Łokietek — Kazimierz Wielki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Łokietek — Kazimierz Wielki | |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1918 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
LEGENDY, PODANIA
WARSZAWA ௳ ௳ LUBLIN ௳ ௳ ŁÓDŹ
KRAKÓW ௳ ௳ G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1918
Warszawa, Okólnik № 5a.
Presseabteilung Warschau, den 16/V 1918. T. № 10247. Dr. № 143.
Niedaleko Krakowa, nad małą rzeczką Prądnikiem leży w głębokiej dolinie wioseczka, którą nazywają Ojców. Po obu stronach rzeczki piętrzą się wysokie skały, a na jednej z nich widać dotychczas ruiny starego zamku.
Piękne i malownicze położenie Ojcowa sprowadza w ten zakątek mnóstwo zwiedzających, którym miejscowi przewodnicy pokazują wszelkie osobliwości tej prawdziwie zaczarowanej krainy, — między innemi każdy ogląda ciekawie głęboką i obszerną podziemną jaskinię, zwaną Łokietkowa grota.
Podanie głosi o niej następującą opowieść.
Lat temu prawie sześćset źle się działo w Polsce. Z pięciu synów Krzywoustego rozrodziło się liczne potomstwo, podzielili kraj na bardzo niewielkie cząsteczki i walczyli z sobą o władzę, a najczęściej o tron krakowski, ponieważ księciu krakowskiemu nadał Bolesław prawo zwierzchności nad innymi.
Konieczne było zjednoczenie dzielnic pod władzą jednego pana, aby Polska nie stała się łupem sąsiadów. Rozumiał to mądry książę wielkopolski, Przemysław, i wskrzeszając tytuł królewski, zaniedbany od czasów Bolesława Śmiałego, koronował się w Krakowie uroczyście. Lecz w kilka miesięcy potem został zamordowany podstępnie z rozkazu książąt brandeburskich, którzy chcieli się pozbyć niebezpiecznego sąsiada.
Konieczność zjednoczenia kraju rozumiał i Władysław, książę kujawski, dla małego wzrostu przezwany Łokietkiem, i pokonawszy szczęśliwie chciwych Brandeburczyków, którzy chcieli zagarnąć Pomorze, opanował Kraków i ogłosił się księciem krakowskim.
Nie podobało się to wielu możnym panom, a uważając za korzystniejsze dla siebie panowanie obcego księcia, zaprosili na tron króla czeskiego Wacława i odmówili posłuszeństwa Łokietkowi.
Wacław przybył z licznem wojskiem, wypędził Łokietka z Krakowa i postanowił go zabić, aby pozbyć się raz na zawsze przeciwnika. Dlatego też naznaczył wielką nagrodę w złocie za głowę nieszczęśliwego wygnańca.
Opuszczony przez rycerzy, ścigany jak zbrodniarz, tułał się Łokietek jakiś czas po lasach, zmierzając ku granicy Węgier, gdzie spodziewał się znaleźć schronienie.
Ale Wacław rozesłał liczne oddziały wojska, które strzegły granicy, przetrząsały knieje, czatowały na drogach i szukały zbiega z zaciętością.
Zdawało się, iż niema dla niego ratunku. Znękany, otoczony ze wszech stron przez wrogów, znalazł wreszcie jaskinię w niedostępnej puszczy i w niej ukrył się na czas jakiś.
Szukano go daremnie. — Lecz głód zaczął dokuczać księciu, ogarnęło go zniechęcenie. Chciał dobra swego kraju — i za to ma zginąć? Cóż takiego popełnił, że się kryć musi, jak zbójca? Jeśli na świecie taka sprawiedliwość, to lepiej umrzeć, niż tak cierpieć dłużej.
I wyszedł z groty, a ujrzawszy w pobliżu wieśniaków, zbliżył się do nich i powiedział śmiało: — Jestem książę Łokietek. Zaprowadźcie mię do Krakowa, a za mą głowę dostaniecie dużo złota od króla czeskiego. Wszyscy mię opuścili, widać, nie jestem na świecie potrzebny.
Zdumieli się wieśniacy, ale odpowiedzieli natychmiast: — Nie obawiaj się, panie, niema między nami zdrajców, — bezpieczniejszyś tutaj, niźli w obronnym zamku. Rozkazuj, a wiernie służyć będziemy.
I dotrzymali słowa, — dostarczyli mu żywności do jaskini, zwiedli szukających Czechów, a gdy nieprzyjaciel opuścił te strony, przeprowadzili go lasami do granicy, opatrzyli na drogę i pożegnali życzeniem powrotu.
Tak się też stało w parę lat niespełna. Wacław umarł, a Łokietek na czele rycerstwa powrócił do Krakowa, z radością witany przez wszystkich. Późno poznali swą winę Polacy, lecz starali się błąd naprawić, a panowanie Łokietka było początkiem najszczęśliwszej epoki w dziejach naszego kraju.
Na pamiątkę zaś opisanego zdarzenia syn Łokietka, Kazimierz, nazwał tę miejscowość Ojcowem i na wysokiej górze wzniósł obronny zamek, którego zwaliska dzisiaj oglądamy.
Tak mówi o tem podanie.
Pół wieku upłynęło, odkąd niemieccy goście osiedlać się zaczęli liczniej w naszej ziemi, i to im wystarczyło, by uważać się za jej panów.
Czyż nie mają do tego prawa? Zajęli ziemię polską, lecz jak mądrze w niej gospodarują? Jak szybko wzrośli w bogactwo i siłę! Po całym kraju pełno miast niemieckich, porządnie zbudowanych, ludnych, zamożnych, rządnych. Nikt się do nich nie wtrąca; są panami u siebie; każde miasteczko to maleńkie państwo, — gdy się porozumieją i zjednoczą, kraj cały będzie w ich ręku. I teraz już książęta potrzebują ich pomocy w ciągłych wojnach domowych o władzę; — mogą pomódz pieniędzmi, ale — za nowe prawa.
Takiem niemieckiem „państwem“ stał się Kraków.
Na Wawelu mieszka wprawdzie polski książę, ale w mieście Krakowie, murami zamkniętem, rządzi dziedziczny wójt — Niemiec. Nikt go tu nie wybiera: ma władzę po ojcu i synowi ją odda. Ma — co prawda — współrządców: rajców i ławników, ale ci się zmieniają, tych wybiera miasto, on urodził się wójtem Krakowa!
Na Wawelu panuje wprawdzie polski książę, ale jeżeli wójt zamknie przed nim bramy miasta, to i książę nie wejdzie do Krakowa; bo Kraków nie jego państwo: nie usłyszysz tu polskiej mowy na ulicach, nie ujrzysz polskiej twarzy.
Na Wawelu panuje wprawdzie książę polski, lecz tylko ten, którego mieszczanie krakowscy uznali: bez ich woli i zgody żaden tam nie siądzie, — oni tutaj panami.
Ci obcy! Czują to coraz wyraźniej gościnni gospodarze polskiej ziemi: i rycerze, i kmiecie. Zazdroszczą im dostatków, podziwiają mądrość i pytają, zdziwieni i niechętni: Czy to stary gród Kraka, niby stolica Polski, — czy niemiecka warownia?
Przekonali się o tem za Łokietka.
Nieradzi byli Niemcy, że taki energiczny książę zasiadł na Wawelskim grodzie. Podpisał wprawdzie wszystko, czego od niego żądali: zapewnił im wolny handel i wszelkie swobody — a przecież — woleliby Czecha, a choćby Ślązaka, — to bliżsi — nawpół Niemcy.
Im silniejszą stawała się władza Łokietka, rosło jego znaczenie w kraju, — tem bardziej nie podobał się wójtowi taki sąsiad.
Wreszcie z biskupem, Niemcem, zawziętym nieprzyjacielem Łokietka, ułożyli, że pozbyć go się trzeba. Niemieckie miasto Kraków nie chce tego księcia.
Zmówili się tajemnie z innemi miastami: Sandomierzem, Wiślicą, zgromadzili wojsko, sprowadzili ze Śląska księcia Bolka Opolskiego, i nietylko zamknęli bramy miasta przed Łokietkiem, lecz oblegli go na Wawelu.
Oblegli z taką siłą, iż szczupła załoga nie mogła nawet myśleć o zwycięstwie; musi zginąć, jeśli nie zda się na łaskę. Łokietek raczej zginie!
Zapomnieli tylko zuchwali przybysze, że są gośćmi na obcej ziemi, która znajdzie obrońców, gdy ich będzie potrzebowała. Tak śmiałe wystąpienie przeciw księciu, którego już za pana uznał naród cały, oburzyło zarówno kmieci, jak rycerzy; zbudziło się poczucie narodowe: — Co? Niemiec ma tu rządzić, w naszym kraju? panów nam ustanawiać? — Brońmy swego!
Spieszą na odsiecz szlachta i kmiece drużyny, nieliczne i zbyt słabe, by pokonać wroga, lecz dzięki im Łokietek wymknął się z pułapki, a na wolności da sobie już radę.
I tak się stało.
Poznał Kraków błąd swój po niewczasie: sprzymierzeńcy go opuścili, połączyli się z księciem, — większość mieszczan krakowskich odstąpiła wójta, z Łokietkiem się porozumiewa, — garstka tylko zapamiętałych chce bronić się do końca.
Zwyciężyć nie mogli, — groźny książę wjechał do miasta na czele zbrojnego zastępu, i zaczęły się sądy.
Sądu się domagali wojownicy księcia: oni przyszli tu stwierdzić, że gród Kraka niemieckim być nie może! — Podanie mówi, że kto nie umiał wypowiedzieć gładko: — soczewica, koło, młyn miele — tego skazywano na śmierć.
To jest tylko podanie: wyludniłby się Kraków, gdyby tak sądzono. Być może, iż przyparty gdzie do muru w walce, zginął niejeden Niemiec w taki sposób, ale sądy Łokietka, choć surowe, a nawet krwawe, bo innemi w owych czasach być nie mogły — nie były przecież okrutne. Nie myślał tępić Niemców, pożytecznych obywateli, lecz żartować nie umiał, a musiał ich przekonać, kto tu panem.
Ukarano przywódców buntu śmiercią dla przykładu, zdradzieckiemu wójtowi odebrano urząd, a miastu bardzo wiele praw i swobód, — żałującym jednak przebaczono winę, a obdarzono takich, którzy pomogli księciu do zwycięstwa.
I odtąd miasto Kraków nie było już sobie „małem państwem niemieckiem“ w Polsce. Na to Łokietek nie pozwolił.
Mały wzrostem Łokietek, wielki był duchem bohaterskim. Wstępując na tron polski, zastał kraj w nieładzie: niezgody książąt, głód z powodu ciągłych wojen, zniszczenie kraju, bandy rozbójników, chciwi sąsiedzi, z którymi walczyć musiał bezustannie, — nie dawali mu chwili wypoczynku, i możnaby powiedzieć, że przez lat 30 prawie nie zdejmował zbroi, broniąc kraju od nieprzyjaciół i ustalając w nim porządek.
Słusznie poeta mówi o tych czasach:
„Przez trzy wieki z męstwa znany,
W męstwie Polak miał swe cnoty:
Na koniu, burką odziany,
Znosił głód i przykre słoty;
Ugorem stały obszary,
On bił Niemcy i Tatary.
(J. Niemcewicz.)
Najcięższa jednak była wojna z Krzyżakami.
Sto lat minęło, odkąd Konrad Mazowiecki, brat Leszka Białego, sprowadził tych zakonników i oddał im ziemię Chełmińską nad Wisłą, aby bronili granic jego państwa od łupiestwa Prusaków. Niebezpiecznych wpuścił do kraju obrońców.
Niemiecki ten zakon powstał w Jerozolimie podczas wojen krzyżowych, a celem jego było walczyć z poganami, nawracać ich, bronić chrześcijan.
Kiedy Turcy zajęli znów Jerozolimę, Krzyżacy nie mogli znaleźć dla siebie miejsca w Europie, bo na Zachodzie pogan już nie było, więc kogóż mieli nawracać, z kim walczyć?
Zaproszeni przez Konrada, osiedlili się w Chełmnie i rozpoczęli walkę z Prusakami, których w krótkim czasie zupełnie podbili.
Rozłożywszy się na pruskiej ziemi i uważając ją za swoją własność, zwrócili teraz łakome spojrzenie na Litwę, także pogańską jeszcze, a więc jakby przeznaczoną dla nich do podboju, — a z drugiej strony na ludne, bogate Pomorze.
Nie mieli jednak żadnego powodu do rozpoczęcia wojny z Polską chrześcijańską, z krajem gościnnym, który ich tutaj zaprosił, przed którym dotychczas udawali sprzymierzeńców, — czekali więc sposobności.
O sposobność nie było trudno. Mężny Łokietek zajęty był właśnie walką z Czechami, roszczącymi sobie znów prawa do korony, — a chytry Brandeburczyk, korzystając z tego, uderza na Pomorze i zdobywa grody, których niema kto bronić. Gdzież szukać sprzymierzeńca i pomocy?
Sprzymierzeniec jest blizko: to Krzyżacy, święty, chrześcijański Zakon!
Nie przeczuwając zdrady, Łokietek z ufnością powierzył im obronę Pomorza, obiecując zwrócić wszystkie koszta wojny i wynagrodzić trudy.
Krzyżacy pokonali Brandeburczyków, obronili Pomorze, ale zajęli je sami i ustąpić ani myśleli. Gdy Łokietek według umowy chciał im zapłacić koszta, naznaczyli tak wielkie sumy, że nie mógłby ich nawet zdobyć, a oni właśnie na to rachowali.
Długo ciągnęła się ta smutna sprawa, — Łokietek zaniósł skargę do papieża, przybył poseł papieski, rozpatrywał układy, wydały się wtedy krzyżackie intrygi, i papież kazał im zwrócić Pomorze.
Ale Krzyżacy i papieża nie słuchali, kiedy im to było niewygodnie.
Przekonał się Łokietek, że niema innej rady, tylko siłą odzyskać swoją własność, lecz było to niełatwo.
Miał lat blizko 70, strudzony był pracą i tyloletnią walką, a przytem w skarbie pustki, rycerstwo znękane wojnami, — jakże się mierzyć z wrogiem silnym i podstępnym?
Dumał Łokietek głęboko, rozważał, liczył się z sumieniem własnem.
Czyż ma zostawić ziemię uszczuploną, on, co przysiągł jej bronić? Oddać Pomorze, kraj, który już Chrobry przyłączył do Korony, jako niezbędną część państwa, otwierającą mu drogę do morza, dającą naturalną, bezpieczną granicę? Krzywousty nie szczędził też krwi ani trudu, by pozyskać tę ziemię dla wiary i państwa, — a on teraz pozwoli przybyszom, Krzyżakom, wydrzeć sobie pokrewne plemię?
Jego rycerska dusza zgodzić się na to nie mogła. Ma przecież sprzymierzeńców. Już od lat kilku zawarł ścisłą przyjaźń z litewskim księciem Gedyminem, ożenił jedynego syna z jego córką, Gedymin powinien pomódz; wszakże i dla niego Krzyżacy to wróg najstraszniejszy.
Postanowił porozumieć się z narodem.
Do miasteczka Chęcin zwołał panów i rycerstwo, przełożył im tę sprawę, pytał o radę i zdanie.
Kadzili, rozprawiali i zdecydowali odzyskać Pomorze orężem.
Więc zaczęto przygotowania do wojny. Gromadziło się ze wszech stron rycerstwo, hucznie, zbrojno, ochoczo, z nadzieją zwycięstwa i pomocy Boskiej dla swej słusznej sprawy.
Tylko pan możny, Wincenty z Szamotuł, wojewoda poznański, oburzony na króla, że odebrał mu zarząd Wielkopolski, powierzając go synowi swemu, Kazimierzowi, z licznym hufcem przyjaciół przeszedł do Krzyżaków i z ich rozkazu palił polskie grody.
Krzyżacy przyjęli zdrajcę, skoro im chciał dopomagać, lecz nie ufali mu zbytnio, — wiadomo: kto raz zdradził, może zrobić to i po raz drugi, — z takim trzeba ostrożnie.
Więc pozwolili mu niszczyć kraj własny i palić polskie grody, lecz kiedy przyszło do spotkania z królem, wyznaczyli mu miejsce w oddaleniu, widocznie niedowierzając temu przyjacielowi.
Siły Łokietka nie dorównywały krzyżackim, z niepokojem też patrzał na ich zbrojne hufce, lecz widok Polaka-zdrajcy był dla niego najboleśniejszy i przejmował go wstydem.
Czyż podobna, aby człowiek ten nie miał sumienia, aby nie czuł swej winy? Może już sam żałuje swych czynów, a nie ma odwagi przyznać się do tego? A gdyby mu dopomódz?
W tajemnicy posłał do niego rycerza, który zbiegł niby z polskiego obozu, a gdy znalazł sposobność, przemówił do zdrajcy, przedstawiając mu okropność jego zbrodni, dobroć i zaufanie króla, oraz obiecując w imieniu jego przebaczenie, jeśli cofnie swe siły i postara się winę naprawić.
Skruszył się srogi rycerz aż do głębi serca, poznał swą hańbę, zrozumiał okropność występku i zapragnął gorąco odkupić ciężką winę. Jeszcze tej nocy wykradł się z obozu, był u Łokietka i przyrzekł mu pomoc.
Gdy nazajutrz przyszło do bitwy, mężnie i wytrwale walczyli Polacy z przemagającą siłą nieprzyjaciół, — 70-letni król Łokietek nie zsiadał z konia od świtu do nocy, — występowały coraz nowe hufce, zdawało się, że zbraknie sił i ludzi.
Wtem Wincenty z Szamotuł uderza na Krzyżaków od strony przeciwnej. Zaskoczeni znienacka, plączą się, mieszają: korzystają z tego Polacy, uderzają ostatnim wysileniem i łamią szyki wroga. Popłoch ogarnia Krzyżaków, pierzchają w nieładzie, rozbici i pokonani.
Zwycięstwo było wielkie i stanowcze, — król gorąco dziękował Bogu, płakało z radości rycerstwo.
Niestety, późny wiek króla, brak wojska i pieniędzy, nadchodząca zima — nie pozwoliły skorzystać z tej chwili i szczęśliwie ukończyć wojny, która już od lat tylu kraj niszczyła.
Mężny Łokietek, walcząc prawie bezustannie przez całe swoje panowanie, bolał nad tem jednocześnie i doskonale rozumiał, jaką dla kraju klęską są te nieskończone boje. Dlatego to poeta, J. U. Niemcewicz, wkłada mu w usta następujące wyrazy, które mówi do syna po zwycięstwie pod Płowcami:
„Patrzaj na wojen srogie widowisko,
Skąd nieludności i pustyń przyczyna:
Ścięte w dniu jednym zaległo tę ziemię
Tysiąca matek nieszczęśliwych plemię!
Przecież wieść boje było mym udziałem,
Zasłaniać wszędy tę krainę biedną;
Po trzykroć z króla tułaczem zostałem,
A chociem dzielnie państwo złączył w jedno,
Choć siedemdziesiąt lat wiek mój domierza,
Nie zdjąłem jeszcze twardego pancerza!“
Podanie mówi, iż gdy nazajutrz po bitwie król objeżdżał pobojowisko, ażeby raz ostatni pożegnać poległych, wiernych swych towarzyszy, ujrzał na polu rannego rycerza, któremu widać włócznia brzuch rozdarła, a on podtrzymywał rękoma wnętrzności.
— O Boże — zawołał król, pełen współczucia, — jakże cierpieć musi ten biedak!
— Więcej wycierpiałem od złego sąsiada — jęknął nieszczęśliwy. — Ta rana za ojczyznę nie tak boli.
— Ktoś jest, i jak cię zowią? — król zapytał.
— Florjan Szary, a koźle rogi mam na tarczy.
Król kazał go zaraz przenieść do namiotu i pielęgnować troskliwie, a kiedy ozdrowiał, obdarzył go majętnością na tej ziemi, którą oblał krwią swoją, i tym sposobem uwolnił od złego sąsiada. Na pamiątkę zaś rany w obronie ojczyzny, kazał mu wymalować na tarczy trzy włócznie.
Nie tak wojowniczy, jak jego ojciec, był Kazimierz, którego nazwano Wielkim za mądre rządy, sprawiedliwość, podniesienie potęgi i znaczenia kraju.
Nie wszyscy jednak byli z rządów tych zadowoleni, a niechętni wcześniej jeszcze przezwali go pogardliwie królem chłopów.
Przecie nie królem rycerzy jest monarcha, który odstępuje bez boju najpiękniejsze ziemie sąsiadom, byle okupić pokój i zakończyć wojny długoletnie. Czyżby Łokietek oddał Pomorze Krzyżakom, a Śląsk łakomym Czechom?
Prawda, że pokój był bardzo potrzebny, że kraj zniszczony może nie miał siły do prowadzenia wojny, że chociaż uszczuplony, rósł w zamożność i znaczenie, a niegdyś tak niebezpieczni sąsiedzi ubiegali się o jego przyjaźń, ale — Śląsk i Pomorze! Czyż serce rycerza może bez bólu patrzeć na te dwie straszne rany?
Nie rycerzy to król, nie rycerzy, — chłop dla niego to oczko w głowie! Czy syty? czy odziany? czy ma czem obsiać pole? a czy go kto nie krzywdzi? Chłop u niego ma pierwsze miejsce.
On gotów za krzywdę chłopa surowo skarcić rycerza, — słyszał kto o takim królu?
To nie bajki! wiadomo o takiem zdarzeniu.
Zabawiali się panowie polowaniem. Rycerska to zabawa, kiedy wojny niema, — każdy myśliwy wie, jaka przyjemność ubić ściganego zwierza.
A że tam głupi zając wpadnie na chłopski zagon, to mu życie darować? Chłop pański i pole jego — także pańskie, nie królewskie przecie.
Ale dla chłopa zboże to sakrament, — kiedy je kto tratuje, jakbyś po świętości deptał.
To też uklękła gromada przed łanem, wyciągają ręce, oczy w górę wznoszą, łzy płyną im po twarzach ogorzałych, jak do Pana Boga modlą się jękiem i płaczem.
Będzie się kto mitrężył takiem przedstawieniem, kiedy zając czmycha przed psami! Kańczugiem w lewo, w prawo, żeby nie stali na drodze, i szust dalej przez pole, tylko słoma trzeszczy, a kłosy i bez sierpa kładą się na ziemię.
Wtem kurzawa na gościńcu: jadą królewskie karoce.
Widzi Kazimierz płaczących chłopów, więc zaraz każe stanąć, rozpytuje. Gniewem królewska twarz płonie, groźnie wzywa panów przed swoje oblicze: pod strażą stoją, jako winowajcy, oni, panowie i rycerze!
Król sądy odprawuje: szkodę obliczyć każe, z pańskiego śpichrza zwrócić stratowane zboże, — ale mu tego niedosyć. A plagi?
Za plagi niesprawiedliwe chłop z rozkazu króla uderza w pańskie plecy tym samym kańczugiem.
To już chyba za wiele! Co on sobie myśli, ten chłopski opiekun? Czyż takiego rycerze słuchać będą? Nie posiedzi on długo na krakowskim tronie, pokażą mu panowie, co znaczy ich wola.
Tak srodze pohańbieni, kraj opuścili natychmiast, — nie wrócą do wsi swoich, póki panuje Kazimierz, — później inny będzie porządek.
Udali się do dzikich, pogańskich Jadźwingów, co w puszczach i błotach aż za Bugiem siedzą i gotowi są zawsze do łupieskiego napadu. Złote góry obiecują: na Kraków sami ich powiodą, wielkie łupy oddadzą w ręce.
Zbiera się chciwa horda, lasami, puszczami doszli do samej Wisły. Ale Wisła zdradna to pani, z nią trzeba ostrożnie.
Czekają nocy, — sami we dwóch tylko skradają się do brzegu, łódź znaleźli, zabrali z sobą wielkie tyki, brodu szukają. Głębia i nurt bystry, ale przecie trafili wkońcu na mieliznę, tyki pozatykali; wracają do swoich.
Wszystko gotowo: jutro spokojnie przejdą rzekę w bród, tylko się słońce skryje.
Czekają nocy w puszczy. A do dnia rybacy wypłynęli na połów. Może to nawet byli aniołowie?
Zobaczyli zdradzieckie tyki: co znaczy ten bród wyznaczony? kto postawił te znaki? — Juści swój nie potrzebuje, — wróg chyba? — A jeśli wróg, to, Boże, nam dopomóż!
Przenieśli tyki na największą głębię, gdzie rwie prąd najbystrzejszy, w dno pozatykali, — a sami w ukryciu czekają, co będzie. Poczciwemu przecie nie chcą stać na zdradzie.
Noc zapadła, chmurna, ponura. Od strony puszczy zadudniała ziemia, jedzie wojsko nieprzeliczone. Dobiegają do brzegu, skaczą prosto w głębię: krzyk rozlega się okropny: — Zdrada! zdrada!
Zakotłowało się straszliwie na wybrzeżu: szczęk broni, klątwy, jęki — potem cisza. Horda najeźdźców wróciła do puszczy.
A nazajutrz na brzegu trup bez głowy; drugiego snać porwała woda, bo o żadnym z nich więcej nie słyszano.
A król chłopów rządził dalej mądrze i spokojnie.
Piotr, herbu Jasieńczyk, Pszonka zwan,
Pan na Krzyżanowie,
I Toporczyk, Szczekarzewic pan,
Hardzi to panowie:
Nie mają Boskiej bojaźni,
Śmieją się z ludzkiej przyjaźni.
Wypadli oni jednego dnia
Na blizkiej wsi pole,
Z nimi ludzi, koni, chartów ćma
I stado sokole;
I polują, jak po borze,
I tłuką zboże, nie zboże.
Zaszedł im drogę lud całej wsi,
Błagali biedacy:
„Co robicie? Toż pot naszej krwi,
„Szczędźcie krwawej pracy!“
I czapkami się kłaniali:
„Niech się Ich Miłość oddali!“
Fukiem, śmiechem zbyto ich;
Dla biednych niedola,
A dla panów niepobożnych śmiech;
Pognali przez pola.
Wieśniacy odeszli z niczem,
Jeszcze niejeden wziął biczem.
W tym czasie zjechał na sądy w gród
Król Wielki Kazimierz,
Przed nim więc upadł i wołał lud:
„Wymierz prawo, wymierz
„Panom, co gorsi od Litwy!
„Jak Bóg, masz nasze modlitwy“.
Bacznie wysłuchał żałoby król,
Wyjechał na rolę,
Przeszedł się wpoprzek i wpodłuż pól,
Obejrzał swawolę,
Szkodę na palcach zrachował
I tem słowem wyrokował:
„Za szkodę to a to każdy z was
„W chłopskie ręce złoży,
„Byście umieli na drugi raz
„Szanować dar Boży:
„Zboże, główny niebios datek,
„I cały kmiotka dostatek.
A za biczowanie ludzi cnych,
„Abyście wiek wiekiem
„Pomnieli na to, że ból nie śmiech,
„A człowiek człowiekiem;
„Po razu każdy z tych kmieciów
„Smagnie biczem grzbiet waszeciów“.
I stało się, że Piotr, Pszonka zwan,
Pan na Krzyżanowie,
I Toporczyk, Szczekarzewic pan,
Choć butni panowie,
Zapłacić szkodę musieli
I jeszcze biczami wzięli.
Pan Pszonka wielce do serca wziął
Tę swoją przygodę,
Zmienił się jak indor, króla klął,
Targał się za brodę:
„Poczekaj, wołał, stary psie!
„Długo ty popamiętasz mnie!
„Poznasz ty, co to za chłopski gnój
„Biczować rycerza:
„Ja ci w ten łobzowski stolec twój
„Tak podstawię jeża,
„Że niech wszyscy chłopi babią,
„To go stamtąd nie wywabią“.
I pokryjomu szedł z Polski precz
Pomiędzy Litwiny,
I wołał do nich: „Ogień i miecz
„Na lackie krainy!
............
............
„Cała wam Polska leży, jak trup,
„Tylko ją oprawić;
„Tam lud, grosze, bydło, wszelki łup,
„Tylko się nie bawić;
„Ja wam wskażę takie szlaki,
„Że się zjawim, jak cud jaki“.
Przystała Litwa; Litwie w to graj:
Hura do zachodu!
Wyją, jak żeby wilków sto zgraj
Zawyło z głodu.
I dalej wzuwać chodaki,
Przepasywać się w sajdaki,
Przysmalać w płomieniach groty dzid,
A kiełznać żmudziny!
Za chwilę ciągną, jak chmura bied,
Do lackiej krainy;
A Piotr poprzodu, o wstydzie!
Na kraj własny z wrogiem idzie.
Jak Litwin w lasy raz nurka da,
Tak płynie puszczami,
Aż się wychyli na światło dnia
Nad Wisły brzegami;
Tam się otrząśnie, wypocznie,
I radzi, co dalej pocznie.
„Stójcie! rzekł Pszonka, — ja pójdę wprzód:
„Z Wisłą żartu niema;
„Ja pójdę wprzód i wytknę wam bród“.
Co rzekł, to dotrzyma.
Poszedł, wynalazł bród rzeki
I na znak postawił tyki.
Sprawiwszy wszystko, już wracać miał,
Gdy ujrzał, że blizko
Święty Stanisław kamienny stał;
Więc na urągowisko
Rzekł mu w szyderskim uśmiechu,
Grożąc palcem: „No! sza, mnichu!“
Na to z kamiennych świętego warg
Wyszły ciche słowa:
— „Wielki Boże! złam ten hardy kark!
„Niechaj zdrajcy głowa
„Sobą tę czystą krew spłaci,
„Którą w myślach toczy z braci!“
I w tejże chwili ślizga się łódź
Wodą, jak po lodzie;
Dwóch w niej siedziało: anielska młódź,
W anielskiej urodzie,
W anielskiem opromienieniu,
Ale w rybackiem odzieniu.
Jak ślad od gwiazdy, taki płomień tlał
Za lekkiem czółenkiem,
Z brzega do brzega podniósł się wał
I toczył się z dźwiękiem:
Żerdzie wierzchów uchyliły,
Szeregiem z miejsca ruszyły.
I szły, jak ptactwa wodnego rzęd.
A gdy przypłynęli,
Kędy największa głębia i pęd,
Rybacy zniknęli.
Żerdzie znów się wprost podniosły
I stanęły, jakby wrosły.
Zaledwie ziemię osłonił zmrok,
Horda Litwy rada
Rzuca gęstwinę pustyń i wskok
Nad Wisłę przypada.
I jak szła, tak w wodę wbiegła,
Gdzie znaki brodu postrzegła.
Ale jak tylko rzucili ląd,
Straszny krzyk się budzi:
Niezahamowany, bezdenny prąd
Rwie konie i ludzi,
Przewala wiru falami
I rzuca dalej trupami.
Zginęli wszyscy, co pierwsi szli, —
Ci, co pozostali,
Iść już nie chcieli, a wściekle źli,
„To zdrada!“ — wołali —
„Gdzie jest Lach, co nas prowadził?
„Pod miecz go! on Litwę zdradził!“
Próżno się Pszonka wymówić chce,
Czerń Litwy rozjadła
Na nic nie baczy, miecz tłumu tnie,
Już głowa odpadła;
Już na żerdzi głowa ścięta
Na pamięć zdrady zatknięta.
Litwa, dalszy zaniechawszy łup,
Wróciła w swe knieje,
A pana Pszonki wpół nagi trup
Nad Wisłą bieleje,
I głowa kiwa się ścięta,
Od ptaków nawet nietknięta.
Tylko skrzydłami ptak czarnych piór
Wiał z niej, jak proporczyk,
I wciąż krakał: miał to być zły twór,
Pan Otto Toporczyk,
Który z żalu, jak wieść niesie,
Obwiesił się w blizkim lesie.
Seweryn Goszczyński.
Noc była dżdżysta, chłodna, deszcz padał dzień cały, więc i drogi rozmiękły, i kiedy słońce zaszło, nastąpiła ciemność okropna, żadnem światłem nie rozjaśniona.
Do małej, ubogiej chaty w końcu wioski ktoś zapukał. Gospodarz drzwi otworzył, a do izby wszedł żebrak, z kijem w ręku i workiem płóciennym na plecach, mokry i zabłocony.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków.
— Przenocujcie mię, gospodarzu, strudzony jestem bardzo, z drogi idę.
Kmieć pokiwał głową i westchnął:
— Juści ostańcie, kiedy nie macie schronienia; na dworze ciemno i mokro; wygodnie wam tutaj nie będzie, bo chata mała, dzieci siedmioro, a obok w drugiej izbie chora żona. Ale z serca was proszę: czem chata bogata.
Podróżny musiał być bardzo zmęczony, bo zaraz usiadł i patrzał dokoła po ubogiej izbie. Wieśniak przyniósł mu chleba, miodu, mleka trochę, posłał świeżego siana i znów po coś wyszedł; ale za chwilę wrócił, niosąc małe dziecko na ręku.
— Bóg dał mi ósme — rzekł, pokazując je ubogiemu.
Dziad popatrzał na dziecko i rzekł do wieśniaka:
— Ono wam przyniesie szczęście, zobaczycie. Zatrzymajcie się ze chrztem jutro do południa, a przyślę wam chrzestnego ojca, bardzo dobrego człowieka.
Kmieć zgodził się zaczekać. Zasiedli za stołem, obcy rozpytywał ciekawie o wszystko: co słychać we wsi, co ludziom dokucza, czego im brak najbardziej, jak możnaby zaradzić złemu.
Wreszcie spać się pokładli.
Nazajutrz ubogi wcześnie zniknął z chaty, ale kmieć do południa czekał na ojca chrzestnego. Aż tutaj od Krakowa jadą piękne kolasy i dworzanie na koniach, a wszyscy zatrzymują się przed biedną chatą. Wieśniak oczom nie wierzy; wtem z pierwszej karocy wysiada pan wspaniały, bogato ubrany, a zupełnie podobny do biedaka, którego wczoraj przyjął tak gościnnie. Był to sam król Kazimierz, zwany królem chłopów.
— Podzieliłeś się ze mną wczoraj chlebem i chatą, ja ci dziś do chrztu syna trzymać będę; — siadaj z dzieckiem do pojazdu.
Chłop nie wiedział, co z sobą robić: i nie śmiał, i szczęśliwy był okrutnie, i nie umiał dziękować tak dobremu panu.
Król posadził go obok siebie, i pojechali do kościoła.
Ale nie na tem koniec. Poznawszy potrzeby ludu, Kazimierz starał się im zaradzić, pomódz, osłonić go przed uciskiem, wymierzyć sprawiedliwość, dać ulgę w pracy, a możność zarobku.
Bo rozumiał doskonale ten król chłopów, że kraj dopiero wtedy będzie bogaty, potężny, kiedy lud w nim będzie zamożny i szczęśliwy. — Dlatego zwiedzał chaty w ubogiem przebraniu: chciał własnemi oczyma widzieć dolę wieśniaka, poznać prawdę, aby wiedział, co robić.
Naturalnie, że nie zapomniał i o gościnnym kumie: chrzestnego syna wychował na księdza. Był to mąż bardzo uczony, nazywał się Kazimierz Trzaska.
Kazimierz panował, ze szczepu Piasta
Ostatni potomek męski,
Gdy padła klęska na wioski, miasta,
Nad wszystkie straszniejsza klęski.
Bo ziemia, latem zwędzona parnem,
Z długiego słabła pragnienia,
Nie wypłaciła jesieni ziarnem
Wzięte na wiosnę nasienia.
Pierwszym to było w kraju przykładem,
Że Polak, co z łaski Nieba
Chlebem się dzielił z swoim sąsiadem,
Dzisiaj umierał bez chleba.
Wtenczas król chłopków swemu ludowi
Królewskie śpichrze otworzył;
Lud błogosławił temu królowi,
Którego ziarnem on ożył.
Kiedy się bliżsi do króla garną,
On, widząc powszechną nędzę,
Gdzie nie mógł swoje dorzucić ziarno,
Tam on posyłał pieniądze.
Ale kraina rozległą była,
Wisły przepasana wstążką:
Czołem się w wodach Bałtyku myła,
Stopę oparłszy o Śląsko.
A tak powszechny był niedostatek,
I wszędzie równe potrzeby,
Że nie do wszystkich dojść mogły chatek
Pańskie pieniądze, ni chleby.
W onym to roku powszechnej nędzy,
Gdy z głodu naród umierał,
Był panek; zdzierstwem mnogo pieniędzy
I ziarna mnogo nazbierał.
I choć zamożny z łońskiego[1] zbioru,
W kmiecą siermięgę się przebrał;
Do Oliwskiego chadzał klasztoru,
Nędzę udawał i żebrał.
Razu jednego, gdy wracał z miasta,
Chleb niosąc w zawoju szaty,
Z dzieciątkiem w ręku stara niewiasta
Z przydrożnej wybiegła chaty.
I woła: — „Ratuj! jam z głodu chora,
Pan Bóg ci będzie odpłatą:
Ty wracasz z miasta, niesiesz z klasztora
Chleba bochenek pod szatą.
Podziel się chlebem, posil niebogę,
Jeżeli serce masz człeka!
Ja stara jestem, ranną mam nogę,
Droga do miasta daleka“.
„Babo! — rzekł panek — pokój daj święty
I nie zatrzymuj mię w drodze“.
I znów litością niby przejęty,
Dodał: „Zawiodłaś się srodze:
Nie chleb ja niosę, lecz kamień prosty,
U nas bo kamień jest rzadki,
A mam na rzece budować mosty,
Co płynie wedle mej chatki!“
Na to niewiasta: — „Człeku, tyś skłamał,
Bo chleb ty niesiesz, nie kamień;
Lecz chleb, któregoś ze mną nie złamał,
Boże! w kamienie Ty zamień!“
Ledwie to rzekła, panek postrzega,
Że chleba bochen ociężał;
Ciężarem swoim ramię przylega,
Na twardy kamień bo stężał.
Otruchlał, czołem na ziemię padł,
Inne prowadził już życie:
Za wszystkie chleby, co głodnym skradł,
Odpłacił głodnym obficie.
Dotąd w Oliwie, w klasztornym ganku,
Wisi ten kamień na ścianie;
I głośna powieść o skąpym panku
I chleba w kamień przemianie.
Adam Gorczyński.
Król chłopów był doskonałym gospodarzem. Gdyby nie był królem, ale zwyczajnym rolnikiem, i miał mały kawałek ziemi, wszyscy braliby z niego przykład, wszyscyby podziwiali, jak on mądrze rządzić umie. Tak samo było w państwie.
Podobno w początkach jeszcze panowania, kiedy raz zaszedł do wieśniaczej chaty, zbłąkawszy się na polowaniu, zastał w niej głodne dzieci i kobietę, która gotowała kamienie, bo żadnej innej strawy już znaleźć nie mogli.
Trudno nam w to wierzyć, bo chyba mogliby tak samo gotować korę drzewną, jakiekolwiek wreszcie rośliny, w każdym razie od kamieni pożywniejsze, — przecie i w zimie nawet można mech znaleźć pod śniegiem, — ale podanie mówi o kamieniach.
Widok tej nędzy tak wzruszył Kazimierza, iż odtąd przedewszystkiem myśleć zaczął, jak zabezpieczyć kraj swój na przyszłość od głodu, skąd dostarczyć biedakom zboża w latach nieurodzaju.
Teraz, gdy zboże zgnije, lub słońce je spali, przywożą z innych krajów, — jest drogie, ale zawsze można kupić. Wtenczas, gdy się nie urodziło w jakiej okolicy, to ludzie tej miejscowości umierali z głodu lub rozchodzili się po świecie, bo zboża nikt im nie przywiózł. Nie przywiózł raz dlatego, że o tem mało kto wiedział, a powtóre — każdy miał tylko sam dla siebie; nie zbierano zapasów, bo trudno je było przewozić bez dróg dobrych, kolei, statków itp.
Kazimierz, dobry gospodarz, chciał temu zapobiedz; więc sam uważał, aby grunta obsiewano, nawet dawał zboże na zasiew, kto go nie miał skutkiem nieszczęścia, — sam kraj objeżdżał i pilnował tego, i przykazywał swoim urzędnikom, ażeby w całym kraju mieli na to największą baczność.
Gdy był piękny urodzaj, skupował zbywające zboże i kazał je zsypywać do śpichrzów na zapas. Gdy przyjdzie znowu głód, będzie skąd czerpać.
Ale skądże wzięły się śpichrze?
Posłuchajmy, a zobaczymy, jak Kazimierz wszystko rozumnie obmyślił.
Z jednej strony kraj potrzebował dróg wygodnych, aby kupcy bezpiecznie mogli przewozić towary, a gońcy rozkazy królewskie, — potrzebował obronnych grodów, aby nieprzyjaciel nie mógł wpaść znienacka; potrzebował kościołów, śpichrzów; — a z drugiej strony — głodnym, co umierali z nędzy, trzeba było dać pracę i zarobek. — Więc kazał im sypać groble, budować drogi, śpichrze, grody otaczać murami, wznosić miasta. Ludzie pracowali chętnie i uczciwie i zarabiali na chleb, a kraj na tem zyskiwał; król zaś nie potrzebował wspierać nieszczęśliwych, gdyż i skarb jego nie wystarczyłby dla wszystkich, i dla każdego zdrowszym ratunkiem jest praca, niż upokarzająca jałmużna.
To też mówiono potem: Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną.
To była zupełna prawda; — śpichrze zaś dotąd możemy oglądać, — stawiał je najczęściej nad Wisłą, a w Kazimierzu zwiedzamy je, jako ciekawe pamiątki.
Przy takiem gospodarstwie kraj musiał się zbogacić w krótkim czasie. I tak było rzeczywiście. Nie lękał się już król głodu dla swoich poddanych, kraj cały go błogosławił, obce narody kupowały zboże, a w skarbcu było tyle złota, że nawet cesarzowi pożyczył pieniędzy, kiedy go o to poprosił.
Ten cesarz, Karol IV, podobny był trochę do Kazimierza z tego, że tak samo starał się być dobrym gospodarzem i nawet naśladował Kazimierza, biorąc z niego przykład w niejednem. Niemcy go nie lubili, i on też — zdaje się — niebardzo ich lubił, ale upodobał sobie Czechy, w Czechach stale mieszkał i tutaj starał się rządzić tak samo, jak Kazimierz w Polsce.
Króla chłopów szanował, jako możnego i rozumnego sąsiada, starał się zachować jego przyjaźń, a nawet prosił Kazimierza, aby mu dał za żonę swoją wnuczkę.
Kazimierz nie miał synów, ale miał kilka córek, które wcześnie wyszły za mąż i obdarzyły go wnukami. O najstarszą właśnie wnuczkę, Elżbietę, prosił cesarz.
Nie miał powodu Kazimierz odmawiać, więc w Krakowie odbyło się wesele, które trwało dni dwadzieścia.
Długo potem Krakowianie wspominali tę uroczystość, bo też mieli na co patrzeć i o czem opowiadać.
Prócz cesarza, przyjechał na nie król węgierski Ludwik, siostrzeniec Kazimierza, król duński, król cypryjski, bardzo wielu książąt, duchowieństwa i wielkich panów polskich, czeskich, węgierskich, duńskich itd.
Rozmieszczono najdostojniejszych gości na Wawelu, innych po gospodach w mieście, to znaczy, oddano im prywatne mieszkania, wygodnie urządzone, ze służbą, żywnością, stajnią, obrokiem dla koni itp.
Na rynku nawet stały beczki z piwem i obrokiem, piekarze mieli przykazanie wydawać na koszt królewski chleb i wszelkie pieczywo, jakiegoby zażądał kto z przyjezdnych, a na zamku trwały uczty i zabawy.
Więc strzelano z łuków do celu, urządzano gonitwy i rycerskie zapasy, popisywano się siłą, zręcznością, odwagą, przebierano się w różne stroje i maszkary, tańczono, urządzano wycieczki sankami, codzień co innego, codzień nowe przyjemności, niespodzianki.
Zarządzał tem wszystkiem podskarbi królewski, Wierzynek, Niemiec z pochodzenia, ale dawno w Polsce osiadły i całą duszą Polak, a do króla niezmiernie przywiązany.
Kazimierz dobrze rozumiał, ile trudu i kłopotów miał Wierzynek z podjęciem tak znakomitych i tak licznych gości, widząc zaś, jak wszystko doskonale obmyślone, idzie jak z płatka, wdzięczny mu był bardzo i chciał okazać swe zadowolenie. Więc któregoś dnia mówi:
— Proś mię o co, a dam ci, boś zasłużył..
A Wierzynek do nóg się kłania królowi i za największą łaskę prosi, aby mógł u siebie przyjąć wszystkich gości.
Zdumiał się król, ale nie chciał mu odmawiać, kiedy już tak gorąco tego pragnął. Ufał mu, że potrafi przyjąć godnie choćby samego cesarza, więc nie pytał o nic i obiecał przybyć dnia trzeciego na ucztę z całym dworem.
Przyjął ich Wierzynek w mieszczańskim swym domu, w obszernych komnatach, pięknie przystrojonych kosztownymi kobiercami, zielonością. Mogli się tu napatrzyć i sprzętów bogatych i znakomitej broni, złotych i srebrnych naczyń, szkła drogiego, cienkiej bielizny stołowej i haftów.
Wierzynek prosił, by mu pozwolono rozmieścić gości podług swojej woli, a skoro król zezwolił, Kazimierzowi wskazał pierwsze miejsce, mówiąc:
— Tyś moim panem, królu, tobie zawdzięczam wszystko, tobie w moim domu pierwsze się miejsce należy.
Dopiero obok posadził cesarza, dalej królów, biskupów, książąt, wielkich panów, — nie uchybił nikomu, wszystkie też oblicza jaśniały zadowoleniem i weselem.
Jadła i napojów była obfitość niezmierna: zamorskie wina i miód staropolski, różne kwasy i piwo, wyborne potrawy: ptactwo, zwierzyna, ogromne pieczenie, jarzyny i owoce, ciasta słodkie — ale ostatnie danie było najciekawsze.
Ciężkie misy i wazy ze złota i srebra wnosili pachołkowie na żelaznych drążkach i ustawiali przed gośćmi zakryte.
Kiedy wniesiono wszystkie, przemówił Wierzynek.
— Najdostojniejsi goście, przezacni monarchowie i panowie, przyjmijcie podziękowanie sługi swego, który nie zapomni nigdy, jaką cześć wyrządziliście jego lichemu domowi, zaszczycając go swoją obecnością. Nie mam godnego daru, któryby wyraził całą wdzięczność mojego serca, lecz ufam, że w łasce swojej nie wzgardzicie tem, co wam ofiarować pragnę.
W tej chwili pachołkowie zdjęli z waz nakrycia, i oczom zdziwionych gości ukazały się w każdej piękne, błyszczące dukaty.
Wesołość zapanowała po zdziwieniu, śmiano się i częstowano tą niezwykłą potrawą, wazy się opróżniały, nie gardzono darem. Podobno sam Kazimierz otrzymał na tej uczcie 100,000 złotych.
Musiał być bogatym podskarbi, który mógł tak darzyć gości; — musiał być bogaty kraj, w którym podskarbi, bez krzywdy ludzkiej, taki zgromadził majątek.