Śpiew mrącego ostu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śpiew mrącego ostu |
Pochodzenie | Pies kosmosu |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Nad trawiastym brzegiem Huczwy żył pewnego roku
Mały, młody krzew ostowy, urodzony w mroku —
Z piersi ziemi ssał ciepły zdrój mleka,
Rósł, w zielone ciało się oblekał,
Brał ustami liści napój jasności z obłoków.
Przypatrywał się w wieczory ciągłym fal pochodom,
Przysłuchiwał się tym szumom, które z sobą wiodą.
Czasem, bólem przejęty dalekim,
Szeptał w smutku do sąsiadki — rzeki:
»Nie miej, nie miej do mnie żalu, kiedy umrę młodo!«.
I płynęła ciągle woda i jak czas mijała.
Przyszło lato, oset w słońcu kwiatami zapałał —
Z dni wypijał zachodów pożary,
Noce chłodem ziemię wachlowały...
Oset smutny był, bo miłość, miłość go owiała.
Naginał się, nachylał się ku rzeki spojrzeniom
I czuł w sobie wszystkie blaski, które w niej się mienią,
Chciał ją w noce lipcowe bez słowa
Czerwonemi kwiatami całować —
Ach, ty mądra lśniąca wodo w nieba przystrojeniu!
Płynął, mijał strumień czasu, mijał, by nie wrócić,
By radować jedne życia — drugie życia smucić:
Chwile były to dłuższe, to krótsze,
Aż o jednem niezbłaganem jutrze
Przyszła jesień, wczesna jesień, życie ostów skrócić.
Przyszła jesień — w smutnym oście, w zakochanym oście
Ostrzem zimna skaleczyła duszę z gwizdem złości.
I podcięła roślinne istnienie,
Uderzyła krzywdą jak kamieniem —
Oset poczuł w sobie śmierci, śmierci mroźny oścień.
Oset konał. Chwiał się w wiatru przeciągłych powiewach,
Czuł, jak z łodyg obolałych życie się wylewa,
Chwytał oddech liśćmi omdlałemi,
Chwytał zapach przenajświętszej ziemi —
I ostatnim słabym głosem wśród wiatru zaśpiewał:
»Nie miej, nie miej do mnie żalu, ty huczwiańska wodo,
Że w jesiennym głodnym chłodzie umieram tak młodo!
Nim poznałem słoneczną urodę,
Już wiedziałem, że muszę stąd odejść,
Tak jak wszystko odejść musi nieznajomą drogą.
Szumiałaś mi, rzeko moja, rzeko miłowana,
O Bogu, pędzących gwiazdach, morzach, oceanach.
Upajałaś, kołysałaś, grałaś,
Byłaś pięknem roztopionem cała,
Gdy na słońca urodziny różowiałaś zrana.
I słuchałem wierzb przybrzeżnych zmiennego szelestu,
I tęskniłem ku twojemu wodnemu królestwu...
Zanurzony dołem w traw aksamit,
Krwawiłem się żywemi kwiatami,
Swą miłością, niby żarem rozraniając przestwór.
Niebna noc błękitną twarzą na pierś ci się kładła,
Napływały w głąb twą gwiazdy — a tyś gwiazdy jadła.
Ach, meteor ognisty raz spadał
W twe objęcia i iskier kaskada,
Zanim spadł, jak miecz boskości olśniła mię znagła.
Zasyczałaś, podskoczyłaś, napuszona pianą,
Opryskałaś księżycowi łysinę miedzianą —
I wróciłaś migotliwym deszczem,
I z rozkoszy drżałaś długo jeszcze...
Kilka słodkich kropel spadło ku mych kwiatów ranom.
— — — — — — — — — —
Jeśli kiedyś znowu przyjdzie wrócić mi w te strony,
Niechaj w wodzie twej szuwarem wzrosnę rozwstężonym.
Radość może ku nowym nieść brzegom,
Ale smutek jest na dnie wszystkiego —
Ginę, ginę, raz ostatni w ciebie zapatrzony!
Zostanie łodyga ze mnie pożółkła i biedna,
Pył skruszonych moich liści wiatr po drogach przegna.
Dni popłyną jak słowa w piosence,
Ale mnie tu już nie będzie więcej!
Rzeko moja, rzeko... rzeko najśliczniejsza, żegnaj«...
Woda śliskie ręce w żalu zachwiała serdecznym,
Zapłakała płaczem cichym, smutnym pluskiem rzecznym.
Dzień noc goni, fala goni falę,
Stamtąd bliżej, ale stąd wciąż dalej
Płynie, płynie, przemijając, strumień czasu wieczny.