Świat zaginiony/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Świat zaginiony |
Podtytuł | Tom I |
Wydawca | Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o. |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. Spero |
Tytuł orygin. | The Lost World |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Lubiłem szczerze naszego redaktora, pana Mc Ardle, zgarbionego, łysego staruszka, i miałem wrażenie że i on mnie lubił. Prawdziwym szefem był Beaumont, ale przebywał on stale na jakichś olimpijskich wyżynach, skąd dostrzegał jedynie rzeczy tak wielkie, jak kryzys rządowy lub zachwianie równowagi międzynarodowej. Niekiedy przechodził mimo nas do swego sanktuarjum, a błędne jego oko i oderwany umysł zdawały się stale przebywać na Bałkanach lub w cieśninie Perskiej. Był nad nami i poza nami jednocześnie. Mc Ardle jego prawa ręka załatwiał wszystkie nasze sprawy.
Ujrzawszy mnie wchodzącego do pokoju, staruszek skinął mi głową i podniósł binokle z oczu na środek łysego czoła.
— No panie Malone, słyszę że daje pan sobie bardzo dobrze radę — rzekł do mnie swoim miłym szkockim akcentem.
Podziękowałem mu.
— Sprawozdanie z wybuchu w kopalni było bardzo dobre, tak zresztą jak i opis pożaru w Sauthwark. Trzeba panu przyznać prawdziwy talent deskrypcyjny. Ale co za interes miał pan dzisiaj do mnie?
— Chciałem pana o coś prosić.
W oczach jego, utkwionych we mnie, błysnęło zdumienie.
— No, no, o co chodzi?
— Czy nie zechciałby pan, panie redaktorze, poruczyć mi jaką misję z ramienia naszego pisma? Dołożyłbym wszystkich starań aby wywiązać się dobrze z zadania.
— Niech pan określi bliżej rodzaj tej misji, panie Malone.
— Pragnąłbym wziąść udział w takiej, któraby była połączona z jaknajwiększą sumą niebezpieczeństw. Upewniam pana że zrobiłbym wszystko co jest w mojej mocy aby pana zadowolić. Im więcej niebezpieczeństw tem chętniej się ich podejmę.
— A więc tak się panu śpieszy aby stracić życie?
— Aby znaleźć cel życia, panie redaktorze.
— Hm, młody przyjacielu, wydaje mi się pan dosyć egzaltowany. Ale muszę panu powiedzieć że czas takich misji już przeszedł. Rezultaty ich są zbyt nikłe w stosunku do wydatków, jakie za sobą pociągają, no i rzecz oczywista iż na ich czele mógłby stanąć człowiek z wyrobionem nazwiskiem, wzbudzający zaufanie ogółu. Niestety przestrzenie dotychczas oznaczane jako nieznane na mapie, zostały już oddawna zwiedzone i opisane. Jednakowoż — dodał po chwili z nagłym uśmiechem — te słowo o misjach naprowadza mnie na pewną myśl, co pan sądzi o zdemaskowaniu i ośmieszeniu takiego współczesnego Münchhausena? Przedstawienie go w kłamcę jakim jest w istocie. Jak się panu podoba taka idea?
— Wszystko mi jedno co to będzie, gdzie i jak.
Mc Ardle pogrążył się na parę chwil w myślach.
— Przedewszystkiem musiałby pan zbliżyć się do tego gościa, lub przynajmniej wymóc na nim parę chwil rozmowy — rzekł wreszcie — nie można panu odmówić talentu w obcowaniu z ludźmi i zdobywaniu ich sympatyj. Nie wiem czy jest to specjalny czar młodości, czy jakiś rodzaj magnetyzmu czy jeszcze co innego, ale ja sam doświadczam tego w stosunku do pana.
— Dziękuję panu redaktorowi.
— Czemuż więc nie miałby pan spróbować szczęścia z prof. Challengerem?
Przyznaję iż byłem zdumiony.
— Profesor Challenger — powtórzyłem — ten słynny zoolog? Czy to ten sam który pokaleczył Blundella, reportera z „Telegrafu“?
Redaktor uśmiechnął się drwiąco.
— Cóż to szkodzi? Wszak pan sam twierdził przed chwilą że pan szuka niebezpieczeństw.
— Moje pytanie było natury czysto informacyjnej, — odparłem.
— Nie inaczej je zrozumiałem. Nie przypuszczam zresztą aby profesor był zawsze tak gwałtowny, Blundell trafił na nieodpowiednią chwilę, lub też niezgrabnie wziął się do rzeczy. Pan będzie miał więcej szczęścia lub więcej taktu. Mam wrażenie że się to panu uda, a byłaby to cenna gratka dla naszej „Gazety“.
— Ale — zauważyłem — nie wiem nic o tym profesorze. Pierwszy i jedyny raz słyszałem o nim gdy Blundell wytoczył mu sprawę o pobicie.
— Osoba profesora interesowała mnie trochę, to też dostarczę panu pewnych danych o nim — z tymi słowy redaktor wyciągnął jakąś notatkę z szuflady biurka. Mam tu jego króciutki życiorys, czytam go panu:
„Challenger, Jerzy Edward. Urodzony w Largs w 1863. Wykształcenie pobierał w Akademji w Largs i w Uniwersytecie w Edynburgu. W r. 1892 był asystentem dyr. Muzeum Brytyjskiego, w 1893 Kierownikiem Wydziału Antropologii Porównawczej. Zrzekł się tego stanowiska w tym samym roku, po wymianie cierpkich listów z dyrekcją. Nagrodzony medalem Crayston za prace w dziedzinie zoologji. Jest członkiem następujących towarzystw naukowych zagranicznych — „cała masa nazw, zajmujących kilka wierszy drobnego druku“ — Société Belge, Amerykańska Akademja Nauk, La Plata, etc. etc. Ex-prezydent T-wa Poleontologicznego, Sekcji H. Stowarzyszenia Wielkobrytańskiego“ no i tak dalej, tak dalej. „Wydał następujące prace: Kilka uwag o budowie czaszki Kałmuków“, „Studja nad rozwojem kości pacierzowej“ oraz wiele broszur, z pośród których jedna, a mianowicie „Sofizmaty Weismannizmu“ wywołała gorącą dyskusję na Kongresie Zoologów w Wiedniu. Ulubionymi rozrywkami profesora są spacer i sport alpejski. Adres: Emmore Park, Kensington, W“.
— Proszę weź pan tę notatkę. Nie mam dziś żadnego innego polecenia dla pana.
Wsunąłem papier do kieszeni.
— Jeszcze chwileczka panie redaktorze — rzekłem, zauważywszy iż mam przed sobą już nie rumianą twarz mego szefa, lecz jego różową, łysą głowę — nie zdaję sobie wyraźnie sprawy w jakim celu mam starać się o interview z tym profesorem. Czegóż to on dokonał?
Czerwona twarz ukazała się znów przedemną.
— Przed dwoma laty udał się do Ameryki Południowej na samotną ekspedycję. Wrócił w zeszłym roku. Nie ulega wątpliwości iż był ostatnio w Ameryce Południowej, ale nie chce powiedzieć gdzie. Początkowo opowiadał o swoich przygodach i odkryciach, lecz przyłapany na jakichściś niedokładnościach zamknął się w sobie jak ostryga. Są dwie alternatywy: albo przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego, albo człowiek ten jest mistrzem łgarzy, i to ostatnie wydaje się znacznie prawdopodobniejszem. Na poparcie swych twierdzeń miał jakieś uszkodzone fotografje, które uważano za sfałszowane. Koniec końców facet stał się tak drażliwym że nie pozwala sobie zadawać żadnych pytań a reporterów zrzuca ze schodów. Zdaniem mojem jest to poprostu megaloman z manią naukową. Takim jest ten pański profesor, panie Malone. No a teraz niech pan ucieka i niech pan spróbuje coś wykombinować z całej takiej sprawy. Jest pan chyba w tym wieku, gdy mężczyzna nie potrzebuje opieki. Zresztą nic panu nie grozi. Mamy przecież ustawę, chroniącą urzędnika w trakcie wykonywania funkcji, związanych z jego zawodem.
Uśmiechnięta, rumiana twarz zmieniła się w różowawą gładziutką półkulę ocienioną jasnym nikłym puszkiem; audjencja była skończona.
Wyszłem z redakcji, kierując się w stronę mego klubu, ale zamiast wejść doń zatrzymałem się nad rzeką, i, wsparty o żelazną balustradę wpatrywałem się długo w ciemne tłustawe wody. Najlepsze myśli przychodzą mi do głowy gdy jestem na świeżem powietrzu; wyjąłem więc notatkę dotyczącą profesora Challengera i przeczytałem ją w świetle latarni. I wówczas coś jak natchnienie błysnęło mi w mózgu: zrozumiałem że jako dziennikarz nie będę mógł nawet zbliżyć się do profesora. Ale czyż z króciutkiej jego biografji nie wynikało jasno że człowiek ten był fanatykiem nauki? Czy nie byłby bardziej dostępnym gdyby doń podejść pod jej pokrywką? Postanowiłem spróbować.
Weszłem do Klubu. Było trochę po jedenastej, i choć wielka sala nie była jeszcze pełną, jednak znajdowało się w niej już sporo osób. W fotelu przy kominku zauważyłem odrazu wysokiego, kościstego mężczyznę, który zwrócił się ku mnie, jak tylko zająłem miejsce obok. Był to człowiek na którym mi właśnie w tej chwili zależało: Henryk Tarp, współpracownik czasopisma „Przyroda“, chuda, sucha figura, ale w gruncie rzeczy, jeden z najlepszych, najuczynniejszych ludzi w świecie. Bez wstępów przystąpiłem do mojej sprawy.
— Czy pan słyszał o profesorze Challenger?
— Challenger? — Tarp zmarszczył brwi z wyrazem nagany — Challenger wrócił niedawno z Ameryki, przywożąc stamtąd jakąś niesłychana historję.
— Co za historję?
— Kompletny nonsens o jakichściś zwierzętach które tam napotkał. Zdaje mi się zresztą że sam zorjentował się co do możliwości tego co opowiadał. W każdym razie cofnął to wszystko. Na zebraniu u Rentera plótł rzeczy w które sam nie mógł wierzyć. Była to wogóle skandaliczna sprawa. Z początku miał nawet zwolenników ale prędko ich zraził.
— Czem?
— Swoim niemożliwym zachowaniem i nieznośną szorstkością. Weźmy naprzykład biednego Wadley’a, z Tow. Zoologicznego, który mu posłał następujące zaproszenie: „Prezes Inst. Zoologicznego przesyłając serdeczne pozdrowienie panu profesorowi Challenger, prosi go uprzejmie o zaszczycenie swoją obecnością najbliższego zebrania Instytutu“. Odpowiedź Challengera była poprostu niecenzuralna.
— Naprzykład?
— Mówiono że brzmiała mniejwięcej w ten sposób: „Profesor Challenger przesyłając panu Prezesowi Instytutu Zoologicznego serdeczne pozdrowienie, prosi go uprzejmie aby się wyniósł do licha“.
— Wielki Boże!
— To samo wykrzyknął biedak Wadley. Przypominam sobie słowa z jakiemi zwrócił się do zebranych: „w ciągu pięćdziesięciu lat mojej działalności naukowej“... — wydawał się do głębi wzburzony.
— Wie pan coś więcej o tym Challengerze?
— Jak panu wiadomo jestem bakterjologiem; faktycznie żyję w promieniu mikroskopu, i dlatego trudno mi należycie ocenić to, co widzę gołem okiem. Uważam się za żołnierza, wartującego na granicy zakreślonej przez siły wyższe ludzkiemu poznaniu, i czuję się bardzo nieswojo gdy muszę porzucić moje laboratorium i wejść między krzykliwe, wielkie, szorstkie ludzkie istoty. Nie lubię żadnych plotek jednak w ciągu rozmów naukowych słyszałem niejednokrotnie o Challengerze, bo należy on do tych ludzi o których nie można nie słyszeć. Jest to istotnie mądry człowiek — istna baterja naładowana siłą i żywotnością, ale kłótliwy, niewychowany, blagier, i w dodatku niezbyt skrupulatny. Przekroczył miarę temi rzekomemi fotografjami z Ameryki Południowej.
— Nazwał go pan blagierem, ale na czem zasadza się ta jego blaga?
— Nie na jednem, ale ostatnio wyraziła się w stosunku do Weissmanna i ewolucji. Zdaje mi się, że miał nawet z tego powodu wiele nieprzyjemności na zjeździe w Wiedniu.
— Może mi pan to wytłomaczyć o co to chodziło?
— Trudno to powiedzieć w kilku słowach, ale mamy w redakcji sprawozdanie ze zjazdu w tłumaczeniu. Niech pan to przeczyta.
— Właśnie o to chciałem prosić. Mam zamiar wyjednać interwju tego gościa i muszę mieć jakiś powód po temu. Jest pan bardzo uprzejmy pomagając mi w tej sprawie. Chodźmy zaraz o ile nie jest zapóźno.
W pół godziny później siedziałem w redakcji „Przyrody“ przed olbrzymim tomem, otwartym na artykule: „Weissmann versus Darwin“ zatytułowanym dodatkowo: „Protesty w Wiedniu. Gorące utarczki“. Ze względu, na moją, nieco zaniedbaną edukację, nie byłem w stanie zrozumieć całokształtu artykułu, ale jasnem było że angielski profesor potraktował temat w sposób nader agresywny, czem silnie uraził swych kolegów z Kontynentu. „Protesty „Gwar“, „Odwołanie się do przewodniczącego“ — były to słowa które przedewszystkiem rzuciły mi się w oczy. Co do treści artykułu, to czytając go, miałem wrażenie, jakgdyby w przeważającej części pisany był po chińsku.
— Byłbym wdzięczny gdyby mi to pan przełożył na angielski — zwróciłem się patetycznie do mojego towarzysza.
— To już jest tłomaczenie.
— No to w takim razie spróbuję to zrozumieć w oryginale.
— Istotnie, dla laika jest to rzecz nieco za specjalna.
— Gdybym chociaż mógł stąd wyłowić jedną, dobrą, treściwą sentencję, wyrażającą jakąś jasną myśl ludzką! Ach, już jest. Ta mi wystarczy. Wydaje mi się że rozumiem ją w pewien mglisty sposób. Przepiszę ją sobie, i będzie ona moją gwiazdą przewodnią w drodze do strasznego profesora.
— Czy mogę czemś jeszcze panu służyć?
— Owszem, chciałbym napisać do niego, i gdybym mógł stąd ten list wysłać, podając wasz adres, nadałoby mu to pożądany charakter.
— Pański gość wpadnie tutaj, narobi hałasu, połamie nam meble.
— Nie, nie... pokażę panu list, i upewniam pana że nie będzie w nim nic rozdrażniającego.
— No więc oto moje biurko i fotel. Papier znajdzie pan tu. Chciałbym spojrzeć na list przed wysłaniem.
Ułożenie tego listu zajęło mi dosyć czasu, ale pochlebiam sobie że wypadł nienajgorzej. Z pewną dumą odczytałem go krytycznie nastrojonemu bakterjologowi.
„Szanowny Panie Profesorze — głosił list — jako zapalony badacz natury z żywem zainteresowaniem śledziłem Pańskie wywody co do różnicy między Darwinem a Weissmannem. Niedawno zagłębiłem się ponownie w tych zagadnieniach, odczytując powtórnie....
— Piekielny kłamczuchu! — wtrącił Henryk Tarp.
— „odczytując powtórnie mistrzowski referat jaki Sz. pan Profesor wygłosił w Wiedniu. Jasna i wspaniała ta praca jest ostatnim słowem w tej dziedzinie nauki. Napotkałem tam wszelako jedno zdanie, które poniżej cytuję:
— „usilnie protestuje przeciwko nieuzasadnionemu i kompletnie dogmatycznemu twierdzeniu iż każde oddzielne „id“ jest samo w sobie mikrokosmem, o historycznej budowie, ukształconej powolnie przez cały szereg pokoleń“. Czy zważywszy ostatnie odkrycia, Pan Profesor nie skłaniałby się do zmiany powyższego twierdzenia? Czy nie uważa Sz. Pan iż jest ono wyrażone nieco za silnie? Niniejszem chciałbym prosić uprzejmie o udzielenie mi kilku chwil rozmowy, gdyż zastanawiając się głęboko nad tym tematem, doszłem do pewnych wniosków, które pragnąłbym rozwinąć w osobistej rozmowie. Jeżeli Sz. pan Profesor niema nic przeciwko temu będę miał zaszczyt odwiedzić Go pojutrze (środa) o jedenastej w południe.
Łącząc wyrazy najgłębszego szacunku kreślę się
uniżony sługa: Edward M. Malone“.
— No jak się panu podoba? zapytałem tryumfująco.
— Jeśli to zgadza się z pańskim sumieniem...
— Sumienie i ja jesteśmy dotychczas zawsze w zgodzie.
— Ale co pan chcesz zrobić?
— Dostać się do niego. Skoro raz będę w jego gabinecie, znajdę jakiś punkt oparcia. Może nawet posunę się do szczerego wyznania. Jeśli ten człowiek jest sportsmenem to mój postępek może go ująć.