<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jeśli kto był w kłopocie i utrapieniu przez te dni, to czci najgodniejszy ks. Kanonik... który od przybycia Leny do domu, nie wypuszczając z rąk brewiarza, poczynał modlitwy, żadnéj skończyć nie mogąc, stawał zamyślony i łzy mu się z oczów toczyły... wzdychał... klękał, rwał się wychodzić, stawał to w progu pokoju Sławka, to z niego uciekał — słowem walczył z sercem i obowiązkami, nie mogąc wynaleść drogi, którą mu iść należało.
Nigdy jeszcze w życia ważniejszych wypadkach tak srogiéj nie podpadł wątpliwości, zawsze od pierwszéj chwili czuł i widział, dokąd miał iść — teraz po raz pierwszy litość, przywiązanie do ucznia, złamało go.
— Pójdę ztąd — mówił do siebie — po co ja tu? jam mu już niepotrzebny wcale... a patrzeć na tę nieprzyzwoitość, uświęcać moją przytomnością niejako to położenie fałszywe... nie godzi się! nie godzi się! nie godzi! Pożegnam go i pójdę...
Potém już zebrawszy męztwo na pożegnanie... poczynał się reflektować.
— Tak! pójdę! łatwo to powiedzieć... ale wychodząc, zostawię ją tu panią... on chory... ta się tu wprowadzi i osiądzie... potém obowiązki wdzięczności... nałóg... Nie! nie! winienem przysługę podkomorzynie... dosiedzieć, zapobiedz, zreflektować... Uczynię jéj uwagi, ręczę, że się da namówić, aby sobie przecie poszła... ale trzeba powoli i ostrożnie...
Tak mówiąc, wzdychając co chwilę, cały dzień nic w usta nie wziąwszy, Kanonik ku wieczorowi osłabł, ledwie trochą kawy czarnéj się odżywił i znowu chodził, dumał a wzdychał.
Zmierzchało już i świece zapalono... Lena u stóp łoża na ziemi klęczała na dywaniku, sparta o poręcz, patrząc często w oczy Sławka... który nie wiele jeszcze mógł mówić...
Kanonik przesuwał się niekiedy około drzwi, rzucił okiem, potrząsł głową, pomruczał coś i chodził tak, niby na straży... W tém po cichuteńku otworzyły się drzwi główne i na palcach, ostrożnie... wsunęła się kobieta zakwefiona, widocznie (jak z ruchów poznać było można) młoda, przestraszona... onieśmielona... stanęła...
Kanonik zobaczywszy ją, osłupiał... Nie dość było jednéj... jak na przekorę jemu los zsyłał jakąś drugą nieznajomą... W pierwszéj chwili nic mu na myśl nie przyszło tylko zdumienie nad zepsuciem tego ukochanego Sławka, który tyle niewiast bałamucił.
— A! bezbożnik! zawołał w duchu.
Nieznajoma zobaczywszy niespodzianie Kanonika, także przestraszona o krok się cofnęła... milczący stali tak przeciwko sobie. Zdawało się, że biedna owa istota zechce uciec... Kanonikowi również zbierało się na łzy i ucieczkę... Myślał, otrząsłszy proch ze stóp swych, wyjść co rychléj z tego domu...
W tém drząca ręka podniosła zasłonkę i Kanonik poznał — Jadzię... odetchnął wolniéj — boć był pewnym, że przybyła matką.
— A! to wy! zawołał ucieszony... a mama...
— Mamy niema! ja sama jestem, odezwała się po cichu Jadzia, byłam niespokojna o Sławka... przybiegłam na chwileczkę...
— Suma? jakto? może i bez pozwolenia?
— A! ojcze! mój ks. Kanoniku, żywo poczęło dziewczę... ale nie łajże mnie, już i tak dobrą burę zniosę od mamy, alem się oprzeć nie mogła...
To mówiąc, posunęła się o krok, a staruszek w téj chwili z rozpaczą sobie przypomniał, że u łoża Sławka była Lena... Zaczął drzeć ze strachu, drzwi powoli przymknął i bądź co bądź, postanowił bronić wnijścia — ale jak? jakim argumentem i bronią? co tu począć!
Na samo przypuszczenie, że to dziecię nieświadome świata, niewinne, może się tam spotkać z tą... nieznajomą... jakąś niewiedzieć zkąd... kobietą, Kanonikowi robiło się słabo.
— A! ratujże mnie Boże i siły dodawaj! rzekł w duchu.
Jadzia zobaczyła, że drzwi zamknął staruszek i zarumieniła się.
— Chciałabym choć na chwilkę Sławka zobaczyć, rzekła...
— Ale... moja hrabianko... daję słowo... niepodobieństwo... śpi... doktor zakazał pod groźbą śmierci, żeby do niego nikogo, ale co się zowie nikogo, nie puszczać.
— Nikogo! przerwała Jadzia, ale ja! ja tu byłam w pierwszéj chwili, ja się przecię nie liczę... przyjdę na palcach i odejdę, nie powiedziawszy słowa... nie zrobię najmniejszego szmeru...
I złożyła rączki z minką błagającą, a w oczach dojrzał ks. Kanonik świecące łezki.
— Już moja dobrodziejko, rzekł stanowczo, żebyś mnie na nie wiem co zaklęła — nie puszczę... bo nie mogę! nie mogę! Bogiem się świadczę! to niepodobieństwo. Proszę mi wierzyć...
— Tylko zajrzeć!
— Ani nawet do drzwi się przybliżyć! odparł Kanonik... nie mogę...
Rozmowa była cicho prowadzoną, ale ci chorzy mają tak podraźnione nerwy, a słuch zaostrzony!
W chwili, gdy Kanonik bronił wnijścia zażarcie, — Sławek usłyszał rozmowę, począł się domyślać czegoś, choć nie zupełnie i zawołał przez drzwi...
— Ojcze... Kanoniku, od kogoż tam tak bronisz mnie... ojcze!
Posłyszawszy głos Jadzia, leciuchno odsunęła staruszka, porwała za klamkę i z odwagą nieopatrznego dziecięcia, blada, drząca ale pełna energii jakiéjś dziwnéj — weszła.
Kanonik oczy sobie zasłonił i jak omdlały padł w krzesło...
W pokoju, w którym leżał Sławek, była tylko lampka przyćmiona w kątku... półmrok okrywał łóżko, przy którém stała teraz w postaci winowajcy, sługi pokornéj... Lena, usiłując ujść oka lub udać tylko kogoś, co chorego pilnuje...
Jadzia spojrzała na nią, ale ani jéj twarzy, ani postaci nawet pod ubraniem zaniedbaném, osłoniętém dojrzeć nie mogła... postąpiła parę kroków ku choremu, nie okazując ani zdziwienia, ani się zawahawszy... i podała rękę kuzynkowi... tylko głosu jéj zabrakło...
Sławek oniemiał także i zrobiło mu się słabo... bo zmierzył oczyma całą tego położenia dziwnego niestósowność ale nim pomyślał, co daléj czynić, Lena pierzchnęła, wyśliznęła się raczéj niż wyszła, jak sługa, która przed panią ustępuje... Byłaby zdołała uciec przed inną każdą kobietą, radą, że się jéj pozbywa, ale nie przed Jadzią, która na najtrudniejsze zawikłania rzucała się z prawdziwą naiwnością niedoświadczonego dziecka.
Zobaczywszy ją uciekającą, podbiegła i już będącą w progu Lenę ujęła za rękę...
— Nie uchodź pani przedemną, rzekła, łagodnie się w nią wpatrując... ja wiem kto jesteś... jam tu przyszła umyślnie... prawie umyślnie, aby cię widzieć...
Sławek niespokojny podniósł się sił ostatkiem na poduszce i opadł na nią, nie mogąc przemówić słowa...
Dwie kobiety zmierzyły się oczyma, ale — co tak rzadko się trafia — nie było w tém wejrzeniu nienawiści, niechęci, zazdrości, żalu, była ciekawość i jakieś współczucie... Jadzia szepnęła cicho.
— Nie lękaj się mnie... dwie siostry jego jesteśmy... chodź!
Tamtéj łzy się z oczów rzuciły, wzięła rękę Jadzi i całować ją zaczęła i płakać... Kanonik, który na to z drugiego pokoju patrzał, oparty na poręczach fotelu... oczom własnym nie wierzył. Trzeba przyznać, że Jadzia w téj chwili podobną była do tych aniołów w raju Fra Angelico, które dusze do niebios prowadzą... Spokojna, silna, uśmiechnięta ze łzami, zwróciła z progu Lenę zmięszaną, która cicho stanęła u łoża Sławka. Chory otworzył oczy, patrzał na nie obie i Jadzi rękę pocałował.
— Tyś świętą! zawołał — tyś dobra, jak anioł, ty jedna zrozumiesz tę siostrę... tę sierotę... któréj drudzy zabraniają być wdzięczną, być dobrą, jak ona jest...
I wysilony padł na poduszkę, ściskając jéj rękę.
— Sławku! ja wiem tę całą historją... i przyszłam tu... dodała Jadzia, zbierając się na siłę, — przyszłam téj dobréj siostrzyczce podziękować... uścisnąć...
Lena podniosła głowę i ręce...
— Niech Bóg ci zapłaci twoją wiarę we mnie, twój dobry uczynek... twoją odwagę... twe serce... zawołała, bądź pani pewną, że gdybyś życia za tę chwilę zażądała odemnie, oddała bym je dla ciebie...
Scena ta byłaby może przedłużyła się u łoża chorego, gdyby Lena nie postrzegła, kończąc te słowa, że twarz Sławka okrywała się bladością śmiertelną... domyśliła się raczéj, przeczuła, niż dojrzała omdlenia... Obie kobiety pospieszyły go trzeźwić... i Sławek oczy otworzył, westchnął... Kanonik z doktorem stał w progu, a wnijście lekarza... było znakiem ustąpienia kobietom. Jadzia ścisnęła rękę chorego i pociągając za sobą Lenę, wyszła da pierwszego pokoju.
Tu ją prawie trzeźwić znowu było potrzeba, wzruszenie wyczerpało siły, poczęła płakać i śmiać się razem, a śmiech ten w płaczu był straszny, Lena go znała... Zapominając o sobie, poczęła się krzątać około Jadzi, przerażona...
Dziewczę samo wstydziło się téj słabości i usiłowało ją przemódz, stary Kanonik przyniósł wody... wódki kolońskiéj... jakichś kropli, Jadzia porwała się na nogi, obwinęła chustką... i postanowiła powrócić. Wzrok jéj starał się przy świetle pochwycić lepiéj rysy téj kobiety, któréj dała imię siostry... i przelękła się ruiny, śladów boleści i wyniszczenia, jakie w nich znalazła.
Lena niepodobną była do siebie, pobyt w klasztorze, męczarnie serca, praca, bezsenność, płacz, zostawiły ledwie cień piękéj niegdyś twarzy, przed czasem zestarzałéj, wychudłéj, zmęczonéj. Musiała wzbudzić litość w tém świeżém dziewczęciu, ledwie rozpoczynającém życie, ledwie kosztującém pierwszych jego boleści...
— Panno Heleno, odezwała się wstając Jadzia — wierz mi, mieć we mnie będziesz siostrę i przyjaciółkę... Ja nie mam ani znałam przyjaźni... Nie opuszczaj go... jeśli będzie można... zobaczysz mnie tu! lub — nie wiem, ale się zbliżyć musimy!
Ścisnęła jéj rękę, zawinęła się chustką i wyśliznęła na palcach z pokoju... Kanonik drzący pozostał na progu... Lena pobiegła łzy skryć gdzieś w bocznéj izdebce. Przy Sławku siedział lekarz, pomrukując niezadowolniony bardzo z chmury.
Zaledwie minut kilka upłynęło po wyjściu Jadzi, gdy w ulicy turkot się dał słyszeć, a wkrótce potém Kanonik się domyślił po prędkim chodzie i szeleście sukni kobiecéj hrabinéj Wartskiéj.
Ona to była w istocie, w ślad pędząca za córką. Jadzia z wieczora skarzyła się na ból głowy, mówiła, że chce się położyć i czytać swobodnie... dała dobranoc matce i wyszła. Hrabina ani się mogła domyślić nawet jakiegoś szalonego w tak łagodném i posłuszném dziecięciu — postępku... Ale w godzinę może potém niespokojna o ból głowy, poszła zapukać do córki, pokój był zamknięty... słabe światło lampki widać było przez dziurkę od klucza. Hrabina coraz silniéj dobijać się zaczęła... bojąc się, czy Jadzia nie zemdlała... przerażona milczeniem... musiała kazać drzwi wyłamać. Jakież było podziwienie, przestrach, rozpacz, gdy w pokoiku zastała palącą się lampkę, rozłożoną książkę... rzucone rękawiczki... a w szafie na pół otwartéj zabrakło chustki, okrycia i kapelusza...
Matka nadto znała dobrze serce swego dziecięcia, aby o niém zwątpić mogła, nie pojęła zrazu tajemnicy, potém dopiero wspomnienie Sławka ją rozjaśniło... Konie pochwyciwszy, pobiegła wprost do dworku Młyńskiego.
Kanonik przeczuwał jéj przybycie... Na nieszczęśliwego staruszka zwaliły się dziś wszystkie brzemiona... załamał biedny ręce — co tu począć! co począć! Czy przyznać się do bytności Jadzi... czy powiedzieć... że jéj nie widział!
Ale fałszem zmazać usta! jemu, co kłamstwo nawet najpobożniejsze uważał za zmazę ducha ludzkiego!
Nie... nie! bądź co bądź... należało powiedzieć prawdę.
Hrabina blada pokazała się w progu, zobaczyła Kanonika i odetchnęła.
— Moja córka... rzekła miarkując się i kryjąc, jak mogła, niespokojność, moja córka mnie tu... poprzedziła? Ona tu jest?
— Nie ma, pani dobrodziejko — rzekł ksiądz po cichu...
— Nie ma?? jak to? nie ma? łamiąc ręce, krzyknęła, zapominając się hr. Wartska — nie ma...
— Ale była — była przed chwilą, dodał spiesznie Kanonik, widząc wrażenie, jakie to na matce uczyniło Niech się pani uspokoi...
Ten jeden wyraz — była — już do pewnego stopnia uspokoił w istocie, bo odjął niepewność i potwierdził domysły... Hrabina odetchnęła swobodniéj...
— Tylko co wyszła! rzekł biedny ksiądz...
— Mój ojcze — szepnęła błagająco matka, to dziecko jest... ona nie wie ważności uczynku... nie rozumie świata.. wszak tu nie było — nikogo... wszak...
— Ale tak jak nikogo! odparł Kanonik... a potém wszakże ja jestem... Nie śmiała już pytać więcéj Hrabina.
— Mój ojcze... to krok nierozważny... ale ona... dziecinna! ludzie by mogli.
— Ale nikt... moja mościa dobrodziejko... mówił staruszek... to rzecz... między nami... zresztą familia... chory... to nie ma nic...
Rzuciła okiem na jedne i drugie drzwi, a nie widząc nikogo... pomyślała, że tego spotkania, którego się tak lękała — może Jadzia uniknęła. Schyliła się więc, ściskając rękę Kanonika i blada... zmięszana wyszła...
W chwili potém wysiadała przed domem, i bojąc się spytać o córkę, szła na wschody... Jadzię znalazła w salonie oczekującą na siebie, bladą, ale mężną. Na widok wchodzącéj matki, dziewczę pobiegło i rzuciło się jéj do nóg, wyciągając ręce.
— Mateczko! rzekła — bij mnie, bom zasłużyła! ukarz, mnie bom winna... ale serca nie odbieraj... ja go potrzebuję!... Pozwól mi ci się wyspowiadać — dodała, widząc otwierające się usta matki... jestem szalona... jestem dziecinna... ale nie mogłam się oprzeć uczuciu, chciałam Sławka widzieć... może więcéj kogoś... walczyłam z sobą...
— Ale ty nie rachowałaś, jakie to ściągnie następstwa za sobą! dziecko nieszczęśliwe, zawołała matka — to ci może odebrać przyszłość... skazić twoje czyste imię...
— Skazić? podchwyciła Jadzia dumnie, nigdy! zresztą cóż mnie obchodzi sąd ludzki... Bóg mnie widział i osądził...
— Przyszłość twoja... przerwała hrabina.
— Mateczko... przyszłość nie moja, ale Boża... ja na nią patrzę obojętnie... a poddaję się jéj zawczasu...
— Ale ja! matka twoja! mogęż patrzeć obojętnie... na nią? na przyszłość mojego jedynego dziecięcia...
Jadzia zamilkła, w rysach jéj dziecięcych malowało się jakieś postanowienie niezłomne... niepokonane...
— Nie gniewaj się... mateczko... rzekła powoli... nie gniewaj się... cierpię i tak... nie każ mi boleć podwójnie.
I przytuliła się pieszczono do płaczącéj matki łona... i łzy pociekły jéj także z oczów. Zamilkły obie...
— Co tu począć! zawołała po chwili hrabina, padając na fotel — nie pozostaje nam nic, chyba wyjechać z miasta... ale jutro ten wyjazd potwierdzi niegodziwe tłómaczenia, które źli ludzie do niewinnego postępku przywiążą.
— Nie mamo, ani jechać, ani zważać, ani się lękać, czołem pogodném patrzeć na nich... niech mówią, co chcą... Jesteśmy krewni... on chory... Cóż powiedzieć mogą?
— Nieszczęśliwa! powiedzą że się w nim kochasz, że za nim szalejesz! przerwała matka.
Jadzia spojrzała na nią milcząca ale nieulękniona...
— Niech sobie mówią — odpowiedziała zimno — nie wstydziłabym się kochać Sławka...
— Ale ty go kochasz...?
— Kocham go... jak brata! dodała, bledniejąc Jadzia i klęknąwszy przed matką, w jéj dłoniach ukryła twarz i łzy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.