Śmierć. Studyum/8 kwietnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
A więc już się zaczynają pożegnania ze światem. Są osoby, są wypadki życia, którym już nie można powiedzieć: „Do widzenia!“
Ciotkę moją pożegnałem dziś na wieki. Bo wiem, że nie przyjdzie już; a i dzisiejszą wizytę uważała pewnie więcej jako sposobność umartwienia wielkopostnego, aniżeli jako dług, spłacony obowiązkom rodzinnym. Nie byliśmy nigdy zbytnio czuli dla siebie. Ona usunęła się od nas pierwsza, bojąc się może, byśmy czego od niej niezapotrzebowali. Próżna obawa. Ręki żebraczej niewyciągałem do nikogo nigdy.
Dla tego też zdziwiłem się bardzo, ujrzawszy ją dzisiaj. Powiem nawet, że mnie do pewnego stopnia ujęła jej uprzejmość i chciałem ją przyjąć jak najserdeczniej. Z taką jednak ostrożnością pocałowała mię w czoło, tak gorliwie ścierała ukradkiem z ręki ślady moich ust, że mnie to musiało zrazić cokolwiek. A przytem byłem już i tak wycieńczony strasznym atakiem kaszlu, jaki przebyłem na kilka minut przed jej przybyciem. Wymówiłem się więc zmęczeniem, zdając trud bawienia gościa na Stacha. Przez cały czas ich rozmowy myślałem o tem wycieraniu rąk po moim pocałunku, ciągle starając się usprawiedliwić przed samym sobą ten fakt i uznać za naturalny. Udało mi się po części, bo ja już niczemu się teraz nie dziwię. Bolało mnie to jednak strasznie i przejmowało wstrętem.
Wreszcie ciotka zwróciła się do mnie, mówiąc coś o wyjeździe na wieś, o swej gotowości przyjścia mi w razie potrzeby z pomocą, a nawet, zdaje się, zaproponowała mi — powstydziwszy się trochę dla ceremonii — pożyczkę. Na pierwsze uśmiechnąłem się gorzko, co do drugiego — szorstko prawie odmówiłem. Na tem się też skończyło. Wstała nakoniec, by się pożegnać. Uścisnąłem tylko podaną mi rękę, nie dotykając wcale ustami. To ją zaambarasowało trochę. Chciała jeszcze coś mówić, ale ją powstrzymała oschłość, z jaką odpowiadałem. Wahającym się krokiem postąpiła ku drzwiom, sama nie wiedząc, na co się zdecydować. Wreszcie odwróciła się ku mnie i powiedziała:
— Do widzenia Józieczku!
W głosie jej rozpoznałem najwyraźniej łzy. To mnie rozbroiło. Przytem i we mnie zaszła raptowna zmiana. Te wyrazy „do widzenia“ uprzytomniły mi ich znaczenie zupełnie przeciwnie.
A przecież to rzeczywiście, rzeczywiście widziałem ją po raz ostatni, zupełnie po raz ostatni! Już nigdy, ani na tym, ani na żadnym świecie, nie zobaczę jej więcej. Każde pożegnanie jest przykrem, poważnem, a cóż dopiero takie! To też mimowoli przejęliśmy się tem oboje. Ona nie zważała już na swoje ręce, ja czułem tylko rozdzierający żal. Ściskaliśmy się jakoś nerwowo, spazmatycznie, płacząc i mówiąc coś bez związku.
Wreszcie Stach nas rozłączył, siłą wyprowadzając ją z pokoju. Była już na schodach, kiedym ją zawołał jeszcze, chcąc chociaż we drzwiach zobaczyć jej twarz po raz ostatni. Wpijałem się niemal oczami w jej rysy, jakby pragnąc na wieki wyryć sobie w pamięci ten obraz.
„To już po raz ostatni, zupełnie ostatni!“ — dźwięczało mi w uszach ciągle.
Tylko ten, co umiera, może pojąć do głębi, słów tych znaczenie. Zupełnie, zupełnie po raz ostatni!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Amelka przyjeżdża dziś w nocy. Przyjeżdża, naturalnie, aby spędzić razem ostatnie chwile, jakie mi pozostają.
Zosia, nie chcąc mi całej prawdy powiedzieć, umyślnie rzuciła wtedy podejrzenie, że ona miejsce traci. Teraz i tego wybiegu nie potrzeba, — raz, że to święta, a po drugie, że teraz o wszystkiem można mówić otwarcie.
Muszę im być wdzięcznym za to, oceniam ich przywiązanie i ofiary; — a jednak, jak mię to wszystko drażni niesłychanie! Przygotowują się do mej śmierci każdy ich krok jest obmyślony, wyrachowany, a wszystko do jednego tylko zmierza: do tej chwili, kiedy trupem będę. Czemuż trumny jeszcze nie zamówili? — to już tylko dziwnem jest dla mnie. Ręczę, że Amelka już myśli o żałobie. Naturalnie, praktyczność i oryentowanie się w sytuacyi — to rzecz bardzo pożyteczna, a nawet chwalebna; a jednak... jakie to wszystko bezlitośne, podłe, okrutne!...
Czekają, kiedy ostatnie wydam tchnienie, kiedy nareszcie będą mię mogli zakopać w ziemię. Już im się sprzykrzył ten suchotniczy szkielet, leżący na łóżku, z gasnącą iskierką życia, — który skonać nie może, a może i nie chce... Naturalne to wszystko, strasznie naturalne. Nie mogę mieć nawet do nich żadnej urazy, bo sam do siebie wstręt już uczuwam. Suchoty — to nie śmierć na kwiatach, to nie poetyczne pożegnanie ze światem. Tu paskudztw pełno, zaduchu, zgnilizny, odoru lekarstw i potu, zakażenie fizyczne i moralne. Dumas brednie plecie. On nie konał na suchoty, on nie ma prawa mówić o nas. Całe rozdziały z jego powieści, w których mówi o suchotnikach — to poetyczna aberacya mózgu. Gdzie on widział tych potępieńców ze słowami miłości i słodyczy, jakie im w usta wkłada? Gdzie on się dopatrzył altruizmu i poświęcenia, jakie z ich słów wieją?
To nieprawda! Egoizm chwyta nas w swe szpony i wszystko nam z serca wyjada. Co nam po świecie całym? Niech ginie, niech przepada, skoro my z niego korzystać nie możemy. Idee społeczne? szczęście? dobro? prawda? Co one nas obchodzą? My tylko konamy — z zawiścią, z przekleństwem, że na nas przyszła kolej wykluczenia.