Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W wielkim gmachu izby sądowéj, podczas przerwy posiedzenia, sędziowie i prokurator zebrani w gabinecie Iwana Jegorowicza Szebeka, rozmawiali o sławnéj sprawie Krasowskiéj. Teodor Wasiljewicz dowodził gorąco niewinności oskarżonych, Iwan Jegorowicz był zupełnie przeciwnego zdania, a Piotr Iwanowicz, nie biorąc od początku udziału w dyspucie, przeglądał od niechcenia świeżo przyniesione gazety.
— Panowie! — rzekł nagle, — Iwan Iljicz umarł.
— Czy podobna?
— Ot, czytaj pan, — rzekł, wyciągając rękę ze świeżym, pachnącym farbą drukarską numerem w stronę Teodora Wasiljewicza.
W czarnéj obwódce wydrukowane było: „Praskowia Teodorówna Gołowina, z głębokim smutkiem zawiadamia krewnych i znajomych o śmierci ukochanego małżonka, Iwana Iljicza Gołowina, członka izby sądowéj. Eksportacya zwłok nastąpi w piątek, 4 lutego, o godzinie pierwszéj po południu.“
Iwan Iljicz był ogólnie lubianym i poważanym kolegą wszystkich zgromadzonych. Chorował już od kilku tygodni, i mówiono, że stan jego jest beznadziejny. Dotąd pozostawał na służbie, przebąkiwano jednak, że w razie śmierci, Aleksiejew ma być naznaczony na jego miejsce, — na miejsce zaś Aleksiejewa Winnikow, albo Sztabel.
Teraz więc pierwszą myślą każdego z zebranych w gabinecie było mimowolne pytanie, w jaki sposób śmierć Iwana Iljicza wpłynąć może na awanse i tranzlokacye ich samych lub ich znajomych.
— Teraz, z pewnością otrzymam miejsce Sztabla lub Winnikowa, — pomyślał Teodor Wasiljewicz. — Dawno mam to obiecane, a awans ten znaczy dla mnie 800 rubli dodatku, oprócz kancelaryi.
— Trzeba będzie wystąpić o przeniesienie szwagra z Kaługi, — pomyślał Piotr Iwanowicz. — Żona ucieszy się bardzo. Nie będzie już mogła mówić, żem nigdy w niczem nie dopomógł jéj krewnym.
— Ja bo myślałem zawsze, że on się już nie podniesie, — rzekł głośno Piotr Iwanowicz. — Szkoda go!
— Co mu właściwie było?
— Doktorowie sami nie wiedzieli. A może i wiedzieli, ale się nie zgadzali na jedno. Kiedy widziałem go raz ostatni, można było przypuszczać, że ma się lepiéj.
— Ja go nie widziałem już od samych świąt. Wybierałem się, wybierałem i jakoś zeszło.
— Czy miał majątek?
— Coś bardzo niewielkiego po żonie. Ale to drobnostka.
— Trzeba tam będzie zajrzéć. Strasznie daleko mieszkają.
— To znaczy: daleko od pana. Od pana wszędzie daleko.
— Nie może mi darować, że mieszkam za rzeką, — uśmiechając się do Szebeka, odparł Piotr Iwanowicz.
I zaczęli mówić o odległości różnych punktów miasta, a późniéj udali się na posiedzenie.
Oprócz wywołanych z powodu tego zdarzenia domysłów o przeniesieniach i możliwych zmianach w hierarchii urzędniczéj, sam fakt śmierci blizkiego znajomego wywołał pomiędzy tymi, którzy już dowiedzieli się o niéj, mimowolne, zwykłe w takim razie, uczucie radości.
— On umarł, a mnie, Bogu dzięki, jeszcze to nie zagraża, — mówił sobie jeden i drugi. Bliżsi zaś znajomi, tak zwani przyjaciele Iwana Iljicza, pomyśleli także, że wypada im spełnić nudną, lecz nakazaną względami przyzwoitości powinność: pojechać na nabożeństwo żałobne i złożyć wdowie kondolencyjną wizytę.
Najbliższymi znajomymi nieboszczyka byli: Teodor Wasiljewicz i Piotr Iwanowicz.
Piotr Iwanowicz był kolegą zmarłego jeszcze z instytutu, i uważał się za obowiązanego mu niejednokrotnie.
Przed gankiem mieszkania Iwana Iljicza stała kareta i dwie dorożki. W przedpokoju, tuż koło wieszadła, wieko metalowéj trumny przybrane suto galonami, oparte było o ścianę. Dwie damy w żałobie zdejmowały okrycia. Jedna — siostra Iwana Iljicza, druga — obca. Szwarc, kolega Piotra Iwanowicza, schodził właśnie ze wschodów, prowadzących do górnych pokojów. Zobaczywszy wchodzącego, zatrzymał się w pół drogi i spojrzał na niego znacząco, jakgdyby chciał powiedzieć: „Głupio się urządził Iwan Iljicz; my nie tacy, nie prawdaż?“
Twarz Szwarca, okolona angielskiemi bokobrodami miała zwykły swój wyraz wyszukanéj, uroczystéj nieco powagi. Uroczystość ta, stojąc w zupełnéj sprzeczności z żartobliwém jego usposobieniem, w tym razie wyglądała szczególniéj zabawnie.
Piotr Iwanowicz puścił naprzód dwie damy i sam udał się zwolna za niemi. Szwarc nie schodził, lecz oczekiwał go na wschodach. Piotr Iwanowicz zrozumiał dla czego: oczywiście, chciał się porozumieć w kwestyi wieczornego winta. Damy, wszedłszy na wschody, skierowały się ku pokojowi wdowy, a Szwarc, stojąc wciąż w jednéj pozycyi, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, z miną poważną i żartobliwém spojrzeniem, wskazał Piotrowi Iwanowiczowi drzwi na prawo, prowadzące do pokoju zmarłego.
Piotr Iwanowicz wszedł tam, sam nie wiedząc, jak to się zwykle zdarza, co ma z sobą zrobić. Jedno wiedział na pewno: że żegnać się w podobnym wypadku nigdy nie zawadzi. Co się tycze pokłonów nie był zupełnie zdecydowany, i dlatego wybrał drogę pośrednią: znalazłszy się w pokoju, zaczął się żegnać, zlekka pochylając głowę. Równocześnie, o ile mu pozwalały poruszenia rąk i głowy, rozglądał się wkoło. Dwaj chłopcy, jeden w gimnazyalnym mundurze, prawdopodobnie krewni zmarłego, żegnając się, wychodzili. Jakaś staruszka stała w pośrodku nieruchoma, a nieznajoma dama, z podniesionemi w szczególny sposób brwiami, szeptała jéj coś do ucha. Diak, w nowym surducie, śmiały i pewny siebie, czytał z otwartéj książki tonem niedopuszczającym żadnego zaprzeczenia. Chłopiec kredensowy, Herasim, na palcach zbliżył się do Piotra Iwanowicza, i tuż przy jego nogach posypał czémś podłogę. Spostrzegłszy to, Piotr Iwanowicz uczuł w téjże chwili lekki zapach rozkładającego się ciała. Podczas ostatnich odwiedzin u Iwana Iljicza, widział on tego chłopca w gabinecie, siedzącego przy chorym, który był do niego bardzo przywiązany.
Nie przestając się żegnać, Piotr Iwanowicz bił zlekka pokłony, pochylając się przytem w kierunku środkowym między trumną, diakiem i umieszczonemi na stole, w rogu pokoju, świętami obrazami. Potém, kiedy jednostajny ruch ręki wydał mu się już dosyć długo trwającym, przestał się żegnać i spojrzał na twarz zmarłego.
Nieboszczyk leżał, jak leżą wszyscy nieboszczycy, ze szczególną ociężałością, z ciałem opuszczoném bezwładnie na posłanie trumny, z pochyloną raz na zawsze głową, wydatnym, woskowym czołem, zapadłemi skroniami i nosem sterczącym po nad górną wargą. Zmienił się bardzo, zeszczuplał jeszcze od czasu, gdy Piotr Iwanowicz widział go po raz ostatni, lecz twarz, jak to zwykle bywa po śmierci, wydawała się godniejszą i więcéj wyrazistą, niż za życia. Twarz ta była jak gdyby potwierdzeniem tego, że to, co się stało, stać się nieodwołalnie musiało, i że to było faktem naturalnym. W wyrazie stężałych rysów tkwił jakby wyrzut, czy téż przypomnienie dla żywych.
Przypomnienie to wydało się Piotrowi Iwanowiczowi zupełnie na miejscu, przynajmniéj w zastosowaniu do niego. Zrobiło mu się naraz dziwnie nieprzyjemnie. Nie namyślając się dłużéj, przeżegnał się po raz ostatni, i trochę może za pośpiesznie, jak mu się samemu zdawało, skierował się ku drzwiom.
Szwarc z cylindrem w obudwóch ręku, którym się bawił niedbale po za plecami, oczekiwał na niego w przechodnim pokoju. Jedno spojrzenie na jego starannie ubraną elegancką postać podziałało orzeźwiająco na umysł Piotra Iwanowicza. Zrozumiał, że Szwarc wyższym jest nad to, co ich otacza, i bynajmniéj się nie poddaje przykrym wrażeniom. Cała jego osobistość zdawała się mówić: „Smutny wypadek, który spotkał Iwana Iljcza, nie może być uważanym za dostatecznie ważny dla naruszenia porządku zwykłych posiedzeń, t. j. nie może nam przeszkodzić otworzyć świeżej talii w chwili, gdy lokaj rozstawi stół i poda nieopalone świece. Wogóle niéma najmniejszéj podstawy mniemać, aby wypadek ten miał być przeszkodą w przepędzeniu dzisiejszego wieczoru w sposób równie przyjemny, jak zwykle.“ W tym téż duchu szepnął coś przechodzącemu Piotrowi Iwanowiczowi, proponując przyłączenie się do partyi u Teodora Wasiljewicza.
Widocznie jednak losy nie chciały dać dzisiejszego wieczoru siąść do kart Piotrowi Iwanowiczowi. We drzwiach, razem z innemi damami, ukazała się Praskowia Teodorówna. Niewielkiego wzrostu, pełna, i pomimo wszelkich usiłowań, nabierająca coraz więcéj tuszy, w grubéj żałobie i koronkowym welonie, z tak samo dziwnie podniesionemi brwiami, jak kobieta, którą widział stojącą przy trumnie, zwróciła się do obecnych, i wskazując na drzwi pokoju nieboszczyka, rzekła uroczyście:
— Proszę, nabożeństwo zaraz się zacznie.
Szwarc skłonił się w sposób nieokreślony, oczywiście, nie przyjmując i nie odrzucając zaproszenia. Praskowia Teodorówna, spostrzegłszy Piotra Iwanowicza, z westchnieniem zbliżyła się do niego.
— Wiem, że byłeś pan prawdziwym przyjacielem Iwana Iljicza, — rzekła, i spojrzała na niego, w oczekiwaniu odpowiedniéj tym słowom akcyi. Piotr Iwanowicz wiedział, że, jak tam trzeba się było żegnać, tak tutaj wypadało ująć rękę wdowy, westchnąć i powiedziéć:
— Proszę mi wierzyć!...
I tak uczynił. A uczyniwszy, uczuł, że cel został osiągnięty, że wzruszenie udzieliło się im obojgu.
— Pozwól pan, nim się zacznie, chciałabym z panem pomówić. — rzekła wdowa. — Podaj mi rękę.
Piotr Iwanowicz ujął wdowę pod ręką i skierował się razem z nią wewnątrz domu. Szwarc patrzył na to ze smutkiem. Jego żartobliwe spojrzenie zdawało się mówić: „Oto mi wint! Innego partnera chyba poszukamy. Może na piątego, jak się pan tutaj załatwisz.“
Piotr Iwanowicz, pod wpływem tego spojrzenia, posmutniał jeszcze więcéj i westchnął po raz drugi, za co Praskowia Teodorówna z wdzięcznością ścisnęła mu rękę.
Wszedłszy do salonu, z różowém obiciem i matową lampą, zasiedli oboje przy stole: ona na kanapie, a Piotr Iwanowicz na małym, zrujnowanym foteliku. Praskowia Teodorówna chciała wprawdzie temu przeszkodzić i już miała mu wskazać inne, wygodniejsze miejsce, ale po małym namyśle uznała, że w jéj położeniu byłoby to niewłaściwém.
Siadając, Piotr Iwanowicz przypomniał sobie, jak Iwan Iljicz urządzał ten salon, jak się sam wszystkiém zajmował, niejednokrotnie pytając go o radę.
Tymczasém wdowa, przechodząc koło stołu, aby się dostać do kanapy, zaczepiła welonem o wystający kawałek uszkodzonéj rzeźby. Piotr Iwanowicz poruszył się, aby jéj dopomódz, lecz zepsute sprężyny krzesła, skrzypiąc, zaczęły podnosić się z nim razem, co wydawało mu się do tego stopnia niewłaściwém, iż usiadł czémprędzéj, przygniatając buntownicze krzesło. Praskowia Teodorówna sama odczepiła welon, usiadła na kanapie, i wyjąwszy świeżą batystową chusteczkę, zaczęła płakać.
Wypadek z welonem i walka ze skrzypiącém krzesłem, znacznie ochłodziły wzruszenie Piotra Iwanowicza; siedział teraz milczący i nachmurzony. Wejście Sokołowa, kredencerza Iwana Iljicza, który przyszedł zameldować pani, iż miejsce, wybrane przez nię na cmentarzu, będzie kosztowało rs. 200, przerwało trochę niezręczne położenie. Wdowa przestała płakać, i miną ofiary spojrzawszy na Piotra Iwanowicza, zauważyła po francuzku, że jest jéj „bardzo ciężko.“ Piotr Iwanowicz odpowiedział milczącém skinieniem, które miało oznaczać nietylko, że jest o tém najzupełniéj przekonany, ale że to nawet nie może być inaczéj.
— Może pan zapalisz, — rzekła łaskawym i razem zgnębionym tonem, i zaczęła rozmawiać z Sokołowem.
Paląc, Piotr Iwanowicz słyszał, jak wypytywała go drobiazgowo o cenę gruntu, i jak wybrała wreszcie, co uważała za najstosowniejsze. Potém wydała jeszcze bardzo szczegółowe rozporządzenie co do śpiewaków.
Sokołow wyszedł.
— Zajmuję się wszystkiém sama, — rzekła, przesuwając leżące na stole albumy; a zauważywszy, że papieros zagraża mahoniowemu blatowi, pośpieszyła z podaniem popielniczki. Potém westchnęła.
— Skłamałabym, mówiąc, że przy całym żalu nie mogę się zajmować sprawami praktycznemi, — zaczęła znowu. — Przeciwnie, jeżeli wogóle może mnie co pocieszyć... rozerwać chociaż, to chyba te jedne starania, odnoszące się jeszcze do niego.
I znów wydobyła chusteczkę; ale, jakby przezwyciężywszy wzruszenie, wyprostowała się energicznie i mówiła daléj:
— Mam do pana interes.
Piotr Iwanowicz skłonił się z wysiłkiem, powstrzymując skrzypienie buntujących się sprężyn.
— W ostatnich dniach biedak strasznie cierpiał.
— Bardzo cierpiał? — spytał Piotr Iwanowicz.
— Okropnie! W ostatnich, nie minutach, ale godzinach krzyczał bezustannie. Trzy doby z rzędu, nie przestając ani na chwilę, krzyczał i jęczał. Było to nie do zniesienia. Nie pojmuję, jak ja to wszystko przetrwałam. W trzecim pokoju słychać było jeszcze. Ach! co ja zniosłam!
— A czy był przytomny? — spytał Piotr Iwanowicz.
— Tak — wyszeptała, — do ostatniéj chwili. Pożegnał się z nami na kwadrans przed śmiercią, a nawet prosił, aby wyprowadzić Władzia.
Myśl o cierpieniach człowieka, którego znał tak dobrze, początkowo małym chłopcem, późniéj wyrostkiem, wreszcie dorosłym mężczyzną, pomimo całéj komedyi, którą grał, i fałszu, wiejącego z każdego słowa téj kobiety, przeraziła Piotra Iwanowicza. Przypomniał sobie martwe, woskowo-gładkie czoło zmarłego, sterczący nos, wzdrygnął się mimowoli.
— Trzy doby okropnych cierpień i śmierć! Ależ to każdéj chwili, zaraz i mnie spotkać może, — pomyślał i wzdrygnął się ponownie. Jednocześnie przecież pocieszyła go myśl, że to spotkało nie jego, lecz Iwana Iljicza, że jego spotkać to nawet nie może, nie powinno, i że poddając się podobnym wrażeniom, rozstraja się tylko niepotrzebnie. Po takiém rozumowaniu uspokoił się prawie zupełnie, i z wielkiém zajęciem dopytywać się zaczął o szczegóły śmierci Iwana Iljicza, jak gdyby śmierć była zdarzeniem, właściwém tylko temu ostatniemu, jego, Piotra Iwanowicza, nie dotyczącém wcale.
Po dość długiéj rozmowie o istotnie strasznych cierpieniach Iwana Iljicza, o których Piotr Iwanowicz dowiadywał się tyle, o ile oddziaływały na nerwy Praskowii Teodorówny, wdowa uznała za stosowne przejść do interesu.
— Ach! Piotrze Iwanowiczu! jak mi ciężko, jak ciężko, jak bardzo ciężko! — zaczęła i rozpłakała się.
Piotr Iwanowicz, w oczekiwaniu koniecznego w tych razach utarcia nosa, milczał i wzdychał wymownie.
Po chwili, wdowa otarła nos i oczy, stłumiła ogarniające ją wzruszenie, i po pewnych omówieniach wypowiedziała nareszcie to, o co jéj widocznie głównie chodziło. Interes zasadzał się na tém, aby z powodu śmierci męża, uzyskać od rządu, tytułem wsparć i kosztów, jak najwięcéj pieniędzy. Ale widać było jednocześnie, że Praskowia Teodorówna zbadała już tę sprawę gruntownie, że wie więcéj od niego, i że wszystko, co można było uzyskać, ona już uzyskała.
Piotr Iwanowicz zastanowił się, pomyślał przez chwilę, bąknął o niewłaściwéj w podobnych wypadkach oszczędności rządu, i przyznał, że nic więcéj zrobić już niepodobna.
Wdowa westchnęła i zaczęła myśléć o pozbyciu się bezużytecznego gościa. On to zrozumiał, zagasił papierosa, wstał, pożegnał się i wyszedł do przedpokoju.
W jadalni, w któréj duży starożytny zegar, ulubieniec nieboszczyka, przypomniał mu znów przyjaciela, Piotr Iwanowicz znalazł już księdza, kilku znajomych, przybyłych na nabożeństwo żałobne, i córkę Iwana Iljicza, młodą, ładną, panienkę.
Wysoka i szczupła, wydawała się jeszcze szczuplejszą w żałobie. Twarz jéj miała wyraz ponury, zdecydowany, prawie gniewny. Ukłon, którym powitała Piotra Iwanowicza, był sztywny i niechętny. Za nią, z równie obrażoną miną, stał młodzieniec, znajomy Piotra Iwanowicza sędzia śledczy, podobno jéj narzeczony.
Piotr Iwanowicz skłonił się im w milczeniu i chciał przejść do pokoju zmarłego, gdy naraz w kącie spostrzegł małego gimnazistę, syna Iwana Iljicza, rażąco podobnego do ojca. Był to mały Iwan Iljicz, taki, jakim go Piotr Iwanowicz pamiętał jeszcze w szkołach. Oczy chłopca były zapłakane, wyraz twarzy zakłopotany i chmurny. Piotr Iwanowicz przywitał go skinieniem głowy i przeszedł do pokoju zmarłego.
Zaczęło się nabożeństwo: blask świec, zapach kadzidła, jęki, płacze, łkania.
Piotr Iwanowicz stał nieruchomy, nie patrząc na nieboszczyka i do samego końca nie poddając się przygnębiającym wrażeniom. Wyszedł najpierwszy. W przedpokoju nie zastał nikogo. Chłopak kredensowy, Herasim, wybiegł z pokoju zmarłego, silnemi rękoma przerzucił cały stos okryć, wyszukał futro Piotra Iwanowicza, strzepnął i podał.
— I cóż Herasim? — rzekł, aby coś powiedziéć, Piotr Iwanowicz. — Żal? Szkoda?
— Wola bozka. Wszyscy tam będziemy, — odparł Herasim, wyszczerzając białe, silne, prawdziwie chłopskie zęby.
I, jak człowiek bardzo zajęty, wypadł na ulicę, zawołał stangreta, wsadził Piotra Iwanowicza, śpiesząc z powrotem, jakby mu wiele jeszcze zrobić należało.
Piotr Iwanowicz, znalazłszy się w karecie, doznał prawdziwéj rozkoszy, mogąc odetchnąć nareszcie świeżém, czystém powietrzem, po zmieszanych zapachach kadzidła, rozkładającego się ciała i karbolu.
— Dokąd pan każe? — spytał stangret.
— Nie późno jeszcze. Wstąpię do Teodora Wasiljewicza.
Kareta ruszyła.
Piotr Iwanowicz zdążył pod koniec pierwszego robra, w sam czas właśnie, aby się zapisać na piątego.