Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część czwarta/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
AMBULANS.

Pomiędzy wielką liczbą ambulansów, otwartych naprędce w różnych częściach Paryża, urządzono także jeden na dole obszernego domu przy ulicy Mont Blanc. Przenoszono tam ubogich chorych. Dwa dni upłynęły od wizyty księżny Saint-Dizier u sierot. Osoby, które dobrowolnie podjęły się usługiwać i doglądać w nocy chorych w ambulansie przy ulicy Mont-Blanc, miały być zastąpione przez inne, mające pełnić te obowiązki we dnie.
— Cóż słychać, panowie? — rzekł jeden z nowoprzybyłych. — Czy z pomiędzy tych panów, których my tu mamy zastąpić, nikt nie uległ klęsce?
— Przyszło nas tu wczoraj jedenastu... A dziś rano jest nas tylko dziewięciu...
— Ach! to nieszczęście...
— Jedna z tych ofiar... młodzieniec dwudziestopięcioletni, oficer kawalerji na urlopie... został jakby piórunem ugodzony... umarł niemal w przeciągu kwadransa.
— A któż drugi umarł tej nocy?
— Och! była to okropna śmierć!... Trzy dni temu przyprowadzono tu człowieka, o którym sądzono, że zapadł tylko na cholerę, był to ów pogromca zwierzt, który zwabiał cały Paryż pod Bramę Świętego Marcina.
— Wiem już... Morok.
— A więc, wystaw pan sobie, że u tego Maroka... przyprowadzonego tu najprzód, jako cholerycznego, nagle objawiła się straszna choroba — wścieklizna.
— Wściekł się?
— Tak... wyznał, że był pokąsany przed kilkoma dniami przez wielkiego psa, którego chował w swej menażerji... na nieszczęście! wyznał to dopiero po ukazaniu się pierwszych napadów choroby, która kosztowała życie nieszczęśliwego, którego żałujemy.
— Jakże to się stało?
— Morok zajmował pokój z trzema innymi chorymi. Napadnięty pewnym rodzajem gwałtownego obłąkania, zrywa się z łóżka ze strasznym krzykiem... i wypada, jak warjat na korytarz... Nieszczęśliwy, którego żałujemy, zastępuje mu drogę. Morok rzuca się na tego, który się mu opierał, gryzie go, drze zębami... i wreszcie upada w okropnych konwulsjach. Ofiara Moroka umarła tej nocy w strasznych mękach, gdyż wstrząśnienie było tak gwałtowne, iż natychmiast nastąpiło zapalenie mózgu.
— A Morok, czy także umarł?
— Nie wiem... musiano go wczoraj przeprowadzić do szpitala, skrępowawszy go w chwili osłabienia, jakie zwykle następuje po takim gwałtownym napadzie; zanim mógł być przeprowadzony, zamknięto go w osobnym pokoju.
— Ach! mój Boże! — rzekł jeden z rozmawiających, wyjrzawszy oknem — patrzno, jakie śliczne dwie panienki wysiadły z tego pięknego powozu; jak do siebie podobne! W rzeczy samej rzadko się zdarza widzieć takie podobieństwo.
— Zapewne bliźniaczki... Biedne dziewczynki! ubrane są w żałobę...
— Zdaje się, że tu idą.
W rzeczy samej wkrótce Róża i Blanka weszły do przedpokoju, nieśmiałe, chociaż gorące uniesienie przebijało w ich wzroku.
— Czy panie życzą sobie czego?
— Czy tu jest, proszę pana, ambulans przy ulicy Mont-Blanc? — rzekła Róża.
— Tak, pani.
— Powiedziano nam, że przed kilkoma dniami pani Augustyna Tretnblay miała tu być przyprowadzona Czy mogłybyśmy widzieć ją?
— Uprzedzić powinienem panią, że niebezpiecznie jest wchodzić do sal, gdzie są chorzy.
— Jest to nasza kochana przyjaciółka, którą radebyśmy widzieć — odpowiedziała Róża łagodnym, ale stanowczym głosem, z którego poznać było można, że nie zważają na niebezpieczeństwo.
— Zresztą nie mogę zapewnić, czy osoba, o którą pani pyta, tu się znajduje; lecz jeżeli pani zechce pofatygować się do tego pokoju po lewej ręce, tam zastanie pani dobrą siostrę Martę; ona powie pani wszystko, czego sobie pani życzy.
— Dziękuję panu — rzekła Blanka, mile się ukłoniwszy i weszła z siostrą do pokoju, który im wskazano.
Nagle straszny zgiełk, pomieszany z krzykami przerażenia, rozległ się w przyległych pokojach; prawie w tejże chwili dwoje drzwi, wychodzących do przedpokoju, gwałtownie się otworzyło i wielu chorych, po większej części nawpół obnażonych, pobladłych, wynędzniałych biegło do przedpokoju krzycząc:
— Ratujcie! ratujcie! wściekły!...
W chwili, kiedy ostatni z uciekających, ledwo dostawszy się do drzwi, czołgał się na pokrwawionych rękach i nogach, gdyż jako słabszego inni, mocniejsi, przewrócili, podeptali i pokaleczyli, ukazał się Morok, sprawca takiego przestrachu.
Straszny widok... udartym kawałem prześcieradła biodra miał przepasane, zresztą cały nagi, wybladły, z posiniaczonem ciałem, na głowie najeżyła mu się ruda czupryna, przewracał obłąkanemi, krwią zaszłemi błyszczącemi jak szkło, oczyma; z ust toczył pianę; raz po raz krzyczał chrapliwym, przeraźliwym głosem; na członkach wyprężyły się mu krwią nabrzękłe żyły, jak powrozy, które, zdawało się, że pękną od takiego natężenia; skakał, jak drapieżny dziki zwierz, wyciągając przed siebie rozwarte pięści, jak drapieżne szpony. Morok zewsząd został zamknięty. Rzucił się wtedy do okna, chcąc je wyłamać i dostać się na dziedziniec; lecz nagle zatrzymał się i odskoczył na widok blasku szkła, gdyż wszyscy wściekli mają wstręt do błyszczących, migających się przedmiotów, a nadewszystko do szkła.
Nagle spostrzegł małe drzwiczki, prowadzące do gabinetu, w którym się znajdowała podówczas siostra Marta i dokąd weszły Róża i Blanka. Morok, sądząc, że w tę stronę ujść zdoła, ciągnął z całych sił za klamkę drzwi, i udało mu się pomimo oporu od środka, uchylić je nieco.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.