Życie Buddy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Życie Buddy | |
Podtytuł | według starych źródeł hinduskich | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Książka ta nie jest utworem fantazji i mogę wskazać główne źródła, stare i nowe, z jakich czerpałem.
Przedewszystkiem kierowałem się tekstem CALITA-VICTORA, gdzie mnóstwo balastu legendarnego i scholastycznego, gdzie też jednak znajduję cenne wiadomości tradycyjne o pochodzeniu bohatera, jego wieku dziecięcym, młodocianym, sposobie wychowania i pierwszych czynach.
Czerpałem także z pięknego poematu Asvagosy p. t. BUDHAKARITA, a w niektórych rozdziałach cytuję go dosłownie, wedle tekstu wydanego przez E. B. Cowell’a.
Wprowadziłem też do książki tak zwane JATAKI, czyli opowieści, w których Budda wspomina poprzednie wcielenia swoje. Sporo jatak znajdujemy w obszernym zbiorze, znanym AVADANASATAKA.
Korzystałem dalej z prac nowoczesnych, a mianowicie dzieła M. H. Oldenberga: „BUDDHA“ (w przekładzie A. Fouchera), dzieła H. Kerna: „Dzieje buddyzmu hinduskiego“ (w przekładzie Gederna Huet) oraz różnych prac zawartych w pismach naukowych. Wzruszającą historję Viswantary zaczerpnąłem z wersji sagdyjskiej, opublikowanej przez R. Cauthiot’a w „JOURNAL ASIATIQUE.“
Poczuwam się także do obowiązku gorącej podzięki przyjacielowi memu, Sylwinowi Levi za wydatną pomoc.
Pragnę zaciekawić czytelnika przedziwną historją księcia Sidharty, który osiągnął mądrość najwyższą przez skupienie i medytację.
Miasto Kapila, w którem żył ongiś wielki asceta, było nader pogodne i wspaniałe. Mury jego przypominały świetlne chmury, a z domów i ogrodów promieniała światłość boska, jakby je zbudowano na skrawku niebiosów. Lśniły kamienie jego i nie było tam ciemności, ni biedy. Nocą księżyc osrebrzał domy, tak, że miasto wydawało się jeziorem lilij, za dnia zaś słońce złociło terasy a miasto było, jak rzeka lotosów.
Król Sudhadana, władca Kapilavastu i jego największa ozdoba, był dobry, pobłażliwy, wolny od pychy i pełen sprawiedliwości. Zwalczał najzuchwalszych wrogów, którzy padali w bitwach, niby rażone gromami Indry słonie, a w promieniach sławy jego nikli źli, podobnie jak ciemń ginie w blasku słońca. Oświecał ziemię, a bliskim sobie wskazywał drogę życia. Dostojną mądrością pozyskał sobie niezliczonych przyjaciół, pełnych dzielności i rozumu, i podobnie jak blask gwiazd podnosi lśnienie księżyca, oni też światłością swoją podnosili jego majestat.
Sudhadana, król z rodu Sakjów, poślubił kilka królewien, z których pierwszą była Maja.
Była tak piękna, że czyniła wrażenie Lakszmi, która zeszła na ziemię. Głosem, podobnym do świegotu ptaków wiosennych, wymawiała słowa miłe jeno i słodkie. Włosy jej były barwy czarnej pszczoły, oczy świeże, jak dopiero co rozwity liść lotosu, brwi, zatoczone szlachetnym łukiem, nie marszczyły się nigdy, czoło zaś miało krystaliczną czystość diamentu.
Była cnotliwa wielce, pragnęła szczęścia poddanych i miała w wielkiem poszanowaniu zbożne nauki mistrzów, żyła jawnie i kłamać nie umiała wcale.
Król Sudhadana i królowa Maja żyli szczęśliwie w Kapilavastu.
Pewnego dnia królowa po kąpieli i natarciu ciała wonnościami, przyoblekła szatę z przedziwnej tkaniny, okryła ramiona klejnotami, nałożyła na kostki nóg brzękliwe obręcze złote i poszła do króla.
Siedział w wielkiej sali, marząc spokojnie przy dźwiękach muzyki i słuchając harmonijnych pieśni. Maja zajęła miejsce po prawicy jego i rzekła:
— Racz mnie wysłuchać, o panie, opiekunie świata, i spełń łaskawie to, o co proszę.
— Jakież jest życzenie twoje, królowo? — spytał Sudhadana.
— Mnóstwo wokoło nas istot cierpiących, o panie. Uczułam litość dla cierpień tego świata. Pragnę nie szkodzić żadnemu stworzeniu, zamknąć
myśl moją przed wszelaką nieczystością, a unikając w ten sposób zła i będąc dobrą wobec samej siebie, pragnę też być dobrą dla innych. Wyrzeknę się wszelkiej pychy i zamknę serce przed złem pożądaniem. Nie wyrzekę już próżnego słowa, nie powiem czegoś, coby ubliżało godności. Rozpocznę odtąd, o panie, życie surowe, będę pościć, wyzbędę się też złości, niepokoju, nienawiści, popędliwości i zazdrości. Zadowolona z mego losu, nie skalam się kłamstwem i czystą będę. Idąc drogą prostą, pokocham cnotę. Dlatego to widzisz uśmiech na ustach moich i w oczach.
Zmilkła na chwilę, a król patrzył na nią z tkliwym podziwem. Potem rzekła znowu:
— Zechciej uszanować, o panie, surowość życia mego i nie wkraczaj w leśną gęstwę pożądania. Pozwól, bym przez czas długi żyła w zbożnem prawie postu. Udam się do najwyższej sali pałacu, tam gdzie łabędzie siadają na spoczynek. Każ, by mi przysposobiono łoże, osypane kwiatami, miękkie i wonne. Niech je otoczą przyjaciółki, ale oddal rzezańców, straż i służebne prostackie. Nie chcę mieć koło siebie twarzy brzydkiej, słuchać pieśni pospolitej, ni czuć woni odrażającej.
Zamilkła, a król odparł:
— Niechże tak będzie! Uczynię to, o co prosisz.
I rozkazał:
— Niech przysposobią na najwyższem piętrze pałacu, tam gdzie śpią łabędzie, dla królowej łoże wspaniałe, by legła przy dźwiękach strun, przybrana w klejnoty, tak by otaczające ją kobiety mniemały, że widzą córę bogów w niebiańskim ogrodzie!
Królowa wstała.
— Dziękuję ci, o panie! — rzekła. — A teraz proszę jeszcze, byś wrócił wolność więźniom, zaopatrzył szczodrze biednych, i uszczęśliwił mężczyzn, kobiety i dzieci! Nie karz nikogo i bądź, ku radości wszystkich, ojcem każdego stworzenia!
Potem wyszła z sali i udała się na szczyt królewskiego pałacu.
Był to początek wiosny, ptaki polatywały wokoło teras, śpiewały w drzewach rozkwitłych, a stawy zapełniały przepiękne lotosy. Królowa kroczyła ku szczęsnej pustelni swojej, gdzie rozbrzmiewały same przez się dźwięczne struny i harmonijne fletnie, a pałac oblewała światłość wielka, doskonała, ćmiąca promienie słońca.
W tych to początkach wiosny miała Maja sen. Ujrzała młodego słonia, schodzącego z nieba. Był biały, jak śnieg wyżynny, i miał sześć wielkich kłów. Maja uczuła, że wstąpił w jej łono, zjawiły się tysiące bogów, śpiewając ku jej czci hymny nieśmiertelne, a nie było w jej duszy niepokoju, zawiści, ni gniewu.
Po przebudzeniu doznała radości niezwyczajnej. Wstawszy, przywdziała szaty jasne i otoczona co najpiękniejszemi służebnemi przeszła ogród i usiadła w małym cienistym zagajniku. Potem poleciła dwom z nich poprosić króla, mówiąc:
— Proście, by przybył król tutaj, gdyż Maja, królowa, pragnie go widzieć i słyszeć.
Król pospieszył co żywo, opuszczając salę, gdzie wraz z doradcami swymi wymierzał sprawiedliwość mieszkańcom miasta, ale wchodząc do gaju, doznał dziwnego wzruszenia. Nogi pod nim zadrżały, ręce obezwładniła moc jakaś, a oczy napełniły łzy. Pomyślał:
— Wzburzony tak, jak dziś, nie byłem nawet podczas bitwy, w obliczu najgroźniejszego nieprzyjaciela. Wejść nie mogę do gaju, gdzie mnie
czeka królowa. Cóż to znaczy? Jakże sobie wytłumaczyć stan mój?
Nagle rozbrzmiał głos z nieba:
— Ciesz się i raduj, Sudhadano, najlepszy z Sakjów! Przyjdzie na świat ten, który poszukiwał będzie mądrości najwyższej. Twój obrał
ród dla siebie, jako najwspanialszy, najszczęśliwszy i najczystszy, a za matkę swą wziął kobietę najszlachetniejszą, małżonkę twoją, królową Maję.
Ciesz się i raduj, Sudhadano, bowiem ten, który poszukuje mądrości najwyższej, zechciał być synem twoim!
Król zrozumiał, że jest to głos bogów, uczuł radość i wszedł pewnym już teraz krokiem do gaju, gdzie nań czekała Maja.
Spojrzał na nią i bez pychy, łagodnie spytał:
— Czemuż wzywasz mnie? Czego żądasz?
Królowa opowiedziała sen swój, dodając:
— Rozkaż, o panie, by sen ten wytłumaczyli uczeni braminowie. Niech powiedzą, zali czeka nas szczęście, czy niedola, smutek, czy radość.
Przyznał jej słuszność król i wezwał do pałacu braminów, znających tajemnicę snów. Wysłuchawszy snu Mai, rzekli:
— Królu i królowo, wielkiej doznacie radości. Narodzi się wam syn, naznaczony znamieniem władzy i wielkoduszności. Wyrzeknie się on królestwa, opuści pałac, odrzuci miłość, a ogarnięty politowaniem dla świata, wiódł będzie życie wędrowne i religijne. Będą mu składać ofiary i wielbić go będą wszyscy, albowiem oswobodzi świat. O panie, o pani, syn wasz będzie Buddą!
Mijały miesiące i królowa poznała, że nadszedł dzień narodzin syna. Poszła do króla Sudhadany i powiedziała mu:
— O panie, pójdę do ogrodu. Ptaki śpiewają w drzewach, powietrze przesyca pył kwietny, pójdę tedy do ogrodu.
— Zali nie obawiasz się zmęczenia, królowo? — spytał.
— Istota czysta, którą noszę w łonie, narodzić się winna pośród czystych kwiatów, pójdę tedy do ogrodu.
Nie opierając się życzeniom Mai, rzekł król służącym:
— Przystrójcie co prędzej ogrody srebrem i złotem. Zawieście na drzewach drogocenne zasłony. Niech wszystko przybierze uroczystą postać, gdzie jeno stąpi królowa.
Potem dodał, zwrócony do Mai:
— Weź dzisiaj, o Majo, najwspanialsze szaty, wsiądź w przepyszną kolebkę, którą poniosą najpiękniejsze kobiety twoje, odziane w wonne stroje, przybrane w naszyjniki z pereł i naramienniki z drogich kamieni. Niech grają na lutniach, bębnach, fletach i niech śpiewają tak słodko, by zachwycić samych bogów nawet.
Spełniono królewskie rozkazy i gdy królowa stanęła w progu pałacu, straż powitała ją okrzykami radości. Brzmiały dzwony wesoło, pawie rozpościerały przepyszne ogony, a łabędzie śpiewały.
Maja zatrzymała kolebkę w gaju kwitnących drzew, wysiadła i poszła rozradowana ku jednemu z nich, niezrównanej piękności, o gałęziach uginających się pod ciężarem kwiecia. Przygarnęła delikatnie do siebie jedną z nich i oto w tej chwili kobiety, będące przy niej, przyjęły w ramiona piękne niemowlę. Matka uśmiechała się.
Nagle zadrżało radością wszystko, co żyje. Wstrząsnęła się ziemia, usłyszano w niebie śpiew i taniec. Drzewa rozmaitych pór roku rozbłysły kwiatami i dojrzałym owocem. Niebo przelśniły najczystsze promienie. Chorzy ozdrowieli, biedacy znaleźli złoto, rozwarły się bramy więzień, a źli przejrzeli i uznali swe winy.
Jedna ze służebnic Mai pobiegła do króla, wołając:
— Panie, o panie, syn ci się narodził, syn, który chwałą okryje dom twój.
Nie był w stanie rzec słowa, ale promieniał radością, bowiem pojął szczęście swoje.
Zaraz zgromadził wkoło siebie wszystkich Sakjów i polecił, by poszli z nim do ogrodu, gdzie przyszło na świat dziecię. Ruszyli tłumnym orszakiem, a w ślad za nimi szli bramini niezliczeni. Stanąwszy przed dziecięciem, pokłonił się król i rzekł:
— Pokłońcie się, jak ja, księciu, któremu daję
imię Sidharta.
Skłonili się wszyscy, a natchnieni przez bogów bramini zanucili pieśń:
Wielki asceta Asita poznał, dzięki cnocie zbożnego życia swego, że przyszedł na świat ten, który oswobodzi wszystkie istoty od bolesnych wcieleń, a spragniony tej dobrej nowiny, przybył do pałacu króla Sudhadany i podszedł pewnym krokiem aż pod komnaty żeńskie. Posiadał on powagę wiedzy i starości.
Król przyjął go z należną czcią i rzekł:
— Czuję się szczęśliwym! Zaprawdę, wielkich zaszczytów dozna w tem dziecięciu ród mój, skoro Asita czcigodny raczył mnie odwiedzić. Mów, co mam uczynić? Jestem wszakże twym uczniem i sługą.
Oczy ascety rozbłysły radością i powiedział głosem głębokim:
— Spotkało cię to, o królu wielkoduszny, pobłażliwy i gościnny, bowiem znasz obowiązki swe i pełnisz je ochotnie wobec mądrych i starych.
Spotkało cię to, bowiem bogatszy jesteś w cnotę, niźli w ziemię i złoto. Raduj się z przybycia mego i wiedz dlaczego. Oto usłyszałem głos z nieba, mówiący: — Narodził się królowi Sakjów syn, który posiędzie mądrość prawdziwą! — Usłyszawszy to, przyszedłem by ujrzeć światłość Sakjów.
Zadrżał król od radości i, wziąwszy dziecię z objęć karmicielki, pokazał je starcowi Asicie.
Przekonał się asceta, że dziecię ma znaki wszechmocy, patrzył na nie długo, a łzy napełniły oczy jego. Westchnął i spojrzał w niebo.
Widząc, że płacze Asita, zaniepokoił się król o syna i spytał:
— Powiadasz, o starcze, że ciałem jeno różni się syn mój od bóstwa. Mówisz, że cudowne są narodziny jego, że osiągnie w przyszłości najwyższą chwałę, a mimo to spozierasz nań przez łzy. Czyliż wątłeni będzie jego życie? Zaliż przyszedł na świat, ku memu zmartwieniu. Czy może gałązka ta mego rodu zeschnie, zanim zakwitnąć i wydać owoc zdoła? Mów, o starcze świątobliwy, wiesz bowiem chyba, jak bardzo kochają ojcowie dzieci swoje.
— Nie martw się, o królu! — odparł Asita. — To, com rzekł, pewne jest. Dziecię to posiędzie chwałę prawdziwą. Ja płaczę nad sobą samym jeno.
Oto pora mi już odejść, a właśnie przyszedł na świat ten, który zniweczy zło wcieleń. Porzuci on władzę królewską, przezwycięży zmysły, zrozumie prawdę, posiędzie słońce wiedzy i rozproszy ciemń błędu. Ocali świat z zalewu zła, zmiecie pianę chorób, udrękę starości, cofnie czarne fale śmierci i zabierze wszystko co żywię w barkę wiedzy. Pozna on źródła bystrej, przepięknej i dobroczynnej rzeki obowiązku, bieg jej oznaczy i napoi tych, których dręczy pragnienie. Wskaże drogę zbawienia prześladowanym cierpieniem, jęczącym w kajdanach zmysłów i błądzącym po lesie wcieleń. Jako chmura rosząca rzeźwym deszczem, będzie tym, których palą namiętności, taranem dobrego prawa rozwali więzienną bramę istot skutych pożądaniem. Posiadłszy całą mądrość, zdoła świat ocalić. Kie martw się przeto, o królu, ten tylko bowiem godzien jest pożałowania, kto nie usłyszy głosu syna twego. I dlatego płaczę, gdyż mimo bogobojnego żywota i medytacji nie poznam słowa i prawa jego. O jakże nieszczęsnym jest ten nawet, kto odchodzi w najwyższe ogrody niebiosów!
Słowa Asity rozradowały zrazu Sudhadanę. Myślał: — Syn mój tedy żyć będzie i to w chwale wielkiej! — potem jednak rozważył wszystko i zakłopotał się. — Książę — pomyślał — porzuci władzę królewską, obierze życie ascety, więc wraz z nim zniknie ze świata ród Sudhadany?
Ale strapienie króla nie trwało długo, gdyż od urodzin Sidharty wszystko mu się wiodło, co przedsięwziął. Jak rzeka biorąca ciągle wodę przypływów, skarby jego wzrastały, tyle mu przyprowadzano koni i słoni, że stajnie ich pomieścić nie mogły, a szczerze oddani przyjaciele otaczali go coraz to liczniej. Ziemia była rodzajna, na łąkach pasły się krowy tłuste i płodne, kobiety rodziły szczęśliwie, mężczyźni nie wszczynali próżnych sporów, a wszyscy w całem Kapilavastu byli spokojni i weseli.
Atoli królowa Maja znieść nie mogła długo nadmiaru radości, jaką ją przepajał syn. W dni siedm, zmarła dla tej ziemi i wstąpiła w niebo, pośród bogów.
Maja miała siostrę, równej niemal piękności i mądrości, imieniem Mahapradżapati. Jej powierzono pieczę nad księciem, ona zaś spełniała to z troskliwością taką, jakby był własnem jej dzieckiem. Sidharta rósł, podobny migotliwemu promieniowi w pomyślnym wietrze, księżycowi, królowi gwiazd świetlanej sfery i słońcu rannemu nad górami.
Obdarzono go cennemi przedmiotami, zabawkami, jakie zazwyczaj dostają dzieci. Miał więc małe zwierzęta, gazele, słonie, konie, krowy, ptaki, ryby i małe wózeczki, wszystko to zaś było ze złota i diamentów. Ubrania mu też znoszono wspaniałe, perły na szyję i bransolety osypane klejnotami.
Pewnego dnia bawił się w ogrodzie, a czuwająca nad nim Mahapradżapati pomyślała:
— Już czas, by się przyuczył nosić naramienniki i naszyjniki.
Posłała służącą po te stroje, ale, gdy przybrała malca, klejnoty utraciły cały swój blask, zaćmione lśnieniem, jakie promieniowało z samego dziecięcia. Zbliżyła się do niej bogini, mieszkająca pośród kwiatów ogrodu, i rzekła:
— Gdyby cała ziemia była ze złota, zaćmiłby jej blask jeden promień, bijący z tego dziecka, przyszłego kierownika świata. Gdy ono przy odzieje światłość swoją, gasną gwiazdy, księżyc i słońce. Cóż mu tedy po klejnotach, marnem dziele złotnika i szlifierza. Kobieto, zdejm zeń te świecidła, dobre w sam raz dla niewolników. Daj je służbie. On posiędzie klejnoty prawdziwe, a będą niemi myśli jego.
Posłuszna głosowi bogini, zdjęła Mahapradża-pati klejnoty z dziecięcia i patrzyła na nie, nie mogąc oderwać oczu.
Nadszedł czas, kiedy młody Sidharta miał zostać zaprowadzony do świątyni bogów. Przystrojono ulice wspaniale, a wszędzie rozbrzmiewały bębny i dzwony. Mabapradżapati stroiła go w najpiękniejsze szaty, a chłopiec spytał:
— Dokądże mnie to prowadzisz, mamo?
— Do świątyni bogów, mój synu! — odpowiedziała.
Dziecko uśmiechnęło się i poprosiło, by je zaprowadzić do ojca.
Orszak był wspaniały, szli bramini, wojownicy i najznaczniejsi kupcy, potem straż honorowa, a Sakjowie otaczali pojazd, wiozący króla z synem. Palono po ulicach kadzidło, sypano kwiaty, oraz powiewano chustkami i wznoszono sztandary.
Dotarłszy do świątyni, wprowadził król syna za rękę do sali z posągami bogów. W chwili, gdy chłopiec postawił nogę na progu, ożyły wszystkie bóstwa, a Siwa, Skanda, Wisznu, Kuwera, Indra i Brahma wstali i uklękli przed nim, śpiewając:
— Meru, król gór, nie chyli się przed ziarnem zboża, Ocean nie korzy się przed kroplą dżdżu, Słońce nie oddaje hołdu świecącemu robaczkowi, ten zaś, kto posiadł wiedzę, nie czci bogów. Człowiek jest, jako ziarno zboża, kropla dżdżu, czy robak świecący, ten zaś, który posiada wiedzę najwyższą, podobny jest do Meru, Oceanu i Słońca, Niechże niu świat hołdy czyni, albowiem zostanie zbawiony!
Książę podrósł tymczasem i nastała pora pobierania nauki pisania u mistrza Visvamitry, który był nauczycielem Sakjów.
Oddano mu Sidhartę, który dostał tabliczkę do pisania ze złoconego drzewa santałowego, ujętą w ramę z klejnotów. Wziął ją w rękę i spytał zaraz:
— Jakiegoż to pisma chcesz mnie uczyć,
mistrzu?
Potem wymienił sześćdziesiąt cztery języki rozmaite i spytał powtórnie:
— Któregoż z tych pism chcesz mnie uczyć,
mistrzu?
Visvamitra oniemiał z podziwu i po chwili dopiero mógł rzec słów parę.
— Widzę, o panie, że nie zdolny jestem nauczyć cię niczego. Wymieniłeś mi języki, które znam z nazwy jeno, a inne z nich nawet z nazwy są mi całkiem obce. Od ciebie to, zaiste, mógłbym się uczyć. Nie, panie, nie jestem godnym ciebie nauczycielein!
Uśmiechnął się, a książę spojrzał nań życzliwie, Sidharta opuścił Visvamitrę i poszedł na wieś, gdzie żyli rolnicy. Przypatrzył się ich pracy, potem zaś zawrócił na łąkę, gdzie rosło kilka drzew. Spodobało mu się jedno, że zaś południowe słońce dogrzewało, usiadł w cieniu i jął dumać, tak że całkiem zatonął w myślach.
W tej chwili weszło na tę łąkę pięciu wędrownych ascetów. Widząc księcia, jęli pytać:
— Cóż to za bóg siedzi pod tem drzewem, bóg bogactwa, czy miłości? Indra z piorunem, czy Kryszna, strzegący owiec?
Nagle usłyszeli głos, mówiący im:
— Blask każdego z bogów blednie przy światłości Sakji, który, siedząc pod drzewem, rozważa prawdy wiekuiste.
— Tak, to on! — zawołali. — Siedzi pod drzewem ten, który posiada znak wszechmocy i który niewątpliwie zostanie Buddą.
Jęli go wysławiać, a pierwszy rzekł:
— Pośród świata, palonego ogniem zepsucia, jest jako jezioro. Wiara jego orzeźwi wszystko, co żyje.
Drugi rzekł:
— W świecie, zaćmionym niewiedzą, będzie pochodnią jasności. Prawo jego roznieci światłość.
Trzeci rzekł:
— Na wzburzonem morzu cierpienia będzie okrętem. Wiara jego przeniesie świat przez fale.
Czwarty rzeki:
— Dla opętanych złem będzie wybawcą. Prawo jego ocali świat.
Wreszcie rzekł piąty:
— Trapionym starością i chorobą będzie lekarzem. Prawo jego wyzwoli świat z narodzin i śmierci.
Pokłonili mu się i poszli dalej.
Tymczasem zaniepokojony król Sudhadana rozesłał służbę na poszukiwanie syna. Jeden ze służebników spostrzegł zatopionego w medytacji księcia, zbliżył się, ale nagle stanął przejęty podziwem. Przesunęły się z biegiem godzin cienie wszystkich drzew z wyjątkiem tego, które słoniło Sidhartę. Cień trwał w bezruchu nad głową medytującego.
Służebnik pobiegł do króla i zawołał:
— O panie! Znalazłem syna twego! Siedzi pod drzewem i rozmyśla, a cień tego drzewa nie rusza się z miejsca, mimo że wszystkie inne idą razem ze słońcem.
Sudhadana kazał się zaprowadzić na miejsce i zapłakał.
— Jest piękny, jak płomień na szczycie góry. Olśniewa mnie. Będzie światłością świata. Drżę całem ciałem, widząc go na medytacji.
Król nie śmiał, podobnie jak służebnik, poruszyć się, ni przemówić. Ale nadeszły dzieci, ciągnąc wózek i hałasując potrosze. Służący rzekł im półgłosem:
— Cicho bądźcie!
— Dlaczego? — spytały dzieci.
— Spójrzcie na tego, który duma pod drzewem. To książę Sidharta. Cień drzewa nie rusza się, by mu nie przeszkadzać, przeto i wy mu nie przeszkadzajcie. Wszakże widzicie, że promienieje, jak słońce.
W tej chwili zbudził się książę z zadumy, wstał, podszedł do ojca i rzekł:
— Trzeba zaprzestać pracy, ojcze, a szukać natomiast wielkich prawd.
Sudhadana dumał ciągle nad słowami Asity, a nie chcąc, by wygasł ród jego, powiedział sobie:
— Rozbudzę w synu moim zamiłowanie rozkoszy, a może się doczekam licznych i zdrowych wnuków.
Zawezwał tedy księcia i rzekł mu:
— Doszedłeś, drogi synu, do wieku, w którym przystoi pojąć żonę. Powiedz, czy spodobała ci się może któraś z dziewcząt?
A Sidharta odparł:
— Daj mi, ojcze, siedm dni czasu do namysłu, a odpowiem.
Jął dumać.
— Wiem, że z pożądań wynikają niezliczone utrapienia. Drzewa lasu żądz tkwią korzeniami w cierpieniach i walkach strasznych, a liście ich są trujące. Pożądanie pali ogniem i rani, jak miecz. Nie mam chęci żyć pośród gromady kobiet, ale wolę samotność lasu. Tam ukoję rozmyślaniem myśli i zaznam szczęścia. Czyliż jednak bagniska o nikłej roślinności nie wydają także lotosów? Wielu słynnych mędrców dawnych czasów miało żony i dzieci. Ci, którzy przede mną poszukiwali wiedzy najwyższej, spędzali dużo lat wśród kobiet. Nabrali stąd tem większej jeszcze ochoty do medytacji. Pójdę ich śladem.
Jął dumać nad zaletami, jakichby chciał w kobiecie, gdy zaś nadszedł dzień siódmy, rzekł ojcu:
— Drogi ojcze! Nie chcę kobiety zwyczajnej. Wyliczę ci zalety, jakich pragnę u żony swojej.
I jął wyliczać:
— Ta, którą poślubię, musi posiadać młodość, ta, którą poślubię, posiadać musi piękność. Ale ani młodość, ani piękno nie ma jej czynić próżną i zarozumiałą. Ta, którą poślubię, winna kochać wszystko, co żyje, miłością siostrzaną i macierzyńską. Wolna od goryczy, podstępu i zawiści, winna we śnie nawet jeno o mężu swym myśleć. Niech nie przemawia dumnie, ale skromna będzie i cicha, jak niewolnica. Nic zazdroszcząc innym, niech poprzestaje na tem, co posiada, niech nie ma upodobania w gorących napojach, wymyślnych potrawach, muzyce i wonnościach. Niech będzie dobra dla sług, niech wstaje pierwsza, a ostatnia spać się kładzie, niech będzie czysta ciałem, słowem i myślą.
Potem dodał:
— Jeśli znasz, ojcze, dziewczynę, posiadającą te wszystkie zalety, możesz mi ją dać za żonę.
Król wezwał swego domowego kapłana, wyliczył zalety żądane przez księcia i rzekł:
— Idź, braminie, przeszukaj wszystkie domy Kapilavastu, zapoznaj się z młodemi dziewczętami, a gdy znajdziesz odpowiednią, przyprowadź ją, choćby była najniższej kasty, bowiem syn mój nie szuka zaszczytów, ni bogactw, ale samej jeno cnoty.
Kapłan przeszukał wszystkie domy Kapilavastu, poznawał młode dziewczęta, badał je zręcznie i nie znalazł ni jednej, godnej księcia Sidharty. Przybył raz do domu niejakiego Dandapani, z rodu Sakjów, który miał córkę, imieniem Gopa. Samym jej widokiem oczarowany, wdał się w rozmowę i odnalazł wszystkie żądane zalety.
Wrócił tedy do króla, mówiąc:
— O panie! Poznałem nakoniec młodą dziewczynę, godną na małżonkę dla syna twego.
— Któż to? — spytał Sudhadana.
— To córka Dandapani z rodu Sakjów,
imieniem Gopa.
Minio wielkiego zaufania do kapłana domowego, zawahał się król z wezwaniem Gopy i ojca jej, Dandapani, gdyż wspomniał, że najmędrszy człowiek omylić się może. Nie było pewności, czy kapłan nie odnalazł w Gopie zalet, których nie posiadała. Postanowił poddać ją próbie, potem zaś złożyć rzecz w rękę syna swego, by sam osądził.
Kazał tedy zrobić znaczną ilość ozdób złotych i srebrnych i posłał herolda, by ogłosił, co następuje:
— Za dni siedm syn króla Sudhadany, książę Sidharta obdaruje klejnotami młode dziewczęta miasta, niech przeto wszystkie przybędą do pałacu królewskiego.
Oznaczonego dnia zasiadł książę na tronie w wielkiej sali pałacu, a wszystkie dziewczęta miasta szły korowodem. Każdej wręczał Sidharta ozdobę, ale, zbliżając się do tronu, każda odwracała głowę i spuszczała oczy, olśniona jego niezrównaną pięknością. Niektórym tak spieszno było, uciekać, że dotknięte ledwo palcami świecidła, upadały na podłogę.
Gopa szła ostatnia, śmiało, nie mrużąc nawet oczu. Ale księciu zbrakło podarków. Gopa powiedziała z uśmiechem:
— Czemże cię obraziłam, o panie?
— Nie obraziłaś mnie niczem! — odparł Sidharta.
— Czemuż tedy wzgardziłeś mną?
— Nie gardzę tobą, ale przybywasz ostatnia, tak, że zbrakło mi podarku.
W tej chwili przypomniał sobie jednak, że ma na palcu pierścień drogocenny, zdjął go tedy i podał dziewczynie.
— Książę, — spytała — czy mogę przyjąć ten pierścień?
— Jest moją własnością, przeto możesz go przyjąć.
— Nie! — odparła. — Nie pozbawię cię ozdoby. To ja winnam zdobić ciebie.
To rzekłszy, odeszła.
Uradował się król wielce, gdy mu doniesiono o wszystkiem.
— Jedna tylko Gopa — pomyślał — odważyła się spojrzeć w oczy synowi memu, ona tylko jest godna zostać jego żoną. Gopa nie przyjęła pierścienia, będzie atoli jego najpiękniejszą ozdobą.
Wezwał do pałacu ojca Gopy.
— Przyjacielu, — rzekł mu — nadszedł czas dla syna mego, by pojął żonę. Zdaje mi się, ze znalazł on upodobanie w córce twojej. Zali od
dasz mu ją w małżeństwo?
Dandapani nie odpowiedział zaraz królowi Sudhadanie. Wahał się, tak że król zapytał ponownie:
— Zali gotów jesteś zaślubić córkę synowi memu?
Dandapani rzekł wkońcu:
— O panie! Syn twój wyrósł w dostatkach, nie opuszczał pałacu i nie zapoznał się ze sztuką umysłu, ni ciała. Wiesz, o panie, że Sakjowie od
dają swe córki tylko ludziom zręcznym, silnym, mężnym i mądrym. Jakie mam oddać Gopę synowi twemu, który dotąd objawiał jeno skłonność do niedołęstwa?
Zmartwiły słowa te króla Sudhadanę, zawezwał syna, a Sidharta, przybiegłszy, spytał zaraz:
— Wydajesz się smutnym, mój ojcze, cóż cię spotkało?
Nic wiedząc w jaki sposób powtórzyć synowi twarde słowa Dandapani, milczał król, a Sidharta powtórzył:
— Cóż cię to zasmuciło, ojcze drogi?
— Nie pytaj! — rzekł Sudhadana.
— Mówże, ojcze, jakaż to spotkała cię przykrość?
— Nie mówmy o tej przykrej sprawie.
— Powiedz, proszę, zawsze lepiej rzecz wyjaśnić.
Przemógł się wkońcu król i opowiedział przyprzygodę[1] z Dandapanim, a gdy skończył, książę wybuchnął śmiechem.
— Ukój, o panie, troski swoje! — powiedział. — Czy sądzisz, że istnieje w Kapilavastu jeden bodaj człowiek, któryby mnie prześcignął siłą, lub rozumem? Zgromadź wszystkich celujących w jakiejś sztuce i rozkaż im zmierzyć się ze mną. Pokażę, co umiem.
Rozpogodził się król potrosze i kazał ogłosić w mieście:
— Za dni siedm zmierzy się książę Sidharta z wszystkimi celującymi w jakiejkolwiek bądź sztuce, czy umiejętności.
W dniu oznaczonym stanęli w pałacu ci, którzy mniemali, iż są mistrzami w sztukach i naukach. Przyszedł też Dandapani i obiecał dać córkę zwycięzcy w turnieju, bez względu na to, czy będzie to książę, czy nie.
Pewien młodzieniec, znający zasady pisowni, chciał zmierzyć się z księciem, ale z tłumu wyszedł Visvamitra i rzekł:
— Zbyteczną byłaby ta walka, młodzieńcze. Przegrałeś ją zgóry. Książę był dzieckiem jeszcze, kiedy mi go przyprowadzono na naukę. Znał
już wówczas sześćdziesiąt cztery sposoby pisania, o których nawet z imienia nie miałem pojęcia!
Świadectwo Visvamitry starczyło, by przyznać księciu zwycięstwo w sztuce pisania.
Spróbowano potem, jak daleko sięga jego znajomość liczb. Pewien człowiek, z rodu Sakjów, imieniem Ardżuna, który rozwiązywał nieraz rachunki nader zawiłe, został ustanowiony sędzią.
Sidharta dał mu zadanie, a ten znakomity rachmistrz nie znalazł odpowiedzi,
— Rzecz to bardzo łatwa, — rzekł książę — ale dam jeszcze łatwiejsze zadanie. Któż mi to rozwiąże?
Atoli nikt nie umiał rozwiązać i tego drugiego zadania.
— Teraz wy mnie pytajcie! — powiedział Sidharta.
Dawano mu zadania trudne, jak sądzono, on jednak rozwiązywał je natychmiast, gdy je jeno usłyszał.
— Niechże teraz sam Ardżuna pyta! — zaczęto wołać z wszystkich stron.
Ardżuna zadawał pytania niesłychanie skomplikowane, ale Sidharta nigdy nie zawahał się z odpowiedzią.
Wszyscy podziwiali biegłość księcia, w rachunkach i nabrali przekonania, że sięgnął umysłem również w inne gałęzie wiedzy. Postanowiono go tedy poddać egzaminowi z ćwiczeń cielesnych. W skakaniu zwyciężał bez wysiłku, gdy zaś stanął do walki wręcz, obalał każdego przeciwnika za byle dotknięciem.
Przyniesiono łuki i mistrze w strzelaniu trafiali do celów ledwo widzialnych. Gdy przyszła kolej na księcia, złamał łuk, napinając go, a jego siła fizyczna była tak wielka, że połamał wszystkie. Wkońcu kazał król przynieść ze świątyni łuk cenny, bardzo stary, którego, jak pamięć ludzka sięgała, nikt napiąć nie zdołał, ni nawet podnieść jedną ręką. Sidharta ujął go lewicą, zaś jednym palcem prawicy napiął cięciwę. Obrał sobie potem za cel drzewo tak odległe, że sam je widział tylko. Strzała przebiła je nawylot i znikła doszczętnie w ziemi. W miejscu, gdzie padła, utworzyła się studnia, którą nazwano Studnią Strzały.
Wydawało się, że wszystko skończone i przyprowadzono już nawet białego słonia, na którym miał zwycięzca odbyć triumfalny objazd miasta, gdy jeden z Sakjów, imieniem Devadatta, dumny wielce ze swej siły fizycznej, chwycił słonia za trąbę i uderzył niby to żartem, ,tak że zwierzę padło na ziemię.
Książę spojrzał nań surowo i rzekł:
— Złego się dopuściłeś czynu, Devadatto.
Potem podniósł końcem stopy słonia, a zwierzę oddało mu cześć.
Nie było końca oklaskom, ku czci księcia. Sudhadana promieniał radością, a Dandapani wołał, płacząc z radości:
— Gopo, córko moja! Dumną bądź, że dostajesz takiego męża.
Książę Sidharta żył szczęśliwie z żoną, a król rozkochany, jak nigdy jeszcze w synu, dbał o to, by nie doznał żadnej przykrości. Kazał zbudować trzy wspaniałe pałace, na porę letnią, zimową i porę deszczów, i zabronił mu wychodzić z nich, w celu wędrowania po rozłogach ziemi.
W tych to pałacach, białych, jak chmury jesienne, a jasnych, jak wozy niebian, bogów i bogiń, żył książę wśród rozkoszy, słuchając muzyki swej żony i jej służebnic. Patrzył także na tancerki zwinne, uśmiechnięte, wirujące przy dźwięku złotych cymbałów lżej, niśli apsary niebieskie.
Kobiety rzucały mu spojrzenia przelotne, ruszając powiekami, brwiami i rzęsami, on zaś, oczarowany ich wdziękiem, ani myślał opuszczać tych przybytków śmiechu i pieśni. Nie wiedział zgoła co starość, choroba i śmierć.
Radowało Sudhadanę życie syna, dla siebie samego był jednak bardzo surowy, starając się uchronić duszę przed wszelką namiętnością i zachować jej czystość i pogodę. Nie czyniąc nic złego, obdarzał ludzi cnotliwych. Nie znał co wygody, czy rozkosze i wolny był od jadu skąpstwa. Poskramiał zmysły, jak dzikie konie, i postępował rozsądnie z bliskimi swymi. Nie szkodząc nikomu, czerpał mądrość użyteczną wszystkim, pragnął też dobra i szczęścia poddanych swoich. Oczyszczając ciało wodą świętych stawów, oczyszczał duszę świętszą jeszcze wodą cnoty. Nie mówił słów miłych, a kłamliwych, zaś prawda jego nie była nigdy okrutną. Był sprawiedliwym i pokonywał wrogów nie siłą, lecz prawością charakteru. Nie skazywał na śmierć winowajców i nie patrzył na nich gniewnie, ale, udzieliwszy zbawiennych rad, puszczał ich wolno.
Poddam wstępowali w ślady króla, tak że królestwo Kapilavastu stało się najzbożniejszeni i najszczęśliwszem ze wszystkich.
W jakiś czas potem piękna Gopa obdarzyła męża synem, któremu dano imię Rachula, a król Sudhadana radował się wielce, że ród nie wygaśnie i dumny był z wnuka, jak przedtem z syna.
Trwał dalej w cnocie, żył, jak asceta, pełnił dobre uczynki, a jednocześnie popychał syna ku coraz to nowym rozrywkom, bojąc się, by nie porzucił pałaców, miasta i nie ruszył w ponure pustelnie świętych lasów.
Pewnego dnia doniesiono księciu, że w lesie zazieleniało już, ptaki śpiewają w koronach drzew, a wielkie lotosy rozkwitają na stawach. Przyroda zrzuciła więzy zimy. Ogrody, otaczające miasto, pełne pięknych kwiatów, były ulubionem miejscem przechadzki młodych dziewcząt. Jak młody słoń, więziony długo w stajni, zapragnął książę wyjść z pałacu.
Król dowiedział się o tem i nie umiał odmówić synowi.
— Trzeba tylko zapobiec — pomyślał — by Sidharta nie doznał zmącenia duszy i nie natknął się na zło tego świata. Rozkażę tedy usunąć z drogi biednych, starych, ułomnych i cierpiących.
Przybrano miasto wieńcami, wstęgami, zaprzężono konie do wspaniałego pojazdu i usunięto z ulic, któremi miał przejeżdżać książę, wszystkich ułomnych, starców i żebraków.
O naznaczonym czasie wezwał król syna, ze łzami w oczach pocałował go w czoło, spojrzał nań przeciągle i rzekł: — Jedź! — pozwalając mu tem opuścić pałac, lecz nie spuszczając go z myśli.
Książę wszedł do złocistego pojazdu, zaprzężonego w cztery konie, złotem przybrane, stangret dzierżył w rękach złote wodze, wszyscy dopuszczani do księcia byli bogaci, młodzi, piękni, zatrzymywali się na widok jego i podziwiali go. Jedni sławili łagodne spojrzenie, drudzy majestat wyrazu twarzy, inni piękność rysów, a jeszcze inni bujność sił fizycznych. Wszyscy kłonili mu się, niby sztandary przed posągiem bóstwa.
Pozostałe w domach kobiety słyszały okrzyki z ulicy, porzucając tedy zajęcia, spieszyły do okien, wychodziły na terasy i, podziwiając go, szeptały do siebie:
— O jakże jest szczęśliwą małżonka jego!
On zaś uczuwał radość nową na widok wspaniałego miasta, bogactwa mieszkańców i piękności kobiet.
Atoli bogowie, zawistni o rozkosz niebiańską, jakiej zażywali ziemianie, stworzyli starca i postawili go na drodze księcia, by zmącić pogodę jego umysłu.
Oparty na kiju, zwiędły, pochylony, miał żyły nabrzmiała pod zwiotczałą, pomarszczoną skórą, zęby mu się chwiały, a z czaszki spadało parę jeno kosmyków siwych włosów. Pozbawione rzęs powieki były zaczerwienione, a nogi i ręce drżały bezustannie.
Zauważył książę tego tak odmiennego człowieka, spojrzał nań trwożnie i zapytał woźnicę:
— Cóż to za człowiek zgarbiony i siwy? Wychudłemi rękami dzierży kij, oczy jego nie mają blasku, a nogi się chwieją. Czy to jest potwór,
igraszka natury, czy stał się takim przez wypadek?
Nie powinien był odpowiadać woźnica, ale bogowie zmącili mu rozum, a przeto rzekł bez namysłu:
— Człowieka tego opanowała i złamała starość, która niweczy piękno siły, rodzi ból, zabija rozkosz, nadweręża pamięć i stępia zmysły. I on też był dzieckiem, ssał pierś matki, chodził na rączkach, rósł, stał się młodzieńcem, był silny i piękny. Doszedł do wieku męskiego, a teraz jest oto zgrzybiałym starcem.
Książę zapytał wzburzony:
— Zaliż i mnie taki los czeka?
Woźnica odparł:
— I twoja, panie, młodość przeminie, a nastanie przykra starość, wszyscy bowiem tracimy, wraz z wiekiem, siły i piękną postać.
Książę zadrżał, jak byk na odgłos gromu, westchnął, potrząsnął głową, przeniósł ze starca spojrzenie na tłum wesoły i rzekł poważnie:
— Starość niweczy tedy pamięć, piękno, siłę wszystkich ludzi, a świat nie ginie porwany strachem? Zawróć, woźnico! Wracam do domu. Nie
sposób mi patrzeć na ogrody i kwiaty, widzę bowiem wszędzie jeno starość i o niej myśleć nie przestaję.
Książę wrócił do pałacu, nie mógł się jednak uspokoić. Chodząc po komnatach, mówił do siebie: - — Ach ta starość! Ta starość!
Odtąd nie zaznał już radości.
Postanowił atoli odbyć drugą przejażdżkę.
I oto zawistni bogowie stworzyli człowieka obarczonego chorobami, stawiając go na drodze, którą przejeżdżał.
Sidharta spostrzegł chorego i spytał woźnicy.
— Cóż to za człowiek o wzdętym brzuchu, dyszący ciężko, obwisłych ramionach i bladej twarzy, który wyrzuca okrzyki rozpaczne, chwieje
się na nogach, potrąca przechodniów i pada? Cóż to za człowiek, woźnico?
A woźnica odparł:
— Człowiek ten, o panie, został opanowany rozlicznemi chorobami, dawniej zaś był zdrów i silny!
Książę rzucił choremu spojrzenie współczucia i spytał:
— Zaliż los okrutny prześladuje tego tylko człowieka, czy może choroby zagrażają wszystkim stworzeniom ?
— Ten sam los, o panie, spotkać może każdego! — odparł woźnica. — Choroby trapią świat cały.
Słysząc tę ponurą prawdę, zadrżał książę, jak odblask księżyca w wodzie, i jął mówić z goryczą:
— Jakto! Czyż patrząc na choroby, ludzie nie tracą całej wiary w siebie? Zaprawdę, czemże jest ich nauka? Żyjąc pod ustawiczną grozą śmieją się i radują jeszcze? Zawracaj, woźnico, przejażdżka skończona, spieszno mi do domu. Nauczyłem się bać chorób, a dusza moja odtrąca uciechy, zamykając się, niby kwiat pozbawiony światła.
Wrócił zadumany do pałacu.
Zauważył król Sudhadana smutek syna, zapytał o powody, które skróciły przejażdżkę księcia, a woźnica opowiedział wszystko. Król doznał bólu wielkiego, przeczuwając, że syn umiłowany porzuci go. Straciwszy zwyczajne panowanie nad sobą, rozgniewał się na człowieka, któremu zlecił pilnowanie ulic, i ukarał go. Ale kara nie była zbyt srogą, gdyż nawykł do łagodności. Nadzorca ulic zdumiał się zresztą, słysząc wyrzuty - albowiem sam nie dostrzegł ani starca, ani chorego.
Chcąc za każdą cenę zatrzymać syna w pałacu, dobierał mu król co najwymyślniejsze uciechy. Ale nic wyrwać nie mogło Sidharty z bolesnej zadumy. Tedy pomyślał, że nowa przejażdżka dobrze nań oddziała.
Wydał ostry nakaz, by usunięto starców, chorych i biednych, zmienił też woźnicę i pewny był, że teraz już nic nie zmąci pokoju duszy syna.
Ale zazdrośni bogowie stworzyli zwłoki człowieka, czterech ludzi niosących je i czterech, którzy szli z płaczem za niemi. A wszystko to widział sam jeno książę i woźnica. Sidharta spytał woźnicy:
— Kogóż to niosą czterej ludzie i za kimż to idą czterej inni, z płaczem, w zielonych szatach?
Miast milczeć, odparł woźnica za wolą bogów:
— O panie, człowiek ten nie ma już rozumu, zmysłów, ni tchnienia w piersi. Leży bezświadomie, jak trawa skoszona w lesie. Nie wie teraz co rozkosz, ni ból, a opuścili go zarówno przyjaciele, jak wrogi.
— Czyż ten jeno człowiek znalazł się w takich warunkach? — spytał zmieszany książę. -— Czy, może ten sam koniec czeka wszystko, co żyje?
— Wszystkich, o panie, biedaków i bogaczy, ludzi prostych, zarówno jak książąt czeka nieubłagana śmierć.
Zadrżał, mimo odwagi swej książę, poznawszy co śmierć, oparł się o pojazd i rzekł smutnie:
— Oto wspólny los wszystkich istot! Mimo to jednak, wolen trosk oddaje się człowiek uciechom i rozrywkom! Zaprawdę, zatwardziałą i ślepą jest ludzka dusza. Mając śmierć przed oczyma, ludzkość kroczy drogą radości. Wracajmy! Nie pora mi oglądać kwietnych ogrodów. Jakżeby mógł w godzinie strachu radować się człowiek rozsądny?
Ale woźnica pojechał, jak król rozkazał, do ogrodów, gdzie syn kapłana domowego Udayin, przyjaciel młodości księcia, z polecenia Sudhadany zgromadził mnóstwo pięknych dziewcząt, biegłych w śpiewie, tańcu i wszelakich igraszkach miłosnych.
Pojazd dotarł do gaju, o młodych, kwieciem osypanych drzewach. Upojone światłem i powietrzem ptaki polatywały radośnie, a lotosy piły błogą rzeźwość stawów. Wszystko tu uśmiechało się miłośnie.
Z niechęcią wszedł tam Sidharta, niby młody pustelnik, bojący się pokus, przemocą wprowadzony do pałacu, gdzie tańczą boskie apsary. Kobiety wyszły naprzeciw, jakby witały oblubieńca, podziw błyszczał w ich oczach i wyciągały doń dłonie, podobne kwiatom. Wszystkie myślały:
— Zaprawdę, Kama to istny, który zstąpił na ziemię.
Ale żadna nie rzekła słowa, uśmiechając się, gdyż przygniatał je majestatem swoim Udayin wezwał najśmielsze i najpiękniejsze, mówiąc im:
— Zgromadziłem was tu dzisiaj, byście oczarowały księcia, przyjaciela mego, a oto widzę, że zachowujecie się, jak trwożne dzieci? Wdzięk wasz, piękność i śmiałość zniewoliłyby nawet serce kobiety, wy zaś drżycie przed mężczyzną? Jestem niezadowolony. Zbudźcież się i olśnijcie go, by uległ miłości!
Jedna z nich przerwała mu:
— Onieśmiela nas, mistrzu,— rzekła — przeraża majestatem swoim.
— Nie bójcie się go, chociaż wielki jest, przedziwnych bowiem rzeczy dokazać może kobieta. Wspomnijcie, że czułe spojrzenie było zwycięskiem przez wszystkie wieki. Wielki asceta Vyasa, którego bali się bogowie nawet, uległ, potrącony stopą kurtyzany, zwanej „Piękną z Benares“ i zaznał szczęścia. Pustelnik Mantalagotama, słynny z długich postów, ubiegał się o kobietę z najniższej kasty, nieczystą Jangę, i Santa zdołała sztuczkami swemi uwieść Riszjasringę, mędrca, który nie zaznał w życiu kobiety, a sam pełen chwały Visvamitra dał się uwieść w lesie apsarze Gritaczi. Mógłbym przytoczyć mnóstwo jeszcze mężczyzn, którzy ulegli istotom, wam podobnym, to też nie miejcie obawy przed synem królewskim, ale uśmiechajcie się doń, a pokocha was.
Słowa Udayina dodały otuchy kobietom, które zaraz otoczyły księcia, wabiąc go i nęcąc.
Uciekały się do przeróżnych sztuczek, by go skusić, dotknąć bodaj, lub pocałować. Jedna, udając potknięcie, chwyciła się jego pasa, druga podeszła tajemniczo i szepnęła, że mu chce zwierzyć pewien sekret, inna, niby to zlekka pijana, odsłoniła piersi, i oparła mu się o ramię, któraś znowu zeskoczyła nagle z drzewa mango w ego i, śmiejąc się, usiłowała go zatrzymać w przejściu, potem dalsza podała mu lotos. Rozbrzmiał też śpiew pięknej dziewczyny: — Patrz, oto mój ukochany, na drzewo kwietne, którego zapach upaja. Niby w klatce zamknięte, śpiewają w koronie ptaki szczęśliwe, a pszczoły brzęczą, żarem słońca pijane. Liana objęła gałęzie miłośnie i wiatr je muska, a ono drży z rozkoszy. Tam oto znowu śni staw, poświatą oblany srebrzystą, podobny pięknej dziewczynie, śniącej o szczęściu z kochankiem.
Ale nie wywołało to wszystko uśmiechu księcia, ni wesołości, bowiem rozmyślał o śmierci.
— Zaliż kobiety te nie wiedzą, jak znikoma jest młodość, czyliż nie wiedzą, że zwiędną w starości, ponadto zaś je opanują choroby, światem władające. Nie znająż śmierci niezbłaganej, niszczycielki wszystkiego? Może nie wiedzą o tem i dlatego bawią się tak naiwnie?
Starając się przerwać rozmyślania Sidharty, przemówił Udayin:
— Jakże możesz być tak nieczułym dla tych kobiet? Czyż ci się nie podobają ? Mniejsza z tem! Powiedz im coś miłego, choćby za cenę małego kłamstewka, gdyż inaczej wstydzić się będą, iż niemi gardzisz. Cóż warta piękność bez uprzejmości? Przypomina ona las bez kwiatów.
— Nacóż zda się kłamać? — spytał książę. — Nacóż schlebiać? Nie chcę oszukiwać tych kobiet. Czeka mnie wszakże starość i śmierć, Udayinie, nie kuś mnie rozkoszami niskiemi. Widziałem starość, chorobę i nic już nie ukoi duszy mojej. Przekonany o nieuniknionej śmierci, kochać już nie mogę. Czemże byłby człowiek taki? U drzwi życia jego czuwa strażnik okrutny, a on nie płacze?
Słońce zachodziło, kobiety śmiać się przestały, książę nie spojrzał na zdobiące je kwiaty i klejnoty, czując tedy, że wszelkie zalecanki byłyby daremne, odeszły zwolna do miasta.
Po powrocie księcia do pałacu, Udayin zawiadomił o wszystkiem króla Sudhadanę, a tenże spędził noc bezsennie.
Gopa czekała na męża, ale odwrócił się od niej. Zaniepokojona, długo zasnąć nie mogła, potem zaś miała widzenie.
Ziemia trzęsła się, góry drżały w podstawach, wichr trzaskał i wyrywał drzewa. Z nieba spadło słońce, księżyc i gwiazdy na ziemię. Gopa utraciła szaty, ozdoby, koronę i została naga. Obcięto jej włosy, rozbito łoże małżeńskie, a suknie księcia i klejnoty leżały rozsypane po ziemi. Nad zapadłem w ciemność miastem unosiły się meteory, a król gór, stary Meru, drżał.
Zerwała się przerażona i krzyknęła, biegnąc do męża:
— O panie! Okropne rzeczy nastaną! Miałam sen, który oczy me napełnił łzami, a myśli przerażeniem.
— Opowiedz mi go! — poprosił.
Gopa uczyniła to, a Sidharta uśmiechnął się radośnie.
— To dobra nowina, Gopo! — powiedział. — Niechże serce twe radość ogarnie. Powiadasz, że drżała ziemia? Oto bogowie pokłonią się tobie! Spadło słońce i księżyc? Oto przezwyciężysz zło i wszystko zacznie cię wielbić w nieskończoność. Drzewa wyrywał wichr? Oto wynijdziesz z lasu pożądań! Obcięto ci włosy? Przetniesz sieć miętności, która cię oplątuje. Suknie moje były rozrzucone? Oto idę ku wyzwoleniu. Meteory unosiły się ponad ciemnem miastem? Znaczy to, że roztoczę jaśń mądrości nad światem, tonącym w niewiedzy, ci zaś, którzy uwierzą nauce mojej, osiągną najwyższą rozkosz i radość. Szczęśliwą bądź, Gopo, i porzuć smutek, doznasz bowiem rychło zaszczytów, A teraz idź spać, Gopo, zaprawdę miałaś piękny sen.
Nie mógł znaleźć pokoju Sidharta. Jak lew, przebity zatrutym oszczepem, błądził smutny po komnatach.
Pewnego dnia zapragnął zobaczyć wieś, wyruszył tedy z pałacu, błądząc naoślep po polach i dumając:
— Smutne to, zaiste, że człowiek, pozbawiony w istocie wszelkiej realnej siły, narażony na choroby, skazany na starość i opanowany śmiercią, w pysze swej i głupocie gardzi chorym, starcem i konającym. Czyniąc tak, dopuściłbym się niesprawiedliwości i nie byłbym godny poznać najwyższego prawa.
Roztrząsając w ten sposób nędze istot żywych, zatracił pustą złudę siły, młodości i życia. Nie odczuwał już radości, strapienia, wątpliwości, znużenia, pożądania, miłości, nienawiści i wzgardy.
Nagle zjawiła mu się istota, niewidzialna dla drugich, a mająca postać żebraka.
— Kto jesteś? — spytał książę.
— Bohaterze — odpowiedziała zjawa. — Z obawy urodzenia i śmierci uczyniłem się mnichem żebrzącym i szukam wyzwolenia. Świat czeka zagłada, przeto w przeciwieństwie do innych ludzi unikani rozkoszy i namiętności, a żyję samotny pod drzewami, na szczytach gór wysokich, lub w gęstych borach. Niczego nie posiadam, nie żywię żadnych nadziei, a żyjąc z jałmużny, zmierzam do doskonałości najwyższej.
Powiedziawszy to, uleciał żebrak w niebo. Był to bóg, który przyjął postać żebraczego mnicha, by podniecić myśli księcia.
Rozradował się Sidharta, zrozumiał swój obowiązek, postanowił opuścić pałac i zostać mnichem.
W drodze powrotnej napotkał młodą kobietę, która mu rzekła, składając ukłon:
— O jakże szczęśliwą jest małżonka twoja, piękny książę!
Słuchał tych słów ze spokojem wielkim, rozmyślając o szczęśliwości nirwany. Stanął przed królem i powiedział:
— Spełń, o panie, prośbę moją bez oporu. Chcę opuścić dom i udać się w drogę wyzwolenia. Postanowienie zapadło, musimy się rozstać, ojcze
drogi.
Zadrżał król i jął mówić z łkaniem do syna:
— Porzuć te myśl, o synu mój. Nie czas ci jeszcze rozpoczynać życia pustelniczego. Postanowienia człowiecze zmienne są, zwłaszcza w wiośnie życia. Wielki to błąd, oddawać się ascetycznym praktykom, gdy się jest młodym. Najsilniejsze chęci słabną w niedostatkach pokuty, a myśl wymyka się z lasu samotnika. Młodości brak jest doświadczenia. Mnie to raczej przystoi rozpocząć takie życie, opuszczę przeto dom, oddając ci królowanie. Rządź, synu mój, bądź silny i mężny. Potrzebny jesteś rodzinie swojej jeszcze, a gdy poznasz uciechy młodości i wieku dojrzałego, wtedy dopiero zostaniesz mężem bogobojnym w głębinie lasu.
Książę odparł:
— Przyrzeknij mi cztery rzeczy, ojcze, a nie opuszczę domu.
— Cóż to takiego? — spytał król.
— Przyrzeknij, że śmierć nie będzie mi kresem życia, że choroba go nie nadwątli, starość nie nastąpi po młodości, a niedola nie zniszczy szczęścia,
— Zbyt wiele żądasz! — zawołał król. — Wyrzeknij się zamysłu twego. Złe jest działać pod wpływem nierozsądnego pragnienia.
Jak góra Meru poważny, rzekł na to książę:
— Jeśli mi nie możesz, ojcze, przyrzec tych czterech rzeczy, nie zatrzymuj mnie. Czyż wolno wstrzymywać tego, który chce ujść z płonącego domu? I tak nadejdzie dzień rozłąki, cóż warta jednak rozłąka niedobrowolna? Śmierć zabierze mnie, nie pozwalając osiągnąć celu, ni zaspokoić pragnień. Świat jest więzieniem, ja zaś pragnę wyzwolić tych, którzy jęczą w więzach pożądań. Świat jest błędnikiem, pełnym ślepców i nierozsądnych, ja zaś chcę zapalić im pochodnię mądrości. Świat kroczy pod złowrogim sztandarem pychy, ja zaś chcę go potargać. Świat pełen jest niepokoju, świat przypomina koło ogniste, ja zaś chcę dać mu pokój i prawo dobra!
Ze łzami w oczach wrócił do sali, gdzie towarzyszki Gopy śpiewały i śmiały się. Nie spojrzał nawet na nie. Noc zapadła, a one zmilkły.
Bez póz wabnych, z rozwichrzonemi włosami leżały, oczy ich przestały miotać blaski, usta miały rozwarte, piersi zmięte, sztywne ramiona i nogi, a książę zawołał:
— Trupy! Trupy! Jestem pośród cmentarza!
Potem poszedł ku stajniom królewskim.
Wezwał masztalerza swego, chybkiego Czandakę.
— Przyprowadź mi — rzekł mu — konia mego Kantakę. Chcę jechać ku szczęśliwości wiekuistej. Odczuwam wnętrzną radość, siła niezmożona mnie przenika i mam pewność, że chociaż samotny, posiadam potężnego opiekuna. Wszystko to świadczy, że bliski jestem upragnionego celu. Wybiła godzina, w której wkroczyć mam na drogę wyzwolenia.
Czandaka znał rozkaz królewski, mimo to jednak uczuł siłę wyższą nad sobą i przywiódł konia.
Kantaka był to najlepszy, silny i zręczny koń. Sidharta pieścił go długo, potem zaś rzekł łagodnie:
— O jakże często, szlachetny koniu, ojciec mój, przez ciebie niesiony, rozgramiał wrogów. Dziś pomóż mi, o Kantako, osiągnąć szczęśliwość najwyższą. Nie zbraknie towarzyszy temu, kto bojuje, czy zażywa rozkoszy, lub wreszcie rusza na zdobycie skarbów, natomiast w drodze pobożności, trudno o przyjaciela. Wiedz jednak, że ten, kto pomaga w złem, czy dobrem, bierze udział w zyskach. Udaję się na ścieżkę cnoty, rozumiesz to, Kantako, przeto użycz mi chybkości i siły twojej. Idzie o twe wyzwolenie i o wvzwolenie świata.
Objawiwszy rumakowi swe pragnienie, skoczył pospiesznie na siodło i był, jak zachodzące słońce, jak płynąca chmura jesienna.
Dobry koń mknął bez hałasu ciemną nocą, tak, że nie zbudził nikogo ze służby, ni mieszkańców Kapilavastu. Miasto zamknięte było żelazną ciężką bramą, którą ledwo słoń mógł poruszyć, gdy jednak dotarł do niej książę, rozwarła się bezgłośnie sama.
Porzucając ojca, syna i lud swój, opuścił Sidharta miasto bez żalu, potem zaś zawołał gromkim głosem:
Chybko mknął Kantaka i w chwili, kiedy się otwierało oko świata, najszlachetniejszy z pośród ludzi dostrzegł las, w którym żyli pobożni pustelnicy. Spały tam spokojnie gazele i polatywały bez obawy ptaki. Sidharta nie czuł znużenia, ale zrozumiał, że nie trzeba mu jechać dalej. Zsiadł z konia, pogłaskał go, potem zaś rzekł Czandace, wesoło uśmiechnięty:
— Koń ten jest, zaprawdę, silny i szybki, jak bóg, ty zaś, przyjacielu drogi, towarzysząc mi. okazałeś, jak mnie kochasz i ile wart jesteś. Nie wielu jak ty łączą śmiałość z poświęceniem. Cieszy mnie czyn twój szlachetny. Działałeś, jak przyjaciel, bez nadziei nagrody, mimo że ludzi łączy ze sobą zazwyczaj jeno interes. Uczyniłeś mi przyjemność wielką, teraz atoli wracaj z koniem, bowiem znalazłem las, którego szukałem.
Bohater zdjął z siebie klejnoty i ozdoby i podał je masztalerzowi.
— Weź ten naszyjnik, udaj się do ojca mego, powiedz, by mi ufał i nie martwił się. Zostanę pustelnikiem, nie dlatego, bym nie kochał przyjaciół moich, ani też z gniewu na nieprzyjaciół. Nie czynię tego również, by osiągnąć zbawienie w niebie. Mam zadanie wyższe, chcę zniweczyć starość i śmierć. Nie martw się tedy, Czandako, i niech się nie smuci ojciec mój. Opuściłem dom, by się wyzwolić ze smutku. Smutek, to wynik pożądania, a żałować należy jeno człowieka oddanego namiętnościom. Ten, kto umiera, znajdzie zawsze spadkobiercę majątku, trudniej, zaiste, dużo, znaleźć spadkobiercę cnoty. Jeśli ojciec zarzuci, żem obrał drogę ascezy przed czasem, powiedz mu, że zawsze czas na to wobec niestałości życia. Tak powiedz, przyjacielu, i dodaj, co uznasz za stosowne, by mnie zapomniał. Zapewnij, iż nie posiadam cnót, ni zasług żadnych. Trudno kochać człowieka bez cnót, a ten, kto nie kocha, nie płacze.
Na to odparł Czandaka ze łzami w oczach: — O jakże jęczeć będą wszyscy, którzy cię kochają, panie! Jesteś piękny, młody, pałac bogów powinienbyś mieć za mieszkanie, a będziesz sypiał na ziemi, pośród traw i twardych korzeni? Wiedziałem, jak strasznem jest postanowienie twoje i nie powinienem był ci przyprowadzać konia, ale popchnęła mnie do tego jakaś nieznana, wyższa siła. Władając sobą, nie byłbym nigdy uczynił tak! Wprowadziłem żałobę do Kapilavastu. Ojciec twój kocha cię, książę, przeto nie opuszczaj go! Wspomnij o Mahapradżapati! Czegóż nie uczyniła dla ciebie? Była ci drugą matką, nie czyń, jak czynią niewdzięcznicy! Wszakże masz żonę, która cię kocha! Nie opuszczaj że wiernej Gopy i wraz z nią wychowuj syna, który ci kiedyś chlubę przyniesie!
Załkał gorzko, bohater milczał, więc po chwili podjął na nowo:
— Chcesz na zawsze opuścić rodzinę! O, panie, posyłając im tę smutną wieść, nie bierz mnie przynajmniej za powiernika. Cóż powie król, widząc, że wracam bez ciebie? Co powie matka twoja? Co powie Gopa? Radzisz mi, bym, stojąc przed ojcem twym, odmówił ci cnót i zasług? Jakże to uczynię, o panie? Kłamać nie umiem, a choćbym się nawet zdobył na kłamstwo, któż mi uwierzy? Równie dobrze mógłbym wmawiać w ludzi, że księżyc wysyła palące promienie!
Uchwycił dłoń bohatera i zawołał:
— Nie opuszczaj nas, panie! Wracaj do domu!
Milczał jeszcze chwilę Sidharta, potem zaś rzekł poważnie:
— Trzeba nam się rozstać, Czandako! Zawsze nadejść musi godzina rozłąki z najbliższymi sercu, więc choćbym powrócił uniesiony przywiązaniem, śmierć dokonałaby tego wbrew woli mojej. Czemże dziś jestem dla matki mojej i czem ona dla mnie? Śpiące na jednej gałęzi ptaki rozpraszają się w świecie, obłoki, skupione powiewem wiatru, powiew drugi rozpędza. Nie mogę żyć dłużej w tym świecie, który jest mi snem tylko. Trzeba się nam rozłączyć, Czandako! Powiedz ludowi Kapilavastu, by mi nie czynił wyrzutów i by mnie przestał kochać, a dodaj, że wrócę niedługo, jako zwycięzca starości i śmierci, o ile nie padnę pod brzemieniem zadania i nędznie nie zginę.
Kantaka polizał mu stopy, bohater zaś upieścił konia i rzekł mu, jak przyjacielowi:
— Nie płacz. Dałeś dowód szlachetności. Bądź cierpliwy, bowiem i twoja niedola uzyska nagrodę.
Potem wziął z ręki Czandaki miecz o złotej głowicy, osypanej klejnotami, i jednem cięciem ostrego brzeszczotu obciął sobie włosy. Rzucił je w powietrze, a one zabłysły, jak promienie nowej gwiazdy. Chwycili je bogowie i cześć im oddali.
Ale bohater miał dotąd na sobie suknię drogocenną, a pragnął odzieży prostej, przystojnej pustelnikowi. I oto zjawił się nagle myśliwy w ubraniu z riidawej, szorstkiej tkaniny, a Sidharta rzekł mu:
— Odzież twa, podobna odzieży pokój miłujących ascetów, i łuk w twej dłoni stanowią sprzeczność wielką. Daj mi to ubranie wzamian za suknię moją, która jest znacznie odpowiedniejszą dla ciebie.
— Właśnie ubraniem tem oszukuję czujność zwierza w kniei, — powiedział myśliwy — podchodzi do mnie bez obawy, ja zaś zabijam zbliska. Jeśli chcesz jednak, o panie, dam ci je, biorąc twoje wzamian.
Przywdział z radością Sidharta rudawą odzież myśliwca, on przyjął z czcią książęce szaty, potem zaś uniósł się lekko i popłynął w niebo. Zrozumiał Sidharta, że bóg sam chciał mu dać pustelniczą odzież, i uradował się wielce, a Czandaka nie mógł wyjść długo z podziwu.
Przybrany w rudawą szatę, skierował się Sidharta ku pustelni, podobny, rzec można, królowi gór w przysłonie zmierzchu.
A smutny bardzo Czandaka zawrócił do Kapilavastu.
Gopa zbudziła się w nocy pod wpływem dziwnego niepokoju i jęła wzywać ukochanego Sidharty, ale nikt nie odpowiadał. Przebiegła komnaty pałacu, a nie znalazłszy go, popadła w wielki strach. Służebne spały. Gopa nie mogła powstrzymać okrzyku:
— Zdrajczynie! Ułatwiłyście ucieczkę kochankowi memu!
Służebne rozwarły oczy, wstały, jęły szukać po całym pałacu, niebawem okazało się jednak, że książę opuścił mieszkanie. Gopa rzuciła się na ziemię, wyrywając włosy i drapiąc sobie twarz.
— Mówił mi niedawno, mówił mi, ten król mężów, że odejdzie daleko. Nie myślałam jednak, by tak rychło nastąpić miała okrutna rozłąka. Gdzież jesteś, ukochany mój? Nie mogę cię zapomnieć, chociaż mnie zostawiłeś samą. Gdzież jesteś, o najpiękniejszy z mężczyzn? Oczy twe błyszczą, jesteś dobry i kocham ciebie! Czyż nie byłeś ze mną szczęśliwy? O gdzież się podziałeś, ukochany?
Daremnie ją pocieszały towarzyszki.
— Nie wezmę do ust słodkiego napoju, ni potraw smacznych. Spać będę na ziemi, głowę składając na macie ascetów, nie będę się kąpać w wonnej wodzie, bo umartwiać chcę ciało moje. Ogrody nie mają już dla mnie kwiecia, ni owocu, a w prochu leżą wieńce powiędłe. Pałac jest mi pustynią, gdzie nie rozbrzmiewają dawne, urocze pieśni.
Mahapradżapati dowiedziała się wszystkiego od służebnej, która poszła do Gopy, i obie jęły płakać i wyrzekać.
Posłyszał ten zgiełk król Sudhadana i spytał o powód przez służącego, który mu przyniósł odpowiedź:
— O panie, niema księcia w pałacu!
— Zamknąć mi zaraz bramy miasta! — zawołał król. — Szukajcie księcia po wszystkich ulicach, ogrodach i domach!
Uczyniono wedle jego woli, ale nie znaleziono, a król zawołał:
— Syn mój! Jedyne dziecko moje! — zemdlał, a rychło odzyskawszy przytomność, rozkazał: — Niech wyruszą na wszystkie strony rycerze i niech
mi przywiozą syna!
Tymczasem wracał sinutnv Czandaka wraz z koniem. On i koń pochylili głowy, gdy zaś dotarli w pobliże miasta, ujrzeli ich szukający rycerze.
— To Czandaka! — zawołali. —To Kantaka! -— i dali koniom ostrogi. Widząc w jego rękach klejnoty księcia, spytali z trwogą:
— Czyż książę został zamordowany?
— Nie, nie! — odparł spiesznie Czandaka. — Powierzył mi te klejnoty, bym je oddał rodzinie.
Przywdział szatę pustelniczą i zamieszkał w lesie, wraz z mnichami,
-— Czy sądzisz, — spytali — że uda nam się przywieźć go, jeśli aż tam dotrzemy?
— Daremny byłby wasz wysiłek! — odparł. — Ma on silne postanowienie i powiedział, że nie wróci do Kapilavastu, zanim nie przezwycięży starości i śmierci. I tak, zaprawdę, uczyni.
Czandaka udał się wraz z rycerzami do pałacu, a król wybiegł naprzeciw.
— Gdzież jest syn mój, Czandako? — spytał. Masztalerz opowiedział wszystko, a król, chociaż zasmucony wielce, nie mógł ukryć podziwu.
Weszły Mahapradżapati i Gopa, dowiedziawszy się o powrocie Czandaki. Jęły pytać, a masztalerz powtórzył im, jakie powziął książę postanowienie.
— O ty, który byłeś radością moją! — zawiodła skargę żałosną Gopa. — Ty, którego głos był tak słodki! Ty mężu, pełen siły, wdzięku, wiedzy i cnót wszelakich! Słuchając ciebie, wydawało mi się, że chwytam uchem najpiękniejsze pieśni, a gdym pochylała się nad tobą, czułam wonie wszystkich kwiatów. Teraz oto płaczę zdala od ciebie. Gdzież to zaniósł cię wierny Kantaka? Cóż się teraz stanie ze mną, gdy mnie porzucił opiekun. Biedna jestem! Utraciłam skarb. Był memi oczyma, teraz ślepa, nie widzę słońca! O, kiedyż wróci ten, który był radością moją?
Mahapradżapati długo patrzyła na klejnoty, przyniesione przez Czandakę. Zapłakała, wzięła je i wyszła z pałacu.
Płacząc ciągle, poszła nad brzeg stawu, spojrzała raz jeszcze, potem zaś rzuciła je w wodę.
Kantaka wrócił do stajni, a konie powitały go radosnem rżeniem. Ale nie widział i nie słyszał ich. Stał smutny, potem zaś jęknął kilka razy i nagle padł martwy na ziemię.
Sidharta wstąpił do zakonu, w którym pobożny Arata-Kalama licznym uczniom głosił słowa rezygnacji. Od samego zjawienia się jego, wszyscy zaczęli podziwiać młodego ascetę. Gdzie przeszedł, błyszczało światło przedziwne, a gdy mówił, słuchano go z radością, gdyż słodki, a silny głos jego miał siłę przekonywania. Pewnego dnia rzekł mu Arata-Kalama:
— Znasz prawo równie dobrze, jak ja, i całą naukę moją posiadasz, narówni ze mną. Jeśli chcesz tedy, podzielmy się pracą i nauczajmy razem.
Bohater zapytał samego siebie:
— Czy dobrą jest nauka Arata-Kalamy i czy wiedzie do wyzwolenia?
Jął rozważać. Arata-Kalama i uczniowie jego żyli w najściślejszej ascezie. Nie biorąc potraw przyrządzanych po domach, jedli tylko liście, owoce i korzonki, a pili wodę. Byli wstrzemięźliwi, jak ptaki, dziobiące ziarno, jak gazele, pasące się na trawie, czy węże. Sypiali pod drzewami, często będąc wystawieni na żar słońca i chłód wiatru, a ostre kamienie drogi raniły im stopy i kolana. Cierpieniami zdobywali cnotę i żyli nadzieją nagrody w niebie. Ufali, że zostaną tam wzięci. Tymczasem ludzkość jęczała dalej pod brzemieniem starości i śmierci. Ten, kto się oddaje ascezie, nie dba o wieczyste zło wcieleń i śmierci, dodając w ten sposób nowe cierpienia do dawnych. Ludzie — myślał — drżą przed śmiercią, a czynią wszystko, by wcielać się na nowo i przez to zapadają coraz to głębiej w przepaść, która ich przeraża. Jeśli umartwienie jest rzeczą świątobliwą, to używanie życia musi być bezbożnością. Ale po zmartwieniach na tym świecie nastaje użycie w innym. Tedy świątobliwość jest nagrodzona bezbożnością. Jeśliby do zbawienia starczyło wstrzemięźliwości, gazele byłyby świętemi, a również wszyscy ludzie upadli i nędzarze, jako że los pozbawił ich wszelakiego użycia i rozkoszy, Ale powiedziałby ktoś, że cierpienie rozmyślne stwarza cnotę. Jakto? Wszakże można oddawać się rozkoszom, jak i cierpieniom, a jeśli to pierwsze nie ma wartości cnoty, czemużby rozmyślne cierpienie być miało cnotą?
Tak dumał w pustelni Arata-Kalamy i wkońcu pojął, że nauka mistrza jałową jest i daremną. Po pewnym czasie rzekł mu tedy:
— Nie będę nauczał, Arato, twej doktryny, bowiem zwolennik jej nie dostępuje oswobodzenia. Wystąpię z twego zakonu i zacznę szukać nauki, która daje wyzwolenie z cierpień.
Bohater poszedł do krainy Magada i tam, samotny, trwał na medytacji, na stoku góry, w pobliżu miasta Radżagriha.
Pewnego ranka wziął bohater miseczkę żebraczą i poszedł do miasta Radżagriha, a przechodnie podziwiali jego piękność i dostojne ruchy, pytając:
— Któż to jest? wygląda jak sam bóg Sakra, lub Brabma!
Niebawem rozniosło się po mieście, że chodzi po ulicach, żebrząc, istota przedziwna, a wszyscy chcieli ujrzeć bohatera. Szły za nim tłumy, kobiety patrzyły z okien, on zaś kroczył poważnie, a kędy przeszedł, zostawiał światłość cudowną.
Jeden z widzów pospieszył do króla z zawiadomieniem, że któryś z bogów zapewne żebrze po ulicach, a król Vimbasara ujrzał Sidhartę z terasy pałacu swego i doznał olśnienia. Kazał mu dać obfitą jałmużnę i wyśledzić, gdzie ma pustelnię swoją. Dowiedział się tedy, że niezwykły żebrak przebywa na stoku góry, pod miastem.
Następnego dnia udał się tam i, zostawiwszy zdala świtę, zsiadł z konia, potem zaś zbliżył się do drzewa, pod którym siedział bohater. Przystanął w pewnej odległości i jął go podziwiać z czcią niezmierną.
Pokłoniwszy mu się nisko, rzekł:
— Rad jestem bardzo, iż cię ujrzałem, o panie. Nie przesiaduj że tu samotny na górze, bo czyż przystoi ci spać na gołej ziemi? Jesteś piękny, młody, nie opuszczaj tedy królestwa mego, ale zamieszkaj w mieście, gdzie ci dam paląc i zaspokoję wszystkie pragnienia twoje.
— O królu! — odparł bohater słodkim głosem. — Żyj długo! Wiedz atoli, że nie mam żadnych pragnień, a żyjąc w ascezie, osiągnąłem pokój,
— Jesteś młody, — powiedział król — jesteś piękny, pełen zapału, przystoi ci tedy być bogatym. Dam ci najpiękniejsze kobiety królestwa mego. Nie odchodź, ale bądź mi towarzyszem.
— Porzuciłem zaszczyty i bogactwa.
— Dam ci połowę królestwa.
— Porzuciłem wielkie i piękne królestwo.
— Zaspokój tu przynajmniej pożądania twoje!
— Poznałem nicość pożądań wszelakich. Podobne są one truciźnie, a mędrzec gardzi niemi. Pożądania są znikome, jak owoc drzew, jak chmury nieba, zdradliwe, jak deszcz, a jak wiatr niepewne! Rodzą one cierpienie, gdyż żaden z ludzi zaspokoić ich jeszcze nie zdołał w pełni. Ci zaś, którzy poszukują prawdy i rozmyślają nad
wiedzą szczytną, osiągają zawsze pokój. Ten, kto pije wodę słoną, doznaje coraz to większego jeno pragnienia, zaś człowiek, unikający pożądań, nie cierpi go. Nie wiem już, co znaczy pożądanie, i żyję wedle prawa najwyższego.
Wysłuchawszy, spytał król:
— Skąd pochodzisz, pustelniku? Kto jest twym ojcem i matką? Do jakiej zaliczasz się kasty? Mądrość twa wielką jest. Mów!
— Słyszałeś może, królu, o mieście Kapilavastu. Jest ono bardzo zasobne. Ojciec mój, Sudhadana, panuje tam. Opuściłem go, by żyć, jako mnich żebraczy.
Król odrzekł:
— Witajże mi! Szczęśliwym się czuję, że cię widzę. Dawna przyjaźń łączy mnie z rodziną twoją. Bądź mi miłościw i gdy poznasz prawdę ostateczną, racz mi ją objawić.
Oddał bohaterowi pokłon trzykrotny i wrócił do domu.
Bohater dowiedział się, że niedaleko miasta Radżagriha przebywa uczony, asceta, Rudraka, syn Ramy, który głosi swą naukę licznym uczniom. Ale podobnie, jak Arata-Kalama, nie zadowolnił on bohatera, który, niedługo przebywając u niego, poszedł dalej.
Czyste wody rzeki Nairandżany płynęły przez żyzną, bogatą krainę. Rosły tam bujnie drzewa wokoło wiosek i mnóstwo było pastwisk. Bohater pomyślał:
— Zaprawdę, piękna to miejscowość i dobra dla medytacji. Może tu właśnie znajdę drogę mądrości. Zamieszkam tutaj.
Zapadł w tak głębokie rozmyślanie i tak pilnie śledził myśl swoją, że przestał oddychać. Pewnego dnia padł zemdlony, a bogowie, patrzący na czyny jego, sądzili, że zmarł, i jęli wyrzekać:
— Czyż istotnie zmarł syn Sakjów? Czyż zmarł, zostawiając świat w cierpieniach?
Maja, matka bohatera, żyła pośród bogów i słysząc wokół żale, zatroskała się o życie syna. Otoczona apsarami, zstąpiła na brzeg Nairandżany i zapłakała, widząc, że syn leży sztywny i bezprzytomny.
Maja rzekła:
— O, synu mój! Kiedy się urodziłeś w ogrodzie, zaręczano mi, że odnajdziesz prawdę. Potem prorokował Asita, że oswobodzisz świat. Wszystko było nieprawdą. Nie zasłynąłeś zwycięstwami, jako król, i nie osiągnąłeś wiedzy najwyższej. Oto leżysz martwy w pustkowiu, któż ci pospieszy z pomocą, kto do życia przywróci? Nosiłam cię w łonie przez dziesięć zmian księżyca, o klejnocie mój, a teraz żal mi jeno pozostał!
Rzuciła kwiat na leżącego, on zaś poruszył się i przemówił słodkim głosem:
— Nie bój się, o matko moja, i wiedz, że wszystko, co przeszłaś, nie było daremne. Asita nie skłaniał. Nie umrę, choćby strzaskaną została ziemia, choćby Meru pochłonęły fale morza, a gwiazdy spadły z nieba. Sam jeden z pośród ludzi przetrwam zagładę świata! Nie płacz, matko moja. Bliski jest czas, kiedy posiędę wiedzę najwyższą.
Uśmiechnęła się Maja na słowa syna, oddała mu pokłon potrójny i przy dźwiękach lutni boskich, wstąpiła w niebo.
Bohater spędził sześć lat nad brzegiem rzeki, nie chroniąc się przed wiatrem, słońcem, ni ulewą, a kłuły go bąki, komary i węże. Przechodzący węglarze, pasterze, młodzieńcy i dziewczęta obrzucali go często kurzem i błotem, lub szydzili zeń, on jednak nie czuł tego i nie dostrzegał. Nie jadał prawie nic, poprzestając na jakimś owocu, czy paru ziarnkach ryżu, lub słonecznika. Schudł bardzo, żebra wystąpiły mu, ale pośrodku wyschłego czoła gorzały, jak gwiazdy, oczy jego.
Mimo to jednak nie objawiła mu się jeszcze prawda ostateczna. Uczuł, że siły go opuszczają i jeśli tak dalej żyć będzie, nie osiągnie zamierzonego celu. Postanowił tedy żywić się lepiej.
W pobliżu miejsca, gdzie dumał Sidharta, leżała wioska Uruvilva. Naczelnik jej miał dziesięć córek, które uwielbiały bohatera i przynosiły mu w jałmużnie owoce i ziarno. Zazwyczaj kosztował zaledwo pożywienia, jednego dnia spostrzegły atoli dziewczęta, że zjadł wszystko. Nazajutrz przyniosły wielką miskę gotowanego ryżu, a on ją opróżnił. Dni następnych, każda sporządzała inną potrawę, a bohater spożywał wszystkie. Nabrał trochę ciała, niebawem zaczął chodzić do wioski, w celu żebrania, a mieszkańcy prześcigali się w jałmużnie, tak że odzyskał siły i piękność.
Ale towarzyszący mu uczniowie Rudraki powiedzieli sobie:
— Posty, jakim się poddawał, nie doprowadziły go do wiedzy najwyższej. Oto porzuca je teraz, jada obficie i żyje wygodnie, nie myśląc o świątobliwości. Niemożliwe, by w ten sposób osiągnął wiedzę prawdziwą. Biorąc go za mędrca, popełniliśmy omyłkę, to jeno głupiec i człowiek szalony.
Odzież bohatera zniszczyła się po sześeioletniem używaniu, więc pomyślał:
— Dobrzeby było dostać skądś nową odzież.
Niedługo będę goły i uchybię przyzwoitości.
Pewnego dnia przechodził koło cmentarza. Najnabożniejsza z pośród dziesięciu dziewcząt, które go żywiły tak długo, Sujeta, miała niewolnika który zmarł właśnie. Owinęła zwłoki w całun z rudawego płótna i kazała złożyć na cmentarzu. Bohater spostrzegł to i, pochyliwszy się, zabrał płótno.
Było jednak brudne i utarzane w pyle a Sidharta nie miał wody, by je wyprać. Sakra widział z nieba jego zakłopotanie, zstąpił tedy, uderzył w ziemię i oczom świętego ukazał się staw.
— Mam tedy wodę, — powiedział — potrzeba
mi jeszcze kamienia, do prania.
Sakra stworzył kamień i położył go na brzegu stawu.
— Człowieku czysty! — rzekł mu. — Daj mi to płótno, a wypiorę ci je.
— O nie! — odparł święty. — Znam obowiązki zakonne. Ja sam wypiorę płótno.
Po skończeniu prania wykąpał się. Ale szatan Mara, który go ścigał od kilku już dni, podniósł brzegi stawu, uczynił je spadzistemi, tak że święty nie mógł wyjść z wody. Na szczęście, rosło nad stawem wielkie drzewo, tedy święty jął prosić bogini, mieszkającej w jego koronie:
— Spraw, o bogini, by gałąź drzewa przygięła się ku mnie!
Gałąź nachyliła się zaraz, święty uchwycił ją,, wyszedł na brzeg i jął szyć z płótna ubranie.
Nastała noc, a gdy zasnął, miał pięć snów.
Naprzód zauważył, że spoczywa w wielkiem łożu, którem jest ziemia. Miał pod głową poduszkę, którą był Himavat, jedną rękę położył na morzu zachodniem, drugą na wschodniem, a stopami sięgał morza południowego.
Potem zobaczył krzak, wyrastający z jego pępka, który rozwijał się szybko, aż sięgnął sklepienia niebiosów.
Następnie robaki zaczęły pełzać po nim, zaczynając od nóg, i pokryły całe jego ciało.
Dalej spostrzegł, że z wszystkich stron nadlatują ptaki, gdy zaś uniosły się nad jego głową były jakby złote.
W piątym śnie ujrzał wreszcie ogromną górę śmiecia i odchodów, wszedł na nią i zszedł zpowrotem, nie zawalawszy się wcale.
Po obudzeniu, zrozumiał na podstawie tych snów, że osiągnął wiedzę najwyższą i niebawem zostanie Buddą,
Wstał i ruszył ku wiosce Uruvilva żebrać jedzenia.
Właśnie wydoiła Sujata ośm przepysznych krów, jakie posiadała, a mleko ich było tłuste, gęste i wonne. Zmieszała je z miodem i mąką ryżową, potem zaś zaczęła gotować w nowym piecu. Utworzyła się masa zawiesista, ale nie wypływała poza brzegi garnka, ani też z pieca nie uchodził dym. Zdziwiona wielce Sujata powiedziała do służebnej Purny:
— Purno! Sprzyjają nam dzisiaj, widocznie,
bogowie. Wyjrzyj, czy nie zbliża się do domu
święty mąż.
Z progu dostrzegła Purna Sidhartę, zmierzającego wprost ku zagrodzie Sujaty. Wielką światłością promieniało ciało jego, tak że olśniło ono służebne. Wróciła co prędzej do pani swojej, wołając:
— Idzie, o pani! Idzie mąż święty. Ale oczy twe nie zniosą blasku, jaki go otacza!
— Niech tylko przyjdzie! — odparła żywo Sujata. — Dla niego to właśnie przysposobiłam polewkę z mleka krów moich.
Wylała polewkę do złotej misy, czekając na świętego męża.
Wszedł, a cały dom napełnił blask wielki. Sujata oddała mu siedm pokłonów czci, on zaś usiadł. Sujata przyklękła, umyła mu wonną wodą stopy, potem zaś podała złotą misę z polewką. Pomyślał:
— Każdy Budda czasów dawnych spożywał ze złotej misy jedzenie ostatnie, nim został Buddą. Dar Sujaty jest mi przeto znakiem, że osiągnę to dostojeństwo.
Potem zapytał:
— Siostro moja, co mam uczynić z tą misą?
— Jest ona twoją własnością! — odrzekła.
— Nie potrzebuję takiej misy! — zauważył.
— Uczyń z nią więc co chcesz, — powiedziała. — Byłoby to bardzo niewłaściwe dawać ci pożywienie, nie dając zarazem misy.
Wyszedł ze złotą wazą w ręku, a znalazłszy się nad rzeką, wziął kąpiel i nasycił głód. Opróżniwszy misę, rzucił ją w wodę, mówiąc:
— Jeśli mam dziś jeszcze zostać Buddą, niech
ta misa płynie pod prąd, nie zaś z wodą.
Misa padła na sam środek rzeki, potem zaś jęła płynąć pod prąd, bardzo szybko. Znikła wkońcu w wirze, wydając dźwięk harmonijny, gdyż uderzyła w świecie podziemnym o inne czary złote, z których jadali Buddowie czasów minionych.
Bohater przechadzał się nad rzeką, aż do wieczora, kiedy kwiaty zwijały kielichy, wonie płynęły z ogrodów i łąk, a ptaki śpiewały spokojnie.
Wówczas udał się bohater pod drzewo wiedzy.
Drogę zaścielał pył złoty, a po obu stronach stały palmy, okryte klejnotami. Szedł wzdłuż stawu, którego wody słały rzeźwy oddech, wielobarwne lotosy nęciły oczy, a łabędzie, pływając po zwierciadlanej powierzchni śpiewały przecudnie. Opodal stawu, tańczyły pod palmami apsary, a bogowie, patrzący z nieba, podziwiali bohatera.
Zbliżywszy się do drzewa, spostrzegł tuż przy drodze żniwiarza Svastikę i rzekł mu:
— Soczyste są, o Svastiko, zioła, które kosisz. Daj mi trochę, bym je rozpostarł, siadając tam, gdzie uzyszczę mądrość najwyższą. Zioła, które kosisz, Svastiko, są zielone, daj mi trochę, a poznasz prawo, gdyż nauczę cię go, byś mógł innych uczyć.
Żniwiarz dał świętemu ośm garści ziół.
Drzewo wiedzy stało opodal. Bohater skłonił mu się siedm razy i, zwrócony ku wschodowi, rzucił na ziemię zioła i zaraz stanął pod drzewem tron rozłożysty, którego siedzenie nakryły owe zioła, niby dywanem.
Bohater usiadł, wyprostowany, i rzekł, zwracając twarz ku wschodowi, głosem uroczystym:
— Choćby zeschła skóra moja, choćby opadła bezwładnie ręka moja, choćby się w proch rozsypały kości moje, nie wstanę z tego tronu, dopóki nie przeniknę najwyższej mądrości.
To rzekłszy, skrzyżował nogi.
Światłość, bijąca od ciała bohatera dotarła aż do państwa szatana Mary, który doznał olśnienia, i wydało mu się, że słyszy głos, który mówi doń:
— Oto bohater, syn Sudhadany, porzucił królestwo swoje i, siadłszy pod drzewem, skupia cały umysł, czyni wysiłek ostateczny i niezadługo da wszystkiemu, co żywię, pomoc niezbędną. Inni pójdą drogą przezeń odkrytą. Wyzwolony, wyzwoli innych. Ukojony, innych ukoi. Wstąpi do nirwany i wprowadzi tam ludzi. Otrzymawszy mądrość i szczęście, da je bliźnim swoim. Przezeń napełnione zostaną niebiosy, a opustoszeje kraina szatana. Ty sam, Maro, wodzu bez wojsk, królu bez poddanych, nie będziesz wiedział dokąd się schronić.
Wielki niepokój ogarnął Marę, a gdy zasnął, zbudziły go straszliwe zjawy. Przywołał tedy służbę swą i wojowników, którzy się przerazili, spojrzawszy nań, a syn jego Sarthavaha spytał:
— Czemuż jesteś, ojcze, tak smutny i blady? Czemu serce bije ci tak mocno i drżą członki? Co zobaczyłeś i usłyszałeś, mów!
— O synu mój, — zawołał. — Smutne nastały czasy. Głos jakiś wychodzący ze światłości rzekł mi, iż syn Sakjów zasiadł pod drzewem świadomości. Miałem sen okropny. Mieszkanie moje napełniło się czarną kurzawą, w ogrodach pospadały liście, kwiaty i owoce, wyschły stawy, a łabędziom i pawiom obcięto skrzydła. Byłem sam pośród tych ofiar niedoli, gdyż opuściliście mnie wszyscy. Zona moja biła głową i wyrywała włosy sobie, jakby ją trapiły wyrzuty sumienia, córki krzyczały z bólu, a wy, synowie moi, biliście pokłony człowiekowi pod drzewem siedzącemu. Chciałem walczyć z nieprzyjacielem, napróżno jednak dobywałem miecza z pochwy. Wszyscy poddani uciekli w popłochu, otoczyły mnie niezmierne ciemności i usłyszałem huk walących się murów miasta,
— Smutna to rzecz, ojcze, zostać pokonanym
w walce! — rzekł Sarthavaha. — Jeśli widziałeś
takie znaki, bądź cierpliwy i nie narażaj się na
klęskę poniżającą.
Atoli nabrał Mara otuchy na widok wojsk licznych i odparł:
— Wynik tej walki pomyślnym być musi dla odważnych. Jestem dzielny, wy także, przeto odniesiemy zwycięstwo. Czyż tak silnym jest ów człowiek samotny? Nastąpić nań z licznem wojskiem i pod samem jeszcze drzewem pokonać.
— Liczba wojowników nie stanowi siły! — rzekł Sarthavaha. — Jeden bohater, obdarzony potęgą mądrości, pokonać może niezliczonych wrogów. Słońca starczy, by zaćmić wszystkie robaczki świecące.
Nie słuchając słów syna, rozkazał Mara wyruszyć wojskom, a Sarthavaha pomyślał:
— Nic nie uleczy ogarniętego pychą.
Groźnie wyglądały wojska Mary. Zbrojne były w lance, strzały i miecze, ogromne siekiery i ciężkie maczugi. Żołnierze mieli miny srogie. Mieli twarze czarne, błękitne i żółte, czerwone, miotali oczyma złowrogie błyski, a z ust im buchała krew. Niektórzy posiadali uszy capów, inni uszy świń i słoni. Ciała wielu miały kształt dzbana, inni stąpali na łapach tygrysich, mieli grzbiet wielbłąda, a głowę osła. Nie brakło też istot z grzywą lwa, rogiem nosorożca i ogonem małpy. Dwu-, cztero- i pięciogłowe, oraz dziesięcio-, dwunasto- i dwudziesto-ręczne zdarzały się często, a strój ich zdobiły naszyjniki z wyschłych palców ludzkich, szczęk i czaszek. Szli, wstrząsając włosami, śmiejąc się dziko i wydając ohydne krzyki:
— Rzucam po sto strzał naraz! Ja to posiądę
ciało mnicha! — Ja go przeniknę i spalę! — Dłoń
moja grąży słońce, księżyc i gwiazdy, czemże tedy
będzie dla niej zadławić tego siedzącego pod
drzewem człowieka? — Oczy mam trujące, schnie
od nich morze! Spojrzę więc tylko, a on zamieni
się w garstkę popiołu.
Sarthavaha wraz z kilku przyjaciółmi trzymał się na uboczu i mówili idącym:
— O nieszczęśni! Uważacie go za szalonego dlatego, że rozmyśla, i za tchórza, z powodu, że jest spokojny? Wy to właśnie straciliście zmysły i nie macie odwagi. Nie wiecie, zaprawdę, iż mądrością swoją wszystkich was pokona. Będąc nawet liczni, jak ziarna piasku Gangi, nic zdołalibyście poruszyć mu jednego włosa, sądzicie zaś, że go zabić jesteście w stanie? Ach, dajcież pokój i złóżcie mu hołd, nie walcząc wcale. Nastaje królestwo jego na ziemi. Szakale wyją po lesie, gdy niema lwa, umykają atoli na głos ryku jego. O ślepii[2] głupi! Wydajecie okrzyki pychy, gdy mistrz milczy, atoli, zaprawdę mówię wam, pierzchniecie, skoro jeno lew ludzi wypowie słowo.
Wojownicy przyjęli wzgardą jeno mądre przestrogi Sarthavahy i jego przyjaciół, a armja kroczyła dalej.
Przed napaścią na bohatera chciał go przestraszyć Mara i wzbudził przeciw niemu wichry. Burze groźne nadciągnęły od skraju widnokręgu, wyrywając drzewa, zmiatając wioski i wstrząsając podwalinami gór. Ale bohater zachował spokój i nie drgnął nawet jeden fałd szaty jego.
Rozkazał Mara siec deszczom nawalnym, które rozrywały łono ziemi, zatapiając miasta. Ale bohater zachował spokój i nie zmókł ani jeden fałd szaty jego.
Stworzył Mara skały rozżarzone i ciskał je w świętego męża. Przelatywały one w powietrzu, ale, zbliżając się ku drzewu, przybierały postać kwiatów i padały bohaterowi pod stopy.
Mara rozkazał tedy wojsku, by nań miotało strzały, ale i one zmieniały się w kwiaty. Nakoniec rzucili się tłumnie wojownicy, ale światłość, promieniejąca z bohatera, stała się dlań tarczą, na której pękały miecze i szczerbiły się topory, a padając na ziemię, przybierały postać kwiatów.
Na widok tych cudów uczuli wojownicy strach wielki i uciekli.
A Mara wołał, łamiąc ręce:
— Cóż uczyniłem tak złego, by mnie zwyciężał ten człowiek? Wszakże spełniłem pragnienia mnóstwa ludu! Często byłem dobry i hojny! Ci nikczemnicy, co uciekają, mogliby dać temu świadectwo.
Niektórzy z uciekających wojowników, będący w pobliżu, odpowiedzieli:
— Tak, to prawda! Byłeś dla nas nieraz dobry i hojny! Zaświadczamy to!
— A jakiż on dał dowód dobroci i hojności? — spytał Mara. — Jakież poniósł ofiary? Kto zaświadczy dobroć jego?
Nagle głos wyszedł z pod ziemi:
— Ja zaświadczę o hojności świętego męża!
Mara umilkł zdumiony, a głos mówił dalej:
— Tak, ja to, ziemia, rodzicielka wszystkiego, co żywię, dam świadectwo hojności jego. Sto razy, tysiąc razy w ciągu bytów poprzednich dawał za innych swe ręce, swe oczy, swą głowę i całe ciało. W ciągu tego wcielenia, które będzie ostatniem, obali starość, chorobę i śmierć. Podobnie jak siłą, pokonał on cię hojnością, Maro!
Ujrzał szatan kobietę wielkiej piękności, wychyloną wpół ciała z ziemi. Pochyliła przed bohaterem głowę, złożyła ręce i rzekła:
— O ty, najczystszy z pośród ludzi, ja daję
świadectwo hojności twojej!
Potem znikła.
A szatan Mara zapłakał, iże został pokonany.
W chwili, kiedy uciekły wojska Mary, słońce dosięgło widnokręgu. Nic wstrząsnąć nie zdołało medytacją bohatera i osiągnął on w ciągu pierwszej straży nocnej świadomość wszystkiego, co przeżył w rozlicznych wcieleniach swoich. W ciągu drugiej straży nocnej poznał stan obecny wszystkich istot żywych, a w ciągu trzeciej straży zrozumiał przyczyny i skutki.
Jasno dostrzegał teraz tok wcieleń ludzi różnych kast, kroczących dobremi i złemi drogami. Przechodzili z życia w życie stosownie do czynów swoich, a bohater dumał:
— O jakże nędznym jest ten świat, którego istoty rodzą się, starzeją i mrą, poto, by rodzić się, starzeć i umierać bez końca. Zaliż niema wyjścia z tego koła?
W skupieniu wielkiem mówił dalej do siebie:
— Jakaż jest przyczyna starości i śmierci? Jedna i druga jest skutkiem urodzenia. A cóż powoduje, że się rodzą istoty żywe? Przyczyną urodzin jest bytowanie! A cóż jest przyczyną bytowania? Miłość. Cóż jest atoli przyczyną miłości? Pożądanie. Cóż wywołuje jednak pożądanie? Wyobraźnia. Cóż jest przyczyną wyobraźni? Przyczyną wyobraźni jest zetknięcie. Jakaż jest przyczyna zetknięcia? Sześć zmysłów wywołują zetknięcie. Cóż wytworzyło te sześć zmysłów? Nazwa i kształt. Cóż jest przyczyną nazwy i kształtu? Świadomość wytworzyła nazwę i kształt. Jakaż przyczyna jest świadomości? Wrażenie jest przyczyną świadomości. A cóż zrodziło wrażenie? Brak wiedzy zrodził wrażenie i jest jego przyczyną ostateczną.
Jął dumać dalej.
— Przeto brak wiedzy, czyli głupota, jest przyczyną śmierci, starości, cierpienia i rozpaczy. Niwecząc niewiedzę, usunąć można wrażenie, niwecząc je, usuwamy świadomość, a dalej zkolei nazwę i kształt, sześć zmysłów, zetknięcie, wrażenie, pożądanie, miłość, istnienie, urodzenie, starość i śmierć. Każde istnienie jest cierpieniem, żądza wiedzie poprzez wcielenia od cierpienia do cierpienia. Zabijając żądzę, zapobiegniemy urodzeniom i cierpieniom. Żądzę zabić można życiem w czystości i oswobodzić się od urodzin i cierpień wszelakich.
W chwili, kiedy zaświtało, najlepszy z pośród ludzi został Buddą i zawołał:
— Zaprawdę, żyłem po niezliczone już razy, szukając daremnie budowniczego gmachu. O jakże bolesnem jest wcielanie się nieustanne! Odnalazłem cię, o budowniczy gmachu! Nie będziesz ich już wznosił. Zerwany jest przymus twych czynów. Pękło koło prastare, zapadła się skała odwieczna, umysł sięgnął nirwany, niema już
narodzin, gdyż niema żądzy!
Wstrząsnęła się ziemia dwanaście razy, kwiat przybrał postać wielkiego kwiatu, a bogowie zaśpiewali:
Długo nie ruszał się Budda, siedząc pod drzewem z nogami skrzyżowanemi i rozkoszując się wiedzą doskonalą, jaką posiadł. Myślał: — Oto oswobodziłem się! — Tak siedział przez tydzień bez ruchu pod drzewem wiedzy.
W drugim tygodniu odbył długą wędrówkę po całym świecie.
Trzeci tydzień spędził ponownie pod drzewem, a przez cały czas nie mrugnął okiem ni razu.
W czwartym tygodniu odbył krótką przechadzkę od morza zachodniego do wschodniego.
Wówczas to, niepocieszony po klęsce Mara przyszedł doń i jął mówić obłudnie:
— Znasz już, o Błogosławiony, drogę wyzwolenia. Czemuż tedy zwlekasz? Zgaś lampę tchem swoim i wnijdź do nirwany, bogiem nadeszła pora.
Rzekł mu na to Błogosławiony:
— Nie, Maro, nie zgaszę jeszcze lampy i nie wnijdę do nirwany. Muszę przedtem pozyskać dla prawa uczniów mnogich, którzyby ze swej strony pozyskiwali innych. Muszę czynem i słowem przywieść do milczenia wrogów moich. Nie, Maro, Budda nie wnijdzie do nirwany, dopóki nie rozsławi się po całym świecie i dopóki wszyscy nie poznają dobrodziejstw prawa jego.
Musiał odejść z niczem zawstydzony Mara i wydało mu się, że zeń szydzi głos jakiś:
— Pokonany zostałeś, Maro, i jak sęp osmętniały zostałeś na skale. Utraciłeś siły, Maro, jak stary słoń, który ugrzązł w bagnie. Sądziłeś, iż jesteś bohaterem, a oto słabszym się czujesz od chorego, porzuconego wśród lasu. Nacóż ci się zdały zuchwałe słowa? Były one, zaprawdę, bardziej daremne, niż skrzeczenie sroki!
Mara wziął kawałek suchego drewna i kreślił po piasku jakieś znaki. Spostrzegły to trzy córki jego, Rati, Arati i Triszna. Chcąc poznać przyczynę zmartwienia, jęły pytać:
— Czemuż jesteś tak smutny, ojcze? — spytała Rati.
— Pokonał mnie człowiek czystego serca! — odrzekł Mdra. — Siła moja i chytrość nie zdały się na nic!
— Ojcze! — powiedziała Triszna. — Jesteśmy piękne i umiemy nęcić,
— Pójdziemy doń, — podjęła Arati — okujemy go w więzy miłości i przywiedziemy spokorniałego i grzesznego do siebie.
Poszły do Buddy i jęły śpiewać:
-— Nastała wiosna i przyszedł najpiękniejszy czas. Zakwitły drzewa, radujmy przeto się! Oczy twe piękne są i blask czarowny sieją, masz w sobie władcy znak i siła z ciebie tryska. Spójrz jeno, każda z nas rozkosz ci podać może, tak wielką, że sam Bóg zazdrośnie ku nam spojrzy! Wstań więc i chodź, skorzystaj z młodych lat i wygnaj myśli precz, co ćmią ponuro duszę. Patrz, lekki włos nasz mknie na wiatru rzeźwej fali, patrz w oczy nam, gdzie słodycz lśni miłości! Zaprawdę, czerwień ust, jak źrały owoc, krwawi, a twardych piersi cud ku słońcu się podnosi. Pląsamy, jak łabędzie, nucimy cudne pieśni, umiemy krążyć w tan, co poi słodkim dreszczem, nie gardźże nami, nie, któż skarb od siebie precz odrzuca? Patrz na nas panie, patrz i bierz z nas którą chcesz!
Atoli pieśń nie uczyniła wrażenia na Błogosławionym, spojrzał na dziewczęta surowo i oto wszystkie trzy przemieniły się w zgrzybiałe staruszki.
Pobiegły zrozpaczone do ojca.
— Ojcze! — zawołała, łamiąc ręce, Rati. — Patrz, w co się obróciła młodość i piękność nasza!
— Zaprawdę! -— podjęła Triszna. -— Miłość nie poruszy tego, który obojętnie patrzył na urok nasz!
— Ach! — westchnęła Arati. — Jakże nas srogo ukarał Błogosławiony!
— Ojcze! — błagała Triszna. — Ulecz nas z tej nagłej starości!
— Wróć nam młodość! — krzyknęła Rati.
— Wróć piękność! — dodała Arati.
— Biedne córki moje! — odparł Mara z boleścią. — Tak! On przezwyciężył miłość, a przeto nie mam nad nim władzy. Prosicie, bym wam, przywrócił młodość i piękność, ale jakże tego dokonać zdołam? Sam jeno Budda może cofnąć to, co Budda uczynił. Wróćcie doń, wyznajcie winę swoją, wyraźcie żal, a może przywróci wam dawne wdzięki.
Jęły tedy błagać Błogosławionego:
— O panie nasz, przebacz nam winy! Oczy nasze zamknięte były na światłość, byłyśmy szalone. Przebacz nam!
— Tak! — rzekł Budda. — Byłyście szalone, chcąc żłobić paznokciami skałę, a gryźć żelazo. Wyznajecie teraz jednak winę swoją, a jest to już początek mądrości. Tedy przebaczam wam, dziewczęta.
Rzekł te słowa, a trzy córki szatana odeszły piękniejsze jeszcze, niż były przed tą przygodą.
Piąty tydzień spędził Błogosławiony pod drzewem. Nagle zawył wichr chłodny i spadł deszcz lodowaty. Wówczas rzekł do siebie Mucilinda, król wężów:
— Nie wypada, by Błogosławiony cierpiał
przez deszcz i chłód!
Wypełznął z kryjówki i zwojami swego ciała otoczył Buddę siedm razy, nakrywając mu też głowę, tak że odtąd nie doznawał żadnych przeciwności ze strony niepogody.
W szóstym tygodniu poszedł Budda ku wielkiemu figowcowi, pod którym się gromadzili zazwyczaj pasterze kóz. Czekali tam nań bogowie, pokłonili mu się kornie, on zaś rzekł im:
— Wielką jest błogość tego, kto zna prawo. Wielką jest błogość tego, kto widzi. Wielką jest błogość jego i pobłażanie dla istot wszelakich. Błogosławiony ten, kto nie żywi pożądań świata. Błogosławiony ten, który przezwyciężył grzech.
Błogosławiony ten, który uniknął cierpień zmysłów. Błogosławiony ten, który już nie pożąda bytu.
Siódmego tygodnia przebywał pod drzewem wiedzy.
Pewnego dnia wracali tamtędy do domu na północy, bracia Trapusza i Ballika. Byli to kupcy, a za nimi jechało pięćset wozów. W pobliżu drzewa wozy stanęły i mimo krzyków, bicia i kłucia zwierząt pociągowych nie mogły ruszyć z miejsca. Koła zapadły po same osie, a obaj bracia przerazili się wielce. Ale ujrzeli przed sobą boga, który im dodał otuchy i rzekł:
— Postąpcie kilka kroków, o kupcy, a ujrzycie
tego, któremu macie złożyć hołd.
Trapusza i Ballika zobaczyli Buddę. Twarz jego promieniała, oni zaś pytali siebie wzajem:
— Jestże to bóg rzek? Jestże to bóg gór?
Jestże to może sam Brahma?
Przyjrzawszy się atoli odzieży jego, pomyśleli:
— To jest, zdaje się, mnich pobożny. Pewnie
potrzebuje jadła!
Poszli do wozu z żywnością i dobyli ciasto, mąkę i miód, potem zaś ofiarowali to Błogosławionemu, mówiąc:
— Weź to jadło, mężu święty, i bądź nam miłościw.
Błogosławiony nie miał misy na jałmużnę i zakłopotał się wielce. Czuwający nad wszystkiem, bogowie zauważyli to i przybiegli, niosąc misy złote. Ale Błogosławiony rzekł do siebie:
— Nie wypada, zaprawdę, mnichowi spożywać jałmużny ze złotej misy.
Odrzucił tedy złote naczynia, a bogowie przynieśli mu srebrne. Odmówił przyjęcia ich, odsunął też od siebie misy szmaragdowe i wkońcu przyjął misę kamienną.
Dostał wówczas trochę ciasta i innej żywności, spożył wszystko, a potem rzekł:
— Niech błogosławieństwo bogów spocznie na was, o kupcy! Miejcie się dobrze i bądźcie szczęśliwi.
Trapusza i Ballika złożyli mu pokłon, a jednocześnie rzekł im bóg któryś:
— Ten, którego macie przed sobą, osiągnął wiedzę najwyższą. Pierwszy to raz przyjął pożywienie, od kiedy odkrył drogę wyzwolenia, a wam przypadło nakarmić go. Teraz wyruszy w świat głosie prawo swoje.
Zadał sobie Budda pytanie, w jaki sposób głosić będzie wiedzę swoją i dumał:
— Odkryłem prawdę głęboką. Była ona trudna do spostrzeżenia i pojęcia, tak że jeno mędrcy z niej korzyść odnieść będą mogli. Ludziom dobrze jest pośród chaosu świata, jakże im tedy wyjaśnić następstwo przyczyn i skutków? Czyż zrozumieją prawo? Nie zdołają zabić w sobie pożądania, nie odwrócą się od rozkoszy ziemskich i nie wejdą do nirwany. Gdy zacznę głosić naukę, nikt nie zrozumie, a może nawet słuchać nie zechce. Nacóż zaznajamiać, zresztą, ludzi z prawdą, zdobytą tak ciężko? Wszakże wszelka prawda pozostaje ukrytą dla tych, którzy podlegają żądzy i nienawiści. Trudno zdobyć prawdę, bowiem jest tajemnicą. Nie pojmie jej umysł błądzący pośród ciemności i pożądań świata.
Uczuł chęć nieobwieszczania prawa najwyższego.
Wątpliwości Błogosławionego nie uszły jednak potężnej myśli Brahmy i przeraził się wielce.
— Świat przepadnie, — rzekł sobie — jeśli istota doskonała i święta, jeśli Budda nie pójdzie w lud, głosząc prawo swoje i wiedzę najwyższą.
Opuścił tedy niebo, stanął na ziemi, w przeciągu czasu, jakiego potrzeba, by zgiąć i wyprostować ramię, i zjawił się przed Błogosławionym. Na znak czci odsłonił jedną z rąk swoich, ukląkł i rzekł, wznosząc złożone dłonie:
— Racz, o Mistrzu., głosie prawo, racz nauczać wiedzy najwyższej. Dużo jest istot czystych, nietkniętych błotem ziemi, jakże jednak dostąpią one zbawienia, jeśli nie usłyszą nauki. Trzeba tych ludzi ocalić, przeto ocal ich! Będą słuchać ochotnie i zostaną uczniami twymi.
Tak rzekł Brahma, a gdy Błogosławiony milczał, jął mówić dalej:
— Złe prawo rządzi dotąd ziemią, przywodząc ludzi do grzechu, a ty właśnie winieneś je obalić. Rozewrzyj, o mędrcze, bramy wieczności, powiedz coś odkrył, zbawco! Tyś to, zaiste, wyszedł na górę i, stając na skalnym szczycie, spoglądasz na ludzkość całą. Ulituj się, zbawco, rasie człowieczej, która jęczy pod koniecznością narodzin i śmierci.
Idź, bohaterze, idź zwycięzco przez świat! Bądź przewodnikiem, bądź światłością! Ucz, a wielką pozyskasz mnogość zwolenników, którzy zrozumieją słowo twoje!
Błogosławiony odpowiedział:
— Głęboką, zaiste, prawdę odkryłem, głęboką i trudną do pojęcia umysłowi powszedniemu. Świat ją wyszydzi, a tylko kilku może mędrców zrozumie należycie i zechce jej się poddać. Jeśli pójdę w świat i zacznę mówić, narażę się na klęskę oczywistą. Zostanę tu, o Brahmo, ludzie bowiem są igraszką głupoty swojej.
Ale Brahma nalegał dalej:
— Osiągnąłeś mądrość najwyższą, promienie twej myśli ogarnęły przestrzeń, a sambyś miał być obojętnym na to słońce? Nie, postępek taki nie byłby godnym ciebie. Milczenie jest grzechem, trzeba je przerwać. Powstań więc! Uderz w bęben, zabrzmij gongiem, rozpal wielkie ognisko prawa! Niech, jako deszcz rzeźwy, ugasi pragnienie ziemi! Ocal nękanych złem, złagodź cierpienia palonych ogniem namiętności! Ty jeden, jako gwiazda pośród ludzi, możesz unicestwić niedolę narodzin i śmierci! Patrz, oto ja błagam cię na kolanach, a wszyscy bogowie błagają wraz ze mną!
Słysząc to, pomyślał Błogosławiony:
— Są pośród lotosów wielobarwnych stawu takie, które trwają zanurzone pod wodą, inne wychylają na powierzchnię korony, a inne jeszcze wznoszą się tak wysoko, że kropla nie pada na ich płatki. Podobnie spostrzegam w świecie istoty czyste i nieczyste, ludzi żywego i tępego umysłu, szlachetnych i nikczemnych, takich, którzy mnie zrozumieją, i innych, którzy nie pojmą nauki mojej. Ale ulituję się nad wszystkimi, pamiętając o lotosach podwodnych, kwitnących nad powierzchnią.
Rzekł tedy Brahmie:
— Niechże będzie wszystkim otworzoną brama
wieczności! Niechże słucha, kto ma uszy, słowa
mego i wierzy w nie! Rozważałem trud, jaki mnie
czeka, i bałem się, że będzie daremny. Ale zwyciężyła litość. Wstaję tedy, o Brahmo, i idę głosić
prawo wszystkim na świecie.
Zadał sobie pytanie Błogosławiony, kto pierwszy z pośród ludzi godzien jest usłyszeć słowa zbawienia.
— Gdzie jest człowiek czysty, mądry i czynny, któremubym mógł wpoić zasady prawa? Trzeba mi kogoś, kto wolny od zawiści, posiada umysł jasny, a zarazem nie będzie ukrywał tej wiedzy dla siebie w ścisłej tajemnicy.
Wspomniał Rudrakę, syna Ramy, który żył w czystości, wolen zawiści, i nie taiłby wiedzy przed ludźmi. Umyślił nauczyć go prawa i zapytał siebie, gdzie jest w tej chwili Rudraka. Po chwili jednak objawiło mu się, że Rudraka, syn Ramy, zmarł przed siedmiu dniami.
— Wielka to szkoda, — rzekł do siebie — że Rudraka zmarł, nie poznawszy prawa mego. Byłby je zrozumiał i uczył innych.
Wspomniał potem, że Arata-Kalama także wiódł żywot czysty, miał bystry rozum i szerzyć lubił wiedzę nabytą. Ale zaraz objawiło mu się, że Arata-Kalama zmarł przed dni trzema.
— Dużo stracił, zaprawdę, Arata-Kalama przez
to, że nie poznał nauki mojej! — rzekł sobie znowu.
Przypomniał sobie, po namyśle, o pięciu uczniach Rudraki, którzy mu towarzyszyli przed laty. Byli czyści, czynni i zdolni zrozumieć prawo jego. Objawiło mu się, że uczniowie ci mieszkają w Benaresie, w parku gazel. Poszedł tedy do Benaresu.
Pod górą Gaya napotkał mnicha, imieniem Upaka. Na widok Błogosławionego wydał Upaka okrzyk podziwu.
— Jakże piękny jesteś, jakże błyszczy oblicze twoje. Zaprawdę, powabniejszyni nie jest owoc w pełnej jesieni. Racz mi powiedzieć, o panie, kto był mistrzem twoim?
— Nie miałem mistrza — odparł Błogosławiony. — Żadna istota ludzka nie jest do mnie podobną. Ja sam tylko posiadam mądrość i pokój niewzruszony,
— Musisz być tedy mistrzem wielkim! — rzekł Upaka.
— Tak, jam jest mistrz jedyny na świecie i nie posiadam równego sobie pośród ludzi, ni bogów.
— Dokądże idziesz, panie? — spytał.
— Do Benaresu idę — rzekł Błogosławiony — zapalić światłość, która ogarnie świat, przenikając nawet do oczu ślepców. W Benaresie uderzę w bęben, który zbudzi śpiących, a usłyszą go głusi nawet. Pójdę do Benaresu i tam zacznę uczyć prawa.
Idąc dalej, dotarł do Gangesu, który właśnie wezbrał, jął tedy szukać przewoźnika. Ujrzawszy go, powiedział:
— Przewieź mnie, bracie, na brzeg drugi.
— Przewiozę cię, — odparł przewoźnik — jeśli mi zapłacisz, co się należy.
— Nie mam czem płacić! — rzekł Błogosławiony.
I tejże chwili, uniesiony w powietrze, stanął na przeciwległym brzegu.
Zasmuciło to przewoźnika tak, że zaczął krzyczeć:
— Biada mi! Biada! Nie chciałem przewieźć męża świętego! — to rzekłszy, rzucił się w rozpaczy na ziemię.
Błogosławiony wkroczył do wielkiego miasta, Benaresu, chodził, żebrząc i jedząc, co mu dano, potem zaś ruszył do parku gazel, gdzie mieszkało, jak wiedział, pięciu uczniów Rudraki.
Spostrzegli go zdala, poznali i jęli mówić pomiędzy sobą:
— Znamy oddawna mnicha, który właśnie nadchodzi. Zadziwił nas przez czas długi pobożną surowością swoją, ale pewnego dnia pofolgował sobie, tak żeśmy go opuścili. Jeśli nie osiągnął mądrości najwyższej czasu wielkiej ascezy, to cóż wart jest dziś, gdy wiedzie żywot łakomca i nikczemnika? Psie wyjdziemy go witać, nie wstaniemy przed nim, nie zdejmiemy zeń płaszcza, ani nie odbierzemy z rąk jego misy żebraczej, a także nie ustąpimy mu siedzenia, mówiąc, że tyle jeno mamy krzeseł, ile nam samym potrzeba. Nie damy mu też jeść, ni pić.
Tak postanowili. Ale im bardziej zbliżał się Błogosławiony, tem większy ich ogarniał niepokój. Byli, jako ptacy w płonącej klatce, żądni wylecieć co prędzej. Wili się, jak chorzy, i wkońcu, zapominając uchwały, pobiegli witać Błogosławionego i kłaniać mu się. Jeden wziął z rąk jego misę, drugi zdjął zeń płaszcz, trzeci podsunął krzesło, dwaj inni przynieśli wody dla umycia nóg, a wszyscy razem wołali:
— Witajże nam, witaj, bracie, i usiądź pośród nas.
Błogosławiony siadł, a umywszy nogi, rzekł onym pięciu uczniom:
— Nie nazywajcie mnie bratem, o mnisi. Jestem Święty, jestem Mąż Doskonały, jestem najwyższy Budda. Otwórzcie uszy wasze, o mnisi. Znaleziona jest droga, wiodąca do wyzwolenia. Ukażę wam ją i nauczę prawa, tak że, słuchając mnie, poznacie prawdy święte.
Ale ci pięciu odparli:
— Oddając się ongiś surowym ćwiczeniom pobożności, nie osiągnąłeś wiedzy doskonałej, jakże ją znać teraz możesz, żyjąc w dostatkach?
— Mnisi! — rzekł Błogosławiony. — Nie żyję zgoła w dostatkach i nie wyrzekłem się żadnego z dawnych celów moich. Jestem Święty, jestem Mąż Doskonały, najwyższy Buddha. Otwórzcie uszy wasze, o mnisi. Znaleziona jest droga, wiodąca do wyzwolenia. Ukażę wam ją i nauczę prawa, tak że słuchając mnie, poznacie prawdy święte!
Potem dodał:
— Zaliż pamiętacie, że nigdy do was nie przemawiałem temi słowy?
— Pamiętamy, mistrzu! — przyznali..
— Powtarzam raz jeszcze: jestem Święty, jestem Mąż Doskonały, najwyższy Budda. Otwórzcie uszy, o mnisi. Znaleziona jest droga, wiodąca do wyzwolenia. Słuchajcież tedy.
Jęli słuchać, a Błogosławiony przemówił w te słowa:
— Dwie istnieją ostateczności, od których zdala
winien się trzymać człowiek rozsądny. Jedni żyją wśród uciech, uczt i rozkoszy wszelakich. Są to ludzie nikczemni, zachowanie ich jest niegodne i próżnoby chcieli uzyskać, żyjąc w ten sposób, wiedzę wyższą. Inni umartwiają się, odmawiając sobie wszystkiego, a życie ich jest równie puste i daremne, niegodne tego, kto pożąda wiedzy doskonałej. Od tych dwu ostateczności dalekim jest, o mnisi, Mąż Doskonały, bowiem odnalazł on drogę pośrednią, którą idąc, dotrzeć można do światłości ducha, pokoju, wiedzy i nirwany. Ta droga święta, o mnisi, ma ośm odnóg, a są to: czysta wiara, czysta wola, czyste słowo, czysty czyn, czyste życie, czyste pragnienie, czysta pamięć i czysta medytacja. Taką jest, o mnisi, święta droga pośrednia, którą odkryłem ja, Mąż Doskonały, droga wiodąca do pokoju, wiedzy i nirwany.
Wszyscy pięciu słuchali, powstrzymując oddech, a Błogosławiony jął mówić dalej, po chwili:
— Powiem wam, o mnisi, prawdę cierpienia. Cierpieniem jest urodzenie, cierpieniem starość, choroba i śmierć. Cierpieniem jest żyć z tymi, których nie kochacie, cierpieniem jest rozłąka z kochanymi, cierpieniem jest, kiedy się nie osiąga pożądań, cierpieniem przywiązanie do ciała i wyobrażeń, wszystko jest jeno cierpieniem. Wiedzcież, o mnisi, jaka jest przyczyna cierpienia. Żądza bytu pędzi z wcielenia we wcielenie, a towarzyszą im pokusy i rozkosze. Pokusę zaspakaja jeno potęga. Żądza potęgi, rozkoszy i bytu, oto przyczyny cierpienia. Powiem wam, o mnisi, prawdę usunięcia cierpień. Zagaście pragnienie wasze, usuwając pożądanie, wygnajcie je precz i wyrzeczcie się go. Zapomnijcie, co znaczy. Teraz powiem wam, o mnisi, prawdę o drodze, wiodącej do usunięcia cierpienia. Jest to droga święta, o ośmiu odnogach, a są to: czysta wiara, czysta wola, czyste słowo, czysty czyn, czyste życie, czyste pragnienie, czysta pamięć i czysta medytacja. Znacie teraz, o mnisi, prawdę świętą o cierpieniu, której nikt przede mną nie odkrył. Oczy moje otwarły się i poznałem przyczynę cierpienia. Trzeba, byście ją poznali, o mnisi, tak jak ja ją znam. Znacie też prawdę o usunięciu cierpienia i prawdę o drodze, wiodącej do tego, a i te obie prawdy odkryłem ja sam i nikt przede mną. Oczy moje otwarły się, a teraz trzeba, byście te prawdy poznali, jako ja je znam.
Uczniowie słuchali z zachwytem słów Błogosławionego, a on rzekł jeszcze:
— Wiedziałem, o mnisi, że jak długo nie poznam tych czterech prawd, nic zostanę Mężem Doskonałym, prawdziwym Buddą, ani w świecie Brahmy, ani bogów, ani w świecie Mary, ani pośród ludzi, ascetów, czy braminów. Od kiedy je znam jednak dokładnie, wiem, iż jestem w tych wszystkich światach Buddą najwyższym. Zostałem wyzwolony na zawsze i nie odrodzę się już nigdy.
Kaundinya pierwszy zbliżył się do Błogosławionego i rzekł mu:
— Słuchałem, o panie, i jeśli mnie uznasz godnym, pójdę za tobą.
— Czy zrozumiałeś, Kaundinyo? — spytał Błogosławiony.
— Wierzę w Buddę wiarą czystą, pójdę za tym, który wie, za tym pójdę, który jest święty, poznał świat, poskramia wszystkie istoty, jak się poskramia byki, i który uczy bogów i ludzi. W prawo uwierzę, wiarę czystą, w prawo objawione jasno, wiodące do zbawienia, prawo, którego siłę dobroczynną uznać muszą mędrcy sami. Chcę żyć wedle świętych reguł twoich, które pochwalą mędrcy.
— Zrozumiałeś, Kaundinyo! — rzekł Błogosławiony. — Zbliż się. Dobrze zostało objawione prawo. Żyj w świątobliwości i połóż kres cierpieniom.
Potem podszedł Vaspha wyznać wiarę swoją
w Buddę, dalej po kolei Bhadrika, Mahanaman i Asvadżit, tak że niebawem sześciu świętych zjawiło się na ziemi.
Nie opuścił jeszcze Błogosławiony parku gazel, gdy przybył pewien młodzieniec, imieniem Yasas. Był synem bogatych mieszkańców Benaresu i wiódł dotąd życie światowe, ale zacząwszy rozumieć jego pustkę, szukał ukojenia w lasach świętych. Ujrzał Błogosławiony Yasasa i przemówił doń, a młodzieniec oświadczył, że gotów jest pójść jego śladem.
Niedługo przybył ojciec Yasasa po syna do parku, chcąc go zawrócić z drogi pobożności. Usłyszawszy Buddę, uwierzył słowom jego, a także inatka i żona uznały prawo. Yasas przyłączył się do uczniów, zaś rodzina jego żyła dalej w domu swym, w Benaresie.
Postanowienie Yasasa wydało się śmiesznem czterem jego przyjaciołom, którymi byli: Vimala, Subahu, Purnadżit i Garampati. Rzekli sobie tedy:
— Chodźmy do parku gazel, skłonimy Yasasa do porzucenia błędu i zabierzemy go z sobą.
W chwili, kiedy tam stanęli, pouczał Budda uczniów swoich, mówiąc:
— Dawnemi czasy, żył w górskim wąwozie pewien asceta. Okryty korą drzew, pił jeno wodę i jadał dzikie owoce i korzonki. Jedynym towarzyszem jego był zając, który mówił językiem ludzkim i rozmawiał chętnie z ascetą, korzystając z jego nauk i usiłując dojść do mądrości. Nastała pewnego roku susza wielka, wyschły źródła górskie i nie było na drzewach kwiatów, ni owoców. Ascecie zbrakło jedzenia i napoju, zmierził sobie pustelnię i zrzucił pewnego dnia odzież z kory, Widząc to, spytał zając:
— Cóż to czynisz, przyjacielu?
— Porzucam, jak widzisz, tę odzież.
— Czyżbyś chciał opuścić wąwóz górski?
— Tak. Udam się pomiędzy ludzi, będę otrzymywał jałmużnę, a jedzenie to lepsze, zaprawdę, niźli owoce i korzonki.
Zasmucił się zając temi słowy, jak dziecko, które chce opuścić ojciec, i zawołał:
— Nie odchodź, przyjacielu, nie porzucaj
mnie! Wszakże wiesz, że życie pośród miasta wiedzie do zguby, a zbawienną jest jeno samotność w lesie.
Ale asceta trwał dalej w swem postanowieniu. Widząc to, rzekł mu zając:
— Idź, skoro chcesz. Uczyń mi jednak łaskę i zaczekaj dzień jeden tylko. Zostań przez dziś, a jutro zrobisz, co ci się podoba!
— Zające umieją sprytnie odnajdywać żywność — pomyślał asceta — i często mają zapasy. Zapewne przyniesie mi jutro coś do jedzenia! — obiecał tedy zaczekać, a zając opuścił go, uradowany wielce. Ten asceta był czcicielem Agni i podtrzymywał ciągle ogień w wąwozie. — Nie mogąc jeść, — rzekł sobie — ogrzeję się przynajmniej, zanim wróci zając. — Zając wrócił istotnie nazajutrz o świcie, ale bez żywności, a asceta doznał rozczarowania. Zając pokłonił mu się i rzekł:
— Przebacz mi, wielki mężu, jeślim czemś za
winił wobec ciebie i zważ, że my zwierzęta nie posiadamy rozumu waszego! — potem skoczył w ogień.
— Co czynisz! — krzyknął asceta, przypadł do ognia i wydobył zeń zająca, który wyjaśnił:
— Nie chciałem, byś się sprzeniewierzył obowiązkom, odchodząc z pustelni. Ponieważ niema tu nic do jedzenia, poświęciłem ciało moje, zjedz je i pozostań w wąwozie!
Wzruszyło to ascetę i rzekł:
— Nie pójdę do miasta i zostanę tu, choćby mi przyszło umrzeć z głodu!
Uszczęśliwiło to zająca, podniósł oczy w niebo i jął się modlić:
— O Indro! Żyłem ciągle, miłując samotność! Wysłuchaj mnie tedy i spuść deszcz!
Wysłuchał Indra modlitwy zająca, spadły deszcze ulewne, i mieli obaj niezadługo tyle żywności, ile im było potrzeba.
Umilkł na chwilę Błogosławiony, potem zaś dodał:
— Czasu onego, o mnisi, ja byłem zającem,
zaś owym ascetą był jeden z tych młodzieńców,
który wchodzi właśnie do parku w złych za
miarach. To ty, Vimalo!
Wstał.
— Będąc zającem, w górskim wąwozie, strzegłem cię, Vimalo, byś nie zboczył na złe drogi, teraz zaś, zostawszy Buddą najwyższym, powiodę cię ku świętości. Oczy twe przejrzą, uszy zaczną słyszeć i oto teraz już wstydzisz się, iżeś chciał udaremnić zbawienie najlepszemu przyjacielowi swemu.
Vimala padł do stóp Błogosławionego, wyznał wiarę swą i przyjęty został w poczet uczniów. Subahu, Purnadżit i Garampati postanowili także zostać wiernymi prawu.
Z dniem każdym wzrastała liczba uczniów i Błogosławiony posiadł rychło sześćdziesięciu mnichów, gotowych głosić wiedzę. Rzekł im tedy:
— O uczniowie moi! Wolny jestem od wszelakich więzów boskich i ludzkich i wy także, wraz ze mną. Idźcież tedy i nauczajcie dla dobra świata. Wam to bogowie i ludzie zawdzięczać będą zdrowie i radość. Nie chodźcie nigdy we dwu jedną drogą. Idźcie, głosząc prawo, pełne chwały w początku, środku i końcu swoim. Uczcie ducha prawa i litery prawa, wiodąc życie w oczach wszystkich w sposób doskonały, czysty i święty. Niektóre istoty nie mają oczu przysłonionych kurzem ziemi, ale nie słysząc słowa, osiągnąć nie mogą zbawienia. Idźcież, uczniowie, moi i uczcie prawa.
Rozproszyli się na wszystkie strony, zaś Błogosławiony ruszył do Uruvilvy.
Szedł długo w stronę Uruvilvy i poczuł znużenie, a spostrzegłszy lasek, siadł pod drzewem. Miał właśnie zasnąć, gdy weszło trzydziestu młodzieńców, a Błogosławiony jął im się przypatrywać.
Niespokojne ruchy przybyłych i słowa ich świadczyły, że szukają kogoś. Zwracając się do Buddy, spytali:
— Może widziałeś przechodzącą tędy kobietę?
— Nie widziałem. Ale czemże się zajmujecie?
— Jesteśmy muzykanci wędrowni. Często grywaliśmy królom, a oni wysoko nas cenili. Dziś wiedliśmy z sobą dla rozrywki dziewczynę, ale podczas gdyśmy spali przy drodze, uciekła, zabierając nam wszystko, co tylko mogła. Szukamy jej właśnie.
— Czyż nie lepiej szukać siebie samych niźli
tej kobiety? — spytał Błogosławiony.
Muzykanci jęli się śmiać w odpowiedzi.
— Zagraj na lutni! — rzekł temu, który śmiał
się najgłośniej.
Muzyk jął grać bardzo pięknie, a muzyka ta mogła istotnie oczarować króla. Gdy skończył, rzekł mu Błogosławiony:
— Daj mi lutnię swoją!
Zagrał, a ich wszystkich ogarnęło zdumienie, pojąć bowiem nie byli w stanie, by lutnia tak brzmieć mogła. Ucichł wiatr, nadsłuchując, a boginie lasu wyszły z zielonych pałaców swoich.
Błogosławiony skończył.
— Mistrzu! — powiedzieli muzykanci. — Sądziliśmy, że biegle gramy, tymczasem teraz wiemy, iż nieznane nam są nawet pierwsze zasady tej sztuki. Racz nas nauczyć.
— Widzicie oto, że wam są znane ledwo pierwsze zasady muzyki, jednak nie staraliście się dotąd osiągnąć tej sztuki w całej pełni. Podobnie wydaje się wam, że znacie samych siebie i nie pragniecie posiąść tej wiedzy dokładnie. Chcecie, bym was uczył muzyki, śmiejecie się jednak, gdy wam zalecam szukać siebie samych!
Przestali się śmiać i jęli wołać:
— Rozumiemy cię teraz, o mistrzu, rozumiemy! Chcemy też szukać samych siebie.
— To dobrze! — odparł Budda. — Objawię wam prawo, potem zaś oddacie zdolności swe na zbawienie ludzi, podobnie jak król Padmaka poświęcił ciało swoje dla ocalenia ludu swego.
Potem opowiedział, słuchającym uważnie muzykantom przygodę króla Padmaki:
— Panował ongiś w Benaresie król potężny i sprawiedliwy, imieniem Padmaka. Nagle jęła się szerzyć po mieście choroba, od której żółkła skóra, a wszyscy, w pełnem nawet słońcu, drżeli od zimna. Litując się ludowi swemu, czynił król, co mógł, by zło usunąć, wzywał najsłynniejszych lekarzy, rozdawał leki i sam pielęgnował chorych. Mimo to epidemja nie ustawała, a Padmaka smucił się wielce. Pewnego dnia rzekł mu stary lekarz:
— Znam ja, o królu, lekarstwo, które przywróci zdrowie mieszkańcom Benaresu.
— Jakże się zwie? — spytał król.
— Jest to wielka ryba, Rohita. Każ ją złowić, a choć mało przypadnie mięsa każdemu z chorych, epidemja ustanie zaraz.
Podziękowawszy gorąco staremu lekarzowi, kazał król szukać w morzach i rzekach ryby Rohity, ale nie znaleziono jej i króla ogarnął jeszcze większy smutek. Często słyszał w godzinach porannych i wieczornych głosy wołające:
— Cierpimy, o królu! Ratuj nas!
Płakał gorzko, a raz przyszło mu na myśl:
— Cóż mi z bogactw, cóż mi z władzy, jeśli pomóc nie mogę tym, którzy cierpią?
Wezwał najstarszego syna swego i rzekł mu:
— Opuszczam bogactwa moje i tron!
Potem wstąpił na terasę pałacu, złożył bogom ofiarę z wonności, kwiatów i zawołał:
— Poświęcam ochotnie życie zgoła nieużyteczne. Niechże to przyniesie ulgę nękanym chorobą! Chcę się przemienić w głębinie wód w rybę Rohitę!
To rzekłszy, skoczył w głąb i zaraz wypłynął w postaci ryby. Złowiono go i żywcem jeszcze pocięto na kawałki, w celu rozdania pomiędzy chorych. Nie czuł jednak ciosów noża, zdjęty miłością ku cierpiącym. Epidemja w mieście ustała, a głosy bogów jęły nucić w powietrzu:
— Padmaka, król bogobojny, ocalił was! Radujcie się!
Wszyscy uczcili pamięć Padmaki.
Muzykanci wysłuchali z uwagą słów Błogosławionego, potem zaś poszli zanim, ucząc się prawa.
Błogosławiony zastał w Uruvilvie trzech braci Kasyapów. Byli to bogobojni braminowie, którzy nauczali tysiąc zwolenników swoich. Od pewnego czasu jednak bardzo byli zaniepokojeni, albowiem wąż straszliwy przeszkadzał im w nabożeństwach i nauczaniu. Opowiedzieli to Błogosławionemu, on zaś uśmiechnął się, zawezwał przed się węża i rozkazał mu, by zostawił na przyszłość w spokoju trzech braci oraz uczniów ich. Wąż usłuchał i odtąd nabożeństwo oraz nauczanie odbywało się już bez przeszkody.
Kasyapowie prosili Błogosławionego, by został u nich przez dni kilka, a on przystał i zachwycał ich niezliczonemi cudami. Dwaj bracia postanowili tedy przyjąć i głosić prawo jego, a opierał się jeno najstarszy, mówiąc sobie:
— Zaprawdę, potężny jest ten mnich i czyni wielkie cuda, ale świątobliwością nie dorównywa mi wcale.
Przeniknąwszy myśli te, rzekł mu Błogosławiony:
— Sądzisz, o Kasyapo, że wielką jest świętość twoja, a nie wstąpiłeś nawet na ścieżkę świętości.
Zdumiał się Kasyapa, że tajemna myśl jego została odkryta, a Błogosławiony ciągnął dalej:
— Nie wiesz zgoła, co trzeba czynić, by osiągnąć
świętość. Słuchaj mnie, o Kasyapo, a rozproszę
ciemności, pośród których żyjesz.
Podumał trochę Kasyapa, potem zaś padł do stóp Błogosławionemu i rzekł:
— Naucz mnie, Mistrzu, i spraw, bym nie
chodził w ciemnościach.
Na te słowa, wstąpił Błogosławiony na górę i jął przemawiać do braci Kasyapów, oraz uczniów ich:
Wspomniał Błogosławiony, że król Vimbasara objawił ongiś chęć poznania prawa. Postanowił tedy iść do Radżagrihy i wyruszył tam. wraz z najstarszym Kasyapą, oraz innymi nowymi uczniami swymi. Dotarłszy na miejsce, spoczął w lasku podmiejskim.
Dowiedział się rychło Vimbasara o przybyciu mnichów, wyruszył do lasku z liczną świtą i, poznawszy Mistrza, zawołał:
— Nie zapomniałeś, widzę, o Błogosławiony, o mnie! Dziękuję ci i cześć składam!
Padł mu do nóg, a gdy Błogosławiony podniósł go, król stanął zdala dla wyrażenia szacunku.
Niektórzy w tłumie znali Kasyapę z wielkiej świętości, a nie widząc dotąd Buddy, dziwili się honorom, oddawanym mu przez króla.
— Omylił się, widocznie! — rzekł jeden z braminów. — Kasyapie winien był oddać pokłon.
— Tak! — odparł drugi. — Kasyapa, to mistrz wielki.
— Król popełnił błąd ogromny! — dodał trzeci. — Wziął ucznia za mistrza.
Mówili cicho, ale Błogosławiony usłyszał ich, bowiem nic mu ujść nie mogło, i rzekł Kasyapie:
— Powiedz, o mieszkańcze Uruvilvy, co cię skłoniło do opuszczenia pustelni twojej? Przed kim wyznałeś słabość twoją? Mów, Kasyapo, jak porzuciłeś miejsce, gdzieś żył tak długo?
Zrozumiał Kasyapa, czego chce Błogosławiony, i powiedział:
— Wiem teraz, jak próżne były moje umartwienia i to czego nauczałem. Głosiłem słowa nieczyste i mam teraz odrazę do życia, jakie ongiś wiodłem.
Rzekłszy to, padł do stop Błogosławionego i dodał:
— Jestem twym uczniem pokornym i pragnę złożyć głowę u stóp twoich! Tyś Mistrz, ty rozkazuj! Ja zaś, jak przystało słudze, pełnił będę twą wolę.
Siedm razy padł przed nim na ziemię, a tłum rozbrzmiał okrzykami podziwu.
— O jakże potężnym jest ten, który odwiódł Kasyapę od błędu. Kasyapa, największy dotąd mistrz, kłania mu się. O jakże potężnym jest władca Kasyapy!
Potem jął mówić Błogosławiony o czterech prawdach świętych, a gdy skończył, zbliżył się król Vimbasara i rzekł dobitnym głosem:
— Wierzę w Buddę, wierzę w prawo, wierzę w gminę świętych.
Błogosławiony dozwolił królowi usiąść obok siebie, a król dodał te słowa:
— Miałem w życiu pięć wielkich nadziei, mianowicie, że zostanę królem, że przybędzie do mego królestwa Budda, że go ujrzę oczyma memi, że mnie nauczy prawa i że mu złożę wyznanie wiary. Wszystkie te nadzieje ziściły się dzisiaj. Wierzę w ciebie, o panie, wierzę w prawo twoje i wierzę w gminę świętych.
Wstał i rzekł jeszcze:
— Racz, o Błogosławiony, zaspokoić jutro głód w pałacu moim.
Mistrz zgodził się, a król odszedł, rozradowany wielce.
Wszyscy niemal, towarzyszący królowi, złożyli za jego przykładem wyznanie wiary w Buddę, prawo i gminę świętych.
Nazajutrz opuścili mieszkańcy Radżagrihy domy swoje i przybyli oglądać Błogosławionego. Cały lasek zapełnił się ludźmi, a wszyscy podziwiali go, śpiewając ku czci jego i chwale.
Nadeszła pora dla Błogosławionego udać się do pałacu króla, ale takie tłumy zaległy drogę, że nie mógł postąpić krokiem. Nagle zjawił się młody bramin, niewiadomo skąd, przed Mistrzem i rzekł:
— Mistrz łagodny jest z łagodnymi, niosąc im wyzwolenie. Przybył do Radżagrihy ten, który błyszczy jak złoto!
Głos jego słodki był, dał znak, a tłumy bez oporu usłuchały, robiąc miejsce Błogosławionemu. Bramin śpiewał idąc:
— Mistrz rozproszył ciemności, nie wróci już noc, przybył do Radżagrihy ten, który ma prawo najwyższe!
Pytano się wzajem w tłumie:
— Skąd się wziął ten bramin, śpiewający tak przedziwnie? — a on ciągnął dalej:
— Jest pośród nas mistrz słodki, Budda, który wie wszystko. To władca świata i szczęsny jestem, że mi wolno służyć jemu. Największa radość świata, to służyć kornie mędrcom i cześć oddawać szlachetnym, żyć w kraju spokojnym, pełnić dobre uczynki i iścić triumf prawa. Najświętsza też radość na świecie to bystrość, wiedza, miłość tego, co dostojne, i pełnienie sprawiedliwości.
Młody bramin utorował drogę Błogosławionemu do samego pałacu króla Vimbasary, potem zaś, w oczach wszystkich uniósł się ku niebu i znikł w światłości. Zrozumieli wszyscy, że bóg to wziął sobie za zaszczyt, by służyć Błogosławionemu i głosić chwałę jego.
Vimbasara, przyjął Mistrza z czcią niezmierną, gdy zaś uczta dobiegła końca, powiedział:
— Raduje mnie wielce, o panie, że mam cię u siebie, i pragnę oglądać często, by słuchać świętych słów twoich. Przyjm, proszę, ten oto dar. Bliżej miasta, niźli teraz przebywasz, leży gaj miły, nazwany laskiem bambusowym. Jest dość duży, by pomieścić ciebie i uczniów twoich. Daję ci go, a jeśli przyjmiesz, uczynisz mi przysługę wielką.
Uśmiechnął się Budda z zadowoleniem. Przyniesiono czarę złotą, pełną wonnej wody, król zaś polał dłonie Mistrza, mówiąc:
— Podobnie, jak z rąk moich woda ta spływa na twoje, tak niech przejdzie w twe ręce, o Mistrzu, lasek bambusowy.
Ziemia zadrżała. Prawo posiadło teraz grunt dla zapuszczenia korzeni. Tego samego dnia jeszcze, osiadł Błogosławiony wraz z uczniami w lasku bambusowym.
W czasach onych żyli w Radżagrisze dwaj młodzi bramini, Sariputra i Madgalyayana. Byli przyjaciółmi od serca i pobierali naukę u pewnego ascety, imieniem Sandżaja. Przyrzekli sobie, że ten z nich, który osiągnie pierwszy wyzwolenie od śmierci, zawiadomi drugiego.
Pewnego dnia Sariputra ujrzał żebrzącego po ulicach Asvadżita i uderzyła go jego postać, skromna, a szlachetne ruchy, oraz chód spokojny, a poważny,
— Oto jeden z tych mnichów — rzekł sobie — którzy za życia jeszcze znaleźli pewną drogę zbawienia. Muszę go zapytać, kto jest mistrzem jego i jakie wyznaje prawo.
Ale po namyśle dodał:
— Zła to chwila na zadawanie pytań. Zbiera jałmużnę i przeszkadzać mu nie wypada. Pójdę za nim, a gdy będzie zadowolony z otrzymanych datków, wówczas przystąpię doń i rozpocznę rozmowę.
Sariputra poszedł za czcigodnym Asvadżitem, który niedługo przestał żebrać, pokłonił mu się po przyjacielsku i odebrał jego ukłon wzajemny,
— Przyjacielu! — rzekł Sariputra. — Twarz twoja pogodna jest, a spojrzenie jasne i czyste. Cóż cię przywiodło do pogardzenia światem? Kto jest mistrzem twoim i jakie wyznajesz prawo?
— Przyjacielu! — odparł Asvadżii. — Mistrzem moim jest wielki mnich, syn rodu Sakjów.
— Cóż mówi mistrz twój i czego naucza? — Niedawno porzuciłem świat i znam prawo od krótkiego czasu dopiero. Nie mogę ci go objaśnić w całej pełni, ale wyrażę pokrótce to, co stanowi jego ducha.
— Uczyń to, przyjacielu! — zawołał Sariputra.
— Mów, jak chcesz, nadewszystko jednak objaw mi ducha prawa tego, gdyż na tem mi zależy najbardziej.
Czcigodny Asvadżit rzekł tylko:
— Mąż doskonały uczy poznawać przyczynę i skutek.
Uradowały te słowa wielce Sariputrę, gdyż zaraz jął się domyślać całej nauki. Wspomniał, że wszystko, co się rodzi, ma swój koniec, podziękował gorąco Asvadżitowi i pełen nadziei, poszedł do Madgalyayana.
— Przyjacielu! — rzekł Madgalyayana, ujrzawszy go. — Widzę, że promieniejesz radością na twarzy, a spojrzenie twe czyste jest i jasne. Czyżbyś uzyskał wyzwolenie od śmierci?
— Tak się, stało. Mistrz wielki przybył do Radżagrihy, a naucza on jak się wyzwolić od śmierci.
Sariputra opowiedział o spotkaniu i przyjaciele postanowili iść do Błogosławionego. Sandżaya chciał ich powstrzymać, mówiąc:
— Zostańcie ze mną, a dam wam poczesne miejsce pośród uczniów moich, tak że sami zostaniecie mistrzami, równymi mnie.
— Nie chcemy być równymi tobie! — odrzekli. — Nie chcemy szerzyć błędów. Wiemy teraz, co warta nauka twoja. Grzech byśmy popełnili, stając się mistrzami błędu.
Sandżaya nalegał, ale w tejże chwili krew gorąca buchnęła z ust jego, a przyjaciele cofnęli się z przestrachem.
Odnaleźli Buddę, a on rzekł, ujrzawszy ich:
— Oto dwaj ludzie, którzy zostaną pierwszymi
pośród uczniów moich.
I przyjął obu z radością do gminy wiernych.
Wzrastała ciągle liczba wiernych, a król Vimbasara dawał Błogosławionemu ciągłe dowody wiary i przyjaźni. Zapraszał go do pałacu na uczty, kazał w dniach takich przystrajać miasto uroczyście kwiatami, sztandarami i skrapiać ulice wonnościami, a mieszkańcy przywdziewali odświętne stroje. Król sam wychodził naprzeciw Błogosławionego i osłaniał go złotym parasolem.
Wielu młodzieńców wielkich rodów uwierzyło w prawo Mistrza i, chcąc osiągnąć świętość, opuszczało rodziny swoje, pomnażając liczbę uczniów w bambusowym lasku.
Pośród mieszkańców Radżagrihy, nawrócenia te masowe zaczęły jednak niecić niepokój i szemranie.
— Czemuż to — mówiono sobie — przybył do nas właśnie syn Sakjów. Różni mnisi głosili dotąd naukę cnoty, ale nie porywali za sobą tylu młodzieńców. Opuszczają nas dzieci nasze, z winy tego Sakji kobiety zostają wdowami i on to, zaiste, sprawi, że wymrą liczne rodziny. Na nieszczęście kraju całego przybył do nas ten mnich.
Namnożyło się wrogów w mieście tak, że na widok uczniów Błogosławionego ladzie miotali klątwy, lub złośliwe czynili uwagi.
— Przybył do Radżagrihy wielki mnich i zdobył lasek bambusowy! — mówili. — Czyż zamyśla zdobyć takie całe królestwo Magadhy?
— Przybył do Radżagrihy wielki mnich — szydzili — i zabrał uczniów Sandżayi. Kogóż dziś znowu okradnie?
— Zaraza nie byłaby tak straszną. — do-dawali inni — jak ten wielki mnich, i nie porywałaby tylu ofiar!
— Mniej by czyniła kobiet wdowami! — narzekała jakaś kobieta.
Uczniowie zachowywali spokój, widząc jednak, że wzrasta gniew ludu, donosili Mistrzowi zasłyszane uwagi.
— Nie baczcie na zniewagi, o uczniowie moi! — mówił im Budda. — Niedługo umilkną języki złych. Tym, którzy miotają obraźliwe słowa, odpowiadajcie łagodnie i pogodnie: Bohaterowie i Mężowie Doskonali nawracają zawsze tem, że znają prawdę. Któż się ośmieli ubliżać Świętemu, który nawraca, znając prawdę najwyższą? Mówcie tak, a ludzie zmilkną i za dni kilka nikt was już w mieście napastował nie będzie, ale przeciwnie, doznacie czci ogólnej.
Stało się, jako rzekł Budda. Zmilkły języki złych, a wszyscy w Radżagrisze czcić jęli uczniów Mistrza.
Dowiedział się tymczasem król Sudhadana, że syn jego, osiągnąwszy wiedzę najwyższą, przebywa w mieście Radżagriha, w bambusowym lasku, i zapragnął go ujrzeć co prędzej. Wysłał doń gońca, by mu rzekł:
— Ojciec twój, o Mistrzu, król Sudhadana, pragnie gorąco zobaczyć ciebie!
W chwili, gdy poseł stanął w lasku, Mistrz przemawiał do uczniów w te słowa:
— Oto mamy przed sobą las u podnóża góry i staw wielki, głęboki, nad którego brzegiem żyje stado zwierząt. Zjawia się człowiek żądny szkodzie zwierzętom, dręczyć je i przywieść do zatraty. Przecina im tedy dobrą drogę odwrotu w razie niebezpieczeństwa, a rozwiera zdradną, wiodącą na grząskie bagna. Zaskoczona w ten sposób trzoda wyginie niebawem. Ale oto jawi się człowiek dobry, nie czyhający na zgubę zwierząt, zamknie przeto drogę zdradną, a otworzy bezpieczną, wiodącą na cichy szczyt. Przeto trzoda nie poniesie straty i będzie wzrastała w liczbę i siłę. Zrozumcież, o uczniowie, słowa moje. Podobnie, jak ta trzoda zwierząt nad stawem głębokim, żyją ludzie u brzegu pożądań i uciech. Szatan, Mara, pragnie ich zguby i chce, by zatonęli w falach rozkoszy i niewiedzy. Dobra ich, natomiast, zdrowia i pomyślności pragnie Mąż Doskonały, Święty, najwyższy Budda. Ja to otwarłem drogę bezpieczną, pewną, a zniweczyłem zdradną, tak że nie zapadniecie w trzęsawiska, ale wynijdziecie na jasny szczyt góry. Wszystko, co może uczynić mistrz litosny, pragnący dobra uczniów swoich, wszystko to uczyniłem dla was.
Posłaniec wysłuchał słów tych i padł zachwycony do stóp Błogosławionego.
— Przyjmijże mnie, o Mistrzu, w poczet
uczniów swoich! — zawołał.
Mistrz wyciągnął dłoń i rzekł:
— Chodź, mnichu!
Posłaniec wstał i oto zaraz odzież jego przybrała kolor i kształt szaty zakonnej. Zapomniał on o całym świecie i nie powiedział Mistrzowi, z czem go przysłał król Sudhadana.
Daremnie wyczekiwał on powrotu wysłańca, a palony tęsknotą ujrzenia syna, kazał jechać drugiemu. Ale i ten drugi ugrzązł w lasku bambusowym. Król wysyłał coraz to nowych, aż do dziewięciu, wszyscy jednak przepadali i, posłyszawszy słowa Błogosławionego, stawali się mnichami.
Sudhadana przywołał nakoniec Udayina i rzekł mu:
— Wiesz, Udayinie, że wysłałem dziewięciu ludzi do lasku bambusowego, a żaden nie wrócił z wieścią, jak zostało przyjęte poselstwo moje. Nie wiem nawet, czy widzieli mego syna i czy z nim mówili. Jestem stary, Udayinie, i śmierć wokoło mnie krąży. Pożyję jeszcze może trochę, ale na długie życie nie mam już nadziei. Chciałbym jednak zobaczyć syna. Byłeś mu ongiś serdecznym przyjacielem, jedź tedy, a przyjmie cię chyba, jak najlepiej. Powiedz mu, jak jestem smutny i jak za nim tęsknię, a wzruszy go to na pewno.
— Pojadę, o panie! — odparł Udayin.
Wyruszył i jeszcze zanim stanął w lasku bambusowym, postanowił zostać mnichem. Poruszony jednak słowami króla, rzekł sobie:
— Powtórzę mistrzowi, co mówił Sudhadana,
a pewnie zdjęty litością, odwiedzi starca.
Mistrz przyjął z radością Udayina w poczet uczniów swoich.
Skończyła się właśnie zima, Udayin osądził, że nadszedł czas sposobny do podróży, i rzekł do Buddy:
— Drzewa rozwijają pąki i liście się rozwijać
zaczynają, zaś poprzez gałęzie świeci czyste słońce.
Nadszedł czas podróży, o Mistrzu, niema już
chłodu, a nie nadeszły jeszcze upały, ziemię
okrywa soczysta zieleń. Znajdziemy w drodze
z łatwością pożywienie. Nadszedł czas podróży.
Spojrzał nań łagodnie Błogosławiony i spytał:
— Czemuż to nakłaniasz mnie do podróży, Udayinie?
— Ojciec twój, król Sudhadana, uradowałby się wielce twoim widokiem, Mistrzu! — odpowiedział.
Podumał Budda przez chwilę, potem zaś rzekł:
— Pójdę do Kapilavastu i zobaczę się z ojcem
moim.
Vimbasara dowiedział się, że Mistrz chce go opuścić na czas pewien, i poszedł doń, wraz ze synem swym Adżatasatru.
Mistrz spojrzał na młodego księcia, potem rzekł, zwrócony do króla:
— Oby Adżatasatru był godny miłości, jaką masz dla niego.
Spojrzał ponownie na młodzieńca i rzekł mu:
— Posłuchaj mnie, Adżatasatru, i rozważ słowa moje. Podstęp nie zawsze się udaje, a złość nie zawsze odnosi zwycięstwo. Dowodzi tego zdarzenie, które widziałem na własne oczy w czasach dawnych. Żyłem w lesie i byłem bóstwem jednego drzewa, rosnącego pośrodku dwu stawów. Jeden był mały i niepozorny, drugi duży i miły z wejrzenia. W małym żyło mnóstwo ryb, duży zarastały lotosy niezliczone. Pewnego upalnego lata wysechł, doszczętnie niemal, mniejszy stawek, większy jednak pod ochroną lotosów zachował dostatek wody. Przechodząca pomiędzy niemi czapla przystanęła, podniosła jedną nogę i jęła dumać.
— Dużo tu ryb i smakowicie wyglądają. Ale zwinne są, przeto uciekną, nim złapię którąś z nich. Lepiej użyć podstępu. Biedne rybki! Jakże im źle w tym wyschłym niemal stawku! A obok jest duży, pełen wody, gdzieby mogły pływać do woli!
Jedna z ryb spostrzegła czaplę, dumającą, jak asceta, i spytała:
— Na czemże to dumasz tak głęboko, czcigodny ptaku?
— Dumam istotnie, o rybo, — odparła czapla — a to właśnie nad losem ryb, nad ich smutnym losem.
— Nad naszym smutnym losem? Cóż masz na myśli?
— Żyjecie w płytkiej wodzie, słońce pali coraz mocniej, wody coraz mniej, jakiż was tedy czeka los, gdy staw wyschnie do dna? O biedne ryby!
Wysłuchawszy słów czapli, popadły ryby w przerażenie wielkie i jęły wołać:
— To prawda! Wyginiemy do jednej, gdy staw wyschnie do dna! — potem zaś zaczęły pytać : — Czcigodny ptaku, zaliż nie znasz rady, by nas ocalić?
Czapla zaczęła niby to dumać i wkońcu rzekła:
— Zdaje mi się, że mam lekarstwo na niedolę waszą! — a gdy się zebrały tłumnie, żądne jej słów, dodała: — Jest tu w pobliżu staw drugi, wspaniały, nierównie większy, a pokrywające go lotosy chronią wodę przed żarem lata. Wierzajcie mi, rozkosznie tam jest żyć. Jeśli chcecie, przeniosę po jednej w dziobie, rzucę w fale i w ten sposób ocalejecie.
Przystały ochotnie ryby na te propozycję, ale nagle pewien rak złośliwy zawołał:
— Nie słyszałem nigdy czegoś takiego!
Ryby jęły pytać raka:
— Czemuż cię to dziwi?
— Nigdy, od początku świata — odparł rak — nie interesowała się czapla losem ryb, chyba o ile szło o to, by je pożreć!
Czapla przybrała minę arcyskromną i rzekła:
— Jakto, raku złośliwy, posądzasz mnie, widzę, o chęć zdradzenia tych biednych, śmiercią zagrożonych ryb? Ożywia mnie jeno chęć ocalenia ich! — potem zaś dodała, zwrócona do ryb:
— Ale dobrze, wystawcie mnie na próbę. Wyznaczcie jedną, ja ją wezmę w dziób, zaniosę do sąsiedniego stawu, a gdy popływa trochę, odniosę ją zpowrotem, byście się od niej dowiedziały całej prawdy.
— Zgoda! — zawołały jednogłośnie i wybrały
starą rybę, trochę ślepą, która była atoli mądra
wielce.
Czapla zaniosła ją do stawu, pozwoliła popływać do woli, potem zaś wróciła z nią, a starucha nie mogła się dość nachwalić wybawczyni.
— Bierz nas tedy! — jęły wołać wszystkie — i przenoś pokolei do lotosowego stawu!
— Stanie się, jako chcecie! — odpowiedziała czapla. Wzięła znowu w dziób ową starą rybę, napoły ślepą, ale tym razem nie zaniosła jej do stawu, jeno położyła na ziemi, przebiła dziobem i zjadła doszczętnie, zostawiając jeno ości pod drzewem, którego bóstwem byłem wówczas. Skończywszy jeść, wróciła nad mały stawek i spytała:
— Która chce iść ze mną?
Chcąc poznać co prędzej nowe mieszkanie swoje, cisnęły się ryby, jedna przez drugą do czapli, która mogła wybierać do woli i wkrótce pożarła wszystkie.
Został w stawie sam jeno podejrzliwy rak i jął rozmyślać:
— Wątpię bardzo, czy ryby dostały się do stawu lotosowego. Może padły ofiarą łatwowierności. Ale radbym i ja przenieść się do większego, gdzie mi będzie znacznie lepiej. Dam się wziąć czapli, gdyż nie zagraża mi żadne niebezpieczeństwa, jeśli zaś zechce mnie oszukać, zemszczę się.
Czapla wróciła tymczasem i powiedziała:
— Na ciebie teraz kolej!
— Jakże mnie weźmiesz? — spytał.
— W dziób, podobnie jak ryby! — odparła.
— Nie! — zawołał. — Mam śliską skorupę i wypadnę ci z dzioba. Lepiej uczepię się szczypcami u szyi twojej, a zaręczam, że nie skaleczę
Zgodziła się czapla i poszła z rakiem, ale przystanęła pod drzewem.
— Cóż to znaczy? — spytał rak. — Czemu stajesz w pół drogi? Czy jesteś zmęczona? Przecież niedaleko do stawu.
Nie wiedziała czapla co mówić, tem więcej, że rak zaczął jej ściskać szyję.
— Co widzę! — zawołał nagle. — Ta kupa ości pod drzewem świadczy o zdradzie twojej, czaplo! Ale nie uczynisz tego ze mną co z rybami! Zginę może, atoli zabiję wpierw ciebie!
To rzekłszy, skaleczył dotkliwie czaplę, ta zaś zalała się łzami i jęknęła:
— Drogi raku, nie czyń mi nic złego. Nie zjem cię i zaniosę na pewno do stawu lotosowego.
— Nieś więc! — rozkazał.
Czapla doszła do stawu i wyciągnęła szyję nad wodą, by rak mógł spaść w fale. Ale on ścisnął naprzód szyję czapli tak mocno, że ją przeciął, ja zaś, bóg drzewa, nie mogłem się powstrzymać od okrzyku:
— Dobrze czynisz, raku!
Potem dodał Błogosławiony jeszcze:
— Zdrada nie zawsze się udaje, a złość nie zawsze odnosi zwycięstwo. Prędzej, czy później każda czapla napotka swego raka. Nie zapominaj słów moich, książę Adżatasatru!
Vimbasara podziękował Mistrzowi za cenną naukę, daną synowi, potem zaś rzekł:
— O, Błogosławiony! Radbym cię o coś proprosić![3]
— Mów! — pozwolił Budda.
— Nie będę mógł oddawać ci winnej czci przez ciąg twej nieobecności i smutek ogarnie serce moje. Daj mi pukiel włosów i kilka odcinków paznokci, ja zaś złożę to w świątyni. W ten sposób zostanie pośród nas coś z ciebie, tak że będziemy mogli oddawać tym relikwjom cześć, zdobiąc je wieńcami, paląc przed niemi kadzidło.
Błogosławiony spełnił życzenie króla i rzekł:
— Złóż w świątyni włosy i paznokcie, czcij je,
atoli przedewszystkiem zachowaj w sercu naukę
moją.
Uszczęśliwiony Vimbasara wrócił do pałacu, a Mistrz wyruszył do Kapilavastu.
Mistrz szedł dość powoli, a droga z Radżagrihy do Kapilavastu była daleka, to też Udayin postanowił uprzedzić króla Sudhadanę o przybyciu syna, tak by przestał wylewać daremnie łzy.
Udayin wzniósł się tedy w powietrze i stanął w krótkim czasie przed Sudhadaną, wielce strapionym.
— Panie! — zawołał. — Syn zjawi się niedługo w Kapilavastu. Otrzyj tedy łzy!
— Ach! — rzekł król. — To ty, drogi Udayinie! Pewny byłem, żeś podobnie jak tamci zapomniał poselstwa mego i straciłem już nadzieję zobaczenia ukochanego syna. Nowina ta jest najradośniejszą z wszystkich. Przestanę płakać i czekał będę cierpliwie świętej godziny powitania syna. Kazał zastawić Udayinowi najwykwintniejsze potrawy, ale tenże powiedział:
— Niczego tutaj nie tknę. nie wiedząc, czy Mistrz mój ma godne siebie jadło. Zabiorę je tedy i wrócę doń powietrzną drogą, jaką przybyłem.
Ale król zawołał:
— Chcę byście, ty i syn mój, mieli ode mnie codzienne jadło swoje, przez cały ciąg podróży. Jedz tedy, a osobno dam ci, co trzeba, dla Błogosławionego.
Udayin nasycił się, a król kazał przysposobić misę najlepszego jadła dla syna. Mędrzec rzucił ją w powietrze, potem uleciał sam, a waza spadła u stóp Mistrza, który podziękował przyjacielowi. Przez cały ciąg podróży latał Udayin do pałacu Sudhadany po żywność dla Mistrza, którego cieszyła wielce ta troskliwość.
Dotarli nakoniec do Kapilavastu. Wszyscy Sakjowie zebrali się na powitanie w miłym, kwitnącym gaju. Ale niektórzy z nich zaczęli szemrać, mówiąc pysznie:
— Sidharta nie jest najstarszym z pośród nas, czemuż mu tedy mamy składać hołd? Niech mu się kłaniają młodzieńcy i dzieci, my nie ugniemy karku!
Błogosławiony wkroczył do gaju, otoczony światłością, która ćmiła wszystkim oczy. Podszedł ku niemu wzruszony ojciec i zawołał:
— Synu ukochany!
Głos mu drżał, oczy pełniły łzy, po chwili zaś skłonił przed Mistrzem głowę.
Musieli teraz paść na kolana wszyscy Sakjowie, widząc, że głowa rodu, król sam składa hołd Błogosławionemu.
Mistrz zasiadł na wspaniałym fotelu, a w tej chwili rozwarły się niebiosy i spadło nań mnóstwo róż. Wprawiło to w podziw króla i Sakjów, a Mistrz jął mówić:
— W dawnem już istnieniu swojem widziałem zebraną wkoło mnie rodzinę, która mi oddawała cześć jednogłośnie. W czasach onych panował w mieście Dżajatura, król Sandżaja, żona jego miała na imię Fusati, a syn ich jedyny zwał się Visvantara. We właściwym wieku zaślubił Visvantara najpiękniejszą z księżniczek, imieniem Madri, i miał z nią dwoje dzieci, syna Dżalina, oraz córkę Krysznadżinę. Posiadał on białego słonia, który umiał wedle upodobania sprowadzać deszcz. Jednego lata susza nawiedziła kraj Kalingę, na drzewach nie było kwiatów, ni owoców, a zwierzęta i ludzie cierpieli głód i pragnienie. Król Kalingi dowiedział się o cudownych zaletach słonia Visvantary i wysłał do Dżajatury ośmiu braminów, by uzyskać słonia dla pokrzepienia zamierającego kraju. Bramini przyszli podczas uroczystego obchodu, kiedy Visvantara, siedząc na słoniu, udawał się do świątyni dla rozdzielania jałmużny. Zobaczywszy wysłańców obcego króla, spytał:
— Z jakiego powodu przybyliście?
— O panie! — powiedzieli. — Kraj nasz ojczysty, Kalinga, został nawiedzony suszą i głodem. Słoń twój może nas uratować, przeto daj nam go!
— Czegóż żądacie jeszcze? — spytał Visvantara. — Może wam potrzeba ciała mego i oczu? Bierzcie słonia i niech sprowadzi deszcz na pola wasze i ogrody.
Rzekłszy to, dał słonia braminom, a oni odeszli wielce uradowani. Ale zmartwiło to mieszkańców Dżajatury, którzy się bali suszy w kraju, przeto poszli do króla Sandżayi, wołając:
— O panie! Syn twój uczynił źle! Słoń jego chronił nas od głodu, cóż poczniemy, jeśli deszcze padać przestaną? Bądź nieubłagany i ukarz śmiercią nieroztropność jego!
Król zaczął płakać, obiecywał poddanym swym różne rzeczy, oni zaś nie chcieli zrazu słyszeć o niczem, potem jednak uradzili, że książę nie straci życia, ale zostanie wygnany daleko, na skalistą pustynię. Król musiał przystać na ten wyrok, pomyślał jednak, że syn nie podda mu się wcale. Tymczasem wypadło inaczej.
— Ojcze drogi! — rzekł Visvantara. — Wyruszę zaraz jutro, nie zabierając nic z mienia mego!
Potem poszedł do Madri i powiedział jej :
— Jutro, o Madri, opuszczam kraj. Ojciec wygnał mnie na skalistą pustynię, gdzie z trudem jeno zdobędę środki żywności. Nie jedź tedy ze mną, ukochana, nie narażaj się na cierpienia zwłaszcza, że musiałabyś zostawić dzieci, a one zmarłyby pewnie bez ciebie.
— O panie! — odparła Madri. — Jeśli mnie nie weźmiesz, zabiję się i zbrodnia ta spadnie na ciebie!
Visvantara popatrzył na Madri, ucałował ją i rzekł:
— Jedź ze mną. Podziękowała mu, dodając:
— Zabiorę dzieci. Nie mogłabym się bez nich obejść, a one pomarłyby tu beze mnie.
Nazajutrz kazał Visvantara zaprząc pojazd swój, wsiadł wraz z Madri, Dżalinem i Krysznadżiną i wyjechał, zostawiając zrozpaczonych rodziców. Książę i żona jego byli już daleko, kiedy spotkali bramina.
— O panie, — spytał on — czy droga, którą idę, wiedzie do Dżajatury?
— Tak! — odparł Visvantara. — A co cię skierowało do Dżajatury?
— Dowiedziałem się, że tam panuje książę hojny wielce, Visvantara. Dał swego cudownego słonia królowi Kalingi i rozdziela jałmużnę, chcę przeto zobaczyć tego księcia i prosić o wsparcie, wiedząc, że nie odmawia nikomu.
— Jam jest człowiekiem, którego szukasz — rzekł Visvantara braminowi. — Wiedz jednak, że z powodu dania tego słonia, ojciec posłał mnie na wygnanie. Cóż ci dać mogę tedy, o braminie?
Słysząc to, jął jęczeć bramin i powiedział żałośliwie:
— Źle mnie tedy powiadomiono! Szedłem pełen nadziei, teraz zaś wracać muszę rozczarowany do domu!
— Nabierz otuchy, braminie — przerwał mu książę. — Nie daremnie zwróciłeś się do Visvantary!
Rzekłszy to, odprzągnął konie od pojazdu i dał je braminowi, który odszedł, dziękując mu gorąco, a Visvantara ruszył w dalszą drogę, sam ciągnąc pojazd. Niebawem ujrzał drugiego bramina. Był to starzec mały, wątły, białowłosy, o pożółkłych zębach.
— O panie, — spytał — czy droga, którą idę, wiedzie do Dżajatury?
— Tak! — odparł Visvantara. — Ale co cię skierowało do Dżajatury?
— Król tego państwa ma syna, księcia Visvantarę, o którym powiadają, że jest niezwykle dobry, ocalił od głodu Kalingę i niczego nikomu nie odmawia. Przeto i mnie nie odmówi wsparcia.
-— Jeśli pójdziesz dalej — rzekł książę — nie zobaczysz Visvantary, gdyż ojciec skazał go na wygnanie.
— Biada mi — wykrzyknął starzec. — Któż mi teraz dopomoże ? Wrócę zrozpaczony i biedny do domu! — rzekłszy to, zaczął płakać.
— Uspokój się! — powiedział mu Visvantara. — Jestem człowiekiem, którego szukasz i nie nadaremnie prosiłeś o wsparcie. Wysiadajcie, Madri, Dżalinie i Krysznadżino! Pojazd jest już własnością tego starca.
Bramin przyjął dar z radością, a wygnańcy poszli dalej pieszo. Gdy się dzieci zmęczyły, wziął Visvantara na ręce syna, a Madri córkę.
Po trzech dniach podróży ujrzeli jednego jeszcze bramina, który szedł do Dżajatury po wsparcie księcia, a Visvantara oddał mu swe drogocenne szaty, nie chcąc odprawić z niczera. Czwarty bramin miał dziki wyraz twarzy, czarną płeć, głos porywczy i spojrzenie zuchwałe.
— Hej! — zawołał. — Czy tędy droga do Dżajatury?
— Tak! — odparł książę. — A cóż cię tam wiedzie?
Bramin powiedział, że idzie do księcia Visvantary i spodziewa się wspaniałego podarku. Dowiedziawszy się o losie księcia, wpadł w gniew i krzyknął:
— Pocóż, u licha, odbyłem daremnie taki kawał drogi? Pewnie zabrałeś swe klejnoty! Daj mi je!
Madri miała złoty naszyjnik, Visvantara zażądał go, a Madri podała z uśmiechem ozdobę braminowi, który odszedł zaraz.
Długo wędrowali Visvantara, Madri, Dżalin i Krysznadżina, brodząc przez wezbrane potoki, wspinając się na strome skały, brnąc przez ciernie i przebywając palone słońcem piaski.
Nogi Madri poraniły kamienie, Visvantara starł pięty do kości, tak że nieszczęśni zostawiali krwawe ślady.
Visvantara szedł przodem i usłyszał jęki. Siedząc na skale, zawodziła Madri. Zdjęty strachem, rzekł jej :
— Prosiłem cię, droga żono moja, byś mi nie towarzyszyła na wygnanie, nie usłuchałaś jednak. Teraz wstań! Bez względu na cierpienia i rany własne, dbać musimy o dzieci!
Madri spostrzegła teraz dopiero, że pięty jego starte są do kości.
— Ach! — zawołała. — Czemże są skaleczenia moje, przy twoich! Przezwyciężę ból!
Chciała wstać, ale opadła z jękiem, mówiąc:
— Sił mi już brak! Nawet miłość nie jest w stanie przywrócić ich. Zemrę z głodu i pragnienia wśród tej strasznej pustyni, dzieci pomrą też i ukochany mój!
Tymczasem patrzył Indra z nieba na czyny Visvantary i rodziny jego. Wzruszyła go rozpacz Madri, zstąpił tedy na ziemię w postaci staruszka na rączym koniu i zbliżył się do Visvantary, mówiąc uprzejmie:
— Przecierpiałeś, widzę, dużo, o panie! W pobliżu jest miasto. Zaprowadzę cię tam i wszyscy odpoczniecie w domu moim, jak długo się wam spodoba.
Uśmiechnięty, zaprosił ich na konia, gdy zaś Visvantara nie wiedział co czynić, dodał:
— Koń jest silny, a wy nie ciężycie tak dalece. Ja pójdę pieszo, bo droga niedaleka i nie odczuję zmęczenia.
Zdziwił się Visyantara, że w tak strasznej pustyni pobudowano miasto, o którem zresztą nic nie słyszał. Ale starzec zapraszał tak życzliwie, że wsiadł wraz z Madri i dziećmi, W istocie, ledwo ujechali trzysta niespełna kroków, ujrzeli wspaniałe, wielkie miasto, z ogrodami i gajami pełnemi dojrzałych owoców i rzeką płynącą środkiem. Starzec zaprowadził gości do okazałego pałacu i powiedział:
— Oto mój dom. Możecie tu, jeśli się wam spodoba, mieszkać przez całe życie. Wejdźcież, proszę.
Visvantara i Madri zasiedli w wielkiej sali, na wspaniałym tronie, dzieci igrały na grubym dywanie, a starzec kazał dać wszystkim wspaniałe szaty. Przyniesiono potem wykwintne potrawy, gdy zaś nasycili głód, wstał po namyśle Visvantara i rzekł starcowi:
— O panie! Źle spełniam rozkaz ojca mego. Wygnał mnie z Dżajatury, bym żył w pustyni! Nie mogę się przeto rozkoszować dobrobytem zakazanym. Pozwól, że opuszczę ten pałac.
Starzec próbował go zatrzymać, ale daremne były słowa jego. Visvantara wyszedł wraz z Madri i dziećmi, a gdy, minąwszy ledwo bramy, obejrzał się wstecz, miasta nie było już; tylko spalony słońcem piasek i skały. Zadowolony, że nie uległ pokusie, dotarł Visvantara do podnóża lesistej góry i znalazł tam chatkę, opuszczoną przez pustelnika. Urządził posłanie z liści dla siebie i swoich i zażyli wszyscy spoczynku, już bez wyrzutów sumienia. Codziennie zrywała Madri w lesie dzikie owoce i zbierała jagody. To jeno jedli i pili wodę z płynącego obok strumienia. Przez siedem miesięcy nie widzieli nikogo, pewnego dnia jednak zjawił się bramin. Madri zbierała właśnie owoce, a dzieci bawiły się pod opieką Yisvantary. Bramin przystanął, spojrzał, potem zaś rzekł:
— Przyjacielu! Daj mi swe dzieci!
Visvantara oniemiał ze zdziwienia i patrzył trwożnie na bramina, ten zaś powtórzył:
— Daj mi dzieci! Mam żonę dużo młodszą ode mnie, bardzo dumnego usposobienia. Znudzona pracą domową, kazała mi wyszukać dwoje dzieci, by je uczynić niewolnikami swymi. Daj mi swoje. Żyjesz w nędzy i nie masz ich czem żywić, u mnie zaś głodu nie zaznają, a postaram się też, by ich zbytnio nie dręczyła żona moja. Visvantara pomyślał:
— Oto nadszedł czas strasznej ofiary! Cóż uczynić? Mimo zapewnień bramina wiem, że dzieciom moim źle będzie u jego żony, a za pożywienie dostaną jeno odpadki. Czyż jednak mam prawo odmawiać proszącemu?
Rozmyślał długo, potem jednak powiedział:
— Zabierz dzieci, braminie, i uczyń je niewolnikami żony swojej.
Zapłakane dzieci odeszły z braminem. Tymczasem Madri zrywała granaty, ale każdy owoc wypadał jej z ręki. Przerażona pobiegła spiesznie do chaty i nie zastała dzieci.
— Gdzie dzieci? — spytała męża, który łkał gorzko. — Gdzie dzieci? — powtórzyła, gdy milczał dalej. — Gdzież są dzieci? — zawołała raz jeszcze. — Odpowiadaj prędko. Zabija mnie milczenie twoje!
Na to odparł złamanym głosem:
— Przyszedł tu jakiś bramin i zażądał, bym mu oddał dzieci na niewolników.
— A ty dałeś! — zakończyła.
— Czyż miałem prawo odmawiać?
Madri padła zemdlona i długo nie mogła odzyskać przytomności. Nakoniec jęła wyrzekać rozpacznie:
— Zły człowiek zabrał mi was, o dzieci moje, nad któremi czuwałam po nocach, dla których zrywałam najźralszy owoc! Czuję, że was pędzi, chociaż ledwo iść możecie, wiem, że was będą głodzić i bić, a każą pracować w obcym domu. Oglądacie się, ale na drodze niema ojca, ni matki! Wargi macie spieczone, poranione stopy, a słońce wam pali głowy. Mimo utrapień wszelakich nieśliśmy was przez pustynię, a ileż teraz męki zaznacie!
Jęczała jeszcze, gdy nowy bramin stanął w lesie. Był stary i ledwo suwał nogami. Spojrzał na Madri zagasłemi oczyma i rzekł do Visvantary:
— Jestem stary., o panie, i bezsilny, a nie mam nikogo do pomocy, gdy wstaję, lub kładę się. Syn, ni córka nie pielęgnuje mnie. Ta kobieta jest młoda i silna. Daj mi ją za służebne, by mi pomagała wstawać, kłaść się i by mnie pielęgnowała. Daj mi ją, a spełnisz dobry, święty uczynek, który się rozsławi po całym świecie.
Visvantara słuchał zadumany, potem zaś rzekł do Madri:
— Słyszałaś, ukochana, słowa tego starca. Mów, co mam uczynić?
— Skoro dałeś dzieci nasze, drogiego Dżalina mego i Krysznadżinę, możesz dać i mnie także. Nie będę się żaliła.
Visvantara ujął dłoń Madri i włożył ją w dłoń bramina. Nie uronił jednej łzy i nie czuł wyrzutów sumienia.
Bramin przyjął Madri, podziękował i rzekł:
— Bądź uwielbiony, Visvantaro! Oby ci się powiodło zostać Buddą!
Odszedł kilka kroków, ale zawrócił i powiedział:
— Poszukam sobie innej służebny. Zostawię ci tę kobietę, by nie opuszczała bóstw góry, lasu, ni źródła. Już jej nie dasz nikomu.
Gdy wymówił te słowa, przeistoczył się w pięknego młodzieńca o jaśniejącem obliczu, a Visvantara i Madri poznali Indrę. Oddali mu cześć, bóg zaś powiedział im:
— Niech każde z was zażąda łaski, a spełnię wszystko.
Visvantara poprosił:
— Chciałbym kiedyś zostać Buddą i wyzwolić istoty rodzące się i ginące w górach.
— Chwała tobie, który kiedyś zostaniesz Buddą! — rzekł bóg.
— Błagam cię, panie, o łaskę, — powiedziała zkolei Madri — by dzieci nasze nie zostały u żony bramina, ale by zostały sprzedane i to w Dżajaturze, samemu Sandżai.
— Niech się tak stanie! — rzekł bóg. Potem uniósł się w niebo, a Madri westchnęła jeszcze:
— Oby król Sandżaja przebaczył synowi swemu.
Usłyszał to westchnienie bóg i rzekł znowu:
— Niech się tak stanie!
Żona bramina uradowała się wielce małymi niewolnikami i zaraz zaczęła wydawać różne polecenia i naznaczać robotę. Dżalin i Krysznadżina musieli zaspakajać każdą jej zachciankę. Zrazu były dzieci posłuszne, ale okazała się tak srogą, że jęły się oporu, mimo poszturkiwań i kar. Im bardziej je biła, tem się zacinały więcej, tak że wkońcu powiedziała mężowi:
— Nic mi po tych dzieciach! Idź, sprzedaj je, a kup inne, posłuszne i pracowite.
Bramin chodził z niewolnikami od miasta do miasta, ale nikt nie chciał ich kupić, z powodu wygórowanej ceny. Przybył nakoniec do Dżajatury. Poznał je zaraz po wejrzeniu malców pewien doradca królewski, mimo że poczerniały od słońca, i spytał bramina:
— Skąd masz te dzieci?
— Dostałem je, panie w pustyni, pod górą. Ale nie są posłuszne i dlatego chcę je sprzedać.
Zaniepokojony doradca spytał chłopca:
— Czy rodzice wasi zmarli, żeście popadli oboje w niewolę?
— Nie! — odrzekł Dżalin. — Rodzice żyją, ale ojciec dał nas temu braminowi.
Doradca pobiegł do króla i jął wołać:
— Panie! Syn twój, Visvantara darował dzieci swe, a wnuki twoje na niewolników pewnemu braminowi, ten zaś, niezadowolony z ich pracy, chodzi z miasta do miasta, chcąc je sprzedać.
Król rozkazał przyprowadzić sobie bramina wraz z dziećmi i zapłakał gorzko, widząc taką niedolę członków rodu swego.
Dżalin jął prosić:
— Kup nas, o panie, gdyż żona bramina dokucza nam bardzo. Ale nie zabieraj nas siłą, gdyż ojciec uczynił wielką ofiarę i spodziewa się nagrody dla siebie i dla wszystkich stworzeń świata.
— Ile chcesz za te dzieci? — spytał król bramina.
— Tysiąc wołów! — odparł.
— Dobrze! — rzekł król, potem zaś zwrócony do doradcy, dodał: — Ty, który będziesz odtąd pierwszym w królestwie, daj mu tysiąc wołów i tysiąc miar złota!
Poszedł wraz z Dżalinem i Krysznadżiną do królowej Fusati, która, poznawszy wnuki swoje, wybuchnęła gorzkiemi łzami. Następnie zaczęła się śmiać z radości, przystroiła oboje bogato i zasypała klejnotami. Dokonawszy tego, zaczęła rozpytywać o syna i synową.
— Mieszkają oni w pustyni, u stóp góry, w pustelniczej chacie! — powiedział Dżalin. — Rozdali wszystko, co mieli. Jedzą dzikie owoce, zwierzęta mają za towarzyszy.
— Ach! — rzekła Fusati królowi. — Wspomnij, o mężu, syna swego!
Król posłał do Visvantary gońca z przebaczeniem i rozkazem powrotu do Dżajatury. Gdy Visvantara zbliżył się do miasta, wyszli naprzeciw wszyscy, ojciec, matka i dzieci, oraz tłumy ludności. Dowiedziawszy się o jego cierpieniach i cnocie, przebaczyli mu i jęli podziwiać, a król rzekł:
— Drogi synu! Wyrządziłem ci wielką krzywdę, ale przebacz mi i bądź dla mnie dobry. Zapomnij mą winę, przebacz także ludności miasta! Już nikt nie będzie od tej pory sprzeciwiał się jałmużnom twoim.
Visvantara całował ojca, Madri upieściła dzieci, Dżalina i Krysznadżinę, a królowa Fusati spłakała się z rozczulenia. Mieszkańcy wydali okrzyk ku czci Visvantary, gdy przekroczył bramę miasta.
— Otóż wiedzcie, że Visvantara, to ja. Wy mnie dziś czcicie, jak jego niegdyś czczono, ja zaś powiadam wam, wstąpcie na drogę wyzwolenia.
Umilkł Błogosławiony. Słuchający z uwagą Sakjowie skłonili mu się i odeszli, atoli żadnemu nie przyszło na myśl zaofiarować mu jedzenie na dzień następny.
Na drugi dzień kroczył Mistrz ulicami miasta i, chodząc od domu do domu, żebrał pożywienia. Poznawszy go rychło, mówili sobie mieszkańcy Kapilavastu:
— Oto dziwny widok. Sidharta, syn królewski, dawniej lśniący od szat wspaniałych, teraz chodzi w żebraczej szacie zakonnika, prosząc jałmużny.
Jedna, ze służebnych Gopy, wyszedłszy z pałacu, dowiedziała się, o czem mówi miasto, i zawiadomiła panią swoją co prędzej, mówiąc:
— Oto mąż twój, książę Sidharta, chodzi po mieście, żebrząc.
Gopa zadrżała.
— Ach! — rzekła sobie. — Ten, który błyszczał dawniej wspanialej od złota szat jego, chodzi teraz w zgrzebnej odzieży, za całą przyozdobę mając jeno boską światłość swoją. O jakże piękny być musi!
Wstąpiła na terasę pałacu i dostrzegła w tłumie Mistrza, od którego biły promienie. Przeniknęła ją radość niezmierna i jęła śpiewać żarliwie :
— O jakże piękne, jak lśniące są włosy jego! Wydaje się, że ma słońce na czole, a spojrzeniami miota promienie uśmiechnione i dobroczynne. Zaprawdę, lew oto kroczy, oblany złotą falą.
Pobiegła do króla.
— Panie! — zawołała. — Syn twój, piękniejszy jeszcze, niż dawniej chodzi po ulicach Rapilayastu, żebrząc, a tłumy podziwiają go.
Zbliżył się wzburzony król do syna i rzekł mu:
— Co czynisz, o synu? Nacóż ci żebrać jałmużny? Wiesz przecież, że czekam w pałacu, byś przybył na ucztę, wraz z uczniami swymi.
— Muszę żebrać, muszę czynić wedle prawa! — odparł Mistrz.
— Nie było dotąd żebraków w rodzie Sakjów! — powiedział król.
— Twoim jest ród Sakjów, o ojcze, ja zaś, poszukując wiedzy, przez rozliczne wcielenia żebrałem zawsze, rad, że mogę dawać samego siebie. W dawnych czasach byłem synem Darniapali, a królowa, matka moja, zajęta igraniem ze mną, zapomniała niebacznie złożyć ukłon przechodzącemu ojcu memu, Bradmadacie. Wiedząc, że dotyka ją cierpienie moje gorzej, niż jej własne, kazał za karę obciąć mi ręce. Daremnie błagała, wykonano srogi rozkaz niezłomnego króla. Uśmiechałem się, a ona, widząc to, uśmiechała się także. Ojciec kazał mi obciąć nogi, a gdy to czyniono, uśmiechałem się dalej. Ogarnięty złością rozkazał:
— Ściąć mu głowę!
Matka padła na kolana, błagając kornie.
— Weź moją! Szczędź syna, o królu!
Król zaczął już mięknąć, gdy zawołałem dziecięcym głosem:
— O matko, za zbawienie twoje oddaję głowę moją! Niech po śmierci nabiją ciało moje na włócznię, ptakom niebieskim ku pożywieniu! — kat chwycił mnie za włosy, ja zaś dorzuciłem jeszcze: — Ach! Pragnę zostać kiedyś Buddą dla wyzwolenia istot, które rodzą się i umierają! — I oto królu, Sudhadano, zbudziłem się dla mądrości. Jestem Buddą i odkryłem drogę zbawienia. Nie przeszkadzaj mi w tem, co czynię. Ten, który czuwa i czynny jest duchem, ten kto zna tajemne ścieżki cnoty, śpi spokojnie w nabożności na tej ziemi i w innych światach!
Załkał król Sudhadana ze wzruszenia i podziwu, a Budda rzekł mu jeszcze:
— Od cnoty fałszywej odróżnić należy prawdziwą, od drogi złej, drogę dobrą. Śpi spokojnie mąż nabożny na tej ziemi i w innych światach!
Król ucałował kolana syna swego i uwierzył weń, a Błogosławiony uśmiechnął się łagodnie i wszedł do pałacu ojca swego, by głód nasycić.
Kobiety, mieszkające w pałacu, przyszły złożyć Mistrzowi hołd, jedna tylko Gopa nie zjawiła się, a król był zdziwiony.
— Mówiłam jej, by szła z nami, — rzekła Mahapradżapati — ale powiedziała mi: — Nie pójdę z wami! Nie wiem, czy cnotami swemi zasłużyłam na to, by widzieć męża. Jeślim nie zgrzeszyła, on sam przyjdzie do mnie, a wówczas oddani mu cześć powinna.
Mistrz wstał od stołu i poszedł do komnat Gopy, która, zrzuciwszy piękne szaty, zasłony i klejnoty, przyodziała się suknią zgrzebną, rudawą, mniszą. Ten widok rozradował Mistrza, a Gopa padła mu do stóp i cześć oddała.
— Pragnęłam, jak widzisz, naśladować cię strojem i innemi też rzeczami. Jadam, jak ty, raz na dzień tylko, nie sypiam w łożu, jeno na tej oto ławie. Nie używam też wonności i kwiatami nie przystrajam głowy.
— Znam cnoty twoje, Gopo! — odparł Mistrz. — Chwałę ci to przynosi. Żadna chyba kobieta nie miałaby siły tak czynić!
Usiadł i jął mówić:
— Zaprawdę, nie można ufać kobietom. Na jedną dobrą i mądrą znajduje się tysiąc szalonych i złych. Bardziej nieuchwytną jest kobieta, niż ślad ryby mknącej w wodzie. Jest okrutna, jak rozbójnik i jak on podstępna. Miesza prawdę z kłamstwem i bierze jedno za drugie. Doradzałem nieraz uczniom moim, by unikali kobiet, nie odzywając się do nich nawet. Ty jednak, Gopo, nie jesteś obłudną i wierzę cnocie twojej. Cnota to kwiat rzadki i chcąc go odnaleźć, musi kobieta mieć oczy bystre i ręce czyste. Mara ukrywa wśród kwiatów ostre strzały, co zadają dłoniom kobiet rany nieuleczalne! Nie wiedzą one, nieszczęsne, że ciało to nikła piana i przywiązują się do kwiatu, aż je pochwyci król śmierci. Ciało to złuda wzroku, a kto wie o tem, łamie strzały kwietne Mary i nie popadnie w moc króla śmierci. Jak potok wzburzony porywa cichą wioskę, tak śmierć zmiata kobietę, zrywającą kwiaty z roztargnieniem. Zbierajże, kobieto, kwiaty, raduj się ich barwami, nie wiesz, że śmierć krąży i zabierze cię, nim się opatrzysz. Wspomnij pszczołę, która, krążąc od kwiatu do kwiatu i nie szkodząc żadnemu, zbiera nektar, z którego miód uczyni.
Od kiedy Sidharta porzucił świat, postanowił król Sudhadana, że tron obejmie syn jego z innej żony, Nanda. Nanda radował się wielce nadzieją władzy, oraz myślą, że poślubi piękną księżniczkę Simdarikę, którą kochał bardzo.
Mistrz osądził, że brat jego kroczy złą ścieżką, przeto udał się doń i rzekł:
— Przychodzę, wiedząc, że się radujesz wielce i chcę, byś mi sam podał przyczyny radości twojej. Odkryj mi wszystkie myśli twe, Nando.
— Wątpię, czy mnie zrozumiesz, bracie! — odparł Nanda. — Porzuciłeś wszakże tron i kochającą cię Gopę!
— Cieszysz się nadzieją królowania, Nando, nieprawdaż?
— Tak. I jeszcze także nadzieją poślubienia Sundariki.
— O nieszczęsny! — zawołał Mistrz. — Jakże cieszyć się możesz ciemnościami, w których toniesz? Czyż nie chciałbyś odnaleźć światła? Oswobodź się naprzód z radości, gdyż ona rodzi cierpienie i strach. Ten, kto nie zna radości, wolen jest cierpień i strachu. Oswobodź się od miłości, bowiem rodzi ona także cierpienie i strach. Ten, kto wolen jest miłości, nie doznaje cierpień, ni strachu. Szukając szczęścia tej ziemi, jałowym będziesz w czynach swoich, a uciechy przemienią ci się w cierpienia. Pamiętaj, że ciągle czyha śmierć na nieszczęsnych, którzy śmieją się i tańczą. Świat, to płomień jeno i dym. Cierpisz przez narodziny, starość i śmierć. Od kiedy błąkasz się od wcielenia do wcielenia, przelałeś więcej łez, niźli jest wody we wszystkich rzekach i morzach. Jęczałeś i łkałeś, nie mogąc osiągnąć pożądań, jęczałeś i łkałeś, gdy się iściło to, przed czem drżałeś. Śmierć ojca, śmierć matki, siostry, syna, córki, ileż razy smuciły cię w ciągu długiego szeregu wcieleń? Ileż razy traciłeś bogactwa swoje? A za każdem takiem nieszczęściem płakałeś gorzko, więcej łez wylewając, niźli jest wody we wszystkich rzekach i morzach świata!
Nanda słuchał zrazu niedbale słów Buddy, potem jednak coraz uważniej i doznał nakoniec wzruszenia. Mistrz rzekł mu jeszcze:
— Jeśli dokażesz, że świat będzie ci wart
tyle co bańka piany, lub marzenie senne, unikniesz
wzroku króla śmierci.
Umilkł.
— O Mistrzu! — zawołał Nanda. — Pójdę z tobą! Zabierz mnie!
Mistrz wziął Nandę za rękę i wyszedł z pałacu. W drodze rozmyślił się Nanda i poznał, że zbyt pospiesznie przystał iść z bratem. Wydało mu się, że może pożałuje rychło swego czynu. Królować, to mimo wszystko rzecz miła! A Sundarika? Piękna jest, pomyślał. Czyż jej już nie zobaczę nigdy? Westchnął ponuro.
Szedł jednak z Mistrzem, nie śmiejąc rzec słowa. Bał się jego wyrzutów i wzgardy.
Nagle ujrzał na zakręcie ulicy zbliżającą się z uśmiechem kobietę. Poznał Sundarikę i spuścił oczy.
— Dokąd idziesz? — spytała.
Nie odpowiedział, a ona rzekła, zwracając się do Mistrza:
— Czy zabierzesz go?
— Tak! — odparł Mistrz.
— Ale pewnie wróci niedługo?
Nanda chciał krzyknąć, że wróci niedługo do Sundariki, ale nie śmiał rzec słowa i poszedł dalej z Mistrzem, spuszczając oczy.
Zrozumiała Sundarika, że Nanda przepadł dla niej, i jęła płakać rzewnie.
Mądra Gopa spojrzała dnia pewnego na syna swego Rahulę i powiedziała mu:
— O, jakże piękny jesteś, synu mój! Jakże błyszczą twe oczy. Ojciec winien ci jest dziedzictwo pobożności, trzeba, byś się o nie upomniał.
Matka i syn wstąpili na terasę pałacową, a gdy Błogosławiony przechodził ulicą, rzekła Gopa Rahuli:
— Czy widzisz tego mnicha?
— Widzę, mamo! — odparł chłopiec. — Ciało jego błyszczy, niby złote.
— Piękny jest, jak bóg. Święty to blask przenika ciało jego. Kochaj go, synu, bowiem jest ojcem twoim. Dawniej posiadał ogromne skarby w złocie i klejnotach, teraz zaś chodzi od domu do domu, żebrząc pożywienia. Ale posiadł on skarb przedziwny, wiedzę najwyższą. Idź doń, synu, i powiedz, że żądasz dziedzictwa twego.
Rahula usłuchał matki i pobiegł uszczęśliwiony do Buddy.
— Mnichu! — powiedział. — Miło jest iść w cieniu twoim.
Mistrz spojrzał nań dobrotliwie, a chłopiec szedł dalej obok niego. Przypomniawszy sobie słowa matki, rzekł po chwili:
— O panie, jestem synem twoim. Wiem, iż posiadasz skarb największy. Daj mi, ojcze, dziedzictwo moje!
Mistrz uśmiechnął się, nie odpowiadając, i żebrał dalej, ale Rahula nie odstępował go krokiem, powtarzając ciągle:
— Ojcze! Daj mi dziedzictwo moje.
Nakoniec rzekł Mistrz:
— Nie wiesz, dziecko, co to jest za skarb, o którym ci mówiono. Sądzisz, że dostaniesz mienie znikome. Znasz te jeno skarby, które czci próżność ludzka i które rzekomym bogaczom porywa chciwa śmierć. Czemużbym miał cię jednak zostawiać w błędzie? Dobrze czynisz, Rahulo, domagając się dziedzictwa swego. Dam ci część skarbów moich. Poznasz te siedm klejnotów, te siedm cnót i dowiesz się, ile warta wiara, czystość, pokora, skromność, posłuszeństwa, rezygnacja i mądrość. Chodź, oddam cię pobożnemu Saniputrze na naukę.
Rahula poszedł z ojcem, a Gopa była uszczęśliwiona. Cierpiał sam jeno król Sudhadana, że go opuszczają wszyscy bliscy, i użalił się Mistrzowi, ten zaś rzekł mu:
— Nie martw się. Wielki to skarb, w którym wezmą udział ci, którzy słuchają mnie i wstępują w ślady moje. Znoś cicho cierpienia, jak słoń, który, raniony w bitwie strzałą nieprzyjaciela, nie jęczy. Królowie dosiadają w boju oswojonych słoni, pośród ludzi ten jest najlepszy, kto zdołał poskromić samego siebie i znosi cierpliwie cierpienia. Kto poskromił, jak rumaka, żądze swoje, ten nie czuje już pychy i temu zazdroszczą bogowie, bowiem nie czyni źle. Nie ucieczesz ni do grot morza, ni gór przed skutkiem złego czynu, bowiem przyczepia się do stóp twoich, pozbawia spoczynku i pali. Jeśli atoli czyniłeś dobrze, czyny twe witają cię, jak przyjaciela, gdy wracasz z ziemskiej podróży. Żyjemy w radości doskonałej, pośród zawistnych, nie czując zawiści i w takiejże radości żyjemy pośród chorych, zachowując zdrowie. Pośród znużonych rzeźwymi będąc, czujemy tę radość doskonałą, a także wówczas, gdy nic nie posiadamy. Z radością witamy pożywienie i podobni jesteśmy olśniewającym bogom. Mnich w pustelni zachowuje spokój duszy, a patrząc w jasne oblicze prawdy, zażywa nadludzkiej szczęśliwości.
Pocieszywszy temi słowy króla Sudhadanę, opuścił Błogosławiony Kapilavastu i wrócił do Radżagrihy.
Mlistrz znajdował się w Radżagrisze, gdy przybył tam z Sravasti bogaty kupiec, imieniem Anatapindika. Był to człowiek wielce nabożny i zapałał pragnieniem ujrzenia Buddy w lasku bambusowym.
Udał się tani i gdy jeno wkroczył, głos niebiański zawiódł go do Mistrza. Przyjęty łaskawie, złożył dar wspaniały gminie wiernych, a Błogosławiony przyrzekł mu, że niedługo przybędzie do Sravasti.
Wróciwszy do domu, jął dumać, gdzieby mógł godnie przyjąć Błogosławionego. Ogrody własne wydały mu się nie dość wspaniałe dla takiego gościa. Najpiękniejszy park miasta był własnością księcia Dżaty, to też umyślił kupić go.
— Sprzedam ci park, — powiedział książę — jeśli całą przestrzeń jego pokryjesz złotemi monetami.
Anatapindika przystał i, zwożąc złoto masami, pokrył całą przestrzeń z wyjątkiem wąskiego pasa ziemi. Nie czekając aż skończy, zawołał książę radośnie:
— Park jest twoją własnością, kupcze. Nie
pokrywaj już złotem tego skrawka ziemi!
Anatapindika przysposobił park na przyjęcie Mistrza i posłał zaufanego gońca do lasku bambusowego z wieścią, że oczekuje przybycia Buddy do Sravasti.
— O Czcigodny! — powiedział wysłannik. — Pan mój pada do stóp twoich i prosi, byś, jeśli cię oszczędziła choroba, dopełnił obietnicy. Czekamy na ciebie w Sravast.
Błogosławiony nie zapomniał obietnicy, uczynionej kupcowi, i postanowił jej dotrzymać, rzekł tedy:
— Przyjdę.
Przeczekał dni parę, potem okrył się płaszczem, wziął miseczkę żebraczą i ruszył do Sravasti, wraz z rzeszą uczniów, a wysłaniec pojechał przodem, by zawiadomić kupca.
Anatapindika wyszedł naprzeciw Mistrza, żona, syn i córka, oraz bogaci mieszkańcy szli za nim, wszystkich zaś ogarnął zachwyt, gdy ujrzeli Buddę kroczącego, jakby po fali złota.
Zaprowadzono go do parku Dżety, a Anatapindika spytał:
— Cóż uczynić mam, o panie, z tym parkiem?
— Daj go gminie wiernych na wieczne czasy! — odparł Mistrz.
Anatapindika kazał przynieść złotą czarę z wodą, wylał ją na ręce Mistrza i powiedział:
— Daję ten park gminie wiernych, których głową jest Budda, na wieczne czasy.
— Dobrze czynisz! — rzekł Mistrz. — Przyjmuję dar. Będzie nam to miłem schroniskiem, gdzie żyć możemy w spokoju, zabezpieczeni od skwaru i chłodu. Nie wchodzą tu napastliwe zwierzęta i nie brzęczą komary, a deszcz, wiatr, ni słońce nie dokucza. Park ten sprzyja rozmyślaniom, będziemy tu mogli medytować do woli. Należy czynić także dary gminie wiernych. Człowiek rozsądny, nie zaniedbujący swych interesów, powinien dawać mnichom przyzwoite mieszkanie, jedzenie i picie oraz odzież. Wzamian zato, mnisi nauczą go prawa, ten zaś, kto ma prawo wolen jest błędów i osiągnie nirwanę.
Budda i uczniowie jego osiedli w parku Dżety.
Anatapindika czuł się szczęśliwym, ale pewnego dnia ogarnęły go poważne skrupuły:
— Wszyscy wychwalają mnie, jakaż jest jednak zasługa moja? Obdarzyłem Buddę, oraz mnichów i uzyskałem prawo do nagród wieczystych, ale wychodzi to jeno mnie na pożytek. Muszę dopuścić też i innych do współudziału. Będę chodził po ulicach, zbierając od przechodniów
ofiary dobrowolne dla Buddy i uczniów jego. W ten sposób dużo ludzi skorzysta z mego dobrego uczynku.
Poszedł do króla miasta Sravasti, imieniem Prasenadżit, człowieka prawego i mądrego, powiedział mu, co uczynić zamierza, a król go pochwalił. Niebawem herold królewski oznajmił, co następuje:
— Słuchajcie, mieszkańcy Sravasti. Za dni siedm kupiec Anatapindika jeździł będzie na słoniu po ulicach miasta, prosząc wszystkich o jałmużnę dla Buddy i uczniów jego. Niech każdy da, co może.
Oznaczonego dnia dosiadł Anatapindika najpiękniejszego ze słoni swoich i zbierał, jeżdżąc po ulicach, datki dla gminy wiernych. Ciśnięto się doń, jedni dawali złoto, inni srebro, kobiety zdejmowały naszyjniki, naramienniki, pierścionki, a najskromniejszy dar był przyjmowany ochotnie.
Żyła w Sravasti biedna dziewczyna, która, pracując przez trzy miesiące, zdołała uzbierać kawałek płótna i uszyła sobie z niego suknię. Spostrzegła także Anatapindikę i tłum otaczający go.
— Kupiec Anatapindika żebrze, zdaje mi się! — powiedziała do jednego z przechodniów.
— Tak jest, żebrze — odparł.
— Powiadają, że jest to najbogatszy człowiek w mieście, czemuż tedy żebrze?
— Czyż nie słyszałaś, co głosił herold królewski przed tygodniem?
— Nie słyszałam.
— Anatapindika nie żebrze dla siebie, ale chce, by wszyscy mogli spełnić dobry uczynek i dać jałmużnę dla Buddy i uczniów jego. Ten, kto mu da coś, będzie miał udział w nagrodzie wiekuistej.
— Nie spełniłam nigdy jeszcze dobrego uczynku — pomyślała dziewczyna — i dobrzeby było dać coś dla Buddy. Ale jestem biedna, cóż dam tedy? — chodząc zadumana, wspomniała swą nową suknię. — Mogłabym ją dać, ale w czemże wyjdę na ulicę?
Wróciła do domu, zdjęła suknię i, upatrzywszy przez okno chwilę, w której kupiec przejeżdżał, rzuciła mu ją. Anatapindika pokazał suknię sługom swoim i rzekł:
— Kobieta, która rzuciła tę suknię, nie posiada nic więcej zapewne. Została chyba półnago, czyniąc ten dar przez okno i nie schodząc na ulicę. Poszukajcież jej i dowiedzcie się imienia.
Z pewnym trudem odnaleźli ją słudzy i wybadali, że pan ich miał słuszność. Rzucona suknia stanowiła całe mienie biedaczki. Wzruszony tą ofiarnością bez granic, obdarzył kupiec biedną dziewczynę wielu pięknemi sukniami z drogich materyj.
Po krótkim pobycie w Sravati uznał Mistrz za właściwe wrócić do Radżagrihy, gdzie nań czekał król Visambasa.
Spoczywając w pół drogi w jednej z wiosek, zobaczył idących ku sobie siedmiu mężczyzn. Poznał ich, byli to bowiem krewniacy jego, Anurudha, Bhadrika, Brigu, Kimbilla, Devadetta i Ananda, najznakomitsi i najbogatsi z pośród Sakjów, siódmy był balwierz i zwał się Upali.
Anurudha powiedział sobie pewnego dnia, że hańbą jest dla rodu Sakjów, iż żaden z jego członków nie przyłączył się do Błogosławionego, i postanowił dać dobry przykład. Zwierzył się z tem przyjacielowi Bhadrice, który go pochwalił i przyrzekł naśladować. Ananda, Bhrigu, Kimbilla i Devadetta zostali przekonani o wyższości stanu zakonnego przez dwu pierwszych. Siedmiu książąt ruszyło tedy do Buddy. Zaledwo jednak opuścili mury Kapilavastu, rzekł Ananda do Bhadriki:
— Jakże to chcesz, Bhadriko, wieść żywot zakonny, a nie pozbyłeś się nawret klejnotów swoich?
Zarumienił się Bhadrika, ale spojrzawszy na Anandę, spostrzegł, że i on posiada ozdoby, odparł tedy:
— Zacznij od siebie, Anando! Ananda spłonął także rumieńcem.
Patrzyli na siebie zakłopotani wielce, potem spuścili oczy, nie wiedząc co czynić, gdy spostrzegli przechodzącego balwierza, Upalę.
— Weź sobie klejnoty moje, balwierzu! — rzekł Ananda.
— I moje też! — dodał Bhadrika. Wręczyli klejnoty balwierzowi, który pojąć nie mógł z jakiego powodu nie znający go bliżej książęta zasypują go darami. Dumał czy przyjąć czy odmówić.
Anurudha zrozumiał to wahanie i rzekł mu:
— Możesz śmiało przyjąć te klejnoty. Idziemy do wielkiego ascety z rodu Sakjów, do Sidharty, który został Buddą. Nauczy nas on prawa swego i żyć będziemy wedle jego przepisów.
— Zaliż, o książęta, macie zamiar zostać zakonnikami? — spytał balwierz.
— Tak! — odparli.
Wziął klejnoty i poszedł ku miastu, ale przystanął zaraz i jął rozmyślać:
— Postąpiłem, jak szaleniec. Któż uwierzy, że książęta zasypali mnie tem bogactwem? Powiedzą żem złodziej, a może nawet morderca! Co najmniej zaś ściągnę na siebie nienawiść rodu Sakjów. Nie chcę tego daru! — to rzekłszy, zawiesił klejnoty na przydrożnem drzewie i jął dalej rozmyślać. — Dużo okazali odwagi książęta, opuszczając pałace swoje i dali dobry przykład! Czyż więc miałbym ja, który wobec nich jestem niczem, zostać dalej w sklepiku moim? Nie. Pójdę ich śladem! Stanę przed Buddą, a może mnie też przyjmie w poczet uczniów swoich!
Szedł zdala, nie śmiejąc przystąpić do książąt, ale Bhadrika obejrzał się przypadkiem, ujrzał Upalę i przywołał go.
— Czemuż to, balwierzu, wzgardziłeś klejnotami naszemi? — spytał.
— Dlatego, — odparł — że i ja chcę zostać mnichem.
— Chodź tedy razem z nami! — rzekł Bhadrika.
Ale Upali trzymał się w tyle, a widząc to, rzekł mu Anurudha:
— Idź w jednym szeregu z nami, Upalo. Cnota tylko i lata służby czynią pewne pomiędzy mnichami różnice. Gdy staniemy przed Błogosławionym, musisz nawet pierwszy prosić go o przyjęcie do zakonu.
Przez to dowiedli książęta, że porzucili rodową dumę Sakjów.
Szli dalej, gdy nagle spadł z powietrza jastrząb na głowę Deyadetty. Spostrzegli w tej chwili, że ma we włosach diament. Znaną była próżność jego i wszyscy się uśmiechnęli. Jastrząb porwał klejnot, Devadetta nie miał go już, ale towarzysze zadali sobie pytanie, czy wiara krewniaka jest szczerą.
Uradował się Mistrz z przyjęcia w poczet uczniów członków rodu swego i wprowadził ich do bambusowego lasku.
Przebywał tam Nanda, smucący się tem, że
został mnichem. Dumał wciąż o Sundarice, żałował, że ją opuścił i marzył o niej. Wiedział Budda, ile cierpi, i postanowił go uleczyć.
Jednego dnia wziął go za rękę i zaprowadził pod drzewo, na którem siedziała szkaradna małpa ogoniasta.
— Spójrz na tę małpę! Prawda, że jest piękna?
— Nie wiele widziałem takiego szkaradzieństwa! — odparł Nanda.
— Tak? — zdziwił się Mistrz. — A wszakże jest ona całkiem podobna do twej dawnej narzeczonej, Sundariki.
— Co mówisz! — krzyknął Nanda. — Jakże małpa ta może przypominać Sundarikę, która jest uosobieniem wdzięku i piękności?
— Czemże to różni się Sundarika od tej małpy? Obie są samicami i budzą żądzę samców. Wiem, że gotów jesteś lada chwila uciec z lasku, by pospieszyć w objęcia Sundariki, tu zaś, w pobliżu żyje samiec, pałający podobną namiętnością do tej małpy. Jedna i druga zestarzeje się, a wówczas spytasz, podobnie jak samiec, co było przyczyną
twego szaleństwa. Obie umrą i wówczas może obaj z samcem poznacie nicość namiętności. Sundarika nie różni się niczem od małpy.
Nanda nie zważał na słowa Błogosławionego. Wzdychał i marzył o Sundarice, smukłej, powabnej, tańczącej po kwietnej łące.
— Chwyć skraj mego płaszcza! — rozkazał Błogosławiony.
Nanda usłuchał i nagle ziemia zapadła mu niejako pod stopami, jego zaś porwał w niebo wir zawrotny. Za chwilę znalazł się w przecudnym parku, o złocistej ziemi, kwiatach z rubinów żywych i szafirów.
— Jesteś oto w raju Indry! -— rzekł mu Błogosławiony. — Otwórz śćmione oczy!
Nanda ujrzał łąkę ze szmaragdów, na niej zaś srebrny dom. W progu stała apsara, piękniejsza jeszcze od Sundariki, Ogarniony szaloną żądzą, pobiegł ku niej, ale go wstrzymała ruchem ręki.
— Bądź czysty na ziemi, Nando, — powiedziała — a po śmierci odrodzisz się tu i przyjmę cię w ramiona.
Znikła apsara, a Nanda wrócił z Mistrzem na ziemię.
Zapomniał Sundariki i marzył już teraz jeno o apsarze, dla niej żyjąc w czystości na ziemi.
Mnisi spoglądali nań jednak niechętnie, nie rozmawiali z nim, a spotykając, patrzyli ze wzgardą. Zasmucony wielce, pomyślał:
— Mają do mnie, widocznie, urazę! Dlaczegóż to?
Pewnego dnia zatrzymał przechodzącego Anandę i spytał:
— Czemuż to unikają mnie mnisi? Czemu nie rozmawiają ze mną, Anando? Ongiś, w Kapilavastu, łączyło nas nietylko pokrewieństwo, ale także przyjaźń. Radbym wiedzieć, co cię we mnie razi.
— O nieszczęsny! — odparł Ananda. — Mistrz nie chce, byśmy, którzy rozważamy prawdy święte, rozmawiali z tobą, marzącym o wdziękach apsary!
Rzekłszy to, odszedł.
Zrozpaczony Nanda pobiegł do mistrza i płacząc padł mu do stóp. Rzekł mu wówczas Błogosławiony:
— Myśli twoje złe są, Nando, gdyż zostają w niewoli zmysłów. Wczoraj szalałeś za Sundariką, dziś za apsarą szalejesz i pożądasz odrodzenia pośród bogów! Staraj się o mądrość, słuchaj nauk moich i zabijaj palącą cię namiętność.
Nanda jął rozważać słowa Mistrza, stał się posłuszny, jak żaden z uczniów, i oczyścił zczasem myśli swoje. Już nie marzył o narzeczonej i śmiał się z chęci zostania bogiem dla miłości apsary. Pewnego dnia ujrzał na drzewie szkaradną małpę i ozwał się do niej uroczyście:
— O zaprawdę wdziękom twoim, nie dorównywa Sundarika! Jesteś piękniejszą od najbardziej uroczej apsary!
Przezwyciężywszy się, nabrał wielkiej pychy i mówił sobie:
— Zaprawdę, jestem wielkim świętym i nie ustępuję w niczem bratu memu!
Kazał sobie zrobić odzież zupełnie podobną do odzieży Mistrza. Pewnego dnia zobaczyli go zdala uczniowie i rzekli:
— Mistrz nadchodzi! Wstańmy i oddajmy mu cześć.
Nanda podszedł bliżej, oni poznali omyłkę i pełni zakłopotania usiedli zpowrotem, mówiąc sobie:
— Młodszym jest od nas w zakonie, czemuż tedy wstaliśmy przed nim?
Uradowało Nandę, że mnisi wstali na jego widok, uczuł się jednak dotknięty tem, że usiedli, Ale nie rzekł nic, z obawy przygany. Mimo to jednak, nie wyciągając korzyści z tej nauczki, chodził po lasku bambusowym przybrany zupełnie, jak Mistrz. Wszyscy brali go zdala za Buddę, wstawali, gdy jednak podchodził bliżej, siadali, wybuchając śmiechem.
Jeden z mnichów opowiedział wkońcu wszystko Błogosławionemu, który uczuł niezadowolenie. Zebrał uczniów i rzekł wobec nich Nandzie:
— Czy w istocie nosisz, Nando, odzież tego samego kroju, co ja?
— Tak, Mistrzu! — odpowiedział. — Noszę odzież tego samego co ty kroju.
— Cóż to znaczy? Czyż przystoi uczniowi ubierać się jak Mistrz? Skądże ci przyszła zuchwałość taka? Czyn tego rodzaju nie budzi wiary w niewiernych i nie utwierdza jej w wierzących. Skróć natychmiast odzież swą, Nando, a którybykkolwiek od tej pory uczeń nosił odzież tak długą, lub dłuższą niż Budda, popełni grzech ciężki i surowo ukarany zostanie.
Uczuł skruchę Nanda i zrozumiał, że prawdziwy święty winien być wolen pychy.
Mistrz przebywał właśnie w wielkim gaju pod miastem Vaisali, który został oddany na własność gminie wiernych, gdy mu doniesiono o chorobie ojca, króla Sudhadany. Król był starcem, zachorował ciężko, nie ulegało wątpliwości, że umrze, to też Mistrz postanowił udać się doń i, uniesiony w powietrze, przybył do Kapilavastu.
Król leżał smutny, dysząc ciężko i oczekując bliskiej śmierci, uśmiechnął się jednak na widok syna, a Mistrz rzekł mu:
— Długą przebyłeś drogę, o królu, i zawsze starałeś się żyć sprawiedliwie, nie żywiąc złych pożądań, nienawiści i nie mając umysłu gniewem zaćmionego. Szczęśliwy, kto z nawyku czyni dobrze. Miło jest, przeglądając się w wodzie, widzieć twarz swą wolną od plam, milej jeszcze atoli na czystą spoglądać duszę swoją. Duch twój, o królu, czysty jest, a śmierć spokojna, jak wieczór cichy.
— O Błogosławiony! — rzekł król mu. — Dzisiaj zrozumiałem znikomość świata i wolen jestem pożądań, oraz więzów życia.
Raz jeszcze oddał mu hołd, potem zaś rzekł, zwrócony do służby swojej:
— Przyjaciele, skrzywdziłem niejednego z was, wyście mi jednak nie okazali urazy, postępując jak mędrcom przystało. Nie chcę mimo to umierać bez przebaczenia waszego. Darujcież mi tedy szczerem sercem wszystko złe, jakie wam uczyniłem!
Słudzy płakali, szepcąc:
— O nie, nie ukrzywdziłeś nas, panie!
Sudhadana rzekł jeszcze:
— A ty, Mahapradżapati, któraś mi była zbożną towarzyszką, ukój boleść twoją, bowiem umieram szczęśliwy, pamiętaj o chwale dziecięcia, które wychowałaś, patrz na wspaniałość jego i raduj się.
Zamarł o zachodzie słońca. Rzekł wówczas Mistrz:
— Patrzcież na ciało ojca mego. Już nie jest, czem był. Nie przezwyciężył śmierci, albowiem kto się urodził, zemrzeć musi. Pełńcież gorliwie dobre czyny, kroczcie ścieżką mądrości, niech wam będzie ona jako lampa, która ciemń rozprasza. Nie wolno żyć wedle praw złych, ni sadzić trujących korzeni, czy przymnażać zła na świecie. Podobnie jak płacze woźnica, który opuścił gościniec i złamał oś na wybojach, płacze szaleniec, który zboczył w ciemności i padł w paszczę zatraty. Mędrzec, to pochodnia świecąca nierozumnym, to przewodnik ludzi, który ma oczy, podczas gdy oni są ślepi.
Złożono ciało króla na wielkim stosie, Mistrz sam kładł drwa, a podczas palenia zwłok, powtarzano wśród jęku mieszkańców Kapilavastu te prawdy święte:
— Cierpieniem jest urodzenie, cierpieniem starość, choroba i śmierć. Pożądanie wiedzie z jednego wcielenia w drugie. Pożądanie władzy, rozkoszy, życia, wszystkie one stwarzają cierpienie! Złych pożądań takich nie zna mędrzec, bowiem niweczy je w sobie, jako święty, któremu nie są tajne ośmiorakie odnogi drogi czystej.
Mahapradżapati dumała. Znaną jej była już znikomość świata, radaby była opuścić pałac swój w Kapilavastu i wieść żywot pustelniczy,
— Jakże szczęśliwy jest Mistrz! — myślała. — Jak szczęśliwi uczniowie jego! Czemuż nie mogę wstąpić w ich ślady i żyć, jak oni? Odpychają jednak kobiety, nie przyjmują nas do gminy wiernych i zostać muszę smutna w tem mieście, będącem mi pustynią i w tym pałacu pustym także!
Martwiła się, nie chciała przywdziewać szat wspaniałych i rozdała klejnoty służbie, chcąc być pokorną wobec istot żyjących. Pewnego dnia, rzekła sobie: — Mistrz jest dobry, ulituje się nade mną, pójdę doń przeto, a może zechce mnie przyjąć do gminy wiernych.
Mistrz przebywał właśnie w gaju, niedaleko Kapilavastu. Mahapradżapati stanęła przed nim i ozwała się nieśmiało:
— Mistrzu! Ty sam jeno i uczniowie twoi
żyjecie naprawdę szczęśliwie. Radabym, jak ty
i towarzysze twoi, kroczyć ścieżką zbawienia.
Uczyń mi łaskę i przyjmij mnie do gminy wiernych.
Mistrz milczał, a ona podjęła na nowo:
— Czyż mogę być szczęśliwą wśród świata, którego nie kocham? Poznałam znikomość jego uciech, pragnę iść drogą zbawienia. Przyjm mnie do gminy! Dużo kobiet pragnie mnie naśladować. Uczyń nam łaskę i przyjmij nas!
Mistrz milczał dalej, a ona podjęła raz jeszcze:
— Nie zdołam już wyżyć w pałacu. Miasto zaległy ciemności! Ciężą mi złotolite szaty, naramienniki. Chcę wkroczyć na drogę zbawienia. Kobiety skromne, nabożne, pragną mnie naśladować. Daj kobietom możność wstąpienia do gminy wiernych.
Po raz trzeci nic nie odrzekł Mistrz. Mahapradżapati wróciła, płacząc, do pałacu. Nie mogąc się jednak pogodzić z klęską, postanowiła iść raz jeszcze i błagać Mistrza.
Był on w wielkim gaju pod Vaisali. Mahapradżapati ucięła sobie włosy, wdziała odzież grubą, rudawej barwy i poszła do Vaisali.
Drogę odbyła pieszo, bez skargi znosząc trudy. Okryta kurzem, stanęła przed komnatą, gdzie medytował Budda, nie śmiejąc wejść. Stała, roniąc łzy gorzkie, gdy nadszedł Ananda i spytał:
— Czemuż to, o królowo, przybyłaś tu w tym stroju i na co czekasz u drzwi Błogosławionego?
— Nie śmiem przed nim stanąć! — odparła. — Trzy razy już odrzucił mnie, przychodzę tedy po raz czwarty prosić o to, by raczył przyjąć kobiety w poczet członków gminy.
— Wstawię się za tobą, królowo! — powiedział Ananda.
Wszedł do komnaty i rzekł Mistrzowi:
— O Błogosławiony! Czcigodna Mahapradżapati, królowa nasza, stoi u drzwi twoich, nie śmiejąc spojrzeć ci w oczy, z obawy, że znowu nie spełnisz jej prośby. Prośba ta wcale nie jest niedorzeczną. Cóż stoi na przeszkodzie wysłuchaniu jej? Była ci ona matką, o Błogosławiony, dobrą i godną, czemużbyś nic miał jej przyjąć do gminy? Dużo jest też kobiet obdarzonych świętością i męstwem, godnych kroczyć drogą zbawienia.
— Nie żądaj, Anando, przyjęcia kobiet do gminy wiernych! — odrzekł Mistrz.
Ananda wyszedł i stanął przed królową.
— Co powiedział Mistrz? — spytała trwożnie.
— Odrzucił prośbę twoją. Ale nie trać otuchy. Nazajutrz stanął Ananda ponownie przed
Mistrzem i rzekł:
— Mahapradżapati jest jeszcze w gaju i duma nad szczęsną młodością swoją. Maja była piękna pośród wszystkich kobiet i spodziewała się syna. Siostra jej szlachetna i niedostępna zazdrości
ukochała dziecko, zanim jeszcze przyszło na świat. Wreszcie narodziło się ku radości świata, a Maja zmarła. Mahapradżapati dobrą była dla sieroty. Był wątły, przeto chroniła go od przeciwności, dawała mu mamki odpowiednie, oddalała złą służbę i otaczała troskliwością wielką. Gdy podrósł, nie opuściła go także, spełniając każde życzenie i uwielbiając go. Osiągnął on szczęście najwyższe, stał się drzewem słoniącem mędrców,
ona zaś prosi o najskromniejsze miejsce w cieniu jego. On jednak odmawia jej pokoju upragnionego. Nie bądź niesprawiedliwym, Mistrzu, i przyjm Mahapradżapati w poczet członków gminy.
Zadumał się Mistrz, potem zaś rzekł głosem uroczystym:
— Idź, Anando, do Mahapradżapati i powiedz, że ją przyjmuję, ale musi się poddać regule bardzo surowej. Oto przepisy dla kobiet gminy: Choćby mniszka spędziła sto lat w zakonie, winna wobec mnicha, przyjętego w ciągu bieżącego dnia, okazywać cześć niezmierną, wstając i oddając mu pokłon. Mniszki winny spowiadać się publicznie przed mnichami z grzechów swoich i słuchać nauki przez nich głoszonej. Mniszka, która zgrzeszy ciężko, ponosić będzie karę publiczną przez dni piętnaście. Zanim zostanie przyjęta do zakonu, winna mniszka przez dwa lata żyć w wytrwałości i cnocie. Zakonnice nie mają prawa napominać zakonników, ci zaś mają prawo udzielać im wskazówek i napomnień. Oto reguły obowiązujące mniszki, poza przepisami ustanowionemi dla mnichów.
Uszczęśliwiona Mahapradżapati przystała na regułę dla kobiet przepisaną, wstąpiła do zakonu, a w kilka już miesięcy potem dużo kobiet poszło w jej ślady.
Ale dnia jednego rzeki Mistrz do Anandy:
Mistrz opuścił Vaisali i poszedł do Sravasti, do parku Dżety.
Pewnego dnia odwiedził go król Prasenadżit.
— Mistrzu! — powiedział. — Przybyło tu sześciu mnichów. Nie żyją oni wedle prawa twego, czynią oni rzekomo rozliczne cuda i twierdzą, że posiadają mądrość wyższą od twojej. Sądzę, że pogłoski te są fałszywe, ale trzeba, byś ukrócił ich zuchwalstwo. Zbawienie wszystkich istot zawisło od chwały twojej, zmuś tedy do milczenia zdrajców i oszczerców.
— Królu! — odparł Błogosławiony. — Każ zbudować pod miastem wielką halę. Niech zostanie ukończona w ciągu dni siedmiu. Pójdę tam, ty zaś sprowadź fałszywych ascetów. Przekonasz się wówczas, kto dokona cudów większych.
Prasenadżit kazał zbudować halę.
Czekając dnia próby, starali się fałszywi asceci uwodzić sztuczkami wiernych Mistrzowi, pałając nienawiścią do mnichów. Miał w Sravasti Błogosławiony oddanego sobie przyjaciela, księcia Kalę, brata króla Prasenadżita. Kala gardził fałszywymi ascetami i postanowił zemścić się na nich srogo.
Kala był piękny, gdy więc raz przechodził ogrodem królewskim, jedna z żon Prasenadżita rzuciła mu żartem wieniec kwiatów. Dowiedział się o tem fałszywy asceta i doniósł królowi, że brat jego chciał mu uwieść żonę. Król wpadł w wielki gniew i, nie pozwalając Kali usprawiedliwić się, kazał mu obciąć ręce i nogi.
Jęczał nieszczęsny Kala, a przyjaciele otaczali go, płacząc rzewnie. Nagle zjawił się jeden z fałszywych ascetów.
— Pokaż moc swoją! — zawołali nań. — Wiesz dobrze, że Kala jest bez winy. Ulecz go tedy!
— Wierzy on w syna Sakjów! — odparł asceta. — Niechże go tedy syn Sakjów leczy. Kala zaczął śpiewać:
— Zaliż Mistrz świata nie widzi nieszczęścia mego? Złóżmy hołd Błogosławionemu, który wolen jest pożądań i lituje się istotom wszelakim!
W tej chwili stanął przed nim Ananda i rzekł mu:
— O Kalo! Mistrz nauczył mnie słów, które cię uleczą.
Wypowiedział kilka wierszy i książę odzyskał natychmiast zdrowie.
— Ach! — zawołał. — Będę teraz służył Mistrzowi, choćby mi kazał spełniać rzeczy najniższe. Wszystko uczynię z radością, by mu się przypodobać.
Poszedł z Ananda do parku Dżety, a Mistrz powitał go łaskawie i przyjął do gminy wiernych.
Nadszedł dzień, w którym miał się Błogosławiony zmierzyć z przeciwnikami. Od rana czekał już król Prasenadżit w świeżo wybudowanej hali, przywiedziono też fałszywych ascetów, a oni patrzyli po sobie z uśmiechem, mówiąc:
— Królu, pierwsi jesteśmy na miejscu spotkania.
— Zaliż przybędzie ten, którego oczekujemy?
— Nie szydźcie, asceci! — odparł król. — Wiecie przecież, jak jeden z uczniów jego na rozkaz Mistrza uleczył brata mego, skazanego niesłusznie. Przybędzie niezawodnie. Jest już nawet może w tej hali, chociaż go nie widzimy.
Król umilkł, a jednocześnie mgła świetlista napełniła halę. Rzedła coraz to bardziej, roztapiała się, a pośród złotych promieni ujrzano Buddę. Szli za nim Ananda i Kala. Ananda niósł kwiat czerwony, Kala żółty, a kwiatów takich nie widziano dotąd nigdy w ogrodach Sravasti.
Prasenadżit wpadł w zachwyt, a fałszywi asceci przestali się śmiać.
Błogosławiony przemówił:
— Błyszczy robak świecący, jak długo skrywa się słońce, ale wraz ze wschodem, gaśnie nędznie. Oszczercy gadali głośno dopóki milczał Budda, gdy zaś mówi, milczą, łkając ze strachu.
Zaniepokojeni asceci pochylili ze wstydem głowy, widząc, że król nimi gardzi.
Nagle znikł strop hali, a Mistrz wykreślił na sklepieniu niebiosów od wschodu do zachodu drogę, którą jął kroczyć zawieszony wysoko. Na widok tego cudu uciekł najzuchwalszy z przeciwników. Biegł długo, pewny, że ma za sobą pościg, a dotarłszy do stawu, przywiązał sobie kamień do szyi i skoczył w głąb. Ciało jego odnalazł rybak nazajutrz.
Mistrz uczynił tymczasem sobie sobowtóra, który szedł po sklepieniu niebiosów, mówiąc gromkim głosem:
Po trzech miesiącach wrócił Mistrz z nieba i poszedł do Sravasti. Zbliżał się do parku Dżety, gdy mu zaszła drogę dziewczyna, służąca pewnego bogatego mieszkańca miasta, który był właśnie w polu. Niosła mu pełną ryżu misę, a ujrzawszy Buddę, uczuła wielką radość.
— Oto Mistrz! — powiedziała sobie. — Oto Błogosławiony! Widzę go i jestem blisko niego! Z jakąż radością dałabym mu jałmużnę! Ale nic
nie mam przy sobie.
Westchnęła, potem spojrzenie jej padło na misę z ryżem.
— Ten ryż, to posiłek pana mego! Nie może on już uczynić ze mnie niewolnicy, albowiem jestem nią. Zbije mnie tylko i okuje w kajdany, ale niczem mi są te kary! Dam ten ryż Błogosławionemu.
Uczyniła tak. Błogosławiony poszedł do parku Dżety, a uśmiechniona służąca stanęła przed panem swoim.
— Gdzież mój ryż? — spytał zdaleka już.
— Dałam go w jałmużnie Mistrzowi. Ukarz mnie, o panie, a płakać nie będę, bowiem raduje mnie to, com uczyniła.
Nie ukarał jej, ale pochyliwszy głowę, rzekł:
— Nie ukarzę cię! Śpię, a ty czuwasz. Idź! Od tej chwili przestałaś być niewolnicą!
Dziewczyna skłoniła mu się i powiedziała:
— Jeśli pozwolisz, o panie, pójdę do parku Dżety i poproszę Buddy, by mnie nauczył łaskawie prawa swego.
— Idź! — odparł.
Poszła do parku Dżety, przysłuchała się naukom Błogosławionego i została jedną z najświętszych kobiet gminy.
Jednocześnie z tą służebną słuchała słów Mistrza, Suprabha, córka wybitnego mieszkańca Sravasti. Była bardzo piękna, budziła miłość i wszyscy znakomitsi młodzieńcy starali się o jej rękę. Dumał nieraz ojciec komuby ją dać, wiedząc, że ci którym odmówi, staną się wrogami jego.
Rozmyślał całemi nieraz godzinami, aż pewnego dnia spytała go Suprabha:
— Czemuż jesteś tak zamyślony, ojcze?
— Ach! — odparł. — Ty to właśnie, córko moja, jesteś przyczyną tych strapień. Wszyscy młodzieńcy w całem Sravasti chcą cię poślubić.
— Lękasz się uczynić wyboru pośród zakochanych we mnie! — zawołała. — O, ci nieszczęśni nie wiedzą, dokąd zmierzają myśli moje. Nie martw się, ojcze, każ im przyjść wszystkim, ja zaś starym obyczajem wybiorę sobie małżonka.
— Stanie się, jak chcesz, córko! — rzekł ojciec.
Potem udał się do króla i uzyskał przyzwolenie by herold obwieścił w mieście:
— Za dni siedm odbędzie się zebranie wszystkich zabiegających o rękę Suprabhy, a ona sama wybierze sobie małżonka.
Dnia siódmego zebrali się pretendenci we wspaniałym ogrodzie ojca Suprabhy, ona zaś wjechała na wozie, dzierżąc w ręku żółtą chorągiew z portretem Buddy i śpiewając hymny ku czci jego. Wszyscy patrzyli zdumieni, czekając, co powie.
Rzekła im wreszcie:
— Żadnego z was nie kocham, nie sądźcie jednak, że gardzę wami. Miłość nie jest mi celem życia, chcę bowiem zostać mniszką Buddy. Udam
się do parku jego, on mnie zaś nauczy prawa.
Młodzieńcy odeszli pełni smutku, a Suprabha została przyjętą do gminy wiernych i jako mniszka odznaczyła się gorliwością wielką.
Gdy wyszła pewnego dnia z parku, poznał ją jeden z dawnych zalotników i rzekł towarzyszom:
— Porwijmy tę kobietę! Kocham ją dotąd i musi być moją!
Towarzysze przyklasnęli tej myśli i, otoczywszy Suprabhę, rzucili się na nią. Ale w chwili, gdy ją mieli chwycić, dziewczyna posłała myśl swą do Buddy i natychmiast została uniesiona w powietrze. Zbiegli się ludzie, Suprabha polatywała czas pewien ponad ich głowami, potem zaś majestatycznie spłynęła ku przybytkowi świątobliwych.
Szły ku niej okrzyki:
— O święta! Przez ciebie objawiła nam się
potęga wiernych i potęga Buddy. O święta, było
by niesprawiedliwością wielką, skazywać cię na
znikome rozkosze miłości.
Król Prasenadżit miał córkę, imieniem Virupa, dojrzałą do małżeństwa, ale tak, niestety, brzydką, że żaden książę, ni wojownik nie chciał jej za żonę.
Otóż stało się, że przybył do Sravasti bogaty cudzoziemiec, imieniem Ganga, a król pomyślał:
— Człowiek ten nie widział dotąd córki mojej. Może nie odmówi? — zawezwał go tedy do pałacu.
Ganga uczuł się wielce zaszczyconym, bowiem biedny z urodzenia, dorobił się majątku handlem i nie myślał nigdy o poślubieniu księżniczki. Przystał tedy ochotnie.
— Przyjdźże tedy dziś w nocy do pałacu i zabierz sobie córkę moją.
Ganga usłuchał, noc była ciemna i małżeństwo zostało dokonane, tak że nowożeńcy nie widzieli się wzajem. Ganga zabrał Virupę do swego mieszkania.
Nazajutrz przestraszyła go atoli brzydota żony, radby ją był wygnać, ale bojąc się zemsty króla, zatrzymał ją, zamykając tylko, tak że pod żadnym pozorem wyjść nie mogła.
Nadaremnie okazywała mężowi miłość nieszczęśliwa kobieta, bowiem czuł do niej jeno odrazę i gardził nią. Nie patrzył na nią, nie mówił prawie słowa, a Virupa czuła się bardzo samotną na świecie.
Pewnego dnia zaprosili go przyjaciele na ucztę, układając między sobą, że kto nie przyprowadzi żony, zapłaci karę w wysokości pięciuset sztuk złota.
Niezadowolony z życia codziennego, postanowił Ganga wziąć udział w uczcie, nie pokazując jednak przyjaciołom Virupy, z obawy ich szyderstwa.
— Wolę, — rzekł sobie — zapłacić pięćset sztuk złota, niż dać się wyśmiać.
Virupa była dnia tego smutniejsza jeszcze, niż zazwyczaj. Gdy mąż wyszedł, jęła rozmyślać, płacząc:
— Cóż warte jest życie moje, wszelkich przyjemności pozbawione? Mąż czuje do mnie wstręt i nie mogę mu tego brać za złe, gdyż jestem strasznie brzydka. Jeśli tedy dać nie mogę nikomu wesela, ani wziąć nic od ludzi, żyć nie chcę dłużej. Mam wstręt dla siebie, śmierć mnie z tego jedna wyzwolić zdoła.
Rzekłszy to, powiesiła się na sznurze.
Tejże samej chwili zadał sobie Mistrz pytanie:
— Któż dziś właśnie cierpi w Sravasti? Kogóż mam wydobyć z niedoli, któremu z nieszczęśliwych podać dłoń?
Jasnowidzącym umysłem swym poznał cierpienie Virupy, poleciał przez powietrze do niej i, zastawszy jeszcze żywą, odwiązał sznur. Odetchnęła głęboko i poznała, kto był jej zbawcą. Padła do stóp Mistrza i dała mu zbożną jałmużnę. On zaś rzekł jej:
— Przejrzyj się w zwierciadle, Virupo!
Usłuchała i krzyknęła z radości.
Była piękna, jak bogini. Chciała oddać ponownie cześć Błogosławionemu, ale znikł jej z przed oczu.
Tymczasem nie uniknął Ganga szyderstw towarzyszy,
— Czemuż to nie przyprowadziłeś żony? — pytali. — Zapewne boisz się pokazywać jej z powodu piękności. Jesteś zazdrosny!
Ganga nie wiedział co mówić, był zmieszany, a jeden z przyjaciół podał mu kubek oszałamiającego napoju.
— Pijże, Gango! — zawołał. — My się śmiejemy, ty zaś bliski jesteś płaczu. Śmiej się wraz z nami! Pij! Ten napój rozweseli cię!
Ganga wypił i nabrał ochoty. Wypił raz jeszcze i choć niebawem upił się, pił dalej, aż zapadł w głęboki sen.
— Pobiegnijmy do jego domu! — powiedzieli sobie towarzysze. — Zobaczymy żonę i dowiemy się, czemu jej nie pokazuje.
Zastali Virupę ze zwierciadłem w ręku i rozbłysłemi szczęściem oczyma. Biesiadnicy oniemieli z podziwu, potem zaś wyszli spokojnie, mówiąc sobie:
— Rozumiemy teraz dobrze zazdrość Gangi.
Zbudzili śpiącego jeszcze i powiedzieli mu:
— Wielkie cię spotkało szczęście, przyjacielu! Czemże zasłużyłeś u bogów na kobietę tak przedziwnie piękną?
— Dość tego! — krzyknął Ganga. — Szyderstwa wasze przekraczają wszelkie granice! Cóżem wam zawinił, że mnie tak dręczycie?
Porwał się z siedzenia i wybiegł, dygocąc z udręki i złości. Szarpnął gwałtownie drzwi, mając wybuchnąć klątwami, nagle jednak zmilkł. Blady ze zdumienia, patrzył na przecudną kobietę, uśmiechającą się doń. Odzyskawszy równowagę, odpowiedział uśmiechem, siadł przy żonie i zaczął pytać:
— Któż cię uczynił tak piękną, podobną
bogini, żono moja?
Virupa opowiedziała przygodę. Od tego dnia zaczęli żywot szczęśliwy i przy każdej sposobności dawali Mistrzowi dowody swej wdzięczności.
Tymczasem fałszywi asceci, których pogrążył Budda, znienawidzeni przez wszystkich i pogardzani, knuli plany zemsty coraz to sroższej z dniem każdym. Osiadłszy tuż pod parkiem Dżety, śledzili, co czyni Mistrz i uczniowie jego, mimo to jednak nie znaleźli sposobności do oszczerstwa.
Rzekł tedy jeden z nich:
— Oddawna patrzymy na cnotliwe życie tych mnichów, których musimy mimo to wystawić na pogardę ogółu. Wynalazłem jeden sposób. Znam
dziewczynę chytrą, obrotną, pełną uroku, imieniem Cinka. Ona dopomoże nam do pogrzebania sławy Sakji.
Wezwali Cinkę, która spytała:
— Czegóż chcecie ode mnie?
— Znasz pewnie mnicha z Kapilavastu, czczonego jako Budda.
— Nie znam go, ale sławę posiada wielką i podobno czyni cuda rozliczne,
— Jest on naszym wrogiem śmiertelnym, pogardza nami i niweczy całą władzę naszą. Wierzysz nam, przeto idź i broń nas, a wsławisz się pomiędzy wszystkiemi kobietami świata, jako pogromczyni zwycięzcy!
Cinka dała się uwieść temi słowami i przyrzekła, że imię Buddy zostanie zniesławione na całej ziemi.
Codziennie w porze, kiedy wychodzili z parku ci, którzy słuchali nauk Mistrza, szła tam przybrana w jaskrawą czerwień, mając pełne kwiatów ręce. Jeśli spytano, dokąd idzie, odpowiadała:
— Co ci do tego! — Czekała, aż park opustoszał, ale nie wchodziła doń, tylko wracała do fałszywych ascetów. Spędzała z nimi noc, potem wczesnym rankiem stawała przy wejściu do parku, tak by ją widzieli ci, którzy szli rano na naukę. Jeśli ktoś spytał skąd wraca, odpowiadała:
— Co ci do tego!
Po miesiącu zmieniła odpowiedzi. Pewnego wieczora rzekła:
— Idę do parku Dżety, gdzie mnie czeka Mistrz! — a rano znowu: — Wracam z parku Dżety, gdzie spędziłam noc z Błogosławionym! — przez to wielu prostaczków zaczęło wątpić i posądzać Mistrza o grzech nieczystości.
W szóstym miesiącu owinęła brzuch płótnem, a prostaczkowie, widząc ją w ciąży, szeptali sobie, że cnotliwość Mistrza jest pozorem jeno.
Gdy nadszedł dziewiąty miesiąc, przywiązała sobie na brzuchu polano i stąpała powoli, jakby z wysiłkiem. Pewnego wieczora weszła do sali, w której Mistrz nauczał prawa, spojrzała nań zuchwale i rzekła ze złośliwością:
— Uczysz lud prawa, głos twój jest słodki i miodowe słowa. Natomiast ja, która zaszłam w ciążę z twej winy, nie mam przytułku, by urodzić dziecko. Odmawiasz mi nawet koniecznej oliwy i masła. Jeśli ci wstyd, to oddaj mnie w opiekę któregoś z uczniów, królowi Prasenadżitowi, albo kupcowi Anatapindice. Ach, niestety, nie istnieję dziś dla ciebie, a nie troszczysz się także o mające przyjść na świat dziecko. Samą rozkosz czerpać chcesz z miłości, a za nic masz sobie obowiązki.
— Kłamiesz! Wiesz to sama i ja wiem także, Cinko! -— odparł Mistrz, nie tracąc spokoju.
— Nie kłamię! — krzyknęła Cinka.
Mistrz pozostał dalej spokojny. Ale Indra słyszał i widział wszystko. Uznał, że czas pogrążyć zuchwałą Cinkę, zesłał tedy dwu bogów, którzy w postaci myszy wbiegli pod suknię Cinki i przegryźli sznurki, któremi przywiązała polano, tak, że spadło z łoskotem.
— Oto porodziłaś dziecko swoje, Cinko! — powiedział Mistrz ze śmiechem.
Mistrz wyruszył z parku Dżety, nauczał prawa, chodząc z miejsca na miejsce i pozyskiwał licznych zwolenników.
Pewnego dnia zaprosiło go dwoje staruszków na wieczerzę.
— O panie! — rzekł starzec. —- Dawno już pragnęliśmy usłyszeć cię, teraz znamy już święte prawo twoje i nie masz chyba bliższych sobie przyjaciół.
— Nie dziwię się wcale! — odparł Mistrz. — Wszakże w poprzednich wcieleniach byliśmy spokrewnieni ze sobą.
— Panie, — dodała staruszka. — żyjemy ze sobą od najwcześniejszej młodości i aż do dziś nie zaznaliśmy sporów, niezgody, kochając się jak dawniej. Daj nam, panie, tę łaskę, byśmy w następnem wcieleniu kochali się dalej.
— Prośba wasza spełni się! —rzekł Mistrz. — Bogowie mają was w opiece swojej.
Poszedł dalej. Stara kobieta ciągnęła wodę ze studni. Zbliżył się i rzekł:
— Spragniony jestem! Daj mi pić!
Starowina patrzyła nań długo, potem zaś wzruszona jęła płakać i zapragnęła ucałować Mistrza. Ale nie miała odwagi i coraz bardziej płakała.
— Pocałuj mnie! — powiedział.
Rzuciła mu się w ramiona, szepcąc:
— Umrę z radości! Widziałam Błogosławionego i pozwolił mi się ucałować.
Poszedł dalej i dotarł do gęstego lasu, gdzie się pasły bawoły. Jeden z nich, dziki wielce, znieść nie mógł nawet pasterzy swoich, a ile razy spostrzegł obcych ludzi, rzucał się na nich, kalecząc nieraz i zabijając.
Mistrz szedł spokojnie, a pasterze jęli wołać:
— Strzeż się, o przechodniu! Omiń nas! Mamy w trzodzie dzikiego bawołu.
Nie zważając na to, szedł Mistrz prosto ku miejscu, gdzie się pasł bawół.
Zwierz podniósł głowę, parsknął i, nastawiwszy rogi, pomknął wprost na Błogosławionego. Drżący ze strachu pasterze wyrzucali sobie, że nie wołali dość głośno ostrzeżeń. Nagle jednak ujrzeli, że bawół stanął, przykląkł i z miną skruszoną jął lizać stopy Błogosławionemu.
Mistrz pogładził czoło bawołu i rzekł łagodnie:
— Pamiętaj, przyjacielu, że nic nie jest trwałe prócz nirwany. Nie płacz, ale zaufaj mej dobroci i współczuciu. Nie odrodzisz się już śród zwierząt, a zczasem osiągniesz niebo, gdzie mieszkają bogowie.
Od dnia tego bawół stał się łagodny wielce, pasterze wyrazili Mistrzowi podziw swój, obdarzyli jałmużną, o ile mogli, i pouczeni przezeń stali się najgorliwszymi z pośród uczniów.
Mistrz przybył do miasta, imieniem Kausambi, gdzie zrazu wszystko szło pomyślnie. Mieszkańcy słuchali go chętnie i wstępowali licznie do zakonu, a nawet sam król Udaina uwierzył prawu i oddał mistrzowi na ucznia syna swego Rasztropalę.
A jednak właśnie w Kausambi doznał Mistrz wielkiego zmartwienia. Pewien mnich dopuścił się czynu złego, a chociaż nagana nie była ostra, ani wina zbyt wielka, nie chciał się ukorzyć i odmówił pokuty. Miłym będąc i zręcznym w rozmowie, zyskał obrońców i nie chciał wrócić na prawą drogę.
— Nie bądź zarozumiałym! — doradzono mu. — Nie sądź, że nie podlegasz grzechom, słuchaj napomnień tych, którzy szerzą wiarę, gdyż dobro gminy wiernych polega właśnie na takiem wzajemnem pouczaniu się mnichów.
— Nie wasza to rzecz uczyć mnie co złe, a co dobre! — odpowiadał. — Oszczędźcie sobie napomnień waszych.
— Nie mów tak! — mówili mu dalej. — To się sprzeciwia prawu i dyscyplinie. Siejesz w gminie niezgodę, zmień się, żyj w spokoju z wszystkimi, unikaj sporów i pełń wiernie prawo.
Nic nie pomagało, postanowiono wykluczyć buntownika z gminy, on zaś oparł się i temu także, twierdząc, że jest niewinny, nie podlega niesprawiedliwej karze i zostanie pośród mnichów.
Wreszcie Mistrz wmieszał się do dysputy, usiłując łagodzić, i zaklinał mnichów, by porzucili wzajemne napaści i wspólnie żyli dla świętego dzieła. Ale nie słuchano go, a nawet pewnego dnia rzekł mu zuchwale jeden z mnichów:
— Zachowaj spokój, Mistrzu, i nie narzucaj nam rad swoich. Osiągnąłeś poznanie prawa, rozmyślaj nad niem przeto i rozkoszuj się tem. My wiemy, o co nam idzie, i mimo sporów, każdy trafi na drogę swoją. Medytuj tedy i milcz!
Mistrz nie rozgniewał się wcale. Usiłował przemówić, gdy mu jednak przeszkodzono, poznał, że nie opanuje zwaśnionych mnichów w Kausambi, których jakiś szał nagle ogarnął. Postanowił ich tedy opuścić, mówiąc na pożegnanie:
— Szczęsny ten, kto posiada wiernego przyjaciela, gdyż we dwu przezwycięża wszelkie przeszkody. Ten, kto nie ma przyjaciela, jest jak król bez królestwa i chodzi samotny, niby słoń w dzikim lesie. Ale lepiej podróżować samotnie, niż w towarzystwie szaleńca. Niechże tedy mędrzec
kroczy samotnie, niby słoń w dzikim lesie, unikając zła i zachowując pokój.
Obojętnie patrzyli mnisi, jak odchodzi, on ruszył do pewnej wioski, gdzie był Brighu, a serdeczne powitanie przyjaciela dodało mu otuchy. Niedługo przyłączyli się też Anurudha, Nanda i Kimbila, oddając Mistrzowi cześć i wyrażając mu szacunek i przyjaźń. Pomyślał sobie:
— Są tedy pośród uczniów moich ludzie, którzy kochają mnie i nie wiodą sporów.
Pewnego jednak dnia, siedząc pod drzewem, jął myśleć o zajściu w Kausambi. W tej chwili ujrzał stadko słoni. Największy z nich podszedł do rzeki, przyniósł w trąbie wody i napoił towarzyszy. Gdy ugasiły pragnienie, zaczęły słonie szydzić z przywódcy, a nawet bić go trąbami, wreszcie wygnały precz. Mistrz powiedział sobie że taki sam go spotkał los, padł, jak ów słoń, ofiarą niewdzięczności. Widząc, jak jest smutny, słoń zbliżył się, spojrzał nań życzliwie, potem zaś przyniósł mu pożywienie i wodę.
Odpocząwszy, dotarł Mistrz do Sravasti i znalazł ukojenie w parku Dżety.
Nieraz wspominał jednak z bólem o mnichach z Kausambi. Otóż jednego ranka ujrzał ich u wnijścia do parku. Bardzo byli przygnębieni, nie dostawali jałmużny od mieszkańców, oburzonych tem, co uczynili Mistrzowi, tak że wkońcu zdecydowali się iść przeprosić go. Winny mnich uznał swój błąd, został łagodnie ukarany, przeciwnicy jego i obrońcy obustronnie zaświadczyli, iż nie mieli słuszności i przyrzekli przestrzegać ściśle prawa. Przepoiło to Mistrza radością wielką i wszelkie spory w gminie ustały.
Pewnego dnia wyruszył do Radżagrihy.
Niedaleko tego miasta osiadł w polu bramin, imieniem Bharadvaja. Był to czas żniw i bramin odpoczywał właśnie po pracy wraz ze służbą swoją. Śmiano się i śpiewano. Mistrz wyciągnął ku zebranym miskę żebraczą. Niektórzy poznali go, oddali mu pokłon, udzielili chętnie jałmużny, sam jednak Bharadvaja zawołał opryskliwie:
— Idź sobie, mnichu, nie dajesz zgoła dobrego przykładu życiem swojem. My pracujemy, spełniamy wszystko, co trzeba w każdej porze roku,
orzemy i siejemy we właściwym czasie, a także zbieramy plony tej pracy. Sami sobie dajemy pożywienie, a zwiózłszy je do stodół, spoczywamy,
mając do tego prawo, i zabawiamy się. Ty zaś włóczysz się jeno po drogach i co najwyżej zdobywasz się na to, by podać swą miskę napotykanym ludziom. Lepiejbyś uczynił, orząc i siejąc.
Mistrz odparł z uśmiechem:
— Podobnie jak ty, przyjacielu, orzę i sieję, a po pracy jem.
— Orzesz i siejesz? — zdziwił się Bharadvaja, — Czy liż mam ci uwierzyć? Gdzież są woły twoje, ziarno i pług?
A Mistrz rzekł mu:
— Czyste poznanie, oto ziarno dostojne, które sieję. Święte czyny, to deszcz żyźniący ziemię, gdzie ziarno kiełkuje. Pług mam też mocny o lemieszu mądrości, a czepigach prawa. Zaprzęgam doń wołu potężnego, to jest wiarę czynną. W polu, które uprawiana, nie pleni się chwast pożądania, zaś w czas żniwa, plonem moim jest nirwana.
Poszedł dalej, ale bramin podążył za nim, chcąc teraz słuchać nauk jego.
Gdy weszli do miasta, tłumy podziwiały gromadkę tancerzy. Zwłaszcza córka ich kierownika zwracała uwagę pięknością i wdziękiem, a wszyscy nieposkromieni pałali żądzą jej miłości. Miała imię Kulavaja.
Tańczyła, śledzona pożądliwemi spojrzeniami, a wiedząc dobrze, że budzi namiętności, wołała raz po raz:
— Podziwiajcie mnie, panowie! Czyż która z mieszkanek Radżagrihy może się ze mną równać?
— Tak! — rzekł bramin Bharadvaja. — Niczem jest piękność twoja w porównaniu z pięknością Mistrza!
— Radabym zobaczyć tego pięknego Mistrza! — odparła Kulavaja. — Zaprowadźcież mnie do niego.
— Otom jest! — rzekł Błogosławiony.
Zbliżył się.
Tancerka patrzyła nań długo i powiedziała wreszcie:
— Jesteś piękny. Zatańczę dla ciebie.
Jęła tańczyć, zwolna naprzód, owita mnóstwem zasłon, z pośród których widać ledwo było jej oblicze, jakby była królową gwiazd, pośród chmur Skrytą. Chmury te rzedły zwolna, taniec nabierał rzeźwości, a gwiazda występowała coraz to wyraźniej, dziewczyna wirowała szybko, rzucając blaski w oczy widzów, potem stanęła bez ruchu, naga całkiem, a mężczyźni dyszeli ciężko, patrząc na nią.
— Nieszczęsna! — rzekł Budda.
Spojrzał na nią przenikliwie i zaraz policzki Kulavai zeschły, czoło pokryły zmarszczki, oczy zmętniały, w ustach zostało parę jeno zębów, z czaszki zwisło parę jeno rzadkich kosmyków szpakowatych włosów, przygiął się jej grzbiet, słowem Mistrz ukarał ją, podobnie jak kuszące go córki Mary. Z pięknej tancerki stała się starą babą, o pomarszczonej skórze.
Westchnęła.
— Poznaję, Mistrzu, błąd swój! — powiedziała. — Pyszniłam się znikomą pięknością. Surowo mnie pokarałeś, ale przyjdzie dzień, w którym
wdzięczną ci za to będę. Racz mnie nauczyć prawd świętych i spraw, bym wnet oswobodziła się od ciała, które wówczas nawet, kiedy rozpłomieniało spojrzenia mężczyzn, było jeno wstrętnym trupem.
Miastem Atari rządził król wielce zamiłowany w łowach. Raz ujrzał wspaniałego jelenia i jął go ścigać, ale rącze zwierzę odwiodło go daleko od towarzyszy. Nakoniec stracił z oczu łup, padł znużony pod drzewem i zasnął.
W drzewie tem żył bóg złośliwy Alavaka, lubiący ludzkie mięso, mordował i pożerał każdego, kto się doń zbliżył. Uradował się na widok króla i już miał spaść cios śmiertelny na śpiącego, gdy nagle zbudził go na szczęście szmer. Zrozumiał, że idzie o życie, gdy zaś bóg dusił go, przyciskając do ziemi, jął go prosić:
— O panie, ulituj się. Poznaję, że jesteś bóstwem ludożerczem. Daruj mi życie, a nie pożałujesz, bowiem złożę ci okup wspaniały.
— Co mi tam okup! — odparł Alavaka. — Łaknę mięsa twego,
— O panie! — zawołał. — Jeśli mnie puścisz żywcem, dostaniesz ode mnie codzień człowieka na pożarcie.
— Ledwo wrócisz do domu, zapomnisz przyrzeczenia!
— Ach! — zawołał krok — Nigdy nie zapominam przyrzeczeń danych. Zresztą, gdybym ci chybił raz bodaj, możesz przyjść do pałacu, a natychmiast oddam ci się sam na pożarcie.
Przystał na to bóg, a król wrócił do Atori. Nie zapomniał przyrzeczenia, z którego wykręcić się nie mógł, i musiał teraz koniecznie zostać okrutnikiem i mordercą.
Zawezwał ministra swego, opowiedział mu przygodę, a mąż ten, pomyślawszy przez chwilę oświadczył:
— O panie! Wszakże mamy w więzieniu skazanych na śmierć zbrodniarzy. Trzeba ich wysłać bogu. Widząc, że dopełniasz przyrzeczenia,
zwolni cię może z ciężkich warunków.
Król zgodził się, powiedziano tedy skazańcom:
— Daleko, poza miastem rośnie drzewo, w którem mieszka bóg bardzo łasy na ryż. Ten kto mu zaniesie miskę ryżu, wolny będzie i posiądzie łaskę jego.
Codziennie wyruszał radośnie jeden ze skazańców do drzewa i nie wracał.
Zbrakło jednak rychło skazańców. Minister polecił sędziom wydawać jak najsroższe wyroki i uwzględniać jeno niezbite dowody niewinności, ale i tego nie starczyło, tak, że musiano poświęcić bogu złodziei.
Z ogromną gorliwością ścigano winowajców, ale więzienia opróżniły się niezadługo i musiano jąć się ludzi uczciwych. Król i minister porywali starców i odstawiali ich pod strażą na miejsce, a strażnicy musieli dobrze zmykać, by nie paść ofiarą żarłoczności boga.
Głuchy niepokój owładnął miastem. Starcy znikali, niewiadomo gdzie, a król uczuwał coraz to silniejsze wyrzuty sumienia. Lecz zbrakło mu odwagi poświęcenia się za lud swój i dumał:
— Któż mnie wyratuje? Podobno, że przebywa w Sravasti i Radżagrisze naprzemian człowiek potężny, Budda, którego cuda wszyscy po
dziwiają. Lubi on, jak mówią, podróżować, czemuż tedy nie wstąpi do królestwa mego?
Odgadł Budda jasnowidzeniem pragnienie króla i, przeleciawszy powietrzem, przybył pod drzewo Alavaki, gdzie usiadł.
Ujrzał go bóg, chciał przystąpić, ale siły go nagle opuściły, ugięły się kolana, a wściekłość napełniła serce jego.
— Któżeś ty? — wrzasnął przybyłemu.
— Istota dużo potężniejsza od ciebie! — odparł Budda.
Zapienił się od złości Alavaka i umyślił zadręczyć na śmierć człowieka, którego tknąć nie był w stanie. Błogosławiony był spokojny, jak zawsze.
Po chwili opanował się trochę Alavaka i rzekł zdradziecko słodkim głosem:
— O panie, jesteś mędrcem, jak widzę, ja zaś zwykłem zadawać mędrcom cztery pytania. Jeśli odpowiedzą, są wolni, jeśli nie, popadają w niewolę i pożeram ich wedle upodobania.
— Zadaj cztery pytania! — rzekł Budda.
— Wiedz, — ostrzegł go Alavaka — że nikt dotąd nie odpowiedział, jak należy. Znajdziesz tu i owdzie kości onych mędrców, o których wspominałem poprzód.
— Zadaj owe cztery pytania! — powtórzył Budda.
— A więc powiedz mi, w jaki sposób możesz się ocalić z fal namiętności? Jak przebrnąć morze wcieleń i dotrzeć do portu? Jak uniknąć burz zdradzieckich? Jak ujść napaści zmysłów? Budda rzekł mu głosem spokojnym:
— Unikniesz fal namiętności, jeśli uwierzysz w Buddę i prawo jego, przebrniesz morze wcieleń i dotrzesz do portu, poznając święte uczynki; czyniąc dobrze, unikniesz burz zdradzieckich, a napaści zmysłów ujdziesz, krocząc drogą zbawienia.
Słysząc tę odpowiedź Mistrza, Alavaka padł przed nim twarzą na ziemię, oddał mu hołd i przyrzekł porzucić dzikie obyczaje, potem obaj udali się do pałacu króla w Atari.
— Królu! — zawołał bóg. — Zwalniam cię od
zobowiązania twego!
Rozradował się król jak nigdy dotąd, a poznawszy wybawcę, zawołał:
— Wierzę w ciebie, o panie, który ocaliłeś mnie
i lud mój, wierzę i żyć będę już tylko poto, by
głosić chwałę twoją, chwałę prawa i chwałę gminy
wiernych*
Devadatta był pyszałkiem, gniotło go jarzmo i pragnął zająć miejsce Buddy, Wiedział jednak, że liczyć nie może na pomoc mnichów w otwartym buncie i musi mieć za sobą króla, lub księcia.
— Król Vimbasara jest stary, — pomyślał pewnego dnia — a dzielny książę Adżatasatru pała żądzą objęcia co prędzej tronu. Muszę udzielić księciu kilku zbawiennych rad, a on dopomoże mi wzamian do zawładnięcia gminą wiernych.
Udał się do księcia i jął mu schlebiać, sławiąc siłę, męstwo i piękność jego.
— Ach, gdybyś ty panował, książę, — mawiał mu — jakąż chwałą okryłaby się Radżagriha! Podbiłbyś królestwa sąsiednie, wszyscy władcy
świata przybywaliby do ciebie z hołdami, stałbyś się potężnym i czczonoby cię jak boga.
Takiemi słowy pozyskał Devadatta zaufanie Adżatasatru, dostawał odeń cenne podarki, a pycha jego wzrastała z dniem każdym.
Madyalyayana spostrzegł te częste wizyty Devadatty u księcia i zawiadomił Mistrza.
— O panie! — rzekł. — Devadatta przebywa ciągle u księcia Adżatasatru.
— Niech robi, co chce! —przerwał mu Błogosławiony. — Dowiemy się niedługo, jakim jest naprawdę. Te wizyty u księcia nie posuwają go, zaprawdę, na drodze cnoty. Pycha Devadatty wiedzie go do zguby. Banan i bambus owocuje przed obumarciem, zaszczyty przyspieszą mu jeno zatratę.
Tymczasem pycha Devadatty dosięgła szczytu. Pewnego dnia rzekł do Buddy, którego przewagi znieść nie mógł:
— Mistrzu! Osiągnąłeś wiek zgrzybiały, rządzenie mnichami sprawiać ci musi straszny trud, przeto porzuć tę władzę, medytuj w spokoju nad przedziwnem prawem, które odnalazłeś, a oddaj w me ręce całą gminę wiernych. Mistrz uśmiechnął się drwiąco:
— Jesteś niezmiernie dobry, Devadatto, skoro troszczysz się tak dalece o mój spokój. Ale sam poznam godzinę, w której mam porzucić dzieło
moje. Narazie zachowani jeszcze rządy. Nie oddałbym ich zresztą nawet w ręce Sariputry, ani Madyalyayany, tych ludzi wybitnych, podobnych
jasnym pochodniom, ty zaś jąć się chcesz tego, Devadatto, człowieku o umyśle przeciętnym, który podobny jest zaledwo do mizernej lampki nocnej?
Devadatta skłonił się Mistrzowi z szacunkiem, nie mogąc atoli zagasić wściekłego błysku oczu swoich.
Mistrz wezwał Sariputrę i rzekł mu:
— Idź, Sariputro, do miasta i tam, chodząc po ulicach, głoś, by się strzeżono Devadatty, bowiem opuścił drogę zbawienia, a Budda nie bierze już odpowiedzialności za jego słowa i czyny. Devadatta nie jest już powolny prawu i zerwał związek z gminą wiernych, tak że występuje własnem jeno imieniem.
Zasmuciło Sariputrę to zlecenie, zrozumiał jednakże Mistrza i ogłosił w mieście hańbę Devadatty. Mieszkańcy słuchali jego słów, myśląc: — Mnisi zazdroszczą pewnie Devadacie przyjaźni księcia Adżatasatru! — Inni jednak mówili sobie: — Ciężko, zaprawdę, zgrzeszyć musiał Devadatta, skoro Mistrz pohańbił go tak w obliczu całego miasta.
Devadatta jął dumać:
— Sidharta upokorzyć mnie zamierzył. Po każę mu, że nie jestem człowiekiem przeciętnym i sprawię, że sława jego zblednie przy mojej sławie. Lampka nocna rozbłyśnie, jak słońce. Ale posiada on opiekę i przyjaźń starego króla Vimbasary, tak, że póki on żyje, jestem bezsilny zupełnie. Przeciwnie, książę Adżatasatru ceni mnie i obsypuje zaszczytami. Niechże wstąpi jeno na tron, a uzyskam wszystko, czego pragnę.
Ruszył prosto do pałacu księcia i rzekł mu: — O panie, w jakże smutnych czasach żyjemy. Najgodniejsi rządów czekają niemal do śmierci na tron, ze szkodą ludu. Życie pokolenia naszego jest tak krótkie, że długowieczność ojca twego niepokoi mnie.
Mówił długo jeszcze, udzielając Adżatasatru najzgubniejszych rad. Książę słuchał i umyślił zabić ojca.
Dniami i nocami snuł się teraz po pałacu, czyhając na sposobność zadania śmiertelnego ciosu. Nie uszło to baczności straży. Zdziwieni ciągiem wałęsaniem się księcia pod komnatą Vimbasary powiedzieli królowi:
— Panie! Od niejakiego czasu syn twój, Adżatasatru zachowuje się dziwnie, jakby miał złe zamiary.
— Milczcie! — rozkazał król. — Syn mój jest zbyt szlachetny, by miał snuć nikczemne myśli.
— Powinieneś, panie, strzec się i pomówić szczerze z synem.
— Milczcie! — powtórzył. — Nie obwiniajcie lekkomyślnie księcia!
Strażnicy pilnowali dalej bacznie, gdy zaś po dniach kilku znowu ostrzegli króla, wezwał tenże syna, by ich przekonać dowodnie o pomyłce.
Adżatasatru stanął przed ojcem, drżąc ze strachu.
— Czegóż chcesz ode mnie, panie? — spytał.
— Synu mój! — powiedział Vimhasara. — Strażnicy moi twierdzą, że od czasu pewnego snujesz się po pałacu tajemniczo, jakby w złym zamiarze. Mów, czy kłamią oni?
— Nie kłamią! — zawołał książę, tknięty wyrzutami sumienia, pełen wstydu padł królowi do stóp i wyznał:
— Chciałem cię zabić, ojcze! Zadrżał Vimbasara i spytał boleśnie:
— Dlaczegóż to chciałeś mnie zabić?
— Aby panować!
— Panuj tedy! — krzyknął król. — Tron nie wart tyle, by przezeń mieć wroga we własnym synu.
Nazajutrz obwołano Adżatasatru królem.
Rozkazał on przedewszystkiem, by oddawano najwyższe honory ojcu, ale Devadatta bał się wpływu starego króla i umyślił go sprzątnąć.
— Jak długo wolnym będzie ojciec twój, o panie, — mówił do Adżatasatru — władza twa nigdy nie będzie pewną. Ma on licznych zwolenników, musisz go tedy obezwładnić w sposób właściwy.
Devadatta uzyskał wpływ przemożny nad Adżatasatru, to też biednego króla wtrącono do więzienia, a niebawem postanowił go syn uśmiercić i rozkazał, by mu nie dawano jeść.
Królowę Vaidaki wpuszczano jednak czasem do męża i przynosiła ona potajemnie ryż zgłodniałemu. Adżatasatru dowiedział się o tem i rozkazał rewidować ją przed wpuszczeniem. Królowa chowała tedy jedzenie we włosy. Wykryto i to, a biedna królowa musiała się jąć mnóstwa wybiegów, by nie dopuścić do zagłodzenia Vimbasary. Daremne były atoli wysiłki, zostały niebawem uniemożliwione, a królowej zabroniono wstępu do więzienia.
Adżatasatru prześladował wiernych Buddy, zakazał utrzymywania w porządku świątyni, w której złożył ongiś Vimbasara włosy i paznokcie Mistrza, nie palono tam już kadzidła i nie zamiatano nawet posadzki.
Żyła w pałacu Adżatasatru kobieta wielce pobożna, imieniem Srimati. Smuciło ją, że nie może pełnić świętych uczynków i zachodziła w głowę, jakby w tych czasach ciężkich dowieść Mistrzowi, iż dochowała mu wiary. Przechodząc mimo świątyni, widziała, jak jest opuszczona i cuchnąca, rzekła sobie tedy:
— Dowie się Mistrz, że w murach tych żyje jeszcze ktoś, kto go czci! — potem narażając życie, oczyściła świątynię i przystroiła ją w wieńce.
Adżatasatru spostrzegł je, wpadł w gniew na to nieposłuszeństwo i jął szukać winowajcy. Nie kryjąc się wcale, stanęła Srimati dobrowolnie przed królem.
— Dlaczegóż to sprzeciwiłaś się moim rozkazom? — spytał.
— Sprzeciwiłam się twoim rozkazom, by spełnić rozkazy ojca twego! — odparła.
Blady z wściekłości rzucił się Adźatasatru na Srimati i przebił ją sztyletem. Padła na ziemię konając, ale oczy jej błyszczały i jęła śpiewać radośnie :
— Widziałam tego, który ma w opiece świat, który go oświeca i dla niego to zapalałam nocą lampy. Dla tego, który rozprasza ciemności, rozpraszałam je. Światłością swoją prześciga on słońce, promienie jego są czystsze od słonecznych, a ja poiłam niemi oczy moje. Zaprawdę, dla tego,
który rozprasza ciemności, rozpraszałam je.
Skonała, ale po śmierci nawet zwłoki jej pałały światłością.
Devadatta chciał co prędzej objąć w miejsce Buddy rządy gminy wiernych, rzekł tedy pewnego dnia królowi:
— O panie! Budda gardzi tobą i nienawidzi cię. Każ, niech zginie razem ze sławą swoją. Daj mi zbrojnych, a poprowadzę ich.
Zgodził się Adżatasatru, ale mordercy, ujrzawszy Mistrza w lasku bambusowym, padli mu do stóp, oddali cześć, a wściekłość Devadatty wzrosła jeszcze bardziej. Nakłonił pachołków stajni, gdzie trzymano słonia bardzo dzikiego, by go puścili na Mistrza, sądząc, że zwierz przebodzie go kłami i zdepce. Stało się tak. Ale na widok Buddy słoń spokorniał i jął usuwać trąbą pył z szat jego, zaś Błogosławiony rzekł z uśmiechem:
— Dzięki Devadacie, po raz to drugi już słoń mi hołd składa.
Devadatta postanowił teraz działać sam. Ujrzawszy Mistrza siedzącego pod drzewem z użebranym posiłkiem w rękach, chwycił kamień i cisnął, kalecząc mu stopę. Popłynęła krew a Mistrz rzekł:
— Ciężki jest twój grzech, Devadatto, i srodze zostaniesz ukarany. Daremne są twe usiłowania zbrodnicze. Błogosławiony żyć będzie, aż sam
wybierze godzinę odejścia swego.
Devadatta uciekł, postanawiając porzucić przepisy klasztorne i szukać sobie jakichkolwiek bądź stronników.
Vimbasara cierpiał tymczasem głód, ale nie umierał, tajemną podtrzymywany siłą. Syn umyślił zgładzić go i rozkazał przypalać stopy jego, ciąć w pasy nogi i zalewać rany gorącą, słoną oliwą, zaś kat, spełniający te polecenia, płakał rzewnie.
Tego samego dnia, kiedy Adżatasatru obmyślił dla ojca śmierć w mękach, urodził mu się syn. Króla ogarnęła radość, zmiękł w sercu i posłał do więzienia z rozkazem zaniechania tortur. Ale było już za późno, gdyż stary Vimbasara zmarł w mękach.
Skrucha przeniknęła do duszy Adżatasatru, a stało się to, kiedy usłyszał, jak kołysząca niemowlę królowa Vacidehi nuciła mu:
— Oby ojciec twój był tak dobrym dla ciebie, jak był dlań ojciec jego. Będąc dzieckiem, ojciec twój zachorzał na wrzód, który mu się zrobił na palcu. Jęczał i płakał, ponieważ zaś nie było maści, dziadek twój wyssał własnemi ustami materję, a ojciec doznał ulgi. O maleńki mój, kochaj ojca, swego i nie karz go za okrucieństwa na Vimbasarze popełnione.
Rozpłakał się Adżatasatru, uczuł straszne wyrzuty sumienia, jawiły mu się po nocach krwawe nogi ojca, słyszał jęki starca, płakał, dostał gorączki i zawezwano doń lekarza, imieniem Dzivaka.
— Nic ci nie poradzę! — rzekł Dzivaka. — Ciało twe zdrowe jest. Udaj się do Błogosławionego, do Buddy, on może znajdzie lekarstwo dla duszy twojej.
Adżatasatru usłuchał tej rady, poszedł do Mistrza, wyznał swe zbrodnie i odzyskał spokój.
— Ojciec twój, — rzekł mu Błogosławiony — odrodził się pośród najpotężniejszych bogów. Ujrzał twą skruchę i przebaczył ci. Będziesz tu
przychodził, królu Adżatasatru, poznasz prawo i przestaniesz cierpieć.
Adżatasatru ogłosił w kraju wyrok potępienia na Devadattę i polecił każdemu, do kogoby zaszedł, wypędzać go natychmiast.
Devadetta znajdował się wówczas pod Sravasti, mając nadzieję, że zostanie przyjęty przez króla Prasenadżita, ale został odepchnięty z pogardą i wygnany z kraju. Nie mogąc nigdzie znaleźć stronników, ruszył wkońcu do Kapilavastu.
Przybył o zmierzchu i nie spotkał znajomych, w pustych już i mrocznych ulicach. Któżby zresztą poznał wspaniałego Devadattę w obdartym żebraku, skradającym się lękliwie wzdłuż murów? Poszedł wprost do pałacu, gdzie żyła samotna i nabożna Gopa.
Kazał się zaprowadzić do niej.
— Z czemże przybywasz, mnichu? — spytała. — Jestżeś zwiastunem dobrej wieści? Czy niesiesz mi może rozkazy ubóstwianego męża mego?
— Twój mąż nie troszczy się tobą! — odparł. — Zapomniał już pewnie nawet chwili, w której cię opuścił nikczemnie.
— Opuścił mnie dla zbawienia świata!
— Czyż go jeszcze kochasz?
— Miłość moja splamiłaby święty żywot jego.
— Winnaś go przeto nienawidzić.
— Czczę go i szanuję.
— Pomścij, kobieto, tę wzgardę.
— Milcz, o mnichu! Słowa twe są plugawe!
— Czyż nie poznajesz mnie, Devadatty, który cię kocha?
— Devadatto! Wiedziałam zawsze, że jesteś fałszywy i nikczemny i że będziesz złym mnichem, nie sądziłam jednak, byś mógł upaść tak nisko!
— Gopo! Gopo! Kocham cię! Mąż twój wzgardził tobą okrutnie! Zemścij się tedy i pokochaj mnie!
Gopa zapłonęła rumieńcem wstydu, a z oczu jej pociekły łzy.
—- Ty to właśnie okrywasz mnie wzgardą! — odparła. — Miłość twa urągowiskiem byłaby dla mnie, gdyby była szczerą, ale kłamiesz mówiąc, że mnie kochasz. Nie patrzyłeś nawet w mą stronę, kiedy byłam młoda i piękna. Teraz zaś, gdy złamana życiem i wyczerpana ascezą, zostałam staruszką, rzucasz mi słowa miłości hańbiącej? Jesteś największym z pośród nikczemników, Devadatto! Idź precz!
Ogarnięty szałem, rzucił się na nią, ona go odepchnęła jednak, tak że padł i wyrzucił ustami strumień krwi.
Uciekł, ale Sakjowie, powiadomieni o wszystkiem, zmusili go do opuszczenia miasta. Związanego postawili strażnicy przed Buddą, by zadecydował o jego losie. Udając skruchę, padł mu do stóp, ale jeszcze i teraz paznokciami nasyconemi przedtem trucizną, usiłował zadrapać Mistrza w nogę. Błogosławiony odepchnął go, a w tejże chwiii rozwarła się ziemia, buchnęły płomienie i w nich to zginął nikczemny Devadatta.
Mimo, że został nawrócony przez Buddę, nie wyzbył się Adżatasatru zapalczywości swojej i, korzystając z zatargu pomiędzy mieszkańcem Radżagrihy i mieszkańcem Sravasti, wydał wojnę Prasenadżitowi.
Zebrał wielką armje pieszych i konnych, mnóstwo wozów bojowych i słoni z wieżami, a wszędzie połyskiwały w słońcu lance i miecze.
Król Prasenadżit skrzyknął także wojowników swoich, uzbroił ich w lance i miecze, miał również wozy, konie i słonie i ruszył przeciw nieprzyjacielowi.
Zawrzała walka straszliwa, trwająca dni cztery. Pierwszego utracił Prasenadżit słonie, drugiego konie, trzeciego wozy, czwartego poginęli, lub popadli w niewolę piesi żołnierze jego, a on sam, na ostatnim, pozostałym, wozie, z trudem uciec zdołał do Sravasti.
Tutaj usiadł w ciemnej sali na niskiem krześle i trwał w takim bezruchu przygnębienia, iż gdyby nie łzy płynące z oczu, możnaby było sądzić, że zmarł.
Niebawem wszedł do sali kupiec Anatapindika.
— O panie! — rzekł. — Obyś żył długo i wrócił do zwycięstwa!
— Ach! Pobito mi żołnierzy! — wykrzyknął król. — Biedni moi żołnierze! Niemasz ich już!
— Przestań boleć, o królu, i zbierz ponownie wojsko.
— Wydałem wszystko, com posiadał na wyposażenie armji pierwszej!
— Królu! — rzekł na to Anatapindika. — Dam ci złota, ile potrzebujesz.
Wstał żywo Prasenadżit i zawołał:
— Dzięki ci, o Anatapindiko! Ocaliłeś mnie.
Za złoto Anatapindiki wystawił Prasenadżit armję ogromną i ruszył na Adżatasatru.
Zderzenie wojsk zadziwiło samych nawet bogów. Prasenadżit zastosował szyk bojowy, jaki mu wskazali ludzie przybyli z krajów dalekich, a Adżatasatru nie mógł się oprzeć szybkim jego atakom. Teraz on poniósł klęskę i dostał się żywcem do niewoli.
— Zabij mnie! — krzyknął Prasenadżitowi.
— Zostaniesz przy życiu! — odparł tenże. —
Stawię cię przed Mężem Doskonałym, a on postanowi o losie twoim.
Mistrz przybył niedawno do parku Dżety. Rzeki mu więc Prasenadżit:
— Patrz oto, Mistrzu. Mam w ręku króla Adżatasatru, który wszczął z błahego powodu wojnę, albowiem mnie nienawidzi. Ale ja nie czuję doń nienawiści i skłonny jestem wrócić mu wolność, z uwagi na pamięć ojca jego, Vimbasary, który był mi przyjacielem.
— Puść go wolno! — rzekł Mistrz. — Zwycięstwo rodzi nienawiść, a klęska cierpienie.
Mędrzec wyrzeka się zarówno zwycięstw, jak klęski. Krzywda rodzi gniew, morderca pada z ręki mordercy, a zwycięzca z ręki zwycięzcy. Mędrzec wyrzeka się tego wszystkiego.
Wobec Mistrza poprzysiągł Adżatasatru zostać wiernym przyjacielem Prasenadżita, poczem dodał:
— Bądźmy sobie czeinś więcej jeszcze. Jak wiesz mam syna, ty zaś córkę imieniem Kszema, dotąd niezamężną. Dajże ją tedy synowi memu
w małżeństwo.
— Niech tak będzie! — zgodził się Prasenadżit. — Niech związek dzieci zapewni na zawsze przyjaźń ojców.
Mistrz pochwalił obu królów. Odtąd nie powstał pomiędzy nimi żaden spór, a Adżatasatru przemienił się w najłagodniejszego pod słońcem człowieka.
Wistrz postarzał się bardzo. Czasu pobytu w Radżagrisze, zebrał uczniów i powiedział im:
— Nie zapominajcie, o mnisi, reguły, jaką wam dałem i strzeżcie jej pieczołowicie. Dwa razy w miesiącu zbierać się macie, wyznając sobie wzajem grzechy. Winni będziecie kłamstwa, jeśli, mając zły czyn na sumieniu, zataicie go. Wyznawszy, osiągniecie pokój. Cztery grzechy plamią najsromotniej mnicha, a to: stosunek tajemny z kobietą, kradzież jakiegokolwiek przedmiotu, zabójstwo człowieka, lub udział w tej zbrodni, oraz ambicja posiadania władzy nadludzkiej, gdy się jej nie posiada. Ten, kto się dopuści któregoś z tych czterech grzechów, wygnany jest z gminy wiernych. Nie trwońcie czasu na rozmowę z kobietami i nie popychajcie ich do rozpusty. Nie oskarżajcie fałszywie braci waszych i nie siejcie w gminie niepokoju. Nie usuwajcie się przed napomnieniami. Nie kłamcie. Nie obrzucajcie nikogo wyzwiskami. Strzeżcie pilnie, o mnisi, reguły, którą wam dałem.
Potem rzekł jeszcze:
— Powaga jest osiedlem nieśmiertelności, lekkomyślność, macierzą śmierci. Poważni nie umierają, błazenkowie nigdy nie żyją. Dlatego to mędrzec lubuje się w powadze. Mędrzec osiąga dobro najwyższe, to jest nirwanę. Człowiek czynny, pamiętny, uczciwy, rozważny, wstrzemięźliwy, szanujący prawo i poważny rośnie w sławę. Lekkomyślność podoba się głupcom i ubogim na duchu, ale mędrzec strzeże powagi, jak skąpiec złota swego. Mnich poważny, który zna niebezpieczeństwa lekkomyślności, zmiata złe prawo, jak wiatr liście, rozrywa więzy świata i zbliża się do nirwany. Stojąc na terasie mądrości, wolny od niedoli, człowiek poważny, który pokonał lekkomyślność, spogląda na tłum ludzi małych, jak ten, kto ze szczytu góry patrzy na idących doliną.
Błogosławiony postanowił odbyć przed śmiercią wielką podróż, odwiedzić różnych uczniów swoich i zagrzać do gorliwości oraz wiernego zachowywania przepisów. Wziął za towarzysza samego jeno Anandę i wyruszył z Radżagrihy.
Pewnego dnia spoczywali na skraju pola, a Mistrz rzekł mu:
— Nadejdzie czas, kiedy ludzie pytać zaczną, z jakiego powodu zstąpiłem niegdyś w łono kobiety. Wątpić będą, czy urodziny moje były czyste i czy posiadłem władzę najwyższą. Ludzie ci o ciemnych umysłach nie zrozumieją, że dla tego, kto pełni dzieła święte, ciało nic uczestniczy w nieczystości narodzin. Trzeba było koniecznie, by istota poszukująca wiedzy najwyższej zstąpiła w łono kobiety, trzeba było, by, uniesiona litością dla ludzi, narodziła się pośród nich. Będąc bogiem, jakżebym zdołał obracać koło prawa? Wyobraź sobie, Anando, że Budda jest bogiem, a zrozumiesz całe rozczarowanie ludzi. Mówiliby sobie: — Budda jest bogiem, posiada tedy szczęśliwość, świętość i doskonałość, ale jakże my, będąc jeno ludźmi, możemy dosięgnąć tego wszystkiego? — I żyliby dalej w ponurej rozpaczy. Ach, niechże milczą ci, którzy żyją w ciemnościach, niech nie pragną sięgać prawa, z którego najgorszy jeno uczyniliby użytek. Niech raczej pozostaną przy mniemaniu, że jestem niezrozumiały dla nich którzy nigdy zmierzyć nie zdołają mej wysokości!
W tej chwili zjawił się pasterz. Był pogodny, jak ten, który pełni w pokoju obowiązki swoje.
— Jak się zwiesz, pasterzu? — spytał Mistrz.
— Zwą mnie Dahniya! — odparł.
— Dokąd idziesz?
— Do domu, do żony i dzieci.
— Wydajesz się szczęśliwym.
— Gotuję ryż, doję krowy, żyję z rodziną nad brzegiem rzeki, dom mój ma dobry dach, ogień nie wygasa, przeto deszcz niebiański padać może, jeśli ma ochotę! — powiedział Dahniya.
— Jestem wolny od gniewu i uporu, — rzekł Mistrz — przez jedną noc mieszkam nad rzeką, dom mój nie ma dachu, ogień namiętności wygasł we mnie, przeto deszcz niebiański padać sobie może do woli!
— Bąki nie dręczą trzód moich, — podjął pasterz — krowy pasą się wśród bujnej trawy, nic im nie zrobi ulewa, przeto deszcz niebiański może sobie podać dowoli!
— Zbudowałem tratew silną — rzekł Mistrz — płynąłem na niej ku nirwanie, przepłynąłem potok namiętności i dotarłem do świętego brzegu. Na nic mi teraz tratew, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Żona moja, — odpowiedział Dahniya — jest posłuszna, nie wie co rozpusta, żyje ze mną długo, jest powabna i nikt jej nie obmawiał, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Umysł mój jest posłuszny i wolen wszystkich więzów, — powiedział Mistrz — dawno go już poskromiłem, tak, że zło nijakie nie ma we mnie schrony, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Płacę, co trzeba, parobkom moim, — podjął pasterz — dzieci karmię zdrowem jadłem i o żadnem z nich nie mówiono źle, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Nie jestem niczyim parobkiem, — dał mu Mistrz odpowiedź — zarobkuję, wędrując po świecie, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Mam krowy, mam cielęta, mam jałowice — odparł Dahniya — i psa, który włada trzodą moją, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Nie mam krów, ni cieląt, ni jałowic, — odrzucił mu Mistrz — ani też psa czuwającego nad niemi, przeto deszcz niebiański może sobie padać
dowoli!
— Kołki tkwią głęboko w ziemi, tak że nic ich nie wzruszy, — rzekł pasterz — liny uwiłem z silnego łyka i traw, a krowy nie wyrwą ich wcale, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Jak pies, który urwał się z łańcucha, — odparł Mistrz — jak słoń, który poszarpał więzy, nie zstąpię nigdy już w łono rodzicielki, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
Pasterz Dahniya pokłonił się głęboko Mistrzowi i rzekł:
— Wiem teraz, że jesteś Mistrzem, i zaprowadzę cię do domu mego.
W chwili, gdy wkraczali do domu, spadł deszcz, woda pociekła, a Dahniya powiedział:
— Zaprawdę, pozyskaliśmy wielkie bogactwa, od kiedy zobaczyliśmy Błogosławionego. Tyś jest ucieczką naszą, Mistrzu, który spoglądasz na nas oczyma mądrości. Bądźże nam opiekunem, o Święty! Ja sam i żona moja słuchamy cię pilnie, a wiodąc życie zbożne, przezwyciężymy narodziny i śmierć, docierając do krańca niedoli.
Głos jakiś rozbrzmiał, niewiadomo skąd:
— Ten, kto ma synów, pragnie widzieć synów ich, — rzekł szatan Mara — ten, kto ma krowy, pragnie widzieć potomstwo ich, mienie sprawia rozkosz ludziom, a ten, kto go nie ma, nie zaznaje rozkoszy.
— Ten, kto ma synów, trapi się, patrząc na synów ich, — odrzekł Mistrz — ten, kto ma krowy, trapi się o potomstwo ich, mienie przynosi troskę, a ten, kto go nie ma, wolen jest troski.
Mara uciekł, a Dahniya i żona jego jęli słuchać z uwagą słów Mistrza.
Mistrz przybył nad Ganges, w miejsce, gdzie budowano właśnie miasto Pataliputrę. Pozdrowił mury, wychodzące dopiero z ziemi, i zawołał:
— Miasto to będzie wielkie kiedyś i słynne, zrodzą się w niem liczni bohaterowie, a król nad wszystkich królów potężny panował tu będzie. O Pataliputro, szczęsny będzie twój los, a imię twe rozsławione zostanie na wieki!
Przeprawił się przez rzekę i ruszył ku Vaisali, ale w wiosce Bailva zaniemógł ciężko. Cierpiał strasznie, a Ananda płakał, sądząc, że umiera. Wspomniał atoli Mistrz, że ma jeszcze odwiedzić wielu uczniów i że nie przystoi mu wchodzić do nirwany przed udzieleniem im ostatnich rad i nauk. Siłą woli opanował tedy chorobę, powstrzymał życie i odzyskał zdrowie.
Przyszedłszy do siebie, usiadł w krześle przed domem, gdzie się schronił, a Ananda przy nim i powiedział:
— Widzę, o panie, że odzyskałeś siły. Widząc cię chorym, straciłem całą otuchę, nie mogąc się z tem pogodzić, chociaż pocieszało mnie, że nie
wnijdziesz do nirwany, nie — dawszy poprzód rozkazów, dotyczących całej gminy wiernych.
Odrzekł mu Błogosławiony:
— Czegóż chce jeszcze ode mnie gmina, Anando? Nauczyłem wszakże prawa i wyjaśniłem najdokładniej każdy szczegół! Ten, który chce panować nad gminą, niech się troszczy jej przyszłoscią, ja atoli nigdy panować nad gminą nie chciałem. Pocóżbym tedy miał wydawać rozkazy? Jestem stary, Anando, jestem siwy, słaby, mam lat ośmdziesiąt i docieram do kresu drogi. Bądźcież sobie sami pochodnią światłości. Ten, kto po śmierci mojej będzie sam sobie pochodnią, dowiedzie, że wniknął dokładnie w słowa moje i ten dowiedzie, że jest prawdziwym uczniem moim. Ten tylko, o Anando, będzie znał istotny sposób życia.
Ruszyli dalej i stanęli w Vaisali. Tam chodził Mistrz ulicami, żebrząc jadła, aż nagle stanął przed nim Mara.
— Nadeszła, Mistrzu, godzina wnijścia do nirwany! — powiedział mu.
— O nie! — odrzekł Budda. — Znam lepiej, niż ty godzinę moją. Nadejdzie ona dopiero za kilka miesięcy. Po trzech miesiącach, szatanie, wnijdzie Błogosławiony do nirwany.
Na te słowa zadrżała ziemia i grzmot zahuczał, albowiem Błogosławiony, oznaczając chwilę wnijścia do nirwany, zniweczył nią wolę, która go trzymała przy życiu.
Wieczorem zgromadził tutejszych uczniów swoich i rzekł im:
— Strzeżcież pilnie, o mnisi, prawa, jakie wam dałem, pamiętajcie nauki i kroczcie prawą drogą dla zbawienia i radości świata, Logów i ludzi. Za kilka miesięcy porzucę ten świat, gdy upłyną trzy miesiące, wnijdę do nirwany. Ja odchodzę, wy zostajecie, nie zaniechajcież walki, ni na chwilę. Ten tylko, kto nie chwieje się na drodze prawdy, uniknie narodzin, śmierci i cierpienia na zawsze. Na drugi dzień obszedł jeszcze miasto, żebrząc jadła, potem zaś wyruszył z kilku uczniami do Kusinagary, gdzie postanowił wnijść do nirwany.
Mistrz i towarzyszący mu uczniowie zatrzymali się w Pawie, w ogrodzie niejakiego Sundy, kowala. Podszedł on do Mistrza i rzekł mu:
— O panie, uczyń mi ty łaskę i spożyj jutro posiłek w domu moim.
Mistrz przyjął zaproszenie, a Sunda pośród zacnych potraw zastawił pieczeń z prosięcia. Mnisi weszli, zajęli miejsca, a Mistrz, spostrzegłszy wieprzowinę, rzekł gospodarzowi:
— Nikt, prócz mnie znieść nie zdoła tego pożywienia. Zachowajże je przeto dla mnie, a uczniowie podzielą się innem jadłem.
Zjadł i rzekł znowu:
— Zakop głęboko to, co zostało z prosięcia. Sam jeno Budda może bezkarnie spożywać takie mięso.
Potem ruszył dalej wraz z uczniami.
Niedaleko od Pawy uczuł się wielce chorym, a strapiony Ananda wyrzekał na kowala Sundę, który zastawił Mistrzowi śmiercionośne jadło.
— Anando! — rzekł Mistrz. — Nie oskarżaj niesprawiedliwie Sundy. Z pośród wszystkiego pożywienia, jakie mi dawano, dar Sudżaty i dar
Sundy zasługują na największą nagrodę.
Zapanował nad zmęczeniem i dotarł do rzeki Kakucty. Była spokojna i czysta. Mistrz wykąpał się, ugasił pragnienie, a potem poszedł do lasku mangowego i rzekł mnichowi Sundace:
— Złóż we czworo płaszcz mój, gdyż chcę lec na spoczynek.
Sundaka, uszczęśliwiony wyborem owym, położył na ziemi płaszcz, złożony we czworo, Mistrz położył się, a Sundaka usiadł przy nim.
Po kilku godzinach wstał Mistrz i po dłuższym marszu dotarł nakoniec do Kusinagary, gdzie był nad brzegiem rzeki Hironyavati, gaik cichy i wesoły.
Mistrz rzekł:
— Przysposób mi leże, Anando, pomiędzy
bliźniaczemi drzewami, tak bym leżał głową ku północy. Jestem chory, Anando.
Ananda przysposobił łoże, a Mistrz legł na niem.
W tej porze roku nie kwitły drzewa, mimo to jednak te, pod któremi spoczął Błogosławiony, okryły się kwieciem. Spadało ono raz po raz łagodnie na posłanie, a z nieba rozbrzmiewały spokojne pienia.
Rzekł Mistrz nabożnemu Anandzie:
— Nie pora to, jak wiesz, drzewom rozkwitać, a jednak kwitną i rzucają mi czyste kielichy swoje. Z nieba dochodzi śpiew ku czci Buddy, przez bogów nucony. Ale posiadł też Budda trwalsze zaszczyty. Mnisi, mniszki, wierzący, wierzące, ci wszyscy, którzy żyją w cnocie i prawie, wszyscy oni stanowią zaszczyt Buddy. Trzeba, Anando, żyć wedle prawa i w najdrobniejszych nawet czynach swych kroczyć czystą drogą prawd świętych.
Ananda zapłakał, a chcąc ukryć łzy, oddalił się na chwilę.
— Ach! — myślał. — Ileż grzechów nie odpuszczonych cięży na mnie jeszcze! Ileż popełnię jeszcze w życiu! Tak daleki jestem od świętego celu, a ten, który miał zlitowanie nade mną, Mistrz mój wstępuje do nirwany.
Mistrz przywołał go i rzekł:
— Nie płacz i nie lamentuj, Anando! Wspomnij, com mówił, że rozstać się trzeba z wszystkiem, co nas nęci i co kochamy. Wszystko, co się narodziło, przemija, jest znikome i tak być musi. Długo mi cześć oddawałeś, Anando, długo mi byłeś czułym przyjacielem, pogodnym, wiernym w myśli, słowach i uczynkach. Czyniłeś dobrze, Anando, nie schodziłeś z prawej drogi, a dawniejsze grzechy odpuszczone ci zostały.
Zapadła noc. Mieszkańcy Kusinagary, zeszli się tłumnie na wieść o przybyciu Mistrza, chcąc mu cześć oddać. Podszedł stary asceta, Subhadra, skłonił się, złożył wyznanie wiary w Buddę i prawo, a był on ostatnim z wiernych, którym danem zostało oglądać Mistrza twarzą w twarz.
Noc była pogodna. Ananda siedział przy Mistrzu, który rzekł:
— Myślisz może, Anando, teraz, że za chwilę zbraknie Mistrza. Nie myśl tak. Zostaje wszakże prawo, któregom was nauczył. Niechże ono wam
będzie przewodnikiem, Anando, gdy mnie zbraknie.
Dodał jeszcze:
— Zaprawdę powiadam wam, o mnisi, wszystko, co stworzone, znikome jest! Nie przestajcie walczyć!
Stracił z oczu świat. Umysł Mistrza wzleciał na wyże ekstazy, twarz rozbłysła jak złoto, i wszedł do nirwany. Wszyscy uczuli, że ziemia zadrżała, oraz posłyszeli grzmot.
O wschodzie słońca wznieśli mieszkańcy Kusinagary ogromny stos, godny króla świata, i spalili ciało Błogosławionego.