O wilkołakach, szczególniej świata roślinnego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Rostafiński
Tytuł O wilkołakach, szczególniej świata roślinnego
Podtytuł Wykład publiczny
Pochodzenie Niwa, 1882, nr 177
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Stanisław Ostrowski
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O WILKOŁAKACH
szczególniej świata roślinnego.
WYKŁAD PUBLICZNY
DRA J. ROSTAFIŃSKIEGO.

„Tu ne cede malis sed contra audentior ito“
Aeneidos VI. 94.
„Lepiej rozumem niż tłumem“
Stare przysłowie.

I.

Dawno już, bardzo dawno, przestaliśmy się bawić piłką. Dawno, a choć dziś weźmiemy ją czasem do rąk, to jednak nie sprawia nam już tyle uciechy — tyle uciechy, jak wtedy, kiedyśmy ją pierwszy raz brali do rąk. Kiedy niepewnym poruszeniem dziecięcej dłoni, w ruch puszczona, uderzyła, odbiła się, podskoczyła i znów się odbiła, znów wzniosła w górę i opadła i tak coraz bardziej słabły jej ruchy, aż pod koniec stawały się niewidzialne i wreszcie ustały zupełnie.
Upłynęło lat kilkanaście; na stawie o zwierciadlanej powierzchni, silną dłonią poruszana łódka sunęła, znacząc szeroką smugą ślad swej drogi. Poruszała się, krążyła, aż wreszcie wartkim prądem gnana dobijała do brzegu. Nastąpiło uderzenie, odbicie i mimowoli straciwszy grunt pod stopami, zostaliśmy wywróceni. Nieraz potem ujmowaliśmy wiosło w rękę i nabraliśmy doświadczenia, że przy dobijaniu do brzegu wstrząśnienie jest tem silniejsze im żywszy był bieg łodzi.
Znów umaiła się niejedna wiosna i niejeden szron pokrywał niedawną jeszcze zieloność. Teraz w piersi naszej zaczęło się budzić jakieś żywsze uczucie: z początku tak niepewne jak ten pierwszy ruch piłki rzuconej dziecięcia dłonią, a potem przyjmujące coraz wyraźniejsze kształty, i coraz bardziej się potęgujące, aż dojrzałe i wezbrane wybuchło całą siłą młodzieńczej krewkości. I jeżeli natrafiło na zimną obojętność, wtenczas odrzucone, sprowadziło przygnębienie. Przygnębienie tem silniejsze, im żywsze było uczucie.
I we wszystkich trzech razach zupełnie to samo zjawisko. Siła poruszająca pewną rzecz, naraz powstrzymana w dotychczasowym kierunku jakąś zaporą, zwraca się wstecz i działa dalej, ale już po drodze wprost przeciwnej.
Czy rzeczą jest piłka, łódka lub umysł ludzki, czy siła, ruch ręki lub ruch duszy — uczucie — skutek zawsze ten sam; piłka opadająca — podskakuje, łódka płynąca naprzód — cofa się, uczucie dodatne — wywołuje ujemne, lub odwrotnie. Prawo to, jedno z najogólniejszych, jakie istnieją w przyrodzie, rządzi także i w zakresie sił duchowych człowieka. A jeżeli tak jest, to musi występować i w społeczeństwach ludzkich. Widnieje też w nich szeroko, jak nam to każdy psycholog i historyk potwierdzi. Tylko, że proces ten rozkłada się nieraz na dwa pokolenia np. w ten sposób, że synowie ludzi mających skrajne poglądy są skrajnemi, ale w przeciwnym kierunku; albo na szereg wielu pokoleń, jak w historyi pewnego narodu, gdzie po epokach najświetniejszego rozwoju następują czasy upadku. Odruch długo hamowanej siły nazywa się w historyi reakcyą a zupełny zwrot w przeciwnym kierunku restauracyą.
Nie będę się dalej zapuszczał w rozbiór tych stosunków, bo właściwie są nam potrzebne tylko do wytłómaczenia jednego momentu takiego psychologicznego odruchu, jakim jest zemsta. W tym celu wracam raz jeszcze do łódki, żeby zaznaczyć, że przyroda brzegu, o który ona odbija, wpływa do wysokiego stopnia na siłę odruchu. Z jednej strony nieliczne szeregi macedończyków, pod wodzą Aleksandra, nie znajdujące nigdzie oporu; z drugiej krocie persów rozbijające się o bohaterski opór garstki nieśmiertelnych greków pod Termopylami. Za to siła łodzi, którą ona może być porwana jest bez wpływu na cały ten proces. Ręka z wiosłem, wiatr z żaglem, para ze śrubą, jeden i ten sam dają skutek. To też różne uczucia ludzkie, jak miłość, pycha, żądza sławy i bogactw i najbrudniejszy z brudnych egoizm mogą być obrażane, a cofając się wstecz wywołać jedno i to samo przeciwne uczucie — zazdrości. A jak szlachetne uczucie wznosić się może do ideału, tak nikczemne wyrodzić się może w potworność. Miłość może stać się poświęceniem, zazdrość zemstą. A od miłości do zemsty i od zemsty do miłości jeden krok, nieraz jedno tylko gwałtowne uderzenie nas oddziela. Cała dramatyczna literatura opiera się też na głębszej znajomości różnych prądów uczuć i odruchów pod wpływem zapory lub uderzenia. Z wielu, dwa wytworzone i mistrzowskie wzory przypomnę.
Przejście od zemsty do miłości w Rychardzie III Szekspira i odwrotnie uczucie zemsty obudzone miłością, które opowiada w Panu Tadeuszu Jacek w swej spowiedzi. Do takiej tragiczności, jak w tym ostatnim wypadku, rzadko posuwa się dziś zazdrość. Daleko częściej zadawalnia się czemś mniejszem. Występuje też jako trwałe uczucie tylko w nieszlachetnych naturach. Wprawdzie w szlachetnych i najszlachetniejszych nawet zjawić się może, ale zjawić na chwilę, jako bezwiedny odruch nieprzyjemnego ukłócia tej lub owej słabej naszej strony. Ale przemknąwszy się jak błyskawica po pogodnem niebie, ustępuje znów miejsca dawnej ciszy.
Tak się ma rzecz dziś w ucywilizowanym świecie. Ale ma się tak dzięki moralnym i etycznym pierwiastkom, które chrześciaństwo utrwaliło. Przedtem bowiem uczucie zemsty było na porządku dziennym wśród ludzkości. Mogło też wówczas sięgać głębiej w naturę ludzką niż dziś, a sięgając głębiej i przenikając całe jestestwo, musiało być koniecznie zadowolone. Musiało być zadowolone, jeżeli już nie zaraz, nie dziś, nie jutro, nie przed schyłkiem życia nawet, to chociaż nadzieją urzeczywistnienia go po śmierci. Zostać Ugolinem, szarpać ciało, wysysać krew, pożerać mózg, nasycić się zemstą, — to są pierwotne ramy, w które wchodzą wszystkie obrazy tego uczucia.
To też, o ile chęć zemsty jest jednym z bardzo ogólnych odruchów namiętności ludzkiej, o tyle też i upiornictwo rozpościera się szeroko i znaczy swemi ślady już najdawniejsze karty zamierzchłej przeszłości. Tak w ciemnym, nieokreślonym a szerokim kulcie Hekaty występują krwiożercze upiory Mormy, Lamii i Empuzy, już to napadając podróżnych, już rzucając się z wyższego rozkazu na tę lub ową ofiarę. Przyjmują one różne postacie: wołu, muła, psa, żaby, bąka a najczęściej pięknych kobiet i wówczas, podobnie jak nasze Rusałki, zwabiają młodzieńców, żeby się krwią ich nasycić. U rzymian Strigae ssą krew dziecięcą a duchy zmarłych pod postacią larw nie dają spokoju żywym. Ale prócz tych i innych najrozmaitszych postaci, w których występują krwiożercze upiory, jest jedna najwybitniejsza i najpowszechniejsza — wilka.
Przyczyna tego leży bardzo głęboko i sięga w początkach swych indo-europejskich wyobrażeń. W pojęciach naszych praojców aryów znajdują się już źródła tych pojęć o wilku, znajduje się już zarodek tych o nim przesądów, które w średnich wiekach tak się rozpanoszyły jak nigdy.
Już w jednej z pierwszych pieśni Rig-Vedy znajdujemy bowiem obok sowy, puszczyka i sępa, zwierząt kryjących w sobie złośliwe duchy, wspomnianego i wilka. W dalszych występuje wszędzie jako demon złego.
Takim malują go Râmâyana i Mahâbharata. Od aryjskich praojców zchodzą te wyobrażenia na pochodne szczepy i dla tego spotykamy je, u wszystkich indo-europejskich narodów. Spotykamy je już u starożytnych greków. Zaznaczyć tu wypada, że dla pierwotnego człowieka, żyjącego w stanie natury i ciągłych zapasach z surową przyrodą, wilk jest zwierzęciem imponującem człowiekowi siłą i okrucieństwem zimnego mordu. Zachodzi to tak daleko, że Homer w 16-tej pieśni Iliady dzielne zastępy myrmidonów, ich naczelnych wodzów i duchów porównywa w sile i dzielności nie z kim innym jak z wilkami. W greckich też mytach król Arkadyi Lykaon zostaje z woli Zeusa za ludożerstwo zamieniony w wilka. A w całym kraju w Arkadyi panuje wierzenie, że wyjątkowe osobistości umieją same przyjmować postać tego zwierza lub nadawać ją innym, i że takie wilkołaki z krwiożerczą chciwością napadają przechodniów. Wspominają o tem Plato, Pauzaniasz, Pliniusz. Zdaje się realną podstawą tych wierzeń były te wypadki obłędu, które objawiają się naruszaniem grobów i zdarzają się nawet w dzisiejszych czasach. Grecy takich wilkołaków mianują Lykantropos, to jest mający postać wilka. Rzymianie znają ich pod nazwą Versipeles tj. zmieniający futro. U germanów taki człowiek nazywał Verwulf, ztąd poszły nazwy tego mytu: niemiecka Werwolf, angielska werewolf i francuzka loup-garou. W starosłowiańskiem znaczeniu jest inne, bo wlukodlaku znaczy wilcze kudły, ten co ma wilcze futro, ale pojęcie typu jest takie samo. Jest takie samo u wszystkich słowian i takiem jest u nas o tym krew ssącym upiorze. Podobnie jak między grekami istnieją wyobrażenia, że czarownicy lub czarownice po wymówieniu zaklęcia nietylko pojedyńczych ludzi, ale całe ich gromady, zmieniają w wilczą postać. Takim wilkom świecą się oczy w szczególniejszy sposób, zresztą niczem się od rzeczywistych pozornie nie różnią. Napadają one ludzi, szczególniej zaś dzieci i z wielkiem upodobaniem ssą ich krew. Zajadłość zaś ich ma być tak wielka, że powstało ztąd staropolskie przysłowie: zażarty jak wilkołak. I znów przez czary mogą te wilkołaki odzyskać ludzką postać, podobno uderzenie w łeb między ślipia widłami jest też skutecznem w takim razie lekarstwem.
W starożytności wszystko ogranicza się do wierzeń.
Dla greków Lykantropos są wytworem bujnej fantazyi; przesądny do gruntu rzymianin, drżał zapewne nieraz na wspomnienie owych Versipelli.
Wśród germanów i słowian rzecz cała leży też tylko w słowach takiego wierzenia. Inaczej w średnich wiekach, kiedy wiara w takie upiory jest bardzo głęboką, powszechną, a szczególna ich atmosfera wyradza potworną, zaraźliwą umysłową chorobę, zwaną lykantropią. Chcąc zjawisko to wytłómaczyć, muszę głębiej w rzecz wniknąć i sięgnąć do istotnej jej przyczyny. Zaznaczę najprzód, że wszystkie zarazy potrzebują do swego rozwoju pewnych warunków, pewnego środowiska, wśród którego mogłyby istnieć. Tak, zarazy roślinne czy zwierzęce, jak śnieć zbożowa, rdza, węgry czy trychiny wymagają, żeby się mogły rozwinąć: odpowiedniej gleby, pewnej ciepłoty, pewnego światła lub ciemności, krótko mówiąc, odpowiedniego fizycznego środowiska. Podobnie wśród ludzkiego społeczeństwa. Umysłowe zboczenia, tylko przy pewnem tętnie życia, przy pewnej ciemnocie i przy właściwych warunkach fizycznych bytu, jednem słowem, wśród pewnego moralnego środowiska mogą się rozwinąć.
Za czasów rzymskich lykantropia istnieć nie mogła, bo się nie rozwinęła. Ale kiedy pod nawałem dzikich hord barbarzyńskich, zwinęło się żelazo rzymskiego miecza, jak młody pęd chorobliwie wybujałego drzewa pod uraganem wichru, wszystkie warunki ludzkiego bytu zostały zupełnie zmienione. Przez wieki całe niszczyły dzikie hordy nieraz w jednej chwili to, na co pracowały całe pokolenia, a wśród tej ciągłej burzy nikt nie był pewny dnia ani godziny. Kiedy zaś w X w. ostatnia banda znalazła dla siebie podściołkę i uścieliła się w kałuży, warunki bytu, jak mówi H. Taine, w niczem się jeszcze nie polepszyły. Wodzowie barbarzyńscy zostawszy feudalnymi kasztelanami walczyli między sobą, łupili włościan, palili zbiory, rabowali kupców, okradali i chłostali do woli swych nędznych wasalów.
Ziemie pozostawały nieuprawne i brakowało środków do życia. W XI wieku na 70, wypada 40 lat głodowych. Raoul Glaber mnich, opowiada, że stało się zwyczajem jadać ciało ludzie; rzeźnik jeden zostaje żywcem spalony za to, że je wystawił w swojej jatce na sprzedaż. Dodajmy, że wśród powszechnej nędzy i w brudzie, przy zupełnem zaniedbaniu zasadniczych warunków zdrowotnych, powietrza, trądy, epidemie przyswoiły się jak na właściwym sobie gruncie. Ludzkość doszła do obyczajów ludożerców z Nowej Zelandyi, do nikczemnego rozbestwienia kaledończyków i papuasów, do najniższego upadku ludzkiego plugastwa, ponieważ wspomnienia przeszłości pogorszały teraźniejszość nędzy, ponieważ niektóre myślące głowy, co umiały czytać w starożytnym języku, odczuwały niepewnie całą nieskończoność upadku, całą głębokość przepaści, w którą rodzaj ludzki od tysiąca lat się zagłębiał.
Zrozumiecie uczucia, które podobny stan rzeczy, tak przedłużany i gwałtowany, zaszczepił w tych duszach. Przedewszystkiem było to zwątpienie, obrzydzenie życia, czarna melancholia. „Świat, mówi współczesny pisarz, jest tylko przepaścią złośliwości i sprosności.“ Życie zdawało się być przedwczesnem piekłem. Wielu ludzi, nietylko biedni, słabi, kobiety, ale władcy i królowie, usuwało się. Dla dusz choć trochę szlachetnych i choć odrobinę delikatnych jednostajność i spokój klasztoru więcej wartały. Z tysiącznym rokiem sądzono, że zbliża się koniec świata i wielu ludzi porwanych postrachem rozdawało swoje dobra między kościoły i klasztory. Z drugiej strony jednocześnie z trwogą i zniechęceniem pojawiają się nerwowe podniecenia. Ludzie, którzy są zbyt nieszczęśliwi, stają się drażliwi jak chorzy lub więźniowie; wrażliwość ich rośnie i dochodzi do granic właściwych kobiecej delikatności. Ich serca ulegają dziwactwom, gwałtownościom, przygnębieniom, przesadom i tkliwościom niewłaściwym ludziom zdrowym. Wpływ takiego fizycznego i moralnego środowiska na umysł ludzki objawia się w dwu odrębnych, choć z jednego źródła płynących kierunkach: z jednej strony — podniesienie ducha, przemawiające do mas pełną tajemnic i niepokoju gotycką świątynią, objawiające się w mistycznym kierunku filozofii takiego Bernarda z Clairvant i odzywające się do ludzkości ostatni raz w kilka wieków później płomiennym porywającym głosem Jezusowej Teresy; z drugiej strony — wszystko, co nizkie, szpetne i upadlające człowieka, fanatyzm, tortury i wszystkie przesądne wierzenia rozpanoszyły się jak nigdy. Z ciemnych, ludowych instynktów podnoszą się gusła, zabobony i przesądne wierzenia, przyjmując chorobliwy i zaraźliwy charakter. Na zachodzie do połowy XIV wieku staje się przesąd wilkołaka taką chorobą, Lykantropią. Współcześni wyobrażają sobie, że Wilkołaki noszą futro między skórą a ciałem, że biegają tak prędko jak wilk, zostawiając jego ślady i że oczy ich po wilczemu się świecą. Naturalnie, że to czarownik albo djabeł, w których wówczas jeszcze ludzie wierzą, mają zwykłych śmiertelników w takie dziwotwory przemieniać. To nic, że sobie to ludzie wyobrażają i że w to wierzą, ale co gorsza, przy takim rozstroju nerwów i podnieceniu umysłu, jaki skreśliłem, zdaje się niektórym osobom, kobietom i mężczyznom, że mają rzeczywiście futra, pazury i kły, że biegając po nocach rozrywają ludzi a szczególniej dzieci. Bez lub wśród tortur przyznają się do tego na sądach, a zeznania ich podniecają tylko innych i zarażają taką samą halucynacyą. Próbowano wówczas egzorcyzmów, tortur i ognia na ich zniweczenie — napróżno! Nie znano wówczas jedynego skutecznego środka — oświaty, zdolnej jedynie zmienić moralne środowisko, które było jedynym djabłem, wywołującym lykantropią.
Choroba ta rozpościerała się do połowy XVI wieku, to też nic dziwnego, że jeszcze za cesarza Zygmunta zebranie najznakomitszych teologów potwierdza istnienie wilkołaków. W krajach mniej oświeconych, wiara żywa w wilkołaki przechowuje się długo. Jeszcze w roku 1725 na Węgrzech w wiosce Kisolova toczy się proces przeciw 40 nieboszczykom, którzy w takiej postaci mają po nocach wychodzić z grobów i napadać spokojnych mieszkańców. A u nas jeszcze w r. 1759 Stanisław Duńczewski w swoim kalendarzu wspomina, że wielu jest takich w Rzeczypospolitej. Odzywa się ten myt jeszcze w poezyi Byrona i brzmi na tle tej poezyi w jednej z najlepszych oper Marchnera: „Der Vampir“ na berlińskiej scenie koło r. 1828.
Dziś, jak wiara we wszystkie rzeczy, które naturalnemi siłami przyrody wytłómaczyć się nie dają, dla prawdziwie wykształconej części społeczeństwa wilkołak jest tylko tem, czem był zawsze w rzeczywistości — przesądem. U naszego ludu nawet zmalał już bardzo i tylko jako zmora nachodzi nocą włościańską chatę. A we dworze majaczeje chyba w owym przesądzie o nietoperzach, które mają się we włosy plątać i ssać krew.
Tak i na pojęciu wilkołaka sprawdza się owe ogólne prawo, od którego wykład zacząłem. Poczęty w głębokiem uczuciu ludzkiej natury, zespolony aryjskim mytem z postacią wilka, wyłania się już w starożytności a podsycony ciemnością umysłu, rozlewa się w średnich wiekach szeroko. Aż w epoce powstającego odrodzenia (humanizmu) spotyka się z zaporą wiedzy. Fale jego z początku gwałtowne i gwałtownie odrzucane, coraz stają się słabszemi; nareszcie z tryumfem doświadczalnej nauki bieży wyobrażenie wilkołaka już w przeciwnym kierunku ku niepamięci.

II.

Dziś nazwy tej używać można chyba w przenośnem znaczeniu, używać jej do pasorzytów żywiących się krwią innych.
Z pomiędzy zwierząt, zacząwszy od naszego komara, takich bardzo wiele. Na południowej półkuli w Ameryce istnieje cała grupa nietoperzy, które napadają ssące zwierzęta, także i śpiącego człowieka, siadają na nich, potem językiem wypuklonym jak bańką naciągają skórę, przebijają ją delikatnemi i ostremi zębami i ssą krew, którą się żywią. Na Ceylonie, dla urozmaicenia wrażeń, jakie podróżnik odbierze, spotyka się z masą pijawek, które żyją na drzewach i ztamtąd spadają na przechodzące zwierzęta. Na Ceylonie nie byłem, ale przypominam sobie, że kiedy przed dziesięciu laty chodziłem po kraju, dla zbadania jego flory, a zdarzało mi się nocować w jakiej karczmie, to z trwogą myślałem o tem, czy w nocy z belkowania pułapu nie spadnie na mnie deszcz bezskrzydlnych i suchych pijawek. Te i tym podobne stosunki zwierzęcego świata są, jeżeli już nie powszechnie znane, to przynajmniej jakieś mgliste o nich pojęcie spływa nawet w atmosferę salonów.
Ale o roślinach pasorzytujących na zwierzętach nie wiele chyba wiemy, a w wilkołaki świata roślinnego, w rośliny żywiące się krwią zwierząt po prostu nie wierzymy. Bo jakżeby to być mogło. To coś zakrawa na tę opowieść świętokrzyskiego podania, zaczerpniętą ze starszych jeszcze źródeł, o wiśni wystrzelonej przez S. Emeryka w głowę jelenia, która temu zwierzęciu wyrosła między rogami w owocodajne drzewo.
Nic w to wierzyć nie możemy, bo nareszcie jakżeby zwierzę mogło pozwolić na to, żeby się doń roślina przyczepiła, żeby zapuściła korzenie, żeby... ale tych żeby znalazłoby się daleko więcej! To wszystko być może, ale to jest pewną rzeczą, że wilkołaki roślinne, żywiące się krwią zwierząt, istnieją, że ich jest wiele; że ofiary ich nieraz otaczają nas całemi masami: że nie uważamy na ich konwulsyjnie przedśmiertne drgania; że przechodzimy mimo ich zwłok obojętnie. Ależ — gdzie i kiedy? Zawsze, ale szczególniej w lecie. Wszędzie: w mieście i na wsi, w ogrodzie i na polu, w lesie i sadzawce; jednem słowem wszędzie się z niemi spotkać można.
Ale jeżeli te wilkołaki roślinne są rzeczywiście tak pospolite i tyle ofiar za sobą pociągają, to muszą być tak maleńkie, że wskutek tego giną nam z przed oczu. Są, co prawda, między niemi i maleńkie, choć w skutkach zdala widne, ale są i duże, tak duże jak mały palec i to w dodatku barwy jaskrawej np. ceglasto-czerwonej, podobnie jak rydze i inne grzyby. Rzeczywiście te wilkołaki roślinne są przeważnie grzybami. I tu musimy się porozumieć pod tym względem, że oprócz grzybów, które znamy z półmiska i lasu, oprócz trufli, rydzów, smardzów, pieczarek i mucharów są jeszcze inne, zupełnie odmiennej postaci. A to co im jest wspólne, to brak tej żywej zielonej barwy właściwej innym roślinom. To zaś nie bagatela, bo tylko z pomocą tego zielonego barwnika wytwarza każda zwykła roślina, z powietrza i wody, przy ognisku słońca, swój obiad. Grzyby więc, które zieleni nie posiadają, nie mogą same na obiad swój zapracować, są więc albo pieczeniarzami żywiącemi się z resztek innych roślin, jak np. pieczarki lub rydze; albo zabierają pokarm gwałtem innym roślinom, na których się sadowią jako pasorzyty, takie np. jak śnieć, rdza, sporysz lub zaraza kartofli; albo nareszcie stają się wilkołakami ssącemi krew i spożywającemi ciało napadanych przez siebie zwierząt. O tej to ostatniej grupie grzybów wilkołaków będziemy teraz mówić.
Za punkt wyjścia wezmę najpospolitszego ze wszystkich w północnej Europie: wezmę grzyb, który sprowadza cholerę much. Much domowych, na wspomnienie których proszę się nie boczyć. Zalecam to, szczególniej paniom, przez wzgląd, że przecież mucha była kiedyś kobietą zachwycającej piękności. Tak chce przynajmniej myt grecki, który w kilku słowach przypomnę.
Działo się to za bardzo dawnych czasów. W Azyi mniejszej w Karyi, żył myśliwiec cudownej piękności, nieśmiertelny Endymion. Kochała się w nim Selene (tak grecy nazywali księżyc) i codnia, kiedy słońce zachodziło z swą złotą czarą poza niebieskie doliny, ślizgała się chyżo po niebios stropie, żeby stanąć ponad doliną Latmos, w której sypiał Endymion, żeby wpatrywać się w jego oblicze i muskać go cichemi promieniami swego łagodnego światła.
„Była to pierwsza miłość, niewinna, milcząca“ — jedynie w takiej odległości możliwa.

„Ale gdy się ich oczy napotkały razem,
To wnet lgnęły do siebie jak magnes z żelazem,
Radeby tak pozostać przez miesiące, lata
I tak patrzeć na siebie do skończenia świata.“

Tymczasem w Endymionie zakochała się jednocześnie z Seleną i Miuja (tak zwie się z greckiego mucha), kobieta, jak już powiedziałem, zachwycającej piękności, muzykalna, śpiewaczka, ale nieco gadatliwa kokietka. Miuja przybiegała do Latmos, do Endymiona, budziła go co chwilę, śpiewała mu do ucha, opowiadała tysiące fraszek, gdy ten wpatrywał się z zachwytem w łagodne oblicze swej niebieskiej kochanki. Naturalnie, że to go niecierpliwiło, że się gniewał, a zazdrosna Selene, korzystając z swej boskiej władzy, zamieniła kobietę w muchę. W muchę pełną kokieteryi, w muchę której skrzydełka są jakby utkane z mgły mieniącej się barwami tęczy, która i dziś, jak zalotna kobieta, jest wiecznie ruchliwa, ślizgając się nie bez wdzięku w powietrzu, i która wydaje głos cichy i przeciągły; muchę, która jest niestała i natrętna.
Tylko że zmieniły się czasy; nie w dolinie i nie przy blasku księżyca, ale w salonie przy gazowem świetle, szepczą dzisiejsze miuje, pełnym wzruszenia głosem „najdroższy! a kareta i kamerdyner?“ to też siadają dziś nie obok młodych Endymionów, ale aż do uprzykrzenia na łysinach... Zmieniły się czasy — muchy dziś są najlepszym symbolem ludzi, mięszających się nie do swoich rzeczy, którzy są tak liczni jak one. Zmieniły się czasy a wyobrażenia o musze nie są ustalone.

„Wszystko to Wojski zbadał i jeszcze dowodził,
Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził,
Że one tem są muchom, czem dla roju matki,
Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki.
Prawda, że ochmistrzyni, ani pleban wioski
Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski
I trzymali inaczej o muszym rodzaju.“

Mieli racyą, że nie wierzyli, bo się Wojski mylił. Muchy domowe rodzą się tylko z domowych. Z jaja w ciągu jednej doby wychodzi maleńka gąsienica, która po upływie dwu tygodni przeobraża się w doskonały owad. Ztąd tyle ich się mnoży w ciągu jednego lata. I właśnie gdyby nie cholera, która je w nielitościwy sposób trzebi, nie moglibyśmy się od nich opędzić. Przyczyną tej choroby jest grzybek, który początkowo rozwija się wewnątrz muchy, a dopiero z chwilą jej śmierci wydobywa się na zewnątrz. W ciągu lata, zwracając tylko na to uwagę, można często widzieć nieżywe muchy przyczepione np. do ramy okna jedną nogą a w koło nich na szybie, w calowej lub większej odległości, spostrzegamy nalot białego delikatnego pyłku. Oglądając samą muchę widać, że odwłok jej, — tak się nazywa dolna część muszego ciała, — jest mocno napęczniały. Na nim w trzech pasach równoległych względem siebie, skóra jest rozerwana i z ciała muchy wydobywa się tu, na zewnątrz, zbity las delikatnych, na wpół przezroczystych niteczek. Stojąc cierpliwie jakąś chwilkę przed takiemi zwłokami muchy, można dostrzedz, jak z wierzchołka każdej pojedyńczej nitki odrywa się coś, jak to coś, zostaje z pewną siłą wyrzucone w powietrze i legnie następnie w kilkacalowej odległości, jako maleńka ledwo dostrzegalna odrobina. Widząc to, można zrozumieć, że ów biały całun pyłku, otaczający zwłoki muchy, właśnie z jej odwłoku, a w szczególności z wychodzących ztamtąd nitek pochodzi.
To są, jak powiadam, rzeczy, które można widzieć nieuzbrojonem okiem i o których wspomina pierwszy De Geer pod koniec zeszłego wieku. Po nim, zacząwszy od Goethego, który, jak wiadomo, był i przyrodnikiem, cały szereg badaczów zajmował się dokładnem poznaniem tej choroby. Duméril był pierwszym, który w r. 1835 zrozumiał, że to jest grzyb, który powoduje śmierć muchy. Pan Cohn badał jego rozwój wewnątrz owadu, i nazwał go Empusa; ale dopiero przed 10 laty wypowiedział p. Brefeld przedostatnie słowo w tej sprawie. A co znalazł, to pokrótce opowiem. Za punkt wyjścia weźmiemy pod uwagę ów biały pyłek rozproszony przez nitki z odwłoku muchy wychodzące a mianowicie zapytamy naprzód, jak wygląda i co się z nim dzieje. Pyłki te, nasiona czyli tak zwane zarodniki grzyba, są tak maleńkie, że 50 ustawionych obok siebie w jednym szeregu dają dopiero długość 1 milimetra; to jest, że na cal wyszłoby ich 1200. Trzeba je więc oglądać pod mikroskopem, w kropli odpowiedniego płynu, jakim tu jest słaby roztwór soli kuchennej. Zobaczymy wówczas, że każdy taki zarodnik Empuzy, jest zawsze otoczony jakąś śluzowatą oponą, która jest przyczyną, że przylega z łatwością i dość silnie do przedmiotu, na który upadł. Każdy ma kształt kuli gwintowanego sztućca, to jest cytrynki, na jednym końcu spłaszczonej. Istota, która go składa, jest wpół płynna, przezroczysta, podobna zupełnie do kurzego białka; jestto tak zwana plasma czyli materya, której ruch w przyrodzie nazywamy życiem.
Życie fizyczne jest tylko wrażeniem, jakie wywołuje na nasze zmysły kolejny ruch, ciągła zmiana postaci tej plasmy, właściwej wszystkiemu, co nazywamy właśnie dla tego żyjącem. Jak plasma przestaje się rozwijać, ruszać się, jak zaczyna się rozkładać, mówimy o istocie, która przed chwilą była żywą, że umarła. Śmierć — to tylko fakt, że plasma danego jestestwa już nią być przestała. Jajko kurze, jak mówimy, zepsuło się — to znaczy nic innego, jak tylko jego białko, jego plasma, przestała być zdolną odbywać ruchy, których ostatnim wyrazem jest kura i już teraz jajko nie jest żywe, już się z niego kurczę nie wylęgnie.
Ruch tego zarodka, składającego się z plasmy a otoczonego delikatną błonką, pierwsze tętno jego życia objawia się, jeżeli wyrzucony w powietrze ze zwłok muchy wypadkiem trafi na przelatującą w tej chwili muchę żywą i dosięgnie jej. Przypuszczam, że trafi ją w brzuszną część odwłoku; w takim razie ta śluzowata opona, którą ów zarodnik Empuzy jest otoczony, sprawia, że przylepia się silnie do skóry muchy. Raz przylepiona Empuza objawia swoje życie tem, że przebija grubą skórę muszą i w kilkanaście godzin dostaje się do środka muchy. Jakim sposobem? Przecież to jest miękka masa, a gruba tęga skóra muchy jest jednolita. Jakże powstaje ten otwór? To rzecz dziwna. Dziwna na pierwszy tylko rzut oka, bo przecież i wyobrażenia ze świata zewnętrznego wchodzą do naszego umysłu bez żadnego otworu, bo do grubej natury łatwiej przemówi dotknięcie miękkiej kobiecej dłoni, niż ostre nawet słowo. Nie fakt więc jest dziwny, tylko odwrotnie nasze pojęcie o przechodzeniu jednego ciała w drugie jest ograniczone i możemy je uzupełnić tem spostrzeżeniem. Przyglądając się takiemu miejscu skóry, przez które Empuza dostała się pod nią, widać maleńki otwór a w koło niego zbrunatniały krążek. Zapewne więc plasma zarodnika Empuzy zwęgla żywotnym procesem w danem miejscu skórę muchy i ztąd powstaje otwór. Tym dostaje się ona pod skórę muchy, której ciało w tem miejscu składa się przedewszystkiem z tłuszczu. Z tego tłuszczu czerpie Empuza swój pokarm, czyli siłę potrzebną do ruchu życiowego, do zmiany postaci. Naprzód staje się kulistą, następnie powiększa swoje rozmiary, a potem pączkuje. Co to znaczy? To jest określenie ruchu polegającego na tem, że na powierzchni kuli tworzą się wypukliny plasmy, przyjmujące także postać kuli. Jak dojdą pewnej wielkości, odpadają od kuli macierzystej. Tym sposobem z jednej kuli tworzy się wiele młodych. Każda leżąc w warstwie muszego ciała i tłuszczu, czerpie z niego pokarm, i tak samo się rozwija. A ponieważ proces ten biegnie bardzo żywo, więc choć jeden tylko zarodnik Empuzy dostanie się do środka owadu, to po paru dniach już całe setki takich kulek plasmy leżą wśród ciała muchy na znacznej odległości od otworu. A ponieważ wśród tej tłuszczowej podskórnej tkanki muszego ciała przebiegają i jej naczynia krwionośne, więc też po upływie 3 do 4 dni dostają się pączkujące kule Empuzy do nich i tam z krwi prądem zostają rozniesione na wszystkie strony. Teraz wilkołak zaczyna ssać swą ofiarę gwałtownie i wszechstronnie. Wśród krwi pączkują kule Empuzy coraz prędzej, tak, że po upływie 6—7 dni mucha zostaje całkiem wyssana, nie zostaje z niej nic, tylko zewnętrzna skóra i środkowy pokarmowy kanał: reszta przestrzeni jest w miejscu jej ciała wypełniona tysiącami ciał Empuzy.
Czy mucha wśród tego cierpi? Ja myślę. Dość patrzeć siódmego dnia po zarażeniu jej na ostatnią chwilę zgonu. Gdybym lubował się w szkole Zoli, mógłbym z cynicznym realizmem przedstawić wam obraz kurczów, konwulsyj, całą brzydotę konania, całą trwogę śmierci; lepiej jednak na ten realizm rzucę zasłonę, a przemówię do waszej wyobraźni inną drogą. Wolę przypomnieć wam to, co najdoskonalszego stworzyła starożytność jako wyraz godnej, nieobrażającej uczuć dobrego smaku boleści: grupę Laokona, ojca z 2 synami, ginących w splotach wężowych, grupę zdobiącą Belweder watykański, naśladowaną w marmurze, spiżu, i odtwarzaną w rysunkach tyle razy, iż jest powszechnie znaną. Przypominam i mówię, że męczarnia owadu sroższa, bo czuje tysiące laokonowych splotów na raz i czuje je w swem wnętrzu. To jednak tylko mniejsza połowa boleści, bo to ból ciała: a „śmierć mniej bolesną od upokorzenia“ mówi poeta. A czyż może być boleść większa od uczucia, że z każdą kroplą krwi, którą tracimy, nietylko uchodzi nam życie, ale że właśnie z każdą tak wyssaną kroplą mój wróg, mój śmiertelny nieprzyjaciel nabiera nowych sił i nowej żywotności. Ta boleść musi się stawać bezbrzeżną. Przychodzi nareszcie taka chwila, że owad wśród męczarni ginie. Właściwie nic z niego nie pozostało, jak tylko skóra, i wewnątrz środkowy pokarmowy kanał — resztę wyjadł wilkołak. Podobną jest teraz mucha do sprzętu stoczonego przez owady, który zdaleka łudzi zwykłą postacią, w rzeczywistości jest tylko próchnem. Z chwilą śmierci owadu rozpoczyna się dla jego wilkołaka nowy moment życia. Teraz każda z kulek plasmy zaczyna się wydłużać w mniej lub więcej długą nitkę, którą botanicy nazywają u wszystkich grzybów strzępką. Odwłok muchy wskutek tego rozrostu Empuzy pęcznieje, pęka w najsłabszem miejscu, w trzech podłużnych pasach na brzusznej stronie, i temi szparami wychodzą strzępki Empuzy, jak gęsty las obok siebie stojących nitek, na zewnątrz. Teraz na wierzchołku każdej strzępki, tworzy się maleńka wypuklina, przewęża się w pewnej odległości od wierzchołka, w tem przewężeniu oddziela poprzeczną ściankę od nitki, na której powstała, poniżej tej poprzeczki powstaje na nitce kołowa szpara, w której ściana nitki pęka, a powstała na wierzchołku wypuklina zostaje z wielką siłą wyrzucona w powietrze, żeby przylepić się do nowej muchy i stać się jej wilkołakiem. Czyż to nie cudowne? Mojem zdaniem nie, bo ja rozumiem jak się to dzieje od początku do końca. Ale może być cudownem dla tego, który nie pojmuje jak się to dzieje; bo cudowne jest w przyrodzie tylko to, co w danej chwili i dla danego umysłu jest niezrozumiałe. Chodzi więc o wytłómaczenie, jakim sposobem ten pocisk zostaje wyrzucony w powietrze; zkąd się ta siła bierze w nitce i dla czego w pewnej chwili objawia się na zewnątrz. W tym celu proszę o chwilę uwagi.
W naturze nic nie ginie, ale każda przyczyna wywołuje konieczne następstwo. Każda myśl np. która przesuwa się przez naszę głowę, każdy ruch ciała, szelest sukni, każde namiętne spojrzenie straconem nie jest. Ale skutek wywołany przez te przyczyny, może nie odrazu się objawić, bo siła zużyta na przyczynę, może być, że się tak wyrażę, utajoną. Najprostszy przykład. Biorę scyzoryk i podnoszę go na dłoni w górę do pewnej wysokości. W tym scyzoryku pozornie nic się przez to nie zmieniło, a jednak w rzeczywistości różnica istnieje w tem, że teraz w scyzoryku istnieje siła utajona. To jest, że ta praca mojej ręki, ta siła, jaką ja musiałem natężyć rekę, żeby scyzoryk tak a tak wysoko podnieść, nie jest straconą, tylko jest utajona w scyzoryku, jest w nim złożoną, jako zapas siły zdolnej wykonać pewną pracę. I jeżeli usunę rękę, to zapasowa utajona siła staje się żywą siłą, zaczyna działać przy spadaniu scyzoryka. Gdybym pod spadający scyzoryk podłożył np. szybę pewnej grubości, to on by ją potłukł i potłucze każdą szybę, którą ja byłbym w stanie potłuc takim wysiłkiem ręki, jaki użyłem do podniesienia go w górę. I jeszcze jeden przykład. Biorę pustą kiszkę i wtłaczam w nią, jakimkolwiek sposobem, znaczną ilość wody, i to taką ilość, żeby po podwiązaniu jej potem w drugim końcu była naprężoną. Żeby skórę tej kiszki tak naprężyć, musiałem zużyć pewną siłę rąk, która spoczywa w niej jako zapasowa siła. Jeżeli teraz na jej wierzchołku położę maleńką lekką kulkę i ostrym narzędziem, bardzo szybkim ruchem kiszkę przetnę, to naprężenie ściany zostaje naraz zniesione, zapasowa siła utajona staje się wolną siłą żywą, która kulkę stojącą na wierzchołku wyrzuci w górę. Zupełnie to samo dzieje się ze strzępką Empuzy, która pękając wyrzuca zarodnik w powietrze. Plasma strzępki ciągnie płynne soki muchy i wtłacza je do środka nitki. Jakim sposobem wtłacza — czyż ona ma ręce? To dziwne nie jest i plasma Empuzy żyje, może zatem wykonywać pracę; tylko dziwnem jest nasze ograniczone pojęcie, że do wykonania pracy, ręki koniecznie potrzeba. Wtłacza więc jak powiadam Empuza płyn z zewnątrz do swej nitki, i to w tak znacznej ilości, że wreszcie ścianka jej zostanie pod wpływem tego ciśnienia nagle rozerwaną. Wtedy ta siła zapasowa objawia się jako żywa i wyrzuca w górę zarodnik. Jednocześnie resztka plasmy znajdująca się w górnej części strzępki pod zarodnikiem, otacza go ze wszech stron i tworzy glonowatą oponę, za pomocą której przylepia się on z łatwością do przelatującej mimo niego muchy czy innego przedmiotu, na który natrafi.
I tu podnieść muszę właśnie tę okoliczność, że z pomiędzy bardzo wielu zarodników Empuzy, tylko jakieś nieliczne procenta mają prawdopodobieństwo trafienia muchy, na której jedynie mogą się rozwijać. Trzeba bowiem, żeby właśnie w tej chwili, kiedy pocisk zarodnika został wyrzucony w powietrze, przebiegała po nad nim mucha i jeszcze, żeby przebiegając, została trafiona. Kładę nacisk na to, że większa część zarodników Empuzy nie trafia much i rozwijać się nie może. Ale myliłby się, ktoby mówił, że one marnie giną. Nie i wcale nie.
Grzyb jest od przyrody najlepiej przystosowany do właściwego sobie sposobu życia, a te zarodniki które giną, są tylko cząstkami, które zwiększały prawdopodobieństwo utrzymania się rodu, więc nie zginęły marnie, bo zginęły dla dobra całego rodu.
Tyle rzeczy wyjaśnił Brefeld. Jeden punkt pozostał jednak ciemny. Empuza, jak z opowiadania już wiemy, potrzebuje zaledwo tydzień do 10 dni do swego zupełnego rozwoju. W ciągu lata mnożą się więc na muchach liczne jej pokolenia, ale co się z nią dzieje przez ciąg zimy i zkąd pojawiają się Empuzy na wiosnę. Czy zarodniki ich mogą w suchem miejscu zimować? Doświadczenie uczy że — nie, że już po upływie kilku dni tracą zdolność kiełkowania.
Zagadkę tę zawiązał pan Leon Nowakowski, magister Szkoły Głównej, znany w uczonym świecie botanik. Pan Nowakowski przekonał się, że na różnych owadach istnieją różne ich gatunki rozmaicie przystosowane do tępienia odmiennych zwierząt i odkrył ich już kilkanaście, a z każdym rokiem odkrywa coraz nowe.
Przekonał się też, że te wilkołaki owadów pokrewne z Empuzą, które pomorkami nazywa, z późną jesienią mnożną się jeszcze w inny sposób. Spostrzegł, że nitki strzępek, które wychodzą z owadziego ciała, zachowują się odmiennie jak zwykle. Na każdej powstają małe poprzeczne wyrostki, gdzie dwa takie sąsiednie wyrostki spotkają się z sobą, tam następuje ścisłe ich połączenie w postaci litery H. W jej poprzecznem poziomem ramieniu zbiera się plasma i skupia w jednę kulę. Ta pokrywa się grubą podwójną błoną i staje się nasieniem pomorki, nasieniem, które zdolne jest zimować, a po długim spoczynku w odpowiednich warunkach pomieszczone, t. j. w wilgoci i cieple, kiełkuje, wydając nitkę zakończoną pociskiem zarodnika, który jest pierwszą bombą śmierciami ciężarną, spadającą w bezbronne szeregi owadów.
Empuza nie jest jedynym roślinnym wilkołakiem tępiącym muchy. W południowych okolicach Europy tępi je inny grzyb, który owocuje na żyjących jeszcze owadach i przenosi się z jednego na drugi przy ich bezpośredniem zetknięciu.
Podobnych wilkołaków na innych owadach są całe legiony. Można bez przesady powiedzieć, że prawie niema żadnego, na którymby się jakiś grzyb nic sadowił. Tylko że chociaż te grzyby podobnie się rozwijają, to jednak w dwu punktach najczęściej różnią się zasadniczo od pomorków.
Żeby tę różnicę zrozumieć, weźmiemy na uwagę grzyb najokazalszy z krajowych wilkołaków, noszący nazwę Torrubia. Jestto pasorzyt na gąsienicy ćmy powszechnie znanej (Bombyx rubi). Kto się na wsi wychował, lubi maliny i sam je z krzaków zbierał, ten zna z pewnością i przypomni sobie liszkę odznaczającą się tem, że ciało jej jest pokryte bardzo długiemi kudłami jednostajnie cynamonowo-brunatnej barwy. Torrubia, ów grzyb wilkołak, wchodzi pod skórę gąsienicy podobnym sposobem jak Empuza, tylko zarodnik jej raz się tam dostawszy, nie przybiera kształtu kuli, ale odrazu wydłuża się w nitkę, która rozgałęzia się bogato na wszystkie strony, wypełnia z czasem całe wnętrze napadniętej gąsienicy. Skutek naturalnie ten sam: wilkołak pożera owad, który wskutek tego wśród męczarni ginie.
Skoro gąsienica żyć przestała, grzyb zaczyna owocować, w pewnych nieoznaczonych naprzód miejscach przebija skórę liszki i wydostaje się na zewnątrz. Tu przybiera kształt maczugi 4 centymetrów wysokiej, złożonej z całej masy zbitych nitek. Wierzchołek każdy takiej nitki czyli strzępki tworzącej buławkę wybiega wolno i tworzy pod wierzchołkiem kilka krótkich rozgałęzień. Na szczycie każdego tworzą się szeregi maleńkich zarodków. Dla tego cała maczuga wygląda jakby opylona, biała.
Każdy taki zarodek dostawszy się na skórę gąsienicy, a mianowicie koło pyszczka, gdzie niema tych grubych kudłów, przebija ją i zaczyna się we wnętrzu jej ciała rozwijać. Tak się dzieje przez wiosnę i lato, ale późną jesienią buławki, które wyrastają z nieżywych gąsienic, są okazalsze, barwy różowo-pomarańczowej a powierzchnia ich nie jest opylona ale w górnej części lekko chropowata, jakby pokryta całą masą zlewających się w podstawach brodawek. Każda brodawka ma w wierzchołku otwór, który prowadzi do niewielkiego wydrążenia tak zwanego zbiornika, wypełnionego całą masą woreczków. W nich znajdują się nasiona. Jest ich ośm nitkowato długich w każdym worku. Właśnie z tego powodu, że nasiona tego grzyba mieszczą się w takich workach, należy on do innej grupy grzybów niż Empuza — do grupy zwanej workowcami.
I w tej grupie istnieją całe legiony wilkołaków. Ponieważ zaś owocują w okazałej postaci, przeto od dawna zwrócono na nie uwagę.
Najpierwszą naukową wzmiankę podali o tem Perrenin i Réamur już w r. 1727. Znajduje się ona w pamiętnikach paryzkiej akademii nauk i od razu o tyle rzecz całą jasno przedstawiała, że nic nie wiedząc o pasorzytnym sposobie życia grzyba, uczeni ci zaznaczają tylko, że na gąsienicach owadów rosną czasem rośliny. Rzecz taka nie błyskotliwa rozeszła się tylko między uczonymi.
Inaczej było z wiadomością przywiezioną przez mnicha, który się nazywał Torrubia, bawił wiele lat na Kubie i w Hawanie i przywiózł muchę rostującą — mouche végétante. W r. 1754 wydał on w Madrycie dzieło, w którem między innemi opisał i odrysował małą czerwoną na kształt drzewka rozgałęzioną roślinę, w którą, jak on utrzymuje, przemienia się pewna hawańska osa. Rzecz znana przez tubylców pod nazwą Gia. To był fakt ciekawy, efektowny: zwierzę, które po śmierci przemienia się w roślinę — to już warto o tem mówić i pisać. W krótce potem Mehril, komendant na Guadelupie i Newmann z Saint-Domingo przywieźli podobne twory do Londynu. Teraz cud ten — the vegetable fly, był przedmiotem powszechnego podziwu. Wydarzało się to nie tylko w połowie zeszłego wieku. Bodaj czy nie przed dwoma laty czytałem w jakiemś naszem piśmie zachwyty na ten sam temat. W świecie uczonym prędko się z takiem dziecinnem zapatrywaniem ułatwiono. Lord Bute, ówczesny kanclerz państwa, zachęcił profesora Hill’a do zbadania tego dziwotworu. Hill w r. 1768 ogłosił w „Philosophical Transaction“ rozprawę, w której wykazuje całą niedorzeczność przypuszczenia, żeby owad mógł się przemienić w roślinę i wypowiedział zdanie, że zapewne nasienie grzyba, padając na zdechłą osę, na niej się rozrasta. Upłynął jednak nieledwo cały wiek, zanim de Basy przekonał się skrupulatnem doświadczeniem, że grzyby takie rozwijają się nie na zdechłych owadach ale są pasorzytami i powodują ich śmierć.
To szczęście, tak sobie ktoś pomyśli, że te grzyby, że takie wilkołaki nie napadają człowieka. Złudne wyobrażenie. W Indyach nie rzadką jest choroba, którą Hindusowie nazywają modura. Pod jej wpływem noga przyjmuje niezwykłe rozmiary. Uczony angielski p. Caster znalazł ciało i kości toczone przez grzyb, który nazwano na jego część Chionyphe Casteri. Dotąd nie znaleziono żadnego innego środka na tę chorobę jak amputacyą nogi. Napada ona wyłącznie prawie Hindusów, chociaż już w r. 1845 spostrzegł profesor Langenbeck w Berlinie u pewnego człowieka kostną chorobę, która przedstawiała wiele wspólnych zjawisk z modurą.
Nareszcie w niektórych razach i wypadanie włosów u osób zostających w niezgodzie z grzebieniem zależy od grzybów mieszczących się na skórze i niszczących włosy.
Gdybyśmy zaś przekroczyli granice tworów, które są wybitnemi grzybami, gdybyśby zeszli do tak zwanych bakteryj, nizkich organizmów, niezmiernie prostego złożenia, tobyśmy wśród nich znaleźli całe mnóstwo wilkołaków. Cały nowszy kierunek medycyny szuka bowiem dziś źródła wszystkich zaraźliwych chorób właśnie w tych bakteryach, które, rozwijając się w krwi ludzkiej i rozkładając się w różnym stopniu, powodują zapalne objawy chorób. Temat to tak obszerny, że wymagałby parogodzinnego wykładu, powiem więc tylko, że w niektórych chorobach, jak w karbunkule lub powrotnym durze, źródłem ich są niewątpliwie bakteryowe wilkołaki.

III.

Właściwie już skończyłem. Przedmiot, o ile się to dało w pewnych szczupłych ramach, starałem się wszechstronnie wyczerpać. Będziemy teraz wiedzieli, zkąd się wzięło pojęcie wilkołaka, czem była w średnich wiekach lykantropia, jaka jest przyczyna cholery much, czem są tak zwane „muchy rostujące“ — czyż to na godzinę nie dosyć? Znając publiczność, do której przemawiam, czuję, że to nie dość. Wiem, że szukacie raczej treści niż błyskotliwych frazesów, harmonii słów, melodyi zdań, jednem słowem całego powierzchownego szyku. Nie dość też wam dać objaśnienie całości budynku: chcąc się należycie wywiązać z zadania, trzeba wam jeszcze wytłómaczyć, na jakich prawach został wzniesiony, zkąd się wziął styl jego i jakie ma przeznaczenie. Z każdej rzeczy, choćby na pozór najbłachszej, da się taka głębsza treść wydobyć. Trzeba tylko chcieć i umieć. Sprobujemy.
Pierwsze pytanie, jakie każdemu myślącemu słuchaczowi nasunąć się już musiało, będzie zapewne to: jakim sposobem Empuza powstać mogła?
Już proste zastanowienie się uczy nas, że pasorzyt i jego gospodarz nie mogli powstać jednocześnie. Nie mogli, bo w takim razie pierwsze muchy zostałyby od razu zabite przez pierwsze krew ich ssące Empuzy. Te ostatnie musiały więc później powstać. Kiedy powstały, tego nie wiemy, ale jakim sposobem, to nie jest dla nas tajemnicą, bo do dziś dnia istnieją jeszcze te pokrewne rody, z których się Empuzy, może już przed wiekami, oddzieliły. Wspólny praszczur szczepu, do którego one należą, nazywa się Mucor. Występuje on w licznych gatunkach pleśni bardzo pospolitych. Na pokarmach, które kilka dni zostały zaniedbane, szczególniej na mącznych i owocach, konfiturach i t. p. wyrastają grzybki, które gołemu oku przedstawiają się jak las delikatnych, nikłych, srebrzysto-przezroczystych niteczek, z których każda zakończona jest w wierzchołku kuleczką szarawą, wielkości mniej więcej łebka od szpilki. Te wierzchołkowe kulki są to zarodnie Mucoru, czyli torebki z których tworzą się liczne zarodniki. Zarodniki te są połączone glonowatą istotą. Dlatego też, skoro delikatna, krucha ścianka zarodni pęknie, zarodniki wydobywają się na zewnątrz, wszystkie razem zespolone w kroplę gęstego śluzu. Ten sprawia, że przylegają do przedmiotu, na który się dostaną. Czy się jednak dostaną na miejsce, na którem mogą wykiełkować, to rzecz wypadku, a prawdopodobieństwo nie tak wielkie jak Empuzy, bo zarodnik jest tu bezwładny. Rodzaj Pilobulus, który się z Mucoru, przez doskonalenie się właściwe wszystkim jestestwom, wytworzył, jest dla tego właśnie wyższym, że tu cała zarodnia zostaje w górę wyrzuconą. Wyrzuconą takim mechanizmem, naprężenia nóżki wodą, jakiśmy poznali u Empuzy. Tu istnieje więc większe prawdopodobieństwo, że jedna z licznych zarodni dostanie się na miejsce, w którem zarodniki wykiełkują i dla tego mówimy, że Pilobolus jest doskonalszą rośliną od Mucoru. Empuza ma już ten sam herb co Pilobulus: pocisk wylatujący z działa, tylko inne nazwisko. Ma zaś inne dla tego, że powstała jeszcze później, przez szczególne przystosowanie się jednego gatunku z rodzaju Pilobulus do pasorzytnego sposobu życia na musze. Nie pierwszy to ród, którego początek świetności na pieczeniarstwie oparty.
W stosunku pasorzyta do gospodarza, który go krwią swą własną żywi, jest jedna okoliczność, podobno najdonioślejszego znaczenia, którą podnieść wypada. Będzie to pytanie, dlaczego jakiś owad, na którym ten lub ów grzybek pasorzytuje, cierpi z tego powodu; dlaczego cierpią pewne tylko osobniki, kiedy jednocześnie inne mają byt swobodny; dla czego jedne giną przedwcześnie w takich męczarniach.
Do głębszego rozbioru tego pytania potrzeba nam szerokiej podstawy. Znajdziemy ją, przypominając sobie te prawa rozwoju, które na tem samem miejscu w wykładzie „O prawie Maltusa w przyrodzie“ starałem się przed dwoma laty wyjaśnić i na przykładach uzasadnić. Jest ich kilka. Jedno uczy, że w przyrodzie wszystko z drobnych powstaje zaczątków i rozwijając się powoli ale bez przerwy i bez skoków, dochodzi do pewnego szczytu, by znów rozpaść się kiedyś na składowe części, z których powstało i rozpocząć nowy szereg skupień w doskonalszej postaci. W rozwoju tym doskonali się wszystko w ciągłem współzawodnictwie wszystkiego ze wszystkiem i o wszystko, w tak zwanej walce o byt.
W powolnym więc rozwoju, wśród walki, dąży wszystko do doskonalenia się, zawsze wedle tej samej modły, a ztąd cierpienie pojedynczych jednostek, jak to zaraz zobaczymy.
Zdaje mi się, że porozumienie będzie łatwiejsze, jeżeli uprzytomnimy sobie dobrze, że głównym celem przyrody jest wydawanie coraz doskonalszych jestestw. Przejdziemy do następnego porównania. Gdzieś, w ludzkiem społeczeństwie, zdarza się człowiek, który za cel życia stawia sobie utrwalenie świetności swego rodu. Cóż on robi? Przedewszystkiem będzie się zapewne starał wyposażyć jak najdoskonalej następne pokolenie i zabezpieczyć je z największą przezornością od możliwych, zewnętrznych szkodliwych wpływów. A zatem, będzie zbierał kolosalną fortunę, da dzieciom jak najlepsze wychowanie, szczególniej wiele będzie łożyć, jeżeli jest rozsądny, na ich wykształcenie. Nie dość na tem. Jeżeli przejął się bardzo tą główną myślą, jeżeli ta owładnęła całą jego istotą, to wtedy inne uczucia, nawet ojcowskie, w nim przygasną. Ten człowiek ma bowiem kilkoro dzieci i nie jest w stanie wyposażyć wszystkie tak, żeby następnie schodzić do grobu z przekonaniem, że dokonał zamierzonego celu. Cóż w takim razie zrobi? Zapewne bez względu na powołanie odda córki do klasztoru, jeżeli nie znajdzie dla nich zięciów, którzy przystaną na stokrotnie obcięty posag; a z pomiędzy synów najzdolniejszemu da więcej niż drugiemu bez względu na to, że i córki i inni synowie będą się mogli czuć pokrzywdzonemi, będą może wyciągać dłonie do ojca, wołając sprawiedliwości! A on odpowie im: niewdzięczne, czyż nie rozumiecie, że to nie chodzi ani o mnie ani o każde z was z osobna, ale o nas, o ród nasz, żeby zapewnić mu przyszłość i to przyszłość jak najświetniejszą.
Taki sam cel zakłada sobie przyroda: każde jestestwo istnieje na to, żeby jego typ jak najlepiej mógł się rozwijać, żeby się doskonalił bez końca. Tylko że ta przyroda jest matką, która jednako miłuje swą dziatwę, i jednako ją zabezpiecza na drogę życia. Jeżeli więc nie wszystkie umieją korzystać z jej darów, jeżeli niektóre cierpią, to już nie jej wina. Nie zapominajmy bowiem, że w przyrodzie nie jeden ród istnieje, ale tysiące żywotnych postaci roślinnych i zwierzęcych. Wszystkie są jak najchojniej wyposażone, wszystkie mają złożoną w sobie zdolność doskonalenia się, i wszystkie do niego dążą. Dążą we wzajemnem współubieganiu, którego wynikiem — wybór naturalny. W tem to wzajemnem współubieganiu się, tkwi właśnie źródło doskonalenia się żyjących jestestw. Z pomiędzy tysiąca osobników tego samego rodu, te się utrzymują przy życiu i przeradzają swoje przymioty, które się umiały do danych warunków przystosować: inne cierpią i giną. Cierpią i giną, ale nie marnie, jak nie marnie ginęły zarodniki Empuzy, które nie trafiały muchy, bo giną i cierpią dla wyższego celu jak los pojedynczego osobnika: dla idei wspólnej świetności i udoskonalenia typu, do którego należą. Giną w dążeniu do tego, co możnaby nazwać platońskim ideałem typu, bo w zasadzie nigdy ostatecznie osiągniętym być nie może. Giną pojedyncze osobniki nieraz wśród cierpień wielkich, ale utrzymuje się coraz doskonalszy ród i powstają z dawnego coraz nowe a wytworniejsze typy. A tak jak pomiędzy wieloma osobnikami tego samego rodu, tak również między wieloma rodzajami zwierząt i roślin. Z pomiędzy wielu rodzajów niektóre giną dla tego, że na wzajemnem współubieganiu się okazały się być niedoskonałemi, giną dla idei znów wyższej, bo wspólnej, coraz większego doskonalenia się wszystkich tworów przyrody.
Te tak rozmaite jestestwa — rośliny i zwierzęta. A człowiek? Człowiek jest także tylko jedną z postaci, w którą wciela się życie, więc i między nami zupełnie podobnie, tylko — w innym kierunku. Tysiączne jestestwa, które człowieka poprzedzały na ziemi, doskonaliły się przeciwnie tylko w ciasnych granicach kształtów ciała i przystosowania się tychże do fizycznego środowiska. Wszystkie takie tylko widziały świata koło, jakie tępemi zakreślały oczy.
Aż został stworzony człowiek, który prometeuszową dłonią do nieba sięgnął po ogień. Niebieskim tym płomykiem zatlony duch jego zaczął się duchowo doskonalić w duchowem cierpieniu. Bo człowiek, doskonaląc się, cierpi. Cierpi zawsze, czy gdy szuka jak najlepiej przewrócić skibę roli, czy gdy wsłuchuje się w harmonią sfer niebieskich. Cierpi najwięcej i najpotężniej, kiedy natchnienie, które w duszy jego powstało, szuka w marmurze, barwie, dźwięku czy słowie formy, z którą mogłoby się złączyć i do ludzkości przemówić. Ból ten twórczy, który pierś ludzką rozrywa, jest jednocześnie największą rozkoszą i najwyższą nagrodą jego bytu, bo podsyca tu strop niebieskiego światła, przy którego blasku jeden człowiek rozejrzeć się zdołał w wszechświecie. Zdołał, by zamiast ciemnego chaosu ujrzeć wszędzie ład harmonii, by zamiast brutalnego gwałtu odczuć niespożyty ideał sprawiedliwości, by wytężywszy duszy swej ramiona oprzeć się o nieskończoność i dążyć w badaniu tam gdzie graniczą duch i natura.
Czem wobec tego cierpienie, zwłaszcza dla tego, kto choć chwilkę kochał — czy białą chmurkę na pogodnem niebie, czy wiekuistą prawdę. Chwila taka starczy mu na zawsze, bo miłość, w jakiejkolwiek postaci, nie gaśnie nigdy i, jeszcze jako wspomnienie

„Powinna smutne rozpromieniać noce
I przez ciemności przedzierać się drżąca,
Pełna tęsknoty cichej i żałoby
By wieńczyć śpiące ruiny i groby.“

Czem wobec tego cierpienie? czem? zwłaszcza że jak mówiłem, w przyrodzie nie ginie nic, tylko znikać może nam z przed oczu jako utajona siła. Nie ginie nic, a nawet nasze pragnienia, dążenia, cierpienia na to

Chwieją się, ważą i męczą
By mogły w przyszłości żyć.

W obec tego wszystkiego, pojmując doskonalenie się ludzkości jako cel naszego bytu, można wśród laokonowych splotów życia rzucić przecież pieśń greckiej wesołości, bo z cierpień naszych odmładza się ciągle stary pień ludzkości, i coraz nowemi a doskonalszemi pokrywa się latoroślami.

„Ucisz się serce! swoich strat
Już nie opłakuj, stroskane;
Ale wschodzący pozdrów świat,
I jego jutrznie różane.“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Rostafiński.