<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Dwaj przybyli, którzy weszli do salonu, stary pan Hutor-Graba i Jan syn jego, na Jerzym, przygotowanym ujrzeć coś bardzo dziwnego, nie uczynili w początku tak wielkiego, jak się spodziewał, wrażenia.
Hutor-Graba, którego zwano starym, zapewne tylko dla odróżnienia od syna, bo ani istotny jego wiek, ani pozorną starością napiętnowana twarz, nie usprawiedliwiały nazwania: był średnich lat mężczyzna. Powaga i łagodna dobroć malowały się w jego rysach, świeżych jeszcze i niezwiędłych. Mógł mieć lat około pięćdziesięciu, ale czerstwy był i w pełni sił, tylko ku skroniom włos krótko podstrzyżony nieco się srebrzeć poczynał. Męskiej postawy, pięknego oblicza, zbudowany szczęśliwie, snycerzowi mógł był służyć za wzór do uosobienia siły w spoczynku, pewnej siebie, znającej się i połączonej z najwyższą łagodnością i rozumem.
Spojrzawszy nań, widziałeś od razu, że siły tej nie dawało ciało, ale dusza; że nią darmo nie obdarzyła organizacja, ale długa i uparta, największa z prac ludzkich, praca nad samym sobą.
Wyniosłe, gładkie, białe do połowy czoło, od połowy ogorzałe, wznosiło się nad dwojgiem oczu sinych, otwartych śmiało i świecących jasno. Brwi nad niemi zwieszały się nieco i ocieniały dwoma łukami źrenice, pełne spokojnego i łagodnego ognia. Nos sarmacki, pod nim wąs zawiesisty i usta rumiane, uśmiechające się poważnie a nieco smutnie, dopełniały fizjognomji, którą malarz lepiej od powieścio-pisarza odmalowaćby potrafił, tak i w niej na pozór pospolite pierwiastki składały zastanawiającą i niepospolitą całość. Trzymał się prosto i nieco po żołniersku, ale nie bez męskiego wdzięku. Pierś szeroka, ramiona rozłożyste, postawa zręczna, ręka i noga kształtne, odpowiadały piękności twarzy, która nosiła cechy rodu słowiańskiego i była czysto-krajową. Znać, do krwi, która w żyłach jego płynęła, żaden obcy nie wmięszał się pierwiastek.
Ubrany był bardzo skromnie, tak jak tylko na wsi do cudzego domu w odwiedziny przyjeżdżać można: miał na sobie szaraczkową z cienkiego sukna węgierkę, takąż resztę ubrania i czarną jedwabną chustkę na szyi. W ręku trzymał czapkę, krojem zbliżającą się do wieśniaczych poleskich czworograniastych czapek, używanych pospolicie na lato.
Syn, idący za nim, prawie tak samo jak ojciec ubrany, twarzą różnił się nieco od niego. Tu typ słowiański zlał się z jakimś odmiennym, niewiadomego pochodzenia typem: włosy ciemniejsze, prawie czarne, pełne życia oczy, śniadsza płeć, łączyły się z kształtami, wielkie podobieństwo do wyżej opisanych mającemi. Budowa ciała, rysy twarzy, bardziej jeszcze ułożenie i uśmiech ust pełen godności, przypominały ojca i nieznajomemu wskazywały, jaki węzeł łączył dwóch przybyłych.
Rzutem oka obejrzał starszy kto się znajdował w salonie, i podszedł ku gospodyni, którą powitał z uśmiechem wesołym i poufałym.
Irena powstała z kanapy żywo, i podając rękę gościowi z życzliwością, której nie taiła, pozdrowiła go serdecznie:
— A! jakżem pana wyglądała!
— Dziękuję pani. Znając mnie — mówił, witając dokoła — wiesz, że nie umiem wiele grzeczności prawić, ale co powiem, to z głębi serca i szczerze. Dziękuję z głębi duszy, dziękuję!
Jerzy, uprzedzony o Grabie, powstał z niejaką bojaźnią i uszanowaniem dla powitania go, gdy gospodyni wzajem ich sobie przedstawiała. Stary Graba skłonił się uprzejmie, wejrzeniem przenikliwem objął młodzieńca, i usiadł za okrągłym stolikiem. Syn tymczasem zbliżył się do pani Lackiej, która z widocznem nieukontentowaniem i dumną obojętnością powitawszy obu, teraz na pytania i usilnie poczynaną rozmowę ledwie pół-słówkiem odpowiadała. Irena jeszcze raz podziękowała Grabie za przybycie.
— Dziwna rzecz, że mnie pani za to dziękujesz — odparł, uśmiechając się, przybyły — pani, co tak mnie znasz dobrze i tak dobrze rozumiesz. Nie wart jestem żadnego podziękowania, bo wszelkie odwiedziny moje pochodzą albo z samolubstwa, albo z obowiązku. Samolubstwa zachęcać się nie godzi, a spełnienia powinności nie należy chwalić, ani za nie dziękować.
— Jakże, kochany sąsiedzie, miałżebyś tylko dla przyjemności własnej lub z musu ocierać się o ludzi?
— Porozumiejmy się lepiej — odpowiedział gość z uśmiechem, opierając się na poręczy krzesła. — Pospolicie ludzie do ludzi jeżdżą dla zabicia czasu, dla tego co nazywają światową przyzwoitością, dla przyczyn wreszcie, z których sami sobie dobrze sprawy nie zdają, naprzykład przez ciekawość!
— A wy, kochany sąsiedzie? — zapytała trochę ironicznie Irena.
— Śmiejesz się pani, dajesz mi do zrozumienia, że się nie godzi chwalić. O! ja też tego wcale czynić nie myślę: mówię tylko jak jest; anim lepszy od drugich, bo ileż błędów życia cięży na moich barkach! Ale wróćmy do odwiedzin.
— Tak, zróbmy naprędce ich fizjologję.
— Otoż — mówił powolnie Graba — ja nie jadę do nikogo dla zabicia czasu, bo czas mój cenię nadewszystko. Czas mój, to moja przyszłość, moje udoskonalenie, najpierwszy i niezbędny czynu materjał; przyzwoitości świata nie uznaję przyzwoitościami dopóty, póki ich nie wyrozumuję. Odwiedzam tylko tych, których kocham i widzieć pragnę, lub których nie kochając, użytecznym im być się spodziewam.
— O! — zawołała, śmiejąc się Irena — przypominasz mi pan, jak go ostatnim razem przyjął kapitan.
— To mniejsza.
— Pan nie wiesz — rzekła gospodyni, obracając się do Jerzego — gdyby nie przytomność bohatera tej sceny, opowiedziałabym ją panu, bo warta tego.
Pan Graba spuścił oczy i zamyślił się na chwilę.
— Opowiedz ją pani, jeśli się jej podoba — rzekł, zamilknąwszy i jakby namyśliwszy się — będzie to powodem do odmalowania nieznajomemu gościowi sąsiada, dziwakiem zwanego przez wszystkich, zapewne nie bez przyczyny.
— A więc będę korzystać z pozwolenia — szybko poczęła Irena, zwracając się na wpół ku Jerzemu, wpół ku panu Grabie, który w niej wlepił długie, pełne wyrazu wejrzenie. — Najprzód wystaw pan sobie, że szanowny mój sąsiad ma zasady postępowania i prawidła życia całkiem różne od tych, któremi się my biedni kierujemy.
— Różne nie, ale śmielej może idące do celu.
— Jakiż jest cel życia? — spytała Irena. — Nie jest-li to jeszcze i nie będzie zawsze zagadką?
— Zagadką? bynajmniej! — rzekł pan Graba. — Jasną i wielką prawdą jest, że celem życia... być użytecznym bliźnim, a umysłem i czynem wznosić się jak najwyżej, jak najbliżej ku bóstwu, którego jesteśmy obrazem.
— A więc?
— A więc do udoskonalenia własnego, do zużytecznienia wszystkich sił naszych, wszystkich chwil życia, całą potęgą dążyć powinniśmy. Oto cel.
— Głównym zaś środkiem? — spytała, poważniejąc Irena.
— O! to, co mówimy, ma minę kazania; ale kończmy gdyśmy poczęli. Środkiem jest praca i ofiara. Bez trudu nad sobą i poświęcenia dla bliźnich, ani pomocnymi społeczeństwu, ani sobie samym czem być powinniśmy, nie będziemy.
— Widzi pan — przemówiła Irena — jakim jest mój drogi sąsiad. A nie są to czcze słowa, ale określenie jego życia, tego co czynił i czyni. Nie wiem czy się pan domyślić możesz, jak często dziwne wypadki z zastosowania ścisłego tych prawideł do życia wynikać musiały?
Jerzy się uśmiechnął.
— Wszyscy — rzekł — mglisto przed sobą widzimy cel podobny, ale iść do niego śmiało i prosto nie zawsze nam pozwoli społeczność otaczająca, a raczej nasze dla niej uszanowanie. Życie stałoby się krwawym bojem.
— I nim być musi dla każdego, co je z powagą jako brzemię, jako obowiązek, jako wielką misję spełnia — odezwał się pan Graba.
— Ale myśmy daleko zabiegli od opowiadania — zawołała Irena — wracajmy do niego. Pan Graba — mówiła — ile razy sądzi, że komu może być pomocnym radą, słowy, czynem, pośrednictwem, choćby nieznajomy, choćby nie proszony, przybywa jak... (jak wy to panowie zowiecie po łacinie?).
— Zapewne Deus ex machina — cicho szepnął syn, z wyrazem przywiązania i uwielbienia spoglądając na ojca.
— To właśnie. Ależ nie zawsze uda mu się być użytecznym, a najczęściej, gdy się uda między zwaśnionych, od obu stron znieść musi niegrzeczne odtrącenie. Przed kilką tygodniami kapitan, mój krewny, powadził się biedny o granice (co mu się często przytrafia) z panem podkomorzym. Oba popędliwi nad wyraz, z tą tylko różnicą, że kapitan tłumi w sobie popędliwość i pokonywa ją pozorem kłamanej obojętności, gdy podkomorzy wcale nie dba o to, że się cały na zewnątrz jakim jest okaże, choćby się za to miał wstydzić. Pan Graba dowiedziawszy się, że zjechać się mieli, przewidział z góry, jakich ostateczności dopuścić się mogą, gdy po długim sporze zaocznym nagle zejdą się oko w oko. Pozorna zimna krew kapitana jątrzyć musiała podkomorzego; gniewne wybuchy starca, jak domyśleć się łatwo, zamiast przybliżyć zgodę, niesłychanie ją oddalać musiały, lub całkiem niepodobną uczynić. Zacny mój sąsiad zasłyszawszy o zjeździe, choć obu zaledwie znajomy, postanowił przybyć w charakterze pośrednika na dzień umówiony.
— Dodaj pani — rzekł pan Graba — jeśli już chcesz drobną ofiarę chwili spokojności podnieść nad bardzo pospolity uczynek, dodaj pani, że jak prawie całe sąsiedztwo, kapitan i podkomorzy, zapewne z winy mojej, nie lubią mię wcale.
— Zjazd miał miejsce u pana podkomorzego: dwóch prawników, ci panowie sami i jeszcze ktoś z sąsiadem, pan Dudycz podobno, znajdować się tam mieli. Pan Graba zjawia się niespodzianie.
— Ale to opowiadać nie warto — rzekł gość — skończyło się na tem, że obie strony zgodziły się przecie.
— Tak, zgodziły się na to — dodała śmiejąc się Irena — żeby pana dość niegrzecznie wyprosić.
— Czemże pan mogłeś na to zasłużyć? — spytał Jerzy.
— O! zasłużyłem bardzo! Jest to moim zwyczajem mówić zawsze i wszędzie całą prawdę w oczy każdemu. Spytany, wcale nie pokrywam niczem tego, co myślę. Sądzę, że to jest obowiązkiem człowieka szanującego siebie i tych, z którymi się ma do czynienia. Dzieciom tylko, i to jak można najkróciej, całej prawdy nie mówimy, dlatego tylko, że pojąćby jej nie mogli.
— Ale któż lubi prawdę? — spytała Irena.
— Prawda podoba się niewielu: jest to dość gorzka potrawa, którą dajemy chętniej niż przyjmujemy, do której przywyknąć potrzeba.
— Koniec końcem, sąsiad tak wielką dozę prawdy obu stronom zwaśnionym dał na raz jeden bez przygotowania, że ledwie nie złajany...
— Mów pani jak było, nie taj przed przybyłym: gorzej niż złajany.
— A! niestety! prawie wypchnięty, musiał uciekać z domu podkomorzego. To pana nauczy na drugi raz omijać cudze sprawy.
— Przepraszam, to mnie na nieszczęście niczego nie nauczy — rzekł Graba. — Jeżeli na dziesięć bezużytecznych pokuszeń, jedenasty raz przydam się na co, dosyć mi będzie. Wreszcie, gdybym i bez końca miał daremnie pracować, obowiązek pracy pozostanie dla mnie niezachwianym do ostatku.
— Ale, wyznaj sąsiedzie — zapytała Irena — że zbyt ostrą prawdę powiedziałeś w oczy obudwu tym panom?
— Nie, całą tylko. Prawidłem jest dla mnie w oczy sądzić surowo, za oczy z umiarkowaniem, a o nieprzyjaciołach osobistych nic nie mówić, obawiając się samego siebie i uczuć, które na sąd wpływać nie powinny.
— To sofizmat! — odezwała się pani Lacka. — Jakto, uczucia na sąd wpływać nie powinny? Ale czyż rozum zawsze sądzi sprawiedliwie? czy uczucie nie często lepiej od niego?
— Być może — odparł pan Graba — ale sąd rozumu bezpieczniejszy. Zresztą zgadzam się na sąd uczucia przyjaznego, ale wszelkie osobiste zajście od sądzenia wstrzymać powinno.
Słowa pana Graby, opowiadanie Ireny i cały ten wstęp do rozmowy, dziwne na Jerzym uczyniły wrażenie: nic on nigdy podobnego nie słyszał. Wyrazy te, powagi i głębokiego uczucia pełne, obiły się o jego uszy, jak głos z innego, nieznajomego mu świata. Wobec tej sfery myśli, z której one go dolatywały, ze swoim dawniejszym egoizmem malał i drobniał niesłychanie.
Nie uleciały one jak wszelkie kazanie, o pierś się tylko zimną obiwszy: bo Jerzy był w usposobieniu do zastanowienia się nad sobą i światem, bo piękne usta Ireny głosiły tę nową dla niego naukę, a wcielone spełnienie jej widział w postaci Graby przed sobą.
Są ludzie, których potęga moralna ocenić i sformułować niedająca, wywiera wpływ niepojęty na bliźnich. Takim był właśnie ów dziwak, który jednych strachem i niepokojem, drugich miłością i uwielbieniem ku sobie ledwie nie za pierwszem ukazaniem się przejmował. Nikt nie umiał z doznanego wytłumaczyć się uczucia, sam mu się dziwił, a przecież zawładywało nim zwycięsko. Zły człowiek wobec jego drżał, mięszał się i czuł ten niepokój, który zmusza do ucieczki i nie daje wytrzymać spojrzenia; w kim była iskra dobrego, w kim był szlachetny zaród, rozgrzewał się patrząc na tego człowieka, czuł się, słuchając go, podniesionym na duchu, silniejszym, śmielszym i błogo spokojnym.
Takie właśnie wrażenie uczynił Graba na Jerzym. Wcześnie własne rozmysły wskazały mu fałszywą drogę, jaką poprowadził swą przeszłość; w tej chwili kilka słów objawiały mu nową i prawą.
Wielkie i pełne znaczenia wyrazy: udoskonalenia, pracy, ofiary, miłości bliźniego, odwagi, jak świetne słupy zabłysły na tym nowym gościńcu. Młode, nie zepsute a przygłuszone tylko serce zabiło, poruszyło się w piersi i w duszy powiedział sobie: dzięki ci!
Z życia samolubnego, nasycenia, ironji, z życia, co świat i żywot człowieka ma za błyszczącą fraszkę, przeskok do surowej drogi obowiązków i pracy, nie łatwy dla wielu, dla wielu jest niepodobny. Lecz szczęśliwy wybrany, co ma siłę zwrócić się ku prawdzie, zwykle czyni to, jak Jerzy, nagle, pchnięty niewidomą ręką jakiegoś opiekuńczego anioła, co nad nim czuwał jeszcze.
Jerzy spuścił głowę na rękę, zamyślił się, i gdy oprzytomniając nierychło podniósł oczy, już rozmowa toczyła się nową i niespodzianą koleją, zmieniwszy całkiem kierunek. Mówiono o powiecie, o obywatelstwie, o bliskich wyborach w stołecznem mieście prowincji.
Pan Graba, na zapytanie Ireny odpowiadając właśnie zabrał głos poważny:
— Pojadę — mówił. — Nie rozumiem dla czego w tak ważnej dla ogółu chwili miałbym się odszczepiać? Są tacy, co swe niedołęstwo i zobojętnienie pokrywając dziurawym płaszczem jakiegoś wyższego uczucia, unikają zjazdów podobnych, mówiąc, że one do niczego nie prowadzą, i że są całkiem nieużyteczne. Tak nie jest. Wszędzie i zawsze człowiek, który chce, użytecznym być może.
— Zapewne — odparła Irena — lecz szranki dziś tak są ciasne!
— Dla tych, którzy ich granic nie znają. O! nie chciałbym moich współziomków potępiać, lecz niestety! większa ich część z gnuśności swojej zda rachunek przed Bogiem i przyszłością. Mówimy aż nadto, czynimy mało lub nawet nic nie robimy wcale. Jeśli kiedy, to teraz narzekanie z założonemi rękoma na nic się nie przyda.
— Cóż przecie nad nie naturalniejszego? — szepnęła z cicha Irena.
— Tak, na chwilę. Ale męską rzeczą jest otrzeć łzę, jako hańbiącą, i tąż samą dłonią, która ją otarła, chwycić się pracy.
— Gdy serce boli?
— Praca boleści umniejsza.
— Gdy sił braknie?
— Praca je daje i pomnaża.
— Gdy nie widzimy jej celu?
— A więc raz jeszcze przetrzeć oczy, bo łzy tylko dojrzeć go nam nie dają. Cel... to my wszyscy; nie każdy z nas pojedyńczo, ale ogół cały. Wszelki wypadek okrywa pyłem i kałem, nawet niewinny i wypadkowy; ale nie ma żadnego, któryby widziany z wysoka, mógł się nazwać niezasłużonym. W każdej boleści jest nasieniem wina własna. A więc w upadku pierwszem staraniem naszem być powinno podźwignąć się duchem, oczyścić z kału i otworzyć sobie do udoskonalenia i do moralnego podniesienia się drogę.
— Tak! tak! — pochwycił z zapałem Jerzy — i pojedyńczy człowiek i naród chcą-li żyć, nie powinni płakać aa pobojowisku, ale pogrześć co umarło, a ratować co żyje!
— Wyrwałeś mi pan z ust te słowa — dodał z zadziwieniem Graba. — Szlachetne uczucia nie rychło gasną w człowieku, potrzeba je tylko rozżarzyć i pracować nad niemi.
— Praca! praca! praca! nieustanna zwrotka wszystkich waszych piosenek — zawołała Irena. — Doprawdy, nadto już nią straszycie.
— Radziłabym — przerwała także pani Lacka z uśmiechem sardonicznym — przeczytać co o niej wylał z duszy Byron w swoim Kaimie.
— Nieustannie jak widmo stawiacie ją przed nami — mówiła Irena. — Skończy się na tem, że ona przelęknie nas i odstręczy.
— My nią straszymy? to wy raczej przestraszacie się sami. Nie pojęto dotąd dobrze znaczenia pracy i dla tego zdaje się ona może nie jednemu straszną. Rzecz nie jest nią wcale. Cóżto praca, jeśli nie tworzenie? A jest-li jaka rozkosz nad rozkosz tworzenia czegokolwiekbądź i wyprowadzania z siebie tego, co przedtem nie istniało? Czy zdobywamy pracą uczucie, czy myśl, czy ziarno zboża: zawsze tworzymy. Wszelkie tworzenie ma w sobie boleść i rozkosz: ma w sobie oboje praca. Lecz boleść jest znikoma i cielesna, a rozkosz trwała i nieprzemijająca.
— Prawdziwie uwielbiać potrzeba — odezwała się pani Lacka — z jaką łatwością nasz sąsiad tworzy teorje i wykłada je. Na nieszczęście nie ma tu komu z równą łatwością ich burzyć, choć zdaje mi się, że bardzoby to można.
— Czekam i słucham! — rzekł Graba.
— Cóż ja słaba kobieta znaczę przeciwko takiemu zapaśnikowi? — zawsze z gorzką jakąś ironją mówiła dalej pani Lacka. — Wszakże ośmielę się zapytać: czy wszelka praca da się podciągnąć pod to, co o niej w ogólności wyrzekł preopinujący? Mnie się zdaje, że dwie są prace i dwie wielkie kategorje zupełnie oddzielne: pracy z myślą i mechanicznej; pierwsza wypłaca się, druga tylko męczy. Jakkolwiek pracą jest przebieranie białego od szarego maku, wątpię, żeby pan Graba z rozkoszą się jej podjął.
— Bez wątpienia! — śmiejąc się rzekł zapytany — lecz dwie są też wielkie kategorje ludzi: myślących i niemyślących prawie, lub myślących tak niewiele, że przebieranie maku dostatecznym do ich rozmysłów będzie wątkiem. Każdy człowiek ma dla siebie stosowną pracę, i taką tylko zajęty, użytecznym być może. Daruje mi pani, gdy powiem, że nawet przebieranie maku może być moralnie lepszem od próżnowania, i pod tym względem użyteczniejszem. Niejedna kobieta, gdyby ją małem dziecięciem do cierpliwości i pracy przyuczono rozplątywaniem jedwabiu i przebieraniem maku, jak to u starych ojców naszych bywało, nie byłaby w przyszłości tak nieszczęśliwą i nie czułaby takiego ciężaru na sobie, boby jej sił na dźwiganie go stało.
Ostatnich kilka słów, może zastosowanych do pani Lackiej, przyjęła ona z rumieńcem gniewu, i zacisnąwszy usta, schyliła głowę na robotę, nic nie odpowiadając.
Gdy tych wyrazów domawiał i powolnie i dobitnie pan Graba, syn jego, który dotąd rozmawiał z dość niechętnie dotrzymującą mu panią Lacką, wstał i wyjrzał od niechcenia przez okno; zastanowił się w niem chwilę i zbliżył ku ojcu ze źle pokrywaną niespokojnością; lecz widząc, że na niego nie uważa, powrócił do okna raz jeszcze, począł coraz pilniej wpatrywać, zakręcił się udając obojętnego, przeszedł po pokoju i nic nie mówiąc, wymknął.
Oczy dwóch kobiet, a szczególniej Ireny śledziły go machinalnie, i widać, że jakiś tajemniczy powód wyjścia odkryły, bo spojrzały po sobie. Graba, choć nic nie dostrzegł, zwrócił się magnetycznym jakimś ruchem do okna, spojrzał w nie, wstrząsnął się, zerwał i podbiegł bliżej.
Za nim wszyscy się z miejsc swoich ruszyli, nie wiedząc o co chodzi, ale wnosząc z poruszenia, że żywe ruszenie się do okna nie było bez powodu.
— Co to jest? — spytała Irena gwałtowniej, spiesząc z za stołu do okna także.
Graba poglądał w milczeniu, blady i w myśli zdawał się coś rachować.
Słup gęstego dymu, krwawe od spodu przybierający barwy, wznosił się na północnej widnokręgu stronie po nad lasy, otaczające zewsząd okolicę.
— Gore! pożar! — ozwały się kobiety.
— Pożar! — powtórzył Graba — i zdaje mi się że u mnie. Ale gdyby i nie tak było, zarówno obowiązkiem jest każdego, co ma zdrowe ręce spieszyć na pomoc nieszczęśliwym.
Chwycił za czapkę i rzucił się ku drzwiom.
Jerzy go zatrzymał.
— Pozwól pan — rzekł — i mnie towarzyszyć. Mam ręce zdrowe, choć dotąd do pracy nie przywykłe: nie pogardzaj niemi. Dadzą mi konia, pojadę z wami: sam nie trafiłbym może, nie znając okolicy.
— Chodźmy! spieszmy!
We drzwiach wejrzenie Ireny pożegnało Jerzego i wlało w niego podwójny zapał i odwagę.
Na progu już, żegnając ich, zawahała się śmiała kobieta.
— A ja miałażbym pozostać? — zapytała. — Czyż my tak dalece na nic się przydać nie możemy biedne kobieciska?
Twarz jej zapłonęła silnym rumieńcem; porwała dzwonek.
— I ja z wami! Konia! — krzyknęła do wchodzącego służącego — dla pana Sumina i dla mnie! Mogę jeździć dla zabawki, potrafię pojechać do pożaru. Jeśli nie wyratuję nikogo, pocieszyć pomogę.
Pani Lacka podbiegła zmięszana i prawie gniewna, napróżno starając się po cichu odwieść od dziwnej myśli jechania do pożaru. Irena była nieugięta!
— Powrócę zaraz — mówiła szybko — nic mi się nie stanie; z domu widać, że to nie daleko. Przydam się tam może: będę kierować ratunkiem, jeśli sama nic począć nie podołam. O! nie, nie! kobieta nie jest tak bezsilna, jak się wam zdaje. Nieprawdaż panie — obróciła się do Graby — czyż nie mogłabym pojechać? czyż nie potrafię zdać się wam na co?
Graba stał wzruszony ale milczący.
— Zostań pani lepiej — rzekł — wieczór blisko, droga niedobra. Zostań, proszę, może się zciemnić.
— Wszak łuna pożaru świeci! Pozwólcie mi, pojadę, muszę. Konia! konia!
I narzucając na siebie szybko kapelusz, burnus wełniany, chustkę, poskoczyła na ganek, nie słuchając pani Lackiej, tupiąc nóżkami niecierpliwie, poglądając to ku stajni, to na pożar, coraz się rozszerzający.
Nareszcie rozległ się tętent koni, które kłusem prowadzono ze stajni: Graba stary i młody mieli swoje, na których przyjechali; dla Jerzego był wierzchowiec, dla Ireny jej ulubieniec biało-nóżka; a wszyscy dworscy ludzie, wedle wprowadzonego obyczaju, dosiedli każdy jakiego kto pochwycił konia i gotowi byli towarzyszyć pani.
Ze wsi też widać było w polu mnóstwo konnych, na wyścigi biegnących w stronę pożaru; gdyż Irena tyle na wieśniakach prośbą i łagodnem upominaniem wymogła, że już nie potrzebowali przynaglenia i rozkazu, aby biedz w pomoc bliźniemu. Każdy rzucał robotę, dosiadał mierzyna i gnał na łunę.
W orszaku dworskich, Grabowie, Irena, Jerzy, puścili się cwałem ulicą. Dziwny to był widok tej kobiety, na przedzie prawie, bo wierzchowiec jej był najsławniejszym w okolicy biegunem, przewodniczącej kilkudziesięciu ludziom, wśród których piękna twarz blada, ale odwagi i spokoju pełna starszego Graby, smutniejsza syna, ponura i namiętna Jerzego, odbijały na pierwszym planie. Wszyscy milczeli, konie gnały zasapane. Po drodze coraz się zwiększał orszak łączącymi się ludźmi, spieszącymi od wsi do pożaru.
Oczy wszystkich w ogromną łunę wlepione były. Ogień, rozdęty jesiennym wiatrem, który, jak zwykle nad wieczorem, nie wiedzieć zkąd się zerwał, szerzył się widocznie. Słup czarnego dymu, wśród którego wyskakujące iskry świeciły gwiazdkami, leniwo posuwał się w górę, rozsiadając szeroko na prawo i lewo; niekiedy przypadł nieco, lecz jakby tylko dla tego, żeby po chwili buchnął potężniej jeszcze, i roztoczył się po widnokręgu.
Wioska pana Graby leżała za lasem, a droga do przebycia, kręta i wyboista, dla spieszących a niepewnych nóg koni, których dosiedli, byłaby prawie niebezpieczna: wielu też zmuszonych było zwolnić biegu. Grabowie tylko, Jerzy i Irena spieszyli po manowcach pędem, dowodzącym odwagi i zapału, z jakim lecieli na ratunek. Niekiedy wśród mroku mignęła tylko kałuża, rozprysło się błoto z pod stóp koni, zachrzęszczała gałąź, zaszeleściały liście, i który z wierzchowców parsknął ustraszony.
Gdy się las rozrzedzać począł, a mrok padał coraz gęstszy przez poplątane drzew gałęzie, krwawo przeświecającą się ujrzeli łunę pożaru. Wioska za łąką i groblą leżała jeszcze o małe pół mili, a już ogień oświetlał kraj cały i drogę, którą przebywać mieli spieszący na ratunek. Wyjechawszy z lasu, postrzegł stary Graba, że to, czego się dotąd domyślał, było na nieszczęście prawdą: wioska jego paliła się, a wicher gnał płomienie ze stodół na stodoły, i rzęd gumien włościańskich, napełnionych zbiorem jesiennym, cały prawie wystawiony był na pastwę ognia.
— O! wolałbym sto razy, żeby moje stodoły i toki spłonęły! — zawołał z uczuciem Graba. — Biedni ludzie! biedni ludzie!
I wyprzedzając drugich, zaciął silnie konia, który sił ostatnich dobywszy, poskoczył naprzód, wyminął dotąd na przedzie jadącą Irenę i posunął się, parskając, znajomą sobie groblą.
Straszny lecz majestatycznej piękności był widok pożaru. Czarne już niebo rozświecało się kłębami krwawego dymu; lasy pobliskie, wieżyczka cerkwi, biały front kaplicy, jaśniały oblane jaskrawym blaskiem. Gumna, jak stosy pogrzebowe, pałały to żółtym, to czerwonym, to sinym płomieniem i dymem; czerwone jego kłęby, jak wielka zasłona, wahały się nad wioską, rozdzierane wiatrami, posuwane na różne strony. Trzask upadających budowli, po którym płomień z nową gwałtownością wybuchł, krzyk ludzi, żałobny dźwięk odzywających się dzwonów i głuchy szum wichru jesiennego, towarzyszyły chórem tej klęsce. Im bardziej zbliżali się jadący, tem jaskrawiej oblewało ich złowrogie światło, tem wyraźniej dochodziły uszu krzyki, na które serce poruszało się w piersi. Te z daleka dochodzące jęki, których przyczynę każdy zgadywał, a może od rzeczywistej wystawiał ją sobie straszniejszą, przejmowały niepojętem uczuciem trwogi i boleści. Irena była blada, oko jej pałało; ze wzrokiem wlepionym w gorejącą wioskę, pędziła konia machinalnie. Jerzy, pomimo uczuć, które nim miotały, nie mógł nie spojrzeć na nią i nie powiedzieć w sobie, że zapał zpotęgowuje piękność i podnosi ją do najwyższego kresu. W tej chwili Irena była nadziemską idealną postacią, jaka chyba mistrz czarodziejskim pędzlem stworzyć mógł na płótnie w szczęśliwem natchnieniu.
Już byli pod wsią: ciepły wyziew ognia obejmował ich dokoła, dym duszący zalewał piersi, wszystkie głosy wielkiej sceny zjednoczyły się i zlały w jeden wtór żałobny, którego dźwięków czyjeż nie słyszało ucho, czyje nie zapamiętało serce? Dla pospiechu, ojciec i syn ostatkiem sił koni swych goniąc, przesadzili niskie płoty, i puścili się w poprzek ogrodowych zagonów. Jerzy i Irena poszli za ich przykładem.
Wiatr pędził im w oczy dym i iskry, a konie rzucały się, przerażone ognistemi pociski, które leciały jak zapalone żagwie, roznosząc daleko zniszczenie. Ziemia posypana była dogorywającemi snopkami i skwarzącym się węglem. Doścignęli już stodół, a że z tej strony pożar jeszcze ich był nie objął, właśnie tu żwawy ratunek stawał się najpotrzebniejszym. Koń pana Graby, puszczony wolno, bo jeździec stanął u celu, pędził parskając znajomą sobie drożyną ku dworowi i stajniom.
— Pan! pan! — ozwały się głosy prawie radośne.
— Dzieci! na dachy! — zakrzyczał Graba, podnosząc rękę — rozrzucić stodołę Wasyla, przerwiemy ogień!
I w mgnieniu oka lud miejscowy i przybyły drapał się już na budowlę, ale w tejże chwili dał się słyszeć jęk bolesny:
— Chaty się palą! chaty goreją!
Graba wyrwał się, przelatując ciasnym zaułkiem między dwiema palącemi się stodołami, i przesunął szybko w ulicę ku domostwom. W istocie rzęd chat, stojących, wedle zwyczaju, naprzeciw stodół, w szerokiej budowany ulicy, chociaż nie tak niewolniczym sznurem jak gdzieindziej, poczynał płonąć już także.
Tu zgromadziła się największa kupa ludzi, bo każdy albo ratował co mógł, albo płakał z załamanemi rękami nad tem co już stracił, albo truchlał, obawiając się o zagrożone.
Jedna chata, cała objęta płomieniem, paliła się nad inne silniej i prędzej. Ludzie w podwórku zrzucali uratowane sprzęty; w tem przeraźliwy, wszelki głos tłumiący krzyk kobiety dał się słyszeć, która ku domostwu, nad głową wzniesione i załamane ręce trzymając, leciała.
— Dziecię moje! moje dziecko! gdzie dziecko?
Mąż ze spuszczoną głową stał milczący, ona wiła się rozpaczająca. Płomień przez sień rozpaloną już sięgał do wnętrza, pełnego dymu.
Posłyszeć krzyk ten, obejrzeć się, spytać i w mgnieniu oka poskoczyć do drzwi chaty, nie kosztowało chwili namysłu staremu Grabie. Syn, który za nim spieszył, ujrzawszy to, osłupiał na moment, zastanowił się i zdrętwiał w miejscu; ale gdy ojca powracającego nie widział, pędem rzucił się we drzwi domostwa, które coraz rozpalało się bardziej, i zniknął w kłębach dymu.
Ludzie, kochający pana jak ojca, z krzykiem przerażenia otaczać poczęli chatę, rzucając ratunek budowli. W tem syn i ojciec z dziecięciem na ręku ukazali się we drzwiach, i wyskoczyli z nich osmaleni, okopceni, ale zdrowi. Ogromny odgłos radości, jakby z jednych ust, razem się wyrwał.
A matka?... matka padła przed zbawcą dziecięcia na kolana, załamała dłonie, i chwytając jedynaka a tuląc go do piersi, omdlała.
Graba już był daleko i biegł na drugie podwórko, ustawiając ludzi rzędem od studni do ogniska, sam podając wiadra, zachęcając, prosząc, rozkazując.
Jak wszędzie na Polesiu, potrzeba było całej powagi ulubionego pana, aby do ratowania zmusić. Skutkiem zapewne dawnej, pogańskiej jeszcze czci ognia w tych stronach, lud niechętnie zalewa pożar, a z niedotkniętych jeszcze płomieniem chat wystawują stoły zasłane obrusami, witając ogień-boga chlebem i solą jak gościa[1].
Przykład Graby ożywił ludzi i odwagi im dodał przeciwko przesądowi, który zastrasza, że ogień mścić się będzie na tych, co go zalewają. Młodzi i starzy z zapałem rzucili się rozrywać zagrożone domostwa, aby przeciąć drogę dalszym klęski postępom. Ojciec i syn z Jerzym, któremu niebezpieczeństwo, na jakie się narażał w oczach Ireny, było rozkoszą, przodkowali wszędzie. Irena tymczasem tuliła dzieci, pocieszała płaczące kobiety, i w milczeniu duszą się modliła. Każda klęska, której gwałtowność i potęga przechodzi siły człowiecze, wznosi myśl ku Bogu.
Pożar, któremu teraz silna wola i rozum a przytomność kilku przewodników ratunku, postawiła silne zapory na drodze, osiadać poczynał widocznie. Na dachach obmokłych od zlewania wodą, siedzieli parobcy i dworscy ludzie z Rumianej; łańcuchem zaś podających wiadra w dwóch kierunkach rozrządzał sam, pracując zarówno z innymi Jerzy i młody Graba. Zmniejszał się blask krwawy, dym przerzedzać poczynał, i te tylko budowle, które wprzódy rozgorzały, dojadał jeszcze płomień. Rozstawiwszy straże u ognia, rozporządziwszy wszystkiem, Graba, przeprowadzony przez błogosławiących mu ludzi, okryty żużlami, popiołem, sadzą, osmalony, czarny od dymu, ale nie znużony, widząc, że nie ma niebezpieczeństwa, pospieszył do swoich gości, których dla spoczynku i pokrzepienia się zapraszał do dworu. Irena zwłaszcza potrzebowała tego, siły ją bowiem opuściły: wzruszenie, konna jazda, krzątanie się wśród pożaru, przestrach, przypomniały jej, że była kobietą.
Konie znalazły się jak na zawołanie, i siadłszy wszyscy, powoli, oglądając się i rozmawiając, pojechali do dworu.
W oddaleniu widać było w cieniu starych drzew na wzgórku, bielejące ściany niskiego domku. Droga szeroka, okopana głęboko, wiodła ku niemu. Gdzieniegdzie pod staremi dębami i lipami, które ją ocieniały, były ławki proste ale szerokie i widocznie nie dla jednej lub dwóch osób, ale dla kilku lub kilkunastu stawione. Łatwo się było domyśleć, że nie dla panów, ale dla wieśniaków, powracających od roboty, służyły. Tu i owdzie kształtny krzyż ciemne swe ramiona krył w gęstych drzewa konarach.
Za wzgórzem błyszczał teraz krwawemi odbłyskami staw szeroki i czysty.
Nigdzie tej wytworności wyszukanej, zagranicznością tchnącej, którą u nas tak często obok ruin i spustoszenia nawet znaleźć można, nie postrzegli przybywający; lecz natomiast porządek i pełne prostoty a wdzięku, z uczuciem i smakiem porobione budowy i urządzenia. Jerzy, wiedząc już o stanie majątkowym pana Graby, dziwił się, że tak skromny domek tak niewykwintne zabudowania otaczały, że nigdzie przepychu w ozdobie miejsca nie znalazł.
— Pan zapewne mieszkasz zwykle w innym majątku? — spytał w rozmowie.
— Nie — odpowiedział z uśmiechem gospodarz. — Rozumiem co na usta pańskie wywołuje to pytanie: dziwisz się zapewne, że mieszkam tak skromnie, wiedząc żem bogaty. Lecz bogactwo nie powinno nam służyć na zepsucie; a właśnie zbytek idący za nim tak często uniedołężnia, czyni nas niewolnikami ciała i psuje, bo hart wszelki duszy odbiera. Chronię się zbytku i miękości, nie tyle dla siebie, ile dla syna. Na co przywykać do tego, co nie jest koniecznością dla nas, a koniecznością przez nałóg staje się i rodzi cierpienia, nie wiele dając przyjemności.
Gdy tych wyrazów domawiali, stanęli przededrzwiami domu. Dwór był nie wielki, niski, biały, czysty i wszystko co stanowiło jego ozdobę, proste i nie kosztowne: przecież człowiek miljonowego majątku w nim zamieszkiwał. Światło w oknach dowodziło, że oczekiwano gospodarza, a może i gości. Kilku ludzi i kilkoro młodych chłopiąt, jednakowo ubranych, wybiegli na ganek, otoczony ławkami i bez uniżoności zbytecznej, a z serdecznem nadskakiwaniem przyjęli pana i gości. W ich obejściu więcej znać było uczucie i przywiązanie, niż wyuczoną pokorę i spłaszczenie nieszczere.
Jerzy co krok się dziwił. Pokoje, do których weszli białe, dosyć obszerne, choć dom pozornie był mały, nie miały ani posadzek, ani sufitów, ani tych fraszek zbytkowych, co zdobią je zwyczajnie: słowem, nic nieużytecznego. Sofy, stoły dokoła, krzesła proste, stoliki jesionowe, zwierciadła w czarnych ramach: oto cały sprzęt ich prawie.
Irena tak się czuła znużoną, że Graba natychmiast przywoławszy ubogą swą krewną, panią Kwasowskę, która u niego mieszkała, polecił jej staraniom, pókiby konie, mające ją odwieść do Rumianej, nie nadeszły.
Sam, nie potrzebując spoczynku, bo przywykły był do pracy, obmywszy się i przebrawszy, opatrzywszy kilka opaleń, powrócił do Jerzego.
— Widzę z oczu pańskich ciekawość — rzekł — i chciałbym ją zaspokoić, ukazując mu siebie i wszystko co mnie otacza, z uprzejmością gospodarza i trochą chluby. Wiele rzeczy potrzebuje tłumaczenia, ale nie dziś czas po temu. Zanocujesz pan u mnie, a jutro, spodziewam się, zabawić u mnie zechcesz.
Ściśnienie ręki było jedyną odpowiedzią Jerzego, który jednakże spocząć nie chciał, pókiby o Irenę nie był spokojny. Ta wkrótce, nieco pokrzepiwszy się i nabrawszy sił nowych, siadła do powozu, i żegnając Jerzego, z uśmiechem przypomniała mu, że jeśli nie jutro, to pozajutrze u siebie go oczekiwać będzie, a tymczasem poszle oznajmić panu koniuszemu o przyczynie przedłużonego pobytu.
Po wyjeździe Ireny, młody Graba odprowadził Jerzego na drugą stronę domu, gdzie było kilka gościnnych pokojów. Z podziwieniem znalazł je gość opatrzonemi aż do zbytku i przepychu we wszystko, do czego u nas ludzie pospolicie zwani „dobrego wychowania“ są przywykli.
Spojrzeniem spytał wchodząc, coby to znaczyć miało, a młody Graba odpowiedział mu z uśmiechem:
— Ja i mój ojciec zwykliśmy do jak najprostszego życia, ale gościnność staropolska nie dozwala pozbawiać wygód zwykłych tych, którzy bez nich z trudnością się obchodzą.
— Jabym się łatwo mógł obejść bez nich — rzekł rumieniąc się Jerzy.
— I mybyśmy też umieścili byli pana — odparł spiesznie Jan — w jednym z pokojów zwyczajnych, gdyby te nie były teraz zajęte. Ojciec mój ma sobie za prawidło z młodymi, jak ja i pan, postępować z powagą nieco przyjacielską, lecz razem z anielską słodyczą. Nigdyby nie zachęcał do zbytku tych, którzy jeszcze od niego odwyknąć mogą z korzyścią; ale dla starców, dla tych, którym on się stał koniecznością... Dobranoc! dobranoc!... do jutra!
Jan wyszedł, a Jerzy rzucił się na łóżko i snem niespokojnym, w którym się odbijał pożar, Irena, konna przejażdżka i tysiące strasznych i pięknych obrazów, usnął głęboko do rana. Ale za pierwszem przebudzeniem, ciekawość, podbudzona wszystkiem co wczoraj widział, już mu dłużej zasnąć i oka zmrużyć nie dała. Ubrał się naprędce i wyszedł po cichu drzwiami, do ogrodu prowadzącemi.
Teraz po dniu mógł obejrzeć lepiej, co mu się wczoraj tylko w odblaskach łuny pożarnej mignęło. Powietrze pełne było jeszcze tych wyziewów zgorzeliska, które długo ulatują nad spopielałemi budowy; ale ranek cudny, ciepły, podobny wiosennemu, odziany w białe mgły powiewne, które się już zaczynały rozpływać, ozłacał świat jesienny.
Przed nim rozścielał się ogród, wzgórzem ku stawowi i rzeczułce ciągnący, obszerny, czysto utrzymany, kwiecisty i pełen pięknych widoków. Umiejętnie potworzone drzew masy: jodły i sosny na pierwszych planach, topole, które już srebrzysty liść straciły, w dali, kręte drożyny wśród murawy teraz pożółkłej, poprzecinane widoki, czyniły go na Polesiu dziwnem zjawiskiem.
— Jest to przecie rzecz zbytkowna — rzekł do siebie Jerzy. — Złapałem Spartańczyka na grzechu.
Z boku usłyszawszy głosy, posunął się ku miejscu, z którego pochodziły. Łatwo wśród nich rozpoznać było można poważną mowę Graby, który, uprzedzając słońce, wstał się naradzać ze swoją gromadą.
Kilka słów dosłyszanych przekonały ciekawego, że tu całkiem inaczej obchodzono się z ludźmi, niż pospolicie u nas. Stosunek pana i wieśniaka, stojących na dwóch krańcach łańcucha towarzyskiego, który ich wiąże wzajemnie, tutaj zmieniał się w patrjarchalny związek rodziny, pokrzepiony wdzięcznością obustronną. Nie było więc wyrzutu z jednej, ani hardych odpowiedzi z drugiej strony.
Naradzano się spokojnie, a gdy pan podnosił głos, milczenie poszanowania lub potwierdzające wykrzykniki donosiły, jak się dobrze pojmowano. Głos też starego Graby był prawdziwie ojcowski i braterski razem: ojcowski powagą, braterski uczuciem.
Gdy nadchodził, Graba kończył rzecz swoją do włościan temi wyrazy, pełnemi serca:
— Teraz, dzieci moje, nie płakać i narzekać, ale podwójnie pracować nam potrzeba. Z mojej strony uczynię dla was wszystko co tylko mogę, ale wy także rąk nie opuszczajcie. Bóg dopuszcza klęski na ludzi, aby ich sprobował, czy Jego łaski są warci. Lasu dam, pomoc dam, o chleb bądźcie spokojni, bo go wam nie zabraknie; a koło chat zawińmy się po naszemu, bo zima blisko!
Prawie rozweseleni odeszli pogorzelcy, gdy Jerzy nadszedł i gospodarza pozdrowił z uszanowaniem.
— Tak rano jużeś pan wstał? — spytał podnosząc się z ławki na ganku pan Graba. — Czy nie przeszkodziło mu co do snu?
— Trochę, niespokojność widzenia i słuchania pana. Taić nie będę, że przywykłem do gnuśnego snu długo na dzień, ale dziś tego złego nałogu się wstydzę.
Graba spojrzał w oczy.
— Winszuję panu — rzekł. — W istocie, to co zowią fałszywie cywilizacją, zwykło objawiać się wszelkiego rodzaju wykwintem i zbytkiem, przekręceniem żywota na nic; i są ludzie co dowodzą, że to jest konieczna wynikłość cywilizacji: nie naśladujmy przecie w tym względzie Zachodu. W stolicach, po każdym balu, wołają demokratyczne dzienniki: ilebyto ubogich rodzin kosztem tym nakarmić można! Na każde takie wołanie dowcipni gazeciarze przeciwnego stronnictwa odpowiadają: policzcie, iluto karmią wyrobników bale i zbytki pańskie! Tak jest, ale źle jest. Jeśli w ciele ludzkiem żyje część jedna kosztem drugiej, zowiemy to chorobą; tak samo i w ciele społecznem. Zbytek karmi, to prawda, ale najmniej potrzebnych, pasożytne zbytku dzieci; inne klasy tymczasem cierpią. Pomińmy i to nareszcie, odłóżmy na bok; zbytek najszkodliwszy jest nie tym, którym pokarm odbiera, i którychby kosztem swym mógł nakarmić, lecz tym właśnie, którzy w nim żyją.
Przyszliśmy do tej rozprawy od snu. Posądzisz mnie pan o nielogiczność: przecież pamiętam zkąd wyszedłem, ale wiem lepiej jeszcze do czego dojść zmierzam. Sen nie w porę, gnuśny, długi, jest także częścią obyczajów zbytkowych. Jest to oddalenie się od natury, skutkiem zepsutych obyczajów będące; bo i zdrowiu szkodzi, i umysłu nie podnosi, i czas zabija, i żadnej nie przedstawia korzyści. Ale myśmy słabe dzieci zbytku.
— Widzę, że zbytek nadewszystko zdaje się panu zgubnym dla społeczeństwa.
— A nadewszystko dla naszego. My mamy wielkie i święte ciężące na nas obowiązki: winniśmy podnieść się z moralnego upadku, pokrzepić na umyśle i ciele. Zbytek zresztą, gdy już ma być koniecznie gdzieś, niech będzie szałem szczęśliwych. Nieprzyjaciel wszelkiego zbytku, nie ukażę też panu u siebie żadnego niepożytecznego — rzekł Graba podnosząc się. — Uważałem wczoraj jeszcze, że to, co we mnie i u mnie dojrzałeś pan wychodzącego za szranki dozwolonej oryginalności, wzbudziło w nim ciekawość. Jest to, według mnie, uczucie szlachetne, i źle tylko użyte, złem być może, to jest stopniem do piekła, jak to jezuici powiadali; często przeciwnie, bywa wschodem do poprawy. Ciekawość jest głodem duszy. Moim obowiązkiem zaspokoić ją, aby to, co wedle mnie użytecznego pomyślałem i uczyniłem, mogło (jeśli warto i zasłuży) wlać się w masę pojęć i przekonań powszechnych. A zatem — dodał wesoło — masz mnie pan na usługi swoje. Po domu moim najlepiej mnie poznasz. Chodźmy!
Weszli do domu, do którego gospodarz, nie czyniąc staroświeckich ceregelów we drzwiach, wprowadził Jerzego. Pierwszy pokój, widziany już wczoraj, osławiony sofami, pokrytemi ciemną włosienicą, z meblami jesionowemi, kominem drewnianym i białemi ściany, przeszli obaj milczący. Za nim był drugi, bardzo do pierwszego podobny, z którego duże okno wychodziło na ogród.
Jerzy, widząc ztąd piękny kawałek parku, uśmiechnął się, i zatrzymując, spytał pana Graby:
— Czy nie schwycę pana na grzechu przeciw własnym jego zasadom? Nienawidzisz pan zbytku: a ogród tenże, zajmujący tyle pola, kosztujący tyle pracy, tyle pieniędzy, nie jest-li rzeczą zbytkową?
— Wdzięczen panu jestem za to pytanie, bo mi pozwoli wytłumaczyć mu się z moich zasad dokładniej. Na oko tak jest, jakeś pan osądził, ale w istocie rzecz się ma inaczej. Człowiek nie samym żyje chlebem, i potrzeby jego nie ograniczają się do tych zwierzęcych tylko funkcyj, których zaspokojenie jest warunkiem wprawdzie cielesnego życia, ale nie dotyka, chyba ubocznie, piękniejszej strony życia i żywota duszy: duszy potrzeba piękna. Piękno nie godzi się ograniczać ciasną definicją, jaką o niem dają estetycy poziomi. W jednem wyżej pojętem uczuciu piękna, jednoczą się wszystkie duszy porywy ku szlachetnemu, wielkiemu, ku dobru ogółu, ku ideałom!
O! ten wyraz jest największą plamą na twarzy ludzkości! Nazwano ideałem wszystko, czego się obawiano spełnić, czego leniono się dostąpić, czego nie chciano z niebios sprowadzić na ziemię.
Duszy więc pokarm to piękno we wszelkim rodzaju. Dusza myśli, dusza pragnie towarzystwa wielkich ludzi, spełnienia czynów szlachetnych, rozważania Boga i siebie, nareszcie natury pięknej.
Karmię się księgą, rozmową, dziełem sztuki i temi obrazami natury, których dziś szukam w ogrodzie, a w przyszłości marzę ogrodem ziemię całą, bo ją szczęśliwsze od naszego wieki z sobą razem do ideału podniosą.
Dla mojej duszy obraz ten, na pozór zbytkowny, jest karmią, jest potrzebą; w nim widzę przeszłość rodu ludzkiego i kolebkę straconą, o której gwarzą podania; w nim widzę jego przyszłość, do której powolnie i mozolnie postępuje. To raj mój, który myśl zaludnia. Oto tłumaczenie dla czego mam ogród. Że go mieć mogłem, wymawiam się tem, że mi zostawały odłogi; że ludzie wiejscy mają gruntów dosyć: a na utrzymanie ogrodu to tylko wydaję, co zbywa mi od obowiązków. Pot ludzki nigdy się dotąd na moje potrzeby fantazyjne nie wylał. Staram się, by w tym raju łza ludzi nie pociekła, nie stęknęło westchnienie.
Jerzy który słuchał z zajęciem trochę egzaltowanych wyrażeń pana Graby, nic na nie odpowiedzieć nie mógł, czy nie chciał. W tem gospodarz drzwi otworzył i gość z podziwieniem największem ujrzał przed sobą dość długą galerję, zawieszoną obrazami z jednej strony, zastawioną szafami książek z drugiej.
— Oto jeszcze zbytki moje! — zawołał pan Graba. — Spowiadam się ze wszystkich razem grzechów tego rodzaju: to podwójny karm dla duszy. Nie mam cugów, nie mam paradnych koni, karet, liberji, pałaców, ani kuchmistrza Francuza, ani tych tysiąca fraszek, któremi nas moda zarzuca: ale kąpię się w książkach, ale rozkoszuję tworami sztuki. Patrz pan — dodał — oto obrazy wyborne, które zarówno obcy i nasi mistrze wyleli na płótno, świadczące jak wiele może myśl ludzka w walce z ograniczonemi środkami wcielenia się. To jest prawdziwe zwycięstwo człowieka nad materją, to wiekuista jego chluba, to dowód nieśmiertelnej w nim iskierki.
Tworzyć dla rozkoszy tworzenia, oblekać myśl w ciało, puszczać ją w świat niemowlęciem, by może na olbrzyma wyrosła... jeden tylko może człowiek. Lecz nie bądźmy tem dumni; każda karta, każdy rys twórczości ludzkiej dowodzący, dowodzi zarazem bezsilności i granic jego potęgi.
Jerzy zbliżył się najprzód ku księgom, których nie zalecały ani szafy, ani bogata oprawa, ani nic powierzchownie tylko błyszczącego. On, co dotąd mało się zajmował literaturą, zwłaszcza krajową, z podziwieniem ujrzał ile tu ona półek zajmowała. Szacowne przeszłości pamiątki, zabytki nasze, skostniała przeszłość cała, co potomności da świadectwo naszego bytu dawnego, gromadziła się tu w bogatych na podziw zbiorach. Jednę tylko wielką szafę znalazł poświęconą tworom umysłu ludzkiego wybranym, reszta była polską rzeczą, językiem lub duchem.
Naprzeciw wisiały obrazy, wybrane z równą troskliwością. Odbijały się i w nich niepowrotne karty dziejów, twarze wielkich ludzi zgasłych, tryskała myśl mistrzów, natchnienie religijne lub odwzorowana wiernie naszych okolic fizjognomja.
— Ten zbiór — rzekł Graba — najwięcej mnie kosztuje, lecz do niego każdy bogaty człowiek, równie jak do bibljoteki, jest obowiązany. Wolałem synowi zostawić te skarby, niż trochę więcej grosza, którego i tak zadość mieć będzie. Gdyby go nawet miał znacznie mniej, spokojny jestem, bo potrafi pracować.
Teki, które pan tu widzisz, dopełniają zbiorem sztychów szereg obrazów moich. Są tu piękne, czasem mistrzowskie utwory ludzi, o którycheś pan ani słyszał może. To stary ołtarzykowy obrazek Jana Wielki, to natchnione płótno Jana z Nissy, ta rzeźba, twarz Matki Bożej wyobrażająca, Wita Stossa, a dalej Lubienieckich, Kuntza, Leksyckiego, Czechowicza, Płońskiego i Smuglewicza dzieła.
Później będziesz pan mógł lepiej zbiorowi się temu przypatrzeć. To mój zbytek i grzech może; ale sumienie moje nie ma mi do wyrzucenia, żebym kiedy surowsze obowiązki życia poświęcił upodobaniu w tworach sztuki i fantazji amatorskiej: nie jestem dyletantem nadewszystko. Jakkolwiek sztukę widzę w życiu taką potrzebą, tak istotną koniecznością jak chleb i powietrze, a tych co jej nie pojmują i nie potrzebują mam za ułomnych, przecież wiem, że przedewszystkiem idą obowiązki względem bliźniego.
— O! zmiłuj się pan! — rzekł Jerzy — jesteś aż nadto surowym.
— Potrzeba być surowym, zwłaszcza dla siebie, inaczej nie mógłbym być sprawiedliwym. Wszystko darować ludziom, nic sobie: to prawidło moje. Idźmy dalej!
Weszli do maleńkiej zbrojowni, prześlicznie ułożonej. Tu gość, który lepiej obeznany był z bronią niż z księgami i obrazami, bogactwu jej, doborowi i ułożeniu oddziwić się nie mógł.
— To jeszcze dalszy ciąg moich zbytków — dodał pokornie gospodarz — muszę się i z tego panu wytłumaczyć.
— Czyż i to potrzebuje tłumaczenia?
— Słuchaj pan tylko; ja lubię tłumaczenie: to słabość moja. Myśl uwięziona we mnie dokucza mi: wypowiedzieć ją, ulgę przynosi. Zbierałem broń starożytną; mam nową także z dwóch powodów. Byliśmy narodem wojennym, broń więc jest dla nas najcharakterystyczniejszą i zdaje się najwięcej mówiącą pamiątką. Na niej, w niej, w jej kształtach i ozdobach więcej jest może myśli i historji, niżeli się domyślają ci nawet, co o tem rozprawiają i piszą. Te bułaty, buzdygany, buławy, topory, czekany, łuki, kusze, berdysze, samopały, karabele, tulichy (dolch), demeszki, tarcze i pociski, kopie i rohatyny, długo były jedynem narzędziem naszych przodków, i większa część ich życia spłynęła z niemi w rękach, na piersi, u boku. Są to więc drogie i krwią nieraz skropione pamiątki: każda plamka rdzawa może być łzą konającego na polu bitwy, lub ostatnią krwi kroplą bohatera.
Co się tyczy różnej broni nowej, tę zarówno i dla syna mieć chciałem. Zniewieścieliśmy zbytecznie: i wszystko co ciało hartuje, co krzepi, co odwagę wyrabia, co zręczność nadaje, potrzebne nam dziś bardzo. Cywilizacja w obcych krajach fałszywy wzięła kierunek: ona, wykwitając w zbytek, który jest bujnym liściem bez owocu, wycieńcza, kuje w kajdany, osłabia i z człowieka robi tylko piękne cacko, potrzebujące futeralika i bawełny. Ja całkiem inaczej postęp i cywilizację pojmuję; dlatego syna wychowałem przedewszystkiem na hartownego mężczyznę. Otwarta głowa nie przeszkadza, by ciało silne być miało: daremnym jest sofizmat, chcący dowodzić, że jedno otrzymuje się kosztem drugiego. Zdrowe siły duszy nietylko nie niszczą sił ciała, ale z niemi są w nierozerwanem przymierzu.
Uczyłem siebie najprzód, teraz uczę syna: nie obawiać się niczego, co dla miękich synów wieku jest prawie zabójczem. Umiemy wytrzymać głód, pragnienie, chłód, niedostatek: jednem słowem cierpienie. Środkiem do wyrobienia siły w ciele uważałem łowy, narażające na zmiany powietrza, niewygody i trud fizyczny. Oba także umiemy kopać, orać i bawim się pracą ogrodową.
— Jakto? kopać? orać? — spytał Jerzy.
— Tak jest — dodał spokojnie Graba — i lepiej umiejącego poprowadzić sochę nademnie we wsi nie znajdziesz.
— Pan probowałeś iść za sochą, za pługiem?
— Nie raz. Z mojej strony nie była to jakaś chęć odznaczenia się, ani dziwactwo, ani nawet igraszka i zabawka: miałem w tem także cel poważny.
— Jakiż? proszę pana. Czyż każdy wieśniak nie potrafi tyle co pan?
— Zapewne; ale właśnie wieśniaków nauczyłem prac wiejskich. Powszechnie zajęcie się wszelkiemi robotami ręcznemi i rolą jest w pogardzie jakiejś; lud wiejski sam już nawykł być poniewieranym: potrzeba, żebyśmy swojemi osobami okazali mu, że powołanie rolnika, co w pocie czoła chleb światu daje, nietylko nie jest od żadnego niższe, ale od wielu zaszczytniejsze.
Sto razy powtórzyłem to moim wieśniakom, że stan ich i pracę szanuję. Podnieść ich moralnie, obowiązkiem naszym; ale wskazywać im, że ich poświęcenie, ich praca są rzeczą pogardy godną, jest niegodziwością. Tak przecie czyni każdy, co kmiotka usiłując podnieść w bycie i na umyśle, nie stawi obok tej myśli: że zajęcie się rolą nie jest na przeszkodzie uprawie umysłu, że ręka, co pług dźwiga, szlachetniejszą jest od wielu okrytych gnuśnemi rękawiczkami.
Jerzy nie mógł wyjść z podziwienia.
— Ale że pan raz kiedyś pójdziesz z nimi za pługiem, czy sochą, cóż to pomoże? Oni to właśnie wezmą za fantazję, za rodzaj jakiejś igraszki.
— Wzięliby niechybnie, gdyby wszystkie inne czynności moje nie potwierdzały szacunku, jaki mam dla rolnika. Pospolicie u nas nagrodą jest: wzięcie do dworu, i dworak ma się za coś nierównie wyższego; u mnie przeciwnie. Ja sam szanuję siwe włosy moich starych gospodarzy i szanują je wszyscy; i żaden z moich włościan nie pragnie innego stanu nad swój, dążąc w nim tylko do polepszenia ile możności bytu duszy i ciała. Zaspokajając potrzeby ciała, nie zapominałem zwrócić ich uczucia najprzód na prawą drogę ku zamiłowaniu dobrego, potem ich umysłu ku nowym potrzebom duszy. Gdy tę poczuli, jam o ich przyszłość spokojny.
Wielkie i skuteczne reformy prędko się dokonać nie mogą: „co nagle, to po djable“, mówi przysłowie. W naturze, co ma trwać, rośnie i tworzy się długo; zniszczenie tylko jest szybkie. Dlatego ani mogę się spodziewać, żebym dokonał wszystkiego, co marzyłem i marzę dla wieśniaków; ale Bóg dobry! Ktoś to za mnie dokończy. My zaczynajmy, a Opatrzność obmyśli spełnienie myśli poczciwej; siejmy, a ziarno nie padnie daremnie.
Kończąc te słowa, weszli do obszernej izby, która, ze słów wnosząc, była jadalną. Jakoż wnioskując tak, nie omylił się Jerzy. Zaczęto przygotowywać śniadanie.
— Tu jadamy! — rzekł Graba.
— Pokój stołowy każe wnosić, że pan często miewasz gości?
— Mylisz się pan — odparł gospodarz — najliczniejsi goście moi, to są domownicy. Ja i syn zwykliśmy jadać po staropolsku, z całą naszą dwornią. Jest w tym obyczaju coś patrjarchalnego, jak w całym stosunku pana do włościanina w dawnych czasach, które dziś szkalują i wcale źle pojmują. Dawniej pan i wieśniak byli jedną rodziną; a jak w rodzinach są źli ojcowie, tak byli i źli panowie włości: jednak to były tylko wyjątki. Nie mogąc się całkiem obejść bez sług, choć bez wielkiej ich nadpotrzebnej liczby się obchodzę; staram się sługę podnieść z jego upokarzającego stanowiska. Biorę i wychowuję w szkółce naszej sieroty, które mi usługują; ale niemniej cała ta służba obnosząca półmiski, siada ze mną do stołu i je toż samo co ja.
Jerzy wielkiemi spojrzał oczyma, Graba się uśmiechnął.
— Kochany panie — rzekł — większa część naszej szlachty przypuszcza sługi do uczestnictwa swych wad i nałogów, robi ich wspólnikami słabości sromotnych: czemużbym ja nie miał przypuścić ich do stołu? Usługa u mnie odbywa się wcale ochotnie, serdecznie, i jest raczej młodszego dla starszych pełną uszanowania przysługą, niż ciężkim, niewolniczym obowiązkiem. Moi słudzy mówią ze mną swobodnie; myśl mi swoją, gdy ją mają, podrzucają śmiało: mogą się uśmiechnąć i zasępić, gdy pragną: a ja im za grzech tego nie mam. Pamiętajmy, że każdy z nich zostając sługą, nie wyzuwa się z praw człowieka. Nie róbmy z nich lalek drewnianych!
— Wszystkich więc chciałbyś pan z sobą zbratać; i nie uznajesz uczucia poszanowania i potrzeby posłuszeństwa, i oddawanie czci, jako oznaki objawów koniecznego, naturalnego stanu duszy? Przecież społeczeństwo dzieli się koniecznie na wyższych i niższych, i uczuć tych z życia jego wyrzucić niepodobna!
— Tak jest; ale braterstwo chrześcijańskie ludzi nie wyłącza tych uczuć. Moi włościanie szanują mnie, ale kochają razem; chociaż ich szacunek wyraża się bardziej jak miłość ku starszemu bratu lub ojcu, niżeli bojaźnią niewolniczą.
W człowieku widzę najprzód człowieka, i jako człowieka, brata. Jeżeli mnie cnotą, umysłem, duszą przewyższa, o czem wewnętrzne nieskażone znać daje uczucie, uznaję go starszym i oddaję mu cześć jako bratu starszemu; jeżeli jest niższym ode mnie, nie pogardzam nim, owszem powiększa to miłość moją i obowiązki, do których się czuję.
— A występni? a źli i złem zatwardziali? — spytał Jerzy.
— Będziesz-że miał pan cierpliwość wysłuchać całej teorji? — zapytał z kolei stary Graba.
— Czemuż nie? właśnie tego najciekawszy jestem.
— A więc proszę o trochę cierpliwości, bo nie mogę jej zamknąć w dwóch wyrazach.
Stosunek człowieka do równych mu ludzi zamykam we trzech wyrazach, które, podług mnie, obejmuje jeden ostateczny: miłość. Ta miłość staje się względem wyższych uwielbieniem i czcią, względem równych braterstwem, względem niższych miłosierdziem bez granic.
Ale żebyś mnie pan lepiej zrozumiał, muszę mu się obszerniej wytłumaczyć.
Wszystko co wielkie nie podnosiż człowieka i nie uszlachcaż mnie także, wskazując, że ja do takiej wielkości zdolny jestem? Dusza, jak ku słońcu kwiat, otwiera się ku wielkości i doskonałości. Cześć dla wyższych jest czcią ideału, do którego się oni zbliżają. Tylko ślepi lub głupcy nie widzieć mogą, zazdrościć i nienawiścią występną się palić. Wielcy ludzie są to obłamki ideału, który się rozbił o ziemię. Pojąć wielkość, zbliżyć się do niej, uczcić ją, usiłując jej zrównać: oto do czego wiedzie cześć moja.
Z równymi mnie jestem bratem. W nieznajomym mi człowieku szanuję najprzód człowieka, w poznanym szukam cnoty; i choć mi wady biją w oczy, wiem, że żaden człowiek z samych się wad nie składa, każdy ma jakąś ukrytą cnotę lub zdolność do niej.
Jakie są obowiązki braterstwa, uczy nas ewangelja, pełna w tej mierze wiecznie prawdziwych i prawdziwie boskich przepisów. Miłość powinna się objawić poświęceniem, zaparciem siebie, współczuciem, zbrataniem, które jest zjednoczeniem. Kto mówi, że kocha ludzkość, a gnuśnie śpi w dniu wczorajszym, nie troszcząc się o jutro, ten kłamie. Kto kocha, ten pracuje.
Dla upadłych i niższych od nas umysłowo duszą i sercem braci, zawsze obowiązkiem jest taż sama miłość, która stanowi jedyny wyraz stosunku ludzi do ludzi. Jeśli człowiek upadł umyślnie, żałuję go, bo ślepy; jeśli wypadkiem, godniejszy politowania jeszcze; jeśli tym nierozpoznanym zbiegiem okoliczności, który zowie się losem, ratujmy go, bo najbiedniejszy, i kochajmy więcej niż szczęśliwych: poświęćmy się, by go wychwycić zgubie.
Cóż pozostaje, pytasz mnie pan, względem tych, co są źli, przewrotni i zatwardziali? Człowiek ma tu obowiązek dwojaki: brzydząc się złem i fałszem, powinien śmiało fałsz i występek wszędzie, gdziekolwiek go widzi, nazwać po imieniu. Złote obwódki nie uczynią go czem innem; żaden wzgląd, żadne położenie nie wymawia; serce milczeć powinno, bo tu chodzi o najświętszą rzecz na ziemi... o prawdę. Kto jej nie czci, kłania się złemu.
Lecz wskazując fałsz i występek, względem człowieka fałszywego i złego zostają obowiązki. Do ostatka wierzyć powinniśmy, że można go poprawić; a brzydząc się występkiem, miłować go należy jak brata, i jak bratu służyć. Im niżej upadł człowiek, tem więcej starać się podnieść go powinniśmy, bo o swych siłach się nie dobędzie. Otoż cała moja prosta i uboga teorja życia społecznego, które opieram na miłości. Najwyższym u mnie występkiem, bo ziarnem wszystkich jest samolubstwo; najwyższym czynem miłości, jej wyrazem: poświęcenie, ofiara! Nie miłuje, kto się nie poświęca.
Chociaż świat materjalny, wedle niektórych, jest przeciwieństwem świata duchownego, wedle drugich, niedokładnym jego wyrazem: wszystko tu, nawet w świecie materji, co tylko da się nazwać miłością, kończy się poświęceniem. Gdzie samolubstwo, tam śmierć.
— Więc za przestępstwa żadnej kary?
— O! o temby długo rozprawiać można. Społeczeństwo zawsze ma udział w każdym występku swoich członków; każda wina człowieka spada na ludzkość, która dopuściła go do niej. Godziż się karać za występek popełniony z poduszczenia lub z uczestnictwem sędziego?... nie. Zamiast kary, inny ma obowiązek społeczność: odsunąć niebezpiecznego członka, aby nie psuł reszty ciała i uleczyć go, to jest poprawić. Kodeks karny powinien się zwać poprawczym.
— A zatem kara śmierci?
— Kara śmierci jest pozostałością barbarzyńskich wieków. Króciej zapewne odciąć na zawsze tego, który sam zawadza; ale sprawiedliwiej i bardziej po chrześcjańsku, sprowadzić go na drogę prawą.
— Są przecież tacy, których poprawić nie można.
— W dawnym czasie, prawda; ale kogo nie poprawi rok, przemienią lata. Życie jest darem Boga: Bóg jeden rozporządzać niem powinien, nikt odbierać go nie ma prawa.
Na tem skończyła się rozmowa, gdyż właśnie wszedł Jan i chłopcy zaczęli podawać śniadanie.




Do sali jadalnej weszli wesoło i ochoczo, niosąc obrusy, talerze, półmiski i co potrzebnem było do nakrycia stołu, chłopaki od lat dziesięciu do czternastu, jednakowo poubierani w szaraczkowe spencery i szarawary, z krótko poucinanemi włosami. Twarze ich i świecące się oczy dowodziły, jak się im dobrze dziać musiało. Rumiane policzki, jasne spojrzenie, ruchy swobodne, szczebiotanie wesołe, przekonywały, że służba nie była ciężką. Nakryli stoły prostemi obrusami, grubą lecz czystą bielizną, rozstawili pospolite ale niepootłukane talerze, rozłożyli chleb gruby i czarny ale świeży i pachnący, i pospieszyli biegiem lecąc i wyprzedzając się ku kuchni. Dla jednego tylko Jerzego było nakrycie osobne: sztućce staroświecką robotą, bielizna cienka, szkło czeskie. Tak czasem po klasztorach, gdy przyjmują gości, odróżniają ich od zakonników wytworniejszą zastawą, doborniejszemi potrawami.
Już podawać miano, gdy na odgłos dzwonka wtoczyła się większa część domowników, oprócz tych, którzy około pożaru, w polu i przy robotnikach zajęci byli. Na czele ich szedł koniuszy z sążnistemi wąsami, który zawiadywał stajnią i psiarnią, końmi i polowaniem; za nim nauczyciel dworskiej szkółki i pisarz magazynowy, kilku służących i chłopaki, którzy dymiące misy i półmiski nieśli.
Na śniadanie zastawiono mleko dla jednych, kluski dla drugich, kartofle smażone i krupnik. Słudzy zasiedli obok panów, a nawet małe chłopięta porozstawiawszy wszystko, wzięli się w końcu stołu również do misy z krupnikiem. Sam pan Graba i syn jego, przywykli do śniadania pracowitych ludzi, zajadali smaczno i wesoło. Rozmowa między panem a sługami szła swobodna, niewymuszona, taka, jakby między ojcem a dziećmi miejsce mieć mogła. Chłopcy mięszali się do niej, przytomnie, nie bojaźliwie, nie kryjąc uczuć, jakich doznawali. Nauczyciel szkółki, pytany o ich postępy, wskazywał pilniejszych, a reszta ze wstydu płonęła. To była jedyna kara, jakiej używano, bo cielesnej nie znano wcale.
Wczorajszy pożar stanowił tło rozmowy, która wkrótce stała się powszechną, i wszyscy się do niej mięszali, opowiadając o powstaniu ognia przez nieostrożne lnu suszenie, o ratunku początkowym i poniesionych szkodach. Jeden Jerzy mało jadł, mało mówił, lecz z podziwieniem słuchał. Było coś w istocie bardzo dziwnego w tem towarzystwie z tak różnych żywiołów złożonem, a tak zgodnem; w wyrazach gospodarza, który się umiał, nie poniżając, zniżyć do pojęcia wyrostków, do wyobraźni sług swoich. Jan także wesoło, raźnie rozmawiał z chłopakami, wypytywał, cieszył, i widać było jak w tej wielkiej rodzinie wszyscy się kochali, jak żadne uczucie niechęci harmonji jej nie zamięszało. Wszystkie twarze były pogodne, nigdzie uśmiechu szyderstwa, nigdzie oznaków tłumionego gniewu lub zazdrości. Usługa szła szybko i wybornie, pomimo, że chłopcy jednem okiem patrzali na miski swoje, drugiem na tych, którym posługiwali. Nareszcie skończyło się śniadanie i Graba wstał pierwszy, a za nim wszyscy. Jerzy, któremu osobne, złożone z herbaty, kawy i angielskich przydatków, to jest: jaj, szynki, pieczystego itp., podano śniadanie, wstał prawie zawstydzony, że go tak z ogółu wyłączono.
— Teraz — rzekł gospodarz — jeśli wola i łaska, pójdziemy trochę około mojego gospodarstwa. Długo to nie zabawi: pokażę panu to tylko, co u mnie nie jest tak jak wszędzie, reszta bowiem nie ciekawa dla pana. Lecz zwykłżeś pan do pieszej przechadzki?
— Do wielu rzeczy nie przywykłem — rzekł Jerzy, biorąc rękawiczki — lecz właśnie że chciałbym się przyzwyczaić: począć potrzeba. Przytem, polując z panem Koniuszym, zrobiłem początek.
— A więc idźmy, i rozpocznijmy od kaplicy.
Jerzy nic nie odpowiedział, i wyszli. Stała ona w ogrodzie, odosobniona, obsadzona drzewami, a w tej chwili Kapucyn, będący kapelanem u pana Graby, szedł właśnie do niej na modlitwę. Msza znacznie raniej była się odprawiła. Z progu tylko zobaczyli ten domek Boży, wykwintnie i wspaniale przybrany wewnątrz, i uderzający ozdobami, których tak wystrzegano się w domu.
— Jestto sprzeczność dziwna — rzekł gospodarz — ale tak mi się zdawało uczynić potrzeba. Dom Boży, dom modlitwy, powinien być wspanialszy od naszego. W nim widzimy duszę tego Boga, który jest wszędzie; ale to miejsce wybieramy, by Mu cześć oddać publiczną, miejsce więc to powinniśmy przybrać jak najwytworniej. Na nic to się nie przydało Bogu, ale potrzebne jest dla ludzi.
Niech co chcą mówią nowsi filozofowie, wiara nietylko jest potrzebą społeczeństwa, ale warunkiem żywota ludzkiego. Ona odpowiada koniecznej ludzi tęsknocie za Bogiem i przyszłością. Społeczeństwo bez wiary w krótkim przeciągu czasu materjalizuje się przy największem wykształceniu; najpodnioślejsza cywilizacja nie wstrzyma go od zbestwienia i upadku. Filozofja nie zastępuje wiary, tak jak chemik nie zrobi złota, choć go rozbiera. Człowiek bez wiary biedny jest i zgubiony; w nim duchowna część sparaliżowana, żyje ciałem tylko: starajmy się więc przykładem naszym także szczepić wiarę. Lud na nas patrzy i naśladuje; często małe złamanie przepisów religji daje sobie za wymówkę do sroższych przestępstw, jakich się dopuszcza. Niejeden co w piątek jadł z mięsem, stał się powodem, że jego sługa został złodziejem lub zbójcą; na pozór jestto sofizmat, w istocie prawda największa. Gdybyśmy w sercu nie mieli wiary, jeszczebyśmy powinni ją w drugich szanować. Tymczasem pospolicie mając wiarę, wstydzimy się jej, i popełniamy największą podłość, jakiej się człowiek dopuścić może.
— W mieście najczęściej spotkać można podobne postacie — rzekł Jerzy — ale na wsi są one rzadkie.
— Nie tak jednak jak pan sądzisz. W mieście wszystko, nawet wiara, podchodzi pod prawidło mody; na wsi toż samo małpiarstwo głupie doprowadza bardzo rozsądnych zresztą ludzi do powierzchownego wolterjanizmu, który na ustach mają tylko,
— Mnie się zdaje, że nie tak wolteryanizm — rzekł Jerzy, przerywając znowu — jak raczej obojętność naszego wieku winą. W ośmnastym szydzono z religii, w dziewiętnastym omijają.
— Jest w tem wiele prawdy, lecz wieś zawsze trochę w tyle zostaje, i wlecze się jak statek, ciągniony na linie. Mówiliśmy o wierze. Ja mam ją głęboką, lecz ani o niej rozprawiać lubię, chyba gdy sumienie każe mi się stawić w jej obronie, ani się z nią chlubię, ani wściekam i palę na tych, którzy Bożego daru są pozbawieni. Mój syn, dzięki wychowaniu, nie zatarł w sobie wzniosłego religijnego uczucia. O! bez niego smutne i ciężkie życie ludzkie! A jakże wielki horyzont rozwija się dla nas, co wierzymy. Spokojny, bo otoczony Opatrznością, w milczeniu ofiarując je Bogu, w szczęściu sposobiąc się do jego utraty, w każdym razie powiem, że wszystko co jest, jest dobrem.
— Jakto, pan jesteś optymistą?
— Chrześcjanin nim być musi. Widzę Boga nad sobą, kierującego wszystkiemi sprawami ludzkiemi, wierzę, że wszystko co się dzieje za Jego wolą, ku dobremu posługuje, a zatem jest dobrem.
Wiele jest w życiu wypadków, które się nam przykre, ciężkie, bolesne zdają: lecz któż wie jakie w nich ziarno przyszłości leży? Nic nie ma złego i niepożytecznego, nic próżnego.
— Tak więc wszystko...
Jerzy nie dokończył, a pan Graba odgadując myśl jego, dołożył, choć z westchnieniem:
— Tak, wszystko. Lecz żeby ze mną razem postrzedz to, potrzeba się wznieść od pojedynczego człowieka do całości rodziny ludzkiej, do ogółu. Jednostki cierpią, lecz żadna boleść nie jest daremną, żadna nie jest straconą.
To mówiąc odeszli od kaplicy, a przeszedłszy kawał ogrodu, który był razem dziedzińcem, trafili na porządny budynek, z którego ich wesoły głos młodzieży dochodził: byłato szkółka dla dzieci dworskich i wiejskich. W dość wielkiej izbie, czystej i zastawionej ławami, nauczyciel siedząc za stolikiem, opowiadał dzieciom, które z ciekawością zaostrzoną przysłuchiwały mu się, zarzucając go pytaniami.
Nauka szła tu niezwykłym trybem, gdyż pospolicie czytanie i pisanie, rachunku trochę, stanowią przedmioty jedynie wykładane po parafialnych szkółkach. Tu pan Graba wcale inaczej przepisał porządek nauki: czytanie, początki pisania i rachunku były niejako dodatkową rzeczą i ostateczną. Nauczyciel poleconem miał rozwijać młode umysły rozmową, której za przedmiot służyły pierwsze ogólne pojęcia o świecie fizycznym, o dziełach ludzkości itp. Byłoto nauczanie w sposób patrjarchalny, takie właśnie, jakiem była w czasach pierwotnych nauka starców, co byli składem podań. Dzieci słuchały, rozpytywały, i nie męcząc się, zatrzymywały w pamięci zasadnicze wiadomości, których pojęcie rozwijało powoli ich zdolności. Czytanie po piśmie i rachunki stanowiły dodatkową część nauki, prawie mechaniczną.
Godziny wykładu zchodziły młodzieży niespostrzeżone i czarowne, bo nauka, sprowadzona do ostatnich swych wypadków, odarta z podtrzymujących ją rusztowań, ubrana w proste wyrazy, tyle poezji mające, zajmowała ich jak powieść i bajka piastunki.
— Czytanie, pisanie i rachunek uważam ledwie nie za ostatnią i najmniej ważną część nauki — rzekł pan Graba do Jerzego. — Pytam się, gdy ich nauczę czytać, co czytać będą? Nietylko nam, ale nawet daleko dalej na drodze wychowania ludu będącym narodom, zbywa zupełnie na książkach, mogących służyć za pokarm dla poczynających żyć umysłowo; jestem zaś przekonany i pewny, że lepsza żadna jak zła książka. Nam dorosłym i wzmocnionym nie wszystko zaszkodzi, lecz temu prostemu ludowi maleńka doza trucizny, naczczo dana, śmiertelną być może. Ztądto, jak niejeden uważał, niedowarzeni wieśniacy, którzy, poznawszy litery, poczęli czytać co im do ręki wpadło, najczęściej psują się i wyrastają na najgorszych ludzi. I nie dziw: w przedpokojach znajdują na wstępie Rinaldiniego lub podobne głupstwo jakie, co im odrazu głowę na wieki zawraca. Książki dla ludu są tak wielkiem zadaniem, że w całej europejskiej literaturze ledwie kilka znam ich znośnych. A jak wielki, jak piękny przedmiot! Cóż, kiedy żaden pisarz nie zechce tej nieświetniej zasługi zamienić za trochę oklasków, jakie zyskuje pisząc dla wszystkich. Moje chłopięta — mówił dalej — wychodząc ze szkółki, mają gruntowną znajomość religji i obowiązków, jakie ona wkłada; wiedzą, że wiara nie na czczych słowach polega, lecz że jest pierwszem prawem życia; uczą się wielkości Boga, mając pojęcie o stworzonym świecie i jego cudach, o ziemi, a nareszcie o człowieku i jego dziejach. Nauczyciel wykłada im trochę medycyny popularnej, ogólne zasady fizjologji człowieka i zwierzęcia, w jak najprostsze ujęte słowa; nareszcie wiadomości wieśniakom, jako do roli przeznaczonym, najpotrzebniejsze o gospodarstwie i tem co z niem ma najbliższy związek.
To mówiąc, wyszli ze szkółki, a Jerzy z radością ujrzał jak jasne oczy dzieci z czułością poufałą i wesołą zwracały się za panem Grabą.
Niedaleko od szkoły był dom ochrony, wedle prób za granicą uczynionych urządzony; tu kilka poważniejszych kobiet czuwały nad gromadą niemowląt i dzieci; ale kobiety to były nie obce, same matki, i z gromady miejscowej wybrane.
Następnie obejrzeli jeszcze warsztaty, w których dzieci wyrostki, mający ochotę do rzemiósł, w nich się ćwiczyły pod dozorem majstrów, po większej części krajowców. Wielka stolarnia, tokarnia, kuźnia, izba krawców, szewców i rymarzy, miały po kilku lub kilkunastu czeladników i chłopców. Wszędzie z podziwieniem znaleźli wesołość przy pracy, twarze jasne, spojrzenia śmiałe i dowody zdrowia na kraśnych policzkach; nigdzie tych bladych opilców, którzy na naszych wsiach tak są pospolici.
Jerzy wyraził podziwienie swoje panu Grabie.
— W istocie mogę się tem pochlubić — rzekł gospodarz — iż wykorzeniłem u siebie pijaństwo, bo mi to nie przyszło bez trudności. Nie obwiniajmy ludu o nie, bośmy sami podobno najwięcej mu początkowo winni. Karczmy nasze dawno były gniazdami wszelkiego złego, a żydzi, co je obsiadali, prawdziwymi pomocnikami szatana. Lud spracowany, znużony, często zmuszony uciekać się od rozpaczy do pijaństwa, pił, bo musiał pić, bo mu wszędzie poddawano tę nieszczęsną wódkę, a niczem nie chciano osłodzić mizernego życia, wskazując ją jako jedyny ratunek na cierpienie. Chłop, który ma się lepiej i widzi przyszłość przed sobą, nie pije. Po wtóre, nietylko że polepszając stan chłopów, wskazywałem im nieustannie obrzydliwe skutki pijaństwa, lecz w karczmach moich chętnie poświęciłem lichy zysk daleko większemu zyskowi ulepszenia ludu. W karczmach najsurowiej zabroniono sprzedawać wódkę w większych ilościach, i pić w nich zakazano najmocniej. Każdy bierze wódkę do domu, a tam i zachęty mu braknie, i tysiąc go powodów wstrzyma od pijaństwa. Oprócz tego osobny dozorca szynków ciągle czuwa, i nieustannie objeżdżając, pilnuje, żeby kieliszek gorzałki potrzebny zdrowiu i siłom, nie przechodził w granice szkodliwe i najszkodliwsze całemu życiu wieśniaka.
Wyrzucając precz żydów, nawykłych do ssania wieśniaka, musiałem ich w pewien sposób zastąpić. Żyd był chaty bankierem, doradcą, kapitalistą, ale jego pożyczka lichwiarska niszczyła chwilowym zasiłkiem. Ten mały budynek jest bankiem wioski: tu każdy znajduje pomoc w potrzebie, i łatwość wypłaty, którą tygodniowo i częściowo wnosi. Pierwszy kapitał zakładowy banku jest własnością mojej gromady, a pochodzi z przychodów, jakie jej dały grunta, uprawione przez lat kilka wspólnemi siłami.
Obok banku masz pan sąd gromadzki, złożony i wybierany corocznie przez gromadę starszyzny, która wszystkie sprawy nietylko między wieśniakami, ale nawet między dworem a nimi wyniknąć mogące, rozstrzyga. Ja sam dobrowolnie poddaję się sądowi temu, który nigdy, zaręczam panu, nietylko niesprawiedliwie nie osądził, ale cienia niesłuszności nie ściągnął na siebie.
— A teraz — rzekł wesoło Graba, biorąc pod rękę Jerzego — zawracajmy do dworu, bo więcej nic już nie mam panu do pokazania, i zapewne więcej spodziewałeś się niż widziałeś. Nie ma tu nic nad to, coby każdy sumienny i uczciwy człowiek powinien zaprowadzić u siebie. Rozumie się, że ani mojej cukrowarni, ani machin gospodarskich, ani innych zaprowadzeń tego rodzaju nie będę panu pokazywał, bo to są rzeczy, które zobaczysz wszędzie. Nie zaprowadzę cię też, kochany gościu, do lazaretu, bo tu nieprzyjemny miałbyś widok, choć mój może porządniejszy od innych; są przecie już te domy zdrowia i po innych wioskach. Mój lazaret tem się tylko od innych różni, że ja go codzień prawie opatruję, że przy nim mam dobrego felczera i aptekę; że do niego zabieram tylko tych, którym źle w domu, a dopatrzeć ich nie ma komu, bo dla reszty lepiej w chacie ze swymi w smutnej godzinie boleści, niż w najwygodniejszym lazarecie.
Gdyby nie pożar wczorajszy, mógłbym cię zawieść jeszcze aż na wieś, i pokazać chatę i obejście gospodarskie, wcale różne od innych poleskich; ale dziś ciekawość zaspokajać, gdy tyle boleści jest na wsi, nie godzi się. Szanujmy w nich braci-ludzi.
Nie bez pracy przyszło mi nakłonić ich do zmiany w życiu i mieszkaniu. Poczciwy ten lud szanuje wszystko stare daleko więcej niż my; a bojąc się zmiany, bo nie ma powodów spodziewać się, aby na korzyść mu poszła, w drobnostkach nawet uparcie czepia się przeszłości: i jak od wieków kurną chatę zamieszkiwał niemal razem z bydlęciem, na wilgotnej ziemi, wśród gęstych dymu wyziewów, tak chce mieszkać sam, tak chce ją dzieciom zostawić. Zmienić więc odwieczne rozporządzenia chaty, sięgające przedchrześcjańskich czasów, zatrzeć podania, które się wiążą z progiem, ogniskiem, kątem, ławą, piecem, niemałą było trudnością. Nie targnąłem się też na przeszłość zuchwale, i nie budowałem szwajcarskich domków, w którychby im było smutno i cudzo; powiększyłem tylko, oczyściłem, wyidealizowałem, że tak powiem, ten materjał, jaki zastałem pod ręką. Chata w mojej wiosce czyściejsza, porządniejsza, większa: ale nie zmieniła ani swej starej fizjognomji, ani rozporządzenia; dym tylko, szkodliwy zdrowiu, komin wyprowadza, piec z cegieł staranniej zbudowany, okno większe i światła więcej, powietrze lepsze. Bydło wreszcie oddzielone od ludzi, i choć blisko, bo tego dozór wymaga, nie obok przecie. Nie pożałowałem gruntu na podwórko i ogród, a sady, które mój ogrodnik szczepił, stały się już dla wioski przedmiotem starań, bo są zyskowne i miłe.
Właśnie stanęli na wzgórzu, i Jerzy mógł ztąd obejrzeć część wsi niespalonej, która miała pozór porządnego miasteczka. Mnóstwo drzew otaczało dokoła domostwa białe, przestronne i wyższe daleko od pospolitych chat. Niedaleko od cerkwi wznosił się lazaret, a w pośrodku jakby rynku, gdzie w istocie były sklepy potrzebniejszych rzeczy dla włościan, maleńka i ciasna stała karczemka.
— Więc są i sklepy, zdaje mi się? — spytał Jerzy.
— Są to tylko składy, które ja kosztem moim utrzymuję. Miasteczka, do których wieśniak dla nabycia wszelkich drobnych potrzeb wyjeżdża co niedziela prawie, napchane głodnem i ubogiem żydowstwem, są dlań tak zgubne jak karczmy dawne. Chociaż nie mogę zabronić mu pojechać i sprzedać w mieście co ma do zbycia, staram się dla niego uniknąć kupna przynajmniej. Sól, tytoń, lemiesze, żelazo i tym podobne towary, znajdziesz zawsze w moim sklepie, po cenie daleko niższej niż w mieście, a w nierównie lepszym gatunku. W zamian przyjmuję zboże, po cenie jak mogę najwyższej, czy go potrzebuję czy nie. Oprócz tego obok sklepu jest kantor zbożowy, w którym przyniesione ziarno zawsze przyjmują i opłacają gotowizną.
Jestem także nabywcą bydła, koni, owiec, świń, wełny i lnów; nie żebym miał na widoku korzyści, lecz dla ułatwienia im zbycia produktów, które żydzi nabywają od nich po niskiej i niesprawiedliwej cenie, z ich uszczerbkiem. Dodam tylko jeszcze, dla uspokojenia pana, że jako kupiec nikomu się nie narzucam. Zmuszać wieśniaka do przedaży i kupna, choćby najkorzystniejszych, byłoby to zepsuć wszystko. Dla wzbudzenia w nim wiary, potrzeba było, żeby ją sam w sobie doświadczeniem wyrobił. W początku było długie niedowierzanie, wahanie się, podejrzenia i długo sklepy więcej sąsiednim wioskom niżeli moim służyły; ale wreszcie powoli przyszło przekonanie o mojej bezinteresowności: i dziś nietylko że na tem nie tracę, ale, wstyd mi powiedzieć, że mam zyski na tem.
Jerzy, zdumiony i zamyślony, powracał z panem Grabą do dworu. W drodze rozmawiali jeszcze o wszystkiem co widzieli.
— Sąsiedzi pewno naśladują pana? — spytał gość.
Graba uśmiechnął się boleśnie.
— Gdybyż! — rzekł — ale gorzej, bo mnie nienawidzą i wściekają się na moje dziwactwa, bo takie dają im nazwanie. Nikomu się nie chce jak mnie pracować dla zaprowadzenia nowego, choćby lepszego: a każda nowość nie przychodzi bez pracy i walki nawet. Wykręcają więc moje nowości, tłumaczą je najpoczwarniej i czynią ze mnie straszydło. Stałem się nienawistny moim sąsiadom i jedno to tylko mnie pociesza, że gdy niektórzy mnie cierpieć nie mogą, drudzy, sprawiedliwsi, mimowolnie szanować muszą.
— Powinniby się uczyć, naśladować.
— Nie naśladujemy nigdy, jak skoro naśladowanie miłość naszą własną obraża; naśladujemy po większej części mimowoli, nie wiedząc o tem. Rozumne naśladowanie jest ofiarą z miłości własnej, na którą nie każdy się zdobyć może.
— Prawda, lecz człowiek też często miłość własną poświęca chęci zysku, a tu tyle jest zysków!
— W zyski moje nikt wierzyć nie chce: uparcie dowodzą wszyscy, że się muszę zrujnować. Nikt nie mówi na graczy i rozrzutników, że są bliscy bankructwa, które nad ich głową wisi codzień, bo społeczeństwo nasze pobłaża im chętnie; lecz niech ktokolwiek poświęci co zamiłowaniu w sztuce, książkom, obrazom i t. p., nazajutrz w opinji powszechnej zostanie zrujnowanym.
— Pozwól pan powiedzieć sobie, że to może nie bez przyczyny — rzekł Jerzy — widzieliśmy tysiące przykładów, w pierwszych rodzinach naszych ruiny, przez brak rachunku a nagłe rzucanie się w wydatki, nie zastosowane do stanu majątkowego.
— To prawda — odparł Graba — widzieliśmy wielu panów, którzy z Włoch, Francji i Niemiec po to tylko poprzywozili bibljoteki i obrazy, by je na sprzedaż w kraju wystawić. Lecz nieopatrzność tych nieszczęśliwych, którzy mieli sobie za jakiś punkt honoru nigdy się nie rachować i nie wiedzieć co się dzieje w ich worku, nie upoważnia do sądu o wszystkich. A wieluż dziś uchodzi za bankrutów, i nie ma kredytu dla tego, że kupują obrazy i książki?
Podchodzili już ku domowi, gdy nejtyczanka, zaprzężona trzema dzielnemi końmi, rozpędzona wielkim kłusem, wpadła na dziedziniec. Siedział w niej niemłody mężczyzna, rumiany, trochę otyły, zbudowany silnie, w zielonym hiszpańskim płaszczu, z ogromną fajką piankową, na paciorkowym osadzoną cybuchu. Woźnica, po krakowsku przybrany, poganiał konie, poprawiając czapeczkę z pawiem piórkiem. Mina siedzącego w nejtyczance jegomości była poważna i pełna zarozumiałości, oczy śmiały się szyderstwem; znać było, że niemałe o sobie i ważności swej miał mniemanie. Zobaczywszy idących, uderzył po plecach woźnicę, i kazał wstrzymać. Sam powoli wysiadł, i nierychło uchyliwszy czapki, zbliżył się do pana Graby.
— Szanownego sąsiada! — rzekł, wyciągając rękę żylastą i uśmiechając się nieledwie protektorsko.
— Witam pana! — dość zimno odparł gospodarz.
— Przyjechałem dowiedzieć się — zawołał przybyły — widzieliśmy wczoraj ogień u pana, baliśmy się o dwór i toki: ale, dzięki Bogu, to się tylko, słyszę, wsi kawałek spalił.
— Wolałbym, żeby się były toki moje spaliły!
— Żartuje szanowny sąsiad. Chłop sobie da rady; a choć na teraźniejszą drożyznę, to kilka tysięcy rubli, jeżeli nie więcej...
— Tak, ale jabym łatwiej zniósł tę szkodę niż biedni wieśniacy.
— A! jużto pan ze swoją filantropją! psujesz nam chamów.
— Chamów? — z podziwieniem powtórzył Graba.
— Chcę mówić chłopów.
Zamilkli. Przybyły z poważną miną szedł sapiąc ku domowi; Graba, zaciąwszy usta, milczał z wyrazem niechęci.
— No, ale my tu mamy o czem ważniejszem myśleć — rzekł pan Samurski, sąsiad przybyły. — Wybory się zbliżają: pan jedzie?
— Ja jadę jak zwyczajnie, bo to obowiązek obywatelski.
— Pan jedzie? — powtórzył jakby nie bardzo rad Samurski. — I już zapewne — dodał — kandydatów napatrzonych pan ma?
— Rozumie się. Wybierzemy jak najuczciwszych.
— Bo też, dzięki Bogu, nasze obywatelstwo — rzekł pusząc się sąsiad i poglądając ukosem na Jerzego — z samych uczciwych i godnych ludzi złożone.
— Co daj Boże! — rzekł Graba.
Samurski zaciął wargi.
— No, któż, jak panu się zdaje, na marszałka?
— Marszałkiem — odparł powoli Graba — powinien być najzacniejszy. Marszałek przedstawia najoświeceńszą część ludności: szlachtę; wybierzemy, a przynajmniej wybrać powinniśmy co mamy najlepszego, najgodniejszego, czem pochlubić się można. Przedstawiciel szlachty, mający między obowiązkami jeden z najświętszych, to jest wglądanie w stosunki dziedziców ziemi a włościan, winien być człowiekiem nietylko godnym takiej misji, ale ochotnym do spełnienia jej sumiennego.
— Tak, żeby policji nie dał nam jeździć po nosie — rzekł przybyły.
— A daleko więcej, żeby ludzi uciskać nie dał.
— Nadewszystko obywateli — podchwycił Samurski.
— Nadewszystko wieśniaków — odparł Graba. — Obywatele ucisnąć się nie łatwo dadzą, i mają tyle sposobów bronienia się; wieśniak żadnego, prócz rozpaczy, do której przywodząc go, ściągamy na siebie najstraszniejszą odpowiedzialność, bo grozim wywrotem porządkowi społecznemu.
— Tak! tak! tak! tak! — pykał krzywiąc się Samurski — ale pan wyznasz, że tu nie o lud chodzi, ale o nas najwięcej. Marszałek trzeba żeby był i bogaty, żeby godnie reprezentował powiat.
— Jak to pan rozumiesz?
— A jużcić przyjęciem kiedy potrzeba.
— Butelkami i półmiskami! — śmiejąc się, rzekł Graba.
— No, a i to potrzebne.
— Najmniej, kochany panie.
— Mniejsza o to: nie ma się o co sprzeczać. No, ale kogoż obierzemy? bo nie taję, że radbym wiedzieć myśl pańską i za kim pójdą głosy: a mam w tem pewne powody.
— Przyznam się panu, że dotąd nie wiem kogoby wybrać należało, i nie myślałem o tem: a rzecz wymaga namysłu.
— Co tu myśleć? — przerwał Samurski. — Tu, ot, gotowiuteńki kandydat, pan Paliwoda z Konopiatej.
— Pan Paliwoda? ha! ha!
— Cóż pan masz przeciwko niemu?
— Nic za nim, kochany sąsiedzie.
— Jakto! bogaty, honestus, potrafi honor powiatu utrzymać, a broń Boże sprawy, da się i policji we znaki, bo i gubernatora zna dobrze, na balach u niego bywał, i nawet w stolicy ma swoje stosunki.
— Toż to są powody do wyboru pana Paliwody?
— Zresztą, cóż pan chcesz, uczciwy człowiek.
— Jak pan to rozumiesz? — spytał nagle Graba.
Samurski się zaczerwienił.
— A któż powie że nieuczciwy?
— Poczekajmy, sąsiedzie. Najprzód określmy, z łaski swojej, co rozumiesz przez uczciwego człowieka?
— Jużciż, proszę pana — perząc się zawołał tłusty jegomość — każdy to wie.
— A mnie się zdaje, że nie.
— Uczciwy człowiek, honorowy człowiek, zacny człowiek, rozumie się to wszystko jedno; szelmostwa żadnego nie zrobił.
— Czyż to dosyć, żeby się nazywać uczciwym?
— No, a jak Boga kocham, tak ja pana nie rozumiem.
— Posłuchaj więc dwa słowa: uczciwym człowiekiem niekoniecznie jest ten, co złego nie robi, ale taki, co czyni jeszcze dobre, do którego jest obowiązany.
— No, ale co pan ma przeciw panu Paliwodzie, bo pan wie, że jesteśmy krewni?
— Wiem, że panowie jesteście krewni — spokojnie odparł Graba — i nie mam osobiście nic przeciwko Paliwodzie; ale żeby go obrać marszałkiem, nie zdaje mi się.
— Ale, proszę pana, dlaczegożto? — coraz dumniej i natarczywiej zawołał Samurski, stając w miejscu i zakładając rękę za kamizelkę.
— Czy żądasz pan odemnie całej i sumiennej prawdy? Bądź pan pewien, że ją powiem.
— Jużciż, należy się wytłumaczyć.
— Najchętniej. Paliwoda uczciwym człowiekiem może być, ale dotąd jednak nie starał się, żeby sobie to imię pozyskać. Z matką, poczciwą i starą kobietą, którą szanować powinien, żyje źle i daje zły przykład; o niczem nie myśli, tylko o rozpuście, kartach i hulance, to powtóre; po trzecie, wiem pewno, że marszałkowałby przez sekretarza, co jest sposobem urzędowania nąjniegodziwszym.
Zdawało się, że pan Samurski dostanie uderzenia krwi do głowy, tak na wyrazy Graby poczerwieniał, zaperzył się i nasrożył. W początku słowa nie mógł wyjąknąć, aż nareszcie, narzucawszy się i nazłościwszy w sobie, począł niezmiernie szybko, bijąc się ręką w piersi:
— Proszę pana! proszę pana! prawdziwie to jest nie do zniesienia! Pan mnie krewnemu mówisz...
— Mówię prawdę, której chciałeś.
— Ale, najprzód, co to do kogo należy jak on z matką?
— Jak skoro wszyscy jego postępowanie widzą, do wszystkich ono należy.
— To familijna rzecz.
— Dajmy na to.
— No! a co się tyczy życia jego, albo to nie wszyscy przehulać muszą młodość? Cóż to charakter jego plami, czy co?
— Plami, panie sąsiedzie.
— Co! karty, hulanka i dziewczęta? o! co to panie za straszne winy! No! a na cóż człowiek młody?
— Że nie dla kart i hulanki, to pewna.
— Albo on przez to nie może być dobrym marszałkiem?
— Nietylko marszałkiem dobrym, ale niczem dobrem być nie może z temi nałogami.
— Prawdziwie! — zawołał wściekając się Samurski — to jest osobistość, to chyba nienawiść!
— Owszem, panie sąsiedzie, Paliwoda mnie bardzo obchodzi, i właśnie że ma, pomimo swoich wad, wielkie jeszcze przymioty, któremiby na drogę lepszą mógł być sprowadzony. Mówię to panu, bo jako krewny, jesteś obowiązany nie na marszałkowstwo, ale do poprawy go prowadzić.
Samurski odwrócił się.
— Hej! Piotr! — zawołał na woźnicę — zajeżdżaj! Nie mam co z panem mówić. Do widzenia!
I zawróciwszy się dość niegrzecznie, szybko siadł do nejtyczanki, rzucił na Grabę pełne gniewu wejrzenie, i odjechał.
Graba wytrwał spokojny, chłodny, poważny i nisko ukłonił się spiesznie wynoszącemu panu Samurskiemu.
— Nieprawdaż — rzekł do Jerzego — że wartoby pojechać do powiatowego miasteczka naszego, gdzie na zjeździe obywatelskim mają się listy wyborców układać i przyszłe wybory? Gdyby nie to, że pan się pilno wybierasz od nas podobno i chcesz do Warszawy uciekać, zaprosiłbym pana z sobą. Poznałbyś pan lepiej wieś i miasteczko prowincjonalne, co nie jest bez korzyści dla ogólnej znajomości świata.
— Z panem chętnie i najchętniej pojechałbym — rzekł Jerzy.
— No! a może wyjazd nie koniecznie tak pilny?
Jerzy się zamyślił i zawahał.
— Jedźmy! — rzekł Graba — jedźmy doprawdy! Ja się jutro wybieram.
— Ale nie jestem wcale przygotowany: wyjechałem od dziada na dzień tylko.
— Poszlemy po służącego i rzeczy.
Jerzy chciał dłużej pozostać w tych stronach, brakło mu tylko powodu: przyjął więc wniosek pana Graby z ochotą i natychmiast konny posłaniec z karteczką do Stasia pojechał do Turzej-Góry.
— Oprócz nauki, może się i zabawimy — rzekł Graba. — Młody, a w mieście żyć przywykły, nie możesz nie chcieć i nie pożądać zabawy. Jestem pewien, że jakiś wieczór tańcujący się ułoży; a kto wie, czy i panna Irena nie pokusi się do miasteczka.
Jerzy nic nie odpowiedział, ale mu serce zabiło gwałtownie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





  1. Sam w roku 1837 byłem świadkiem tego bałwochwalczego obrzędu na Polesiu wołyńskiem, pod Kołkami, we wsi Omelnem. Oprócz tego starą jakąś babę posłano wpół-nagą trzy razy pożar obchodzić, dla wstrzymania dalszego postępu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.