Życie Buddy/Część druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Buddy |
Podtytuł | według starych źródeł hinduskich |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długo nie ruszał się Budda, siedząc pod drzewem z nogami skrzyżowanemi i rozkoszując się wiedzą doskonalą, jaką posiadł. Myślał: — Oto oswobodziłem się! — Tak siedział przez tydzień bez ruchu pod drzewem wiedzy.
W drugim tygodniu odbył długą wędrówkę po całym świecie.
Trzeci tydzień spędził ponownie pod drzewem, a przez cały czas nie mrugnął okiem ni razu.
W czwartym tygodniu odbył krótką przechadzkę od morza zachodniego do wschodniego.
Wówczas to, niepocieszony po klęsce Mara przyszedł doń i jął mówić obłudnie:
— Znasz już, o Błogosławiony, drogę wyzwolenia. Czemuż tedy zwlekasz? Zgaś lampę tchem swoim i wnijdź do nirwany, bogiem nadeszła pora.
Rzekł mu na to Błogosławiony:
— Nie, Maro, nie zgaszę jeszcze lampy i nie wnijdę do nirwany. Muszę przedtem pozyskać dla prawa uczniów mnogich, którzyby ze swej strony pozyskiwali innych. Muszę czynem i słowem przywieść do milczenia wrogów moich. Nie, Maro, Budda nie wnijdzie do nirwany, dopóki nie rozsławi się po całym świecie i dopóki wszyscy nie poznają dobrodziejstw prawa jego.
Musiał odejść z niczem zawstydzony Mara i wydało mu się, że zeń szydzi głos jakiś:
— Pokonany zostałeś, Maro, i jak sęp osmętniały zostałeś na skale. Utraciłeś siły, Maro, jak stary słoń, który ugrzązł w bagnie. Sądziłeś, iż jesteś bohaterem, a oto słabszym się czujesz od chorego, porzuconego wśród lasu. Nacóż ci się zdały zuchwałe słowa? Były one, zaprawdę, bardziej daremne, niż skrzeczenie sroki!
Mara wziął kawałek suchego drewna i kreślił po piasku jakieś znaki. Spostrzegły to trzy córki jego, Rati, Arati i Triszna. Chcąc poznać przyczynę zmartwienia, jęły pytać:
— Czemuż jesteś tak smutny, ojcze? — spytała Rati.
— Pokonał mnie człowiek czystego serca! — odrzekł Mdra. — Siła moja i chytrość nie zdały się na nic!
— Ojcze! — powiedziała Triszna. — Jesteśmy piękne i umiemy nęcić,
— Pójdziemy doń, — podjęła Arati — okujemy go w więzy miłości i przywiedziemy spokorniałego i grzesznego do siebie.
Poszły do Buddy i jęły śpiewać:
-— Nastała wiosna i przyszedł najpiękniejszy czas. Zakwitły drzewa, radujmy przeto się! Oczy twe piękne są i blask czarowny sieją, masz w sobie władcy znak i siła z ciebie tryska. Spójrz jeno, każda z nas rozkosz ci podać może, tak wielką, że sam Bóg zazdrośnie ku nam spojrzy! Wstań więc i chodź, skorzystaj z młodych lat i wygnaj myśli precz, co ćmią ponuro duszę. Patrz, lekki włos nasz mknie na wiatru rzeźwej fali, patrz w oczy nam, gdzie słodycz lśni miłości! Zaprawdę, czerwień ust, jak źrały owoc, krwawi, a twardych piersi cud ku słońcu się podnosi. Pląsamy, jak łabędzie, nucimy cudne pieśni, umiemy krążyć w tan, co poi słodkim dreszczem, nie gardźże nami, nie, któż skarb od siebie precz odrzuca? Patrz na nas panie, patrz i bierz z nas którą chcesz!
Atoli pieśń nie uczyniła wrażenia na Błogosławionym, spojrzał na dziewczęta surowo i oto wszystkie trzy przemieniły się w zgrzybiałe staruszki.
Pobiegły zrozpaczone do ojca.
— Ojcze! — zawołała, łamiąc ręce, Rati. — Patrz, w co się obróciła młodość i piękność nasza!
— Zaprawdę! -— podjęła Triszna. -— Miłość nie poruszy tego, który obojętnie patrzył na urok nasz!
— Ach! — westchnęła Arati. — Jakże nas srogo ukarał Błogosławiony!
— Ojcze! — błagała Triszna. — Ulecz nas z tej nagłej starości!
— Wróć nam młodość! — krzyknęła Rati.
— Wróć piękność! — dodała Arati.
— Biedne córki moje! — odparł Mara z boleścią. — Tak! On przezwyciężył miłość, a przeto nie mam nad nim władzy. Prosicie, bym wam, przywrócił młodość i piękność, ale jakże tego dokonać zdołam? Sam jeno Budda może cofnąć to, co Budda uczynił. Wróćcie doń, wyznajcie winę swoją, wyraźcie żal, a może przywróci wam dawne wdzięki.
Jęły tedy błagać Błogosławionego:
— O panie nasz, przebacz nam winy! Oczy nasze zamknięte były na światłość, byłyśmy szalone. Przebacz nam!
— Tak! — rzekł Budda. — Byłyście szalone, chcąc żłobić paznokciami skałę, a gryźć żelazo. Wyznajecie teraz jednak winę swoją, a jest to już początek mądrości. Tedy przebaczam wam, dziewczęta.
Rzekł te słowa, a trzy córki szatana odeszły piękniejsze jeszcze, niż były przed tą przygodą.
Piąty tydzień spędził Błogosławiony pod drzewem. Nagle zawył wichr chłodny i spadł deszcz lodowaty. Wówczas rzekł do siebie Mucilinda, król wężów:
— Nie wypada, by Błogosławiony cierpiał
przez deszcz i chłód!
Wypełznął z kryjówki i zwojami swego ciała otoczył Buddę siedm razy, nakrywając mu też głowę, tak że odtąd nie doznawał żadnych przeciwności ze strony niepogody.
W szóstym tygodniu poszedł Budda ku wielkiemu figowcowi, pod którym się gromadzili zazwyczaj pasterze kóz. Czekali tam nań bogowie, pokłonili mu się kornie, on zaś rzekł im:
— Wielką jest błogość tego, kto zna prawo. Wielką jest błogość tego, kto widzi. Wielką jest błogość jego i pobłażanie dla istot wszelakich. Błogosławiony ten, kto nie żywi pożądań świata. Błogosławiony ten, który przezwyciężył grzech.
Błogosławiony ten, który uniknął cierpień zmysłów. Błogosławiony ten, który już nie pożąda bytu.
Siódmego tygodnia przebywał pod drzewem wiedzy.
Pewnego dnia wracali tamtędy do domu na północy, bracia Trapusza i Ballika. Byli to kupcy, a za nimi jechało pięćset wozów. W pobliżu drzewa wozy stanęły i mimo krzyków, bicia i kłucia zwierząt pociągowych nie mogły ruszyć z miejsca. Koła zapadły po same osie, a obaj bracia przerazili się wielce. Ale ujrzeli przed sobą boga, który im dodał otuchy i rzekł:
— Postąpcie kilka kroków, o kupcy, a ujrzycie
tego, któremu macie złożyć hołd.
Trapusza i Ballika zobaczyli Buddę. Twarz jego promieniała, oni zaś pytali siebie wzajem:
— Jestże to bóg rzek? Jestże to bóg gór?
Jestże to może sam Brahma?
Przyjrzawszy się atoli odzieży jego, pomyśleli:
— To jest, zdaje się, mnich pobożny. Pewnie
potrzebuje jadła!
Poszli do wozu z żywnością i dobyli ciasto, mąkę i miód, potem zaś ofiarowali to Błogosławionemu, mówiąc:
— Weź to jadło, mężu święty, i bądź nam miłościw.
Błogosławiony nie miał misy na jałmużnę i zakłopotał się wielce. Czuwający nad wszystkiem, bogowie zauważyli to i przybiegli, niosąc misy złote. Ale Błogosławiony rzekł do siebie:
— Nie wypada, zaprawdę, mnichowi spożywać jałmużny ze złotej misy.
Odrzucił tedy złote naczynia, a bogowie przynieśli mu srebrne. Odmówił przyjęcia ich, odsunął też od siebie misy szmaragdowe i wkońcu przyjął misę kamienną.
Dostał wówczas trochę ciasta i innej żywności, spożył wszystko, a potem rzekł:
— Niech błogosławieństwo bogów spocznie na was, o kupcy! Miejcie się dobrze i bądźcie szczęśliwi.
Trapusza i Ballika złożyli mu pokłon, a jednocześnie rzekł im bóg któryś:
— Ten, którego macie przed sobą, osiągnął wiedzę najwyższą. Pierwszy to raz przyjął pożywienie, od kiedy odkrył drogę wyzwolenia, a wam przypadło nakarmić go. Teraz wyruszy w świat głosie prawo swoje.
Trapusza i Ballika uradowali się wielce i pierwsi z pośród ludzi złożyli wyznanie wiary w Buddę i prawo jego.