Łza w Niebie. Fantazja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łza w Niebie |
Podtytuł | Fantazja |
Pochodzenie | Okruszyny |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukiem Kornela Pillera |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Było to w niebie.
A pewien jestem, że nieba nie znacie: filozofowie wam je wykreślają omackiem, serce przeczuwa, czy przypomina, myśl nabranemi z niemi farby maluje i złoci; lecz któż nam opowie co niebo? Niebo, ku któremu tęsknim wszyscy żyjąc na ziemi, którego konający spodziewają się i szukają za żywotem doczesnym, niebo dla wszystkich mgłą zakryte i niedostępne.
Kto w niem był nawet myślą, marzeniem, czy duszy zachwytem, jak je opisać potrafi, jak opowie widzenie straszne, cudne, niepojęte, wyrazami tylu, a tak mdłemi, gdzie jednegoby tylko, a tak potężnego potrzeba! Nadto słów jest w języku, za mało myśli w głowach naszych, usta niemieją wśród poczętej mowy i nić pajęcza myśli się zrywa.
Było to w niebie.
Tam panuje cisza i spokój wieczny wśród wiekuistego żywota; niezmienny byt, byt pełny, byt jedyny, w którym drga wszystko co żyje! Albowiem w niebiosach łączymy się z Bogiem: tam całość, tam jedność. Wszystkie barwy zbiegły się w jednę barwę niezgasłego światła, wszystkie dźwięki w jeden śpiew harmonijny, wszystkie linje w najcudniejsze kształty, wszystkie myśli w jednę ogromną myśl żywota wiecznego. Tam każdy pojedyńczo żyje we wszystkich, wszyscy w każdym; duch wszelki jest ogółem i jest sobą, a myśl rodzi się jedna wszędzie i obiega koło duchów, jak dźwięk rozlewa się w powietrzu.
W pośrodku niebios króluje Bóg.
Po nad kołami różnobarwnemi jaśnieją duchy nieśmiertelne; doskonałość do jakiej doszły, daje im miejsce bliższe lub dalsze od bóstwa; jak ciężar ciał ziemskich zawiesza je lub zanurza w wodzie. Sam tu każdy swym sędzią, bo gdy dusza wynijdzie z ciała, leci i staje gdzie ją skrzydła niosą własne: im szersze i silniejsze skrzydła, tem wyższe miejsce.
Stopniami, stopniami od ogniska ciemnieją koła duchów, aż utonęły w ciemnościach, na dnie których leżą i jęczą w bezdnie ci, co żyli ciałem tylko, a zabili w sobie nieśmiertelności pierwiastek. Najbliżej Boga stoją aniołowie niepokalani; promienie jego korony.
Wśród uroczystego milczenia słychać powolną harmonją, zawsze jednę, coraz różną, będącą jakby oddechem żywota niebieskiego: ta pieśń złożyła się z tysiąca, a brzmi jednogłośnie. Każde usta dorzucają do niej słowo, a w głębi wszystkich wyrazów tak rozmaitych, jak liście drzew naszych, drży myśl jedyna.
Z wyżyny niebios, co za spojrzenie na światy! Miliony świateł biegną i złotemi migają kręgami: jedne gasną, powstają drugie, rozłamują się inne, i złotemi warkoczami piszą w sinych ciemnościach głoski nieodgadnione dla nas — znikomości ciała. Ztamtąd przecież, z niebios, głoski te czytelne i pojęte łatwo dla mieszkańców nieśmiertelności przytulonych do łona Bożego.
Tu i owdzie błyska słońce nieruchome, w około którego ślizgają się kule ogniste, powolnie zbliżając się ku niemu. Niektóre z nich jakby z dwóch domostw nosiły wieści, chodzą od słońca do słońca, miotając za sobą grzywę rozrzuconą, płomienistą po eterycznych głębiach.
Tam rodzi się niemowlę — gwiazdeczka, blada, słaba, drgająca z początku, skupia w sobie siły, rozpala się, jaśnieje, porusza, wzlatuje, zawraca młodym tańcem i zagasa wśród biegu — na wieki. Ostygłe członki światka rozlatują się w przestrzenie bezdenne, rozsypują się w proch, w pył, w lekkie pary i — w nicość, duch co je ożywiał — uleciał.
Poniżej, ciemne tylko przepaści, kędy śpią duchy zapomniane. A karą im, ich samotność wiekuista, ich odcięcie od jedności; bo na całą wieczność pozostaną same z sobą, odepchnięte od wielkiej całości. Jęki ich boleści nie dochodzą do sfery duchów żyjących i tłumią się w bezpowietrznej czczości.
A w niebiosach taki spokój, takie wesele! Patrzcie, jak jasne oblicza błogosławionych, jak połączone dłonie, serca, dusze tych, co nie żyli tylko sobie i dla siebie, co nie obawiali się myśli, pracy i cierpienia.
W sercu Ojca odbija się ich myśl każda, a żywotem Jego żyją duchy, pod szatami Przedwiecznego spoczywające. Wszyscy są jednem, każdy czuje siebie w całości, całość w sobie. I nie ma tam tajemnic, bo myśl rodzi się tu widomie, dotykalnie, wzlatuje nad płomienną głową, obiega wszystkie sfery, i nie ma tam zmiany, bo nie ma nic drugiego, i walki, miłość spaja złotym łańcuchem każde ogniwo nieśmiertelnej całości.
Z krain spokoju czemuż wzrok aniołów obraca się tak często na ziemie czarne, i spoczywa na drobnych zaludniających je istotkach? Bo tam nizko widzą próby życia, które zwycięzko skończyli, a serce ich boleje, lituje się i w pomoc braciom leci modlitwą serdeczną.
Jeden z duchów niepokalanych spojrzał na światek mały, i patrzał nań długo, długo, aż zachmurzyła mu się skroń, aż zaciemniały oczy, aż łza litości razem i zgrozy spadła z szafirowego oka na szatę białą jak śnieg.
Łza ta puściła z siebie skrzydła i wzleciała niemi w wyższe kręgi, padając u progu bożego. Wszystkie duchy zapłakały tą łzą zgrozy i politowania, i jak własne prowadziły ją dziecię.
A Ojciec poruszył ramiony światy dźwigającemi i ozwał się głosem, co zlał się z harmonją światów:
— Łzo zgrozy i oburzenia, zkąd wzleciałaś aż do mnie?
— Urodziłam się niżej, Ojcze, święte uczucie matką moją, a anioł mi rodzicem.
W tem obróciły się oczy i twarze duchów ku Ojcu i rzekły:
— Ciężkie jest życie na ziemi, ciężkie próby ciała, przecież dałeś im siły, a nie walczą, dałeś im skrzydła, a nie wzlatują. I oto jeden znów upadł na wieki!
A Ojciec odrzekł:
— Nie potępiajcie, nie oburzajcie się, albowiem i to dzieci moje, nawet w upadku grzechu.
— Dałeś im siły, dałeś im moc, a nie używają ich, przeto płaczemy i dziwimy się! Możeż człowiek czujący się nieśmiertelnym, sprzedawać się na chwilę, możeż liczyć za życie, co jest tylko stopniem ku niemu wiodącym? Zapłakaliśmy, bośmy widzieli upadek, a pojąć go nam trudno!
— Nie potępiajcie i nie sądźcie, albowiem wszyscy zarówno dziećmi mojemi są! Nie potępiajcie — rzekł głos z góry. — Ten co upadł ażali się podnieść nie może? ażali jeden z was nie upadłby także, na miejscu człowieka?
— Nie, nie! — śpiewały duchy — bo chwilą ziemskie życie i snem przelotnym tylko.
Zamilkli, a ten, który pierwszy zapłakał ze zgrozy, płonił się zawstydzony, poglądając ku Ojcu.
— Dziecię — rzekł Bóg — potępiasz, bo nie pojmujesz upadku, boś nie walczyło nigdy. Dusza moja rozpromieniła się w was, i nie byliście w ciele i na ziemi, tylko czuciem, litością i wejrzeniem. Nie oburzaj się, albowiem grzech maże pokuta, a za nią idzie grzechu odpuszczenie.
— Nie, nie! Ojcze — rzekł duch wejrzeniem.
Nastało milczenie, a łza leżąca u tronu Boga, szeleściła skrzydły srebrnemi u podnóża.
— Znijdź więc; próbuj i żyj! — rzekł głos wielki — abyś pojął żywot próby.
Zaledwie słowo to wyrzeczone zostało, kręgi się rozstąpiły, i anioł zsuwać się począł ku ziemi. A za nim nieodstępnym towarzyszem zbiegł drugi, skinieniem bożem zesłany, aby mu w pielgrzymce towarzyszył, aby czuwał nad nim.
I znowu niebo jaśniało spokojnie, a oczy wszech duchów zstąpiły śledzić żywot wygnanego na chwilę brata.
Złotowłose dziecię igrało na zielonym trawniku i zadumane głęboko, wsparło główkę na ręce matki.
— Aniołku mój, co ci to jest? — spytała kobieta.
— Matuniu — zadźwięczał głosik miły — nie wiem co mi to, ale niepokój mnie ogarnia, chciałbym zasnąć. We śnie widzę drugie, lepsze życie i jaśniejszy świat, ku któremu serce mnie ciągnie. Tu chłodno, tu ciemno, tu pusto.
— Przy mnie? — spytała matka.
— A nawet przy tobie.
— Dziecię moje, aniołku drogi, nie świat to snów i marzeń, ale świat życia ci się uśmiecha, chcesz odlecieć odemnie i nie powrócić więcej.
— O nie! o nie, matuniu! Boję się oddalić od ciebie i nie pragnę nic, tylko marzyć, a spać sny mojemi.
— Biedne dziecko.
I zapłakała matka, ale nie nad niem — nad sobą.
Złotowłosy synek stulił powieki, usnął i znalazł się w niebie ojczystem.
— Jak ci jest na ziemi? — spytały go duchy tuląc główki do niego.
— Smutno i ciężko, bracia, bo jeszcze młoda dusza wciąż ku wam się zrywa. Tak tam długie chwile, gdy nasza wieczność tak krótka i szybka!
— I już, już zbrukane masz skrzydła! — zawołali bracia wystraszeni.
— Tak mi one ociężały! — westchnął wysłaniec — ledwiem niemi ku wam doleciał. Rozgrzejcie mnie, proszę, rozgrzejcie.
Otuliły go, owiały ciepłem tchnieniem niebios anioły, aż sen się przerwał i duch znowu na ziemię powrócić musiał. Zbudził się by ujrzeć jeszcze płynące łzy matki.
Serce ciągnęło go ku niej, a ciało odrywało do bijącej młodemi obietnicami rozkoszy natury. Od łez matki pobiegło dziecię do wonnych kwiatów, do zabawek, do towarzyszki ich czarnookiej.
I bawiły się dzieci, a matka płakała.
I bawiły się bardzo długo, długo, aż bawiąc się podrosły i zabawa ich zamieniła się w życie.
Naówczas stanęli przeciwko sobie, ciągnieni siłą niepojętą wzajemnie, i rzekli w uniesieniu — myśmy jedno we dwojgu.
W miłości ziemskiej anioł uczuł jakby oddźwięk i wspomnienie niebieskiej, i bytu swego pierwiastkowego, a łzy matki wciąż płynęły, płynęły, aż rzeka szeroką jak morze rozdzieliły dwoje kochanków, których dłonie napróżno wyciągały się jeszcze ku sobie.
Spojrzał anioł na rzekę łez i rzucił się w nią — przepłynął ją namiętny!
A gdy usnął i obudził się w niebie, spytały go duchy, poglądając na zczerniałe od łez skrzydła jego:
— Co się stało?
On milczał, a głos z góry wyrzekł:
— Pierwszy raz upadł w grzechu, nie potępiajcie go jednak, nie oburzajcie się, litości, politowania dla niego!
Duch wygnaniec znalazł się znów na ziemi. Wyschła rzeka łez szeroka, a zazieleniał grób — matka nie żyła. Ich dwoje pozostało z dłonią w dłoni, sami z sobą, jak chcieli.
Czemuż im tak siebie mało, tak brak jeszcze wiele? Czemu uczuł anioł, że mu nie dostawało całego szczęścia, które marzył, na które rachował? Upadł, a upadł na próżno. Oczy towarzyszki jego biegły po ziemi, gdy źrenice jego szły ku niebiosom. Nie rozumieli się i nie byli jednem jak chcieli. Dwa serca biły w dwojgu piersi, nie jedno. On podwójny dźwigał ciężar: swojego skalanego ciała i towarzyszki swej, nad którą już litował się tylko.
Lecz litość nie ratuje.
— Rozstańmy się!
Rozstali, spojrzeli, zapłakali, odeszli.
Anioł spojrzał w szeroki świat na ludzi i towarzyszki ich, serce poczynało mu bić nieraz, ale źrenica widziała już lepiej przyszłość, nie marzył o miłości i zjednoczeniu dla szczęścia, bo w nic na ziemi nie wierzył.
— Tu nie ma dwojga jak jedno serce! — zawołał z boleścią.
Zjednoczymy się nie z jedną znikomą istotą, ale z duszą świata.
I dłonią ogrzaną jeszcze ręką kobiety, wziął w rękę książkę.
Księgi nie nauczyły go nic, krom tego, co przeczuwał, a zabiły w nim wiedzę wrodzoną i wiarę. Rozum podnosił go do bóstwa, lecz razem czynił omylniejszym niż zwierzę. I zachwiał się zapominając swej przeszłości, mówiąc w sobie:
— Jestżem istotnie niebios wysłańcem? Jestżem duchem? Nie ciałożto myśli i żyje we mnie tylko samo? nie zginęż ja ciałem?
Im dalej szedł w nauce, tem ciemniej stawało mu się i błędniej. Chwilami jak błyskawicą ogromną rozjaśniał mu się świat, aż zagasł znowu w pomrokach.
Gdy we śnie zaleciał do nieba, nie poznał się w niem, zwątpił, ażali przeszłość istotną była przeszłością, nie snem ułudnym tylko, ażali nie marzył, iż był aniołem!
A bracia duchowie pytali go napróżno, bo im nie odpowiedział tylko jękiem lub bolesnym zwątpienia i rozpaczy śmiechem.
Wielkie a bezbrzeżne jest nauki morze, a przepłynąć je bezpiecznie tylko ten potrafi, kto się na nie puszcza ze światłem, co je przyniósł z nieba; ci, co je zagasili w sobie, płyną bijąc się z falami, a nigdy nie ujrzą brzegu, chyba ich wiatry nań wyrzucą.
Na suchym, kamienistym piasku, leżał rozbitek długo, nim do siebie powrócił i oczy otworzył, odetchnął. Wody zielone, niezgłębione oceanu, jeszcze mu obmywały stopy: rzucił na nie wzrokiem tęsknym i powstał osłabły.
A w niebiosach głos wyrzekł:
— Upadł w grzechu po raz drugi! nie potępiajcie upadku!
Czemuż serce aniołów i serce ludzkie tak zawsze, tak ciągle pragnie miłości i zjednoczenia? Bo to uczucie mówi mu o niebiańskiej ojczyźnie, ono wyraża nieśmiertelność, połączenie wszystkiego, zlanie się w całość. Ona jest iskierką w nas boską, na obraz Ojca stworzoną. Bój pochodzi z ciała, miłość z ducha.
Zraniony i złamany anioł położył rękę na sercu, podniósł oczy w niebo i spytał siebie:
— Gdzie się obrócę? dokąd pójdę?
Stróż z niebios mu dodany wyciągnął palec i wskazał na tłumy ludzi, ku nim go zwracając.
— Tak, pójdę do nich! — zawołał anioł — i zjednoczę się z nimi, pokocham ich sercem całem wszystkich, cierpiącym dodam odwagi, w osłabionych wieję siły, upadłych wezmę na skrzydła i uniosę ku górze.
Poszedł więc.
Przed nim stała ciżba ciemna, wyjąca głosy tysiącznemi i narzekaniem, jękiem, rozpaczą i szyderstwem, aż serce się krwawiło.
— Powiedzcie mi boleść waszę, wyspowiadajcie choroby, ja was uleczę.
Biedni wszyscy rzucili się nań, i poczęli wołać, każdy swoję wskazując ranę, a on radził, pocieszał, godził i zamiłował ich, aż do poświęcenia za nich życia.
W tem poczęli go pytać jedni — czemu nas nie leczysz? — Pytali go drudzy — ktoś ty jest, żebyś niezgojone i tysiące lat krwawiące mógł zagoić rany? — Szemrali inni — to zdrajca, który nas uwodzi! — Krzyczeli ostatni — zabijmy go, aby nie ważył się z nas szydzić, nas sprzedawać za bluszczu gałązkę. Nie jest ci to szyderstwo, śmieć obiecywać nam szczęście?
A przeciwni szeptali: — Patrzcie, nie duch to ciemności, nie wysłaniec-że to piekielny? Ukamienujmy go! ukamienujmy!
Aż wrzawa powstała i zgiełk straszny; podniosły się ręce, kamienie — i padły na piersi anioła. On chciał wołać o pomoc z niebios, o posłuchanie u ludzi, ale głosu dobyć nie mógł tak wielkiego, aby go usłyszała ciżba namiętna.
Zaćmiło mu się w oczach łzawych, krew trysnęła niemi, gniew podrzucił piersią, a przekleństwo boleści wyrwało się przez usta sine.
Przekleństwo! przekleństwo! najstraszniejszy z upadków ludzkich, najnikczemniejszy z wyrazów, największa ze zbrodni. Albowiem nie dotyka dzisiaj tylko, ale jutra i całej przyszłości niewidzialnym sposobem.
Duch wygnaniec wyparł się ludzkości, odepchnął ją, i myśląc że umrze, a pragnąc już śmierci, bodaj na wieki, zsunął się na ziemię chłodną.
Ciżba podniosła go, piekielnemi skoki depcząc mu głowę i piersi, a szalejąc; ale on nie uczuł tego, nie widział, bo spał i marzył dawno.
Duch jego ciężki przekleństwem własnem, mozolnie ciągnął się ku niebu.
Ale nie stało mu siły na przebycie progów żywota, tak wielkiem brzemieniem ważyła na nim wina.
Bóg spojrzał i ulitował się upadłego anioła, a duchy bracia wszyscy jedną łzą politowania nad nim zapłakali.
— Do niebios! do niebios! na spoczynek mnie przyjmijcie! wołał upadły jęcząc boleśnie.
— Nie! — rzekł głos potężny. — Niebo jest miłością samą, a ty w nie niesiesz nienawiść; niebo jest spokojem, a tyś udręczony jeszcze i rozpacz dźwigasz na barkach; niebo jest wypoczynkiem i nagrodą, a tyś nie walczył z sobą i nie pokonał siebie; znijdź na ziemię i żyj jeszcze.
Przebudził się duch wygnaniec.
Głucha cisza, cisza piekieł panowała do koła, niczem nieprzerwana; na niebie miasto słońca, krwawe jakieś brzaski i czarne osłony, ognie płonęły na spopielałych dolinach, a gęste dymy poruszały się leniwo między niebem a ziemią. Ciżby ludu już nie było przy nim: pozostał sam jeden, przekleństwo tylko kamieniem leżało na jego piersiach.
Ciężko mu było powstać i podnieść się na nogi, powietrze nieprzełknione dusiło; zwlókł się przecie i powolnie ku świtającej słabo jutrzence posunął.
Aż ujrzał przed sobą znowu ludzi, znowu wrzawę, cierpienie i boleść. Ale już nie rzekł jak wprzódy:
— Leczyć będę, radzić wam będę, będę was wspomagał!
Nie wspinał się na wyżyny, aby sypać obietnicami zgłodniałym; poszedł pracować w ciszy, w ukryciu, nie rachując na nagrody, owszem, spodziewając się cierpienia.
A zewsząd popychano go, mówiąc:
— Po cóż ty tutaj? Idź precz! idź precz od nas!
I szedł duch, ale powracał niepostrzeżony, błogosławiąc tym, co go kamienowali.
Długie lata przeszły w nienagrodzonej pracy i pocie, aż poranku jednego znużony, zdrętwiały, od otaczającego go chłodu, usiadł anioł na kamieniu i, zwątpiewając o sobie, zapytał w duszy:
— Jest-lim ja światu potrzebny?
I tysiąc szyderskich odpowiedziało mu głosów:
— Idź precz, zawadą tylko jesteś!
Drugie tysiąc powiedziało mu:
— Jesteś zawadą i zamięszaniem! idź precz!
Duch zapłakał gorzkiemi łzy w duszę swą, i ręce mu opadły, i zrozpaczył o sobie.
— O! ciężkie — rzekł — ciężkie jest życie ludzkie! Na cóż ono się przydało? Sobie wystarczyć nie możemy, a drugim dopomódz nie potrafimy, i po cóż to życie?
Mówiąc to, usnął duch, i powlókł się ku niebiosom, a tak był słaby, że zemdlony pochylił się na ich krańcach i upadł.
Pot ciekł strugami z jego czoła, łzy lały się z oczu, krew z ran płynęła. Towarzysz zbolałą tulił głowę i spiekłe mu ocierał usta.
— Bracie, bracie! — wołał chór duchów — znowu upadłeś; bo zwątpienie upadkiem jest jako przekleństwo, rozpacz słabością i grzechem. Tylko wiara i nadzieja wiodą do czynu.
A głos Boga zagrzmiał z góry:
— Zwróć się jeszcze na ziemię!
— Powrócić! Jakże powrócę, poruszając się ciężko do lotu — płakał biedny wygnaniec. — Siły moje wyczerpały się, duch upadł, a cierpienie strawiło mnie, jako trupa trawi wiekowy grób.
— Niech ten pocałunek cię orzeźwi!
I przez usta towarzysza pocałunek miłości z całych niebios siłą spłynął na anioła wygnańca. Rozjaśniło mu się oblicze, zabiło znowu serce, skrzydła podniosły, uleciał swobodniej.
A ziemia była w brzaskach różowej jutrzenki wschodzącego dnia, w jasnościach poranku, i wszystko na niej śpiewało i radowało się, jakby przeczuwało pod skorupą doczesnego jakieś inne, wieczne życie.
Anioł zstąpił do nowych cierpień i pracy.
Ludzie spojrzeli na przybywającego obojętnie i pominęli go ze wzgardą. Ich obojętność zapłacił uśmiechem odważnym i szedł dalej.
Zszedł się z drugimi, którzy go powitali szyderstwem, a oddał im je przebaczeniem.
Inni potrącali go z gniewem; gniew wywzajemnił im miłością i politowaniem.
Posilony niebieskim pocałunkiem, niczem się nie zrażał, nie zniechęcał, wstrzymywać nie dał. Lecz powoli otwarły się też oczy ludziom, i w chwili ciszy zawołał z nich jeden:
— Zaprawdę, wiele nam dobrego uczynił, błogosławmy go, błogosławmy!
A za tym jednym krzyknęła ciżba, co go przeklinała i kamienowała:
— Błogosławim! cześć ci! bądź uwielbiony! bądź wynagrodzony uczuciem naszem, za to coś ucierpiał.
Biedny duch, podniesiony tem wołaniem ziemskich braci, wzrósł, spotężniał, ale duma cielesna, duma niszcząca zakołatała razem do serca jego. A serce otwarło się szeroko na jej przyjęcie, wzięło ją, aby w niem mieszkała, i poczęło bić żywiej na oklaski. Duch rzekł miotany wielkością swoją:
— Jam Bogu równy! jam wielki! jam najwyższy!
W tem zciemniało, wszystko dokoła zagasło, ciżba odstąpiła go i poszła wieńczyć innego już wielkiego wygnańca niebios, kamienując nim wybranego na potępienie. Anioł sam pozostał z wielkością swoją.
Lecz tej mu nie wystarczało na życie, chłód jakiś grobowy go otaczał, żarł sam siebie i głodnym był jako wprzódy. Począł szukać lauru na skroni i suche tylko znalazł gałęzie; szukał wspomnień wielkości dla pokarmienia duszy, a znalazł kości ich tylko wyschłe i zimne.
W tem we śnie znów ujrzał niebo, ku któremu podlecieć już nie mógł, najwięcej bowiem upadł dumą, co go więziła w zimnych ziemi dolinach. Jeden tylko wierny towarzysz niebieski stał mu u boku ze łzą litości na oczach.
— Bracie! bracie! — spytał tęsknemi słowy anioł — nie uniesiesz-li mnie ztąd do kraju mego, do niebios?
— A! pragnąłbym, lecz nie podźwignę cię. Okułeś się ciałem, skamieniałeś w dumie; zwróć oczy wyżej i proś Ojca.
Któż wypowie modlitwę upadłego? Słuchał jej Bóg i duchy, a w ciągu upokorzonej pieśni, opadały brzemiona upadków z niebieskiego wygnańca. Na ostatku najleniwiej opuściła go ziemska duma. A głos Boży mówił z góry:
— Nie sądźcie, abyście sądzonymi nie byli! nie oburzajcie się i nie potępiajcie, abyście oburzenia i potępienia nie wywołali. Upadłeś tylekroć, ile razy walczyłeś, a gdyby nie miłosierdzie, nie podniósłbyś się z upadku.
Długo rozchodziły się słowa Ojca po przepaściach eteru i brzmiały tysiące lat w sercach aniołów i wypisały się złotemi głoski na skrzydłach duchów, i posłaniec niebieski zniósł je aż na naszą ziemię.
Łza oburzenia wylana przez ducha wygnańca, była ostatnią w kręgach błogosławionych.