Świat zaginiony/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom II
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
„Coś dziwnego się zdarzyło“...

Coś dziwnego nam się zdarzyło i wciąż się zdarza. Cały mój zapas papieru składa się z pięciu starych notatników, oraz całej masy jakichściś skrawków; pozostał mi też zaledwie jeden kopjowy ołówek, ale dopóki tylko będę w stanie ruszać ręką, nie omieszkam zapisywać naszych przygód i wrażeń, jesteśmy bowiem jedynymi ludźmi na świecie, którym danem jest oglądać tak niesłychane zjawiska. To też chcę je utrwalić na papierze póki są świeże i żywe i póki los, który stale nam nie sprzyja, nie pozbawi mnie możności pisania. Może Zambo zabierze te listy w pewną drogę, może ja sam je odniosę, ocalawszy cudem, a może jaki śmiały podróżnik, idący naszym śladem, lecz zaopatrzony w dobry samolot, natrafi na ten manuskrypt, — w każdym razie wierzę, że to, co tu dziś piszę uwieczni historję prawdziwych, choć tak niesłychanych przygód.
Następnego ranka, po uwięzieniu nas na płaskowzgórzu przez podstępnego Gomeza, rozpoczęła się nowa faza naszej wyprawy; dla mnie zaznaczyła się ona dość niemiłym incydentem, obudziwszy się bowiem po krótkiej drzemce, w jaką popadłem już o świcie, ujrzałem nagle coś bardzo dziwnego na mojej własnej nodze. Na skórze, między skarpetką a odwiniętą nieco nogawicą spodni, leżało coś podobnego do dużego, szkarłatnego winnego grona. Zdziwiony tym widokiem, nachyliłem się i wziąłem to grono w rękę, gdy nagle ku memu obrzydzeniu pękło mi między palcami, tryskając naokoło krwią. Okrzyk, jaki wydałem, zwrócił uwagę profesorów.
— A to ciekawe — rzekł Summerlee, pochylając się nademną — olbrzymi kleszcz, dotychczas nie sklasyfikowany.
— Oto pierwsze owoce naszych trudów — odezwał się Challenger w zwykły sobie pompatyczny sposób — nazwiemy tego owada „Ixodes Malone“. Ukąszenie to jest nader drobnym okupem za możność uwiecznienia swego nazwiska w rocznikach zoologji. Niestety, zgniótł pan ten rzadki okaz w chwili, gdy kończył się on pożywiać.
— Wstrętne robaczysko! — rzekłem.
Profesor Challenger podniósł swe krzaczaste brwi na znak protestu i oparł łapę na mojem ramieniu.
— Powinien pan wyrobić w sobie zamiłowanie do wiedzy i naukowy pogląd na życie — rzekł — dla człowieka, obdarzonego filozoficznym umysłem, — tak jak ja naprzykład, — ten kleszcz, z jego lancetowatem żądłem i wypukłem ciałem, jest równie pięknym wytworem przyrody jak paw, lub choćby zorza północna. I dlatego pański dziecinny, powierzchowny sąd, razi mnie, mam jednak nadzieję, że uda nam się zdobyć jeszcze inne okazy, tego co i ten owad, gatunku.
— O, to nie ulega wątpliwości — wtrącił Summerlee — właśnie w tej chwili jeden wpadł za kołnierz pańskiej koszuli.
Challenger podskoczył i literalnie rycząc, zaczął szarpać na sobie kołnierz i koszulę. Summerlee i ja dostaliśmy takiego napadu śmiechu, że ledwo mogliśmy mu pomódz; jednak udało się nam nareszcie obnażyć ten potworny kark, i wśród gęstwiny ciemnych włosów, jakimi porośnięte jest całe ciało uczonego profesora, wyłowiliśmy kleszcza, który nie zdążył jeszcze zapuścić swego żądła. Ale krzaki wokoło roiły się od tych wstrętnych owadów i jasnem było, że nie mamy tu po co dłużej zostawać.
Przedewszystkiem jednak należało się porozumieć z wiernym Zambo, który wkrótce zjawił się na skale, obarczony puszkami kakao i biszkoptów. Przerzucił je do nas, a z pozostałych w obozie zapasów kazaliśmy mu zatrzymać ilość wystarczającą dlań na dwa miesiące. Resztę miał oddać indjanom, jako wynagrodzenie za służbę i za odwiezienie listów do dorzecza Amazonki. W kilka godzin później ujrzeliśmy ich jak szli szeregiem przez równinę, a każdy dźwigał na głowie tobołek. Wierny murzyn, to jedyne ogniwo, łączące nas z pozostałym światem, umieścił się w naszym małym namiocie tuż u stóp skały.
Należało się zdecydować co do dalszych kroków. Przenieśliśmy nasz obóz z pośród zarośli na małą polankę, otoczoną zewsząd drzewami; w samym jej środku znajdowało się kilka płaskich skał, na których rozsiedliśmy się wygodnie, naradzając się nad podbojem tej nieznanej krainy. Wśród drzew nawoływały się wzajemnie ptaki, — jeden z nich odznaczał się dziwnym, głuchym skrzekiem, jakiegośmy dotychczas jeszcze nigdy nie słyszeli — poza tymi jednak odgłosami nie było wokół ani znaku życia.
Pierwszą naszą czynnością było sporządzenie inwentarza; dzięki zapasom, jakieśmy zabrali ze sobą i tym, które nam dostarczył Zambo, byliśmy wcale dobrze zaopatrzeni. Ze względu na niebezpieczeństwa, jakie mogły nam zagrażać, najcenniejszy nabytek stanowiły cztery strzelby i tysiąc trzysta naboi. Pozatem mieliśmy jeszcze fuzję, ale tylko sto pięćdziesiąt kul. Co do żywności, to było jej poddostatkiem na kilka tygodni; posiadaliśmy jeszcze spory zapas tytoniu i nieco przyrządów naukowych, między innymi duży teleskop i wyborną lunetę. Cały ten nasz dobytek zgromadziliśmy na polanie, i w drodze ostrożności otoczyliśmy go wałem ciernistych krzaków, powycinanych nożem lub siekierą, okalając w ten sposób przestrzeń o 15 yardowej średnicy. Tu miała być na razie nasza główna kwatera, nasz skład a zarazem nasze schronienie, na wypadek nagłego niebezpieczeństwa. Nazwaliśmy to fortem Challengera.
Było już południe, gdyśmy pokończyli te przygotowania, ale gorąco nie dawało się we znaki; klimat płaskowzgórza tak jak i jego roślinność jest typu umiarkowanego. Wśród drzew, jakie nas otaczały były buki, dęby, a nawet brzozy. Olbrzymie drzewo gingko, przerastające wszystkie inne wokół, roztaczało nad zbudowanym przez nas fortem, wspaniałe warkocze swych gałęzi i listowia. W ich to cieniu ciągnęliśmy naszą naradę, a lord Roxton, wysuwający się zawsze na czoło w chwilach czynu i decyzji, wykładał nam swoje poglądy.
— Jesteśmy bezpieczni — rzekł — dopóki nie widział nas człowiek, ani nie dosłyszało żadne zwierzę. Zmartwienia nasze rozpoczną się z chwilą, gdy obecność nasza zostanie odkrytą; nic nie wykazuje, aby to już miało nastąpić. Całe więc nasze zadanie polega narazie na badaniu płaskowzgórza skrycie; musimy się przyjrzeć naszym miłym sąsiadom, zanim zawiążemy z nimi bliższe stosunki.
— Ale trzeba przecież posuwać się w głąb kraju — ośmieliłem się zaznaczyć.
— To też będziemy się posuwali, miły chłopcze! Będziemy się posuwali, ale przezornie. Nie powinniśmy nigdy tak się oddalać, abyśmy nie mogli wrócić do naszej kwatery, a przedewszystkiem nigdy i pod żadnym pozorem, — chyba tam gdzie będzie chodziło o śmierć i życie — dać strzał.
— Ale pan sam wystrzelił wczoraj — rzekł Summerlee.
— Ba, nie miałem innego wyjścia. Ale wiatr był silny i dął w przeciwną stronę, to też wątpię, aby echo wystrzału mogło rozbrzmieć na płaskowzgórzu. A propos, jakże nazwiemy ten kraj? Uważam, że mamy prawo dać mu jakieś imię.
Wysunięto kilka mniej lub więcej odpowiednich nazw, aż wreszcie przyjęto tą, którą proponował Challenger.
— Jedna tylko nazwa może wchodzić w rachubę — rzekł — a mianowicie imię człowieka, który ten kraj odkrył. Niechże to będzie Ziemia Maple White’a.
Jest więc to Ziemia Maple White’a i taką nazwę nosi na mapie, której sporządzenie stało się moim udziałem. Mam też nadzieję, że tak figurować będzie w przyszłymi atlasie świata.
Zbadanie Ziemi Maple White’a stało się więc naszym najpierwszym zadaniem. Przekonaliśmy się na własne oczy, że jest ona zamieszkała przez nieznane w nauce zwierzęta, a notatnik Maple White’a mówił o straszniejszych jeszcze i bardziej niebezpiecznych potworach, które mogły się nam ukazać. Podziurawiony przez bambusy szkielet, który musiał zostać strąconym ze skały, wskazywał również, że miejscowość tę mogły zamieszkiwać ludzkie istoty, i to istoty złośliwe. To też zdawaliśmy sobie dokładnie sprawę z niebezpieczeństw, jakie nami groziły w miejscu, które faktycznie przeistoczyło się w nasze wiezienie i zgadzaliśmy się na wszystkie środki ostrożności, jakie nam zalecało doświadczenie lorda Johna. Temniemniej nie mogliśmy się zatrzymać na progu tego tajemniczego świata, gdy serca nam biły nieprzezwyciężoną chęcią poznania go i dotarcia do samej jego głębi.
Zabarykadowaliśmy więc cierniami wejście do naszego fortu i pod opieką tego żywopłotu pozostawiliśmy obóz nasz i nasze zapasy; poczem powoli i ostrożnie zaczęliśmy się zapuszczać wgłąb lasu, idąc brzegiem strumienia, który miał nam być przewodnikiem w powrotnej drodze.
Po ujściu zaledwie kilkunastu kroków przekonaliśmy się, iż prawdziwe cuda czekają na nas w tym kraju; przeszliśmy przez gęstwinę zupełnie mi nieznanych drzew, które jednak Summerlee, botanik naszej wyprawy, określał jako „conifera“ i „cycadaceous“, gatunki roślin oddawna wymarłych w znanym nam świecie i dotarliśmy do miejsca, w którym strumień rozlewając się tworzył dość znaczne bagno. Porastały go wysokie, dziwaczne trzciny, określone jako „equisetaca“ oraz olbrzymie paprocie, a chwiejąc ich wierzchołkami unosił się nad tem bagnem dość silny wiatr. Nagle lord John, który szedł na przedzie zatrzymał się i podniósł rękę.
— Spójrzcie no na to! — zawołał — na honor, to musi być ślad rodziciela wszystkich ptaków.
Ślad ogromnej trzypalcowej stopy widniał odgnieciomy w miękiem błocie. Jakieś wielkie stworzenie musiało przejść przez bagno do lasu.
Zatrzymaliśmy się wszyscy, aby się przyjrzeć temu olbrzymiemu śladowi. Jeżeli był to istotnie ptak — a jakież zwierzę mogłoby posiadać taką stopę? — to stopa jego była o tyle większa od strusiej, że w tym samym stosunku wielkość jego musiała być olbrzymia.
Lord John obejrzał się bystro wokół i wsunął dwa ładunki do swej strzelby.
— Ręczę moją dobrą sławą myśliwca — szepnął — że ten ślad jest świeżym. Niema jeszcze dziesięciu minut jak ptak przeszedł tędy. Spójrzcie na powierzchnię wody, która jeszcze faluje! O na honor, otóż i ślad pisklęcia.
Istotnie obok dużych śladów biegły mniejsze, lecz takież same.
— A co powiecie na to? — zawołał tryumfalnie profesor Summerlee, wskazując na odcisk ogromnej pięciopalcowej dłoni ludzkiej, widniejący wśród poprzednich, trzypalcowych śladów.
— Widziałem już coś podobnego! — szepnął Challenger w ekstazie. — Widziałem w wykopaliskach! Mamy do czynienia ze stworzeniem, które trzymając się prosto na dwóch trzypalcowych stopach, podpiera się w chodzie przedniemi, pięciopalcowemi łapami. Nie, to nie ptak, mój drogi Roxtonie, — nie ptak.
— Zwierzę?
— Nie, to płaz — dinosaurus. Żadne inne stworzenie nie mogłoby pozostawić podobnych śladów. Przed dziewięćdziesięciu laty wprawiły one w osłupienie pewnego uczonego, ale któż mógł się spodziewać, że będzie te cuda oglądał na własne oczy?
Głos jego przeszedł w szept i zamarł: zdumienie obezwładniło nas: idąc za śladami minęliśmy bagno i gęsto podszyty las, i oto staliśmy na przełęczy, mając przed sobą pięć najdziwaczniejszych stworzeń, jakie kiedykolwiek widziałem. Ukryci w zaroślach obserwowaliśmy je niepostrzeżenie.
Było ich, jak już powiedziałem, pięcioro, w czem troje młodych. Wielkość ich była tak kolosalna, że nawet młode dorównywały słoniom a stare były nieporównanie większe od największego ze znanych mi zwierząt. Czarniawa ich skóra, chropowata jak skóra jaszczurki, lśniła w promieniach słońca; kołysząc się zlekka na swych potwornych, szerokich ogonach i tylnych trójpalcowych stopach, przedniemi, krótkiemi łapami o pięciu palcach, nachylały ku sobie gałęzie drzew i obgryzały je. Zdaje mi się, że dam panu najlepsze pojęcie o tych potworach, jeśli powiem, że przypominały olbrzymie, dwudziestu stóp sięgające kangury, o czarnej krokodylej skórze.
Nie wiem, jak długo staliśmy przed tem niezwykłem widowiskiem. Zaszyliśmy się głęboko w zarośla, a że silny wiatr dął w nasza stronę, nie było więc żadnego prawdopodobieństwa, aby zwierzęta nas zwęszyły. Od czasu do czasu młode skakały naokoło starych, a te ociężałym ruchem opadały na przednie łapy, to znów unosiły się na tylne. Siła tych stworzeń musi być niepomierna, gdyż jedno z nich nie mogąc dosięgnąć jakiejś gałęzi, objęto przedniemi łapami pień drzewa i złamało je jak trzcinę. Postępek ten dowodził nietylko siły mięśni, ale zarazem małej zmyślności zwierzęcia, drzewo bowiem, padając ugodziło je w łeb i musiało je skaleczyć, gdyż wydawszy cały szereg ostrych pisków, oddaliło się z tego niegościnnego miejsca, a za nim udali się i jego towarzysze.
Lśniąca łuska ich skóry mignęła parokrotnie wśród drzew, głowy ich zakołysały się wysoko ponad zaroślami, aż wreszcie wszystko zniknęło nam z oczu.
Spojrzałem na moich towarzyszy. Lord John wyprostowany, stał trzymając palec na cynglu strzelby, a błyszczące jego oczy płonęły namiętnością myśliwską. Cóżby dał za to, aby jedną z takich głów umieścić między dwoma skrzyżowanemi wiosłami, nad kominkiem w swem mieszkaniu na Albany! Ale rozsądek wziął górę nad namiętnością, bo wszak mogliśmy poznać cuda tej ziemi jedynie kryjąc się przed jej mieszkańcami. Obydwaj profesorowie byli w jakiejś ekstazie. W podnieceniu chwycili się mimowolnie za ręce i stali tak jak dwoje dzieci wobec ziszczonej bajki, twarz Challengera rozpłynęła się w zachwyconym uśmiechu, a sardoniczne oblicze Summerlee wyrażało podziw i skupienie.
„Nunc dimittis“ — szepnął wreszcie — co o tem wszystkiem powiedzą w Anglji?
— Drogi Summerlee — uśmiechnął się Challenger — wyjawię panu pod sekretem, co powiedzą w Anglji; a mianowicie, nazwą pana bezczelnym kłamcą, i szarlatanem, tak jak pan i pańscy towarzysze nazwaliście mnie.
— Przywieziemy fotografje.
— Sfałszowane, Summerlee! Niezręcznie sfałszowane!
— Przywieziemy dowody.
— Ach, gdybyśmy je tylko zdobyli! Wówczas, Malone i jego szajka zasypaliby nas pochwałami. Dwudziestego ósmego sierpnia ujrzeliśmy pięcioro żywych igunadonów na przełęczy Ziemi Maple White. Niech pan to sobie zapisze, młodzieńcze i prześle swojej szmacie.
— I niech się pan przygotuje na poczęstunek redaktorskiego buta — wtrącił lord John — podobne widowisko wygląda nieco odmiennie w Londynie. Znam wielu ludzi, którzy nie opowiadają o swoich przygodach, jedynie dlatego, że niktby im nie uwierzył. I czyż nie mają racji? Wszak to, cośmy teraz oglądali wyda nam się za miesiąc lub dwa, jakimś snem fantastycznym. Co to było moi panowie?
— Iguanodony — odparł Summerlee — ślady ich stóp odnaleziono w piaskowcach Hastings Kentu i Sussexu. Żyły masami, na południu Anglji wówczas gdy znajdywały tam pod dostatkiem bujnej, świeżej roślinności. Ale warunki się zmieniły i zwierzęta te wymarły. O ile można sądzić, na tym tu płaskowzgórzu warunki nie uległy zmianie, i zwierzęta egzystują po dziś dzień.
— Jeżeli ujdziemy stąd z życiem — rzekł lord John — muszę jedną taką głowę zabrać sobie do domu. Wyobrażam sobie, jakby ślicznie pozielenieli z zazdrości niektórzy moi przyjaciele i koledzy. Nie wiem, co panowie myślicie o tem wszystkiem, ale co do mnie, czuję się tu dość niepewnie.
I ja doznawałem wrażenia, jakby wokół czaiła się tajemnica i niebezpieczeństwo. Coś groźnego kryło się w czarnej gęstwinie drzew, i dziwny nieokreślony lęk zakradał się w serce. Prawda, że te potworne stworzenia widziane przed chwilą, wydawały się nieszkodliwymi olbrzymami, ale któż mógł odgadnąć, co kryło się jeszcze w tym kraju cudów — jakie dzikie i okrutne stworzenia mogły rzucić się na nas z pośród skał lub zarośli? Wiadomości moje o przedhistorycznem życiu są dosyć skąpe, ale żywo stoi mi w pamięci niegdyś przeczytana książka opisująca zwierzęta tej epoki, tak wielkie, że mogłyby polować na lwy i tygrysy, jak kot poluje na myszy. Wszak i takie okazy mogły zamieszkiwać ziemię Maple White’a!
Sądzonem nam widać było, tegoż samego ranka — pierwszego w tym kraju — zapoznać się z niebezpieczeństwami, jakie nas otaczały. Zdarzyła się nam przygoda, o której wspominam ze wstrętem, bo, jeśli, jak twierdził lord John, rodzina iguanodonów żyć będzie w naszej pamięci, jak sen fantastyczny, to trzęsawisko pterodaktylów będzie nas prześladowało jak ohydny koszmar. Opiszę jednak dokładnie wypadki.
Szliśmy przez las bardzo powoli, po części dlatego, że lord John, pełniący funkcje wywiadowcze, pozwalał nam się posuwać wyłącznie z zachowaniem wielkich ostrożności a po części i dlatego, że profesorowie nasi co krok zatrzymywali się w zachwycie na widok jakiejś rośliny, czy jakiegoś owada, dotychczas im nieznanego. Zrobiliśmy więc jakie trzy mile, trzymając się prawego brzegu strumienia, gdy doszliśmy do dość sporej łąki. Otaczał ją wieniec krzewów, które grupowały się w gęste zarośla u podnóża kilku skał. Całe płaskowzgórze usiane jest głazami. Szliśmy powoli ku tym skałom, poprzez zarośla, sięgające nam do ramion, gdy uderzyły nas jakieś dziwne, świszczące odgłosy, które zdawały się wypełniać powietrze nieustannym brzęczeniem, a pochodziły skądciś z pobliża. Lord Roxton dał nam ręką znak, abyśmy się zatrzymali, a sam ruszył żwawo w stronę skał. Widzieliśmy, jak pochylał się nad głazami i jak potem usunął się zdumiony; przez chwilę zdawał się tak pochłonięty tem, co ujrzał, że zapomniał o nas, ale wreszcie skinął ku nam, jednocześnie dając nam znak, abyśmy się ostrożnie posuwali. Zachowanie jego dawało nami wyraźnie do zrozumienia, że natrafiliśmy na jakieś ciekawe, lecz niebezpieczne zjawisko.
Skradając się, stanęliśmy u skał; mieliśmy przed sobą otchłań, która musiała być kiedyś kraterem jakiegoś drobnego wulkanu. Na dnie jego, o kilkaset yardów od nas, stała sadzawka zielonkawej, zasnutej pleśnią wody. Było to samo przez się złowrogie jakieś miejsce, ale mieszkańcy jego czynili je podobnem do siódmego kręgu Dantejskiego piekła. Nora ta była wylęgarnią pterodaktylów; setki ich kotłowały się pod nami, młode trzepotały się nad brzegiem sadzawki, a ohydne samice siedziały na błoniastych, żółtawych jajach. Z całej tej masy wstrętnych, oślizgłych gadów unosił się ten świszczący odgłos, rozlegający się po całej łące, i wydzielał się wilgotny, smrodliwy zaduch, który mógł przyprawić o mdłości. Nieco wyżej, każdy na oddzielnym kamieniu, siedziały samce, wielkie, szare, pomarszczone, podobne raczej do sztucznie zasuszonych okazów, niż do żywych stworzeń; były zupełnie nieruchome, tylko od czasu do czasu toczyły swymi czerwonemi oczyma, i otwierały dzioby, aby pochwycić przelatującego ogromnego owada. Błoniaste ich skrzydła były złożone i każden z tych gadów sprawiał wrażenie olbrzymiej staruchy, owiniętej w szary szal, z nad którego wyglądałaby sucha i drapieżna głowa. Około tysiąca tych wstrętnych stworzeń, większych i mniejszych, znajdowało się u naszych stóp.
Obydwaj profesorowie pozostaliby tu chętnie cały dzień, tak byli zadowoleni z tej okazji studjowania przedhistorycznego życia. Wskazywali sobie wzajemnie szczątki ryb i ptaków, leżące wśród kamieni, jako dowód tego, czem się żywią pterodaktyle. Cieszyli się też, że nareszcie znaleźli wyjaśnienie, czemu kości tych latających potworów odnajdywane były w tak wielkiej ilości w piaskach Cambridge; wszak pterodaktyle, tak jak pingwiny, żyją stadami.
Koniec końców, jednak Challenger, dowodząc w zacietrzewieniu czegoś, czemu Summerlee przeczył, wychylił się poza skały i o mało nie zgubił nas wszystkich. Jeden z bliżej siedzących samców wydał natychmiast ostry, świszczący krzyk, i rozwinąwszy swoje błoniaste, na dwadzieścia stóp długie skrzydła, uniósł się w powietrze. Samice i pisklęta zbiły się w jedną gromadkę na dnie gniazda, a samcy poczęli jeden po drugim, wzbijać się do góry.
Widok tej setki przynajmniej, wstrętnych stworzeń, bujających w powietrzu z lekkością jaskółek, był istotnie nadzwyczajny, ale przekonaliśmy się bezzwłocznie, że z żadnem z nich nie możemy się mierzyć. Z początku kołowały nad naszemi głowami, jakby chcąc się przekonać o rodzaju grożącego im niebezpieczeństwa, ale stopniowo lot ich stawał się coraz powolniejszy, zataczane koła coraz to mniejsze, aż wreszcie unosiły się tuż nad nami, a suche, ostre uderzenia ich potężnych skrzydeł napełniały powietrze szmerem, który przywodził na pamięć aerodrom w dniu popisów.
— Ruszajmy do lasu trzymając się kupy — zakomenderował lord Roxton — te potwory chcą się na nas rzucić.
W chwili, gdyśmy się zabierali do ucieczki, koło pterodaktylów zacieśniło się już nad nami tak, że skrzydła ich dotykały niemal naszych twarzy. Waliliśmy je kolbami fuzji, ale wśród miękkiej masy ich ciał, uderzenia nasze nie napotykały żadnego oporu. Aż nagle z pośród tej brzęczącej, ciemnawej chmury wynurzyła się jakaś długa szyja, zakończona drapieżnym dziobem. Kilka uderzeń nastąpiło jedno po drugiem; Summerlee krzyknął i podniósł rękę ku twarzy, po której płynęła krew. Silny cios w tył szyi obezwładnił mnie na chwilę. Challenger upadł, a gdy nachyliłem się, aby mu pomódz powstać, otrzymałem drugie uderzenie w plecy i zwaliłem się na niego. W tej samej chwili jednak usłyszałem wystrzał ze strzelby lorda Johna i ujrzałem, że jeden z pterodaktyli miota się ze strzaskanem skrzydłem po ziemi, piszcząc i skrzecząc, roztwierając swój ohydny dziób, i tocząc wściekłemi, nalanemi krwią oczyma, niczem szatan ze średniowiecznego obrazu. Towarzysze jego, spłoszeni wystrzałem, rozproszyli się nad naszemi głowami.
— Teraz, teraz — wołał lord John — chodzi o życie!
Rzuciliśmy się przez zarośla, ale nie zdążyliśmy jeszcze dobiec do lasu, jak te harpie rzuciły się znowu na nas. Mocne uderzenie strąciło Summerlee z nóg, ale podnieśliśmy go i wpadliśmy między drzewa; tutaj byliśmy bezpieczni, gdyż pterodaktyle nie mogły manewrować wśród gałęzi swemi olbrzymiemi skrzydłami. Ale, cofając się pokaleczeni i pobici w stronę fortu, widzieliśmy jeszcze gromadę napastników, unoszącą się nad naszemi głowami wysoko, na tle błękitnego nieba, kołującą to wyżej to niżej, nie większą z tej odległości, jak stadko gołębi, i śledzącą nas swemi złemi oczyma. Aż wreszcie, gdyśmy się dostali do gęstszego lasu, dały spokój tej nagance i znikły nam z oczu.
— Pouczający i ciekawy incydent — rzekł Challenger, zanurzając w strumieniu, nad którymśmy się zatrzymali, spuchnięte kolano — możemy powiedzieć, Summerlee, żeśmy się dokładnie zapoznali ze zwyczajami rozdrażnionych pterodaktylów.
Summerlee obmywał pokaleczone czoło, a ja przewiązywałem ranę na szyi. Rękaw kurtki lorda Johna był zupełnie wydarty, ale zęby napastnika ledwie drasnęły ramię.
— Ciekawy to fakt — ciągnął Challenger — że młody nasz przyjaciel otrzymał cios dziobem, podczas, gdy ubranie lorda Roxtona zostało poszarpane zębami. Co do mnie, to waliły mnie po głowie skrzydłami, tak, że zapoznaliśmy się wszechstronnie z ich środkami napaści.
— Byliśmy o włos od śmierci — odezwał się poważnie lord John — i doprawdy trudno sobie wyobrażać nikczemniejszy koniec, jak rozszarpanie przez te wstrętne gady. Szkoda, że musiałem strzelić, ale, na honor, nie miałem wyboru.
— Nie bylibyśmy uszli z życiem, gdyby pan nie był strzelił, milordzie — zauważyłem z przekonaniem.
— Może nie będzie to miało żadnych złych następstw — rzekł — wśród tych lasów musi się nieraz rozlegać trzask padającego drzewa, podobny do wystrzału. Ale teraz, mojem zdaniem, mieliśmy dość wstrząśnień na dzisiaj i najlepiej zrobimy, wracając do obozu, aby zajrzeć do naszej apteki. Któż nam zaręczy, czy te potwory nie mają jakiego jadu w pazurach czy ślinie?
Ale napewno od stworzenia świata żaden człowiek nie przeżył takiego dnia jak my wówczas; oczekiwała nas bowiem jeszcze jedna niespodzianka. Gdyśmy wreszcie, idąc brzegiem strumienia, doszli do naszego obozu, nienaruszona barykada z cierni kazała nam przypuszczać, że znajdujemy się wreszcie w bezpiecznem miejscu. Ale okazało się, że zamiast spoczynku, czeka nas jeszcze jedna robota, bo choć i furtka obozu i ściany jego były nietknięte, jednak zwiedzało go w naszej nieobecności jakieś dziwne a potężne stworzenie. Stopy jego nie pozostawiły żadnego śladu, i tylko zwisająca nisko gałąź olbrzymiego drzewa, wskazywała, którędy weszło i wróciło. Stan naszych zapasów mówił wyraźnie o złośliwych zamiarach gościa. Wszystko było rozrzucone po trawie; z jednej paczki z mięsem, rozbitej i zgniecionej, wyciągnięto jej zawartość. Naboje wysypano z pudełka.
Uczucie niejasnego lęku znowu nas opanowało, i zmęczonemi oczyma poczęliśmy badać otaczające nas głębię lasu, z którego mogło wynurzyć się nowe niebezpieczeństwo. To też nawołujący nas głos Zambo podziałał na nas kojąco, i z prawdziwą radością ujrzeliśmy murzyna, stojącego na piramidzie po przeciwnej stronie przepaści.
— Wszystko dobrze Massa Challenger — wołał — ja tu pozostać. Pan być spokojny, mi zaraz się tu znaleźć, jak potrzeba.
Jego poczciwa, czarna twarz i widok, jaki roztaczał się przed nami, przeniosły nas znów myślą do dorzeczy Amazonki, i uprzytomniły nam, że nie zostaliśmy żadną siłą magiczną przeniesieni w odległe czasy, na jakąś nieznaną planetę, lecz istotnie żyjemy na Ziemi w XX wieku. Trudno jednak było uwierzyć, że ta niebieskawa linja na dalekim horyzoncie graniczyła z wielką rzeką, po której płyną parowce, a na nich ludzie rozmawiają o swych drobnych, codziennych sprawach, podczas gdy my, uwięzieni wśród przedpotopowych potworów, mogliśmy jedynie spoglądać w dal i tęsknić za nią.
Pamiętam jeszcze jeden drobny incydent, na którym chciałbym zamknąć opis wypadków tego dnia: nasi dwaj profesorowie, zapewne podnieceni swemi guzami i ranami, zaczęli żywą dysputę, czy nasi napastnicy należeli do gatunku pterodaktylów czy dimorchodonów. Nie chcąc się przysłuchiwać ich waśniom, usiadłem zdala na pniu zwalonego drzewa i zapaliłem papierosa, gdy lord John zbliżył się do mnie.
— Czy pan pamięta, Malone, to miejsce gdzieśmy natrafili na pterodaktyle? — spytał.
— Bardzo dokładnie.
— Był to jakby krater wygasłego wulkanu, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Zauważył pan jaki tam był grunt?
— Skalisty.
— Ale wokół wody — tam, gdzie rosły trzciny?
— Grunt miał zabarwienie błękitnawe. Wyglądał jak glina.
— Otóż właśnie. Kadź wulkaniczna pełna błękitnawej gliny.
— Więc cóż z tego? — spytałem.

— Nic, nic zupełnie — odparł i cofnął się ku miejscu, skąd głosy dwuch profesorów rozlegały się jak nieprzerwany duet, gdzie ostry falset Summerlee łączył się z donośnymi basem Challengera. Zapomniałbym zupełnie o rozmowie z lordem Johnem, gdyby nie fakt, że w nocy usłyszałem jak szeptał sam do siebie: „błękitnawa glina — glina w kadzi wulkanicznej“. Był to ostatni dźwięk, jaki mnie dobiegł zanim zapadałem w kamienny sen.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.