Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część czwarta/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Liczni świadkowie tej sceny byli przerażeni.
— Już po siostrze! — krzyczeli.
— Nie utrzymają drzwi...
— A z tego gabinetu niema innego wyjścia!
— A z siostrą są dwie młode panny w żałobie...
— A jednakże nie można pozostawić bez ratunku kobiet przy napaści tego szaleńca!...
— Już zapóźno...
W tej właśnie chwili odezwały się głosy:
— Otóż i ksiądz Gabrjel!
— Idzie z pierwszego piętra... usłyszał pewno krzyk i biegnie na ratunek.
Przewidując, jak wielkie wyniknąć mogło nieszczęście z ucieczki pogromcy zwierząt, młody misjonarz, na nic nie zważając, przybiegł w nadziei, że może mu się uda zapobiec wielkiemu niebezpieczeństwu.
Według jego rozkazów, wszedł za nim sanitarjusz, trzymając w ręku fajerkę, zapełnioną żarzącymi węglami, w której się grzało do białości kilka żelaz, używanych do przypalali niektórych przypadków cholery, kiedy już nie pozostawało innego środka do liczenia.
Pogromca zwierząt, używszy ostatnich sił w swej wściekłości, już zdołał prawie otworzyć drzwi, które z drugiej strony siostra Marta i dwie sieroty przytrzymywały, ledwie żywe z przestrachu i w rozpaczy z całych sił krzycząc.
Usłyszawszy chód Gabrjela, Marok zwrócił się nagle ku niemu i wtedy, już zaniechawszy dobijać się do gabinetu, podskoczył z rykiem, jak dziki, drapieżny zwierz, do młodego misjonarza. Tymczasem siostra Marta i sieroty, nie znając przyczyny nagłego cofnięcia się napastnika i korzystając z tej sposobności, przymknęły co żywo drzwi, zasunęły wewnątrz rygiel i zabezpieczyły się od napaści. Morok, z obłąkanemi oczyma, ze ściśniętemi konwulsyjnie zębami, rzucił się na Gabrjela; wyciągnął ręce, chcąc go schwycić za gardło; misjonarz, wytrzymawszy mężnie pierwszy gwałtowny napad, szybkiem spojrzeniem na przeciwnika odgadnąwszy jego zamiar poruszenia, w chwili, kiedy ten na niego miał się rzucić, schwycił go za ręce... i tak go trzymając, ugiął go silnie ku ziemi. Fjoletowa głowa Moroka zwisła mu na ramię; oczy zamknęły się... Misjonarz, sądząc, że nastąpiło chwilowe osłabienie po napadzie wściekłości i że nieszczęśliwy może upaść, pofolgował mu... Czując się wolnym, chytry, jak zawsze, Morok porwał się nagle, chcąc znowu rzucić się na Gabrjela. Zdziwiony tym niespodzianym napadem, Gabrjel zachwiał się. Zdobywszy się jednak na siły, Gabrjel, raz jeszcze natężywszy muskuły, zdołał powalić go i przytrzymać kolanami, ruszyć mu się prawie nie dając... Tak go poskromiwszy, obrócił głowę ku drzwiom, chcąc zawołać pomocy, gdy Morok, gwałtownie się rzuciwszy, schwycił go zębami za lewą rękę... Na to straszne, bolesne, głębokie ukąszenie, młody misjonarz nie mógł powstrzymać krzyku bólu i przestrachu... daremnie usiłował wydrzeć się; Morok trzymał go za rękę ściśniętemi konwulsyjnie zębami, jak kleszczami...
Wtem otworzyły się z łoskotem drzwi; kilku odważnych mężczyzn, dowiedziawszy się od przestraszonych chorych, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się ksiądz Gabrjel, przybiegli mu na ratunek. Przybył także posługacz z fajerką i rozpalonemu do czerwoności żelazami; spostrzegłszy go, Gabrjel krzyknął:
— Prędko, prędko, chodź co żywo ze swemi żelazami...
Szczęściem, jeden z przybywających mężczyzn miał wełnianą kołdrę; w chwili, kiedy udało się przecie młodemu misjonarzowi wyrwać rękę z zębów Moroka, zarzucono kołdrę na głowę szaleńcowi i skrępowano bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo, że się gwałtownie szamotał. Wtedy Gabrjeł podniósł się, rozdarł rękaw sutanny i, obnażywszy lewą rękę w miejscu, gdzie było widać głęboką ranę, krwią broczącą, siną, dał znak posługaczowi, aby się do niego zbliżył, schwycił rozpalone do czerwoności żelazo i nieustraszoną ręką przyłożył je raz i drugi do rany, z heroicznym spokojem, na który się zdumieli wszyscy obecni. Lecz niebawem czoło Gabrjala pokryło się dużemi kroplami potu; długie jego włosy przylgnęły do skroni; twarz jego zbladła... zachwiał się na nogach... stracił przytomność i przenieść go musiano do przyległego pokoju, aby mu tam udzielić ratunku.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wkrótce po strasznej scenie Gabrjela z Morokiem, którąśmy opisali, Róża i Blanka weszły pomieszane, przestraszone, w towarzystwie siostry Marty, do obszernej sali, do której naznoszono mnóstwo kobiet, nagle zapadłych na cholerę.
Siostra Marta towarzyszyła córkom marszałka Simon; powiedziawszy im pocichu kilka słów, pokazała im ustawione rzędami łóżka po jednej i po drugiej stronie przepierzenia, potem udała się na drugi koniec sali, dla wydania rozkazów. Jakkolwiek miały mocne postanowienie nie zrażać się przykrym widokiem cierpiących, jednak, na widok smutnej sali, uczuły na chwilę brak odwagi; bolesne przeczucie wzbudziło w nich żal tak heroicznej nieroztropności; nareszcie od kilku minut zaczynały uczuwać zimny, coraz mocniej przejmujący dreszcz; potem bolesne łupanie w skroniach; lecz, nie znając się na tych symptomatach, przypisywały je skutkom przelęknienia, jakiego doznały z powodu Moroka i obie, Róża po jednej stronie przepierzeniu, Blanka po drugiej, zaczęły, każda w swym oddziale szukać nieszczęśliwej guwernantki.
Gabrjel, przeniesiony do pokoju lekarza, mającego dozór nad tym lazaretem, wkrótce odzyskał przytomność. Jego rana, wcześnie przypalona, nie mogła już pociągnąć za sobą szkodliwych skutków; gdy go opatrzono, chciał powrócić do sali kobiet, tam bowiem udzielał ostatniej pociechy jednej umierającej, kiedy mu dano znać o wielkiem niebezpieczeństwie, jakie wyniknąć mogło z wyrwania się Moroka.
Jeszcze dwie siostry, idąc ku temuż końcowi sali, nie zeszły się z sobą... Ich chód był coraz bardziej chwiejny, postępując dalej, musiały przytrzymywać się łóżek, około których przechodziły.
Czując już zawrót i ból głowy, same nie wiedziały, co się z niemi dzieje...
Niestety! biedne sieroty prawie równocześnie zapadły na cholerę. Skutkiem nadzwyczajnego fizjologicznego zjawiska, często się okazującego na bliźniakach, i tym razem znowu tajemna przyczyna, usposobiwszy ich organizację do zupełnie jednakowych wrażeń zmysłowych, zdawała się czynić je podobnemi do dwóch kwiatów na jednej łodydze, które razem się rozwijają, wzrastają, razem więdną i giną.
Róża i Blanka niosły już na swych zmienionych twarzach śmiertelne piętna zarazy, gdy obie wychodziły z oddziałów sali, które przebiegły, szukając swej guwernantki.
Róża i Blanka, aż do owej chwili rozdzielone przepierzeniem, ciągnącem się przez długość sali, widzieć się nie mogły... lecz gdy nareszcie jedna drugą zobaczyła, nastąpiła między niemi scena, na której widok serce się krajało z boleści.