Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie |
Wydawca | Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Drukarnia Literacka w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków-Warszawa |
Tłumacz | Maria Feldmanowa |
Tytuł orygin. | Une vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ciągu tygodnia Rozalia objęła rządy nad zamkiem, jego mieszkańcami i rzeczami. Janina zrezygnowana, biernie się jej poddawała. Słaba, powłócząc nogami, jak ongi mateczka, przechadzała się, wsparta na ramieniu dawnej służącej, która ją prowadziła powoli, napominając łagodnie, dodając otuchy w słowach szorstkich a tkliwych, obchodząc się z nią, jak z chorem dzieckiem.
I zawsze rozmawiały o przeszłości, Janina ze łzami w gardle, Rozalia spokojnym tonem chłopskiej niewzruszoności. Stara służąca kilkakrotnie wracała do sprawy zalegających procentów; nakoniec zażądała pokazania papierów, które Janina, absolutnie nie znająca się na interesach, ukrywała przed nią, wstydząc się postępków syna.
I przez cały tydzień Rozalia codziennie jeździła do Fécamp, by znajomy notaryusz wyjaśnił jej szczegóły, których nie rozumiała.
Pewnego wieczora, ułożywszy już Janinę na spoczynek, siadła koło jej łóżka i odrazu przystąpiła do rzeczy.
— Teraz paniusi wygodnie, więc pogadamy o interesach.
I wyłuszczyła całą sprawę.
Okazało się, że po uregulowaniu wszystkiego zostanie co najwyżej siedm do ośmiu tysięcy renty rocznej. Nic więcej.
Janina odparła:
— Moje dziecko, to i cóż? Ja dobrze czuję, że nie pociągnę już długo, więc to mi wystarczy.
Ale Rozalia się obruszyła:
— Być może, że paniusi wystarczy, ale panu Pawłowi to pani nie myśli nic zostawić?
Janina drgnęła.
— Proszą cię, nie wspominaj mi o nim. Zbyt cierpią, gdy o tem myślę.
— A ja będę właśnie mówić, bo widzi paniusia, to nie jest dobre takie postępowanie. Robi teraz głupstwa; ano, trudno, ale raz się przecież ustatkuje; a potem się ożeni i będzie mieć dzieci. I trzeba będzie pieniędzy na wychowanie. Niech-no pani posłucha uważnie, co ja powiem: trzeba sprzedać Peuples!
Janina zerwała się gwałtownie i usiadła w łóżku.
— Sprzedać Peuples! Co tobie w głowie? Och, nigdy, przenigdy!
Ale Rozalia pozostała niewzruszona.
— A ja powiadam, że paniusia sprzeda, bo to być musi.
I odrazu podała swe powody, obliczenia i projekta.
Po sprzedaniu zamku i dwóch przynależnych folwarków amatorowi, którego znalazła, będzie można zatrzymać cztery folwarki w Saint-Léonard, które oczyszczone z ciężarów hipotecznych przyniosą ośm tysięcy trzysta franków rocznie. Tysiąc trzysta franków trzeba odliczyć na rozmaite inwestycye i wydatki, więc zostanie siedm tysięcy, z których piąć wyjdzie na utrzymanie, a dwa będzie się odkładać, by na wszelki wypadek mieć trochą kapitału.
Dodała:
— A poza tem, wszystko już zjedzone. Skończyło się. Odtąd ja będę mieć klucze, słyszy pani, a pan Paweł nie dostanie nic, ale to nic; inaczej obdarłby panią do ostatniego sous.
Janina płacząc cicho, szepnęła:
— A jeśli nie ma co jeść?
— Jak będzie głodny, to przyjedzie jeść z nami. Zawsze się znajdzie dla niego łóżko i ciepła strawa. Pani myśli, że byłby robił te wszystkie głupstwa, gdyby mu pani od początku nie była dała ani grosza?
— Ale miał długi; byłby się okrył hańbą, gdyby ich nie spłacił.
— A jak pani nie będzie miała czem płacić, to co wtedy? Dotąd pani płaciła, dobrze; ale od dzisiejszego dnia nie będzie pani płacić; ja to pani mówię. A teraz dobranoc paniusi.
I wyszła.
Janina nie zasnęła, do głębi w strząśnięta myślą sprzedania Peuples, opuszczenia, pożegnania domu, z którym wiązało się całe jej życie.
Na widok Rozalii, wchodzącej rano do jej pokoju, rzekła:
— Moje drogie dziecko, ja się nigdy nie zdecyduję na opuszczenie tego miejsca.
Pokojówka się nadąsała.
— A jednak to być musi, proszę pani. Niezadługo przyjedzie tu notaryusz z tym, co ma ochotę to kupić. Inaczej, nie miałaby pani za cztery lata ani na kąsek chleba.
Janina obezwładniona powtarzała:
— Nigdy się na to nie zdobędą, nigdy.
W godziną później listonosz wręczył jej list od Pawła, żądającego jeszcze dziesięciu tysięcy franków. — Co począć? Przerażona, zwróciła się o radę do Rozalii, która wzruszyła ramionami.
— Cóż ja paniusi poradzę? Ach, już ja widzę, do czegobyście wnet doprowadzili, gdyby mnie tu nie było!
I Janina, uginając się przed wolą pokojówki, odpisała:
„Mój drogi synu, nic już nie mam dla Ciebie. Zrujnowałeś mnie doszczętnie; jestem zmuszoną sprzedać Peuples. Pamiętaj jednak, że zawsze znajdziesz schronienie, jeśli zechcesz wrócić do Twej starej matki, której tak wiele przysporzyłeś cierpień.
A gdy notaryusz przyjechał z panem Jeoffrin, dawnym fabrykantem cukru, przyjęła ich osobiście, pozwalając na szczegółowe obejrzenie majątku.
W miesiąc później podpisała kontrakt sprzedaży, nabywszy równocześnie skromny domek koło Goderville, leżący przy gościńcu, we wioszczynie Bateville.
Następnie przechadzała się sama aż do wieczora w alei mateczki z sercem rozdartem i pełna rozpaczy; zwracała się ku okolicy i drzewom, i przegniłej ławie pod wiązem i ku wszystkim tym rzeczom tak dobrze znanym, jakoby na wieki odbiły się w jej oczach i duszy; ku gajowi i zaroślom koło wydmy, gdzie tak często siadywała i gdzie po raz ostatni w dzień straszny śmierci Juliana, widziała pędzącego ku morzu hrabiego Fourville; ku staremu wiązowi bez korony, o który tak często się opierała, i ku całemu temu ogrodowi, śląc na wsze strony pożegnania rozpaczne, łzami brzemienne.
Przyszła Rozalia i przemocą zabrała ją do domu.
Rosły wieśniak, mogący liczyć dwadzieścia pięć lat, czekał przed drzwiami. Przywitał ją tonem swobodnym, jakby ją znał od dawna.
— Dzień dobry pani, i co tam słychać dobrego? Matka mi kazała przyjść wedle tej przeprowadzki. Tobym rad wiedział, co pani zabierze, jako że muszę przyjechać parę razy wieczorem, żeby nie marnować czasu.
Był to syn pokojówki i Juliana, brat Pawła.
Przez chwilę miała wrażenie, że serce jej przestaje bić, a jednak brała ją ochota uściśnięcia tego chłopca.
Przyglądała mu się, czy podobny do jej męża lub syna. Był rumiany, silny, o jasnych włosach i błękitnych oczach swej matki. A jednak przypominał Juliana. Czem? Nie mogła sobie tego sformułować, ale w całości fizyognomii było pewne podobieństwo.
Chłopak mówił dalej:
— Gdyby mi to pani mogła zaraz pokazać, byłbym bardzo rad.
Ona jednak nie wiedziała jeszcze, co zabierze, wobec tego, że nowy jej dom był bardzo mały; poprosiła go tedy, by przyszedł się dowiedzieć z końcem tygodnia.
Przygotowania do przeprowadzki wniosły smutne urozmaicenie do jej życia posępnego, ogołoconego z nadziei i wyczekiwania.
Krążyła teraz po pokojach, wyszukując sprzęty, przypominające jej pewne zdarzenia, te meble bliskie sercu, tworzące część naszego życia, niemal naszej istoty, znane od młodości, zespolone ze wspomnieniami radości lub smutku, z datami naszego istnienia, nieme towarzysze naszych chwil słodkich lub ponurych, co zestarzały się i zużyły obok nas, o obiciu tu i owdzie popękanem lub rozdartem, chwiejne w spoidłach, o barwach wypełzłych.
Wybierała jeden po drugim, wahając się często, zadumana, jak przed powzięciem ważnej decyzyi, wielokrotnie zmieniając postanowienie pierwotne, ważąc w myśli zasługi dwóch foteli lub starego jakiegoś sekretarza, porównywanego ze staroświeckim stołem.
Otwierała szufladki, usiłowała sobie przypomnieć rozmaite fakta, a gdy nareszcie postanowiła: tak, to zabiorą — znoszono przedmiot ów do jadalni.
Chciała zachować całe urządzenie ze swego pokoju: łóżko, obicia, zegar, wszystko.
Odstawiła tez kilka foteli ze salonu, których rysunek lubiła od dzieciństwa; lisa i bociana, mrówką i konika i melancholijną czaplę.
Tak wałęsając się po wszystkich kątach siedziby, którą miała opuścić, zaszła pewnego dnia na strych.
Przystanęła zdumiona na widok masy sprzętów wszelkiego rodzaju, z których jedne były złamane, inne tylko poplamione, jeszcze inne odstawione tu niewiadomo dlaczego — może się już przestały podobać, może inne zajęły ich miejsce.
Ujrzała tysiące cacek ongi znanych, które nagle zniknęły, a ona nieobecności ich nie zauważyła; drobiazgów, które jej służyły, tych drobnych, starych, nic nie znaczących gracików, co ją otaczały przez lat piętnaście, które widywała codziennie, nie zwracając na nie uwagi, a które nagle, odnalezione na tym strychu, obok innych, jeszcze starszych, co to figurowały — doskonale pamięta, w pierwszych jej czasach pobytu w Peuples — nagle oto przybrały znaczenie świadków zapomnianych, odnalezionych? przyjaciół. Zrobiły na niej wrażenie tych ludzi, z którymi często się obcuje, lecz którzy pozostają dla nas zamknięci, aż tu niespodzianie pewnego wieczora, bez żadnej właściwej przyczyny, zaczynają mówić bez końca, odsłaniając głąb swej duszy nieoczekiwaną.
Obchodziła je kolejno z drżeniem serca, mówiąc sobie:
— Och, to ja obtłukłam tę chińską filiżankę na parę dni przed ślubem. A tu latarenka matki i laska, którą ojczulek złamał, gdy chciał przemocą otworzyć bramę, napęczniałą po deszczu.
Było tam także mnóstwo rzeczy, których nie znała, które jej nic nie mówiły, gdyż pochodziły od dziadków lub pradziadków; tych rzeczy okrytych pyłem, co to mają fizyognomię wygnańców z epoki minionej i zdają się smucić z powodu swego opuszczenia, których losów i historyi nikt nie zna, bo nikt nie widział tych, co je wybierali, kupowali, posiadali, kochali, nikt nie znał rąk, co ich przyjaźnie dotykały, i oczu, co z przyjemnością na nich spoczywały.
Janina dotykała ich, odwracała, odcisk swych palców pozostawiając na grubej warstwie kurzu; krążąc bez końca wśród tych starych rupieci, w przymglonem świetle, wpadającem przez szybki poddasza.
Szczegółowo oglądała krzesła o trzech nogach, zali jej czegoś nie przypomną, mosiężną fajerkę bez dna, którą zdawała się poznawać i stos naczyń kuchennych, od dawna już nieużywanych.
Następnie wybrała niektóre, by je zabrać i wróciwszy na dół, posłała Rozalię, by je przyniosła. Pokojówka oburzona, wzbraniała się znosić „te brudy“, Ale Janina całkowicie już pozbawiona woli, tym razem obstawała przy swojem, i trzeba było słuchać.
Pewnego ranka młody gospodarz, syn Juliana, Dyonizy Lecoq, zjawił się z wózkiem, by zabrać część rzeczy. Rozalia z nim pojechała, by przypilnować złożenia mebli i ustawić je jak należało.
Pozostawszy sama, Janina zaczęła się błąkać po pokojach zamku w stanie rozpaczy straszliwej; w porywie egzaltowanej miłości obejmując wszystko, czego nie mogła z sobą zabrać: wielkie, białe ptaki na tapetach salonu, staroświeckie świeczniki, wszystko, na co padał jej wzrok. Przebiegała pokój po pokoju oszalała, a łzy bezustannie płynęły jej z oczu; następnie wyszła z domu, by pożegnać morze.
Był koniec września, niebo niskie i szare zdawało się ciążyć nad światem, a fale smutne, żółtawe, biegły hen, w nieskończoność. Długo stała na skale nadbrzeżnej, z głową wirującą od myśli dręczących. Z zapadającą nocą wróciła do domu, przeżywszy dzień równie bolesny, jak w najcięższym okresie swego życia.
Rozalia wróciła i czekała na nią, zachwycona nowym domem; podług niej był on znacznie weselszy od tego olbrzymiego gmachu, co nawet nie leży przy gościńcu.
Janina płakała przez cały wieczór.
Dowiedziawszy się o sprzedaży zamku, dzierżawcy przestali się z nią liczyć, pomiędzy sobą nazywając ją „waryatką“, sami nie wiedząc czemu; wiedzeni swym zwierzęcym instynktem, domyślali się prawdopodobnie jej chorobliwego sentymentalizmu, egzaltacyi marzycielskiej, całego tego zamętu jej biednej duszy, skołatanej nieszczęściem.
W przeddzień wyjazdu z Peuples, zaszła przypadkowo do stajni. Drgnęła cała, usłyszawszy w pobliżu głuche warczenie. To Pogrom, o którym od szeregu miesięcy najzupełniej była zapomniała. Ślepy i obezwładniony, dożywszy wieku niezwykłego u tych zwierząt, wegetował na posłaniu ze słomy, pielęgnowany przez Ludwinę, która o nim nie zapomniała. Wzięła go na ręce, uściskała i przyniosła do domu. Gruby jak beczka, zaledwie się włóczył na swych łapach sztywnych, szeroko rozstawionych, szczekając skrzypliwie, jak owe psy drewniane, służące dzieciom za zabawkę.
Nadszedł wreszcie dzień ostatni. Janina spędziła noc w dawnym pokoju Juliana, gdyż jej własny był już opróżniony. Wóz, naładowany kuframi i resztą sprzętów, stał na podwórzu. Obok czekała bryczułka dwukołowa, mająca odwieźć panią i pokojówkę.
Stary Szymon i Ludwina mieli zostać sami aż do przybycia nowego właściciela, następnie postanowili zamieszkać u swych krewnych, gdyż Janina wyznaczyła im jakąś pensyjkę dożywotnią. Posiadali zresztą własne oszczędności. Byli już teraz bardzo starzy, bezużyteczni i gadatliwi. Maryusz, ożeniwszy się, dawno już porzucił był służbę.
Około ósmej zaczął padać deszcz, drobniutki, lodowaty, przygnany wiatrem morskim. Trzeba było postawić daszek bryczułki. Liście ulatywały już z drzew.
Na stole w kuchni stały filiżanki z gorącą kawą. Janina usiadła i małymi łyczkami wypiła swoją porcyę, następnie w stała i rzekła:
— Chodźmy!
Włożyła kapelusz, szal, a gdy Rozalia naciągała jej kalosze, ze ściśniętego gardła wykrztusiła:
— Pamiętasz, moje dziecko, jak strasznie lało, kiedy jechaliśmy tu z Rouen...
Chwycił ją spazm; obie ręce przycisnęła do piersi i osunęła się zemdlona.
Przeszło godzinę była jak martwa; następnie otworzyła oczy i dostała konwulsyjnych drgawek, przy obfitym upływie łez.
Gdy się nieco uspokoiła, była tak osłabiona, że nie mogła wstać. Rozalia jednak, obawiając się dalszych ataków w razie opóźnienia wyjazdu, poszła po syna. Wzięli ją oboje, zanieśli na bryczkę i usadowili na drewnianej ławce, pokrytej ceratą; stara służąca, siadłszy obok Janiny, otuliła jej nogi, na ramiona narzuciła gruby płaszcz i rozpiąwszy nad nią parasol, zawołała:
— Dyonizy, jedźmy, a szybko!
Młody człowiek wskoczył na wózek, w braku miejsca usadowił się tylko jednem udem i podciął konia, którego bieg nierówny raz wraz podrzucał obie kobiety.
Na skręcie drogi wiejskiej zobaczyli kogoś, przechadzającego się wzdłuż i wszerz; był to ksiądz Tolbiac, zdający się czatować na tę chwilę wyjazdu.
Przystanął, by bryczka mogła przejechać. Jedną ręką podtrzymywał sutannę, by jej nie obryzgano, odsłaniając łydki chude w czarnych pończochach, zakończone olbrzymiemi zabłoconemi ciżmami.
Janina spuściła oczy, nie chcąc się spotkać z jego spojrzeniem, a Rozalia, doskonale o wszystkiem wiedząca, wpadła w gniew.
Mruknęła:
— Gałgan, gałgan!
I chwytając syna za rękę, dodała:
— A śmignij go tam batem!
Młody człowiek, mijając księdza, nagle zjechał galopem na sam skraj błotnistej drogi, a kałuża, bryznąwszy pod rozpędem kół, obłociła duchownego od stóp do głowy.
Rozalia rozpromieniona odwróciła głowę, by mu pokazać zaciśnięty kułak, gdy on tymczasem ogromną chustą wycierał twarz obluzganą błotem.
Jechali już jakie pięć minut, gdy nagle Janina krzyknęła:
— Zapomnieliśmy o Pogromie!
Musieli się zatrzymać, a Dyonizy pobiegł pędem po psa, lejce oddawszy matce.
Niebawem wrócił, niosąc bezkształtne, włochate zwierzę, które umieścił między spódnicami obydwóch kobiet.