Świat zaginiony/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Świat zaginiony |
Podtytuł | Tom II |
Wydawca | Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o. |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. Spero |
Tytuł orygin. | The Lost World |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zdarzyło się nam coś okropnego. Ktoby to mógł przewidzieć? Nie widzę żadnego wyjścia z tej sytuacji, i kto wie, czy nie jesteśmy skazani na spędzenie całego życia w tem okropnem, niedostępnem miejscu. Jestem doprawdy tak oszołomiony że nie mogę myśleć spokojnie ani o tem co zaszło, ani o tem co będzie. Teraźniejszość i przyszłość wydają mi się czarne jak noc.
Żaden człowiek nie znajdował się chyba w podobnej sytuacji; na nicby się też nie zdało dokładne określenie miejsca w którem jesteśmy, z prośbą o wysłanie ratunkowej ekspedycji. Los nasz rozstrzygnie się zanim ekspedycja ta zdołałaby przybyć do Ameryki Południowej.
Faktycznie jesteśmy tak odcięci od reszty świata, jak gdybyśmy byli na księżycu, i możemy liczyć jedynie na samych siebie. Towarzysze moi to trzej ludzie niezwykłego rozumu i niezachwianej odwagi; w nich też pokładam całą nadzieję. Ilekroć spoglądam na ich spokojne twarze, przybywa mi nieco otuchy. Ale choć w duszy pełen jestem obaw, staram się nie okazywać tego na zewnątrz.
Opiszę panu szczegółowo cały przebieg tej katastrofy.
Jak stwierdziłem w ostatnim moim liście znajdowaliśmy się o siedem mil od olbrzymiego łańcucha skał, okalającego płaskowzgórze, o którem mówił Challenger. Gdyśmy się doń zbliżyli okazało się że niektóre skały były znacznie wyższe, niż profesor przypuszczał, dochodziły bowiem do tysiąca stóp. Formacji były bazaltowej: Bujna roślinność pokrywała ich szczyty, wgłębi, za gęstwiną krzewów, strzelały w górę drzewa. Nigdzie nie było widać śladu życia.
Rozbiliśmy obóz u podnóża skał, w dzikiej, ponurej okolicy. Skalista ściana przed nami nie była prostopadłą lecz uwypuklała się ku górze, co zupełnie uniemożliwiało wejście. W pobliżu widniała owa skalna piramida, o której już poprzednio wspomniałem. Podobna była do szerokiej wieży kościelnej, sięgającej szczytem do poziomu płaskowzgórza, lecz oddzielonej odeń głęboką przepaścią. Na wierzchołku tej piramidy rosło jedno, jedyne drzewo. Zarówno piramida, jak i dźwigająca ją skała, były stosunkowo niskie — pięćset do sześciuset stóp.
— Na tem to drzewie — rzekł Challenger — siedział pterodaktyl. Wdrapałem się do połowy skały zanim go zastrzeliłem. Sądzę że taki wprawny alpinista jak ja mógłby się wspiąć na sam szczyt piramidy, ale nie zbliżyłoby mnie to wcale do płaskowzgórza.
Gdy Challenger wspomniał o pterodaktylu spojrzałem na profesora Summerlee, i poraz pierwszy, zamiast szyderstwa, dojrzałem na jego twarzy jakby wyraz żalu, zdziwienia czy zaciekawienia. Challenger spostrzegł to również i wyraził w swój zwykły, urągliwy sposób:
— Naturalnie — rzekł — gdy mówię o pterodaktylu mam na myśli bociana, tylko bociana, który ma grubą skórę, błonkowate skrzydła i szczęki najeżone zębami.
Przytem ukłonił się urągliwie w stronę profesora Summerlee, a ten bez słowa odwrócił się i odszedł.
Po śniadaniu, złożonem z kaszy i manjoku — musieliśmy oszczędzać naszych zapasów — odbyliśmy naradę, jak dostać się na płaskowzgórze.
Challenger prezydował, a czynił to tak uroczyście, jakgdyby był ministrem. Proszę go sobie wyobrazić rozpartego na kamieniu: słomkowy, śmiesznie dziecinny kapelusz zsunął mu się w tył głowy, czarna broda rozwiała się na piersi, a on, spoglądając na nas z pod wpół opuszczonych powiek, rozważał naszą obecną sytuację i nasze plany na przyszłość.
My trzej rozmieściliśmy się poniżej — ja błyszczący młodością i siłą, opalany po przebytej wędrówce, Summerlee uroczysty, ale zawsze sceptyczny, ukryty za dymem swej nieodłącznej fajeczki, i lord Roxton, muskularny, szczupły, wsparty na swym sztucerze, nie spuszczający orlego wzroku z twarzy mówiącego. Po za nami usiedli dwaj smagli metysi i gromadka indjan, a nad nami wznosiła się skalna ściana, dzieląca nas od celu naszej wyprawy.
— Nie potrzebuję chyba mówić — zaczął kierownik naszej ekspedycji — że podczas poprzedniej mojej tu bytności próbowałem wszystkich środków aby wdrapać się na szczyt. Skoro mi się to nie powiodło, wątpię, aby mogło się udać komu innemu, jestem bowiem wprawnym góralem. Coprawda nie miałem ze sobą tych przyrządów w które zaopatrzyłem się teraz, to też nie wątpię, że udałoby mi się wedrzeć na tę odosobnioną skałę, ale cóż z tego? W pierwszej mojej podróży musiałem się śpieszyć, gdyż zbliżała się pora deszczowa a także i zapasy moje były na wyczerpaniu. Posunąłem się więc wzdłuż skał w kierunku wschodnim o jakieś sześć mil tylko, nie znalazłszy drogi na płaskowzgórze. Cóż poczniemy teraz?
— Widzę tylko jeden rozsądny sposób — rzekł profesor Summerlee — jeżeli posuwał się pan poprzednio na wschód, to idźmy teraz na zachód i tu szukajmy drogi.
— Słusznie — poparł go lord Roxton — ponieważ płaskowzgórze nie wydaje się wielkiem, więc albo znajdziemy jaką drogę, wiodącą nań, albo powrócimy do miejsca z któregośmy wyruszyli.
— Tłumaczyłem już tu obecnemu młodzieńcowi — rzekł Challenger, który ma sposób wyrażania się o mnie jakgdybym był dziesięcioletnim uczniakiem — że niepodobieństwem jest aby istniała jakaś dostępna droga na płaskowzgórze, w tym bowiem wypadku nie mogłoby być ono kompletnie izolowanem, i nie wytworzyłyby się na niem te zupełnie odrębne warunki, przeczące ogólnemu prawu walki o byt. Ale myślę, że znajdują się jakieś przejścia po których wytrawny góral mógłby wedrzeć się na płaskowzgórze, choć nie może się przez nie przedostać żadne ciężkie i duże zwierzę. Ba, jestem przekonany, że takie przejścia istnieją.
— Skąd to przekonanie? — zagadnął cierpko Summerlee.
— Ponieważ mój poprzednik, amerykanin, Maple White, musiał z nich skorzystać. W przeciwnym razie skądże byłby widział tego potwora, którego narysował w swym notatniku?
— Tem rozumowaniem wyprzedza pan nieco fakty — odparł uparty Summerlee — godzę się na pańskie płaskowzgórze bo je widzę, ale nie upewniłem się jeszcze, czy istnieje na niem życie, w jakiejkolwiek formie.
— To, na co się pan godzi, czy nie godzi, ma dla mnie niezmiernie małe znaczenie. Ale stwierdzam z przyjemnością, że umysł pański objął przynajmniej istnienie płaskowzgórza. — Challenger spojrzał nagle w górę i, ku naszemu zdumieniu, zeskoczywszy ze skały, porwał Summerlee za brodę i odrzucił mu w tył głowę. Patrz pan — wrzasnął głosem ochrypłym z podniecenia: patrz pan, czy widzisz, w jakiej formie istnieje życie na płaskowzgórzu?
Gęste zarośla porastały skały, a z tych zarośli wynurzyło się nagle coś czarnego i błyszczącego. W miarę jak posuwało się zwolna naprzód by zawisnąć nad urwiskiem, ujrzeliśmy iż był to wielki, czarny wąż z płaską, łopatowatą głową. Przez chwilę chwiał się nad nami, a poranne słońce błyszczało na jego lśniącej łusce, potem cofnął się zwolna i znikł. Summerlee z takiem zainteresowaniem przyglądał się temu zjawisku, że nie zareagował na ruch Challengera i wyswobodził się z nieproszonego uścisku dopiero wówczas, gdy wąż znikł.
— Byłbym panu bardzo wdzięczny profesorze Challenger — rzekł z godnością — gdyby pan zechciał robić nadal swoje uwagi i obserwacje bez chwytania mnie za brodę. Nawet ukazanie się zupełnie pospolitego, skalnego pytona nie usprawiedliwia podobnej poufałości.
— Ale przekonał się pan że na płaskowzgórzu istnieje życie — odparł tryumfująco Challenger — teraz dowiódłszy tego faktu, w sposób nie pozostawiający wątpliwości nikomu, nawet najbardziej uprzedzonym i tępym osobom, proponuję abyśmy zwinęli nasz obóz i skierowali się ku zachodowi w poszukiwaniu przejścia.
Skaliste podnóże płaskowzgórza było dosyć niewygodną drogą. Posuwaliśmy się więc powoli. Nagle natrafiliśmy na coś co nam dodało otuchy: były to ślady dawnego obozowiska, jak wskazywały puste blaszki od konserw, butelka z etykietą „Brandy“, złamany klucz do otwierania puszek, i jeszcze inne rozmaite szczątki. Między nimi znaleźliśmy gazetę „Chicago Democrate“, ale data na niej była już nieczytelna.
— To nie moja gazeta — rzekł Challenger — to Maple White’a.
Lord Roxton przyglądał się ciekawie paprociowemu drzewu ocieniającemu obozowisko.
— Spójrzcie na to — rzekł — zdaje mi się że to drogowskaz.
Kawałek kory, zwrócony na zachód, przybity był do drzewa.
— Naturalnie, że drogowskaz — zawołał Challenger — cóżby innego? Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa wyprawy, nasz pionier zostawił ten znak aby wskazać następcom drogę jaką iść należy. Być może że natrafimy na jeszcze inne wskazówki.
Trafiliśmy istotnie, ale były one straszne. Tuż pod skałą rosła kępa bambusów, równie gęstych i wysokich jak te, któreśmy napotkali w podróży. Niektóre z nich dochodziły do dwudziestu stóp wysokości, a wierzchołki ich były ostre i twarde, co czyniło je podobnymi do olbrzymich, zatkniętych w ziemię włóczni. Gdyśmy mijali tę kępę dojrzałem w niej coś białego; była to czaszka ludzka. O kilka kroków dalej leżał szkielet.
Paroma uderzeniami siekierki wycięliśmy bambusy aby obejrzeć miejsce tej dawnej tragedji. Tylko parę łachmanów pozostało z ubrania, ale sądząc z butów, tkwiących na nogach szkieletu, zmarły był europejczykiem. Pomiędzy kośćmi odnaleźliśmy złoty zegarek firmy Hudson, z New Jorku, mechaniczne pióro na łańcuszku, oraz srebrną papierośnicę z inicjałami „J. C. od A. E. S.“ Stan metalu świadczył, iż katastrofa zdarzyła się niezbyt dawno.
— Któżby to mógł być? — szepnął lord John — biedak! wszystkie jego kości zdają się pogruchotane.
— Bambusy wyrosły pomiędzy połamanymi żebrami — zauważył Summerlee — choć jest to roślina prędko rosnąca, jednak nieprawdopodobnem mi się wydaje, aby mogła dosięgnąć dwudziestu stóp od czasu, jak to ciało tu leży.
— Mogę z całą pewnością stwierdzić tożsamość zmarłego — oświadczył Challenger — jadąc bowiem do was, do Manaos, zasięgałem wszelkich możliwych informacji co do osoby Maple White’a. W Para nie wiedziano nic o nim. Na szczęście jeden szkic z jego albumu, przedstawiający go przy śniadaniu z jakimś księdzem w Rosario, dostarczył mi dokładnej wskazówki. Odszukałem owego księdza, który choć był nader kłótliwym człowiekiem i nie mógł zrozumieć wszystkich moich dowodzeń, jednak udzielił mi ciekawych informacji. Otóż Maple White odwiedził Rosario przed czterema laty, to jest na dwa lata przed śmiercią. Znajdował się w towarzystwie niejakiego James’a Colver, któren nie brał udziału w śniadaniu z księdzem. Jestem przekonany, że mamy przed sobą szczątki owego James’a Colver.
— Jasnem jest w jaki sposób zginął — rzekł lord John — spadł lub został zepchnięty z wierzchołka skał i nadział się na bambusy jak na pale. Jakżeż inaczej mógłby mieć wszystkie kości pogruchotane, lub jakżeż rosłyby wśród nich te trzciny?
Odczuwaliśmy dziwne przygnębienie, stojąc nad tymi ludzkiemi szczątkami i zastanawiając się nad objaśnieniem lorda Roxtona. Szczyt skały widniał ponad bambusami. Nieszczęsny spadł. Ale czy przypadkiem? Czy też.... straszne i groźne widziadła poczęły już zaludniać tę nieznaną ziemię.
Szliśmy nadal w milczeniu, okrążając łańcuch skał, który zdawał się nieprzerwany i nieprzebyty jak te potworne Antarktyczne lodowce, które oglądałem na obrazkach, ciągnące się wzdłuż całego horyzontu, wysoko ponad masztami wędrownego statku. Na przestrzeni pięciu mil nie spostrzegliśmy żadnej szczeliny, żadnej przerwy. Aż nagle, zobaczyliśmy coś co napełniło nas nadzieją. W zagłębieniu jednej ze skał, zabezpieczonem od deszczu, narysowano kredą strzałę, wskazującą na zachód.
— Znowu Maple White — rzekł Challenger — przeczuwał widocznie iż będzie miał godnych siebie następców.
— Więc on miał z sobą kredę?
— W torbie jego znalazłem całe pudełko kolorowych kredek i przypominam sobie że z białej pozostał ledwie mały kawałek.
— Bądź co bądź jest to dobra wskazówka — rzekł Summerlee — musimy się do niej zastosować i iść na zachód.
Zrobiwszy jeszcze pięć mil ujrzeliśmy znów białą strzałę na skale. W tem miejscu znajdowała się wąska skalna szczelina, a w niej jeszcze jedna strzała skierowana ostrzem do góry.
Miejsce to sprawiało wrażenie ponure, kamienne bowiem ściany były tak wysokie, tak pokryte bujną roślinnością, że widniał przez nie ledwo wąziutki skrawek błękitnego nieba, skąd sączył się nikły płomyczek światła. Od wielu godzin nie mieliśmy nic ciepłego w ustach i byliśmy bardzo wyczerpani długą wędrówką, ale naprężone nasze nerwy nie pozwalały nam jej przerwać. Tem niemniej kazaliśmy indjanom, rozbić obóz, a sami zabrawszy obydwóch metysów weszliśmy w rozpadlinę, za którą ciągnął się czarny wąwóz. Szerokość jego nie przechodziła czterdziestu stóp, ale nagle kończył się ostro ściętą i zupełnie prostopadłą ścianą. Nie było więc to owo przejście, które nam chciał wskazać nasz poprzednik. Zawróciliśmy więc z powrotem — cały wąwóz nie był dłuższym nad ćwierć mili — gdy nagle bystre oko lorda Roxtona znalazło to, czegośmy szukali. Wysoko ponad naszemi głowami, wśród gęstych cieni, odcinał się jeszcze ciemniejszy jakiś punkt. Mógł to być jedynie otwór jaskini; po złamach skalnych, które piętrzyły się w tem miejscu, wdrapaliśmy się doń bez trudności. Była to istotnie jaskinia, a obok niej widniała znowuż biała strzała, nie ulegało więc wątpliwości, że tędy właśnie Maple White i jego nieszczęsny towarzysz wdarli się na płaskowzgórze.
Byliśmy zbyt podnieceni, aby narazie zadowolić się tem odkryciem i wrócić do obozu. Lord John miał elektryczną latarkę, wydobył ją więc z torby i zapaliwszy, wszedł pierwszy, my zaś posuwaliśmy się za nim pojedyńczo w małym krążku żółtawego światła.
Jaskinię wyżłobiła najwidoczniej woda, gdyż ściany jej były gładkie, a dno pokryte okrągłemi kamieniami. Sklepienie jej było tak nizkie i wązkie, że można się było posuwać jedynie pojedyńczo i to zgarbiwszy się. Na przestrzeni pięćdziesięciu yardów biegła poziomo, poczem nagle wznosiła się w górę pod kątem prostym. Stawała się też coraz bardziej stroma, aż wreszcie musieliśmy się czołgać na czworakach, wśród kamieni, które usuwały się z pod nas. Nagle lord Roxton krzyknął: „przejście zatarasowane“.
Tłocząc się za nim, w bladem świetle jego latarki, ujrzeliśmy olbrzymi zwał bazaltowych kamieni: było to sklepienie, które się najwidoczniej zapadło. Napróżno staraliśmy się wyciągnąć pojedyńcze głazy; jako jedyny skutek większe odłamy poczęły się odrywać, grożąc nam zmiażdżeniem. Widocznem było, że przeszkoda ta jest nie do przebycia. Droga, z której skorzystał Maple White, była już dziś niedostępna.
Zbyt przybici, aby móc mówić, zawróciliśmy i przez jaskinię i wąwóz wróciliśmy do obozu, ale w trakcie powrotu zdarzył nam się wypadek, ważny ze względu na to, co później nastąpiło. Staliśmy na dnie wąwozu o jakie czterdzieści stóp od wejścia do jaskimi, gdy nagle olbrzymi głaz stoczył się z góry i spadł obok nas z nadzwyczajną siłą. Był to istny cud że nie zabił żadnego z nas. Nie mogliśmy dojrzeć skąd się stoczył, ale metysi, którzy znajdowali się jeszcze u wejścia do jaskini, zauważyli, że potoczył się obok nich, coby oznaczało, że spadł z wierzchołka skały. Ale spoglądając w górę nie dojrzeliśmy najmniejszego ruchu wśród zielonej dżungli, porastającej skały. Nie ulegało jednak wątpliwości, że kamień wymierzony był w nas, co by dowodziło, że na płaskowzgórzu znajdują się istoty ludzkie i to złośliwe.
Pośpiesznie opuściliśmy wąwóz, przejęci obrotem jaki przyjmowała sprawa, i następstwami, jakie mogły z tego wyniknąć. Sytuacja wogóle była dość utrudniona, ale jeżeli złość ludzka miała się połączyć z przeszkodami piętrzonemi przez naturę, to położenie nasze było istotnie beznadziejne. A jednak, spoglądając na bujną zieloność, która zwieszała się zaledwie o kilkaset stóp nad naszemi głowami, żaden z nas nawet na chwilę nie pomyślał o powrocie do Londynu, przed wdarciem się aż do głębi płaskowzgórza.
Zastanawiając się nad sytuacją, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie posuwać się wzdłuż skał, szukając jakiegoś innego przejścia. Łańcuch ich zniżał się coraz bardziej i poczynał już biedz ku północy, coby wskazywało, że ich obwód nie jest bardzo wielki. W najgorszymi więc razie znaleźlibyśmy się po paru dniach wędrówki w punkcie wyjścia. Przeszliśmy tego dnia jakie dwadzieścia dwie mile. Nasz aneroid wskazywał, że idąc wciąż w górę znaleźliśmy się, od chwili opuszczenia naszych łodzi, o jakie trzy tysiące stóp po nad powierzchnią morza, to też zmiany klimatu i roślinności są bardzo znaczne. Nie widać już tych okropnych owadów, które są plagą podzwrotnikowych okolic, spotyka się jeszcze nieco palm i sporo drzew paprociowych, ale wielkie lasy wybrzeży Amazonki pozostały za nami. Wśród tych ponurych skał z przyjemnością zauważyłem powoje i begonje, przypominające mi żywo rodzime strony. Szczególniej jedna czerwona begonja swym kolorem przywiodła mi na pamięć pewien kwiat oglądany w oknie willi Streatham, — ale porzućmy te osobiste wspomnienia. Tego wieczoru — mam jeszcze ciągle na myśli pierwszy wieczór naszego pobytu u stóp płaskowzgórza — zdarzyła nam się przygoda, która raz na zawsze rozproszyła wątpliwości, co do dziwów, jakie czaiły się w pobliżu.
Czytając ten list, drogi panie Mc Ardle, zda sobie pan może po raz pierwszy sprawę, że redakcja nie wysłała mnie tylko na miłą wycieczkę, lecz że zdobędziemy materjał do niejednej wspaniałej strony druku, o ile tylko profesor cofnie swoje zastrzeżenia. Ale nie odważę się ogłosić tych listów, o ile nie przywiozę do Anglji dostatecznych dowodów, gdyż inaczej okrzyczanoby mnie za Münchhausena wszystkich dziennikarzy. Ponieważ jestem przekonany, że pan podziela moje zdanie i że nie wystawiłby pan nigdy lekkomyślnie na szwank naszej „Gazety“, więc też i nasza dzisiejsza przygoda, która byłaby taką sensacją dla pisma, będzie musiała na czas jakiś powędrować do pańskiej szuflady.
Oto co się zdarzyło: Lord John zastrzelił „aguti“, nieduże, podobne do świni zwierzątko; jedną jego połowę oddaliśmy indjanom, a drugą piekliśmy na ogniu. Ponieważ po zachodzie słońca zrobiło się chłodno, zbliżyliśmy się wszyscy do ogniska. Noc była bezksiężycowa, ale gwiazdy rzucały blask na równinę. Nagle w ciemności, gdzieś w głębi nocy zaszumiało coś jakby propeller areoplanu. W jednej chwili zostaliśmy wszyscy przykryci sklepieniem błoniastych skrzydeł, na jedną chwilę ujrzałem nad sobą długą wężową szyję, żarłoczne czerwone oko, wielki roztwarty dziób, błyskający ku mojemu zdumieniu szeregiem drobnych zębów.
Po chwili wszystko znikło — wraz z naszym obiadem. Wielki czarny cień, zajmujący ze dwadzieścia stóp przestrzeni uniósł się w górę, zakrył potwornemi skrzydłami gwiazdy i zniknął wśród skał nad nami. Zdumieni i milczący patrzyliśmy na siebie jak bohaterowie Wirigiljusza, gdy ukazały im się Harpie. Summerlee przemówił pierwszy:
— Profesorze — zwrócił się do Challengera uroczystym a zarazem wzruszonymi głosem — chciałbym pana przeprosić. Myliłem się grubo, ale mam nadzieję, że mi pan zechce ten mój błąd wybaczyć.
Był to rzeczywiście ładny postępek z jego strony i oto obaj wrogowie poraz pierwszy podali sobie dłonie. Tyleśmy zyskali na wizycie pterodaktyla, ale pogodzenie naszych mędrców warte było obiadu.
Jeśli jednak przedhistoryczne życie istnieje na płaskowzgórzu, to nie może być zbyt bogatem, gdyż nie dało żadnego śladu w ciągu następnych trzech dni. Przez ten czas przebyliśmy nagą i odpychającą okolicę, przechodzącą od kamiennej pustyni do rozpaczliwych trzęsawisk, znajdujących się na północ i wschód od skał, a zamieszkałych przez całe mnóstwo dzikiego ptactwa. W okolicach tych płaskowzgórze jest kompletnie niedostępne; wielokrotnie zapadaliśmy po szyję — po ramiona w lepkie, podzwrotnikowe trzęsawiska, to znów posuwaliśmy się samym brzegiem przepaści. W dodatku miejsca te są ulubionem legowiskiem wężów „Jaracaca“, najzuchwalszego i najjadowitszego gatunku Ameryki Południowej. Raz po raz któreś z tych ohydnych stworzeń wypełzało ku nam z cuchnącego błota i tylko trzymając w ciągłem pogotowiu nasze strzelby, moglibyśmy się jako tako zabezpieczyć. Szczególniej jedno miejsce tego trzęsawiska, porośnięte zgniło-zielonym mchem, pozostanie mi w pamięci jak straszna zmora. Było to specjalne gniazdo tych ohydnych gadów, które, sycząc i skręcając się we wszystkich kierunkach, rzuciły się ku nam. Jest to bowiem właściwością wężów „Jaracaca“ napastować człowieka, jak tylko go ujrzą. Było ich zbyt wiele, aby można było je wystrzelać. Pozostawało nam więc tylko ratować się ucieczką. Ale oglądając się poza siebie, długo jeszcze widziałem płaskie głowy, i śliskie szyje naszych prześladowców, podnoszące się i opadające wśród trawy. Na mapie, którą rysujemy, nazwaliśmy to bagno „Bagnem Jaracaca“.
Skały przeszły stopniowo od koloru rudawego w ciemno czekoladowy; roślinność na ich szczytach stała się rzadsza ale, choć wysokość ich opadła do trzystu lub czterystu stóp, w żadnem miejscu nie znaleźliśmy przejścia, prowadzącego na szczyt. Przeciwnie, zdawały się jeszcze bardziej nieprzebyte. Na fotografii, którą zrobiłem, ta stromość uwydatnia się wyraźnie.
— Jednakowoż — zauważyłem podczas narady — deszcz musi przecież kędyś spływać, więc powinien był sobie powyżłabiać kanały w skałach.
„Nasz młody przyjaciel“ zaśmiał się Challenger, uderzając mnie po ramieniu „miewa błyski rozumu“.
„Przecież deszcz się musi gdzieś podziewać“ — powtórzyłem.
„Jest pan bystrym obserwatorem. Niestety przekonaliśmy się naocznie, że niema kanałów w skałach“.
„Więc dokąd podziewa silę woda?“ zapytałem.
„Można z całą pewnością stwierdzić, że skoro nie wychodził na zewnątrz, to gromadzi się wewnątrz“.
— W takim razie powinno być w centrum jezioro.
„Tak sądzę“.
„Prawdopodobnie jezioro to jest dawnym kraterem wulkanu“ — wtrącił Summerlee — cała ta formacja jest typowo wulkaniczną. Sądzę też, że pośrodku płaskowzgórza znajduje się wgłębienie, będące zbiornikiem wody, która podziemnym kanałem spływa do trzęsawisk Jaracaca.
„Ale parowanie może tworzyć pewną równowagę“ zauważył Challenger i obydwaj uczeni zapuścili się w dyskusję, która dla laika brzmiała jak chińszczyzna.
Po sześciu dniach obeszliśmy wkoło płaskowzgórze. Droga, którą posłużył się Maple-White, jak wskazywały jego znaki, dzisiaj już nie istniała.
Cóż nam pozostawało do czynienia? Dzięki naszym strzelbom zasilaliśmy ciągle nasze zapasy żywności, ale trzeba było liczyć się z chwilą, gdy mimo wszystko będą potrzebowały odnowienia. Zbliżała się pora deszczowa. Widzieliśmy, że za jakie dwa miesiące wypędzi nas z obozu. Skały były twardsze niż marmur. Wyrąbanie więc w nich jakiejkolwiek drogi było zadaniem zbyt uciążliwem i zbyt mozolnem. Nic więc dziwnego, że owego wieczoru, gdyśmy po uciążliwej wędrówce znaleźli się znowu wobec znanej nami skalnej piramidy, spoglądaliśmy chmurno na siebie i w zupełnem milczeniu udaliśmy się na spoczynek.
Usypiając, widziałem jeszcze Challenger’a, który siedział przy ognisku, jak wielka nadęta żaba i wsparłszy na rękach swą olbrzymią głowę, zamyślił się tak głęboko, że nie słyszał nawet „dobrej nocy“, której mu życzyłem.
Ale za to ten Challenger, który nas powitał następnego ranka, był zupełnie innym człowiekiem. Zadowolenie i duma malowały się w całej jego postaci. Gdyśmy się zeszli przy śniadaniu, spoglądał na nas z wyrazem fałszywej skromności, która zdawała się mówić: „Wiem doskonale, na jakie pochwały zasłużyłem, ale proszę was, abyście mi ich zechcieli oszczędzić“. Jeżył radośnie swoją brodę, wypinał dumnie pierś, a rękę włożył za klapę surduta tak, jak gdyby się już widział w myślach uwiecznionym na Trafalgar Square w pomniku, powiększającym długą listę tych, które już szpecą ulice Londynu.
— Eureka! — krzyknął, błyskając zębami w radosnymi uśmiechu. — Panowie możecie mi powinszować — poczem możemy sobie wszyscy wzajem powinszować, — rozstrzygnąłem problemat.
— Znalazł pan sposób dostania się na płaskowzgórze?
— Tak śmiem przypuszczać.
— I jakiż to?
Zamiast odpowiedzi wskazał nam skalną piramidę, wznoszącą się na prawo. Nasze twarze, a przynajmniej moja, wydłużyły się. Challenger zapewniał nas, że można wdrapać się na ten wierzchołek, ale głęboka przepaść dzieliła go od płaskowzgórza.
— Nie przejdziemy tamtędy — szepnąłem.
— Dostaniemy się tylko na wierzchołek — odparł Challenger — a wówczas może uda mi się dowieść, jak niewyczerpane są środki prawdziwie wyższego umysłu“.
Po śniadaniu wypakowaliśmy akcesorja górskich wycieczek. Z pośród nich Challenger wybrał najdłuższą a najlżejszą linę, długości stu pięćdziesięciu stóp, zaopatrzoną w haki, klamry i t. p. Lord John i profesor Summerlee brali udział w niejedynych niebezpiecznych górskich wycieczkach. Tak, że właściwie tylko ja jeden byłem nowicjuszem, ale moja siła i wytrwałość wynagradzały brak doświadczenia.
Wspinanie się w gruncie rzeczy nie było tak trudnem, choć zdarzały się chwile, w których mi włosy powstawały ze strachu. Pierwsza połowa drogi była nawet łatwa, ale stopniowo skała stawała coraz bardziej stromą, aż wreszcie przez ostatnie pięćdziesiąt stóp wisieliśmy kompletnie na rękach, czepiając się nogami wązkich krawędzi skalnych. Ani ja, ani Summerlee nie bylibyśmy nigdy dosięgli szczytu, gdyby nie to, że Challenger, który wdarł się pierwszy (uderzająca była ta zwinność w tak ciężkiem ciele), umocował linę na około drzewa i rzuci nam ją. Dzięki temu zdołaliśmy obydwaj dotrzeć na sam wierzchołek, porośnięty gęstą trawą, i mający około dwudziestu pięciu stóp rozległości.
Gdym nieco odetchnął, uderzył mnie nadzwyczajny widok, który się stąd roztaczał. Zdawało się, że cała Brazylijska równina leży u naszych stóp i zlewa się w oddali z blękitnawemi mgłami horyzontu. Na pierwszym planie leżało długie zbocze, usiane głazami i porośnięte drzewem paprociowem, a dalej poza linją pagórków dojrzałem zielono-żółtą gęstwinę bambusów, przez którą żeśmy się przedzierali. Sięgając wzrokiem jeszcze dalej, widziałem coraz bujniejszą roślinność, która kończyła się olbrzymim, niezmierzonym lasem. Wpatrywałem się jeszcze w tę cudowną panoramę, gdy ciężka dłoń profesora dotknęła mojego ramienia.
— Tędy mój młody przyjacielu — rzekł — „Vescigia nulla retrorsum“. Nie spoglądać nigdy wstecz, lecz zawsze naprzód ku swemu celowi.
Szczyt skały był na tym samym poziomie co i płaskowzgórze, którego bujna zieleń i potężne drzewa, rozsiane wśród zarośli, zdawały się być bardzo bliskie. Niestety przepaść dzieląca skałę od płaskowzgórza, mogła mieć na pierwszy rzut oka jakie czterdzieści stóp szerokości, a może miała i czterdzieści mil. Objąwszy ramieniem pień drzewa, pochyliłem się w dół ku dolinie, na której majaczyły drobne, dalekie postacie naszych służących, spoglądających ku nam. Skalna ściana, którą miałem pod sobą, jak i ta, która ciągnęła się na wprost mnie za otchłanią, była absolutnie prostopadłą.
— To istotnie ciekawe — rozległ się nagle głos profesora Summerlee.
Odwróciwszy się, ujrzałem, iż przyglądał się drzewu, u którego się uwiesiłem. Gładka kora i dobrze ciemne liście wydały mi się znajome.
— Ależ to buk! — zawołałem.
— Buk, naturalnie — rzekł Summerlee — rodak napotkany w tym obcym kraju.
— Nietylko rodak, drogi kolego — wtrącił Challenger — ale nawet sprzymierzeniec. Ten buk będzie naszym zbawcą.
— Na Boga! — zawołał lord Roxton — toż to most!
— Właśnie, moi mili, most. Nie napróżno wysilałem wczoraj mój umysł nad rozwiązaniem sytuacji. Przypominam sobie, iż powiedziałem kiedyś temu, tu obecnemu młodzieńcowi, iż Jerzy Edward Challenger, czuje się najlepiej, gdy zwalcza przeciwności. Przyznajcie, iż wczoraj mieliśmy wszyscy czterej nie lada przeciwność do zwalczenia. Ale rozum i energja znajdą zawszę jakąś radę. Rzucimy więc most przez tę przepaść.
Pomysł był rzeczywiście świetny, drzewo liczyło jakie sześćdziesiąt stóp wysokości i napewno sięgnęłoby do brzegów płaskowzgórza, o ile tylko upadłoby prosto. Challenger podał mi siekierę, którą zabrał z obozu.
— Posiada pan wyrobione muskuły — rzekł — i najlepiej nadaje się pan do tej roboty. Muszę jednak pana poprosić o ścisłe stosowanie się do moich wskazówek, bez wtrącania jakichkolwiek osobistych uwag.
Stosownie więc do jego rozkazów ponacinałem drzewo tak, aby opadło w pożądanym kierunku; nie było to zbyt trudnem zadaniem, gdyż buk pochylony był wogóle w stroną płaskowzgórza. Pracowaliśmy gorliwie na zmianę z lordem Johnem, i po upływie dobrej godziny rozległ się głośny trzask, drzewo zachwiało się, pochyliło i wreszcie z powtórnym trzaskiem runęło naprzód, grzebiąc swe gałęzie wśród zarośli płaskowzgórza. Pień, odrąbany od korzenia, potoczył się ku brzegowi przepaści, i przez jedną straszną chwilę sądziliśmy, że w nią runie, ale zakołysał się kilkakrotnie i zatrzymał się o parę cali od niej. Most, prowadzący do nieznanej bramy, stał gotów.
W milczeniu uścisnęliśmy wszyscy dłoń profesora Challengera, który zdjął swój słomkowy kapelusz i skłonił się nam głęboko.
— Domagam się zaszczytu — rzekł — wkroczenia pierwszemu do nieznanej ziemi. Jakiż by to był pyszny temat do historycznego obrazu.
Z tymi słowy zbliżył się już do mostu, gdy lord John przytrzymał go za rękaw.
— Mój drogi profesorze — rzekł — przykro mi, ale doprawdy, nie mogę na to pozwolić.
— Nie może pan pozwolić! — Głowa profesora cofnęła się w tył, a czarna broda wysunęła się agresywnie naprzód.
— Tam, gdzie chodzi o kwestje naukowe, ustępuję panu bez wahania i stosuję się do pańskich rozporządzeń, gdyż jest pan człowiekiem nauki. Ale wkraczając w moją dziedzinę powinien pan mnie usłuchać.
— W jaką dziedzinę?
— Każdy z nas ma jakiś zawód, a włóczęgostwo jest moim. Otóż dziś wchodzimy do nowego kraju, który równie dobrze może być jak i nie być, pełnym wrogów. Zdaniem mojem niepodobna narażać się tak ślepo i nierozsądnie na przypuszczalne niebezpieczeństwo.
Uwaga była zbyt słuszna aby jej nie uznać, to też Challenger potrząsnął jedynie głowę i podniósł ciężkie ramiona.
— No, więc cóż pan proponuje?
— Któż mi zaręczy, czy cała zgraja dzikich nie czai się poza tymi krzakami, aby nas porwać na drugie śniadanie — ciągnął lord Roxton, spoglądając ku płaskowzgórzu — zapóźno będzie myśleć o rozsądku, gdy nas zarżną na zupę. To też mimo jaknajlepszych nadziei, będziemy się przytrzymywać jaknajwiększych ostrożności. Malone i ja zejdziemy na dół i powrócimy tutaj ze strzelbami i służbą. Wówczas dopiero jeden z pośród nas będzie mógł przejść na płaskowzgórze pod osłoną naszych strzelb, a gdy przekonamy się że niema niebezpieczeństwa, to przejdą i inni.
Challenger usiadł na pniu ściętego drzewa, pieniąc się z niecierpliwości, ale Summerlee i ja przyznaliśmy słuszność uwagom lorda Johna. Wdrapanie się na skałę teraz przy pomocy liny nie przedstawiało już wielkich trudności. W godzinę powróciliśmy z bronią, a z nami przybyli dwaj metysi, niosąc zapas żywności na wypadek, gdyby nasz pierwszy pobyt na płaskowzgórzu miał się przedłużyć. Zaopatrzyliśmy się też obficie w ładunki.
— A teraz, profesorze, proszę pana, jeśli już istotnie chce pan być pierwszym — zakomenderował lord Roxton, gdy wszystkie przygotowania były ukończone.
— Ogromnie jestem zobowiązany za łaskawe przyzwolenie — odburknął Challenger, który nie uznaje niczyjego autorytetu — skoro pan uprzejmie zgadza się na to, abym był pionierem, nie omieszkam z tego skorzystać.
Zarzuciwszy sobie siekierę na ramię, siadł okrakiem na zwalonym pniu i począł się po nim posuwać. Dopełznąwszy w ten sposób do przeciwległego brzegu, wyskoczył nań i podniósł w górę ramiona.
— Nareszcie — zawołał — nareszcie!
Patrzyłem za nimi nie bez uczucia strachu, spodziewając się, że lada chwila coś strasznego wyłoni się z zielonej gęstwiny krzewia, ale naokoło panował najzupełniejszy spokój, tylko jakiś dziwaczny, wielobarwny ptak zerwał się z trawy i zniknął wśród drzew.
Summerlee poszedł drugi z kolei. Zdumiewający jest ten jego hart przy tak wątłej pozornie budowie. Uparł się, aby przewiesić sobie przez oba ramiona po strzelbie, tak, że gdy stanął na przeciwnej stronie, obaj profesorowie byli uzbrojeni. Teraz przyszła kolei na mnie; starałem się z całej siły nie patrzeć w tę otchłań, nad którą przechodziłem; Summerlee wyciągnął ku mnie lufę sztucera, a po chwili już mógł chwycić mnie za rękę. Co się tyczy lorda Roxton, to przeszedł najspokojniej, bez żadnego oparcia, czy pomocy. Poprostu przeszedł! Ten człowiek musi mieć stalowe nerwy.
I otóż staliśmy wszyscy czterej w tej krainie baśni, w zaginionym świecie Maple White’a. Przeżywaliśmy chwilę najwyższego tryumfu, nie przeczuwając, że będzie ona chwilą zupełnej klęski. Muszę w kilku słowach opowiedzieć przebieg tego nieszczęścia.
Zrobiliśmy jakie pięćdziesiąt kroków w głąb zarośli, gdy nagle dobiegł nas głuchy hałas. Wiedzeni jedną myślą zawróciliśmy z powrotem. Nasz most upadł w przepaść!
Głęboko w dole, wśród kamieni ujrzałem masę pogruchotanego drzewa, splątanych liści i gałęzi. Był to nasz buk! Czyżby osunęła się krawędź, na której się opierał? Takeśmy pomyśleli na razie, ale w tej samej niemal chwili wyjrzała ku nam ciemna twarz metysa. Był to Gomez, ale nie ten uśmiechnięty, uprzejmy Gomez, jakiegośmy dotychczas znali. Mieliśmy przed sobą człowieka, którego oczy ciskały błyskawice, a rysy wykrzywione były wyrazem jakiejś zaciętej, szalonej, nienawistnej radości.
— Lordzie Roxton — wrzasnął — lordzie Roxton!
— Jestem — odparł nasz towarzysz — jestem tutaj.
— Tam jesteś, psie angielski, i tam pozostaniesz! Czekałem długo na tę chwilę zemsty. Ale jeśli trudno wam było tam się dostać, to niepodobna wam będzie się stamtąd wydobyć. Przeklęci głupcy, jesteście w potrzasku, wszyscy co do jednego!
Byliśmy zbyt zdumieni, aby coś odpowiedzieć. Staliśmy w osłupieniu, wpatrując się w niego; spora kłoda, leżąca wśród zgniecionej trawy wskazała w jaki sposób zepchnął nasz most. Głowa metysa zniknęła na chwilę w zaroślach, poczem wynurzyła się znów, jeszcze dziksza, niż poprzednio.
— O mało nie zabiliśmy was kamieniami w owej jaskini — wołał — ale ta pułapka jest lepszą, bo gotuje wam śmierć powolniejszą i straszniejszą. Twoje kości, mój lordzie, zbieleją wśród tych zarośli, a nikt nie dowie się nigdy, gdzie leżysz, i nikt nie przyjdzie cię pochować. Ale przed śmiercią wspomnij Lopeza, którego zastrzeliłeś przed pięcioma laty na wybrzeżach Putomayo. Jestem jego bratem, i mogę umrzeć szczęśliwy, żem godnie pomścił jego śmierć.
Pogroził nam z nieopisaną wściekłością i zniknął w gęstwinie.
Gdyby metys był zadowolnił się swoją zemstą i uszedł chyłkiem, byłby ocalił życie. Ale ten nieposkromiony, nierozsądny impuls romańskiej rasy, który popchnął go do dramatycznego wystąpienia, zgotował mu zgubę. Roxton, który w trzech rozmaitych krajach zyskał przydomek Bicza Bożego, nie był człowiekiem pozwalającym się bezkarnie wyzywać. I gdy metys spuszczał się na dół po przeciwnej stronie skały, lord Roxton przebiegł brzegiem przepaści, szukając miejsca, z którego mógłby go widzieć. Rozległ się suchy odgłos strzału i choć nic nie mogliśmy dojrzeć, ale usłyszeliśmy krzyk i odgłos spadającego ciała. Lord Roxton wrócili ku nam z twarzą tak chłodną, jakgdyby była ze spiżu.
— Postąpiłem jak głupiec — rzekł — przez moją nieostrożność wpadliście w tę pułapkę. Powinienem był pamiętać, że ludzie tutaj nie zapominają nigdy o zemście i mieć się więcej na baczności.
— A cóż pan począł z drugim metysem? Musiał i oni przyłożyć ręki do zniszczenia naszego mostu.
— Mogłem go zastrzelić, lecz darowałem mu życie. Może nie brał udziału w tym spisku. Kto wie zresztą, czy nie należało go ukarać, gdyż istotnie musiał przyłożyć ręki do tej zbrodni.
Teraz dopiero, wobec słów rzuconych przez metysa, zaczęliśmy uprzytamniać sobie jego rozmaite, dziwaczne postępki: ciekawość, z jaką starał się przeniknąć nasze plany, pochwycenie go na gorącym uczynku podsłuchiwania pod naszym namiotem, nienawistne spojrzenia, jakich nie mógł czasami powściągnąć. Roztrząsaliśmy to wszystko, zastanawiając się zarazem nad nasza sytuacją, gdy uwagę naszą zwróciła dziwna scena, rozgrywająca się na równinie, u naszych stóp.
Biało ubrany mężczyzna, który mógł być tylko drugim metysem, uciekał tak, jak ucieka człowiek ścigany przez śmierć. Tuż za nim biegła olbrzymia hebanowa postać: był to Zambo, nasz wierny murzyn. Dopędziwszy zbiega, skoczył na niego, rękoma chwytając go za szyję. Obydwaj padli i potoczyli się po ziemi, ale po chwili Zambo powstał i, spojrzawszy na leżącego nieruchomo metysa, i dając nam jakieś radosne znaki, pobiegł w naszą stronę. Biała postać zabitego leżała nieruchomo wśród wielkiej równiny.
Tak więc obaj zdrajcy zostali zgładzeni, ale nie zmieniało to w niczem następstw ich zbrodni. Nie mogliśmy powrócić do obozu. Z mieszkańców świata przedzierzgnęliśmy się w mieszkańców płaskowzgórza, a świat i płaskowzgórze były ze sobą rozdzielone bezpowrotnie!
U naszych stóp ciągnęła się równina, za którą zostawiliśmy nasze czółna, dalej, w fioletowej mgle horyzontu, płynął strumień, ta jedyna droga wiodąca do cywilizowanych krajów, ale miedzy nami a tymi dwoma łącznikami zerwane zostało jedyne ogniwo. Jakaż siła zdołałaby zapełnić przepaść, dzielącą nas od przeszłości? Jedna chwila zmieniła doszczętnie cały bieg naszego życia.
W tej to chwili poznałem charakter moich towarzyszy: byli poważni, ba, nawet zamyśleni, ale zupełnie spokojni.
Narazie pozostawało nam jedynie siedzieć wśród zarośli i oczekiwać zjawienia się Zambo. Po niejakimi czasie poczciwa jego, czarna twarz mignęła wśród skał, aż wreszcie cała herkulesowa postać ukazała się na szczycie piramidy.
— Co ja robić teraz? — zawołał — panowie powiedzieć. Zambo robić.
Pytanie było łatwiejsze niżeli odpowiedź; jedno wszakże czuliśmy wyraźnie: murzyni był jedynym łącznikiem z zewnętrznym światem, i dlatego nie powinien był pod żadnym pozorem porzucać nas.
— Nie, nie — wołał — Zambo nie porzucić. Cokolwiek być ja zawsze tutaj. Ale nie potrafić trzymać indjan. Oni powiedzieć za dużo Curupuri wracać do domu. Panowie odejść, a Zambo nie potrafić ich trzymać.
Istotnie, od niejakiego czasu, indjanie okazywali chęć do powrotu i wielkie znużenie podróżą. Zrozumieliśmy, że Zambo miał słuszność i że niepodobna mu będzie wstrzymać opornych.
— Namów ich, aby poczekali do jutra — zawołałem — a prześlę przez nich list.
— Dobrze. Oni czekać — odparł murzyn — ale co ja robić jeszcze dla panów?
Dużo było do zrobienia i wierny chłopak wywiązał się z tego doskonale. Przedewszystkiem kazaliśmy mu odwiązać linę od ściętego pnia buku i przerzucić ją ku nam. Nie będąc bardzo grubą, lina ta była niezwykle mocna, i choć niepodobna jej było użyć jako mostu, ale za to mogła być bardzo pomocną przy wszelkiem wspinaniu się. Potem Zambo uwiązał do końca liny wór z zapasami żywności, który przyciągnęliśmy do siebie. W ten sposób byliśmy zaopatrzeni w środki żywności przynajmniej na tydzień, nawet w tym wypadku, gdybyśmy nic nie upolowali. Wreszcie Zambo spuścił się na dół, skąd przyniósł amunicję i wiele potrzebnych rzeczy, które znów za pomocą liny przeholowaliśmy do siebie. Noc już zapadła, gdy ostatecznie zeszedł ona równinę, zapewniwszy nas raz jeszcze, że zatrzyma indjan do jutra.
Niemal cała noc, (pierwsza, spędzona na tem płaskowzgórzu) zeszła mi na opisywaniu, przy świetle jedynej latarki, naszych przygód.
Rozbiliśmy obóz na samej krawędzi skały; tutaj spożyliśmy wieczerzę, gasząc pragnienie dwoma butelkami Apolinaris, jakieśmy znaleźli w skrzyni. Odnalezienie jakiegoś źródła wody jest dla nas kwestją pierwszorzędnej wagi, ale zdaje mi się, że nawet lord John ma dość przygód na dzisiaj, i nikt nie miał ochoty zapuszczać się w głąb nieznanej krainy. Nie zapaliliśmy nawet ognia i wystrzegaliśmy się wszelkiego hałasu.
Jutro (lub raczej dzisiaj, bo zaczyna już świtać) zaczniemy stawiać pierwsze kroki w tym tajemniczym kraju. Nie wiem kiedy uda mi się znów napisać i czy wogóle napiszę. Na razie dostrzegam, że indjanie jeszcze nie odeszli i jestem pewien, że wierny Zambo przyjdzie po list. Mam nadzieję, że dojdzie on rąk Pańskich.