Święty/Część III/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ JEDENASTY.
1.

Ostatnia niedziela, pełna słońca i pogody! Choć jej wcale o to nie prosił, Gracja była tego dnia obecna na wszystkich nabożeństwach. Widok córki, siedzącej znowu, po tak długiej przerwie, w ich starej ławce, skąd niegdyś spoglądała ku niemu twarz żony, śląc mu poprzez kościół ożywcze spojrzenie, wzruszył go bardziej, niż cokolwiek innego. Nie opowiedział nikomu o swym bliskim wyjeździe, gdyż przykra mu była wszelka nieszczerość, która musiała się kryć w wyrazach żalu lub aluzjach z powodu jego rezygnacji. Powie im w ostatnich słowach ostatniego kazania. Przez cały dzień chodził, jakby we śnie. Prawdziwie dumny i drażliwy, w chwili tej klęski towarzyskiej oddalił się od wszystkich jednakowo. Nie starał się bynajmniej wyróżnić zwolenników i przyjaciół z pośród tych, którzy mu się sprzeniewierzyli. Wiedział, że znajdzie się kilku, a może i wielu ludzi szczerze zmartwionych jego odejściem; było jednak przeciwne jego naturze, starać się sprawdzić, którzy to byli i mierzyć ich siłę przeciw reszcie. Albo wszyscy, albo nikt! Kiedy jednak ostatni raz po tylu tysiącach razy wstępował na schody, wiodące do czarnej kazalnicy, nie zdradzał w niczem, że to ma być koniec i może sam nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Jak na tak piękny letni wieczór zebranie było liczne. Mimo całej powściągliwości Piersona krążyły ciągle plotki, pobudzające silnie ciekawość. Autorzy listów anonimowych nie wykorzystali wprawdzie ostatniego tygodnia, by się popisać swym czynem, starali się jednak przez ten czas usprawiedliwić przed sobą ze swego skrytego postępowania. A osiągnąć to można było najłatwiej omawiając z sąsiadami poważną, a niemiłą sytuację, w jakiej biedny proboszcz się znajduje. Rezultatem była żywsza frekwencja w kościele niż przez cały czas od początku lata. Pierson nie był nigdy wielkim mówcą, głos jego nie posiadał dość szerokiego brzmienia ani gibkości, myślom nie dostawało szerokiego zakroju ni polotu; popadał też czasem w monotonność, która jest tak często spotykaną wadą zawodowych mówców. Wywoływał jednak wrażenie dobroci i szczerości. W ten ostatni niedzielny wieczór wygłaszał znowu pierwsze kazanie, jakie wygłosił z tej kazalnicy świeżo po powrocie z podróży poślubnej ze swą młodą żoną. „Salomon w całej swej krasie nie był tak strojny, jak jeden z tych“. Brak było dziś kazaniu radosnego zapału, jaki bił z niego w owym najszczęśliwszym dniu, a jednak znękany głos i oblicze Piersona nadawały kazaniu jakieś głębsze znaczenie. Grację, która wiedziała, że zakończy mowę pożegnaniem, ogarnęło już na długo przedtem silne wzruszenie. Siedziała, walcząc ze łzami i spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy długa przerwa w kazaniu wznieciła w niej obawę, że może ojca opuściły siły. Pierson pochylony był nieco naprzód i zdawał się nie widzieć przed sobą niczego; ręce zaciśnięte na brzegu kazalnicy drżały. Głębokie milczenie panowało w kościele, gdyż oblicze jego i postać robiły nawet na Gracji niesamowite wrażenie. Kiedy rozchylił wargi, by mówić dalej, mgła przesłoniła jej wzrok i straciła go z oczu.
— Przyjaciele, opuszczam was; oto ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek wypowiem z tego miejsca. Idę do innej pracy. Byliście bardzo dobrzy dla umie. Bóg był bardzo dobry dla mnie. Modlę się z całego serca, by Jego błogosławieństwo spłynęło na was. Amen! Amen!
Mgła przesłaniająca oczy Gracji, spłynęła łzą i mogła go teraz znowu widzieć; patrzył na nią. Czy doprawdy na nią? Bezwątpienia widział coś — jakąś wizję słodszą, niż rzeczywistość, coś, co ukochał bardziej. Upadła na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Klęczała przez cały czas trwania hymnu, klęczała, gdy mówił jasnym, powolnym głosem słowa błogosławieństwa: — Niechaj pokój Boży, wyższy nad wszelki rozum, zachowa wasze serca i umysły w wierze i miłości Boga i Jego Syna, Jezusa Chrystusa, Pana naszego; i niechaj błogosławieństwo Boga Wszechmogącego, Ojca, Syna i Ducha Świętego będzie z wami i pozostanie z wami na wieki. — Klęczała ciągle jeszcze, aż została sama w kościele. Wtedy wstała i poszła do domu. — Już po wszystkiem — myślała ustawicznie; — po wszystkiem. Och, mój ukochany tatuś! Teraz nie ma domu. To Nolli i moja robota. A przecież nie mogłam postąpić inaczej, a może i Nolli nie mogła. Biedna Nolli!...

2.

Pierson zatrzymał się w zakrystji na rozmowie ze swymi chórzystami i przełożonym; wszystko szło gładko, rezygnację jego przyjęto, a jeden z przyjaciół zgodził się zastąpić go aż do wyznaczenia nowego proboszcza.
Kiedy odeszli, wrócił do pustego kościoła i poszedł na górę. Jedno z małych okienek było otwarte; stanął, oparty o kamienne obramowanie i wyjrzał na świat; odpoczywał. Dopiero teraz, gdy było już po wszystkiem, uświadomił sobie, jaki ciężar z siebie zrzucił. Wróble świergotały, ruch uliczny ucichł prawie zupełnie w tej spokojnej niedzielnej godzinie wieczornego posiłku.
Skończone! Nie do pojęcia, że nigdy już tu nie będzie stał, że nigdy nie zobaczy tych dachów, tego skrawka skweru, nie usłyszy swojskiego świergotu wróbli. Usiadł przy organach i zaczął grać. Po raz ostatni zabrzmiał ich dźwięk, po raz ostatni echo obiegło pusty Dom Boży. Grał długo; poza nim kościół zatapiał się zwolna w coraz gęstszym mroku. Ze wszystkiego, co tu pozostawi, za tem tęsknić będzie najbardziej — za przywilejem, by przychodzić tu i wypowiadać swe uczucia w dźwiękach, rozpływających się w ciemnej pustej przestrzeni coraz to piękniejszem brzmieniem. Z każdym akordem zatapiał się coraz głębiej i głębiej w falującą melodję tonów, zatracając poczucie rzeczywistości, aż w końcu muzyka i ciemny budynek spłynęły w jeden hymn uroczystej ekstazy. Daleko poza nim coraz głębsza ciemność otulała kościół, aż w końcu ławki i ołtarz rozpłynęły się w mroku i tylko kolumny i ściany jaśniały niewyraźnie. Zaczął grać swój ulubiony powolny ustęp z siódmej Symfonji Beethovena — zatrzymał się przy „Finale“, który wywoływał w nim zawsze błogie wizje. Kot, czyhający na wróble, wślizgnął się przez małe okienko i skulił się przestraszony, spoglądając na niego zielonemi oczyma. Zamknął organy, zeszedł szybko na dół i zamknął po raz ostatni swój kościół. Na ulicy cieplej było, niż w gmachu i jaśniej, gdyż światłość dnia nie zagasła jeszcze. Odszedł kilka kroków, przystanął i spojrzał w górę. Ściany, przypory i wieża otulone były mleczno-szarym cieniem. Szczyt wieży zdawał się dotykać gwiazd. — Żegnaj, mój kościele! — pomyślał. — Żegnaj, żegnaj! — Czuł, że twarz mu drga. Zacisnął zęby i odwrócił się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.