Życie Buddy/Część trzecia/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor André-Ferdinand Hérold
Tytuł Życie Buddy
Podtytuł według starych źródeł hinduskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



*   XV.   *

Błogosławiony postanowił odbyć przed śmiercią wielką podróż, odwiedzić różnych uczniów swoich i zagrzać do gorliwości oraz wiernego zachowywania przepisów. Wziął za towarzysza samego jeno Anandę i wyruszył z Radżagrihy.
Pewnego dnia spoczywali na skraju pola, a Mistrz rzekł mu:
— Nadejdzie czas, kiedy ludzie pytać zaczną, z jakiego powodu zstąpiłem niegdyś w łono kobiety. Wątpić będą, czy urodziny moje były czyste i czy posiadłem władzę najwyższą. Ludzie ci o ciemnych umysłach nie zrozumieją, że dla tego, kto pełni dzieła święte, ciało nic uczestniczy w nieczystości narodzin. Trzeba było koniecznie, by istota poszukująca wiedzy najwyższej zstąpiła w łono kobiety, trzeba było, by, uniesiona litością dla ludzi, narodziła się pośród nich. Będąc bogiem, jakżebym zdołał obracać koło prawa? Wyobraź sobie, Anando, że Budda jest bogiem, a zrozumiesz całe rozczarowanie ludzi. Mówiliby sobie: — Budda jest bogiem, posiada tedy szczęśliwość, świętość i doskonałość, ale jakże my, będąc jeno ludźmi, możemy dosięgnąć tego wszystkiego? — I żyliby dalej w ponurej rozpaczy. Ach, niechże milczą ci, którzy żyją w ciemnościach, niech nie pragną sięgać prawa, z którego najgorszy jeno uczyniliby użytek. Niech raczej pozostaną przy mniemaniu, że jestem niezrozumiały dla nich którzy nigdy zmierzyć nie zdołają mej wysokości!
W tej chwili zjawił się pasterz. Był pogodny, jak ten, który pełni w pokoju obowiązki swoje.
— Jak się zwiesz, pasterzu? — spytał Mistrz.
— Zwą mnie Dahniya! — odparł.
— Dokąd idziesz?
— Do domu, do żony i dzieci.
— Wydajesz się szczęśliwym.
— Gotuję ryż, doję krowy, żyję z rodziną nad brzegiem rzeki, dom mój ma dobry dach, ogień nie wygasa, przeto deszcz niebiański padać może, jeśli ma ochotę! — powiedział Dahniya.
— Jestem wolny od gniewu i uporu, — rzekł Mistrz — przez jedną noc mieszkam nad rzeką, dom mój nie ma dachu, ogień namiętności wygasł we mnie, przeto deszcz niebiański padać sobie może do woli!
— Bąki nie dręczą trzód moich, — podjął pasterz — krowy pasą się wśród bujnej trawy, nic im nie zrobi ulewa, przeto deszcz niebiański może sobie podać dowoli!
— Zbudowałem tratew silną — rzekł Mistrz — płynąłem na niej ku nirwanie, przepłynąłem potok namiętności i dotarłem do świętego brzegu. Na nic mi teraz tratew, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Żona moja, — odpowiedział Dahniya — jest posłuszna, nie wie co rozpusta, żyje ze mną długo, jest powabna i nikt jej nie obmawiał, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Umysł mój jest posłuszny i wolen wszystkich więzów, — powiedział Mistrz — dawno go już poskromiłem, tak, że zło nijakie nie ma we mnie schrony, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Płacę, co trzeba, parobkom moim, — podjął pasterz — dzieci karmię zdrowem jadłem i o żadnem z nich nie mówiono źle, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Nie jestem niczyim parobkiem, — dał mu Mistrz odpowiedź — zarobkuję, wędrując po świecie, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Mam krowy, mam cielęta, mam jałowice — odparł Dahniya — i psa, który włada trzodą moją, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Nie mam krów, ni cieląt, ni jałowic, — odrzucił mu Mistrz — ani też psa czuwającego nad niemi, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Kołki tkwią głęboko w ziemi, tak że nic ich nie wzruszy, — rzekł pasterz — liny uwiłem z silnego łyka i traw, a krowy nie wyrwą ich wcale, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
— Jak pies, który urwał się z łańcucha, — odparł Mistrz — jak słoń, który poszarpał więzy, nie zstąpię nigdy już w łono rodzicielki, przeto deszcz niebiański może sobie padać dowoli!
Pasterz Dahniya pokłonił się głęboko Mistrzowi i rzekł:
— Wiem teraz, że jesteś Mistrzem, i zaprowadzę cię do domu mego.
W chwili, gdy wkraczali do domu, spadł deszcz, woda pociekła, a Dahniya powiedział:
— Zaprawdę, pozyskaliśmy wielkie bogactwa, od kiedy zobaczyliśmy Błogosławionego. Tyś jest ucieczką naszą, Mistrzu, który spoglądasz na nas oczyma mądrości. Bądźże nam opiekunem, o Święty! Ja sam i żona moja słuchamy cię pilnie, a wiodąc życie zbożne, przezwyciężymy narodziny i śmierć, docierając do krańca niedoli.
Głos jakiś rozbrzmiał, niewiadomo skąd:
— Ten, kto ma synów, pragnie widzieć synów ich, — rzekł szatan Mara — ten, kto ma krowy, pragnie widzieć potomstwo ich, mienie sprawia rozkosz ludziom, a ten, kto go nie ma, nie zaznaje rozkoszy.
— Ten, kto ma synów, trapi się, patrząc na synów ich, — odrzekł Mistrz — ten, kto ma krowy, trapi się o potomstwo ich, mienie przynosi troskę, a ten, kto go nie ma, wolen jest troski.
Mara uciekł, a Dahniya i żona jego jęli słuchać z uwagą słów Mistrza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: André-Ferdinand Hérold i tłumacza: Franciszek Mirandola.