Świat zaginiony/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom I
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
„Jest to człowiek zupełnie niemożliwy“.

Nie było sądzonem, aby obawy czy nadzieje mego przyjaciela spełniły się. Przyszedłszy doń w środę rano zastałem już list ze stemplem West Kensigtonu, imię moje wypisane było na kopercie charakterem, który przypominał sploty kolczastego drutu. Treść listu była następującą:

Enmore Park, W.

Panie, otrzymałem list pański, w którym popiera pan moje wywody, aczkolwiek nie sądzę aby potrzebowały bądź pańskiego bądź wogóle czyjegokolwiek poparcia. Pozwolił pan sobie użyć słowa „wywody“ określając moje badania nad teorją Darwina, które to słowo w podobnem zestawieniu jest poniekąd obrazą. Będąc jednak przekonanym że zgrzeszył pan raczej przez nieświadomość i brak taktu niżeli przez złośliwość, nie chcę rozwodzić się nad tą sprawą. Przytacza pan z mego referatu jedno zdanie, którego nie może pan dokładnie zrozumieć. Byłbym skłonny mniemać, iż treść tego twierdzenia może się wymknąć jedynie osobnikowi o umysłowości niższej od przeciętnego poziomu, jeśli jednak słowa moje wymagają komentarzy jestem gotów przyjąć pana o naznaczonej przezeń godzinie, choć wszelkie wizyty tak jak i wszelcy goście są mi niezmiernie niemili. Co do Pańskiego przypuszczenia iż mógłbym zmienić moje zdanie, to muszę pana poinformować, iż nie leży to w moich obyczajach, wówczas gdym to zdanie rozważył i głosił. Zechce pan łaskawie pokazać kopertę tego listu memu służącemu Austinowi, który musi uciekać się do wszelkich środków ostrożności, aby chronić mnie przed natrętnymi nędznikami, nadającymi sobie miano „dziennikarzy“
Jerzy Edward Challenger“.

Taki to list odczytałem głośno Henrykowi Tarp, który tego dnia zjawił się wcześniej, aby dowiedzieć się o rezultacie moich starań. Jedyną jego uwagą było: „sprzedają teraz jakieś nowe lekarstwo, cuticura czy coś w tym guście, które działa lepiej od arniki“. Niektórzy ludzie mają tego rodzaju dziwne pojęcie o dowcipie.
Było blisko pół do jedenastej, gdy wręczono mi list, ale dorożką samochodową przybyłem bez spóźnienia na oznaczony czas. Dom, przed którym się zatrzymałem miał wygląd imponujący, a wielki portyk, i ciężkie kotary świadczyły o zamożności okropnego profesora. Drzwi otworzył mi dziwaczny, smagły, jakby zasuszony osobnik, niewiadomego wieku, ubrany w ciemną kurtkę szoferską i brunatne getry. Dowiedziałem się później, iż był on szoferem, pełniącym zarazem funkcję odprawianych kolejno lokai. Obejrzał mnie od stóp do głów badawczem, błękitnem okiem.
— Naznaczone widzenie? spytał.
— Tak jest.
— Ma pan list?
Wyciągnąłem kopertę.
— Dobrze.
Wydawał się człowiekiem małomównym. Gdy weszłem za nim przez korytarz zatrzymała nas nagle drobna kobietka, która wyjrzała zza drzwi jadalnego, jak się później okazało, pokoju. Była przystojna, żywa, ciemnooka, podobna z typu raczej do francuski, niż do angielki.
— Przepraszam na jedna chwilę — rzekła — Austin proszę zaczekać. Niech pan wejdzie. Pozwolę sobie spytać, czy pan zna mego męża?
— Nie pani, nie mam przyjemności.
— W takim razie zawczasu za niego przepraszam. Muszę panu powiedzieć, iż jest to człowiek niemożliwy — absolutnie niemożliwy. Po takiem uprzedzeniu będzie pan skłonniejszy do wyrozumiałości.
— Jest to bardzo uprzejmie z pani strony.
— Niech pan bezzwłocznie opuści pokój, jeżeli mąż zacznie się unosić. Niech się pan z nim nie sprzecza. Pokaleczył już za to parę osób. Później robi się z tego głośna sprawa, która odbija się na mnie, na nas wszystkich. Mam nadzieję, że to nie o Ameryce Południowej chce pan z nim rozmawiać?
Nie mogłem kłamać wobec kobiety.
— Mój Boże! toż to najniebezpieczniejszy temat. Jestem przekonaną, iż nie uwierzy pan ani w jedno słowo, które panu powie, i nie dziwię się temu. Niech pan udaje, że pan wierzy, to wszystko przejdzie gładko. Niech pan nie zapomina, że on sam wierzy we wszystko co mówi. O tem mogę pana zapewnić. Niema na świecie uczciwszego odeń człowieka. Ale nie zwlekajmy dłużej, bo mógłby coś podejrzewać. Jeśli mój mąż stanie się niebezpiecznym — naprawdę niebezpiecznym — niech pan zadzwoni i niech pan się broni dopóki nie nadbiegnę. Zazwyczaj udaje mi się go uspokoić, nawet w najgorszych napadach.
Z tymi to, wzbudzającymi otuchę, słowy, pani domu powierzyła mnie znów, opiece milczącego Austina, któren w ciągu naszej krótkiej rozmowy, czekał jak spiżowy posąg milczenia i dyskrecji, aby zaprowadzić mnie aż na koniec korytarza. Rozległo się pukanie we drzwi, jakiś pomruk z zewnątrz i znalazłem się w obecności profesora.
Siedział na ruchomym fotelu przed szerokiem biurkiem, zarzuconem książkami, mapami i wykresami. Kiedym wszedł okręcił się z krzesłem, aby spojrzeć na mnie.
Powierzchowność jego uderzyła mnie. Przygotowany byłem ujrzeć osobistość niezwykłą, ale nie tak zdumiewającą! Jego wielkość, imponująca wielkość, przestraszała niemal. Głowę miał olbrzymią, największą głowę ludzką jaką w życiu widziałem. Jestem przekonany, że jego kapelusz, gdybym się kiedykolwiek był odważył go włożyć, ześlizgnąłby mi się na ramiona. Jego twarz i głowa przypominały assyryjskiego byka, cerę miał jasną; łopatowata zaś z kształtu broda, spływająca na piersi, była tak ciemna, że aż wpadała w odcień błękitny. Włosy miał dziwne, spadające jakimś kędziorem na masywne czoło. Oczy jego, pod gęstwą czarnych, krzaczastych brwi, połyskiwały szaro-niebieskim blaskiem, bardzo jasne, bardzo silne, i bardzo przenikliwe. Olbrzymi zwał jego ramion i potężnie rozrośnięty tors, widniały nad biurkiem wraz z dwojgiem wielkich, pokrytych czarnym włosiem, rąk. Wszystkie te szczegóły wraz z grzmiącym, rykliwym, turkoczącym głosem — złożyły się na moje pierwsze wrażenie o słynnym profesorze Challenger.
— No i co? rzekł, obrzucając mnie aroganckim spojrzeniem — no i co teraz?
Czułem iż muszę opanować moje uczucia, gdyż w przeciwnym razie wywiad mój zakończy się niezwłocznie.
— Pan był łaskaw naznaczyć mi na dzisiaj widzenie — rzekłem pokornie, pokazując mu kopertę.
Wyciągnął z biurka mój list i położył go przed sobą.
— A, wiec pan jest tym młodym człowiekiem, który nie rozumie po angielsku!
O ile się nie mylę zgadza się pan z moimi poglądami?
— Najzupełniej, panie profesorze, najzupełniej! — Byłem nader emfatyczny.
— Wielki Boże! Cóż to za zaszczyt dla mnie, nieprawdaż? Wiek pański i wygląd dają pańskiemu zdaniu wagę podwójną. No, w każdym razie jest pan więcej wart od tego całego stada świń w Wiedniu, których wspólne napaści nie są bardziej obraźliwe jak poszczególne ataki naszych angielskich wieprzaków.
Spojrzał na mnie, jak na przedstawiciela tego rodzaju zwierząt.
— Zdaniem moim zachowali się ohydnie — zauważyłem.
— Upewniam pana że potrafię sam się bronić i nie potrzebuję pańskiego współczucia. Sam jeden wobec swoich wrogów Jerzy Edward Challenger czuje się najszczęśliwszym. No mój panie, weźmy się do skrócenia, o ile możliwe tej wizyty, która prawdopodobnie nie jest miłą dla pana, a jest nad wyraz nużącą dla mnie. O ile mi się zdaje ma pan pewne uwagi co do poglądów jakie wyraziłem w moim referacie?
To jego brutalne dążenie do celu mojej wizyty utrudniło wszelki wybieg. Trzeba było nadrabiać miną i wyczekiwać lepszej okazji. Z odległości wydawało się to znacznie łatwiejszem. Czyż irlandzki mój spryt nie wyratuje mnie z opresji wówczas, gdy tak gwałtownie potrzebowałem ratunku?
Profesor patrzył na mnie swymi ostrymi, stalowymi oczyma, mrucząc: „No więc, proszę, proszę“.
— Jestem zaledwie początkującym — zacząłem ze słabym uśmiechem — powiedziałbym raczej materjałem na badacza. Temniemniej jednak zdawało mi się, że był pan, profesorze, nieco surowym dla Weissmanna w całej tej sprawie. Czy od tego czasu wypadki nie — hm, nie przemawiają za jego twierdzeniami?
— Jakie wypadki? — spokój z jakim mówił, był niemal groźnym.
— No oczywiście zdaję sobie sprawę, iż nie zdarzyło się nic coby można nazwać rozstrzygającym. Miałem jedynie na uwadze ogólny zwrot myśli współczesnej, ogólny, że tak powiem, naukowy punkt widzenia.
Z wielką powagą pochylił się ku mnie.
— Wiadomem jest panu, jak się spodziewam, — zaczął, zaznaczając poszczególne punkty rozmowy kolejnem zaginaniem palców — że index czaszkowy jest stałym motorem?
— Oczywiście — odparłem.
— I że telegonja jest „sub judice“?
— Bezwątpienia.
— I że plazma zarodcza jest różną od jajka partenogenicznego?
— Ależ naturalnie — zawołałem, oczarowany własnem zuchwalstwem.
— Czegóż to jednak dowodzi? — zapytał uprzejmym, przekonywującym głosem.
— Istotnie — szepnąłem — czegóż to dowodzi?
— Czy mam panu powiedzieć? zagadnął.
— Ach, proszę.
— Dowodzi to — ryknął w nagłym ataku furji — że jesteś pan najbezczelniejszym oszustem w Londynie, — nędznym, nikczemnym dziennikarzem, mającym tyleż wiedzy co przyzwoitości!
Zerwał się na nogi z szaloną wściekłością w oczach. Ale nawet w tej chwili nerwowego natężenia zdumiałem się spostrzegłszy, iż był to człowiek zupełnie niskiego wzrostu. Sięgał mi zaledwie po ramię — cała siła żywotna tego wstrzymanego w swym rozwoju Herkulesa, wyraziła się w szerokości ramion i w rozmiarach głowy.
— Nonsens — krzyczał wsparty dłonią o biurko, wykrzywiając konwulsyjnie twarz — wszystko com panu powiedział jest naukowym nonsensem! I pan doprawdy przypuszczał, że swoim ptasim rozumem może się mierzyć ze mną? Wyobrażacie sobie, nędzne pismaki, że jesteście wszechmocni, że wasza pochwała wznosi człowieka, a wasza nagana go poniża. Wszyscy powinni kłaniać się przed wami i żebrać o łaskawe słowo! Temu każecie stać na przednich łapach, tamtemu spuścić nos na dół. Nędzne płazy, znam was doskonale! Umiecie zadzierać głowy, choć nie tak dawno obcinano wam uszy. Zatraciliście wszelkie poczucie przyzwoitości. Nadęte balony! Ja wam dam nauczkę! Tak mój panie, nie zwyciężycie Jerzego Edwarda Challengera! Niech choć jeden człowiek nie poniży się przed wami! Ostrzegałem was, ale skoro w dalszym ciągu leziecie do mnie, to musicie ponosić konsekwencje. Najście mego domu, mój łaskawco, to jest najście! Zagrał pan sobie w trochę niebezpieczną grę i zdaje mi się żeś ją pan przegrał.
— Pozwolę sobie zauważyć — rzekłem podchodząc do drzwi i otwierając je — że może pan być tak nieuprzejmym jak się panu podoba, ale wszystko ma swoje granice. Nie dam się tknąć.
— Nie da się pan? Powoli zbliżał się do mnie w dziwnie groźny sposób, ale zatrzymał się i włożył obie ręce w kieszenie krótkiej, jakgdyby chłopięcej kurtki, którą miał na sobie — już kilku z was wyrzuciłem z mego domu. Pan będziesz czwartym, albo piątym. Kosztuje to trzy funty piętnaście szylingów za każdym razem. Wydatek spory, ale niezbędny. Więc czemuż, mój panie, nie miałby pan pójść śladem swoich kolegów? Mnie się zdaje, że to pana nie ominie.
I ruszył znów ku mnie, stąpając na palcach, jak jaki baletnik.
Mógłbym się rzucić ku drzwiom sieni, ale byłoby to zbyt upokarzające. Przytem począł wzbierać we mnie uzasadniony gniew. Przed chwilą, oskarżając mnie o oszustwo, miał zupełną słuszność, ale jego obecne groźby przeważyły szale na moją stronę.
— Jestem zmuszony prosić pana o trzymanie rąk przy sobie. Nie zniosę podobnej obelgi.
— O tam do licha! — czarne jego wąsy uniosły się nieco nad ustami, ukazując białe kły — nie zniesie pan?
— Niech pan nie robi z siebie durnia, profesorze, — zawołałem — co pan zamierza? Ja ważę 210 funtów, mam stalowe muskuły, co sobotę ćwiczę w Londyńsko-Irlandzkim klubie, jako filar centrum i nie jestem człowiekiem, który...
W tej właśnie chwili rzucił się na mnie. Całe szczęście, żem otworzył drzwi, bo inaczej bylibyśmy je wyłamali. Wykonaliśmy jakieś straszne „salto mortale“ przez cały korytarz. Jakimś cudem zawadziliśmy po drodze o krzesło i porwaliśmy je za sobą na ulicę. Miałem usta pełne jego brody, trzymaliśmy się za bary, nasze ciała były splecione, a przeklęte krzesło plątało się nam między nogami. Przezorny Austin otworzył drzwi od sieni. Stoczyliśmy się po schodach na ulicę, niczem dwaj akrobaci w cyrku, ale jak się okazuje, trzeba mleć sporo praktyki, aby sztukę tę wykonać bez szkody dla siebie. Krzesło rozprysło się w kawałki na bruku, a my stoczyliśmy się do rynsztoka. Profesor zerwał się na nogi i, wygrażając mi pięściami, oddychał jak astmatyk.
— Dosyć? — warczał.
— Byku ohydny! — zawołałem, podnosząc się z ziemi.
Bylibyśmy się znowu spróbowali, bo wściekłość jeszcze go nie opadła, ale los wybawił mnie z przykrej sytuacji. Policjant, z notesem w ręku, stanął obok nas.
— Co to znaczy? Jak panom nie wstyd — rzekł i była to, doprawdy, najrozsądniejsza uwaga, jaką słyszałem w Enmore Parku — proszę mi powiedzieć — nalegał, zwracając się do mnie — o co to poszło?
— Ten pan napadł na mnie — odparłem.
— Czy pan napadł? — zapytał policjant profesora.
Ten oddychał ciężko, ale milczał.
— To już nie pierwszy raz — rzekł policjant, surowo potrząsając głową, — w zeszłym miesiącu miał pan sprawę o to samo. Pan podbił oko temu młodemu człowiekowi. Czy pan wnosi skargę?
Zawahałem się.
— Nie — rzekłem — nie wnoszę.
— A to co znowu? — zdziwił się policjant.
— To moja własna wina. Naszedłem pana w jego domu, choć uprzedzał mnie.
Policjant zamknął notes.
— Poproszę o niezakłócanie spokoju publicznego — rzekł — proszę przechodzić, proszę nie stać! — te słowa zwrócone były do służącej, chłopca rzeźnickiego, i paru innych gapiów, którzy zebrali się wokół nas. Policjant, oddalając się cieżkiemi krokami, pędził przed sobą to stadko. Profesor spojrzał na mnie i jakiś cień wesołości mignął w jego oczach.
— Chodź pan ze mną — rzekł — chcę panu coś jeszcze powiedzieć.

W głosie jego brzmiała groźba, ale temniemniej wszedłem za nim do domu. Austin, jak drewniany automat, zamknął drzwi za nami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.