<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sopoćko był na obiedzie u hrabinéj Dreissowéj, gdy służący przyniósł mu na talerzu... list... Szczęściem było to po sztukamięsie, gdyż biedny człowiek nie jadł był jéj pewnie nakarmiwszy się wiadomością, którą mu to pismo przyniosło, zbladł... zmięszał się, wszystkie oczy były nań zwrócone... Żywo schował list do kieszeni, ale nie powiedział nic.
— Wszak to od panny Starszéj! szepnęła hrabini.
— Tak jest... mruknął niewyraźnie Sopoćko.
— Uchowaj Boże, co złego?
Sopoćko wypił wina kieliszek, zbywając odpowiedzią niewyraźną.
Było w obyczaju domu, nie dopytywać nigdy natrętnie, ale tajemnica mocno wszystkich obeszła... Sopoćko byłby ją może powierzył swéj protektorce, lękał się wszakże rozgłoszenia.
— Muszę iść zaraz po obiedzie — dodał powoli.
Obiad przeszedł w milczeniu, mówiono o rzeczach obojętnych, myślano o tym liście w kieszeni p. Sopoćki. Panna w okularach nie mogąc widzieć listu, oczy trzymała wlepione w kieszeń, jak gdyby ją na wylot przebić chciała.
Czytelnik domyśli się łatwo, iż owe pismo zawierało treściwy opis wypadku wczorajszego, niesłychanego, niepraktykowanego, który dotknął klasztór jak plaga Boża — którego ukryć było niepodobna, a ściągał na zgromadzenie nieprzyjemne następstwa...
Oburzenie przełożonéj naturalnie spadało równie na p. Sopoćkę, który tę istotę wyrodną umieścił w klasztorze, jak na nią samą. Gniew ten już sam mu był przykry, a w dodatku następstwa, gadaniny, plotki i... poszukiwanie zbiegłéj... postępowanie z nią?? co tu począć było...
Gdy wstali od stołu, po modlitewce... Sopoćko wziąwszy kapelusz, przeszedł do pokoju gospodyni...
— Wielkie mnie dotknęło nieszczęście, rzekł... moja siostrzenica uciekła a raczéj gwałtownie się wyrwała z klasztoru...
Hrabina w ręce uderzyła...
— Jest wszelkie prawdopodobieństwo, dodał, że wiadomość przypadkowo do klasztoru przyniesiona o pojedynku i ranie podkomorzyca stała się przyczyną i że nieszczęśliwa u Młyńskiego się znajdować musi...
— Waćpan jako wuj, jako opiekun, masz i prawo i obowiązek, wezwać policyą i odebrać ją, i...
— Hrabino dobrodziejko... a cóż z nią pocznę.
— Więzienie! klasztór! ja nie wiem... to istota zgubiona, jeśli sławy nie można, duszę jéj ratować potrzeba...
Sopoćko zamyślony zamilkł... pocałował ją w rękę, westchnął i wyszedł... Ale kilkanaście ledwie kroków oddalił się do domu hrabinéj, gdy posłyszał — upadam do nóg i ujrzał naprzeciw siebie stojącego ze wzrokiem bazyliszkowatym uśmiechającego się p. Drabickiego.
— Upadam do nóg p. Barona! powtórzył Drabicki — jakże szacowne zdrowie? dobrze? Widzę z obiadku od hrabinéj... która słynie z kuchni wykwintnéj.
Sopoćko nie wielką miał ochotę prowadzenia rozmowy, ale Drabickiego pozbyć się nie było łatwo... a przytém rozmaite względy nie dozwalały go sobie narażać, — człowiek był z natury złośliwy, miał w ręku dziennik, mógł wplątać w wiadomostki brukowe i Sopoćkę i klasztór i siostrzenicę i — bezbożne stworzenie — i całą ową pobożnych ludzi gromadkę. Nie sposób, żeby nie wiedział o wypadku, bo Drabicki miał naturalnie płatnych zbieraczy takich ciekawostek brukowych, którzy mu je znosili, biorąc od wiersza po kilka groszy. Choć więc i pilno było się coś dowiedzieć i radby się go pozbyć i wcale na uśmiech mu się nie zbierało, nieszczęśliwy Sopoćko począł się dla rozbrojenia nieprzyjaciela uśmiechać... ale tak, jak gdy wypieszczony pokojowy szpic biały dostanie się w łapy podwórzowego brysia.
Drabicki przybrał postawę dobroduszną, nawet pietystyczną... i widząc, że stary jest zmięszany, usiłował go rozochocić i rozweselić,
— Tak, rzekł, widzę że pan dobrodziéj od szanownéj naszéj, czcigodnéj matrony pani hrabinéj wychodzi. Niestety! ja nie mogę się jéj łaskami poszczycić... Państwo wszyscy macie mnie, jeśli nie za przeciwnika, to za indyferentystę... ale, zawsze to powtarzam, potrzeba znać położenie i wymagania jego. Duch wieku wionął na nasz kraj od wieków katolicki... jak burza obalił wiele... Wstępnym bojem z nim walczyć, nic się nie uczyni, trzeba... lawirować... Ja téż lawiruję — lawiruję, dodał rękami komentując wyrazy — ale mi państwo nie zarzucicie, żebym sprawy kościoła i religii nie bronił...
— Nie występujesz pan przeciw... ale téż nie masz odwagi wystąpić za... rzekł Sopoćko.
— Bo by się to na nic nie zdało... mówił Drabicki — w kwestyach ogólnych, mości dobrodzieju — uczucia religijnego, przywiązania do wiary przodków tradycyi narodowych i t. p. stoję zawsze przy sztandarze...!
— Temu nie zaprzeczamy... rzekł Sopoćko.
— I nie możecie mnie na jednéj linii postawić z nowym dziennikiem, który otwarcie religii bój wytacza... paple przeciwko... encyklikom... władzy doczesnéj, gada za żydami, gotów z Tatarami trzymać!! hę... Gdybyście państwo do gorliwości religijnéj łączyli cokolwiek zmysłu praktycznego powinnibyście teraz całym obozem przerzucić się do mnie, popierać i propagować moją gazetę, a zabilibyście organ przeciwny!!
— I pan byś na tém zyskał! rzekł cicho Sopoćko.
— Ma się rozumieć, ale nie tylko ja, zyskalibyście téż państwo... nie mało... bo bym wam przyszedł w pomoc do pozbycia się nieprzyjaciela. Ręka rękę myje, takie alianse nie są bezprzykładne.. a chłodny czy nie, przecież katolik jestem... temu nie zaprzeczycie.
— Hm! rzekł Sopoćko, patrząc w świecące oczy Drabickiego — hm! należałoby rozważyć.
— Należałoby i bardzoby należało — podchwycił Redaktor. — Ja mam tysiąc zręczności teraz ukąszenia i jego i was... Pojedynek... ostatnie numera więcéj niż czerwone... a wreście i cała historya téj aktorki Leny...
— Otóż, przerwał Sopoćko, zapominając się niemal — na początek zrób mi ty tę łaskę, żeby historyi z aktorką nie tykać...
— A! nie tykać! dobrze! rzekł Drabicki — dla czegóź!
— Są osoby, które ona obchodzi... i spodziewają się jeszcze, że ją na lepszą wprowadzą drogę.
— Nie tykać! powtórzył Drabicki — chcecie? dla was to uczynić mogę... mogę się powstrzymać od aluzyi.
Czuł, że schwycił poniekąd i związał już Sopoćkę.
— Bardzo dobrze — dodał, ale panie dobrodzieju, w zamian przemówcie téż między swoimi za abonamentem... niech przecie po waszych domach pokaże się moja gazeta... Wypychacie ją zewsząd... wszędzie u was Czas, Czas... przecie my nie gorsi nic od niego... a bulle drukujemy... i będziemy drukowali choćby po łacinie.
— Zrobi się, zrobi się, co tylko będzie można, rzekł, kłaniając się Sopoćko.
— Rachuję na wpływ pański i znam jego ważność, jakby mi już parę set abonentów przybyło! odezwał się Drabicki — co chcecie! czasy ciężkie, redakcya kosztowna... ja goły... i gdyby nie dla... ojczyzny...
Posłyszawszy ten wyraz Sopoćko, już chciał uchodzić, przeląkł się, miał poniekąd słuszność. Wiedział on z doświadczenia, ile nim się rzeczy pokrywało i pokrywa, jak go niegodnie nadużyto i nadużywają. Przytem między osobami, w których kole żył Sopoćko... nigdy nie wymawiano imienia tego, stósując go wyłącznie do niebieskiéj tylko ojczyzny...
Zaczął się więc żegnać. Drabicki rozczulony chwycił go za rękę, aby zapieczętować pacta conventa.
— A więc stanęło na tém, ozwał się, że ja nie zaczepiam bez waszéj wiadomości sprawy aktorki... a wy, łaskawy panie, pomożecie mojéj sprawie... działając przeciwko nowemu dziennikowi. Jeśli się umiejętnie weźmiecie, ręczę wam, że z początkowych kilkuset abonentów zjedzie na kilkudziesięciu... Wiem od zaufanych osób, że kasa już i tak bokami robi... a wkrótce pajęczyny w niéj będzie więcéj niż pieniędzy... cha! cha!
Sopoćko wyrwał się nareszcie, ocierając pot z czoła... i pobiegł... Drabicki ukłonił mu się, zatarł ręce i powoli kroczył daléj, wybrał się bowiem był umyślnie dla oddziaływania na opinią publiczną... jak się wyrażał... Zapewne jednak skutkiem braku materyałów do czynu... przeszedłszy się raz, drugi, wzdłuż i w szerz po uliczkach, zajrzawszy do drzwi szklannych kilku cukierni, gdy zmierzchać zaczęło, schronił się do dyrekcyi policyi, gdzie już do późnego wieczora pozostał. Czy tam także chwalił się swém poświęceniem dla ojczyzny, o tém z pewnością niewiemy. Ale są tak różne ojczyzny, jak różni są ludzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.