Życie Eskimosów/Prace i zabawy w zimie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Eskimosów |
Podtytuł | Opis podróży do bieguna północnego w latach 1903-1907 |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Zdrój“ |
Data wyd. | 1925 |
Druk | „Grafja“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czas mija i księżyc, odgrywający w życiu Eskimosów bardzo ważną rolę, zajmuje to miejsce na niebie, które wskazuje, że kobiety powinny zająć się szyciem. Jest to okres gorączkowej pracy. Skóry muszą być przypasowane, pokrajane i pozszywane. Można ubawić się, patrząc na Eskimoskę, krojącą futra na ubranie. Oczywiście nie ma ona kredy, aby narysować oddzielne części, ma na to mocne zęby. Formę, która ma być wycięta, oznacza, nadgryzając zębami skórę w odpowiednich miejscach. W ten sposób robią się małe dziurki, poczem Eskimoska zapomocą noża „olo“ wycina poszczególne części. Często kobiety obywają się bez tego nadgryzania i krają odrazu, pewne że nie zawiedzie je dobre oko, wyszkolone przez długoletnie doświadczenie. Jeżeli kobieta szyje dla siebie, albo dla kogoś ze swojej rodziny, ściegi w ubraniu są drobne, ładne, starannie wykonane. Jeżeli jednak robi na „obstalunek“ dla białego, wtedy zszywa niesłychanie niedbale, robi wielkie ordynarne ściegi, które nie wytrzymują dnia jednego. Jeżeli więc chcieliśmy mieć ubrania do użytku, musieliśmy kupować używane, ściągając je wprost z Eskimosów.
Wkońcu października ukazują się Eskimosi w nowych ubraniach. Takie ubranie prosto z igły bardzo ładnie wygląda. Noszą na sobie dwa anorake, jeden włosami do środka, a drugi włosami nazewnątrz. Krój ubrania jest uderzająco podobny do naszego fraka — nie wiem doprawdy kto na kim się wzorował. Ubranie anorak sięga u Eskimosów Nedżili aż poza kolana, u innych szczepów często aż do pięt. Zewnętrzny anorak jest najczęściej zrobiony z grubszego futra, niż wewnętrzny i wyszyty jest w piękne desenie. Oba wiszą na figurze swobodnie, tak iż powietrze ma dostęp do ciała. Noszą także dwie pary spodni: jedne z włosem nawewnątrz, drugie nazewnątrz. Zewnętrzna para spodni często też bywa ozdobiona wyszyciem. Są związane w pasie, ale nad kolanami nie są zapięte.
Bardzo wesoło jest w Nedżili na Wielkanoc. Jakkolwiek Eskimosi nie mają pojęcia o naszem święcie Wielkiejnocy, ani o powodach, dla jakich je obchodzimy, w tym samym czasie właśnie urządzają święto zimy, które zupełnie odpowiada naszej Wielkiejnocy. W śpiżarniach mają jeszcze duże zapasy mięsa i ryb i dnie wypełniają wyłącznie jedzeniem, piciem i różnemi zabawami. Wspólnemi siłami wznoszą wielką „Iglu“, t. j. chatę lodową, która jest miejscem zebrań i zabaw. Taka chata wygląda często jak pałac i może pomieścić pięćdziesiąt osób. Rozrywki są różnego rodzaju: popisy gimnastyczne, sztuki czarodziejskie, śpiewy i tańce. Wiek nie stanowi przeszkody w ćwiczeniach gimnastycznych, nawet stary Kachkochnelli bierze w nich udział i gimnastykuje się nie gorzej od innych. Ponieważ nie mają narzędzi gimnastycznych, muszą posiłkować się tem, co jest pod ręką. Bardzo długi rzemień ze skóry foki składają pięciokrotnie, a drugi taki rzemień owijają, około pierwszego. W ten sposób otrzymują linę, która jest tak długa, że można jej zaufać. Lina ta musi być umocowana, co stanowi dużą trudność, gdyż ściany lodowe nie są dość mocne, aby mogły dać oparcie. Ale Eskimosi umieją sobie radzić. Przewiercają duże dziury w ścianach przeciwległych, przeprowadzają linę przez te otwory i przytwierdzają ją nazewnątrz do dwóch kijów, wbitych w śnieg. W ten sposób mają doskonały elastyczny trapez i rozpoczynają na nim swoje sztuki. Zdziwiłem się ogromnie, gdy zobaczyłem wykonywane przez nich z wielką sprawnością różne ćwiczenia, które znam z czasów dzieciństwa. Przyszła mi nawet chęć odświeżyć dawne wspomnienia i pokazać Eskimosom, co ja potrafię. Nie miałem jednak szczęścia. Nic nie pomogło, że niefortunne swoje występy tłumaczyłem brakiem odpowiedniego trapezu i tem, że jestem nieprzyzwyczajony do ich liny, — wywołały one ogólną wesołość, nietylko u Eskimosów, ale nawet u Katluny.
Do sztuk czarodziejskich nie jest im potrzebna wielka chata, mogą je pokazywać wszędzie. Zwykle sztuki te mają jakiś cel praktyczny, chodzi np. o zażegnanie choroby, albo o zapewnienie sobie dobrego połowu ryb i t. d. Pomimo dociekań, nie mogłem się dowiedzieć, jakie są obowiązki i przywileje czarodziejów, których jest kilka rodzajów. Byli więc wielcy czarodzieje, mali i zupełnie nieznaczni. Alleingan był wielkim czarodziejem, nawet największym tego szczepu. Stary Prederik był także jednym z większych, ale nie tak wielkim jak Alleingan. Ale żadnemu z nas nie było wolno przyglądać się tym przedstawieniom czarodziejskim. Tylko dzięki przypadkowi udało mi się zobaczyć na czem te obrządki polegają. Chciałem wejść do chaty Uhu, aby omówić z nim pewną sprawę. Przed chatą stało kilku Eskimosów, którzy mnie zagadnęli. Domyśliłem się wprawdzie, że chodzi im o coś ważnego, ale dopiero później zrozumiałem, czego ode mnie chcieli. Już wchodząc, usłyszałem głośne zawodzenie, które wziąłem za śpiew — było ono wprawdzie głośniejsze niż to, do którego przywykłem, ale poszedłem mimo to naprzód. Gdy znalazłem się w wewnętrznem wejściu do chaty, które było tak ciasne, iż musiałem pełznąć, zatrzymałem się na chwilę w pozycji leżącej, aby zobaczyć co się dzieje w środku. Wkrótce sprawa była dla mnie jasna: stary Prederik i jego żona byli zajęci czarami. Tapczan na którym siedzieli, pogrążony był w zupełnych ciemnościach. Przy blasku maleńkiego światełka mogłem zaledwie odróżnić sylwetki tych dwóch osób. Przyglądali im się Uhu i Umiktuali ze swemi rodzinami. Stali możliwie daleko od czarodziejów i patrzyli na nich z wielką powagą. Na szczęście nie zauważono mnie odrazu, mogłem więc obserwować ich przez chwilę. Stara krzyczała z całych sił, tak iż głuszyła zupełnie głos starego Prederika, który w zwykłych warunkach mógł uchodzić za dobry i mocny. Nie wiem zresztą co działo się na tapczanie, a ruch, jaki zrobiłem, aby zbliżyć się nieco, zdradził moją obecność. Jednak nie okazałem zakłopotania, wstałem spokojnie i powiedziałem dzień dobry. Tego jednak nie należało czynić, gdyż stara dama zaczęła tak strasznie wrzeszczeć, że uciekłem czemprędzej.
W kilka minut przyszedł do mnie Uhu i powiedział, że przedstawienie się skończyło, a stary Prederik wbił sobie dzidę w brzuch. Pomyślałem sobie, że widok taki nie jest ponętny, gdyż wyobrażałem sobie, że stary jest umierający. Na pytanie moje o jego zdrowie, Uhu odpowiedział zaproszeniem mnie do swojej chaty. Zobaczyłem siedzącego na tapczanie starego oszusta, który sobie podśpiewywał. Wygląd jego świadczył o dobrem zdrowiu. Żona jednak — zdaje się — trwała jeszcze w ekstazie, rzucała rękami na wszystkie strony i spoglądała na mnie ponuro.
Nie wspomniałem zupełnie o mojej poprzedniej bytności i zacząłem jakąś obojętną rozmowę, i niebawem wyszedłem. Później wieczorem przyszedł do mnie Prederik i pokazał mi dwie dziury w swoim anoraku, jedną na piersiach, a drugą na plecach — miały służyć jako niezawodne dowody, że przebił się dzidą na wylot. Stary Prederik był porządnym, dobrym człowiekiem i jestem mocno przekonany, że sam wierzył w to, co mówił — możnaby się nie dziwić zresztą, że dzikie wrzaski, jakie wydawała jego żona mogły pozbawić go na czas jakiś rozumu. Nie można powiedzieć, aby Eskimosi żyli bez troski o przyszłość. Ich zapasy mięsa i ryb wystarczają do Wielkiejnocy, a czasem nawet na początku nowego roku nie są wyczerpane. Polowanie na foki, według ich ustaw, nie powinno zaczynać się przed połową stycznia, a i wtedy niema ono wielkiego znaczenia, gdyż foka, mająca bardzo subtelny słuch, słyszy zdaleka kroki myśliwych, gdy warstwa śniegu na lodzie jest cienka, i ucieka przed nimi. Dlatego okres czasu od połowy stycznia do końca lutego jest dla Eskimosa najcięższy do przetrwania.
Gdy w 1905 roku Eskimosi ukazali się pierwszy raz w zatoce Gjöa, niektórzy z nich od wielu dni poprostu głodowali. Nie mogliśmy im wiele pomóc, gdyż gdybyśmy jednemu coś dali, musielibyśmy żywić potem całą osadę, i dlatego musiałem utrzymać raz dany rozkaz, aby nie udzielać im nic z naszych zapasów.
W tych złych dniach zdarzył się jeden wypadek, dowodzący wielkiej nędzy i dlatego bardzo pouczający. Słyszeć jednak o nim przykro będzie ludziom wrażliwym. Tamoktuktu był bardzo złym łowcą i dlatego zapasy jego wyczerpały się bardzo szybko. Gdy inni mieli choć niewiele do jedzenia, Tamoktuktu nie miał już nic. Żona jego, trzydziestoletnia Paolaolu, była bardzo miłą, pracowitą kobietą, która dbała bardzo o utrzymanie staranne swego gospodarstwa. Nic zrobić jednak nie mogła, gdy śpiżarnia była zupełnie pusta. Miała troje dzieci, z których najmłodsze niedawno ujrzało światło dzienne. Dla tego maleństwa i dla siebie musiała postarać się o pożywienie. Psom dawaliśmy wtedy na zmianę suszone ryby i łój psi. Jednak łój ten psy trawiły z trudnością, co zauważyła Paolaolu. Gdy psy najadły się tego tłuszczu, biegła za niemi Paolaolu i czekała na odpowiedni moment — wygląda to wprost nieprawdopodobnie — ale jednak — gdy mróz oddziałał odpowiednio na niestrawione przez psy pożywienie, Paolaolu podnosiła je i pożerała, dzieląc się ze swą rodziną. Zdarzały się jeszcze gorsze rzeczy, które już zupełnie opowiedzieć się nie dadzą. Pewnego wieczoru, gdy już rozpoczęły się polowania na foki, zostałem zaproszony, aby przyjrzeć się zabawie „Kelandi“, najbardziej ze wszystkich lubianej przez Eskimosów. Odbywała się celem zjednania sobie wyższych sił dla pomyślnego połowu. Ogromna, cicha dolina zalana była cudownem księżycowem światłem, przy którem było tak widno, iż dostrzegało się najmniejszy drobiazg. W środku pomiędzy chatami stała chata dla zabaw. Wyższa była od innych, a jej okna lodowe były jasno oświetlone. Znaleźliśmy się na miejscu dość wcześnie, aby nic nie stracić z przedstawienia. Chata oświetlona wyglądała wewnątrz bardzo ładnie. W środku ustawione były wkoło złomy śniegowe. Było tam już kilku mężczyzn i ci starali się zabawiać nas rozmową. Mieli tego wieczoru najlżejsze i najpiękniej wyszyte ubranie ze skór reniferowych. Niektóre z nich tak pod względem wykonania, jak i dobrego smaku, odznaczyły się prawdziwym artyzmem. Niedługo ukazali się inni goście: Anana, Kabloka, Alerpa, Alo-Alo i innych imion, nie trzeba też zapomnieć o Nalungjach, gdyż przynajmniej dziesięć kobiet nosiło to imię. Stara „Sowa“ była ostatnią z liczby dwudziestu kobiet, które siedziały cicho i spokojnie na złomach lodowych, ustawionych w koło. Mężczyźni usiedli nazewnątrz koła, obok kobiet, jak komu było dogodniej i wkrótce byli już wszyscy w komplecie. Wprzeciwstawieniu do kobiet, mężczyźni byli bardzo zadowoleni, śmieli się i żartowali. Wyglądało tak, jakby tylko mężczyźni bawić się mieli.
Wreszcie ukazuje się mistrz ceremonji tego wieczoru. Jest nim Kachkochnelli, który ma na sobie lekkie ubranie ze skóry reniferowej, taką samą czapkę i rękawiczki. Przynosi ze sobą cenne Kelaudi, instrument muzyczny tego plemienia, składający się z koła drewnianego z rączką do trzymania i obciągniętego miękko wygarbowaną skórą renifera. Pałką do tego bębna jest mała kość, obciągnięta skórą foki. Zabawa teraz się rozpoczyna. Najpierw do koła wchodzi Kachkochnelli, później Anana zaczyna wydawać jakieś dźwięki, które trzeba nazwać śpiewem, a inne kobiety jej wtórują. Czegoś równie monotonnego, jak ten śpiew nigdy w życiu nie słyszałem, śpiew chóralny robi jeszcze gorsze wrażenie. Ale jakiś rodzaj melodji musi być w tych czterech tonach, skoro kobiety potrafią śpiewać zgodnie razem. Równocześnie z rozpoczęciem śpiewu, Kachkochnelli zaczyna tańczyć i bić w bęben. Stojąc na jednem miejscu podnosi do góry to jedną nogę — to drugą i wygina się na wszystkie strony, wydając przytem głośne okrzyki. Uderza przytem mocno pałką w bęben, ale nie w środek, lecz w obręcz. W sumie wszystkie te wysiłki tworzą ogłuszający hałas. Taniec Kachkochnelli staje się coraz powolniejszy i mniej więcej po dwudziestu minutach zupełnie ustaje. Śpiew kobiet, który stosuje się do ruchów tańczącego, zamiera razem z tańcem. Poczem do koła wchodzi inny mężczyzna i ten sam taniec, ten sam śpiew i wrzask powtarzają się bez najmniejszej zmiany.
Na czem polega przyjemność tego tańca, nie mogłem absolutnie zrozumieć. Całe towarzystwo robiło takie wrażenie, jakby się ogromnie nudziło przy tym śpiewie, który stanowiło kilka tonów, powtarzających się w nieskończoność. Zdaje się, że wszyscy byli zachwyceni, gdy okazało się, że żaden mężczyzna nie chce wejść do koła, i poznikali szybko z chaty. Całe przedstawienie trwało trzy godziny, i gdybym wiedział, że ciągle będzie się powtarzało jedno i to samo w koło, opuściłbym salę zabaw znacznie wcześniej. Tańce te odbywają się przez całą zimę. Nawet po wyczerpującym dniu połowu, do dziesięciu godzinach, pełnych wysiłków i trudu, spędzonych wśród burzy, na mrozie i lodzie, Eskimosi udają się prosto do sali zabaw. Dzieci, zwłaszcza małe dziewczynki, używają takich samych przyjemności. Ustawiają się w dwa rzędy naprzeciwko siebie, głowę wciągają między ramiona, pochylają się, robią ruchy ciałem w różne strony i stojąc tak, twarz w twarz wyrzucają całą masę niezrozumiałych słów, zachowując przytem największą powagę. Albo też kucają na ziemi jedna przed drugą i podskakują, mrucząc coś bezustannie, również z wielką powagą. Jeżeli ta zabawa nie daje wielkiej przyjemności, stanowi przynajmniej dobre ćwiczenia ciała. Mają jeszcze innego rodzaju zabawy, ale zdaje się, że o te nie bardzo dbają.