<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


31 marca.

Jest coś ciężkiego, nienaturalnego w tej atmosferze, która mię otacza. Zaczęło się to od czasu kiedy Starzecki wyjaśnił Stachowi rzeczywisty stan mej choroby, a on potem i Zosię przygotował do tej wiadomości. Wtedy to po raz pierwszy wkradła się jakaś nienaturalność w nasze stosunki. Graliśmy ciągle komedyę przed sobą, wiedząc doskonale, że ją gramy. Słowa nie tłómaczyły naszych myśli. Wszyscy myśleli o jednem, a każde starało się jak najgłębiej ukryć prawdę.
Sądziłem, że wizyta Łopackiego zrobi jakiś stanowczy przełom i albo skieruje myśli na inne tory, albo pozwoli myśleć głośno. Nie zaszło ani jedno, ani drugie. Chcąc raz już przerwać to uciążliwe milczenie o rzeczy najważniejszej, zaraz na drugi dzień opowiedziałem im wszystko, ażeby wiedzieli, że się już nie łudzę i że możemy mówić otwarcie.
Przerachowałem się jednak. Przedewszystkiem żądałem niemożliwości: bo niemożliwą jest wprost rzeczą, ażeby z umierającym mówić ciągle otwarcie o tem, że ma umrzeć, — a po drugie, przerachowałem się z własnemi siłami. Kiedy na moje natarczywe nalegania ulegli i słuchali tego, com im mówił o własnej śmierci, widziałem, ile to im sprawia cierpienia. Zosia bladła ciągle i raz po raz zalewała się łzami. Stach ścinał tylko zęby i nic nie mówił. To mnie drażniło niesłychanie. Dlaczego oni nie mają wyznać jasno i otwarcie, że się z faktem godzą, że już myślą o tem co po mej śmierci będzie. Bo przecież muszą myśleć... Drwiłem z nich bezlitośnie, sam z jakiemś okrucieństwem szarpałem swój ból, być może ażeby im okazać, że mnie właśnie nic nie boli i że śmierć swoją traktuję jak rzecz najzwyklejszą. Wiem, że w ten sposób tumaniłem siebie, sztuczną odwagą zakrywać usiłowałem trwogę, co mi żarła serce. I koniecznie domagałem się, by i oni zdobyli się na taki cynizm prawdy. Ich trwożne miny, pomieszanie, jakie okazywali na każdym kroku, najbardziej mi były nieznośne.
Wreszcie dobiłem się swego, ale mnie to zwycięstwo za wiele kosztowało i poznałem, że mam nerwy słabsze, niż sądziłem. Kiedy raz Stach, mówiąc już niby otwarcie, jak chciałem, powiedział: „P. Zofia po wszystkiem zaraz wyjedzie na wieś,“ uczułem takie ściśnienie serca, jak gdyby mi je kto między kleszcze włożył. Nie, nie mogłem słuchać tego; krzyknąłem tylko: „Daj pokój!“ i już nie nalegałem na nich.
Sam myśleć mogę choćby o tem, że zgniję; ale najmniejsze ich słowo rani mię jak sztyletem. I dlaczego? Przecież nie łudzę się już zupełnie, wiem wszystko, wyobraźnia stwarza mi najstraszniejsze obrazy, — a słuchać nie mogę. Oni to czują i wystrzegają się pilnie. Ale o czemże mówić teraz? Gdzie przedmiot, któryby nas choć na chwilę mógł pochłonąć?
W pierwszych dniach prowadziłem ze Stachem długie, poważne rozmowy ciągle na temat śmierci, z początku mojej własnej, potem w ogóle. Przeważnie ja mówiłem, on słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś słowo, póki się nie zapalił do dysputy. Wtedy na krótką chwilę zapominaliśmy o wszystkiem i powracały dawne czasy. Ale dosyć było jednego spojrzenia, jednego niebacznego słowa, aby znów ta straszna rzeczywistość stanęła przed nami w całej swej przeraźliwej grozie.
Teraz daliśmy pokój dysputom. Ta monotonna jednostajność treści, to ciągłe powtarzanie jednych i tych samych myśli, musiały w końcu ustać. Ja nic nowego wymyślić nie mogę, ani też zdobyć się na zaparcie siebie. Cały umysł dyszy dwoma wyrazami: „mam umrzeć!“ — a przecież jemu trudno żyć ciągle moją tragedyą, bo żyje jeszcze i cały świat go pochłania. Stąd nuda teraz, przymus ukrywania swych myśli i ta nienaturalność, która mi tak cięży ołowiem. Schodzą godziny całe, a my siedzimy, nie mówiąc ani słowa, nie wyzyskując zupełnie tych dni, których już tak mi nie wiele pozostało.
I tak do końca będzie, i odejdę z tem narzucającem mi się coraz więcej przypuszczeniem, żem nie potrafił skorzystać z tych resztek życia, żem zapomniał coś zrobić, powiedzieć...
A w obec tego nawet nie mogę pragnąć, by ten koniec odwlókł się jak najdłużej. Po co? na co? Żeby ich męczyć dłużej i cierpieć samemu? Już mnie nic spotkać nie może, dnie będą upływały, podobne jedne do drugich, przeraźliwie jednostajne, w oczekiwaniu. Boć oni czekają... nie przyznaliby się do tego we własnem sumieniu — ale czekają... Zosia rzuciła połowę swych lekcyi, Stach także — i na kursa nie chodzi, a przecież wiedzą dobrze, że tak długo trwać nie może — więc ciągle czekają... Każdy dzień mego życia to kradzież cząstki ich swobody, to rabunek na ich własnem życiu. Ja to widzę wszystko — i nawet mi pomarzyć nie wolno, że choć z godzinę wytarguję sobie od śmierci. Przeciwnie — śpieszyć się trzeba, żeby ich uwolnić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.