Śmierć. Studyum/1 kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Otrzymałem dzisiaj dwa listy na prima-aprilis. Świat żywy przypomniał sobie o mnie i przesyła pozdrowienie a zarazem pożegnanie. Zdaje się, że na tem zakończą się moje z nim stosunki. Stach, domyśliwszy się po markach miejskich, jakiego rodzaju są owe listy, nie chciał mi ich oddać, mówiąc, że to pewnie głupstwa. Nie mylił się: były to rzeczywiście same niedorzeczne brednie, — a jednak te dwa świstki, zapisane nieznanym charakterem, sprawiły mi wielką przyjemność, pomimo rażącego kontrastu z mojem położeniem obecnem.
Świat, ten świat tętniący życiem, ruchliwy, słoneczny, po raz ostatni zajrzał do mego pokoiku. Napawało mię to dziwną radością, że ten świat zalicza mię jeszcze do swego grona i żem dla niego nie umarł przed skonaniem. Jam się już go wyrzekł zupełnie, dobrowolnie zawczasu wykreślając się z listy żyjących, a tymczasem narzucił mi on przekonanie, że żyję jeszcze.
Ale na dnie takiej rozkoszy tkwi i ból dojmujący. Wszelki odblask życia po to tylko schodzi do mej duszy, ażeby tem jaskrawiej oświetlić jej wszystkie rany. To też wyrzekam się już świata i chcę go zapomnieć jak najprędzej. Niech go stracę, nie widząc, niech się nauczę go wyrzec, niech go znienawidzę, by zmniejszyć swoje cierpienia. Otoczyłem się jakby kwarantanną, nie dopuszczając z zewnątrz żadnej wieści; przerywam rozmowę, gdy tylko mogę w niej uchwycić jakieś echa świata; a jednak i to jeszcze nie ochrania mię w zupełności. Trudnoż się ustrzedz nieraz; czasem mimowoli zadaję pytania, zapominając o rzeczywistości, z utęsknieniem witam byle okruch odblasku gasnącego dla mnie życia, by potem cierpieć jeszcze więcej.
Dziś, naprzykład, Stach mimowoli zrobił mi wielką przykrość. Mówiąc o niedawnym wylewie Wisły, wspomniał coś o projektowanych bulwarach. Głupstwo to, rzecz marna, śmiechu warta, — a jednak sprawiło mi to boleść ogromną. Po co mam wiedzieć o tem, co będzie, a czego ja już nie zobaczę?
Tylko umierający może pojąć, ile jest cierpienia, jakiejś wściekłej rozpaczy w tym wyrazie, nie dożyję już! nie zobaczę, — tak po prostu, nigdy nie zobaczę!...
A po tem odrzuceniu świata, cóż mi pozostaje na ten dni moich schyłek? — cztery gołe ściany pokoju, dachy za oknem, dziurawa kołdra i desenie tapety. To już nie tło mego życia, lecz życie samo, bo niema nic dla mnie poza niemi...
I męczę się, męczę się, stokroć bardziej moralnie niż fizycznie, bo mię dobija ta nicość i szarość, ta straszna nuda i nieruchomość, wśród których dogorywam. Godziny wtedy wydają mi się wiekami i chwilami zarazem; — cierpię nad tem, że cierpię i że nawet cierpieć przestanę. Wszystkie myśli plączą się i gmatwają; sam nie wiem, czego pragnąć, co robić, o czem myśleć, i znów zapadam w stan zdziecinnienia lub apatyi. Tapety, dziury w kołdrze, ściany — na nowo są przedmiotem rozmowy i myśli. Powtarza się odwieczna historya, póki nowe ocknienie nie zbudzi drzemiącej hydry. I tak ciągle, aż do znudzenia ciągle.
Czasem gdy leżę nieruchomie, z oczyma w sufit utkwionemi, nic nie mówiąc, pasując się z cierpieniami, przychodzi mi na myśl: dlaczego ja nie korzystam z tych resztek życia, dla czego nie mówię, dlaczego zawczasu otaczam się ciszą i nicością grobu? Przecież trzeba wyzyskać te ostatnie iskierki świadomości, nażyć się za życie całe, coś powiedzieć, coś zrobić, użyć wreszcie i napawać się choć odrobinę rozkoszą życia.
Zaczynam wtedy mówić gorączkowo, daję rady Zosi na życie całe, filozofuję ze Stachem, wygłaszam paradoksy, śmieję się, ściskam i całuję ich oboje, i tak niepostrzeżenie czas schodzi.
Niepostrzeżenie! Właśnie to, że niepostrzeżenie, sprawia mi męczarnie. Z żalem i złością liczę takie minuty, cierpiąc, że mi przeszły tak szybko, żem ich nie czuł, i żem zapomniał w czasie upływania każdej z nich powtarzać sobie rozkosznej myśli: „Jeszcze żyję!“
Te minuty, te drogocenne minuty rozpraszam tak na marne, nie napawając się każdą ich chwilką, nie rozkoszując się ich istnieniem! To stracone minuty, bezlitośnie skradzione, zdarte z mego nędznego życia, jak z ołtarza. Niech je ten rozprasza, kto ich nie liczy, bo ma ich mnóstwo przed sobą. Mnie nie wolno ich tracić, bo to jedyny skarb już dla mnie, ostatni przywilej życia.
I znowu pamiętam wszystko i męczę się.
A dnie płyną i płyną...