Łokietek — Kazimierz Wielki/Król chłopów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Łokietek — Kazimierz Wielki
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Król chłopów.

Nie tak wojowniczy, jak jego ojciec, był Kazimierz, którego nazwano Wielkim za mądre rządy, sprawiedliwość, podniesienie potęgi i znaczenia kraju.
Nie wszyscy jednak byli z rządów tych zadowoleni, a niechętni wcześniej jeszcze przezwali go pogardliwie królem chłopów.
Przecie nie królem rycerzy jest monarcha, który odstępuje bez boju najpiękniejsze ziemie sąsiadom, byle okupić pokój i zakończyć wojny długoletnie. Czyżby Łokietek oddał Pomorze Krzyżakom, a Śląsk łakomym Czechom?
Prawda, że pokój był bardzo potrzebny, że kraj zniszczony może nie miał siły do prowadzenia wojny, że chociaż uszczuplony, rósł w zamożność i znaczenie, a niegdyś tak niebezpieczni sąsiedzi ubiegali się o jego przyjaźń, ale — Śląsk i Pomorze! Czyż serce rycerza może bez bólu patrzeć na te dwie straszne rany?
Nie rycerzy to król, nie rycerzy, — chłop dla niego to oczko w głowie! Czy syty? czy odziany? czy ma czem obsiać pole? a czy go kto nie krzywdzi? Chłop u niego ma pierwsze miejsce.
On gotów za krzywdę chłopa surowo skarcić rycerza, — słyszał kto o takim królu?
To nie bajki! wiadomo o takiem zdarzeniu.
Zabawiali się panowie polowaniem. Rycerska to zabawa, kiedy wojny niema, — każdy myśliwy wie, jaka przyjemność ubić ściganego zwierza.
A że tam głupi zając wpadnie na chłopski zagon, to mu życie darować? Chłop pański i pole jego — także pańskie, nie królewskie przecie.
Ale dla chłopa zboże to sakrament, — kiedy je kto tratuje, jakbyś po świętości deptał.
To też uklękła gromada przed łanem, wyciągają ręce, oczy w górę wznoszą, łzy płyną im po twarzach ogorzałych, jak do Pana Boga modlą się jękiem i płaczem.
Będzie się kto mitrężył takiem przedstawieniem, kiedy zając czmycha przed psami! Kańczugiem w lewo, w prawo, żeby nie stali na drodze, i szust dalej przez pole, tylko słoma trzeszczy, a kłosy i bez sierpa kładą się na ziemię.
Wtem kurzawa na gościńcu: jadą królewskie karoce.
Widzi Kazimierz płaczących chłopów, więc zaraz każe stanąć, rozpytuje. Gniewem królewska twarz płonie, groźnie wzywa panów przed swoje oblicze: pod strażą stoją, jako winowajcy, oni, panowie i rycerze!
Król sądy odprawuje: szkodę obliczyć każe, z pańskiego śpichrza zwrócić stratowane zboże, — ale mu tego niedosyć. A plagi?
Za plagi niesprawiedliwe chłop z rozkazu króla uderza w pańskie plecy tym samym kańczugiem.
To już chyba za wiele! Co on sobie myśli, ten chłopski opiekun? Czyż takiego rycerze słuchać będą? Nie posiedzi on długo na krakowskim tronie, pokażą mu panowie, co znaczy ich wola.
Tak srodze pohańbieni, kraj opuścili natychmiast, — nie wrócą do wsi swoich, póki panuje Kazimierz, — później inny będzie porządek.
Udali się do dzikich, pogańskich Jadźwingów, co w puszczach i błotach aż za Bugiem siedzą i gotowi są zawsze do łupieskiego napadu. Złote góry obiecują: na Kraków sami ich powiodą, wielkie łupy oddadzą w ręce.
Zbiera się chciwa horda, lasami, puszczami doszli do samej Wisły. Ale Wisła zdradna to pani, z nią trzeba ostrożnie.
Czekają nocy, — sami we dwóch tylko skradają się do brzegu, łódź znaleźli, zabrali z sobą wielkie tyki, brodu szukają. Głębia i nurt bystry, ale przecie trafili wkońcu na mieliznę, tyki pozatykali; wracają do swoich.
Wszystko gotowo: jutro spokojnie przejdą rzekę w bród, tylko się słońce skryje.
Czekają nocy w puszczy. A do dnia rybacy wypłynęli na połów. Może to nawet byli aniołowie?
Zobaczyli zdradzieckie tyki: co znaczy ten bród wyznaczony? kto postawił te znaki? — Juści swój nie potrzebuje, — wróg chyba? — A jeśli wróg, to, Boże, nam dopomóż!
Przenieśli tyki na największą głębię, gdzie rwie prąd najbystrzejszy, w dno pozatykali, — a sami w ukryciu czekają, co będzie. Poczciwemu przecie nie chcą stać na zdradzie.
Noc zapadła, chmurna, ponura. Od strony puszczy zadudniała ziemia, jedzie wojsko nieprzeliczone. Dobiegają do brzegu, skaczą prosto w głębię: krzyk rozlega się okropny: — Zdrada! zdrada!
Zakotłowało się straszliwie na wybrzeżu: szczęk broni, klątwy, jęki — potem cisza. Horda najeźdźców wróciła do puszczy.
A nazajutrz na brzegu trup bez głowy; drugiego snać porwała woda, bo o żadnym z nich więcej nie słyszano.
A król chłopów rządził dalej mądrze i spokojnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.