Świat zaginiony/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom I
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Na placówkach tajemniczego świata.

Nasi przyjaciele w domu powinni cieszyć się wraz z nami, przebyliśmy bowiem pierwszy etap naszej wycieczki i jesteśmy w przededniu sprawdzenia twierdzeń Challengera. Nie dostaliśmy się jeszcze na płaskowzgórze, ale leży ono przed nami i nawet zachowanie profesora Summerlee uległo pewnej zmianie. Nie dlatego aby przyznawał słuszność swemu rywalowi, ale stał się mniej skłonnym do drwin, i coraz częściej zapada w długie milczenie. Muszę jednak cofnąć się w mem opowiadaniu do miejsca, w którem je przerwałem. Odsyłamy do domu jednego z naszych indjan, który się zranił; jemu to powierzam ten list, nie bez poważnych wątpliwości czy dojdzie według naznaczenia.
Urwałem moje opowiadanie na pobycie naszym w indyjskiej wiosce, dokąd doniosła nas „Esmeralda“; niniejszy list muszę rozpocząć złą nowiną, gdyż dziś wieczorem zdarzyło się przykre zajście, (pomijam milczeniem nieustanne kłótnie dwuch profesorów) które mogło zakończyć się tragicznie.
Wspominałem już poprzednio o Gomezie, tym metysie, który tak dobrze włada angielskim; jest to dobry i chętny pracownik, lecz niestety odznacza się, powszechna wśród metysów wadą ciekawości. Wczorajszego wieczoru ukrył się koło namiotu, gdzieśmy debatowali nad dalszymi planami podróży, lecz został wyśledzony przez olbrzyma Zambo, który jest przywiązany do nas jak pies, a zarazem pała nieubłaganą, rasową nienawiścią do metysów. Otóż Zambo porwał za kark Gomeza i stawił go przed nami, Gomez zaś wyciągnął nóż i byłby bezwątpienia zabił murzyna, gdy go ten, dzięki swej sile, nie był rozbroił. Sprawa zakończyła się początkowo połajaniem, poczem dwaj przeciwnicy podali sobie ręce i miejmy nadzieję, że wszystko się załagodzi.
Co do utarczek między uczonymi, to są one nieustanne i ostre. Trzeba przyznać, że Challenger jest w najwyższych stopniu zaczepny, natomiast Summerlee zgryźliwością swoją zaostrza wzajemne stosunki. Wczoraj wieczorem Challenger opowiadał nam, że nie lubi przechadzać się nad Tamizą, ze względu na przesąd, iż przy patrzeniu w rzekę można ujrzeć w jej głębi swoje przeznaczenie. Oczywiście, jest przekonany, że czeka nań opactwo Westminsterskie; Summerlee zauważył natychmiast, iż ponieważ więzienie Millbank zostało już zburzone, nic więc nie usprawiedliwia obaw profesora. Zarozumialstwo Challengera jest jednak zbyt wielkie, aby mógł się uczuć naprawdę obrażonym, uśmiechnął się więc tylko i rzekł z pobłażliwą wzgardą „doprawdy, doprawdy!“ Są obydwaj jak dzieci; jeden uszczypliwy i uparty, drugi wyniosły i zarozumiały, a obaj obdarzeni niezwykłą wiedzą, która ich wyniosła na czoło współczesnej nauki. Im więcej poznaje się życie, tem głębiej, widzi się przepaść między umysłowością, charakterem i duchem.
Następnego dnia rozpoczęliśmy prawdziwą wyprawę. Całe nasze mienie pomieściło się z łatwością w dwóch czółnach, a personel nasz podzieliliśmy na dwie partje po sześć osób w każdej, bacząc, w interesach ogólnego pokoju, aby profesorowie byli rozdzieleni. Ja jechałem z Challengerem, który był w doskonałym humorze, promieniejąc szczęściem i milczącą ekstazą. Poznałem jednak już na tyle jego usposobienie, aby wiedzieć, że ten słoneczny nastrój może w każdej chwili przerodzić się w najokropniejszą burzę. Jeżeli jednak niepodobna czuć się całkiem swobodnym w towarzystwie profesora, to również i niepodobna się w niem i znudzić, gdyż w ciągłym naprężeniu nerwów oczekuje się zmiany, jaka zajść może w jego humorze.
Przez dwa dni płynęliśmy rzeką, szerokości kilkuset yardów, której wody były brunatne, ale tak przezroczyste, iż widać było przez nie dno. Jedna połowa dopływów Amazonki, odznacza się taką wodą, podczas gdy druga, ma wodę białawą i mętną; różnica tu zależy od gruntów przez jakie przepływają. Brunatne potoki płyną łożyskiem zasłanem gnijącemi wodorostami, a mętna — przez gliniaste pokłady. Dwukrotnie natrafialiśmy na gwałtowne prądy, i za każdym razem musieliśmy przenosić czółna, nakładając drogi o jaką milę. Na szczęście lasy, przez które przechodziliśmy, są odwieczne, a wskutek tego łatwiejsze do przebycia, niż lasy młodsze, gęsto poszyte. Nie zapomnę nigdy wrażenia jakie wywarły na mnie. Żyjąc w mieście nie wyobrażałem sobie nigdy aby pnie drzew mogły być tak grube, wysokość ich tak ogromną; strzelając w górę jak wspaniałe kolumny, kędyś, het, nad naszymi głowami splatały swe zielone konary w gęste sklepienie, przez które, rozpraszając uroczysty półmrok, przedzierał się czasem złotawy promień słońca.
Szliśmy bezszelestnie po grubym, miękkim dywanie mchowym, a takie ukojenie spłynęło na nas, jakie się odczuwa w półmroku świątyni. Nawet donośny głos profesora Challengera zniżył się do szeptu. Nigdybym nie potrafił nazwać tych drzew, ale nasi uczeni wskazywali kolejno cedry, drzewa jedwabniste, drzewa bawełniane, jednym słowem całą różnorodność roślin, w które obfituje ten cudowny kraj. Śliczne orchidee, i wielobarwne mchy pięły się po czarnych pniach drzew, a zabłąkane promienie słońca padały na złociste „allemandy“ purpurowe gwiazdy „taesonie“ i na błękitne „inomae“ tworząc obrazki wprost czarodziejskie. Życie, nienawidzące ciemności, rwie się w tych mrocznych głębinach uporczywie ku światłu. Nawet najdrobniejsze roślinki dążą ku niemu, pnąc się wokół pni swej mocniejszej braci. Pnące rośliny dochodzą tu do niezwykłej bujności, ale nawet te, które z natury pnącemi nie są, nauczyły się tu tej sztuki, uciekając z mrocznych cieni, tak że zwykły jaśmin, pokrzywy, a nawet polna „jacitara“ owijają się wokół pni cedrowych i dążą ku ich szczytom, do słońca.
Wśród otaczającej nas puszczy nie znaleźliśmy ani śladu zwierzęcego życia, lecz bezustanny szmer i ruch nad naszymi głowami zdradzał obecność wężów, ptaków i małp, które ukryte wysoko pod zielonem sklepieniem, musiały ze zdumieniem patrzeć wdół na nasze ciemne, drobne postacie, wędrujące w półmroku. O wschodzie i o zachodzie słońca rozlegał się chór małp, i ostry skrzek papug, lecz w czasie dziennego upału nic nie przerywało ciszy, prócz łagodnego brzęczenia owadów, podobnego do dalekiego rozgwaru fal, a wśród potężnych konarów drzew żaden ruch nie zdradzał życia. Raz jeden tylko cień jakiegoś niedźwiedzia, lub wielkiego mrówkojada, zamajaczył ciężko wśród splątanych zarośli. Był to jedyny ślad zwierza, jaki spotkałem w tym olbrzymim lesie.
A jednak były wskazówki, że nawet życie ludzkie pulsowało niedaleko tych dzikich ustroni. Na trzeci dzień podróży usłyszeliśmy dziwnie głęboki, jakby łkający odgłos w powietrzu, który to zbliżał się, to znów oddalał. Czółna nasze płynęły zaledwie o parę yardów jedno od drugiego, a Indjanie, pochwyciwszy ten dziwny odgłos, znieruchomieli jak gdyby się nagle zamienili w bronzowe posągi, i nasłuchiwali z wyrazem nieukrywanego przerażenia.
— Co to jest? zapytałem.
— Bębny — niedbale odparł lord Roxton — bębny wojenne. Słyszałem je już nieraz dawniej.
— Tak panie, bębny wojenne — potwierdził Gomez — to dzicy indjanie „bravos“, a nie „manzes“, śledzą nas w drodze: zabiją nas jeśli im się to uda.
— Jakżeż oni mogą nas śledzić? — rzekłem, patrząc w ciemną, głuchą gęstwinę.
Metys wzruszył szerokiemi ramionami.
— Indjanie to potrafią. Mają na wszystko sposoby. Śledzą nas i dają sobie znaki bębnami. Zabiją nas, o ile zdołają.
Popołudniu tegoż dnia — a jak wskazuje mój notatnik, było to we wtorek, 18 sierpnia — już siedem czy osiem bębnów nawoływało się z rozmaitych punktów. Niekiedy waliły szybko, to znów zwalniały tempo, jakby zadając sobie pytania, lub odpowiadając na nie; jeden daleko ze wschodu grzechotał, wysokim, urywanym tonem, drugi po pewnej pauzie wtórował mu z północy głębokim basem. Było coś niewypowiedzianie wstrząsającego i groźnego w tym nieustannym pogwarze, który zdawał się układać w sylaby słów, wypowiedzianych przez metysa: „Pozabijamy was, jeżeli nam się uda. Pozabijamy was, jeżeli nam się uda“. Nic się nie zmieniło w milczącym lesie. Łagodna cisza i uroczysty spokój przyrody królowały w zielonej gęstwinie, z za której nieustannie dobiegał groźny szept ludzi. „Pozabijamy was jeżeli nam się uda“ — mówili na wschodzie. „Pozabijamy was jeżeli nam się uda“ powtarzali na północy.
Przez cały dzień bębny pomrukiwały i szeptały, a groźna ich mowa odbijała się na twarzach naszych kolorowych towarzyszów. Nawet śmiali, skłonni do przechwałek metysi, wydawali się zatrwożeni. Ale przekonałem się zarazem, że i Challenger i Summerlee odznaczają się ogromną odwagą, odwagą uczonych. Tą, która podtrzymywała Darwina wśród niebezpieczeństw w Argentynie, lub Wallace’go wśród ludożerczych plemion malajskich.
Dzięki mądrym nakazom natury umysł ludzki nie może zastanawiać się jednocześnie nad dwoma przedmiotami; tak, że umysł owładnięty ciekawością wiedzy, nie znajduje już miejsca na pospolite, osobiste względy. Przez cały dzień, przy nieustannym, a tajemniczym akompanjamencie pogróżek, nasi dwaj profesorowie obserwowali każdego przelatującego ptaka i każdy krzew nad wybrzeżem, i, tak obojętnie, jak gdyby się znajdowali w palarni Royal Klubu, zamieniali między sobą uszczypliwe uwagi, w których złośliwość Summerlee ścierała się z agresywnością Challengera. Raz jeden tylko raczyli wspomnieć o grożącem niebezpieczeństwie.
— Kannibale ze szczepu Miranha albo Amajuaca — rzekł Challenger wskazując palcem brzmiący odgłosem bębnów las.
— I tak — odparł Summerlee — jak wszystkie te szczepy, używają oni prawdopodobnie narzecza polisyntetycznego i należą do rasy mongolskiej.
— Naturalnie, że polisyntetyczne — rzekł pobłażliwie Challenger — wątpię aby jakie inne narzecze tu istniało, napotkałem ich bowiem przeszło sto, a wszystkie były polisyntetycznego typu. Ale na teorję przynależności do rasy mongolskiej zapatruję się bardzo krytycznie.
— Sądziłbym — zauważył zgryźliwie Summerlee — że nawet pobieżna znajomość anatomji porównawczej wystarcza do potwierdzenia tego faktu.
Challenger tak zaczepnie zadarł głowę, iż z pod brzegów jego kapelusza nie można było nic dojrzeć prócz brody.
— To też pobieżna znajomość istotnie doprowadza do podobnych konkluzji, albo głęboka do innych — rzucił.
Obaj spojrzeli na siebie niechętnie, a wkoło rozlegał się szept: „Pozabijamy was jeżeli nam się uda“.
Na noc umocowaliśmy nasze czółna pośrodku rzeki, posługując się ciężkimi kamieniami zamiast kotwicy, i przygotowaliśmy się do możliwego ataku. Noc jednak minęła spokojnie i o świcie puściliśmy się w dalszą drogę, przy zamierającym poszepcie bębnów. Około trzeciej po południu natrafiliśmy na bardzo bystry prąd, ciągnący się przeszło milę — ten sam, który uniósł czółno Challengera za jego pierwszą podróżą. Przyznaję, iż widok tego prądu ucieszył mnie szczerze, był to bowiem drobny, ale pierwszy fakt potwierdzający opowiadanie Challengera. Indjanie poprzenosili najpierw czółna, a potem pakunki po przez gęste zarośla wybrzeża, podczas gdy my, czterej biali, ze strzelbami w dłoni strzegliśmy ich od niebezpieczeństwa ze strony lasu. Przed wieczorem wyminęliśmy szczęśliwie prądy i posunąwszy się jeszcze o jakie dziesięć mil naprzód, zarzuciliśmy na noc kotwicę. Liczę, że zrobiliśmy ogółem nie mniej jak sto mil w górę rzeki.
Następnego dnia przedpołudniem weszliśmy dalej. Od samego świtu profesor Challenger zdradzał żywe zaniepokojenie, i bezustannie rozglądał się po wybrzeżu. Nagle wydał okrzyk zadowolenia i, wskazując odosobnione drzewo, które wyłoniło się nad zakrętem rzeki, spytał:
— Co to za drzewo?
— Palma Assajska — odparł Summerlee.
— Tak jest. I otóż Assajską palmę obrałem sobie za drogowskaz. Tajemnicze przejście znajduje się o pół mili stąd, po drugiej stronie rzeki; jest ukryte wśród drzew. W tem się mieści cały cud i tajemnica. Tam, gdzie zamiast ciemno-zielonych krzaków, widnieje jasno-zielone sitowie, znajdują w dalszym ciągu się wrota nieznanej krainy. Posuwajmy się naprzód a za chwilę sami się przekonacie.
Była to zaiste prześliczna miejscowość. Dopłynąwszy do sitowia przepchnęliśmy przez nie czółna na przestrzeni kilkuset yardów, i znaleźliśmy się nagle na spokojnym, płytkim strumieniu, toczącymi czyste swe wody po piasczystem dnie. Szerokość jego nie przechodziła dwudziestu yardów, brzegi jego pokrywała obfita roślinność.
Nikt patrząc zdaleka, nie mógłby się domyśleć jego istnienia wśród tych roślin, ani śnić o cudnej krainie poza nimi.
Bo kraina była istotnie cudowna — piękniejszej niepodobna sobie wyobrazić. Gęste gałęzie drzew splatały się w górze, tworząc sklepienie, ozłacane łagodnym promieniem słońca. Kładł on się figlarnie na kryształowe wody strumienia, które piękne, same przez się, mieniły się w tym blasku wszystkiemi barwami tęczy. Czyste jak kryształ, nieruchome jak tafla szklana, zielonkawe jak szczyt lodowca, leżały przed nami w tym cichym tunelu, a każdy ruch naszych wioseł posyłał wzdłuż ich powierzchni tysiące różnobarwnych kręgów. Była to aleja prowadząca w krainę cudów.
Po indjanach nie pozostało ani śladu, natomiast coraz więcej spotykaliśmy zwierząt, a ich śmiałość zdradzała, że nie znały myśliwych. Małe zwinne małpeczki, o sierści czarnej jak aksamit, śnieżnobiałych zębach i szydersko błyszczących oczkach, skrzeczały na nasz widok. Od czasu do czasu jakiś kajman z pluskiem pogrążał się z brzegu w wodę, a raz ciemny ociężały tapir wyjrzał na nas z gęstwiny, poczem pośpiesznie schronił się do lasu. Raz także mignęło wśród zarośli płowe ciało wielkiej pumy, której zielone, złowieszcze oczy rzuciły na nas nienawistne spojrzenie. Było też całe mnóstwo ptaków, szczególnie błotnych: bocianów, czapli i ibisów. W niedużych grupkach, czerwonych, błękitnych i białych, zbierały się na każdym nadbrzeżnym pniu, a w pobliżu ich w kryształowej wodzie igrały ryby wszelkich kształtów i barw.
Trzy dni płynęliśmy przez ten cienisty, zielony tunel, którego wody zdawały się zlewać w oddali z jego sklepieniem. Żaden odgłos ludzki nie mącił tej uroczystej, głębokiej ciszy.
— Niema tu indjan. Strach przed Curupuri — rzekł Gomez.
— Curupuri jest to duch lasów — wyjaśnił lord John — oznacza on ducha zła. Biedacy ci myślą, że czai się on w tych drzewach i dlatego ich unikają.
Trzeciego dnia stało się jasnem, iż nasza podróż nie potrwa długo, gdyż strumień stawał się coraz płytszym. W ciągu dwu godzin utknęliśmy dwukrotnie na mieliźnie. Ostatecznie, wepchnąwszy czółno między sitowie, zatrzymaliśmy się na noc na wybrzeżu. Nazajutrz rano lord Roxton i ja zapuściliśmy się na parę mil w las, idąc brzegiem strumienia, ale ponieważ stawał się on coraz węższym, zawróciliśmy aby oznajmić, że zgodnie z przypuszczeniem profesora Challengera, znajdujemy się już na miejscu, skąd wszelka żegluga staje się niemożliwą. Wyciągnęliśmy więc czółno na brzeg, ukryliśmy je wśród zarośli i nacięliśmy siekierami pnie drzew, aby oznaczyć miejsce kryjówki. Poczem rozdzieliwszy między siebie pakunki jak to: amunicję, zapasy żywności, namiot, pledy, broń i t. p. ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zaczęła się ona od kłótni naszych dwu uczonych; od chwili swego przybycia Challenger objął kierownictwo wyprawy, wydając wszystkim jej uczestnikom rozporządzenia, ku widocznemu niezadowoleniu profesora Summerlee. Doszło do wybuchu w tej sprawie w chwili, gdy Challenger obarczył go jakąś funkcją (choć było to zaledwie dźwiganie aneroida).
— Czy wolno mi pana spytać — rzekł Summerlee ze złowrogim spokojem — w jakim charakterze wydaję pan te rozkazy?
Challenger najeżył się cały i błysnął oczyma.
— W charakterze kierownika tej wyprawy — odparł.
— W takim razie jestem zmuszony panu oznajmić, że nie uznaję pana jako takiego.
— Czyżby? — skłonił się Challenger z niewypowiedzianym szyderstwem — a więc może pan zechce łaskawie określić moje stanowisko.
— Owszem. Jest pan na stanowisku człowieka, którego prawdomówność podano w wątpliwość i komitet tu obecny ma tę sprawę zbadać. Znajduje się pan wśród swych sędziów.
— O do licha — rzekł Challenger, siadając na brzegu czółna — w takim razie pójdziecie panowie swoją drogą a ja swoją. Jeżeli nie jestem kierownikiem, to trudno wymagać odemnie abym kierował wyprawą.
I gdyby ekspedycja nasza nie liczyła dwóch ludzi przy zdrowych zmysłach — Roxtona i mnie, — którzy załagodzili spór dwóch mędrców, bylibyśmy wrócili do Londynu z pustemi rękoma. A ile musieliśmy zużyć słów, argumentów i wyjaśnień! Wreszcie Summerlee, z nieodłączoną fajką i z szyderczym uśmiechem na ustach, szedł naprzód, a Challenger potoczył się za nim, głośno mrucząc. Na szczęście, udało nam się odkryć, że obaj nasi uczeni byli jaknajgorszego zdania o dr. Illinigwortle z Edymburga; od tej chwili szkocki zoolog stał się naszym ratunkiem; imię jego rzucane w toku najbardziej naprężonej dyskusji, łączyło naszych dwóch profesorów w chwilowej napaści na wspólnego wroga.
Wydłużonym szeregiem posuwaliśmy się wzdłuż strumienia, który zwężał się coraz bardziej aż wreszcie zginął zupełnie, wśród porosłego gąbczastym mchem trzęsawiska, w którem zapadaliśmy się po kolana. Chmary moskitów i innych owadów unosiły się nad tem trzęsawiskiem, tak że byliśmy szczęśliwi, wydobywszy się zeń wreszcie, i, nadkładając drogi, okrążyliśmy je lasem. Głośne brzęczenie owadów unosiło się nad niem, jakby głos nieustających organów.
W drugim dniu naszej podróży charakter okolicy uległ zmianie. Szliśmy wciąż pod górę, a w miarę drogi las przerzedzał się coraz bardziej a roślinność jego była mniej obfita. Olbrzymie drzewa, rosnące na równinach Amazonki, ustąpiły miejsca palmom kokosowym, rosnącym kępami, między któremi ciągnęły się gęsto zarośla. Na wilgotniejszych stokach widniały rozłożyste palmy Mauritia. Kierowaliśmy się ściśle według kompasu, i raz czy też dwa razy, wynikło nieporozumienie miedzy Challengerem a dwoma indjanami, gdy według pełnych oburzenia słów profesora „całe towarzystwo okazało więcej ufności w zwodniczy instynkt dzikusów, niż wiary w kompas, w ten najwyższy produkt europejskiej kultury“.
Okazało się jednak po kilku dniach, iż postępując tak, mieliśmy słuszność, gdyż sam Challenger przyznał iż rozpoznaje ślady poprzedniej swojej podróży, a w jednem miejscu natrafiliśmy na cztery, zczerniałe od dymu kamienie, pozostałe najwidoczniej z dawnego obozowiska.
Grunt wciąż się podnosił; dotarliśmy do skalistego zbocza, na które wspinaliśmy się przez dwa dni. Roślinność znów się zmieniła, napotykaliśmy już jedynie drzewa dające roślinną kość słoniową, a między nimi rosła olbrzymia ilość cudownych orchidei. Nauczyłem się rozpoznawać ich rozmaite gatunki a mianowicie: szkarłatne i różowe kwiaty, odonte gloseum i rzadkie okazy Nuttinia Vexcillaria. Gdzieniegdzie w ramach malowniczych wybrzeży, spadały z gór bystre potoki, nad którymi rozbijaliśmy nocą obozowisko, łowiąc w ich wodzie niezwykle smaczne, błękitnawe ryby, podobne z kształtu i rozmiaru do naszych pstrągów.
Na dziewiąty dzień pieszej wędrówki, zrobiwszy blisko sto dwadzieścia mil, zaczęliśmy wydobywać się z lasu, który rzednąc coraz bardziej, zmienił się stopniowo w gęste zarośla. Przebywszy je, napotkaliśmy gaj bambusowy, tak gęsty, że musieliśmy wyrąbywać w niem przejście. Zajęło nam to cały dzień od siódmej rano do ósmej wieczór, z dwoma tylko, godzinnymi wypoczynkami. Trudno wyobrazić sobie coś również monotonnego i męczącego, nawet na miejscach stosunkowo otwartych horyzont nie sięgał dalej dziesięciu czy dwudziestu łokci, a przeważnie widok mój ograniczał się do pleców lorda Roxtona, pracującego przedemną i do żółtawej ściany bambusów, ciągnących się po obu bokach. Ich kity kołysały się na tle błękitnego nieba o piętnaście stóp nad naszymi głowami, sącząc wąziutkie pasemko słońca.
Nie wiem jakiego rodzaju zwierzęta zamieszkują te trzcinowe gąszcza, ale kilkakrotnie słyszeliśmy w pobliżu nurkowanie jakichś ciężkich ciał. Lord Roxton osądził z oddechów, iż była to jakaś odmiana dzikiego bydła.
Przed samą nocą wydobyliśmy się z gęstwiny i, wyczerpani całodzienną robotą, udaliśmy się na spoczynek.
Nazajutrz wczesnym rankiem byliśmy już na nogach. Charakter okolicy znów się zmienił; poza sobą mieliśmy ścianę bambusową, a przed nią ciągnęła się płaszczyzna, podnosząca się nieznacznie w górę, porośnięta kępami drzewiastych paproci, i okolona w oddali długim falistym łańcuchem wzgórz. Dotarliśmy do nich około południa, a przebywszy je, znaleźliśmy się znów na równinie, podnoszącej tak jak i poprzednia, łagodnie w górę.
Przy wdzieraniu się na wzgórze zaszedł wypadek, być może drobny, być może bardzo doniosły. Oto profesor Challenger, który wraz z dwoma indjanami tworzył czoło partii, zatrzymał się nagle i z uniesieniem począł coś wskazywać. Na prawo, w odległości mniej więcej mili, ujrzeliśmy coś co przypominało olbrzymiego szarego ptaka, i co uniosło się zwolna z ziemi aby, frunąć nisko i równo, i zniknąć między drzewami.
— Czyście widzieli? — krzyczał Challenger rozpromieniony — Summerlee, widział pan?
Profesor Summerlee wpatrywał się w miejsce gdzie znikło szare zjawisko.
— Cóż to było według pana? zapytał.
— Pterodaktyl, bez żadnych wątpliwości.
Summerlee wybuchnął drwiącym śmiechem.
— Ptero — głupstwo! — odparł — prawdopodobnie był to bocian.
Złość odebrała Challengerowi mowę: zarzucił więc tylko swój ładunek na plecy i ruszył dalej. Ale lord John podszedł do mnie z niezwykle poważnym wyrazem twarzy. W ręku trzymał polową lunetę.
— Obejrzałem tego ptaka zanim zniknął wśród drzew — rzekł — nie mogę powiedzieć co to było, ale daje moje słowo sportsmena, że nie był to żaden z ptaków, jakie kiedykolwiek oglądałem.
Tak więc się mają rzeczy. Czyżbyśmy istotnie byli na forpocztach tego świata, o którym opowiadał nasz kierownik? Z tego co zaszło dowie się pan tyleż co i ja. Incydent ten był właściwie jedynym, gdyż dotychczas nie widzieliśmy nic niezwykłego.
A teraz, mili moi czytelnicy (jeżeli wogóle istniejecie) pokazałem wam szeroką rzekę, puszczę leśną, zielony tunel wodny, gęstwinę bambusową, i równinę drzewiastych paproci. Cel naszej podróży leży tuż przed nami. Przebywszy bowiem drugie pasmo wzgórzy, ujrzeliśmy przed sobą, płaszczyznę usianą palmami, a okoloną grzbietem czerwonawych skał. Tę płaszczyznę, którą widziałem na rysunku amerykanina; oto leży przedemną i poznałem ją od pierwszego spojrzenia. Najbliższa ze skał znajduje się o jakie siedem mil od naszego obozu, a łańcuch ich ciągnie się nieprzerwanie, ginąc w oddali. Challenger puszy się jak kogut. Summerlee milczy, ale jeszcze niedowierza. Kto wie czy jutrzejszy dzień nie położy końca jego wątpliwościom.

Co do mnie korzystam, iż José, któremu ścięty bambus, padając, potłukł ramię, upiera się wrócić, i posyłam przezeń ten list. Mam nadzieję, że dojdzie do pana. Przy najbliższej okazji dam znowu znak życia. Przy niniejszej załączyłem pobieżną mapę, która może nieco wyjaśni perypetje naszej podróży.



Koniec tomu pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.