<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie ma nic szkodliwszego dla niemłodych ludzi nad dobre obiady, jeśli po nich nie są zapewnionymi wygodnego w krześle spoczynku, rozmowy nazbyt nie wzruszającéj i należnego trawieniu poszanowania. Lepiéj jest nie jeść dobrego obiadu, niż narazić się na chorobę nieprzyzwoitém po nim znalezieniem się. Obiady u hr. Drejssowéj były bardzo wykwintne, wino stare, Sopoćko nie młody i trochę smakosz (do czego się nie przyznawał) skutkiem zbiegu tych wszystkich okoliczności było, że wyszedłszy po przerwanéj listem ofierze na ulicę i zgryzłszy się spotkaniem z Drabickim, które dla najstrawniejszych żołądków nie było przyjemném, czcigodny baron poszedł do klasztoru, zbytecznie się spiesząc (co także starym ludziom nie służy), w klasztorze miał znowu nieprzyjemną rozprawę z przełożoną, i wśród rozmowy z nią — zasłabł.
W klasztorze tym jak w innych, Sopoćko wielkiéj powagi używał, nadawał sobie tony protektorskie i tym razem, gdy szło o rodzoną siostrzenicę, nie mógł przebaczyć lekkomyślności, z jaką jéj dopuszczono ucieczki.
— Ale moja mościa dobrodziejko, rzekł do panny Starszéj — żeby w biały dzień dać furtą wymknąć się osobie, która wam powierzoną została — to jest coś niesłychanego! Więc żadnego nie ma dozoru!
— Posłuchaj mnie, panie baronie, odpowiedziała przełożona ze łzami — w tém była sprawa szatańska! zuchwalstwo niepojęte... wypadek niesłychany... Nie chcę wam zatruwać serca, ale ta, która dokonać mogła takiego czynu... musiała mieć przewrotność... my przypuścić nie mogłyśmy...
— Jakże się to stało?
— Weszła do jéj pokoju praczka, a że była zmęczona i chora, prosiła o pozwolenie spocząć nieco na krześle. Panna Helena nie tylko że jéj pozwoliła, ale zdjęła z niéj chustkę... a gdy niewiasta usnęła, wziąwszy jéj okrycie i kosz od bielizny, zamknąwszy ją na klucz... sama wyszła z klasztoru. Nie była może za furtą, gdy kobieta przebudziła się i narobiła wrzawy, nadbiegłyśmy...
Sopoćko głową kiwał...
— Dozoru nie ma! należnéj surowości brak! odrzekł — wiesz pani, co to za następstwa ciągnie?
— A! wiem! ze łzami odparła panna Starsza, to jest najstraszniejsza próba, jaką Pan Bóg na dom nasz niewinny mógł dopuścić — ale cóżem ja zawiniła?
— A czyjaż wina! wołał Sopoćko, czyja wina! niczyja tylko zbytniéj pobłażliwości, a raczéj niedołęztwa, tak, niedołęztwa.
Przełożona płakała, Sopoćko się burzył, ale nagle zabełkotał coś niezrozumiale, chwycił się za poręcz od krzesła i padł na nie zbladły z oczyma wysadzonemi... wołając głosem już niezrozumiałym... wody!
Panna Starsza pobiegła, przyniesiono nie tylko wódek, esencyi bobkowéj, laurowych kropel, pomarańczowego ekstraktu... herbaty, mięty i rumianku... ale to wszystko się na nic nie zdało. Panna Infirmerka utrzymywała, że został ruszony paraliżem, mowę bowiem utracił i stan był przerażający. W skok posłano po doktora, a gdy ten się zjawił i rozmyślał, czy krew puścić, Sopoćko już był zmysły całkiem postradał. Uderzenie apoplektyczne było silne... i niestety ratunek zapóźny... Wszystkie pobożne zakonnice i pensionarki poszły do kaplicy odmawiać litanią na intencyą chorego Sopoćki, tymczasem musiano wynieść go z klasztoru, gdzie pozostać nie mógł... i na materacu wyruszono z nim do jego mieszkania. Przełożona posłała do hrabinéj Dreissowéj z zawiadomieniem... Ponieważ do mieszkania Sopoćki było daleko i trzeba go było nieść na wschody, doradzili przyjaciele, ażeby w pobliskim szpitalu św. Ducha w osobnym pokoiku go złożyć. Tu puszczono mu krew raz i drugi i trzeci, ale zgęsła iść już nie chciała, a w nocy nie odzyskawszy przytomności nawet, ale przy modlitwach Kanonika i kilku duchownych, których wezwano, biedny baron, wczoraj jeszcze zdrów jak ryba... życia doczesnego dokończył.
Wiadomość o tym zgonie tak nagłym, przeraziła wszystkich, Drabicki wierzyć jéj nie chciał... w ogóle ubolewano nad stratą pobożnego i czynnego członka tylu zgromadzeń, bractw i stowarzyszeń... Z Kanonikiem przybyła do umierającego, sama czując się do tego obowiązaną, Helena i pozostała u łoża wuja, który wszakże ani jéj widzieć, ani słyszeć nie mógł. — Tragiczny ten zgon na chwilę przynajmniéj odwrócił uwagę od Sławka i tyczących się go okoliczności, było to szczęśliwą dla hrabinéj i Jadzi dywersyą.
Trzeciego dnia, staraniem szczeréj w istocie przyjaciółki Sopoćki, hrabinéj Dreissowéj, która w nim traciła starego pomocnika do dzieł miłosiernych, domownika, sługę niemal, odbył się pogrzeb Sopoćki skromny, ale odznaczający się liczbą duchowieństwa, żebractwa, które w nim uczestniczyły... Kilku kapłanów miało mowy bardzo piękne, a ze świeckich nastręczył się Drabicki, aby w imieniu obywatelstwa miasta i ojczyzny pożegnać zmarłego. Wiedział bardzo dobrze, iż to mu wcale nie zaszkodzi, szczególniéj w téj chwili.
Od pierwszego dnia policya i sąd, który miał na oku owe tak śmiesznie i pilno zaryglowywane mieszkanie Sopoćki, położył na niém pieczęcie.
Testamentu nie było żadnego, z familii jedna tylko siostrzenica... którą on uznał i przyjął, jak to już wiedziano powszechnie, — ale ta o czynnościach sądu i o niczém wiedzieć nie chciała. Najęła sobie mieszkanie szczupłe w bliskości dworku Sławka, rzadko i potajemnie przychodziła się o niego dowiadywać... a resztę czasu spędzała u siebie zamknięta.
Nie wiedziała więc nawet, co się działo w mieście, gdzie na otwarcie obsygilowanego mieszkania tak niezmierna czyhała ciekawość.
Sąd w pełnym komplecie z protokulistą zjawił się u drzwi rano, obejrzał pieczęcie nienaruszone.. i przystąpił do otwarcia z całą formalnością biurokratyczną.
Izba pierwsza z nagiemi ścianami, zawierała na szaragach dwa stare płaszcze, pod niemi dwie pary butów, dzbanek z wodą i trzy zapylone stare czapki, dawno wyszłe z używania.
W prawo ciągnęły się pokoiki — pierwszy niegdyś zapewne od gości... okryty grubą warstwą pyłu, zawierał komodę zamczystą, kanapę z nogą złamaną, stół bibułą zasłany i kilką krzesełek... Daléj następowała izdebka z szafami zamkniętemi, a za nią pokój sypialny. Łóżeczko nader skromne, brudne, wyleżane, wązkie... stoliczek pod oknem, a między niemi ogromny żelazny o czterech zamkach stał kufer! — Najniewprawniejsze oko widziało w tém ślady niepojętego prawie skąpstwa... Człowiek ten nie żył tu, nie jadł, spał nie wygodnie, całe jego życie było w kufrze... Ale nim przyszło do otwarcia go urzędowego, opatrzono szafy i komody, w których znalazły się rozliczne fanty ponumerowane, kosztowności i materye, srebro... widocznie wzięte w zastaw...
Pobożny baron był, jak się okazało, zatwardziałym lichwiarzem, ale prowadził swe interesa tak ostrożnie, tak cicho, że nikt się tego nie domyślał. Udawał, że służy za pośrednika tylko...
Kufer więc nabierał wagi i obiecywał być wielce interesującym...
Urzędnicy przystępujący do egzaminu jego, wzdychali, myśląc nad tém, czemu z nich żaden do spadku należeć nie może.
Nareszcie klucz w zamku misternym zakręcony brzęknął, otwarty się wrzeciądze... i widok przyjemny oczom ciekawych się przedstawił. Wszystko to było w rozczulającym porządku... złoto z jednéj strony, papiery poklasyfikowane i pozortowane z drugiéj, skrypta pozwięzywane czerwonemi sznureczkami od świec... rejestra, kwitki... srebro w starych szkarpetkach i miedź nawet w gałgankach... Inwentarz tego kufra zajął niezmiernie wiele czasu... trzeba go było porządnie bardzo wylegitymować, zregestrować, obliczyć i stan fortuny w interesie fiskusu oznaczyć ściśle... Na pierwszy rzut oka w mieszkanie Sopoćki żyd by był nie dał za jego mienie i tysiąca złotych, popatrzywszy zdala na kufer znowu, osoby żywéj imaginacyi mogły by się były spodziewać milionów... a wszystkiego wszystkiém w pocie czoła zarobionego grosza było trzykroć sto tysięcy guldenów pewnych i ze sto wątpliwych... nie licząc fantów i t. p.
Wiedziano już, iż spadek weźmie siostrzenica, a że ta się nie pilnowała, bo wcale o tém wyobrażenia nie miała i nie myślała nawet, obcięto ją na korzyść fiskusa i urzędu, o ile się tylko dało... ociągano się nawet z urzędowém oznajmieniem jéj o tém. Gdy niemal pierwszy Samiel dostał o tém języka, obrachował dobrze spadek i powiedział sobie, że nie złym by być mogło interesem, wcześnie się przyjaźni panny Heleny polecić.
O nowém jéj mieszkaniu dowiedział się łatwo i wymiarkowawszy godzinę, w któréj ją najpewniéj zastanie, do drzwi jéj zapukał. Panna Helena stała w oficynce niepoczesnéj w dwóch izdebkach, nie przyjmowała tu nikogo i zdziwiła się nie pomału, słysząc skrzypiące buty na progu. Ale Samiel był dobrym dawnym znajomym, podała mu rękę grzecznie.
— Cóż pana tu do mnie sprowadza? spytała.
— Obowiązki przyjaźni... chęć dowiedzenia się o zdrowie... o humor...
— Dziękuję panu... zdrowie straciłam a humor został fantastycznym i nieukołysanym, jak był. Cóż pan chcesz, jestem stara...
— Cóż pani myślisz? co zamierzasz?
— Nic!! odpowiedziała krótko — na ten raz przykuta jestem do łóżka mojego brata chorego... gdy on da Bóg, wyzdrowieje... pomyślę o sobie. Może téż teraz dyrektor łaskawszy będzie i przyjmie mnie do teatru...
— A! rzekł Samiel, jeźli sobie tego życzysz, jestem z nim dobrze — pójdę do niego i pomówię.
Postanowił nie wydawać się z tém, że wiedział o spadku.
— Byłbyś pan tak grzecznym? spytała Helena.
— O! najchętniéj! ale no cóż pani teatr...
— Na co? czuję się powołaną do teatru a nic innego, lepszego na świecie do czynienia nie mam... Memu bratu dziś mogę być potrzebną sługą, jutro stanę się ciężarem, a nikomu nim być nie chcę...
— Więc upoważniasz mnie pani? spytał Samiel. Wierz mi, masz we mnie szczerego, dobrego przyjaciela...
— Wierzę i jestem wdzięczna — prosto odpowiedziała Lena.
— Dodam, rzekł Samiel, że jakkolwiek postanowienie jéj może mi osobiście do smaku nie przypada... ale dobrze pani czynisz, chcąc zostać niezależną... bo...
Tu urwał tajemniczo.
— Bo co? spytała Lena — co?
— Bo... to ciężko powiedzieć, odezwał się Samiel, niby wzdychając... Sławek jest poczciwy chłopak... ale.
— O! nic na Sławka! nic mi pan nie mów przeciw niemu.
— Nie miałem na myśli przeciw niemu mówić ale o nim, powoli dokończył Samiel. Sławek poczciwy, dobry, serdeczny... ale... czy się pani nie łudzisz?
— Czém? spytała Lena.
— Czy pani nie nadto rachujesz na serce, które... które... może już dawno należeć do innéj??
— Ja się nie łudzę niczém, nie spodziewam niczego, kocham go jak brata... a nie wyglądam za to ani wzajemności, ani na tém buduję projektów.
— Jak brata? podchwycił Samiel, więc serce pani może jeszcze uderzyć dla... przyszłości?
Lena się zarumieniła.
— O! nie! nie, rzekła... ja nie żądam od przyszłości prócz, żeby mi wiary w mój ideał nie odebrała.
— A jeśli ideał... ożeni się? spytał uśmiechając się Samiel.
— Będę go kochać razem z jego żoną — odpowiedziała Lena.
— I możesz téż pani kiedyś.
— Ale dajże mi pan pokój? Czy widziałeś kiedy stare, z wypłakanemi oczyma artystki, którym bielidło zjadło płeć, ruż wydarł rumieniec, łzy zgasiły wejrzenie... wychodzące za mąż inaczéj, jak w trzecim akcie komedyi?
— No... ale, wszystko się trafia.
— Trafia się tym, które się lękają pozostać same na świecie, które przerażała samotność... którym się chce niewoli dla odmiany... Ja... chcę zostać swobodną.
— A jeśli serce przemówi?
— Ja z sercem mojém znam się dobrze, — nie jest ono sroczką i paplać nie ma ochoty...
— Ale za przyszłość ręczyć nie można.
— — Czasami! Samiel wstał i rzekł. — Idę więc do Dyrektora teatru...
Nie chciał dłużéj przeciągać rozmowy i odegrawszy w porę, jak mu się zdawało, preludyum, wysunął się z oficynki.
Tegoż dnia pod wieczorem nastąpiło przewidziane oznajmienie urzędowe pannie Helenie Prater o spadku po wuju... Biedne dziewczę zrazu nie zrozumiało, potém uszom wierzyć nie chciało, naostatek... wyprosiło u urzędnika uśmiechniętego o chwilę czasu dla uspokojenia się, namysłu... podziękowania Bogu. — Helenie zdawało się, że była w teatrze, tak teatralnie los jéj pod nogi rzucał fortunę pańską, niezależność, bogactwo...
Pobiegła naprzód do Sławka... przyklękła przy łóżku i zamyślona, obłąkana, nic mówić nie mogła. Powoli, po cichu, potém ostrożnie oznajmiła mu o zmianie swego losu, ale Młyński który był nieco zdrowszy, choć się dla niéj ucieszył tém, nie okazał zbytku radości, prosił tylko w obawie, aby jéj nie oszukano, żeby mecenasowi, którego jéj wskazał, zaraz nazajutrz dała pełnomocnictwo. Kanonika, który chodził na straży z brewiarzem, przywołano. Staruszek podniósł ręce do góry i rozpłakał się.
Ale ludziom serca choć przybytek grosza zrzuca z niego ciężar troski nieustannéj o jutro... wcale ich przecie nie uszczęśliwia. Wszyscy po chwili uczuli, że się w ich położeniu wcale nie nie zmieniło, Helena radowała się tylko, że Sławkowi może w czém użyteczną być potrafi...
Wcale inne wrażenie wieść o spadku po Sopoćce zrobiła w mieście. Hrabina Dreissowa, która podobno przeczuwała, iż zmarły zostawi coś więcéj nad stare płaszcze, buty, pewną była, że znajdzie się testament, którym on rozporządzi pozostałością na rzecz bractw i klasztorów. Spodziewano się, iż zapisze kapitał na założenie klasztoru Ignacyanek, którego potrzeba czuć się nadzwyczajnie dawała dla starych panien... Tymczasem testamentu nie było, siostrzenica się znalazła i cała ta fortuna przechodziła na... osobę nieznajomą...
Osoba ta jednym zupełnie nieznana, drugim dawniéj nie miła, teraz w blasku téj sumy... którą odziedziczyła, zaczynała się jakoś całkiém inaczéj wydawać. Wszyscy, a szczególniéj młodzież, znajdowała, że panna Lena... była wprawdzie ekscentryczną, ale broniono jéj sławy, wynajdywano w niéj przymioty, odkrywano zalety, jakich nigdy nikt wprzódy jéj nie przyznawał.
Dyrektor teatru bił się po głowie z rozpaczy, że ją tak niegrzecznie ze sceny spędził.
— Tak! tak! mówił — o! tak! tak! zrobiło się głupstwo! któż wie? Jestem nie żonaty... ona lubi pasyami teatr... ale... teraz! przepadło wszystko!
Z młodzieży niemal każdy utrzymywał, że on jeden tylko zawsze bronił téj nieszczęśliwéj Leny, że on jeden się poznał na niéj.
Hrabina Dreissowa nie rozpaczała o nawróceniu, hrabina Wartska milczała, Jadzia się cieszyła szczerze, ale jéj uśmiech zrezygnowany był i pełen boleści, po cichu szeptała — przeznaczenie!!
Drabicki żałował, że był żonaty, a syna miał znowu za młodego, bo niezawodnie starałby się go zaswatać. — Obrachował także, iż gotowa co dać na ten nieszczęsny dziennik Sławkowi i agonią jego przeciągnąć. — Było mu to wcale nie na rękę... ale potrzebował się namyśleć, bo kontr-miny zawsze jakieś znalazł przeciw wszelkiemu niebezpieczeństwu...
Śmierć Sopoćki, jego mienie, los Leny, na tydzień przynajmniéj dostarczyły paszy plotkarzom... Wszyscy byli ciekawi zobaczyć bogatą eksaktorkę, ale ona się nigdzie nie pokazywała. Nie zmieniła nawet pomieszkania, nie przebrała się z ciemnéj sukni staréj, posłała kilka tysięcy dla ubogich przez Kanonika, ofiarę znaczną dla klasztoru, zamówiła grobowiec dla wuja, dla matki... i śmiała się smutnie, mówiąc Sławkowi, że teraz już nie wie, co z pieniędzmi robić będzie. Pierwszym darem, który uczyniła sobie saméj, był przepyszny Shakespeare i Goethe... Podarte tomy dawne schowała na pamiątkę!
O, mój Boże, kiedy człowiek zestarzawszy z tych lat ubóstwa, nadziei, pracy, znajdzie na dnie kufra podartą książczynę, nad którą płakał i wzdychał do świata, tylu od niego pięknych spodziewając się rzeczy — jak mu naówczas... miło ucałować te karty, na których ślady łez pozostały! Milsze i droższe są stokroć te łzy, niż jesienny uśmiech zwątpienia — nad grobem...
Lena z uczuciem schowała te poszarpane, tomy Wilhelma Meister... Egmont’a... i Schillerowskiego Wilhelma Tella.. które tyle razy czytała, marząc...
Skutkiem zmiany opinii o niéj — o cudo! mniéj za złe jéj miano, że... chodziła do Sławka... Hrabina Wartska prawie się nie lękała jéj tam spotkać, osobliwie, gdy się dowiedziała, że ładnie mówi po francuzku... Słowem — o dziwna potęgo grosza, o uroku mienia! siło złota... co wy z ludźmi nie wyrabiacie? Stare to prawdy, powtarzamy je wszyscy, ruszamy ramionami, słysząc, je — a mniéj więcéj ulega z nas każdy téj władzy niepojętéj?
Lena wypiękniała, wyrozumniała, wymyślono jéj przodków, szlachectwo, znajdowano kolligacye, o mało nie nazywano Baronówną, a kilku młodzieży mówiło sobie, przeciągając nie daleko dworku w świeżych rękawiczkach, że... gotowi by ją byli uszczęśliwić... gdyby się tylko na to zgodziła. Utrzymywano, że takie przypadkowe przejście przez teatr nic a nic jéj nie uwłaczało.[1]
Samiel, który przekonał się, że o Jadzi ani myśleć może, a hrabina posługuje się nim chętnie wprawdzie, ale westchnień nie chce rozumieć — stał w pierwszym rzędzie adoratorów de la veille.
Czy Lena to wiedziała? czy śmiała się w duszy z téj nikczemności ludzi, przypominając sobie, jak oni innemi wprzódy dla niéj byli... któż zgadnie. Twarz jéj nie zdradzała nic oprócz tęsknoty i znużenia... Swojego bogactwa wyraźnie użyć nie umiała... kupowała bukiety dla Sławka, przynosiła mu książki, obrzucała go, jak dziecko zabawkami...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Cytowano Alboni, Ristori i t. p.