<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stan chorego był wprawdzie bardzo zadowalniający, lekarz nazywał ranę prześliczną, wzorową — ale mimo to Młyński czuł w sobie, że z tą krwią, która zeń wyszła, część jakaś życia uciekła... Siły nie powracały, a w dodatku kaszlał, lekarze mówili o Teplitz, o południu, o klimacie cieplejszym... o Włoszech...
W czasie choroby najwięcéj obchodząca Sławka sprawa dziennika, zdana na ręce poczciwych ludzi, ale nieobeznanych z dziennikarstwem, gorących, nieopatrznych... szła coraz gorzéj. Nie mówiono mu o tém, bo lekarz wzruszeń zakazywał — ale powoli to ten, to ów przebąknął, reszty domyśleć się było łatwo.
Nakoniec objawienie stanu tego nieszczęśliwego dziennika stawało się koniecznością, gdyż długi rosły, wyczerpywały się fundusze, ruina groziła, poczciwi szlachcicowie, początkowo gorliwi założyciele, bronili teraz swych kieszeni z nadzwyczajnym zapałem... Drabickiego ręka, niewidzialna ale wszechmogąca i wszędobylska, dawała się czuć na każdym kroku... W redakcyi nawet miał swojego człowieczka którego tam za pewnemi wpływami wpakował, a ten mu donosił i niektóre rzeczy doradzał... rozumie się z życzliwości dla dziennika... Poczciwy ów człeczyna, narzędzie bierne, nie czuł i nie wiedział, co robi — naiwnie nosił ogień pod stodołę, w nadziei, że zboże wysuszy...
Skutkiem tych przerozmaitych działań, oddziaływań, krzyżujących się robót, było, że dziennik plątał się, kompromitował, stawał przy najlepszych chęciach coraz gorszym, padał... Ażeby go dźwignąć, ktoś doradził głośniejszą opozycyą przeciwko rządowi — bo to mogło uczynić go popularnym, ale za drugim w tym duchu i z tą fizyognomią artykułem, Drabicki poszedł do przyjaciela swojego pana Radzcy, wskazał mu wystąpienie i spytał, czy téż prokuratorya takie rzeczy znosi.
— Bo, widzi kochany Radzca — to proste pytanie — niewinne! jeżeli wolno takie rzeczy pisać bezkarnie...
no! to i ja chwycę się tego sposobu zyskania abonentów! Czemu nie! Radzca, ażeby się nie kompromitować, nigdy nie miał zwyczaju odpowiadać ani tak — ani nie... powiedział, Hm! schował numer do kieszeni, a nazajutrz go — skonfiskowano.
Dziennik, który raz uległ téj chorobie konfiskaty, dostaje łatwo recydywy. Śniadecki utrzymywał, że kto raz miał wrzód w gardle, może się go spodziewać, byle najmniejsza okazyjka. Tak samo z konfiskatą... niezmiernie się z niéj trudno wyleczyć, a kuracya tak ścisłéj wymaga dyjety, że chory czasem z konsumcyi umiera.
Otóż i dziennikowi Sławka trafiło się, że w przeciągu tygodnia razy trzy został zabrany, poszedł pod sąd, stracił z kaucyi ogromną jakąś sumę złotych, redaktora przeznaczonego na to, by kozę odsiadywał, skazano na piętnaście lat ciężkiego więzienia, z postem, z pracą przymusową i wszystkiemi akompaniamentami najwykwintniejszego kodeksu karnego,
Wszystko to cieszyło Drabickiego... jak cieszy przechodnia cegła spadająca z dachu na głowę blizko idącego człowieka... zacierał ręce. Obawiał się tylko, żeby prokuratorya nie nabrała apetytu przy jedzeniu, a dziennik nie zyskał popularności. Szczęściem dla poczciwego człowieka, ani jedno, ani drugie mu nie groziło. Lena dowiedziawszy się o długach i potrzebie kaucyj, zapłaciła oboje — dziennik wlókł się daléj, ale Sławek po długiém niespotkaniu się z tém dziecięciem swém, gdy je ujrzał... nie poznał go... Ton, barwa, styl — wszystko było zmienione... na łzy mu się prawie zebrało... ale sił do przedsięwzięcia reformy nie czuł w sobie...
Chciał dziennik oddać w ręce silniejsze, nikt podjąć się go nie chciał.
Najzdolniejszy z tych panów odpowiedział grubijańsko nieco, że woli uszyć nowe buty, niżeli w starych dziury łatać.
Wlokło się więc tak smutnie, twardo daléj... dokąd? nikt dobrze nie wiedział.
Drabicki jeden przewidywał, że to się już rychło skończy i siedział cicho, nawet się już na konającego nie porywając.
Miał on ten system, że o przeciwniku, jeśli nie był zmuszonym, nie wspominał nigdy, aby mu reklamy nie robić. Ogłoszenia nawet do inseratów za pieniądze nie przyjmował, cytat się wyrzekał, polemiki unikał, obchodził... ignorował i z wielką umiejętnością zabijał milczeniem.
La conspiration du silence, jest zaprawdę sztuką wielką! i zabójczą... Człowiek tak mądry jak Redaktor, nie mógł na sile jéj się nie poznać.
Szło mu szczęśliwie bardzo...
Jednego poranka wszakże, gdy właśnie uznał własciwém przerwać to milczenie głuche gwałtownym artykułem wymierzonym (pod odsłonką) przeciwko osobie Młyńskiego, wszedł do jego gabinetu p. Izydor z korektą w ręku.
— Mój redaktorze, odezwał się — proszę cię, posłuchaj ty mnie choć raz... do czego ci się to zdało dobijać człowieka, który i tak dogorywa?
— He? spytał Drabicki, kładnąc ręce w kieszenie — co?
— Dajże pokój Młyńskiemu! to nie był zły człowiek! Sam wiesz, że i tak go masz na sumieniu!
— Ja? jego na sumieniu? ruszając ramionami, rzekł z flegmą Drabicki — a po co lazł? a po co zaczepiał? gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają.
— Toś go już zmógł?
— Widzisz kochanie, panie Izydorze, ty tego nie rozumiesz, nieprzyjaciela jak zwierzynę, nigdy nie trzeba puszczać postrzelonego... zdechnie w kniei i korzyści z tego nie ma... zawsze trzeba dobić! Widzisz kochanie, to jest w naturze rzeczy, zwierzęta, gdy słyszą, że które z nich skomli a boleje — zawsze dobijają. Jest to litościwe prawo natury, ażeby się nie męczyła istota...
Izydor popatrzał zdumiony, nigdy jeszcze nic podobnego nawet z ust tego człowieka nie słyszał.
— Co ty mówisz? zapytał.
— Żartuję, żartuję! rzekł Drabicki — no — żartuję...
— Ten człowiek leży chory, daj pokój temu artykułowi...
— Nie mogę...
Izydor zdusił go w garści i rzucił na podłogę, spojrzał w oczy Drabickiemu groźno... Redaktor dobył pugilaresu.
— Zapomniałem wiecznie, że panu się należy extra kilkanaście guldenów... Izydorowi ręka drzała, czuł się podłym, ale ostrygi i wino!! Wziął gratyfikacyą milczący, dumny i wyszedł.
Artykuł został wydrukowany — dobił on może dziennik — ale do Sławka go nie dopuszczono.
Gdzie tak wielki artysta jak p. Drabicki do dzieła rękę przykłada, można się zawsze spodziewać, że żadna część jego zaniedbaną nie zostanie. Tak się i tu stało, nie zostawiono poczciwéj nitki na nieszczęśliwym podkomorzycu, puszczono między tłum (a tłum lubi plamy na tych, co się wyróżniają wykształceniem i majątkiem) najdziksze, najsprzeczniejsze z sobą wieści o życiu i obyczajach Sławka, którego malowano i wystawiono sobie powszechnie, jako rozpustnego marnotrawnika. Przywiązanie panny Leny przypisywano jego zwodzicielstwu... pleciono niestworzone rzeczy... rzucając potwarze na hrabinę, na Jadzię... na osoby nawet, których nie znał Sławek.
Oprócz tego Drabicki i jego przyjaciele utrzymywali, że podkomorzyc, będąc od dawna zadłużony i nadrujnowany, użył funduszów publicznych, powierzonych mu na dziennik — dla swego prywatnego użytku, że zawiódł zaufanie współobywateli i t. p.
Tego rodzaju niepoczciwe czernidła mają to do siebie nieszczęściem, że, jak to dawno uznano — do najniewinniejszych nawet przylegają. Jeśli nie wszystko, to choć część potwarzy pozostaje... — (Calomniez, calomniez, il en restera toujours quelque chose.
Tak się stało... Sławek był bez dowodu osądzony, i zabity na sławie. Nie wiedział wprawdzie o tém, ale mógł niemal wyczytać ze smutnych twarzy przyjaciół, a Kanonik i kilka osób bliższych gryźli się tém niezmiernie. Cóż było począć?
Gdy Młyński począł powoli przychodzić do zdrowia, pierwszy stary przyjaciel poszedł doń przemówić w imię zdrowia i potrzeby spoczynku, chcąc wymódz na nim zrzeczenie się Dziennika...
Sławek, który istotnych powodów nie znał, a boleśnie był dotknięty tém, że nieudolność swą okazał i chciał dowieść, iż lepiéj potrafi... który żył tylko nadzieją, że ozdrowiawszy, dźwignie ten organ ludzi niezawisłych, dobréj wiary... rzucił się na pierwszą o tém wzmiankę...
— Mój dobry ks. Kanoniku, to nie może być...
— A ja ci powiadam, że tak być musi.. bo i dziennikowi rady nie dasz i siebie zabijesz!! Masz do czynienia z ludźmi, dla których żadna granica moralna nie egzystuje, którzy w obronie swego dobra gotowi się dopuścić największéj szkarady... zginiesz i zginiesz bezpożytecznie.
— Nie zginę, bo wierzę w to, że prawda zwyciężyć musi...
— Tak, mój drogi! ale zwycięży kiedyś, a ty będziesz tylko gruzem, który kałużę fałszu trochę przysypie... wóz jéj przejedzie po tobie.
— Niech się co chce stanie...
— My wszyscy przyjaciele twoi prosić cię będziemy i wymodlimy, że tę robotę niewdzięczną rzucisz...
— Ale zkądże rozpacz taka? zapytał Sławek...
— Nie wchodź bliżéj w powody, nie gryź się, rzekł stary — naprzód ci zdrowie potrzeba odzyskać. Powiem ci tylko jedno, że przez czas twéj słabości i korzystając ze składu różnych drobnych, nieszczęśliwych wypadków, potwarzą... szkalowaniem... odebrano ci siłę do działania... Sławek spuścił głowę...
Po wyjściu Kanonika, rozkazał do siebie przywołać pomocnika z redakcyi, przynieść papiery, dzienniki, korespondencyą, rachunki.
To zetknięcie się z rzeczywistością było dlań ciosem okrutnym — nie miał nawet wyobrażenia tego, co się w czasie słabości jego działo i jaki zastanie stan rzeczy... Wrażenie było straszliwe, pod wieczór Młyński położył się milczący — z gorączką... ale nie dał znać po sobie, czego doznał...
Nazajutrz obudzeni wieścią o uzdrowieniu przedwczesną, czy poduszczeni przez szanownego Drabickiego wierzyciele zbiegli się z rachunkami. Znaczniejszą ich część popłaciła była tajemnie Lena, ale niektórych likwidacya była niemożliwa... Z rachunków jednych wykryło się łatwo że przyjaciółka inne zaspokoiła... Sławek dotknięty był tém boleśnie.
Z ogólnego spisu długów widział, że jeżeli mu współuczestnicy w pomoc nie przyjdą, będzie w wielkim kłopocie pieniężnym, a niechciał być winien poczciwéj Lenie i wstydził się téj ofiary z jéj strony...
Tymczasem ci, co brali udział w założeniu dziennika, nawet tacy, którzy pewne oznaczone sumy przyrzekli, wszyscy się cofnęli pod rozmaitemi pozorami, nikt nic dać nie myślał... Sławek bez namysłu napisał do plenipotenta, aby jednę z wiosek jego za co bądź sprzedał.
Na te rozrzucone papiery, wśród których Sławek podparty na bladych rękach zadumany siedział — trafiła Lena, przychodząca zwykle raz na dzień dowiedzieć się o jego zdrowie.
Podkomorzyc ścisnął ją za rękę czule.
— Moja ty dobra siostro, rzekł do niéj, gdym ci ofiarował braterstwo, sądziłem, że z niém dam ci opiekę i pomoc, a nie że ty swojém sierocém mieniem będziesz ratowała rozrzutnego i niebacznego brata! Nie umiem ci wyrazić wdzięczności, ale żebyś wiedziała, jak mnie to boli, żem ci dłużny.
— Mój kochany bracie — odparła panna Prater, obowiązki siostry i brata są równe... co ty chciałeś uczynić, ja w części spełniłam — i jestże o czém mówić?
— Ale, przerwał Sławek — bądź spokojna — ja wioskę sprzedać kazałem i dług ci natychmiast oddam.
— Obrazisz mnie tém — odparła Lena po cichu.
— Czém? zapytał Sławek...
— Bo postąpisz jak obcy, nie jak brat...
— O! nie, obcy by ci nie oddał, brat powinien... Dzisiaj dotknąłem się rzeczywistości, smutnéj nader rzeczywistości, jestem upokorzony, ale nie złamany jeszcze, może się wszystko da naprawić, jeśli ja sam według pierwotnéj myśli tém pokieruje.. zobaczysz...
Smuci mnie tylko jedno, to że oprócz siostry nikt już we mnie wiary nie miał, a ci, co mi dali mój mandat, cofnęli i zaufanie i współudział... kraj potrzebuje surowéj nauki... powiem mu słowo prawdy! muszę.
Lena chciała go odwieść od téj polemiki nieszczęsnéj — ale Sławek z zaciśniętemi ustami nie odpowiadał nawet, milczał z jakimś uporem zawziętym. Twarz jego wybladła, zniszczona, na chwilę znowu połyskiwała, jakby gorączkowém jakiémś życiem... uśmiechał się dziwnie...
— Tak mi przykro, że sam pisać nie mogę, a tak potrzebuję wylać z duszy, co się w niéj przyzbierało...
Nic nie mówiąc Lena, siadła przy stoliku, wzięła pióro i spojrzała nań, gotowa do pisania, Sławek się zawahał zrazu, ale wprędce natchnienie zwyciężyło... począł powoli... dyktować ten nowy manifest, protestacyą, wykrzyk duszy zawiedzionéj boleśny, gwałtowny i nieoszczędzający nikogo... Najmniéj téż łagodnie obszedł się z tymi, którzy obrawszy go za przewodnika do podróży, na pierwszym kroku opuścili samego.
Gorzkie były wyrazy, które do kraju stósował — ciężkie wyrzuty mu czynił. Ból ten, manifest dziwną wymową, lub raczéj poezyą napiętnował, artykuł był arcydziełem formy, uczucia, stylu, ale przewidzieć było łatwo, jaką miał burzę wywołać...
Lenie zdawał się tak pięknym ten krzyk zranionéj, prawéj i czystéj duszy, iż zapomniała o następstwach, zdawało się jéj, że skrucha musi po nim nastąpić... że ludzie się zawstydzą i poprawią — nie znała ludzi...
Sławek wyczerpał wiele sił na to wystąpienie, na które rachował, a po wyjściu Leny, przywołał zastępującego redaktora, polecając mu, aby artykuł na czele dziennika nazajutrz był wydrukowany — chciał go sam poprawić jeszcze... nie dał się sprzeciwić sobie w niczém, ani ubłagać, by mu odjął gryzące, ostre... piekące wyrażenia, podyktowane boleścią,
Z przyjaciół Sławka, którzyby mogli mieć jakiś wpływ na niego, nikt nawet o artykule nie wiedział...
Nazajutrz zdziwienie było ogromne, oburzenie straszliwe, wrażenie nadzwyczajne, na chwilę dziennik już opuszczony, stał się popularnym, rozchwytywano go, wyrywano sobie, oczom własnym nie wierząc.
Nigdy nikt jeszcze tych prawd źrących, nagich, bezlitościwych, krajowi powiedzieć nie śmiał...
Izydor, który pierwszy w redakcyi pochwycił artykuł wstępny, uniesiony nim był nadzwyczajnie, pobiegł do Redaktora... Drabicki właśnie się golił i z namydloną brodą, z brzytwą w ręku począł go czytać... niezmierna radość odmalowała się na jego obliczu, uśmiechnął się, odsunął papier i zarzynając po troszę, co najprędzéj dokończył golenia.
— Masz słuszność, artykuł pyszny! rzekł, ale się nim pan podkomorzyc dopiłował...
Na dziś milczenie, jutro staniemy w obronie kraju, odpowiemy nań!
Zaledwie przyodziany, Drabicki poleciał na miasto... podpalając umysły przeciwko Sławkowi, każdemu mówiąc co innego, a w każdym budząc miłość własną ku obronie...
— Nie jeszcze podobnego w naszém dziennikarstwie się nie ukazało... kraj zmięszany z błotem, zuchwalstwo młokosa godne kary... wysmagać go potrzeba... Moskale to przedrukują, ja ręczę...
Na różne tony śpiewał tę piosenkę, a trzeba przyznać, że i bez niéj oburzenie było powszechne...
— Co on sobie myśli? wołano... on nas wszystkich ma za głupców lub łajdaków... o! to tak przejść nie może bezkarnie.
Dotknięci słusznemi wyrzutami dawni współuczestnicy w założeniu dziennika hurmem przeszli do przeciwnego obozu. Już z południa Drabicki widzące, iż rzeczy dlań idą nader pomyślnie, szepnął, ażeby się zgromadzić dla narady w górnéj salce nad restauracyą.
Wezwanie to z ust do ust sobie podawano, interesowani, ciekawi, nieprzyjaźni, obrażeni, wszyscy na naznaczoną postanowili się stawić godzinę. Drabicki podpoił Izydora, oświadczył mu, iż zwiększa miesięczną jego pensyą, i wziął go z sobą, polecając mu, aby gorąco przemawiał nie w sprawie redakcji, która tego nie potrzebowała, ale w obronie kraju...
Salon nad restauracyą przedstawiał już na pół godziny przed otwarciem posiedzenia fizyognomią nader ożywioną. Panowie obywatele ugrupowani kupkami, rozprawiali gorąco, niektórzy łajali po prostu Sławka...
Drabicki milczał — czekał.
Na wezwanie jednego z przytomnych odczytano inkryminowany artykuł.
— Panowie, zabrał głos jeden z poważniejszych obywateli, który w spoczynku błogim dorobił się był żołądka... i podbródka — panowie! zgromadza nas tu okoliczność nader ważna. Jeden z tych, których liczyliśmy za swoich, młokos mogę rzec, targnął się na całe społeczeństwo, na przeszłość, na święte wspomnienia i tradycye, mogę rzec, na sławę i dobre imię narodu... Bezprzykładne to zuchwalstwo zasługuje na najsurowszą téż karę...
— Za pozwoleniem, przerwał Drabicki — niech mi się odezwać będzie wolno... Dano mu głos, podniósł się nieco, opierając na krześle...
— Panowie, zawołał — jeśli kto, to ja mam prawo przemówić w téj sprawie, bom był jéj ofiarą... i męczennikiem. Zostałem nieraz za umiarkowanie moje oplwany... a o to macie dowód łatwo z porównania wynikający, jaki organ reprezentuje kraj, szanuje go i sprawę ojczyzny popiera z ofiarą bezgraniczną.
Ojczyzny! powtórzył Drabicki, téj ukochanéj ojczyzny naszéj polskiéj którą całą widzicie przez tego człowieka obluzganą, w błocie starzaną, bo wy ją reprezentujecie, a kto was tknie, serca jéj dotyka.
Lekkie oklaski dały się słyszeć.
— Cierpiałem z radością dla ojczyzny, dodał Drabicki — i gdyby nie ona, nie występowałbym i dziś, aby mi nie zarzucono, że bronię siebie a nie téj, któréj poświęciłem życie!
Mówił długo, przeplatając ojczyzną i poświęceniem, Polską i ofiarą... bardzo zręcznie... ale nie konkludując nic...
— Masz waćpan, przerwał jeden z założycieli dziennika — sympatyą naszą i adhezyą... omyliliśmy się. Człowiek ten nas zdradził, zawiódł, oczernił, wyrzekamy się go wszyscy...
— A więc — szepnął Drabicki — należałoby to... sformułować? hę!
— Co to znaczy? — spytał jeden ze szlachty.
— No, nie wiem — odparł drugi, zobaczemy.
— Napisać rodzaj protestu i kondemnaty — dodał Redaktor i opatrzyć go w podpisy głównych panów obywateli...
— Doskonale! zawołali gorętsi — doskonale... piszcie...
Wezwano do pióra kogoś, bo Drabicki się podjąć nie chciał redakcyi. Jednym manifest ten wydawał się za łagodny, drugim, za namiętny, rozpoczęto rozprawy. Drabicki pilnował, aby panowie szlachta nie ostygli — chodził od jednych do drugich, rzucając im kwestye propinacyi, składek, ofiar, podatków dobrowolnych, jako grożące niechybnie, jeśliby szlachta nie stanęła w obronie praw swoich. Sławka malował jako radykalistę, który ich odrzeć usiłował i zbłaźnić. Szlachcie zaręczał, że wszystko to, dąży do zguby jéj, na korzyść krańcowéj demokracji; mieszczanom, że to jest wymierzeném przeciwko nim, szczególniéj zaś w duchu feodalno-szlacheckim księżom, że to jest zamach na wiarę; liberalnym, iż w tém wszystkiém za skórą fanatyzm i pietyzm się kryje. Nie dziwić się temu, że on jeden mówił tak różnemi językami (gdyż nie samego Ducha św. darem jest języków wielość, bywa ona figlem szatana) — ale dziwném w istocie było, że wszyscy mu wierzyli. Zgromadzenie było wrzawliwe, oburzenie wzrastające coraz, i stante pede po redakcyi manifestu, jako znak czynéj adhezyi, złożyli wszyscy abonament na Gazetę Drabickiego...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.