Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
EUGENJUSZ SUE
Żyd
wieczny tułacz
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929
|
Ocean Północny Lodowaty otacza pasmem wiecznych lodów bezludne wybrzeże Syberji i Północnej Ameryki, te najbardziej na Północ wysunięte krańce światów, które przegradza wąska cieśnina Beringa. Miesiąc wrzesień ma się ku schyłkowi. Porównanie dnia z nocą przywróciło pomrokę i burze, właściwe północnej strefie; noc wkrótce zastąpi jeden z owych dni polarnych, tak krótkich, tak żałobnych... Niebo o posępnej fjoletowej barwie, jest słabo oświecone przez słońce bez ciepła, którego tarcza zaledwo wznosząca się nad horyzont blednieje w zestawieniu z oślepiającym blaskiem śniegu, pokrywającego cały obszar stepowy, jak daleko oczy sięgają...
Na północ pustynia ta kończy się pobrzeżem, najeżonem czarnemi, odbrzymiemi skałami: u stóp owej tytanicznej gromady uwięziony jest skamieniały ocean, nieruchome jego fale składają ogromne pasma gór odwiecznego lodu, którego modrawe szczyty giną daleko w śnieżnej mgle... Na wschodzie pomiędzy dwoma klinami przylądka Olikińskiego, wschodniego krańca Syberji, można dostrzec ciemno-zieloną smugę, gdzie posuwają się powoli ogromne bryły lodu... To cieśnina Beringa. Wreszcie, dalej za cieśniną, i górując nad nią, piętrzą się granitowe masy przylądka Galji, ostatniego krańca Ameryki Północnej. Te samotne przestrzenie nie należą już do świata zamieszkałego; wskutek straszliwego zimna, które tu panuje, kamienie pękają, drzewa rozszczepiają się. Żadna istota ludzka nie może, jak się zdaje, wkraczać w samotność owych krain mgły i burz, głodu i śmierci.... A przecież... rzecz dziwna, widać ślady stóp na śniegu, który okrywa granice dwóch lądów, przegrodzonych cieśniną Beringa...
Od strony amerykańskiego brzegu, ślad stopy drobnej i lekkiej, świadczy o przejściu kobiety. Cóż to za stopy, które wśród wstrząśnięć i zawichrzeń natury przemierzają krokiem równym, spokojnym te bezludne przestrzenie? Dążyła ona ku skałom, skąd poprzez cieśninę spostrzec można śnieżyste stepy Syberji. Od strony Syberji ślad większy, głębszy, świadczy, iż szedł tędy mężczyzna. Szedł on również ku cieśninie. Traf, wola lub fatalność zrządziły, iż pod podkutem obuwiem mężczyzny siedem wydatnych gwoździ utworzyło krzyż.
□ □ □
□
□
□
Wszędzie ten ślad zostawia na swej drodze...
Ale wkrótce noc bez zmierzchu zastąpiła ponury dzień... Okropna noc... Uroczyste milczenie... lecz oto koło cieśniny Beringa miga na widnokręgu słabe światełko, łagodne, błękitnawe jakby poprzedzające wejście księżyca... potem jasność zwiększa się i przybiera różową barwę. Na horyzoncie rysują się półkola ogromnej światłości. Ze środka tego jaśniejącego ogniska wytryskają ogromne słupy światła, które, rozjaśniają niebo, ziemię, morze... Wówczas płomieniste odblaski, niby łuny pożaru, ślizgają się po śniegu pustyni, odziewają purpurą błękitnawe wierzchołki lodowych gór i barwią posępną czerwonością wysokie, czarne skały obu lądów. Dosięgnąwszy tak przepysznego promienistego stanu, zorza północna zaczęła blednieć powoli, żywa jej jasność roztopiła się zwolna w połyskliwej mgle.
Październik 1831 roku zbliża się ku końcowi.
Chociaż jeszcze dzień, miedziana lampka oświeca odrapane ściany obszernego poddasza, którego jedyne okno zamknięte jest d!a światła; drabina, której koniec sterczy ponad otwór wnijścia, służy za schody. Tu i ówdzie leżą, porozrzucane bez ładu ma podłodze, kajdany, żelazne ostrokanciaste obręcze, zębate wędzidła, gwoździami najeżone kagańce, długie stalowe laski z drewnianą rękojeścią. W kącie stoi mała przenośna fajerka, podobna do tych, jakich używają konwisarze do topienia cyny; węgle ułożone tam są na suchych wiórach, dość jednej iskry, żeby w ciągu sekundy rozpaliło się wszystko. Niedaleko owego zbioru strasznych narzędzi, podobnych do sprzętów kata, znajduje się broń z wieków dawno minionych, żelazna koszula w oczka tak giętkie, tak delikatne i tak gęste, że robi wrażenie tkaniny ze stali, leży na kufrze, obok naramienników i nagolenników, dobrze zachowanych, przybranych rzemieniami; czekan, duże, długie, trójgraniaste włócznie o jesionowem drzewcu, mocne a lekkie, na których widać ślady świeżej krwi, dopełniają owej zbrojowni, nieco odmłodzonej dwoma tyrolskiemi karabinami, nabitemi, gotowemi do strzału.
Z takim zbiorem morderczego oręża, barbarzyńskich narzędzi, dziwnie mieszały się nader rozmaite przedmioty, jako to: pudełka oszklone, zawierające koronki, różańce, medaliki, Agnus dei, kropielnice, i ujęte w ramy obrazy świętych.
Jedno z owych malowideł na płótnie, jakiemi kuglarze przyozdabiają przód swych bud jarmarkowych, zawieszone było u poprzecznej belki dachu, prawdopodobnie dlatego, żeby się obraz nie psuł będąc zwiniętym przez długi czas.
Płótno to nosiło taki napis:
„Prawdziwe i pamiętne nawrócenie się Ignacego Moroka, przezwanego Prorokiem, w roku 1828 we Friburgu“.
Niedaleko od tych obrazów znajduje się kilka paczek z książkami, które opisują jakim to osobliwym cudem bałwochwalca Morok, nawróciwszy się, nabył naraz nadprzyrodzonej władzy, której oprzeć się nie mogą najdrapieżniejsze zwierzęta, o czem świadczą przedstawienia, dawane przez pogromcę, a będące najlepszym dowodem prawdziwości tego cudownego faktu.
Przez otwór w poddaszu bucha woń przykra, ostra, mocna i przenikająca. Niekiedy słychać głośne i mocne chrapanie, głęboki oddech, po którym następuje głuchy łoskot, jakby wielkich ciał przewalających się i wyciągających ciężko na podłodze. Jeden tylko człowiek znajduje się na poddaszu. Człowiekiem tym jest Morok, pogromca dzikich zwierząt, przezwany Prorokiem.
Liczy on lat przeszło czterdzieści; jest średniego wzrostu, nadzwyczajnie chudy i cienki, długie futro krwawo-czerwonego koloru, podbite czarnem, otula go całkowicie; cerę, białą z natury, powlekło barwą miedzianą życie wędrowne, jakie od dzieciństwa prowadzi, włosy jasno żółtawe, bez połysku, właściwe niektórym ludom krain podbiegunowych, spadają szorstkie i twarde, na ramiona; nos mały, ostry, zadarty; długa — nie jasna już, lecz prawie biała broda otacza wypukłe policzki.
Fizjognomję tego człowieka czynią osobliwszą jeszcze powieki bardzo rozwarte, bardzo podniesione, tak, iż dziką jego źrenicę, okrąża zawsze biała obrączka... Wzrok ten, nieruchomy i nadzwyczajny, wywierał na zwierzęta fascynujące wrażenie. Siedząc przy stoliku, otworzył on podwójne dno małego pudełka, pełnego koronek i innych podobnych drobiazgów, używanych przez osoby pobożne; w tem dnie podwójnem, pod skrytym zameczkiem, znajdowały się listy zapieczętowane, oznaczone jedynie numerem, tudzież, literą alfabetu. Prorok wziął jeden list, włożył do kieszeni futra, potem zamknąwszy tajemnicze podwójne dno, postawił pudełko na półce.
Scena ta odbywa się o godzinie czwartej po południu, w oberży pod Białym Sokołem, jedynej gospodzie w miasteczku Möckern, niedaleko Lipska. Po kilku chwilach ryk chrapliwy i podziemny wstrząsnął poddaszem.
— Judaszu! cicho bądź! — rzekł prorok groźnym tonem, obróciwszy głowę ku otworowi.
Drugie warczenie, głuche, ale równie straszne jak grzmot oddalony, dało się słyszeć znowu.
— Kainie! cicho bądź! — krzyknął Morok, podnosząc się.
Nagle ozwał się trzeci ryk, niewypowiedzianie dziki, straszliwy.
— Śmierć! czy ty nie umilkniesz! — zawołał Prorok i skoczył ku otworowi, przemawiając do trzeciego niewidzialnego zwierza, które nosiło ponure imię śmierci.
Pomimo zwykłej powagi swego głosu, pomimo powtarzanych pogróżek, pogromca zwierząt nie może nakazać milczenia; przeciwnie, wkrótce szczekanie kilku brytanów dołączyło się do tego ryku drapieżnych zwierząt.
Morok, schwyciwszy włócznię, zbliżył się ku drabinie, chciał zejść na dół, lecz wtem ujrzał kogoś wchodzącego przez otwór. Nowoprzybyły miał cerę śniadą i ogorzałą; kamasze skórzane, pyłem okryte, świadczyły, iż długą odbył drogę; na plecach miał torbę przywiązaną rzemieniem.
— Do licha zwierzęta! — zawołał stając na podłodze — możnaby powiedzieć że mnie nie poznają, po trzech dniach mej nieobecności...
Judasz wysunął łapę z klatki... a Śmierć skoczyła jak wściekła... czyż nie poznaje mnie już?
Było to powiedziane po niemiecku. Morok odpowiedział w tymże języku z lekkim okcentem obcym.
— Dobre czy złe nowiny, Karolu? — zapytał niespokojnie.
— Dobre nowiny...
— Spotkałeś ich więc?
— Wczoraj, o dwie mile od Wittenberga.
— Bogu dzięki! — zawołał Morok, składając ręce, z wyrazem wielkiej radości. — A rysopis, czy zgodny?
— Najzupełniej! dwie dziewczyny w żałobie, koń biały, starzec ma długie wąsy, furażerka granatowa, płaszcz szary... i pies sybirski za nim z tyłu.
— Zostawiłeś ich?
— O pół mili... za półgodziny tu staną.
— Czy mówiłeś ze starym?
— Niepodobna... Szedłem za nim aż do wczorajszego noclegu, udając, że spotkałem ich przypadkiem; odezwałem się do wysokiego starca po niemiecku, mówiąc to, co zwykle mówią do siebie piesi wędrowcy: Dzień dobry! i szczęśliwej podróży, kolego!“. Za całą odpowiedź, spojrzał na mnie z ukosa, i końcem kija pokazał mi drugą stronę drogi.
— A na noclegu... nie próbowałeś znowu wdać się w rozmowę?...
— Raz jeszcze... ale tak mnie po grubijańsku przywitał, że nie chcąc popsuć wszystkiego dałem mu pokój. Mówiąc między nami winienem cię ostrzec, że ten człowiek ma minę djablo złą, wierz mi, pomimo siwych wąsów, wygląda na tak krzepkiego jeszcze i tak śmiałego, że, chociaż wychudły jest jak szkielet, nie wiem kto: czy on czy mój towarzysz, Goliat, wziąłby pierwszeństwo w zapasach... Nie znam twoich zamiarów, ale strzeż się, mój panie.. strzeż się...
— Czy przez cały dzień szedłeś za starcem i dwiema dziewczętami? zapytał prorok po chwili milczenia.
— Tak ale z daleka; Wreszcie ponieważ szli wielkim gościńcem, a noc już nadchodziła, przyspieszyłem kroku, żeby ich wyprzedzić i przynieść ci to, co nazywasz dobrą nowiną.
— Bardzo dobrą... tak... bardzo dobrą... i będziesz wynagrodzony, bo gdyby ci ludzie mi się wymknęli...
Prorok zadrżał i nie skończył swych słów. Z wyrazu jego twarzy z tonu mowy, można się było domyślić jak wielką wagę miała dla niego nowina, którą mu przyniesiono.
— Rzeczywiście — podjął Karol — to musi być godne uwagi, przecież ów kurjer rosyjski przybył aż z Petersburga, aby cię, panie, odnaleźć.
Zapewne w celu.
— Któż ci powiedział, że przybycie kurjera ma związek jakiś z tymi podróżnikami? Mylisz się, zresztą jak ci już mówiłem, nie powinieneś się tem interesować!
— Słusznie, panie, wybacz mi. Nie mówmy już o tem.
A teraz muszę zrzucić moją torbę i pójść pomagać Goljatowi karmić zwierzęta, bo już zbliża się pora ich wieczerzy, a może nawet już minęła. Czy nie zapomniał o tem panie, mój gruby olbrzym?
— Goljat wyszedł, nie powinien wiedzieć, że już powróciłeś, nadewszystko nie trzeba, żeby wysoki starzec i młode dziewczęta widzieli cię tutaj, to obudzićby w nich mogło podejrzenia.
— Gdzie chcesz, abym poszedł?
— Idź do małej izdebki w głębi stajni, tam czekaj na moje rozkazy, bo może jeszcze tej nocy wyjedziesz do Lipska.
— Jak chcesz, mam w torbie resztę żywności, posilę się przeto w izdebce przez czas odpoczynku.
I Karol, wszedłszy na drabinę, zniknął powoli. Skinąwszy przyjaźnie swemu słudze na znak pożegnania, prorok przechadzał się czas jakiś w głębokiem zamyśleniu, potem, zbliżywszy się do pudełka z podwójnem dnem, gdzie znajdowały się papiery, wziął stąd dość długi list i przeczytał go kilkakrotnie z największą uwagą.
W czasie gdy opisana poprzednio scena odbywała się w oberży pod „Białym Sokołem“ w Möckern, trzy osoby, których przybycia Morok, pogromca zwierząt dzikich, tak gorąco oczekiwał, zbliżały się spokojnie do tejże oberży, mijając zwolna powabne łąki.
Ścieżką, wydeptaną wśród trawy na łące, jechały zwolna na białym koniu, dwie młode dziewczyny, prawie dwoje dzieci, bo liczyły piętnasty rok, siedząc na szerokiem siodle z łąkiem, gdzie obie trzymały się wygodnie. Wysoki mężczyzna o smagławej twarzy, z długiemi siwemi wąsami, prowadził konia za cugle, i często obracał się ku dziewczętom z wyrazem troskliwości iście rodzicielskiej i pokorą wiernego sługi; podpierał się on długim kijem, na krzepkich jeszcze ramionach miał żołnierski tornister; zakurzone obuwie, chód nieco powolny, świadczyły, iż oddawna wyruszył w drogę. Pies, z rodzaju takich, które ludy północne zaprzęgają do sanek, mocne zwierzę, wzrostu, kształtu i sierści wilka, szedł pilnie za przewodnikiem małej karawany, nie odstępując ani na krok swego pana.
Zwano go Ponurym.
Dwie te siostry bliźnięta, dzięki słodkiemu kaprysowi matki, nosiły imiona Róży i Blanki; były teraz sierotami, o czem świadczyło ich smutne żałobne ubranie, dość zniszczone już. Nadzwyczajnie podobne do siebie, jednego wzrostu: trzeba było stale na nie patrzeć, aby rozróżnić jednę od drugiej. Jedna tylko zachodziła między niemi różnica w dniu, w którym je poznajemy: Róża czuwała nad siostrą, i pełniła dzisiaj obowiązki Starszej, obowiązki dzielone pomiędzy niemi, według pomysłu ich przewodnika; stary żołnierz z czasów cesarstwa, fanatyk karności wojskowej, uważał za stosowny kolejny rozdział między dwiema sierotami, subordynacji, i zwierzchnictwa. Greuze‘a natchnąłby widok tych dwóch ślicznych twarzyczek dziewcząt, w aksamitnych czarnych czapeczkach, z pod których wymykały się obficie duże kędziory jasno-kasztanowatych włosów, spływając na szyję, i na ramiona, i otulając okrągłe, rumiane, atłasowe, świeże ich twarze; czerwony goździk, zwilżony rosą, nie miał bardziej aksamitnego szkarłatu, nad ich kwitnące usta, błękit pierwiosnka wydawałby się ciemnym, obok wilgotnego lazuru ich dużych oczu, czyste i białe czoło, mały, kształtny nos, dołek na brodzie, nadawały tym powabnym twarzyczkom przedziwny wyraz niewinności i miłej dobroci.
Przewodnik sierot, mężczyzna lat około pięćdziesięciu pięciu, o wojskowej postawie, należał do nieśmiertelnego typu żołnierzy Republiki i Cesarstwa, tych dzielnych dzieci narodu, które w ciągu jednej kampanji przekształciłyby się w najdzielniejszych żołnierzy świata; niegdyś grenadjer konny gwardji cesarskiej, przezwany był Dagobertem; poważne i surowe jego oblicze, nosiło wydatne cechy; siwe, długie, gęste wąsy, całkiem zakrywały dolną wargę i łączyły się z brodą; chude policzki, ceglastego koloru, zgrubiałe jak pergamin były starannie wygolone; gęste brwi, jeszcze czarne, prawie zakrywały jasne, błękitne oczy; złote kolczyki spadały aż na wojskowy kołnierz z białą wypustką; skórzany pas obwiązywał płaszcz wojskowy z szarego grubego sukna, a granatowa furażerka z czerwoną obwódką, przechylona na lewy bok, okrywała mu łysą głowę.
Niegdyś obdarzony Herkulesową siłą, ale zawsze ze lwiem sercem, dobry i cierpliwy, ponieważ był odważny i silny, Dagobert, pomimo surowego oblicza, odnosił się do sierot z niezwykłą troskliwością, uprzedzając ich chęci z osobliwą, prawie macierzyńską czułością...
Kiedy niekiedy, nie zatrzymując się wszakże, obracał się, aby pogładzić lub powiedzieć dobre słowo białemu konikowi, dźwigającemu sieroty, a którego kresy nad oczyma i długie zęby zdradzały wiek podeszły; dwie głębokie blizny, jedna na boku, druga na piersiach, świadczyły, że koń ten znajdował się w gorącym ogniu, dlatego też nie bez pewnej dumy potrząsał niekiedy starym wojskowym munsztukiem; chód jego był regularny, uważny i pewny; maść gładka; nie był chudy, obfita piana, pokrywająca wędzidło, świadczyła o zdrowiu, jakiego nabywają konie przez ciągły, ale umiarkowany trud, długiej, lecz nie śpiesznej podróży; chociaż był w drodze od sześciu miesięcy, dzielny konik niósł wesoło, jak przy wyjściu, dwie sieroty i dość ciężki tłómoczek, przywiązany do siodła.
Konik ten nosił imię: Jowialny, był też istotnie krotochwilny i popisywał się żarcikami, których ofiarą był pies.
Ten ostatni, zapewne dla kontrastu, nazwany Ponurym, nie odstępując na krok swego pana, szedł blisko Jowialnego, który czasem brał go zlekka za grzbiet, podnosił w górę i tak trzymał przez chwilę; pies opatrzony gęstemi kudłami, i oddawna zapewne nawykły do żartów swego towarzysza, poddawał się temu ze stoicyzmem; niekiedy tylko, gdy zabawa trwała zbyt długo, Ponury obracał głowę, warcząc. Jowialny wówczas natychmiast spuszczał go na ziemię. Mała karawana postępowała niecierpliwie pragnąc zdążyć przed nadejściem nocy do miasteczka Möckern, które widniało na górze.
Dagobert kiedy niekiedy spoglądał wokoło siebie, i zdawało się, że coś sobie przypominał; powoli jego oblicze zasępiło się, gdy już znajdował się blisko młyna, którego łoskot zwrócił jego uwagę, zatrzymał się pokilkakroć kręcąc długie wąsy, dwoma palcami, wielkim i małym: był to jedyny znak, którym objawiał wzruszenie mocne i ukryte.
Jowialny zatrzymał się nagle za panem, Blanka uniosła głowę; spojrzenie jej zwróciło się na siostrę, do której słodko się uśmiechnęła, potem obie spojrzały po sobie z zadziwieniem, widząc Dagoberta nieruchomego, z rękami założonemi na długim kiju, wzruszonego boleśnie i głęboko...
Sieroty znajdowały się wówczas u stóp małego pagórka, którego wierzchołek ginął śród gęstych liści ogromnego dębu, posadzonego w połowie tego wzgórza. Rózia, widząc Dagoberta nieruchomego i zamyślonego, pochyliła się z siodła, i oparłszy drobną białą rękę o ramię żołnierza, stojącego tyłem, rzekła mu łagodnie:
— Co ci jest, Dagobercie?
Weteran obrócił się; z wielkiem zadziwieniem obie siostry spostrzegły dużą łzę, która skreśliwszy wilgotną brózdę po zgrubiałej twarzy, zniknęła w ogromnych wąsach. Po chwili wahania, żołnierz przeciągnął spracowaną ręką po oczach, i rzekł do sierot głosem wzruszonym, pokazując dąb, przy którym zatrzymał się.
— Zasmucę was, biedne moje dzieci... ale, to rzecz tak święta... to co wam powiem... A więc! lat osiemnaście minęło... od dnia przed wielką bitwą pod Lipskiem, kiedy to zaniosłem ojca waszego pod to drzewo... dwa razy szablą cięty był w głowę... kulą raniony w ramię... tutaj, on i ja, co także dwie rany piką odebrałem, zostaliśmy wzięci do niewoli, i przez kogóż jeszcze, przez renegata... tak, przez francuza, zdrajcę, markiza, emigranta, pułkownika w nieprzyjacielskiej służbie... a który później... Wreszcie kiedyś... dowiecie się o wszystkiem...
Słysząc to dwie sieroty, jedną myślą przejęte, zsunęły się z konia, trzymając się za ręce, poszły ku staremu dębowi i uklękły. Potem, tuląc się jedna do drugiej, zapłakały, a stojący za niemi żołnierz, założywszy ręce na kiju, opierał na nich obnażone czoło.
— Pójdziemy... pójdziemy, nie trzeba martwić się — rzekł łagodnie po chwili — może też odnajdziemy generała Simon, w Paryżu — dodał; — powiem wam o tem dzisiejszego wieczora na noclegu... Umyślnie odkładałem dotąd opowiedzenie wam wielu rzeczy o waszym ojcu; miałem przyczynę po temu... bo dzień dzisiejszy jest niejako rocznicą.
— Płaczemy, bo myślimy także o naszej matce — rzekła Rózia.
Żołnierz podniósł sieroty, wziął je za rękę, i patrząc kolejno to na jednę to na drugą, z wyrazem najszczerszego przywiązania:
— Nie smućcie się moje dzieci — rzekł. Matka wasza była najpoczciwszą kobietą, to prawda... Gdy mieszkała w Polsce, nazywano ją Perłą Warszawy, nazwać ją należało perłą świata całego... Bo na całym świecie trudno znaleźć coś podobnego... Cóż wam matka zaleciła umierając? Abyście często o niej myślały, lecz nie martwiły się, na to wam nie pozwoliła.
— Masz słuszność, Dagobercie. — Nie będziemy się już smuciły.
Sieroty otarły łzy. Stary żołnierz, widząc je mniej smutne, odrzekł:
— Dobrze, moje dzieci, wolę widzieć was szczebiocące, jak dziś rano i wczoraj... śmiejące się ukradkiem, kiedy niekiedy nie odpowiadałyście na to, co mówiłem... takeście się zagawędziły...
Tak, tak, moje panienki... Ha tak, odpocznijcie jeszcze przez kilka chwil, a potem w drogę, bo już późno, a musimy być w Möckern przed nocą... abyśmy jutro bardzo rano wybrali się w dalszą podróż.
— Mamy jeszcze daleką, bardzo daleką drogę? — zapytała Rózia.
— Żeby dostać się do Paryża?... Tak, dzieci moje, ze sto popasów... Nie jedziemy szybko — ale przecież postępujemy naprzód, i odbywamy podróż tanim kosztem, boć nie mamy wiele pieniędzy; dla was izdebka, dla mnie siennik u waszych drzwi, Ponury na moich nogach, trochę świeżej słomy na podściółkę dla starego Jowialnego, otóż nasze koszta podróży; o jedzeniu nie wspominam, bo razem jecie tyle, co jedna mysz, a ja nauczyłem się w Egipcie i Hiszpanji być głodnym wtedy tylko, kiedy sobie mogę na to pozwolić...
W drodze każdy grosz oszczędzony jest zyskiem, zwłaszcza dla ubogich, jak my, ludzi, bo trzeba przecież, abyśmy mieli za co dostać się do Paryża... dla pokazania waszego medaljonu, strzeżcie go więc, z największą pilnością, od czasu do czasu spojrzyjcie, czy go macie przy sobie.
— Święta to dla nas rzecz, boć dostałyśmy go od umierającej matki.
— Słusznie, i powtarzam, strzeżcie go pilnie, aby go nie zgubić przypadkiem.
— Oto jest!
I Blanka wyjęła z zanadrza bronzowy medalik, który miała zawieszony na szyi na łańcuszku z takiegoż metalu.
Medalik ten nosił na dwóch stronach następujące napisy:
Ofiara |
W Paryżu |
— Pomówimy o tem wszystkiem dziś wieczór na noclegu — odpowiedział Dagobert — już późno, jedziemy: schowaj dobrze medaljon i w drogę; mamy blisko godzinę drogi do Möckern... Nuże, biedne moje dzieci, raz jeszcze rzućcie okiem na ten pagórek, gdzie waleczny wasz ojciec upadł... a potem na koń! na koń! Dwie sieroty rzuciły ostatnie, pobożne spojrzenie na miejsce, które obudziło tak smutne wspomnienia w ich przewodniku, i przy jego pomocy wsiadły znowu na konia.
Wkrótce przybyli do miasteczka.
Wszedłszy do Möckern Dagobert zapytał o najtańszą oberżę, odpowiedziano, że jest jedna tylko: oberża pod Białym Sokołem.
Już kilkakrotnie pogromca zwierząt niecierpliwie otwierał okiennicę w okienku swego poddasza, wychodzącego na dziedziniec oberży pod Białym Sokołem, wyglądając przybycia dwóch sierot i żołnierza; nie widząc ich, chodził znowu powoli, z rękami założonemi na piersiach, ze spuszczoną głową, obmyślając środki wykonania planu, jaki sobie ułożył.
Pomimo dzikiej powierzchowności, nie zbywało temu człowiekowi na pojętności; odwaga, jakiej dowód składał w czasie swych przedstawień, mowa niekiedy mistyczna i uroczysta, surowa hipokryzja nadawały mu pewien rodzaj wpływu na mieszkańców okolic, które często odwiedzał podczas swych wędrówek.
Niema wątpliwości, że na długo przed swem nawróceniem się Morok oswoił się z obyczajami dzikich zwierząt... Urodzony w północnej Syberji, był za młodu jednym z najśmielszych myśliwych na niedźwiedzie i renifery; później, w roku 1815 zostawszy przewodnikiem inżyniera rosyjskiego, wysłanego na zwiedzenie krain podbiegunowych, towarzyszył mu potem do Petersburga; tu przeżywszy różne zmiany losu zaliczony został w poczet kurjerów carskich. Dla tych ludzi nie istnieją niesprzyjające pory roku, ani przeszkody, ani trudy, ani niebezpieczeństwa, mają oni do wyboru dwie tylko rzeczy: paść w drodze, lub spełnić otrzymane rozkazy przybyć tam dokąd ich wysłano, łatwo więc pojąć śmiałość wytrwałość i rezygnację ludzi, nawykłych do podobnego życia.
Morok ciągle się przechadzał po poddaszu.
Noc nadeszła, a trzy osoby, na które z taką niecierpliwością oczekiwał, jeszcze nie przybyły. Chód jego stawał się coraz bardziej niespokojny i przerywany.
Wtem zatrzymał się niespodzianie, pochylił głowę ku oknu i słuchał. Miał słuch tak wrażliwy jak człowiek dziki.
— Otóż są!... zawołał.
I źrenice jego zabłysły szatańską radością. Posłyszał stąpanie człowieka i konia.
Podszedł do okienka poddasza, ostrożnie uchylił okiennicę i ujrzał wjeżdżające konno na podwórze oberży dwie dziewczyny, i prowadzącego je żołnierza. Będąc pewnym zdobyczy, zamknął okno.
Pomyślawszy jeszcze przez kwadrans, zapewne dla ostatecznego zdecydowania swych projektów, wychylił się przez otwór, gdzie stała drabina zamiast schodów, i zawołał:
— Goljat!
— Jestem... Przychodzę z jatek, niosę mięso.
Szczeble drabiny zachwiały się, i ogromna głowa pokazała się wkrótce narówni z podłogą.
Goljat, słusznie tak nazwany (miał przeszło sześć stóp wzrostu, a barczysty był jak Herkules), był szkaradny; zezowate oczy kryły się pod niskiem, a wydatnem czołem, w szerokich szczękach, opatrzonych zębami podobnemi do kłów, trzymał kawał surowego mięsa wołowego, wagi dziesięciu lub dwunastu funtów; uważał zapewne, iż wygodniej tak trzymać mięso, aby móc rąk używać do przytrzymywania się podczas wejścia na drabinę, która chwiała się pod jego ciężarem.
Stanąwszy, Goljat rozwarł swoje kły, otworzył gębę, upuścił na ziemię ćwiartkę wołu i oblizał skrwawione wąsy. Potwór ten, łącząc przyjemne z pożytecznem, występował podczas przedstawień Moroka, pożerając na oczach widzów kilka funtów surowego mięsa.
— Porcja Śmierci i moja są tam na dole, ta zaś będzie dla Kaina i Judasza — rzekł... a gdzie nóż? Zamiast odpowiedzieć, Morok zaczął go zapytywać:
— Czy byłeś na dole, kiedy ci nowi podróżni przyjechali do oberży?
— Tak, powracałem z jatek.
— Czy wiesz... gdzie dano mieszkanie tym podróżnym?
— Gospodarz zaprowadził dziewczyny i starego w dziedziniec, do budynku co wychodzi na pole! Straszliwe wycie, wstrząsnąwszy poddaszem, przerwało mowę Goljata:
— Czy słyszysz? — zawołał — zwierzęta z głodu aż wściekają się. Nigdy nie widziałem Judasza i Kaina tak złych, jak tego wieczora, skaczą po klatce, aż strach żeby nie podruzgotali... A oczy Śmierci iskrzą się bardziej niż kiedykolwiek... rzekłbyś dwie świece!
— Czy stary został z dziewczętami? — zapytał Morok.
Goljat zdumiony, że bez względu na jego nalegania pan nie myśli o wieczerzy zwierząt, patrzył na Moroka ze wzrastającem zadziwieniem.
— Pytałem się, czy stary został z dziewczętami?
— Nie, zaprowadziwszy konia do stajni, prosił o szaflik, wodę, i w sieni, przy świetle latarni... pierze... Teraz, kiedy odpowiedziałem, mistrzu, pozwól mi się zająć wieczerzą zwierząt.
Po chwili milczenia, Morok rzekł:
— Nie będziesz dzisiaj wieczorem karmić zwierząt.
Goljat nic nie odpowiedział, wytrzeszczył zezowate ogromne oczy, złożył ręce, i cofnął się o dwa kroki.
— No, cóż, czy słyszysz? — rzekł Morok z niecierpliwością. Czy powiedziałem wyraźnie?...
— Nie dać im jeść? Kiedy mięso jest tutaj, kiedy ich wieczerza już o trzy godziny spóźniła się!... Zawołał Goljat z coraz większem przerażeniem. — Chcesz więc, żeby stało się nieszczęście dziś wieczorem... zwierzęta poszaleją z głodu!
— Tem lepiej!
— Ależ do djabła ja też jestem głodny!
— To jedz, któż ci przeszkadza? Jadasz surowe mięso — więc masz tutaj gotową kolację!
— Nigdy nie jem, jeżeli moje zwierzęta nie jedzą.
— A ja powiadam ci, że, jeśli nakarmisz zwierzęta, to cię wypędzę.
Goljat wydał coś w rodzaju ryku niedźwiedzia, spoglądając na Moroka wzrokiem osłupiałym i zagniewanym. Morok, wydawszy te rozkazy, przechadzał się się wzduż i wszerz poddasza, pogrążony w zadumie. Potem obróciwszy się do Goljata, zatopionego wciąż jeszcze w głębokiem zdumieniu, rzekł:
— Czy pamiętasz dom burmistrza, gdzie byłem wieczorem dla pokazania mego pozwolenia, i którego żona kupiła książeczki i różaniec?
— Tak — odpowiedział olbrzym opryskliwym tonem.
— Idź, i zapytaj się służącej, czy mogę być pewny, iż zastanę burmistrza w domu jutro wczesnym rankiem. Może będę miał mu powiedzieć coś ważnego, a w każdym razie proszę, żeby nie wychodził z domu, nim się ze mną zobaczy.
— Dobrze... ależ zwierzęta... czy nie mógłbym dać im jeść, nim pójdę do burmistrza? Przynajmniej rysiowi... ten najgłodniejszy... No, mistrzu, przynajmniej Śmierci?
— Ależ właśnie rysia specjalnie zabraniam ci karmić, specjalnie jego.
— Na rogi djabelskie! — krzyknął Goljat. — Nie rozumiem nic a nic. Szkoda, że Karola tu niema, on taki dowcipny, pomógłby mi zrozumieć, dlaczego nie pozwalasz mi karmić głodnych zwierząt.
— Czy prędko Karol powróci?
— Już powrócił... i odjechał... po raz drugi.
— Cóż się więc tu dzieje? Jest w tem coś, Karol przyjeżdża, wyjeżdża... i...
— Nie o Karola tu idzie, lecz o ciebie; ty jesteś dowcipny, kiedy chcesz... tak dowcipny, jak on. — I Morok poufale poklepał po ramieniu olbrzyma, zmieniając nagle wyraz twarzy i sposób mówienia. Ot naprzykład można zarobić dziesięć florenów tej nocy a ty będziesz tyle dowcipny, że je dostaniesz... pewny tego jestem.
— W takim interesie, tak, jestem dowcipny — rzekł olbrzym, uśmiechając się z głupowatą i zadowoloną miną. — Cóż trzeba uczynić, żeby zarobić te dziesięć florenów?
— Zobaczysz... Naprzód pójdziesz do burmistrza, lecz pierwej jeszcze rozpalisz tę fajerkę (wskazał ją gestem Goljatowi).
— Tak, mistrzu... — rzekł olbrzym z głupowatą pokorą, wyrzekłszy się chęci zbadania przyczyn dziwnego postanowienia Moroka względem zwierząt, które głód mógł doprowadzić do szaleństwa.
— Włożysz w fajerkę tę laskę stalową, aby się rozpaliła do czerwoności, — dodał Morok.
— Tak, mistrzu.
— Zostawisz ją tam, pójdziesz do burmistrza i powróciwszy będziesz czekać tu na mnie.
— Tak mistrzu.
— Ciągle utrzymywać będziesz ogień w fajerce.
— Tak, mistrzu.
Morok miał już wychodzić; lecz obróciwszy się zapytał:
— Powiadasz, że stary pierze bieliznę w sieni?
— Tak, panie.
— Nie zapomnij niczego, laska stalowa w ogniu, do burmistrza, wrócisz tu czekać na moje rozkazy.
Goliat nie mylił się... Franciszek Beaudoin, znany pod imieniem Dagoberta, prał bieliznę z niezachwianą powagą, jaką zachowywał we wszelkich okolicznościach. Zastanowiwszy się nad zwyczajami żołnierza podczas kampanji, nie będziemy dziwić się, że ten starzec sam wykonywał pracę, tak rzadko wykonywaną przez mężczyzn; zresztą, Dagobert myślal jedynie o oszczędzeniu chudej sakiewki sierot i uwolnieniu ich od wszelkiej pracy, wszelkich kłopotów; wieczorem przeto na noclegu, oddawał się różnym kobiecym czynnościom.
Dagobert prał więc bieliznę w sieni oberży, ku wielkiemu zdziwieniu kilku popijających piwo, którzy z dużej izby, gdzie siedzieli, spoglądali na niego z ciekawością.
W istocie, było to dość pocieszne widowisko.
Morok w tej chwili wszedł do sieni; spostrzegłszy żołnierza, przez kilka sekund nader bacznie wpatrywał się w niego; potem, zbliżywszy się, rzekł po francusku, żartobliwym tonem:
— Jak widać, kolego, nie macie zaufania do praczek Möckernskich?
Dagobert, nie przestając prać, zmarszczył brwi, obrócił trochę głowę, spojrzał przelotnie na Moroka, i nic nie odpowiedział.
Zdziwiony milczeniem, Morok mówił dalej:
— Nie mylę się... jesteś Francuzem, mój waleczny, zresztą świadczą o tem słowa, wykłóte na twojem ramieniu, a po wojskowej postawie zgadnąć łatwo, żeś stary żołnierz z czasów cesarstwa. Uważam przeto, żeś bohater... kończycie jednak na wrzecionie...
Dagobert milczał, ale przygryzł wąsa i z większą jeszcze szybkością mydlił bieliznę, bo twarz i słowa pogromcy zwierząt zrobiły na nim wrażenie przykszejsze, niżeli chciał pokazać. Nie zrażając się bynajmniej, Morok znowu się odezwał:
— Pewien jestem, mój waleczny, że nie jesteś ani głuchy, ani niemy; dlaczegóż więc nie chcesz odpowiadać?
Dagobert straciwszy cierpliwość, prędko odwrócił głowę, spojrzał na Moroka i rzekł grubjańskim tonem:
— Ja was nie znam! i znać nie chcę: dajcie mi pokój!
I wziął się znowu do roboty.
— Ależ zawiera się znajomość... przy kieliszku reńskiego wina pogadamy o naszych wyprawach... bo ja także widziałem wojnę, i ja... ostrzegam was i to może was uczyni trochę grzeczniejszym...
Na łysem czole Dagoberta żyły mocno nabrzmiały; w spojrzeniu i głosie upartego natręta upatrywał, że szuka zaczepki; ale jednak się wstrzymał.
Naigrawanie się było już otwartem; zuchwałość i chęć zaczepki dawały się widzieć w bezczelnem spojrzeniu Moroka. Sądząc, że z podobnym przeciwnikiem przyjść może do poważnej kłótni, Dagobert postanowił unikać jej wszelkiemi sposobami, wziął szaflik w ręce i przeszedł na drugi koniec sieni, spodziewając się tem zakończyć scenę, która na tak ciężką próbę narażała jego cierpliwość. Radość zabłysła w dzikiem oku pogromcy zwierząt. Biała obrączka otaczająca jego źrenicę, zdawało się, iż się rozszerzyła; zapuścił dwa lub trzy razy rękę swą w długą żółtawą brodę, na znak zadowolenia, potem zbliżył się powoli do żołnierza, w towarzystwie kilku ciekawych, którzy wyszli z izby gościnnej. Pomimo całej flegmy, Dagobert, zdziwiony i obrażony bezczelnem natręctwem Moroka, chciał zrazu palnąć go w łeb deską, na której prał bieliznę; lecz pomyślawszy o sierotach, pohamował się. Założywszy ręce na piersi, Morok rzekł mu suchym i pogardliwym tonem:
— Doprawdy, niegrzeczny jesteś... panie mydlarzu? Potem zwróciwszy się do widzów, mówił po niemiecku: — Powiadam temu Francuzowi z długiemi wąsami, że jest niegrzeczny... Zobaczymy, co odpowie; może wypadnie dać mu nauczkę: strzeż mię Boże, żebym miał być kłótnikiem — dodał ze skruszoną miną — ale Pan mię oświecił, Jego dziełem jestem, i przez cześć ku Niemu, winienem nakazać szacunek dla jego dzieła...
Ta mistyczna i urągliwa mowa wielce przypadła do smaku ciekawym: odgłos imienia Moroka doszedł aż do Moeckern. Spodziewali się jutro widowiska, a ten wstęp mocno ich bawił. Na tę zaczępkę przeciwnika, Dagobert nie mógł się wstrzymać od odezwania się po niemiecku:
— Rozumiem po niemiecku... mów po niemiecku, zobaczymy!
Nadeszli nowi widzowie i przyłączyli się do pierwszych; awantura stawała się coraz ciekawszą; otoczono dokoła rozmawiających, a Morok rzekł po niemiecku:
— Powiedziałem, że jesteś niegrzeczny, teraz powiem, że jesteś bezczelny grubjanin; cóż na to odpowiesz?
— Nic... rzekł Dagobert, biorąc się do drugiej sztuki bielizny.
— Nic... mówił dalej Morok — to niewiele, ja będę mniej krótkim, i powiem, że jeżeli uczciwy człowiek ofiaruje grzecznie kieliszek wina obcemu, ten obcy nie ma prawa odpowiadać po grubjańsku... albo...
— Albo? — przerwał Dagobert, nie patrząc na Moroka.
— Albo, winien mi jesteś dać satysfakcję... Powiedziałem już, że i ja znam wojnę; dziś wieczorem znajdziemy tu gdziekolwiek dwa pałasze, a jutro rano, o świcie, za murem, możemy zobaczyć jakiego koloru jest nasza krew... jeżeli ona płynie w twoich żyłach!...
To wyznanie trwożyć nieco zaczęło widzów, którzy nie spodziewali się tragicznego rozwiązania.
— Bić się? Otóż śliczna myśl — zawołał jeden... aby was obu wzięto do kozy; prawa o pojedynkach są bardzo srogie.
— Zwłaszcza kiedy rzecz idzie o biednych ludzi — odezwał się drugi. — Gdyby was przydybał z bronią w ręku burmistrz, posadziłby obu do kozy, i dwa lub trzy miesiące czekalibyście w więzieniu, nim wyrok zapadnie.
— Czyżbyście chcieli mas zaskarżyć? — zapytał Morok.
— Nie, bynajmniej! — rzekli widzowie — Pogódźcie się... dajemy wam przyjacielską radę... korzystajcie z niej, jeżeli chcecie...
— Mniejszać o więzienie, nie dbam o to! — zawołał Morok. — Niech tylko znajdę dwa pałasze... a zobaczymy, czy jutro rano ja pomyślę o tem, co zechce powiedzieć lub zrobić burmistrz?
— A cóż będziesz robił z dwoma pałaszami? — zapytał flegmatycznie Dagobert.
— Kiedy mieć będziesz jeden w ręku, a ja drugi, wtedy zobaczysz... Pan nakazuje bronić swego honoru.
Dagobert wzruszył ramionami, związał bieliznę w chustkę, otarł mydło, staranie zawinął je w ceratę, potem gwiżdżąc przez zęby ulubioną swoją piosnkę: „De Firlemont“, postąpił krokiem naprzód.
Morok zmarszczył brwi i zaczął lękać się, aby zaczepka nie skończyła się niczem. Posunął się ku Dagobertowi, stanął naprzeciw niego, jakby chcąc mu zamknąć drogę, a złożywszy ręce na piersiach, mierząc go okiem, rzekł z największą pogardą:
— Tak więc, stary żołnierz tego rozbójnika Napoleona zda się tylko na praczkę, a bić się nie chce!...
— Nie chce bić się... odpowiedział Dagobert mocnym głosem, ale okropnie bledniejąc.
Nigdy może żołnierz nie okazał sierotom, powierzonym swojej opiece, większego dowodu przywiązania i poświęcenia. Dla człowieka jego charakteru, dać się bezkarnie znieważać, i nie przyjmować wyzwania, było nadzwyczajnie wielką ofiarą.
— A więc, jesteś podły... jesteś tchórz... sam się przyznajesz...
Na te słowa Dagobert zacisnął pięści i już miał rzucić się na Moroka, gdy obezwładniła go myśl o dwojgu dzieciach, i o smutnych przeszkodach, jakie pojedynek, szczęśliwy lub nieszczęśliwy, mógłby nasunąć ich podróży.
Ale uniesienie gniewu żołnierza, lubo chwilowe, tak było znaczącem, wyraz jego surowej twarzy, bladej i oblanej potem, tak straszny, że Morok i ciekawi widzowie cofnęli się.
Głębokie milczenie panowało przez kilka sekund, a przez nagłą odmianę, życzliwość powszechna obecnych przechyliła na stronę Dagoberta. Jeden z widzów rzekł do otaczających:
— Nie, ten człowiek nie jest tchórzem...
— Nie, doprawdy — powtórzył drugi.
— Więcej mu potrzeba odwagi do odrzucenia wyzwania, niżeli do przyjęcia... Zresztą Morok niedobrze postąpił, szukając z nim kłótni; wszak to cudzoziemiec...
— I jako cudzoziemiec, gdyby się pojedynkował i został złapany, posiedziałby długi czas w więzieniu...
— A oprócz tego — dodał inny — on podróżuje z dwiema panienkami. Czyliż w takiem położeniu wypada mu bić się za lada fraszkę? Gdyby był zabity lub uwięziony, cóżby się stało z biednemi dziećmi?...
Dagobert obrócił się ku mówiącemu te słowa. Był to gruby mężczyzna, o szczerem i otwarłem obliczu; żołnierz podał mu rękę i rzekł wzruszonym głosem:
— Dziękuję ci, panie!
Niemiec uścisnął serdecznie rękę Dagoberta.
— No, panie — dodał, trzymając ciągle w swoich rękach rękę żołnierza — uczyń jednę rzecz... wypij z nami wazę ponczu, a zmusimy tego djabelskiego proroka, aby wyznał, że zanadto cię rozgniewał i abyście się stuknęli szklankami.
Pogromca zwierząt, straciwszy teraz nadzieję pożądanego rozwiązania sceny, spodziewał się bowiem, iż żołnierz przyjmie wyzwanie, z dziką pogardą patrzył na tych, którzy nie chcieli go popierać; powoli złagodziły się rysy jego twarzy, a uważając za przydatne do swych zamiarów ukrycie gniewu, zbliżył się ku żołnierzowi i rzekł dość grzecznie:
— No, posłuszny jestem tym panom, wyznaję, że zawiniłem, wasze złe przywitanie obraziło mnie, nie byłem panem siebie... powtarzam, iż zawiniłem — Pan nakazuje pokorę... Przepraszam was... rany, jakie tu widzę... na waszem ramieniu, przekonywują dostatecznie, że nie jesteście tchórzem... Raz jeszcze przepraszam.
Taki dowód umiarkowaniu i żalu zyskał poklask i pochwałę widzów.
— On was przeprasza, nie możecie zaprzeczyć, mój waleczny — rzekł jeden z widzów do Dagoberta — pójdźmy, wypijmy razem, zapraszamy was z całego serca, przyjmijcie to takiem sercem...
— Tak, przyjmijcie, prosimy was, w imieniu waszych pięknych panienek — rzekł gruby mężczyzna, chcąc tem nakłonić Dagoberta.
Ten, rozrzewniony serdeczną uprzejmością Niemca, odpowiedział:
— Dziękuję, panowie... jesteście zacni ludzie. Lecz kto przyjmuje zaprosiny do picia, musi także sam zapraszać zkolei...
— No! zgoda... ma się rozumieć... każdy po kolei... rzecz sprawiedliwa. My zapłacimy za pierwszą wazę ponczu, a wy za drugą.
— Bieda nie hańbi nikogo — rzekł Dagobert. — Otwarcie przeto powiem, że nie jestem w stanie zaprosić was po kolei; długą jeszcze drogę mamy przed sobą, i nie powinienem czynić niepożytecznego wydatku.
Żołnierz rzekł te słowa z godnością tak szczerą, ale przytem tak mocną, iż Niemcy nie śmieli wznowić zaprosin, pojmując, że człowiek o charakterze Dagoberta przyjąć ich nie może bez poniżenia się.
— No, szkoda... — rzekł gruby mężczyzna. — Chętniebym wypił razem z wami. Dobranoc, mój waleczny żołnierzu!... dobranoc... Już późno, gospodarz pod Białym Sokołem wypchnie nas za drzwi.
— Dobranoc, panowie — odpowiedział Dagobert, idąc do stajni, aby dać koniowi drugą porcję owsa.
Morok zbliżył się ku niemu i rzekł pokornym głosem:
— Przyznałem się do winy, przeprosiłem was... Nic mi nie odpowiedzieliście... czyliż jeszcze gniewacie się na mnie?
— Jeżeli kiedy spotkam się z tobą... gdy już dzieci moje potrzebować mnie nie będą — rzekł weteran głuchym i przytłumionym głosem — powiem ci dwa słowa, a te będą nie długie. — Potem obrócił się tyłem do Moroka, który powoli opuścił dziedziniec.
Oberża Pod Sokołem tworzyła równoległobok. W jednym jego końcu wznosił się główny budynek; w drugim oficyna, gdzie znajdowało się kilka tanich stancyj dla ubogich podróżnych; korytarz sklepiony prowadził stąd w pole; po obu stronach dziedzińca ciągnęły się stajnie i szopy, a nad niemi poddasza i składy.
Dagobert, wszedłszy do stajni, wziął porcję owsa przygotową dla swego konia; wsypał w kosz i potrząsnął, zbliżając się do Jowialnego.
Ku wielkiemu jego zdziwieniu, stary towarzysz drogi nie odpowiedział wesołem rżeniem na szelest owsa potrząsanego w koszu; niespokojny Dagobert zawołał przyjaznym głosem na Jowialnego; ale ten nie zwracając bynajmniej ku panu pojętnego oka i nie kopiąc przedniemi nogami z niecierpliwością, stał nieruchomy.
Coraz mocniej zdumiony żołnierz postąpił jeszcze bliżej: przy słabym blasku stajennej latarni ujrzał biedne zwierzę w stanie największej trwogi, nogi podkurczone, głowa zadarta do góry, uszy stulone, nozdrza wydęte; napinał postronek, jakby chcąc zerwać, aby móc się oddalić od przegrody, o którą opierał się żłób i drabinka na siano: obfity, zimny pot oblewał go sinawą barwą, zamiast lśniącej się i srebrzystej, sierść była najeżona; kiedy niekiedy konwulsyjny dreszcz przebiegał po nim.
— No!... no! stary Jowialny... — rzekł żołnierz, stawiając kosz na ziemi, aby pogładzić konia — jesteś więc, jak twój pan... boisz się? — dodał z goryczą, wspomniawszy na obrazę, jaką musiał znieść dla dobra sierot. — Boisz się... ty, który przecież nie jesteś tchórzem...
Bez względu na pieszczoty i głos pana, koń ciągle okazywał przestrach; mniej wszakże napinał postronek, posunął nozdrza ku ręce Dagoberta z wahaniem, i wąchając głośno, jakby powątpiewał, czy to on.
— Nie poznajesz mnie więc! — zawołał Dagobert — dziać się tu musi coś nadzwyczajnego!
I poglądał wkoło siebie z niepokojem. Stajnia była obszerna, ciemna, ledwie oświecona przez latarnię wiszącą u pułapu, zasnutego pajęczyna; w drugim końcu, oddzielone od Jowialnego tylko kilkoma przęsłami, stały trzy karę konie pogromcy zwierząt... o tyle spokojne, o ile Jowialny był drżący i przelękniony.
Dagobert, uderzony tak osobliwą sprzecznością, której rozwiązanie wkrótce miał znaleźć, pogłaskał swego konia, ten uspokoiwszy się powoli obecnością pana, polizał mu rące, oparł głowę swoją koło niego, zarżał zcicha i okazywał mu jak zwykle tysiączne dowody przywiązania.
— Dobrze dobrze... Takim lubię cię widzieć, mój stary Jowialny — rzekł Dagobert, biorąc koszyk i wsypując owies do żłobu. No, jedz... dobrego apetytu, długą mamy drogę przed sobą w dniu jutrzejszym. A nadewszystko nie lękaj się niewiadomo czego... Gdyby twój towarzysz, Ponury, tu się znajdował... byłbyś spokojniejszy... ale on tam na górze z dziećmi; to ich stróż w mojej nieobecności... No, jedz-że... a nie przypatruj się mnie. — Ale koń poruszywszy owies końcem ust, jakby przez posłuszeństwo dla pana, nie dotknął się więcej i zaczął przygryzać rękaw płaszcza Dagoberta.
— Ach! mój biedny Jowialny... Co się stało tobie, co zwykle spożywasz owies tak ochoczo... teraz go nie tykasz... Pierwszy to raz jemu się zdarza od czasu naszego wyjazdu — rzekł sam do siebie żołnierz, mocno niespokojny, bo pomyślny koniec podróży zależał po większej części od czerstwości i zdrowia konia.
Ryk okropny i tak bliski, iż zdawało się, że powstał w samej stajni, do tego stopnia przeraził Jowialnego, iż, zerwawszy nagle postronek, przeskoczył poręcz zagradzającą jego miejsce, i przez otwartą bramę uciekł na dziedziniec.
Dagobert nie mógł wstrzymać się od drgnięcia na ów ryk niespodziewany, potężny, dziki, który mu wytłumaczył przyczynę strachu konia.
Sąsiednia stajnia, zajęta przez wędrowną menażerję pogromcy zwierząt, oddzielona była forsztowaniem, o które żłób opierał się; trzy konie Moroka, przywykłe do owych ryków, stały spokojnie.
— Dobrze, dobrze — rzekł żołnierz, ochłonąwszy z obawy — teraz rozumiem; bez wątpienia, Jowialny usłyszał podobny ryk, poczuł zwierzęta tego bezczelnego hultaja; czegóż więcej trzeba, żeby się przestraszył — dodał żołnierz, wybierając starannie owies ze żłoba: — w drugiej stajni, a pewno znajdzie się tu jaka, nie zostawi swego obroku, i będziemy mogli wybrać się w drogę jutro bardzo rano.
Sieroty zajmowały małą nędzną izdebkę, w najodleglejszym budynku oberży. Jedyne okienko wychodziło na pole: łóżko bez firanek, stolik i dwa krzesła, stanowiły umeblowanie, więcej aniżeli skromne, tego zakątka, oświeconego jedną lampą; na stoliku, stojącym u okna, leżał tornister Dagoberta.
Ponury, duży, płowy pies sybirski, leżał u drzwi, i dwa razy już zawarczał, zwracając głowę ku oknu, lecz dalej nie posuwał oznak niechęci.
Dwie siostry, do połowy leżąc na łóżku, owinięte były w długie białe szlafroczki zapięte guziczkami u szyi i rękawów. Nie miały czepeczków; szeroka taśma opasywała ich kasztanowe włosy nad skronią, aby się w nocy nie rozrzuciły. Ten biały ubiór, ta biała przepaska na czole, nadawały charakter tem większej niewinności ich świeżym i ładnym twarzyczkom.
Sieroty śmiały się i rozmawiały, bo pomimo wielu zbyt wczesnych zmartwień, zachorały niewinną wesołość swego wieku; jeżeli wspomnienie matki zasmucało je niekiedy, smutek ten nie miał w sobie goryczy, była to raczej słodka i czuła melancholja, której nietylko nie unikały, lecz nawet szukały; ta zawsze ukochana matka, nie była dla nich umarłą, lecz tylko nieobecną.
Prawie również nieświadome jak Dagobert zwyczajów pobożnych, bo na pustyni, gdzie żyły, nie było, ani kościoła, ani księdza, wierzyły jedynie, bo im powiadano, że Bóg sprawiedliwy i dobry, tyle był litościwym dla biednych matek, których dziatki zostawały na ziemi, że za jego łaską mogły one, z wysokości niebios, widzieć je zawsze, słyszeć zawsze, i że zsyłani są niekiedy na ich obronę aniołowie Stróże.
W tak szczerem przekonaniu, sieroty wierzyły, że oczy matki ciągle zwrócone są na nie, że źle czynić, byłoby ją zasmucać, i nie zasługiwać na opiekę dobrych aniołów.
Tego wieczora sieroty rozmawiały ze sobą czekając na Dagoberta; rozmowa mocno je zajmowała, bo od kilku dni posiadały tajemnicę, wielką tajemnicę, na wspomnienie której często biły ich dziewicze serca, wzdymała się zakwitająca pierś, rumieniec ich jagód w szkarłat się zamieniał, a niekiedy ćmiły się niespokojną i zadumaną tęsknotą duże błękitne, piękne ich oczy.
Rózia zajmowała dzisiaj brzeg łóżka, pulchne jej ręce założone za głowę, którą pochyliła ku siostrze; ta zaś wsparta na łokciu, patrzyła na nią z uśmiechem i mówiła:
— Czy myślisz, że przyjdzie i tej nocy?
— Tak, bo wczoraj... nam obiecał.
— On taki dobry... dotrzyma obietnicy.
— Czy nie uważasz, że on ma coś w swoich oczach? Coś podobnego do oczu naszej matki.
— Nieprawdaż?
— Tak, to mnie właśnie naprzód uderzyło... A głos jego, jaki przyjemny!
— A jaki przytem ładny, jakie długie i jasne ma włosy.
— A jego imię... jakie śliczne...
— Co za dobry uśmiech, jak on rozrzewnia, kiedy nas bierze za rękę... mówiąc czułym i poważnym głosem. „Dzieci moje, błogosławcie Boga, że dał wam duszę jednostajną... To, czego szukają gdzieindziej, znajdziecie w sobie samych... ponieważ macie jedno serce“... dodał.
— Jakżeśmy szczęśliwe, że pamiętamy wszystkie jego słowa! siostro moja.
— My jesteśmy tak uważne... ot!... jak ty go słuchasz, zdaje mi się, że sama słucham, moje lube zwierciadełko? — rzekła Rózia, śmiejąc się i całując siostrę w czoło.
— A kiedy mówi, twoje oczy, a raczej nasze oczy są duże, otwarte, usta poruszają się, jak gdybyśmy powtarzały pocichu każde jego słowo... Nie dziw więc, że nic nie zapominamy z tego, co on mówi.
— A to, co mówi, jest tak piękne, tak szlachetne, tak wspaniałe.
— A przytem, nieprawdaż siostro moja, w miarę jak mówi, ileż dobrych myśli w nas się rodzi! Bylebyśmy tylko zawsze pamiętały o nich...
— Bądź spokojna utkwią one w naszem sercu, jak małe ptaszyny w gniazdeczku; wynajdziemy je, kiedy będzie potrzeba.
— Czy wiesz, Róziu, że to wielkie szczęście, że on kocha nas obie razem.
— Nie mógłby inaczej uczynić, bo obie mamy jedno tylko serce.
— Jak można kochać Rózię, nie kochając Blanki?
— Cóżby się stało z biedną opuszczoną?
— A potem, bardzo trudno byłoby mu wybierać! Tak jesteśmy do siebie podobne.
— Żeby więc oszczędzić sobie kłopotu — rzekła Rózia, śmiejąc się — wybrał nas obie...
— Czyliż tak nie lepiej? on jeden nas kocha... my dwie jego lubimy...
— Byleby tylko nie opuszczał nas aż do Paryża.
— I żebyśmy w Paryżu... także go widywały...
— Nadewszystko w Paryżu... dobrze będzie mieć go przy sobie... w takiem wielkiem mieście... Mój Boże, Blanko, jak tam musi być pięknie...
— Nic nam on jeszcze nie mówił o Paryżu.
— Nie pomyślał widać o tem... A przytem zdaje się niekiedy, że bardzo lubi patrzeć na nas długo, nic nie mówiąc, mając oczy wlepione w nasze oczy.
— Tak, wtedy właśnie uważam, że jego spojrzenie bardzo jest podobne do spojrzenia naszej kochanej matki.
— A ona... jak się musi cieszyć z tego, co nas spotkało... bo widzi nas.
— Tak, bo jeżeli nas tyle kocha, to dlatego, że zasługujemy na to...
— O! jakaś chełpliwa... — rzekła Blanka, bawiąc się gładzeniem włosów siostry, rozdzielonych na jej czole.
Po chwili namysłu, rzekła Rózia:
— Czy nie uważasz, że powinnyśmy opowiedzieć wszystko Dagobertowi?
— Kiedy tak myślisz... opowiedzmy...
— Powiemy mu wszystko, jakeśmy wszystko matce mówiły; dlaczegóż przed nim taić?...
— A zwłaszcza to, co dla nas tak jest miłe, bo od czterech dni tylko mówimy o naszem szczęściu.
— A przytem, czy nie uważasz, że serce nasze bije mocniej i prędzej?
— Tak jakby było pełniejsze.
— Rzecz bardzo prosta, nasz przyjaciel zajmuje tam dobre miejsce.
— Dlatego też dobrze uczynimy, opowiadając Dagobertowi, jakie nas szczęście spotkało.
— Masz słuszność, siostro.
W tej chwili pies zawarczał znowu.
— Siostro — rzekła Rózia, tuląc się do Blanki. — Otóż znowu pies warczy, co mu się stało?
— Ponury... ciszej!... pójdź tu — odezwała się Blanka, uderzając rączką po brzegu łóżka.
Pies wstał, znowu zawarczał, i położył na kołdrze swą wielką, pojętną głowę, ciągle spoglądając z ukosa na okno; dwie siostry nachyliły się ku niemu, dla pogładzenia szerokiej głowy, znacznie wypukłej w pośrodku, co dowodzi niepospolitej czystości rasy.
— Czego ty tak warczysz, Ponury? — rzekła Blanka, zlekka pociągnąwszy go za uszy — no, mój dobry psie?
— Biedne zwierzę, zawsze tak niespokojne, kiedy Dagoberta niema.
— Prawda, zdaje się, że wie o tem, iż więcej jeszcze pilnować nas wtedy powinien.
— Siostro, Dagobert spóźnił się powiedzieć nam dobranoc.
— Pewno karmi Jowialnego.
— No! to mi przypomniało, żeśmy nie powiedziały dobranoc naszemu staremu Jowialnemu.
— Mocno mnie to martwi...
— Prawda, taki wesoły, kiedy nam liże ręce... Zdaje się, że dziękuje za nasze odwiedziny...
— Szczęście, że Dagobert powie mu dobranoc za nas.
— Dobry Dagobert! zawsze nami zajęty; jak on nas psuje... My sobie próżnujemy, a on ciągle kłopocze się...
— Lecz jakże temu zaradzić?
— Jakie nieszczęście, że nie jesteśmy bogate, mogłybyśmy zapewnić mu nieco odpoczynku!
— Bogate!... my... niestety! moja siostro... zawsze tylko będziemy biednemi sierotami.
— Ale przecież ten medalik?
— Zapewne, jakaś nadzieja przywiązuje się do tego; inaczej nie wybrałybyśmy się w tak daleką podróż.
— Dagobert obiecał nam wszystko opowiedzieć dzisiejszego wieczora. — I dziewczyna mówić dalej nie mogła.
Dwie szyby w oknie strzaskały się z wielkiem łoskotem.
Sieroty, krzyknąwszy przestraszone, rzuciły się w objęcia jedna drugiej, a pies szczekając ze wściekłością rzucił się ku oknu...
Blade, drżące, bezwładne z przestrachu, objąwszy się nawzajem, dwie siostry stłumiły oddech; zdjęte trwogą, nie śmiały rzucić okiem w stronę okna.
Ponury, oparszy przednie łapy o okno, nie przestawał szczekać zajadle.
— Niestety!... cóż się stało? zcicha rzekły sieroty — a tu Dagoberta niema...
Potem Rózia nagle schwyciwszy siostrę za rękę:
— Słuchaj... słuchaj... ktoś idzie po schodach.
— Mój Boże!... zdaje mi się, że to nie Dagoberta chód, czy słyszysz jak ciężkie stąpanie?
— Ponury, pójdź tu... zaraz tu, bronić nas — zawołały sieroty w największym przestrachu.
Rzeczywiście, nietylko, że nadzwyczaj ciężkie stąpanie rozległo się głośno po drewnianych schodach, ale szczególnego rodzaju szelest słyszeć się dawał wzdłuż cienkiej ściany, dzielącej izdebkę od sieni.
Nareszcie coś ciężkiego, upadłszy u drzwi, mocno niemi wstrząsnęło.
Dziewczęta najsilniej przerażone, spojrzały na siebie nie rzekłszy ani słowa.
Drzwi się otworzyły.
Był to Dagobert.
Na jego widok, Rózia i Blanka uścisnęły się z radością jakgdyby uniknęły wielkiego niebezpieczeństwa.
— Co wam jest? czego się tak lękacie? — zapytał żołnierz mocno zdziwiony.
— Oh! gdybyś wiedział! — rzekła Rózia drżącym głosem, bo serce jej i siostry biło gwałtownie!
— Gdybyś wiedział, co tu się działo.
— A potem nie poznałyśmy twego chodu... Wydał się nam tak ciężki... a potem ten szelest... za ścianą...
— Ależ, moi mali tchórze, nie mogę iść po schodach nogami piętnastoletniemi, niosąc swoje łóżko na plecach, to jest siennik, który położyłem u waszych drzwi, jak zwykle...
— Mój Boże! jakieśmy płoche, siostro, że nie pomyślałyśmy o tem! — rzekła Rózia, spojrzawszy na Blankę.
I obie te śliczne twarzyczki odzyskały świeży rumieniec. Tymczasem pies, ciągle stojąc u okna, nie przestawał szczekać.
— Czego Ponury tak szczeka w tamtę stronę, moje dzieci? — zapytał żołnierz.
— Nie wiemy... ktoś wybił szybę w oknie, i to nas z początku tak przestraszyło.
Nie odpowiedziawszy ani słowa, Dagobert podbiegł ku oknu, otworzył prędko i wychylił się.
Noc była ciemna, nic nie widział.
Słucha... nic nie słyszał, tylko szum wiatru.
— Ponury! — zawołał na psa, pokazując mu okno... — skocz no tu mój stary i szukaj!
Śmiały pies skoczył rączo i zniknął za oknem.
Dagobert, wychyliwszy się, pobudzał swego psa głosem i gestem.
— Szukaj, mój stary, szukaj... Jeśli tam kto jest, rzuć się na niego, dobre masz zęby... i nie puszczaj, póki nie przyjdę.
Ale Ponury nie znalazł nikogo, słychać było jak biegał tu i owdzie szukając śladu w różnych stronach, skomląc niekiedy przytłumionym głosem, jak pies tropiący zwierzynę.
— Niema więc nikogo, mój tęgi psie, bo gdyby był ktokolwiek, jużbyś go chwycił za gardło... Potem zwracając się do dziewcząt, które z niepokojem patrzyły na niego, zapytał:
— Jakim sposobem szyby te zostały wybite? Czy uważałyście na to, moje dzieci?
— Nie, Dagobercie, rozmawiając z sobą, usłyszałyśmy wielki łoskot, a potem szyby wypadły na podłogę.
— Zdawało mi się, — dodała Rózia — że jakby okiennica nagle stuknęła o okno.
Dagobert obejrzał okiennicę i spostrzegł dość długi ruchomy kruczek, służący do zamykania wewnątrz.
— Bardzo wietrzno — rzekł — wiatr musiał zerwać okiennicę... a kruk ten rozbił szyby... Tak, tak... Wreszcie, coby za powód kto miał do podobnej swawoli? — Potem obracając się do Ponurego:
— No... mój stary, niema więc tam nikogo?
Pies odpowiedział szczekaniem, które żołnierz wytłumaczył zapewne w sposób przeczący, bo rzekł:
— A więc powracaj... bież wokoło... znajdziesz drzwi otwarte... nie będziesz w kłopocie...
Ponury usłychał rady i poskomliwszy trochę u okna, cwałem pobiegł wokoło na dziedziniec.
— No, uspokójcie się, moje dzieci... — rzekł żołnierz do sierot; — to był tylko wiatr... powiadam wam.
— Bardzośmy się przestraszyły — rzekła Rózia.
— Wierzę... ale myślę, że będzie przeciąg i pozaziębiacie mi się — rzekł żołnierz, powracając do okna ogołoconego z szyb.
Obmyślając środek zaradzenia tej niedogodności, wziął z krzesła futro reniferowe, zawiesił na zasuwce od okna, a połami zatkał możliwie dokładnie, dwie stłuczone szyby.
— Dziękujemy, Dagobercie... Jaki jesteś dobry, byłyśmy niespokojne, nie widząc ciebie...
— Prawda... zabawiłeś dłużej, niż zwykle; — potem, spostrzegłszy dopiero bladość i zmienioną twarz żołnierza, który jeszcze się nie pozbył przykrego wrażenia sceny swojej z Morokiem, Rózia dodała z niepokojem.
— Ale co ci jest?... Tak jesteś blady!...
— Ja, nie, moje dzieci... Nic mi nie dolega...
— Ależ tak, ja ci powiadam... Twarz zupełnie masz zmienioną... Rózia ma słuszność.
— Ręczę wam... niema nic — odpowiedział żołnierz dość zakłopotany, bo kłamać nie umiał; potem znalazłszy wyborne tłómaczenie swojego wzruszenia, dodał: — Jeżeli tak wyglądam, jakby mi się co złego przytrafiło, tego przyczyną wasz strach, bo wszakże z mojej to winy pochodzi.
— Z twojej winy?
— Tak, gdybym nie stracił tak wiele czasu na wieczerzę, przyszedłszy tutaj, nim się szyby potrzaskały... I oszczędziłbym wam chwili strachu.
— Jesteś już tu... teraz wcale o tem nie myślimy...
— A czemu nie siadasz?
— Owszem, moje dzieci, mamy z sobą trochę do pomówienia — rzekł Dagobert, biorąc krzesło i przysunąwszy je do łóżka dwóch sióstr, usiadł. — A więc! czy już jesteście, wesołe — mówił, usiłując uśmiechać się. aby je uspokoić. Pokażcie, czy wasze duże oczy nie zamykają się do snu.
— Patrz, Dagobercie — rzekły dziewczęta śmiejąc się i roztwierając jak najszerzej duże błękitne oczy.
— Dobrze, dobrze — odezwał się żołnierz, — będziecie miały dość czasu do ich zamknięcia, bo dopiero dziewiąta godzina.
— My też chcemy coś powiedzieć, Dagobercie — rzekła Rózia, porozumiawszy się z siostrą oczyma.
— Doprawdy?
— Tak, mamy ci powierzyć tajemnicę.
— Tajemnicę?
— Mój Boże! tak!
— Ale bardzo ważną tajemnicę — rzekła Rózia nader poważnie.
— Tajemnicę, która nas obie obchodzi — dodała Blanka.
— O dla Boga!... bardzo wierzę... co jednę z was obchodzi, zawsze i dla drugiej jest bliskie. Czyliż nie jesteście zawsze prawie, jak to powiadają, niby dwie głowy w jednym czepku?
— Kiedy nas obie okryjesz wielkim kapturem swego futra, wtedy tak być musi... — rzekła Rózia, śmiejąc się.
— Patrzcie, żartownisie, nigdy z wami nie można trafić do końca; no, mówcież panienki, niech usłyszę tę ważną tajemnicę, kiedy to jest tajemnica.
— Mów, droga siostro — rzekła Blanka.
— Nie, panienko, tobie wypada mówić, dzisiaj masz honor być starszą, a rzecz tak ważna, tajemnica, jak powiadacie, z prawa należy do starszej... Słucham, bardzo jestem ciekawy, co mi macie powiedzieć.
To mówiąc, żołnierz starał się uśmiechnąć, aby tem lepiej ukryć przed dziewczętami zmartwienie, jakiego jeszcze doświadczał z powodu nieukaranej obrazy ze strony pogromcy zwierząt.
— Nasamprzód, mój dobry Dagobercie — rzekła Rózia z powabną pieszczotą — musisz obiecać, że nas nie będziesz łajać.
— Nieprawdaż... Nie będziesz łajał swoich dzieci? — dodała Blanka, równie słodkim, przymulającym głosem.
— Zgoda — odpowiedział Dagobert poważnie — bo nie wiem, jakbym nawet to zaczął... Ale za cóżbym miał was łajać?
— Za to, że może powinnyśmy były wcześniej ci powiedzieć to, co powiemy teraz...
— Słuchajcie, moje dzieci — rzekł Dagobert z powagą, zastanowiwszy się przez chwilę nad tym przypadkiem — z dwóch rzeczy jedna: albo miałyście słuszność, albo nie miałyście słuszności, zatajenia przede mną jakiejś rzeczy... Jeżeli miałyście słuszność, to bardzo dobrze; jeżeli nie miałyście słuszności, to się już stało, nie mówmy więc o tem. No, mówcie, słucham.
Zupełnie uspokojona tak trafną decyzją, Rózia zaczęła mówić, uśmiechem porozumiawszy się z siostrą:
— Wystaw sobie, Dagobercie, że już dwie noce z kolei, odbieramy odwiedziny...
— Odwiedziny!
I żołnierz wyprostował się na krześle.
— Tak, bardzo miłe odwiedziny, bo on blondyn.
— Co u djabła, blondyn! — zawołał żołnierz podskoczywszy.
— Blondyn... z błękitnemi oczyma — dodała Blanka.
— Co u djabła, błękitne oczy!
Dagobert znowu podskoczył na krześle, na twarzy jego widać było nieukontentowanie.
— Tak, błękitne oczy... takie duże... — rzekła Rózia, kładąc koniec wskazującego palca prawej ręki na połowie takiegoż palca ręki lewej.
— Ależ daj go katu! gdyby były tak duże... i — biorąc rzeczy na wielką skalę, wyciągnął żołnierz rękę aż po łokieć — gdyby były tak duże, nicbym z tego jednak nie zrozumiał... blondyn i błękitne oczy... Ach! panienki, co to wszystko znaczy?
I Dagobert wstał zakłopotany i niespokojny.
— Ach! widzisz, Dagobercie, już się gniewasz.
— Na samym zaraz początku — dodała Blanka.
— Na początku? — powtórzył żołnierz przelękniony... — to będzie i dalszy ciąg? I koniec?
— Koniec? spodziewamy się, że nie... — rzekła Rózia, śmiejąc się do rozpuku.
— Życzymy tylko, żeby to mogło zawsze trwać.
I Blanka podzielała wesołość siostry.
Żołnierz spojrzał na obie dziewczęta zkolei, próbując rozwiązać tę zagadkę; lecz gdy ujrzał te ładne twarzyczki, ożywione niewinnym, szczerym śmiechem, pomyślał, że nie byłyby tak wesołe, gdyby się dopuściły jakiegoś ważniejszego uchybienia, i ucieszył się, że sieroty zapomniały o smutnem swojem położeniu.
— Śmiejcie się... moje dzieci... lubię bardzo widzieć was śmiejące się. — Wtem pomyślawszy, że nie w taki sposób wypada odpowiadać na osobliwsze zwierzenie się dziewcząt, dodał grubym głosem:
— Lubię bardzo widzieć was śmiejące się, ale nie wtedy, kiedy przyjmujecie odwiedziny blondyna z błękitnemi oczyma, panienki; — potem, po chwili milczenia, wzruszył ramionami i usiadł znowu.
— Patrzcie... jak głupi słucham, co bałamucicie przede mną... Chcecie ze mnie żartować... nieprawdaż?
— Nie, Dagobercie, to, co mówimy, to prawda... niezawodna prawda...
— Wiesz... żeśmy nigdy nie kłamały — dodała Rózia.
— Mają słuszność, nic prawdziwszego... nigdy nie kłamały — rzekł żołnierz, którego niespokojność powróciła znowu. — Ależ, do licha, jakim sposobem nastąpić mogły te odwiedziny. Ja śpię wpoprzek u samych drzwi; zewnątrz Ponury pod waszem oknem, a przecież błękitne oczy i wszyscy blondyni całego świata muszą wchodzić przez drzwi albo przez okno, a gdyby próbowali tego, to wy i Ponury i ja, co mamy słuch bardzo ostry, przyjęlibyśmy ich po naszemu... Ależ mówcież, dzieci, mówcie bez żartów... Wytłomaczcie się!
Kiedy obie siostry wyczytały z twarzy Dagoberta istotną niespokojność, nie chciały dłużej nadużywać jego dobroci. Spojrzały na się wzajem i Rózia rzekła, wziąwszy w drobne rączki szeroką i grubą rękę weterana.
— No i cóż, nie martw się; opowiemy ci odwiedziny naszego przyjaciela... Gabryela.
— Dobrze, znowu zaczynacie z początku?... Ma on imię?
— Tak, mówimy ci... Gabryel...
— Śliczne imię, nieprawdaż, Dagobercie? Och! zobaczysz, ty będziesz kochał pięknego naszego Gabryela, tak jak my...
— Ja będę kochał waszego pięknego Gabryela? — rzekł żołnierz, potrząsając głową. — Ja będę kochał waszego pięknego Gabryela? Zobaczymy to później, bo najprzód muszę wiedzieć... Potem przerywając sobie, dodał — szczególniejsza rzecz, to mi coś przypomina...
— Cóż takiego, Dagobercie?
— W ostatnim liście, jaki przed piętnastoma laty wasz ojciec, wracając z Francji przywiózł mi od żony, pisała do mnie, że chociaż sama biedna i chociaż małego naszego Agrykolę, co potem urósł, miała na karku, wzięła jednak do siebie chłopczyka, sierotę z anielską twarzyczką imieniem Gabryel... I niebardzo dawno odebrałem o nim wiadomość.
— A przez kogo?
— Dowiecie się zaraz.
— A widzisz, masz także swojego Gabryela, jedna więcej przyczyna, że naszego musisz kochać.
— Waszego... waszego? Zobaczmy waszego... Siedzę jak na rożarzonych węglach.
— Wiesz, Dagobercie — mówiła dalej Rózia — że ja i Blanka mamy zwyczaj zasypiać, trzymając się za ręce.
— Tak, tak, wiele razy widziałem was tak śpiące w kolebce... Nie mogłem się napatrzyć na was, tak byłyście miluchne.
— No dalej! Dwie noce temu, tylko cośmy zasnęły, aż wtem ujrzałyśmy...
— Więc to było we śnie... — krzyknął Dagobert, — kiedyście zasnęły, we śnie!
— Ależ tak, we śnie... Jakżebyś chciał inaczej!...
— Niechaj moja siostra mówi.
— Tak, to dobrze — rzekł żołnierz, odetchnąwszy spokojnie — tak to dobrze... zapewne, czy tak, czy inaczej, byłem zupełnie spokojny... ponieważ... ale w końcu to wszystko jedno... Sen! to lepiej mi się podoba.. Mówże dalej, kochana Róziu.
— Skorośmy zasnęły, małyśmy jednakowy sen.
— Obie sen jednakowy?
— Tak, Dagobercie, nazajutrz rano obudziwszy się, opowiedziałyśmy sobie, cośmy śniły.
— I zupełnie toż samo...
— To nadzwyczajna rzecz, a ten sen, dzieci moje? Jakiż był?
— Siedząc obok siebie, Blanka i ja, widziałyśmy we śnie wchodzącego pięknego anioła; miał ma sobie długą białą suknię, włosy miał jasne, oczy błękitne, i tak piękne, tak dobre oblicze, żeśmy złożyły ręce, jak do modlitwy... Potem słodkim głosikiem powiedział, że nazywa się Gabryel, że matka nasza przysyła go do nas, aby był naszym Aniołem Stróżem, i że on nas nigdy nie opuści, bo kocha nas obie tak mocno, jak matka nas kocha...
— A potem — przerwała Blanka — wziął każdą z nas za rękę, i schyliwszy swe piękne oblicze ku nam, długo patrzył na nas z taką dobrocią... z taką dobrocią, że nie mogłyśmy oderwać naszego wzroku od jego spojrzeń.
— Tak — mówiła dalej Rózia — i zdawało się nam, że jego wzrok przyciąga nas do siebie, albo że serce nasze nawskroś przenika... Z wielkim naszym smutkiem Gabryel nas opuścił, ale powiedział, że następnej nocy powróci.
— I powrócił?
— Tak jest, a możesz sobie wyobrazić z jaką niecierpliwością czekałyśmy chwili zaśnięcia, żeby zobaczyć, czy nasz przyjaciel znowu nas we śnie odwiedzi.
— Hm... to mi przypomina, moje panienki, że zawczora wieczór mocnoście tarły sobie oczy — rzekł Dogobert, skrobiąc się w czoło — udawałyście, że sen was morzy... Wiem, chciałyście mnie corychlej odprawić, żeby tem prędzej sen przywołać?
— Tak, Dagobercie.
— Wprawdzie, nie mogłyście powiedzieć mi, jak Ponuremu: pójdź spać, Dagobercie. I wasz przyjaciel Gabryel powrócił znowu?
— Tak jest, ale tym razem długo mówił z nami, i w imieniu matki naszej tak czułe, tak szlachetne dawał nam przestrogi, że nazajutrz rano Rózia i ja cały czas zajmowałyśmy się przypominaniem najmniejszych słów naszego Anioła Stróża... tudzież jego spojrzeń... jego twarzy...
— To mi przywodzi na pamięć, panienki, żeście wczoraj przez całą drogę szczebiotały z sobą... i kiedy ja mówiłem: biało, odpowiadałyście mi: czarno.
— Tak, Dagobercie, myślalyśmy o Gabryelu.
— I odtąd obie kochamy go, tak jak on nas kocha...
— Lecz on jeden, a was dwie?
— Czyliż matka nasza nie była też jedną dla nas obu?
— To prawda!... Ach! ale, czy wiecie, że wkońcu ja będę zazdrościł temu hultajowi... moje panienki?
— Jesteś naszym przyjacielem we dnie, a on naszym przyjacielem w nocy?
— Zrozumiejmy się: kiedy we dnie o nim rozmawiacie, kiedy w nocy marzycie o nim, cóż więc dla mnie zostanie?
— Zostaną ci twoje dwie sieroty, które ty kochasz — rzekła Rózia.
— I które ciebie tylko jednego mają na świecie — dodała słodkim głosem Blanka:
— Hm! hm! to prawda, pochlebiajcie mi... Niech i tak będzie — dodał żołnierz z czułością. — Rad jestem z mojego losu, ustępuję wam waszego Gabryela, przekonałem się, że ja i Ponury możemy spać spokojnie... Zresztą, nic w tem nadzwyczajnego: wasz pierwszy sen mocno was uderzył, a żeście o nim dużo rozmawiały, znowu się powtórzył; nie będę się dziwił jeżeli zobaczycie trzeci raz tego pięknego nowego ptaszka...
— O Dagobercie, nie żartuj, są to wprawdzie sny... lecz zdaje się, że zsyła je matka nasza. Czyliż nam nie mówiła, że młode dziewczęta, sieroty, mają aniołów stróżów?... No otóż Gabrjel wraz z tobą opiekować się będzie nami.
— Mniejsza o to... dobrze... Wszelako, dzieci moje, dla waszej obrony niezły i Ponury... chociaż nie blondyn, ale za to pewniejszy.
— Ach jaki nudny jesteś z twojemi żartami, Dagobercie!
— Śmiejesz się ze wszystkiego.
— Tak, rzecz osobliwa, ja śmieję się nakształt starego Jowialnego, nie pokazując zębów. No, dzieci, nie tajcie mnie, chciałem wypłacić się tąż samą monetą, trochę z was zażartować, a rzeczywiście, źle postąpiłem, ponieważ myśl o waszej czcigodnej matce łączy się z tym snem; macie słuszność, gdy o tem serjo mówicie... A wreszcie — dodał z poważną miną, — jest trochę prawdy w snach... W Hiszpanji śniło się dwóm dragonom, kamratom moim, w nocy przed jesienią, że będą otruci... i rzeczywiście zostali otruci... że wam śni się ciągle o tym pięknym Gabrjelu... to stąd pochodzi... że... ponieważ... to stąd pochodzi... że, krótko mówiąc, to wam sprawia przyjemność... Niewiele macie przyjemności we dnie... miejcież przynamniej sen miły. Teraz, moje dzieci, mam wiele do powiedzenia wam, będzie mowa o waszej matce, przyrzeknijcie mi, iż nie będziecie się smuciły.
— Bądź spokojny, kiedy myślimy o niej, nie jesteśmy smutne, ale zadumane.
— Tak to dobrze! lękając się, abym nie sprawił wam smutku, odkładałem zawsze chwilę opowiedzenia tego, coby wam biedna matka wasza opowiedziała, jakbyście przestały już być dziećmi; ale umarła nagle, i zabrakło jej czasu na to, a przytem to, co wam miała powiedzieć, przeszywało jej serce równie jak mnie; odwlekałem opowiadanie, ile mogłem, i postanowiłem o tem nie mówić, nim staniemy na polu bitwy, gdzie ojciec wasz dostał się w niewolę... to mi dało czas... ale nadeszła chwila... nie można już teraz wykręcić się.
Po chwili milczenia, w ciągu którego zbierał swoje myśli, Dagobert tak mówić zaczął do dziewcząt:
— Wasz ojciec, Generał Simon, jest równie jak ja, synem rzemieślnika, który i pozostał rzemieślnikiem; bo cokolwiek bądź mówił lub czynił generał, dobry ojciec niezmiennie postanowił nie opuszczać swojego stanu; zupełnie jak syn, żelazną miał głowę, a złote serce; możecie sobie wyobrazić, moje dzieci, że kiedy wasz ojciec wszedłszy jako prosty żołnierz do wojska, został Generałem... i hrabią... nie bez trudów i nie bez chwały nastąpić to musiało.
— Hrabia? Co to znaczy, Dagobercie?
— Fraszka., tytuł, jaki Cesarz dawał wraz ze stopniem. Tak, ojciec wasz był hrabią: przytem najpiękniejszy, najodważniejszy w całej armji.
— Czy piękny był, Dagobercie?
— Oh, tak! Ale naprzykład, zupełnie był odmienny od waszego blondyna. Wystawcie sobie tęgiego mężczyznę z czarnemi włosami. W paradnym mundurze wszystkich zachwycał, za nim choć w sam ogień... Z nim możnaby uderzyć na samego djabła.
— A ojciec nasz był równie dobry, jak waleczny nieprawdaż, Dagobercie?
— Dobry!! dzieci moje! On? On zgiąłby podkowę w rękach, jak wy kartę łamiecie, i w dniu, kiedy dostał się w niewolę, zrąbał nieprzyjacielskich kanonierów przy ich armatach. Jakże chcecie, żeby przy takiej odwadze i takiej sile nie był dobrym? Jest temu około lat dziewiętnastu, gdy tu niedaleko... w miejscu, które wam pokazałem, spadł z konia niebezpiecznie raniony. Ja byłem tuż przy nim... Rzuciłem się ku niemu... Wzięto nas obu w niewolę. Do ojca waszego doskoczył jakiś pułkownik i cicho zawołał: „Poddaj się ziomkowi swemu“. Nie jest moim, odparł generał, ziomkiem, ten, kto służy w wojsku nieprzyjacielskiem, i oddał swój pałasz prostemu żołnierzowi. Ostatni koń generała zabity był pod nim: wsiadł więc na Jowialnego, który w tym dniu nie odniósł rany; i tak dostaliśmy się do Warszawy. Tu Generał zawierał znajomość z matką waszą, nazywano ją: „Perłą Warszawy“ to dosyć. Natychmiast w niej się zakochał; pozyskał wzajemność, ale rodzice obiecali jej rękę komu innemu... i komuż?... — Dagobert nie mógł dokończyć...
W tej właśnie chwili Rózia, wskazując na okno, przeraźliwie krzyknęła. Na krzyk sieroty zerwał się nagle Dagobert.
— Co ci jest, Róziu?
— Patrz... patrz... — odpowiedziała, pokazując na Okno. — Zdaje mi się, że widziałem, jak czyjaś ręka odsunęła tam futro na bok.
Zaledwie Rózia wyrzekła te słowa, Dagobert skoczył ku oknu; otworzył je nagle, zdjąwszy wprzód zawieszone na niem futro.
Noc była ciemna, świszczał wiatr gwałtowny.
Żołnierz przysłuchiwał się, lecz gdy nic nie usłyszał, powrócił, wziął świecę, i świecił przez okno, zasłaniając ręką płomień.
Nic także nie widział.
Zamknąwszy znowu okno, pomyślał sobie, że wiatr poruszył i odsunął futro, próżny strach przeto omylił Rózię.
— Uspokójcie się, moje dzieci... Wiatr dmie gwałtownie, i, odsunął futro.
— Ależ, jestem prawie pewna, że widziałam palce, jak odsuwały futro — rzekła Rózia.
— Ja patrzyłam na Dagoberta, nic więc nie widziałam — dodała Blanka.
— I nie było co widzieć, moje dzieci, rzecz bardzo naturalna; do okna przynajmniej osiem stóp wysokości od ziemi; trzebaby być olbrzymem, aby się tu dostać, lub mieć drabinę. Drabiny nie było czasu usunąć, bo, jak tylko Rózia krzyknęła, skoczyłem do okna, i przy świecy nic nie widziałem.
— Coś mi się przywidziało zapewne — rzekła Rózia.
— Patrz, kochana siostro... jaki wiatr... — dodała Blanka.
— Wybacz mi więc, że cię nabawiłam niepokoju, dobry mój Dagobercie.
— Ale — rzekł żołnierz, zamyśliwszy się, — martwi mnie, że Ponury nie wrócił, pilnowałby okna; musiał on zwietrzyć stajnę swego kamrata, Jowialnego, i wstąpił tam powiedzieć mu dobranoc... mam ochotę pójść po niego.
— Ach, nie, Dagobercie, nie zostawiaj nas samych — krzyknęły dziewczęta, — będziemy się bardzo lękały.
— Istotnie, Ponury musi zaraz powrócić, i pewny jestem, że wkrótce usłyszymy jak będzie się drapał do drzwi... Ciągnijmy przeto dalej naszą powieść — rzekł Dagobert, usiadłszy przy łóżku sióstr, ale tym razem wprost naprzeciw okna.
— Powiedziałem więc, że wasz ojciec, będąc w niewoli w Warszawie, zakochał się w waszej matce, a ją wydać chciano za kogo innego. W roku 1814 dowiedzieliśmy się o zakończeniu wojny, o wygnaniu cesarza na wyspę Elbę i powrocie Burbonów... Usłyszawszy o tem, matka wasza rzekła do generała: „Skończyła się wojna, otrzymasz wolność, cesarz jest nieszczęśliwy, wszystko mu winien jesteś, powracaj do niego... nie wiem kiedy się z sobą znowu zobaczymy, ale za nikogo nie pójdę zamąż, tylko za ciebie, znajdziesz mnie wierną aż do śmierci“... Potem zawołał mnie generał i rzekł: „zostań tu, Dagobercie, pomoc twoja potrzebną może będzie tej pannie, do ułatwienia ucieczki, gdyby familja zanadto ją gnębiła; listy nasze przechodzić będą przez twoje ręce; w Paryżu odwiedzę twoją żonę, twoje dzieci, uspokoję ich... powiem, że jesteś moim... przyjacielem.
— Zawsze ten sam — rzekła Rózia rozrzewniona.
— Dobry dla ojca, dobry dla matki, dobry dla dzieci.
— Kochać jednych, znaczy kochać drugich, to jest w porządku. Towarzyszył więc generał cesarzowi na wyspę Elbę; ja zaś w Warszawie ukrywałem się blisko domu waszej matki; odbierałem listy, i oddawałem je tajemnie... w jednym z tych listów, mówię wam z dumą, moje dzieci, pisał generał, że cesarz wspomniał o mnie.
— O tobie, Dagobercie?... On ciebie znał?
— Trochę, pochlebiam sobie... O, Dagobert, rzekł cesarz ojcu waszemu, który mu opowiadał o mnie; grenadjer z pułku konnej mojej gwardji... żołnierz Egiptu i Włoch, okryty ranami, stary gderacz... któremu własną ręką, pod Wagram, krzyż przypiąłem na piersiach“.
— Widzicie dzieci... ten dany mi przez cesarza krzyż chowam jako klejnot, znajduje się w moim tornistrze wraz z tem, co mam najdroższego, z naszą sakiewką i papierami... Ale wracając się do matki waszej, kiedym oddawał jej listy generała, kiedym z nią mówił, to ją cieszyło, bo cierpiała; tak, i wiele; ale jakkolwiek dręczyli ją krewni, zawsze odpowiadała: „niczyją żoną nie będę, tylko generała Simon“. Przedziwna kobieta... pokorna, ale wytrwała, umiała czekać. Jednego dnia odebrała list generała: opuścił on wraz z cesarzem wyspę Elbę, wojna zapaliła się na nowo... Ojciec wasz bił się, jak lew, a jego pułki tak jak on... bo i któż nierad położyć swą głowę za takiego generała.
Opowiadanie starego żołnierza wzruszyło sieroty, serce im mocniej biło, rumieniec znowu objął jagody.
— Jakie dla nas szczęście, że jesteśmy córkami tak walecznego ojca! — zawołała Blanka.
— Jakie szczęście... i jaki honor, dzieci moje, gdyż po bitwie pod Ligny, cesarz mianował go, z wielką radością całej armji, na polu bitwy, księciem Ligny i marszałkiem Francji!...
— Marszałkiem Francji!... — rzekła Rózia, zdumiona, niebardzo pojmując, co znaczą te słowa.
— Księciem Ligny! — dodała Blanka, również bardzo zdziwiona.
— Tak, Piotr Simon, księciem i marszałkiem!
— Później atoli nie przyznano mu tego tytułu i stopnia, bo po bitwie pod Ligny nastąpił dzień okropny... dzień ten zowie się Waterloo.
— Ojciec wasz wtedy, okryty ranami, został na polu bitwy.
Wyleczywczy się z ran, co długiego wymagało czasu, prosił o pozwolenie wyjazdu na wyspę Świętej Heleny... drugą wyspę na końcu świata, dokąd Anglicy wywieźli cesarza. Nieszczęściem nie pozwolono mu na to. Rozgniewał się i postanowił wezwać do Francji syna cesarskiego. Zamierzał zbuntować jeden pułk, w którym znajdowali się dawni jego żołnierze. Wyjechał więc do Pikardji, gdzie pułk ten miał leże, ale tymczasem zwietrzono, o co rzecz idzie... Zaledwie przybył, wnet go nieboraka uwięziono i stawiono przed dowódcą... A tym dowódcą był ten sam... ale nie będę opowiadał, bo byłoby zbyt długo i was by bardzo zasmuciło... Stanąwszy przed pułkownikiem, gdy był sam na sam rzekł: „Jeżeli nie jesteś tchórzem, uwolnisz mnie na kilka godzin, i będziemy bić się z sobą do upadłego; bo nienawidzę ciebie za to, a pogardzam za owo, i jeszcze owo“. Pułkownik przyjął wyzwanie, i uwolnił waszego ojca do następnego ranka. Nazajutrz nastąpił pojedynek i pułkownik padł na placu bez życia... Kiedy wasz ojciec ocierał szpadę, jeden z przyjaciół dał mu znać, aby coprędzej uciekał, ponieważ go szukają. Opuścił więc Francję, gdzie w czternaści dni potem, nieobecny, na śmierć został skazany, jako spiskowy.
— Ach! co za nieszczęście, mój Boże!
— A ojciec — Cóż się z nim stało? Czy odbieraliście od niego jakie wiadomości? — zapytała Blanka Dagoberta.
— Tak, ale raz tylko.
— A przez kogo?
Twarz Dagoberta przybrała wyraz osobliwszy.
— Przez kogo? powtórzył. — Przez jednego człowieka, który jest wcale niepodobny do innych ludzi. Abyście to lepiej zrozumiały, opowiem wam w dwóch słowach szczególniejszy wypadek, jaki trafił się ojcu waszemu podczas kampanji francuskiej. Cesarz rozkazał zdobyć baterję, która wiele czyniła szkody. Po dwakroć szli nasi do ataku, ale nadaremno; nareszcie wasz ojciec wziął pułk kirasjerów, rzucił się na baterję, i, według swego zwyczaju, rąbał i zabijał tuż przy działach. Wtem stanął jakoś naprzeciw samego otworu armaty, około której wszyscy żołnierze byli pozabijani lub ranni. Jeden z nich, okryty ranami, podniósł się nieco na kolana i przytknął lont... A ojciec wasz znajdował się o dziesięć kroków, wprost naprzeciw armaty...
— Ach, Boże! jakież niebezpieczeństwo!
— Co prawda, to prawda. Ojciec sam nieraz powtarzał, że nigdy ani pierwej, ani później nie był w podobnem niebezpieczeństwie... Kanonjer przytknął lont, armata wypaliła, ale w tej właśnie chwili jakiś wysoki, ubrany po chłopsku mężczyzna, którego ojciec wprzód nie widział, rzucił się na armatę...
— Ach, nieszczęśliwy! jaka okropna śmierć!
— Tak, zapewne, powinienby być ma drobne kawałki rozerwany... A przecież nie...
— Co mówisz!
— To, co powiedział mi wasz ojciec. Nieraz on mawiał: „W tej chwili, kiedy ogień błysnął, mimowolnie zamknąłem oczy, żeby nie widzieć pokaleczonego trupa nieszczęśliwego, który poświęcił się dla mnie... I cóż powiesz? Otwieram oczy i widzę: człowiek ten stoi wśród dymu w tem samem miejscu, i łagodnie spogląda na kanoniera, który klęcząc, w tył pochylony, patrzy na niego z takim strachem, jakgdyby djabła samego miał przed sobą. Potem już go więcej nie widziałem — dodał wasz ojciec.
— Ależ, mój Dagobercie, czy to podobna?
— I ja mówiłem toż samo; wasz ojciec odpowiedział, że nie pojmuje, jak się to stać mogło: ale stało się tak właśnie. Widać że twarz tego człowieka nadzwyczajnie uderzyła waszego ojca, ponieważ dostrzegł, że musiał mieć lat około trzydziestu, że brwi czarne, gęste schodziły się z sobą jakgdyby jedna długa brew od skroni do skroni, nakształt czarnej pręgi na czole... Pamiętajcie o tem, moje kochane... dowiecie się zaraz dlaczego...
— Nie lękaj się, Dagobercie: nie zapomnimy.
— Jak to dziwnie: człowiek z czarną pręgą na czole.
— Słuchajcież: mówiłem wam, że pod Waterloo generał padł na polu bitwy jakby bez życia... W nocy, kiedy leżał na ziemi, w okropnej gorączce z powodu ran, wydało mu się, przy blasku księżyca, że ten sam człowiek, schyliwszy się ku niemu, spogląda nań smutnie, stara się zatrzymać krew, płynącą z jego ran i przywrócić go do zmysłów... Ojciec wasz, nie pamiętając prawdę co robi, odepchnął go i rzekł, że po tak nieszczęśliwej bitwie, najlepiej jest umrzeć, a ten jakoby mu odpowiedział: „Żyj dla Ewy!“... to jest dla waszej matki. Pamiętajcie, że ona została w Warszawie, kiedy generał odjechał na wyspę Elbę do cesarza, a stąd pospołu z nim do Francji.
— Jak to wszystko dziwne, Dagobercie! A odtąd ojciec już nie widział więcej tego człowieka?
— Musiał widzieć: on przyniósł matce waszej wiadomość o generale!
— Kiedyż to było? Czemuśmy go nie widziały?
— Czy pamiętacie, że rano w dzień śmierci waszej matki, poszłyście ze starą Teodorą do boru?
— Tak — odpowiedziała Rózia smutnie — poszłyśmy uzbierać trochę dzikich, drobnych kwiatków, które mama bardzo lubiła.
— Miała się tak dobrze, że nie mogłyśmy przeczuwać nieszczęścia, które spadło na nas wieczorem — dodała Blanka.
— Prawda, moje dzieci, bo ja sam tego ranka śpiewałem pracując w ogrodzie, bo równie jak wy nie miałem powodu do smucenia się; pracowałem więc śpiewając, gdy wtem usłyszałem kogoś pytającego po francusku: „Czy to jest wioska Miłosk“? Obejrzałem się, i spostrzegłem przed sobą jakiegoś obcego człowieka... Jakby piorun uderzył we mnie... Zamiast odpowiedzi, pilnie się w niego wpatrywałem, i cofnąłem się o dwa kroki wstecz.
— A to czemu?
— Był bardzo wysoki, nadzwyczajnie blady, a na bladem czole czarna pręga...
— Więc był to ten sam człowiek, którego ojciec nasz widział dwa razy podczas bitew.
— Ten sam.
— Ależ, Dagobercie — rzekła Rózia zadumana: — wszakże po tych bitwach wiele już lat upłynęło...
— Lat szesnaście.
— A cudzoziemiec, którego widziałeś, wiele mógł mieć — Około trzydziestu.
— Jakże chcesz żeby on był tym samym człowiekiem, którego ojciec widział podczas bitwy?
— Prawda — rzekł Dagobert, po chwili milczenia, wzruszywszy ramionami — musiało mnie omylić nadzwyczjne podobieństwo... Musiał to być kto inny, podobny do niego... Ale...
— A jeżeli on, to czemuż od tego czasu nie postarzał się...
— A czy nie pytałeś go: czy to on dwa razy ocalił ojca naszego na wojnie.
— Z początku i do głowy mi to nie przyszło, a potem nie było czasu, bo on prędko odszedł. Zapytał mię więc, czy to jest wioska Miłosk? Tak jest, odpowiedziałem, ale skąd wiesz, że jestem Francuz?
— „Usłyszałem jak śpiewasz — odpowiedział — proszę mi powiedzieć, gdzie mieszka pani generałowa Simon“.
— „Tutaj mieszka, panie“.
Popatrzył na mnie kilka chwil w milczeniu, bo widział, że mnie te odwiedziny mocno zadziwiły, wziął potem za rękę i rzekł:
— „Jesteś przyjacielem generała Simon?
— Najlepszym jego przyjacielem“? — Wystawcie sobie moje zadziwienie, dzieci. — „Często z wdzięcznością mówił o tobie“.
— „Widziałeś więc generała“?
— „Tak... niebardzo dawno, w Indjach; ja także jestem jego przyjacielem, i przynoszę jego żonie list od niego. Powiedziano mi, że tu mieszka. Prowadź mię więc do generałowej“.
— Dobry wędrownik... ja go już kocham, — rzekła Rózia.
— On był przyjacielem naszego ojca — dodała Blanka.
— Prosiłem, aby zaczekał, ochciąłem wprzód przygotować matkę waszą, żeby tak niespodziewana radość jej nie zaszkodziła; w pięć minut potem zaprowadziłem go do niej.
— A jak wyglądał ten wędrownik, Dagobercie?
— Wysoki mężczyzna, w ciemnern futrze, w wielkiej czarnej czapce futrzanej.
— A czy przystojny?
— Tak, moje dzieci, bardzo piękny, ale tak smutny, aż serce mi się ściskało, kiedy patrzyłem na niego.
— Biedny człowiek, zapewne miał wielkie zmartwienia?
— Matka wasza przez dwie godziny rozmawiała z nim, poczem zawołała mnie, i rzekła, że odebrała wiadomości od generała, zalewała się łzami i trzymała przed sobą grubą paczkę papierów. Był to dziennik, w którym wasz ojciec każdego wieczora pisał, aby się pocieszyć; ponieważ mówić z nią nie mógł, papierowi zatem powierzył to, coby chciał jej powiedzieć...
— A gdzież są te papiery, Dagobercie?
— Tu, w moim tornistrze, z moim krzyżem i naszą sakiewką; kiedyś dam je wam; teraz zaś kilka kartek stamtąd wziąłem i te zaraz czytać będziecie; dowiecie się, dlaczego.
— A czy dawno ojciec był w Indjach?
— Matka wasza mówiła, że najprzód walczył wspólnie z Grekami przeciw Turkom, a potem udał się do Indjan, aby walczyć przeciw Anglikom... Nienawidzi ich, bo oni wywieźli naszego cesarza na wyspę Świętej Heleny. Generał wszedł w służbę jednego z tych biedaków książąt indyjskich, którzy lękali się, żeby Anglicy nie zabrali im wszystkich ich posiadłości. W krótkim przeciągu czasu zorganizował dwanaście czy piętnaście tysięcy wojska tego księcia i wyćwiczył tak, że pod jego dowództwem bić zaczęli Anglików... No, przeczytajcie... tu wszystko lepiej jest opisane, niż ja mówię... A przytem znajdziecie tu imię, które zawsze powinnyście pamiętać. Dlatego właśnie wybrałem te parę kartek.
— Ach! jakie szczęście... czytać własnoręczne pismo ojca, to prawie to samo, co go słuchać — rzekła Rózia.
— To jest, jakby on tu był z nami — dodała Blanka.
I obie dziewczęta wyciągnęły ręce, aby przyjąć papiery, które Dagobert wyjmował z kieszeni.
— Po sprawiedliwości... Starsza honorowa powinna czytać głośno — rzekł Dagobert, podając Rózi pismo.
Jednoczesnem, pełnem wdzięku rozrzewniającego przeniknione uczuciem, obie siostry pocałowały zkolei, w milczeniu pismo ojca.
— Z końca tego listu dowiecie się, dzieci moje, dlaczego się zadziwiłem, że wasz anioł stróż, jak powiadacie, nazywa się Gabrjel... Czytajcie... czytajcie — dodał żołnierz spostrzegłszy zdziwienie na twarzy sierot. — Muszę wam tylko powiedzieć, że kiedy ojciec to pisał, jeszcze się nie spotkał z wędrownikiem, który przyniósł te papiery.
„...Ilekroć do tego dziennika, który piszę w głębi Indji, gdzie mię los zaniósł, dodaję nowe kartki; którego ty, niestety! nigdy może czytać nie będziesz, najukochańsza moja Ewo, doświadczam zarazem słodkiego i bolesnego uczucia, bo mnie cieszy ta rozmowa z tobą, a przytem nigdy tęsknota moja nie jest dotkliwszą, jak wtedy, gdy z tobą rozmawiam, nie widząc ciebie.
„Lecz kiedy te kartki dojdą rąk twoich, szlachetne twoje serce, mocniej uderzy na imię walecznego człowieka, któremu dzisiaj winien jestem życie, i któremu tym sposobem będę może winien szczęście oglądania cię kiedyś.
„Ciebie i dziecięcia mojego, nieprawdaż, wszak żyje nasze dziecię? Muszę temu wierzyć, bo gdyby nie tak było, jakżebyś mogła wlec biedne swe życie, w tej strasznej rozłące?... Drogi aniołek musi mieć teraz lat czternaście... Jak wygląda? Podobny do ciebie, nieprawdaż?... Ma twoje, duże, piękne, błękitne oczy?... O nierozumny!... Jakże często w tym długim dzienniku zadaję ci równie płoche pytanie, na które odpowiedzieć nie możesz. A ileż razy uczynię ci jeszcze podobne zapytanie... Każesz więc naszemu dziecięciu, nieco obce imię Dżalma powtarzać i kochać“.
— Dżalma! — rzekła Rózia, mając oczy zwilżone łzami, przerwawszy czytanie.
— Dżalma — powtórzyła Blanka, podzielając rozrzewnienie siostry. — O! nigdy nie zapomnimy tego imienia.
— I dobrze uczynicie, bo jak widać, nosi je tęgi, choć bardzo młody wojak... Czytaj-no dalej, kochana moja Róziu.
— Na poprzedzających stronicach opisałem ci dwa pomyślne dni, droga moja Ewo — czytała dalej Rózia — jakie mieliśmy w tym miesiącu; coraz lepiej organizując się na europejski sposób, szczupłe wojsko starego mego przyjaciela, indyjskiego księcia, dokazywało cudów. Odparliśmy Anglików, i zmuszeni byli nawet opuścić część tego biednego kraju... Dziś rano, po bardzo trudnym marszu śród skał i gór, dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel odebrał posiłki, i że zamierza znowu działać zaczepnie; o kilka tylko mil znajdował się od nas, bitwa więc była nieodzowną; mój stary przyjaciel, książę indyjski, ojciec wybawcy mego, najgoręcej pragnął iść w ogień. Bitwa zaczęła się o godzinie trzeciej; krwawa, mordercza. Spostrzegłszy między naszymi chwilowe zachwianie się, bo nierównie szczuplejszą była ich liczba, a posiłki angielskie składały się ze świeżego żołnierza, uderzyłem przeto na czele małej jazdy odwodowej“.
„Stary książę znajdował się w środku, i bił się tak, jak zwykł bić się, z największą odwagą; ledwo osiemnastoletni, i równie jak ojciec waleczny syn jego, Dżalma, nie odstępował mnie ani chwilę; w najgorszej chwili natarcia, koń zabity pode mną potoczył się ze mną w wąwóz, a ja przygnieciony ciężarem, myślałem przez chwilę, że mam kości biodra złamane...
— Biedny ojciec — rzekła Blanka.
— Anglicy rozumieli, że skoro ja zginąłem (mniemanie bardzo dla mnie pochlebne) łacno im pójdzie rozprawa z wojskiem mego starego przyjaciela. Kiedy toczyłem się w wąwóz, spostrzegł to oficer Sipajów i pięciu czy sześciu żołnierzy nieregularnego wojska skoczyło, aby mnie zabić. Wśród ognia i dymu prochowego, śród zapału bitwy, nie spostrzegli nasi górale upadku mojego; ale Dżalma, który mnie nie odstępował, wskoczył w wąwóz, dać mi pomoc, a zimna krew jego i odwaga życie mi ocaliły; jednym strzałem swej dubeltówki trupem położył oficera, drugim zgruchotał ramię nieregularnemu żołnierzowi, który już mi bagnetem przebił lewą rękę; ale nie trwóż się, dobra moja Ewo, to bagatela... tylko zadraśnięcie...
— Raniony... raz jeszcze raniony, mój Boże! — zawołała Blanka, załamując ręce i przerywając czytanie.
— Uspokójcie się — rzekł Dagobert — bo to, jak mówi generał, było tylko zadraśnięcie; tak on nazywał rany, które mu nie przeszkadzały bić się, białe rany.
—„Kiedy mnie spostrzegli ranionego“ — czytała dalej Rózia, otarłszy oczy — Dżalma, schwyciwszy swą dubeltówkę, jak maczugą wywijał, i odpierał żołnierzy; ale w tej chwili ujrzałem, jak jeden z nowych nieprzyjaciół, z za krzaka bambusowego, powoli oparłszy karabin o gałęzie, wymierzył w Dżalmę, i waleczny chłopak odebrał kulę w piersi, a krzyk mój nie zdołał ochronić go od strzału... Cofnąwszy się dwa kroki wstecz, upadł na kolana, ciałem swojem chciał mnie zasłonić... Możesz sobie wyobrazić moją wściekłość, moją rozpacz; nieszczęściem, usiłowania wydobycia się z przykrego położenia były daremne z powodu wielkiego bólu, jakiego doświadczałem w nogach. Bezsilny i bezbronny, przez kilka sekund byłem świadkiem nierównej i zaciętej walki. Dżalma utracił wiele krwi i ręce mu osłabły; już jeden z nieregularnych, głosem zachęcając innych, odwiązał od swego pasa coś nakształt ciężkiego sierpa, jaki jednem cięciem zmiata głowę, gdy wtem dwunastu górali nadbiegło na odgłos potyczki. Dżalma przeto został ocalony, mnie oswobodzono, i w kwadrans potem znowu mogłem wsiąść na koń. Pomimo znacznych strat, szczęście sprzyjało nam w dniu dzisiejszym. Jutro będzie bitwa stanowcza, bo widać stąd ognie angielskich czatów... Owóż, najukochańsza moja Ewo, chłopakowi temu życie winien jestem. Szczęściem rama jego nie jest niebezpieczna, kula prześlizgnęła się wzdłuż żeber“.
— Ten dzielny młodzieniec odebrał, jak powiedział generał: „Białą ranę“, — rzekł Dagobert.
— „Teraz, najukochańsza moja Ewo — zaczęła Rózia znowu — musiałaś z niniejszego opisu poznać walecznego Dżalmę; liczy on ledwo osiemnaście lat. Godny jest swojego ojca. Posiada tak bohaterską, tak dumną odwagę, że podobnie, jak młody Greczyn z czasów Leonidasa idzie do walki z odkrytą piersią, gdy tymczasem inni wojownicy jego ojczyzny, którzy pospolicie mają nieokryte nogi, ręce i pierś, występując do boju, wkładają gruby kaftan.
„Wreszcie, najdroższa moja Ewo, z pewną dumą rozmyślam o tem, że w żyłach tego walecznego młodzieńca francuska krew płynie; ojciec jego przed kilkunastu laty poślubił młodą dziewczynę, której familja, francuskiego rodu, oddawna w Batawji osiadła. To podobieństwo między mojem położeniem, a położeniem starego mego przyjaciela, bardziej jeszcze powiększyło przywiązanie moje ku niemu, bo i twoja familja, moja Ewo, z Francji pochodzi, i od dawnych czasów wyniosła się zagranicę. Nieszczęściem, biedny książę od wielu lat traci tę ubóstwianą żonę.
„Patrz, naukochańsza moja Ewo, ręka mi drży, kiedy te słowa piszę, słabo mi... tęskno... serce mi się ściska, pęka... takie szczęście!... O mój Boże!... A dziecię nasze... cóż się z niem stanie bez ciebie... beze mnie... O! nie, nie, obawa ta jest nierozsądkiem... Ale co za okrutna męczarnia: niepewność!... Bo wreszcie, gdzież ty jesteś? Co robisz? co z tobą się stanie? Daruj mi... tak smutne myśli... nasuwają mi się mimowolnie... Okropne, nieszczęsne chwile... kiedy zaś nie dręczą mnie, mówię sam do siebie: jestem nieszczęśliwy wygnaniec, ale przecież, na drugim krańcu świata biją dla mnie dwa serca, twoje, kochano Ewo, i naszego dziecięcia“...
Te słowa Rózia ledwo wymówić zdołała, od kilku chwil jej głos przerywały łkania.
W rzeczy samej sprawdziły się smutne przeczucia generała Simona; a potem cóż tkliwszego nad owe wylania duszy, pisane w wieczór przed batalją, przy świetle ognia w biwaku! wylania żołnierza, chcącego tym sposobem rozerwać przykrą tęsknotę rozłączenia, o którem, niestety! nie wiedział jeszcze, że będzie wieczne!
— Biedny generał... on nie wie o naszem nieszczęściu, — rzekł Dagobert po chwili milczenia; — nie wie także, że zamiast jednego ma dwoje dzieci... Będzie to przynajmniej pociecha... Ale, słuchaj, Blanko, czytaj ty dalej, obawiam się, żeby to nie zaszkodziło twej siostrze... Ona się mocno wzruszyła... A zresztą, słusznie będzie kiedy obie podzielicie między siebie to przykre czytanie.
Blanka wzięła list, a Rózia, ocierając pełne łez oczy, oparła znowu swą piękną głowę na ramieniu Blanki, która tak dalej czytała:
„Teraz, kochana Ewo, jestem spokojniejszy; przestałem na chwilę pisać, oddaliłem od siebie ponure myśli, prowadźmy dalej naszą rozmowę.
„Tyle ci już powiedziawszy o Indjach, powiem ci nieco o Europie; jeden z naszych ludzi, człowiek bardzo pewny, przybył do naszej przedniej straży; przyniósł mi on list nadeszły z Francji do Kalkuty, otrzymałem wreszcie wiadomość od mego ojca, to mnie uspokoiło. Rzeczony list pisany był w sierpniu zeszłego roku. Czytając go, dowiedziałem się, że kilka innych listów mego ojca, o których jest wzmianka, zaległy gdzieś lub poszły mylną drogą i zaginęły, gdyż od dwóch lat żadnego nie odebrałem, dlatego ciągle byłem o ojca niespokojny. Dobry ojczysko! zawsze ten sam, wiek nawet nie osłabił go, charakter jego jest równie dzielny, zdrowie równie czerstwe.
„Donosi mi także, jak się zaraz dowiesz, o rodzinie naszego starego Dagoberta... naszego przyjaciela...
„Nieprawdaż, droga Ewo; aż mi lżej na sercu... gdy pomyślę, że ten dobry człowiek jest przy tobie, gdyż znam ja go, wiem, że on cię nie odstąpi... Jakie zacne serce bije pod szarym mundurem tego żołnierza... jak kochać musi nasze dziecię!“...
Tu Dagobert zakasłał dwa lub trzy razy, schylił się, niby szukając po ziemi swej chustki od nosa niebieskiej z czerwonemi szlaczkami, którą zresztą miał na kolanach.
Pozostał tak przez jakiś czas schylony.
Podniósłszy się, otarł wąsy.
— Jak dobrze cię zna nasz ojciec... Jak on zgadł, że ty nasz kochasz.
— Dobrze, dobrze, moje dzieci, dajmy temu pokój... Czytajno prędzej, co też tam mówi Generał o mym małym Agrykoli i Gabryelku, przybranym synu mej żony... Biedne żonisko, kiedy pomyślę, że może za trzy miesiące... Dalej, dzieci, czytajcie, czytajcie, — dodał żołnierz, chcąc powściągnąć swoje wzruszenie.
Blanka czytała dalej dziennik generała Simon.
„Jakkolwiek bądź, droga Ewo, mam zawsze nadzieję, że przecież kiedyś może dojdzie cię niniejsze pismo, i na taki przypadek, piszę także wiadomości zajmować mogące Dagoberta. Ucieszy się on, słysząc o swej rodzinie. Mój ojciec, zawsze będący kierownikiem zakładu zacnego pana Hardy, donosi mi, że ten wziął także do swego domu syna naszego starego Dagoberta; Agrykola pracuje na warsztacie pod komendą mego ojca, którego to mocno cieszy; jest to, mówi mi, silny, dziarski chłopak, który ciężkim kowalskim młotem, jak piórem, wywija, równie wesoły jak zręczny i pracowity, jest to (najlepszy robotnik w całej fabryce, co jednak nie przeszkadza mu, aby wieczorem, po ciężkiej całodziennej pracy, powracając do swej matki, do której serdecznie jest przywiązany, wyśpiewywał pełne mocy i uczucia piosneczki, odznaczające się zdrowemi i wzniosłemi myślami“.
— Jak cię to musi cieszyć, Dagobercie, — rzekła Rózia z podziwem, — on układa śpiewy?
— Zapewne, to przedziwne... ale nadewszystko cieszy mnie to, że dobry jest dla swej matki, i że dzielnie robi młotem... gdzie się on nauczył pisać piosnki... pewno w szkole, do której, jak zaraz zobaczycie, chodził ze swym przybranym bratem Gabryelem...
Na wspomnienie imienia Gabryel, przywodzącego im na myśl idealną istotę, którą nazywały aniołem stróżem, obudziła się ciekawość młodych dziewic: Blanka ze zdwojoną uwagą czytała dalej:
„Przybrany brat Agrykoli, biedne opuszczone dziecko, nad którem ulitowała się uczciwa żona naszego dobrego Dagoberta i przybrała je za swoje, to, mówi mi ojciec, zupełnie inny typ, niż Agrykola, nie co do serca, bo obaj je mają równie szlachetne; lecz jak Agrykola jest żywy, hoży, pracowity, tak przeciwnie Gabryel jest posępny, zamyślony; zresztą, dodaje mój ojciec, każdy z nich, że tak powiem, ma postać swego charakteru; Agrykola jest to brunet, wysokiego wzrostu, silny... mina jego wesoła, śmiała; Gabryel przeciwnie jest szczupły, blondyn, lękliwy, jak młoda panienka, a jego twarz ma wyraz anielskiej łagodności“...
Tu sieroty spojrzały na siebie zdziwione, potem zwracając swą niewinną twarz do Dagoberta, rzekła Rózia:
— Czy zauważyłeś, Dagobercie? Nasz ojciec mówi, że twój Gabryel jest blondyn, i że ma twarz anielską, taką jak nasz...
— Tak, tak, dobrze to zauważyłem, i dlatego to zdziwił mnie wasz sen.
— Ciekawam także, czy ma błękitne oczy, — rzekła Rózia.
— Co do tego, moje dzieci, mógłbym ręczyć, chociaż generał nic o tem nie nadmienia; każdy blondyn ma zwykle niebieskie oczy, ale czy niebieskie, czy czarne, nie będzie niemi patrzył oko w oko na młode dziewczęta; czytajcie dalej, a zobaczycie dlaczego...
Blanka czytała dalej:
„Gabryel jest blondynem, a jego twarz ma wyraz anielskiej łagodności; jeden z duchownych nauczycieli szkoły, do której chodzili Gabryel i Agrykola, jak i wiele dzieci z okolicy, widząc jego zdolności i dobroć, mówił o nim protektorowi mającemu bardzo wiele znaczenia, który się dzięki temu zajął Gabryelem i umieścił go w seminarjum; już od dwóch lat Gabryel jest księdzem, sposobi się na misjonarza, i wkrótce udać się ma do Ameryki“.
— Twój Gabryel jest księdzem, — rzekła Rózia, patrząc na Dagoberta.
— A nasz jest aniołem, — rzekła Blanka.
— Dowodzi to, że wasz wyższy ma stopień, niż mój; mniejsza o to, każdy ma swój gust; znajdą się wszędzie uczciwi ludzie; ale wolę, żeby nie Agrykola, ale Gabryel obrał sobie czarną suknię. Wolę widzieć mego chłopca z gołemi rękami, z młotem, opasanego skórzanym fartuchem, ot tak, jak wasz dziadek, moje dzieci, czyli inaczej mówiąc, ojciec marszałka Simon, księcia de Ligny.
— „Tak więc, moja kochana, droga Ewo — czytała dalej Blanka — jeżeli ten dziennik dojdzie twych rąk, możesz zapewnić Dagoberta o losie jego żony i syna, których dla nas opuścił. Jakże nie cenić takiej ofiary? Lecz jestem spokojny, twoje dobre, szlachetne serce potrafi go nagrodzić...
„Bądź zdrowa... i jeszcze raz bądź mi tymczasem zdrowa, najukochańsza Ewo; przerwałem ten dziennik na chwilę, aby pójść aż do namiotu Dżalmy; spał spokojnie; jego ojciec czuwał nad nim; uspokoił mnie skinieniem. Niema już żadnego niebezpieczeństwa dla tego nieustraszonego młodziana. Oby jutrzejsza bitwa oszczędziła go jeszcze!... Bądź zdrowa, kochana Ewo, noc jest cicha, spokojna, powoli gasną ognie w biwakach, nasi biedni góraliska spoczywają, po owym krwawym dniu; kiedy niekiedy tylko słyszę w oddaleniu wołanie naszych straży... Te obce głosy powiększają mój smutek, przypominają mi, o czem ja czasowo zapominam, gdy do ciebie piszę... że jestem na końcu świata, oddzielony od ciebie... od mego dziecka! Biedne istoty, drogie istoty! jakiż będzie wasz los?... Ach! gdybym przynajmniej miał czas odesłać wam medal, który w nieszczęsnem zdarzeniu zabrałem ze sobą z Warszawy, możebyś uzyskała pozwolenie powrotu do Francji... lub przynajmniej mogła odesłać tam dziecię z Dagobertem; wiesz bowiem jak wielkiej jest wagi... Lecz pocóż do tylu już boleści dodawać nową jeszcze?... Na nieszczęście lata upływają... przyjdzie fatalny dzień, a ostatnia nadzieja, którą żyję, opuści mnie; ale nie chcę dnia tego kończyć smutną myślą. Bądź zdrowa! kochana Ewo, ucałuj nasze dziecię, uściskaj je, całuję was z głębi mego wygnania.
„Do jutra, po bitwie“.
Po tem wzruszającem czytaniu nastąpiło dość długie milczenie.
Po licach Rózi i Blanki wolno łzy spływały; Dagobert, oparłszy głowę na rękach, w smutnych pogrążył się myślach.
Podczas gdy córki generała Simon z tkliwem wzruszeniem czytały wyjątki z dziennika swego ojca, tajemnicza scena odbywała się w menażerji pogromcy zwierząt.
Morok uzbroił się; na łosiowy kaftan wdział koszulę z drutu stalowego, giętką jak płótno, twardą jak djament; ręce okrył naramiennikami, nogi nagolennikami, wzuł żelazne buty; to uzbrojenie pokrył szerokiemi pantoflami, wdział na siebie obszerne futro, starannie pozapinał się, i wziął w rękę długi pręt żelazny rozpalony do czerwoności, osadzony w drewnianej rękojeści.
Lubo już oddawna zręcznością i dzielnością Moroka poskromione, jego tygrys Kain, jego lew Judasz i czarny ryś Śmierć, w napadzie drapieżnym chciały jeszcze aprobować na nim swych kłów i pazurów; ale rozdarłszy mu futro tępiły pazury o stalową koszulę, łamały zęby na uzbrojonych żelazem nogach i rękach, kiedy tymczasem dotknięcie czarodziejskiej metalowej laski przypiekało im skórę, pozostawiając na niej ślady spalenizny.
Poznawszy, że napróżnoby kąsały, mocną pamięcią obdarzone już z natury zwierzęta, widząc, że Moroka ranić nigdzie nie można, zaniechały zemsty. Bojaźliwa ich uległość doszła do tego stopnia, że podczas publicznych popisów, pan ich, skinieniem swej laseczki oklejonej papierem ognistego koloru, przywodził je do czołgania się z przestrachu.
Morok więc, starannie i przezornie uzbroiwszy się, trzymając rozgrzane do czerwoności przez Goljata żelazo, otworem ze strychu spuścił się do obszernej szopy, gdzie postawione były klatki ze zwierzętami; proste przepierzenie z desek oddzielało tę szopę od stajni, w której były zamknięte konie pogromcy zwierząt.
Lampa z rewerberem dosyć mocne rzucała światło na klatki.
Było ich cztery, zbudowanych z dębowego drzewa. Niezbyt gęsta żelazna krata zasłaniała je z boków. Ta krata z jednego boku otwierała się jak drzwi, dla wypuszczania zwierząt; klatki te dnami swemi spoczywały na dwóch osiach i czterech małych kółkach żelaznych, a tak łatwo je było można zataczać do wielkiego, nakrytego wozu, w którym je ustawiano do podróży. Jedna klatka była próżna, a we trzech innych były: ryś, tygrys i lew.
Nad klatką tygrysa był napis: Judasz.
Nad klatką lwa napisane było: Kain.
Nad klatką rysia czytano: Śmierć.
Ryś zasługiwał na tę smutną nazwę dla swego zdradnego drapieżnego spojrzenia.
Cały czarny, leżał w kłąb zwinięty w klatce; koloru jego nie można było rozeznać od otaczającej go pomroki, nie widać było jego samego, tylko w cieniu błyszczały dwa nieruchome ognie, dwie duże źrenice żółto-fosforycznego koloru, w nocy tylko, iż tak powiem, rozniecające się, gdvż wszystkie te kociego rodu zwierzęta najlepiej widzą tylko wpośród największej ciemności.
Morok wszedł cicho do stajni; od jego ciemno-rudego długiego futra, dziwnie odbijała jego blado-kasztanowata i żółta najeżona czupryna i długa broda; dosyć wysoko zawieszona lampa zupełnie go oświetlała, a jaskrawe światło obok nocnych cieni jeszcze wydatniejszemu czyniło rysy jego złowróżbnej kościstej twarzy.
Zbliżył się powoli do klatki.
Biała obrączka otaczająca jego płową źrenicę, zdawała się powiększać; oko jego, jaskrawe, nieruchome, nie różniło się od ognistego, osłupiałego oka rysia, leżącego ciągle w cieniu; ale już zwierzę to zaczynało czuć wpływ urocznego spojrzenia swego pana; dwa czy trzy razy nagle zamknęło powieki, głucho, gniewnie chrapnąwszy, wkrótce potem, jakby mimowolnie otwierając oczy, wlepiło je wytrzeszczone w oczy Moroka.
Wtedy okrągłe uszy Śmierci przywarły do czaszki, skóra na czole zmarszczyła się konwulsyjnie, ściągnęła pysk najeżony twardemi szczecinami, dwa razy otworzyła milczkiem paszczę, uzbrojoną strasznemi kłami, wywiesiwszy w połowie czerwony, chropowaty język.
Morok wyciągnął ku klatce swoją stalową, do czerwoności ogrzaną, laskę, i rzekł krótkim, rozkazującym głosem:
— Śmierć... tu!
Ryś wstał, ale tak się spłaszczył, iż brzuchem i kolanami dotykał się prawie posadzki, był na trzy stopy wysoki, a blisko pięć stóp długi; jego grzbiet giętki, mięsisty, jego podkolanka zniżone i szerokie niemal jak u wyścigowego konia, głęboka pierś, potężny kark, nerwiste, zsiadłe łapy, wszystko zapowiadało, że straszne to zwierzę z wielką siłą łączyło w sobie zwinność i szybkość.
Morok, ciągle z wyciągniętą ku klatce laską, postąpił krok do rysia...
Ryś zrobił krok ku Morokowi...
Zatrzymał się...
Śmierć stanęła...
W tej chwili tygrys Judasz, do którego Morok obrócony był tyłem, gwałtownie podskoczył w klatce, jakby przez zazdrość, że pan zajmował się tylko rysiem, ryknął chrapliwym głosem i, podnosząc głowę, pokazał spód swej straszliwej trójkątnej szczęki, i potężne brudno białe piersi, na których ginęły miedziane cienie jego płowej, czarno-pręgowanej szaty; jego ogon, podobny do wielkiego, czerwonawego, ciemno-obrączkowanego węża, to wił się po bokach zwierzęcia, to je uderzał, nieustannie, zwolna się ruszając; zielone, przezroczyste oczy zwracały się na pogromcę, pałając drapieżnym gniewem.
Człowiek ten taki wywierał wpływ na owe zwierzęta, iż tygrys sam przez się, prawie odrazu, zaprzestał ryczeć, jakgdyby się przeląkł swojej śmiałości.
Morok obrócił się do niego, przez chwilę przypatrywał się mu uważnie; ryś uwolniony już z pod wpływu wzroku pana, położył się znowu w cieniu.
Chrzęst i łoskot, podobny do chrupania wielkich zwierząt, gdy gryzą co twardego, dał się słyszeć w klatce lwa, Kain zwrócił uwagę pogromcy, który, pozostawiając tygrysa, postąpił ku drugiej komórce.
Był tam lew, którego grzbiet wyraźnie widać było, grzbiet ogromny, rudo-żółtawy; uda założył pod siebie, głowa kryła się całkiem w wielkiej grzywie; z przerywanych drgań jego muskułów lędźwiowych, z mocno wystających żeber, łatwo można było odgadnąć silne działanie paszczęki i przednich łap.
Morok zbliżył się do klatki, niespokojny, czy, pomimo jego rozkazu, Goljat nie dał lwu jakiej kości do gryzienia; aby się przekonać, zawołał surowym rozkazującym tonem:
— Kain!!
Kain nie ruszył się z miejsca.
— Kain... tu! — powtórzył pogromca zwierząt — ostrzej jeszcze.
Nadaremne wołanie, lew się nie ruszył, a chrzęst dalej słychać było.
— Kain tu! — zawołał Morok trzeci raz; lecz wymawiając te słowa, oparł koniec rozpalonej laski o biodro lwa.
Ledwo mały promień dymu przebiegł po rudem futrze Kaina, kiedy zerwawszy się jak błyskawica, obrócił się i rzucił się na kraty, ale nie czołgając się, tylko jednym skokiem i ukazał się wyprostowany w pysznej a zarazem strasznej postawie.
Morok znajdował się w rogu klatki, Kain, zapalczywy, stanął wyprostowany wprost swego pana, opierając w tej postawie swoje szerokie piersi o kratę, przez którą wyciągnął swoją ogromną, muskularną, prawie tak grubą jak noga Goljata, łapę.
— Kain!! precz!! krzyknął pogromca, żywo przyskakując. Lew nie usłuchał; końcem rozpalonej laski dotknął się jego warg ściągniętych gniewem, za któremi widniały kły tak grube, tak długie i ostre, jak kły dzika.
Po takiem ognistem dotknięciu, i po drugiem groźnem wezwaniu, lew, nie śmiąc się już ruszyć, głucho pomrukiwał, położył się zwinięty, z pokorą i uległością.
Morok zdjął lampę, aby bliżej zobaczyć, co gryzł Kain: była to deska dna klatki, którą zdołał podnieść, i którą gryzł dla rozerwania się w głodzie.
Na chwilę głęboka cisza nastąpiła w menażerji: Morok, trzymając ręce za plecami, chodził od jednej do drugiej klatki, i niespokojnem okiem przyglądał się swym zwierzętom, jakgdyby wahał się uczynić między niemi jakiś ważny a trudny wybór.
Od czasu do czasu stawał i przysłuchiwał się od strony wielkich drzwi, prowadzących z szopy na podwórze oberży.
Drzwi te otworzyły się. Pokazał się Goljat; z jego odzieży płynęła strumieniami woda.
— A cóż tam!... ozwał się do niego Morok.
— Wielu doznałem trudności... Szczęściem noc bardzo ciemna, wielki wiatr, a deszcz leje jak z cebra.
— Niema żadnego podejrzenia?
— Żadnego, panie, drzwi do piwnicy odrazu się otworzyły, właśnie pod oknem dziewczynek. Gdy zagwizdałeś dla dania mi znaku, że już czas, wyszedłem z koziołkiem, który z sobą przyniosłem, oparłem go o mur, i wlazłem nań, chwyciłem okiennice jedną ręką, trzonek noża w drugą, i wybijając dwie szyby razem, szarpnąłem z całej siły żaluzją...
— I myślano, że to wiatr?
— Tak, zrozumiano, że to wiatr. To zrobiwszy, uciekłem co żywo do piwnicy, koziołek z sobą zabrawszy... Po niejakim czasie usłyszałem głos starego... dobrze zrobiłem, żem się pośpieszył...
— Tak, kiedym na ciebie zagwizdał, wszedł on do sali jadalnej; sądziłem, że dłużej tam zabawi.
— Mniejsza o to, rzecz była zrobiona... stary otworzył okno, i przywołał swego psa, mówiąc mu... Skocz... ja natychmiast pobiegłem na drugi koniec piwnicy, bo inaczej djabelski pies byłby mnie zwęszył.
— Teraz pies zamknięty jest w stajni, gdzie jest koń starego... Mów dalej!
— Kiedym usłyszał, że zamknięto żaluzję i okno, wyszedłem z piwnicy, przystawiłem znowu koziołek i, znowu się wspiąłem, pociągając powoli zasuwkę żaluzji, otworzyłem ją, ale nic nie widziałem, odsunąłem trochę futra i widziałem... dziewczynki w łóżku, twarzą ku mnie obrócone... stary siedział w głowach, obrócony do mnie plecami.
— A jego worek... jego worek? to rzecz bardzo ważna.
— Jego worek był blisko okna, na stole, przy lampie, mógłbym był dostać go, dobrze sięgnąwszy ręką.
— Cóżeś słyszał?
— Ponieważ kazałeś mi myśleć tylko o worku, to więc tylko pamiętam, co dotyczy worka; stary mówił, że w nim są papiery, listy jakiegoś generała, jego pieniądze i krzyż.
— Dobrze... Potem?
— Ponieważ trudno mi było utrzymać uchylone od szyb futro, więc wymknęło mi się... chciałem je znowu uchwycić, zanadto wyciągnąłem rękę, wtem jedna z dziewczynek... spostrzegła ją... gdyż krzyknęła wskazując na okno.
— Głupcze!... wszystko źle... — rzekł Morok zbladłszy z gniewu.
— Ale zaczekaj pan... niewszystko chybione. Usłyszawszy krzyk, zeskoczyłem z koziołka, uciekłem do piwnicy; psa tam już nie było. Zostawiłem drzwi napół otwarte, słyszałem jak otwierano okno, i widziałem przy świetle lampy, którą stary wystawił ręką za okno; patrzał on, a nie było drabiny; okno było tak wysoko, iż człowiek pospolitego wzrostu, nie dostałby do niego.
— Będzie myślał, że to był wiatr... Ha, zręczniejszy jesteś, aniżeli się spodziewałem.
— To bardzo dobrze... Dowiedziawszy się, gdzie jest worek, pieniądze i papiery, wróciłem się... i jestem.
— Idź na górę, przynieś mi jesionową pikę, najdłuższą.
— Dobrze, panie.
— I kołdrę czerwoną, sukienną...
— Dobrze, panie.
— Ruszaj.
Goljat wszedł na drabinę; gdy już był w połowie zatrzymał się.
— Czy nie pozwoli pan, abym zlazł... po kawałek mięsa dla...
— Pikę i kołdrę! — powtórzył Morok rozkazującym tonem. I odszedł a kiedy Goljat zajęty był spełnieniem jego rozkazu, on tymczasem uchylił wielkie wrota do szopy zajrzał na dziedziniec i znowu podsłuchiwał.
— Panie jest pika jesionowa i czerwona kołdra... — rzekł olbrzym, schodząc z drabiny z temi rzeczami — cóż mam robić?
— Wróć do piwnicy, wyleź do okna, a gdy stary prędko wybiegnie z izdebki...
— A któż go z niej wywoła?
— Wyjdzie on... o co się pytasz?
— A potem?
— Powiedziałeś mi, że lampa stała w blizkości okna?
— Bliziuteńko... na stole przy worku.
— Jak tylko stary wyjdzie z izby, popchnij okno, zgaś lampę, złap za worek, przetrząśnij go, weź pieniądze, krzyż, papiery i połóż znowu na swem miejscu; dziewczynki tak się przelękną tem, co się będzie działo, iż zamilkną z przestrachu. Nie koniec jeszcze na tem.
— Cóż jeszcze?
— Dach na szopie niebardzo wysoki, do dymnika na spichrz łatwo się dostać... noc jest ciemna... zamiast wchodzić drzwiami...
— Wlezę dymnikiem.
— A cicho!
— Dobrze.
Olbrzym odszedł. Po kilku minutach Morok wyszedł z szopy, wziąwszy czerwoną laskę i udał się ku małej stajence, gdzie był Jowialny, podwójnie jej drzwi zamykała tylko mała zasuwka.
Odczytawszy wyjątki z dziennika ojca, sieroty zamilkły na jakiś czas, smutnie się zamyśliły, oglądając pożółkłe pismo.
Dagobert, także zadumany, myślał o swym synu i o swej żonie, z którymi był już dawno rozłączony, a których niedługo może spodziewał się ujrzeć. Potem pierwszy przerwał milczenie, od kilku minut trwające, i, biorąc pismo z rąk Blanki, złożył je troskliwie, włożył do kieszeni i rzekł do sierot:
— Tak więc, moje dzieci, bądźcie spokojne... widzicie, jak zacnego macie ojca; myślcie tylko o radości, z jaką wkrótce go ucałujecie, i pamiętajcie zawsze o imieniu uczciwego chłopca, któremu zawdzięczać będziecie tę przyjemność; bo gdyby nie on, jużby wasz ojciec był zabity w Indjach.
— Nazywa się on Dżalma... Nigdy go nie zapomnimy — rzekła Rózia — i prosić będziemy naszej matki, aby czuwała nad nim tak, jak nad nami...
— A gdy nasz anioł-stróż Gabrjel przyjdzie jeszcze- — dodała Blanka — powiemy mu także o nazwisku Dżalmy.
— Dobrze, moje dzieci, pewien jestem, że co się tyczy serca, o niczem nie zapomnicie... Lecz wróćmy do wędrownika, który przybył do waszej biednej matki. Widział on generała w miesiąc po zdarzeniach, o których czytałyście, i, w chwili kiedy znowu uderzyć mieli na Anglików, wasz ojciec powierzył mu te papiery i medal.
— Ale, Dagobercie, na co się nam przyda ten medal?
— A co znaczą te wyrazy na nim wyryte? — mówiła Rózia, wyjmując go z zanadrza.
— A to, moje dzieci... znaczy, że 13 lutego 1832 r. trzeba nam być w Paryżu, na ulicy św. Franciszka Nr. 3.
— A cóż tam będziemy robili?
— Biedna wasza matka tak nagle zachorowała, iż nie mogła mi tego powiedzieć; wiem tyle tylko, że ten medal dostała od swych rodziców; były to relikwie przechowywane w jej rodzinie przeszło od stu lat.
— A jakże dostał się on naszemu ojcu?
— Gdy wyjeżdżał w nocy, kładąc spiesznie do powozu wszystko, co mu na drogę było potrzebne, włożył także, między innemi, rzeczy należące do matki; między niemi znajdował się ten medal, potem już generał nie mógł go odesłać, nie mając do tego żadnej sposobności.
— A więc ten medal jest dla nas rzeczą nader ważną?
— Bezwątpienia, gdyż nie widziałem nigdy waszej matki szczęśliwszej, jak w owym dniu, gdy go jej oddał podróżny... „Teraz los mych dzieci może będzie tak błogi, jak dotąd był nieszczęśliwy“, rzekła do mnie wobec urzędnika, ze łzami radości w oczach: „pojadę z niemi córkami do Francji... Jeślibym zasłabła, ty je odprowadzisz, Dagobercie; ruszysz niebawem, bo na nieszczęście wiele już zmarnowało się czasu... a jeżelibyś nie przybył przed 13 przyszłego lutego, to okrutne rozłączenie, ta przykra podróż byłaby nadaremna“.
— Jakto, choćby nawet jeden tylko dzień spóźnienia...
— Jeżelibyśmy przybyli 14 zamiast 13, jużby było po czasie — mówiła wasza matka.
— A jakże sądzisz, czy staniemy na czas w Paryżu?
— Spodziewam się; jednakże, gdybyście się czuły na siłach, byłoby dobrze pośpieszać trochę.
— Ale, ponieważ ojciec nasz jest w Indjach, i jako skazany na śmierć, nie może powrócić do Francji, kiedyż zobaczymy się z nim?
— A gdzież będziemy się z nim widziały?
— Biedne dzieci, to prawda... ile to jest rzeczy, o których nie wiecie; nie mógł generał wrócić się do Francji, kiedy go opuszczał podróżny, to prawda, ale teraz już może.
— A dlaczegóż teraz może?
— Gdyż we Francji wiele zaszło zmian: nowy król... nowa dynastja... dawne rzeczy poszły w niepamięć. Ta wiadomość dojdzie do Indji; a wasz ojciec pewno przybędzie i oczekiwać was będzie w Paryżu, gdyż będzie się spodziewał, że wy i wasza matka przybędziecie tam na 13 lutego następnego roku.
— Aha! rozumiem teraz, możemy się spodziewać oglądać go — rzekła Rózia z westchnieniem.
— A to wszystko winne będziemy jego przyjacielowi wędrownikowi.
— A wiesz Dagobercie, jak się nazywa ten podróżny?
— Nie, moje dzieci... ale czy się on nazywa Paweł czy Gaweł, dosyć że poczciwy człowiek. Kiedy odchodził od waszej matki, z płaczem dziękowała mu za jego dobroć dla generała, dla niej i dla ich dzieci. Wtedy uścisnął jej ręce i rzekł jej tak łagodnym głosem, aż mnie to wzruszyło: „Za cóż dziękujesz mi, pani... czyliż nie powiedziano: „kochajcie się nawzajem“?
— Kto tak powiedział, Dagobercie, On?
— Tak, o kim to mówił podróżny?
— Tego nie wiem; uderzył mnie tylko sposób, którym on wymówił te słowa, i te były ostatnie słowa, które powiedział.
— Kochajcie się nawzajem?... — powtarzała Rózia.
— Jak to dowodzi dobrego serca... — mówiła Blanka — nieprawda, Dagobercie?
— Ponieważ ten wędrownik jest przyjacielem generała, to już dowodzi, że ma dobre serce.
— Jakaż to szkoda, żeśmy go nie widziały...
— A gdzież poszedł ten podróżny?
— Bardzo daleko... bardzo daleko, na Północ, — powiedział to waszej matce; która potem mówiła mi o nim: „Proste jego słowa rozrzewniły mnie; przez cały czas, jakiem go słuchała, było mi lepiej; mocniej jeszcze kochałam mego męża, moje dzieci, a z tem wszystkiem, patrząc na wyraz jego twarzy, sądziłbyś, że nigdy się nie uśmiechnął, ani zapłakał“, dodała wasza matka, i to prawda.
— Nigdy się nie roześmiał, ani zapłakał? — dodała Blanka.
— Kiedy odchodził, wasza matka i ja, stojąc we drzwiach, patrzyliśmy za nim dopóki mogliśmy, szedł ze spuszczoną głową. — Chód jego był powolny... spokojny... pewny... myślałby kto, że kroki liczył... i co do kroku jego rzecz jeszcze osobliwszą spostrzegłem.
— Co, co, Dagobercie?
— Wiecie, że droga prowadząca do domu, była zawsze wilgotna, a to z przyczyny miłego źródełka, które ją zalewało...
— Tak, tak.
— A więc ślady jego zostały na glinie i widziałem, że na jego podeszwach były ćwieki powbijane w kształcie krzyża...
— Oto tak — mówił Dagobert stawiając siedem razy palec na kołdrze — ot, takim wbite były porządkiem. Widzicie, że będzie krzyż.
— Ach prawda... krzyż, widzisz, siostro.
— Cóż to ma znaczyć, Dagobercie?
— Dalipan, nie wiem... może przypadkiem... Jakkolwiek bądź, odwiedziny tego tajemniczego gościa zapowiadały coś niedobrego. Gdyż jak tylko od nas odszedł, jedno za drugiem dotykały nas nieszczęścia.
— Niestety! śmierć naszej matki?
— Tak, ale wprzód jeszcze... inne zmartwienie!... Trzeba nam było jechać co prędzej do Paryża, a okoliczności zmusiły was do wyjazdu w przeciwną zupełnie stronę. Matka wasza mówiła: „Miano w tem interes, aby przeszkodzić mnie lub moim dzieciom udać się do Francji, i dlatego tak postąpiono“.
— Może to niespodziewane zmartwienie nabawiło ją choroby?
— Oh nie, moje dzieci, była to owa nieszczęsna choroba, co nie wiedzieć skąd się bierze, bo i ona także odbywa podróże i uderza jak piorun; w trzy godziny po odejściu wędrownika, kiedyście powróciły z lasu wesołe, zadowolone, z dużemi bukietami dzikich kwiatów dla waszej matki... ona już prawie konała... już poznać jej nie można było; piekielna cholera zjawiła się we wsi... Wieczorem pięć osób umarło... Wasza matka ledwo miała czas włożyć ci medal na szyję, moja kochana Róziu... polecić mi was obie..., prosić mnie, abyśmy natychmiast puścili się w drogę do Paryża... Kiedy wasza matka umarła, zmieniły się okoliczności i wybraliśmy się w drogę. — Żołnierz nie mógł skończyć; zakrył sobie twarz rękami, kiedy tymczasem sieroty rozrzewnione rzuciły mu się obie w objęcia.
— Tak, ale — rzekł z dumą Dagobert... — po chwili bolesnego milczenia.
— Wtedy okazałyście się godnemi córkami zacnego generała... pomimo niebezpieczeństwa, nie można było oderwać was od loża waszej matki; pozostałyście przy niej aż do końca... Wy zamknęłyście jej powieki, wy czuwałyście nad nią... i wy nie chciałyście odjechać pierwej, aż ujrzałyście krzyż postawiony na jej grobie.
Tu Dagobert nagle przerwał mowę.
Usłyszawszy okropne lżenie konia, połączone z dzikim rykiem, podskoczył ze stołka i zawołał:
— To Jowialny! mój koń. Cóż to robią mojemu koniowi? Potem, otworzywszy drzwi, zbiegł prędko po schodach.
Dwie siostry przytuliły się do siebie tak przerażone, iż nie spostrzegły ręki sięgającej wybitą szybą, otwierającej rygiel okna, odpychającej gwałtownie futro i przewracającej na małym stoliku lampę przy której leżał tornister żołnierza.
Morok, wprowadziwszy Jowialnego do swej menażerji, zdjął mu z głowy kołdrę, która nie dawała mu widzieć i czuć węchem.
Jak tylko tygrys, lew i ryś spostrzegły go, zgłodniałe te zwierzęta rzuciły się do kraty swych zagród.
Koń, przerażony, stanął osłupiały, wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy, drżał, jak wryty z miejsca się nie mogąc ruszyć; zimny pot lał się z niego strumieniami.
Lew i tygrys zaczęły ryczeć przeraźliwie i okropnie miotały się w klatkach.
Ryś nie ryczał... ale niema jego drapieżność straszniejszą była, niż krzyki dwóch innych zwierząt.
Wściekłym susem rzucił się z głębi klatki na kratę, która aż się wstrząsnęła od tego zapalczywego uderzenia; potem, pomimo silnego oporu kraty, Śmierć, zawsze niema, ciągle zajadła, rzucała się naprzód, wracała pełzając i znowu w zapamiętałym zapędzie, usiłowała złamać kratę.
Trzy razy tak przyskakiwała... straszna i milcząca... kiedy tymczasem koń, przechodząc z osłupienia w obłąkanie z przestrachu, zarżał przeciągle, zawrócił szybko i jak szalony skoczył do drzwi, któremi został wprowadźmy.
Znalazłszy je zamknięte, spuścił głowę, przygiął nieco nogi, zbliżył nozdrza do otworu pod wrotami, jakgdyby chciał odetchnąć świeżem powietrzem, potem, coraz bardziej przelękniony, mocniej jeszcze rżał, silnie grzebiąc przedniemi nogami.
Wtedy już Morok się nie wahał.
Zbliżył się do klatki rysia, właśnie w chwili gdy, po nowych usiłowaniach wydobycia się z niej, znowu miał się rzucić.
Ciężka zapora utrzymująca zamknięcie kratami, odepchnięta piką pogromcy zwierząt, usunęła się, a Morok w jednej chwili wskoczył na drabinę, prowadzącą na spichlerz.
Okropny ryk tygrysa i lwa, połączony z rozpaczającem rżeniem Jowialnego, napełniły wszystkie zakątki oberży; w chwili, gdy ryś rzuciwszy się znowu wściekle na kratę, poczuł, że przed nim ustępuje, i widział, że się mu otwiera... wyskoczył...
Skok Śmierci był tak gwałtowny, iż padła na środku szopy.
Światło lampy migotało się na czarno-połyskliwem tle rysiego futra, mieniącego się jeszcze ciemniejszego koloru plamami. Przez chwilę pozostał niewzruszony, jakby przysiadły na swych silnych nogach... zdawał się mierzyć długość kroku, który miał wykonać, dla doścignięcia konia, i rzucił się nań jednym skokiem.
Widząc go wydobywającego się z klatki, Jowialny, nagle się umknąwszy, przyparł bokiem drzwi otwierające się zewnątrz do środka... i cisnął je całemi siłami, jakgdyby je chciał wyłamać. Śmierć wspięła się gwałtownie do skoku. Szybka jak strzała, głęboko przejęła Jowialnemu gardło, chwyciła się go łapami, i swe szpony zatopiła mu razem w piersi i w brzuch, trzymając go przypartego do drzwi.
Oparłszy się w łuk na tylnych łapach, otworzyła mu żyłę gardłową, strumień krwi wytrysnął z pod zębów Śmierci, a ostre pazury zorały aż do kości żywe mięso drgającej ofiary... której zduszone rżenie było przerażające.
Nagle rozległy się słowa:
— Jowialny... nie daj się... ja tu jestem... nie daj się...
Był to głos Dagoberta, który wszelkiemi sposobami usiłował w rozpaczy wywalić drzwi, za któremi toczyła się ta krwawa walka.
— Jowialny — wołał znowu żołnierz — jestem tu... ratunku...
Na ten przyjacielski, tak znany głos, konik próbował jeszcze zwrócić głowę w stronę, skąd słyszał głos swego pana, odpowiedział mu żałosnem rżeniem, i szamocąc się pod morderczemi razami rysia, upadł na kolana, potem na bok... tak, iż grzbiet i kark o drzwi się oparłszy, otworzyć ich nie dozwoliły.
Wtedy już wszystko się skończyło.
Ryś przyłożył się jak długi, brzuchem ma koniu, szarpiąc go przedniemi i tylnemi łapami.
— Ratunku... ratunku dla mego konia! — wołał Dagobert, napróżno usiłując wyłamać zamek, potem krzyczał w zapalczywości:
— Nie ma kto broni... czy nie ma broni...?
— Strzeż się... — krzyczał pogromca zwierząt.
I pokazał się w dymniku śpichrza, wychodzącym na dziedziniec.
— Nie wchodź, bo zginiesz... mój ryś wściekł się...
— Ale mój koń... mój koń! — krzyczał przeraźliwie Dagobert.
— Wyszedł w nocy ze swej stajni; wszedł do szopy drzwi popchnąwszy; na jego widok ryś połamał klatkę i rzucił się na niego... Lecz odpowiesz za nieszczęścia, jakie stąd mogą wyniknąć — dodał pogromca zwierząt, odgrażającym tonem — bo ja tylko z wielkiem niebezpieczeństwem dla życia będę mógł go zapędzić znowu do klatki.
— Ale mój koń... Ratuj mego konia... — wołał Dagobert, błagając z rozpaczy, gdyż prawdziwie lubił to biednie zwierzę, utrata którego, zresztą, mogła pociągnąć za sobą najzgubniejsze skutki, czyniąc prawie niepodobną dalszą podróż sierot.
Morok zniknął z dymnika.
Ryk zwierząt, krzyk Dagoberta pobudziły wszystkich ludzi w oberży pod Białym Sokołem. Tu i owdzie oświeciły się i otwierały spiesznie okna. Niebawem służący z oberży przybiegli z latarniami, obstąpili Dagoberta i pytali, co się stało.
— Mój koń tam jest... a jeden zwierz tego niegodziwego człowieka wydobył się... — krzyczał żołnierz, nie przestając popychać drzwi.
Na te słowa ludzie oberżysty, przerażeni już okropnym rykiem, uciekli, i pobiegli uwiadomić gospodarza.
Można sobie wyobrazić zmartwienie żołnierza, czekającego rychło drzwi szopy zostaną otworzone; blady, zadyszany, przysłuchiwał się, czy nie usłyszy rżenia konia.
Powoli ryki ustały, słyszał tylko ponure warczenie i złowrogie raz po raz groźnym, krótkim głosem Moroka powtarzane wołanie:
— Śmierć!... tu... Śmierć!...
Zajęty tym wypadkiem, pośród ciemnej nocy, Dagobert nie widział Goljata który, gramoląc się ostrożnie po dachu krytym dachówką, powracał do śpichrza dymnikiem.
Niebawem otworzyła się brama dziedzińca, wszedł gospodarz, a za nim kilku ludzi; uzbroił się on w karabin, a jego słudzy w widły i kije.
— Co tu się dzieje? — rzekł żywo, zbliżając się do Dagoberta — co to za hałas w mojej oberży!... Niech djabli porwą pokazujących zwierzęta i niedbalców, którzy nie umieją przywiązać uździenicy konia do żłobu... Jeżeli twój koń został raniony, twoja szkoda, żeś nie był o niego dbalszym.
Zamiast odpowiedzieć na te przedwczesne nagany, żołnierz przysłuchując się ciągle co się działo w szopie, kiwnął ręką, aby się uciszono.
Nagle dał się słyszeć ryk drapieżny, a po nim krzyk Moroka, i prawie zaraz ryś zawył żałośnie.
— Jesteś może przyczyną nieszczęścia — rzekł do żołnierza przelękły gospodarz; — czy słyszałeś jaki krzyk!... może Morok został niebezpiecznie skaleczony.
Dagobert miał odpowiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi, Goljat ukazał się w progu i rzekł:
— Można wejść, już niema niebezpieczeństwa.
Wnętrze menażerji przedstawiało widok nadzwyczajny, okropny.
Morok, blady, ledwo mogący ukryć swoje wzruszenie pod spokojną powierzchownością, klęczał o kilka kroków od klatki rysia, w postawie zamyślonej: z poruszenia jego ust domyślać się było można, że się modlił.
Na widok oberżysty i jego ludzi Morok wstał, mówiąc głosem uroczystym:
— Boże! dzięki niech ci będą... że mi jeszcze dozwoliłeś zwyciężyć.
Ręce składając na piersiach dumnem czołem, poważnem, zadowolonem wejrzeniem zdawał się cieszyć triumfem, jaki się mu udało odnieść nad Śmiercią, która, rozciągniona w głębi klatki, wyła jeszcze żałośnie.
Obecni tej scenie, nie wiedząc, że pogromca zwierząt, od stóp do głów pod futrem był uzbrojony, i krzyk rysia przypisując bojaźni, dziwili się i zdumiewali nad nieustraszoną i prawie nadprzyrodzoną potęgą człowieka.
O kilka kroków za mm, stał Goljat, oparty na jesionowej włóczni... Wreszcie niedaleko od klatki, rozciągnięty na ziemi, w kałuży krwi, leżał trup Jowialnego.
Na widok poszarpanych, krwawych zwłok zwierzęcia Dagobert osłupiał na chwilę; nachylił się, wlepił weń oczy; na jego surowej twarzy malował się żal głęboki... Potem, upadłszy na kolana, podniósł głowę Jowialnego. Ledwo już na samych gołych kościach trzymała się szyja. Widząc skrzepłe, zamroczone, napół zamknięte, owe wielkie, niedawno jeszcze tak pojętne, wesołe oczy zwierzęcia, żołnierz nie mógł wstrzymać bolesnego okrzyku...
Wtedy to już zapomniał swego gniewu, żywo stanęły mu na myśli nieszczęsne skutki tego opłakanego zdarzenia, dla losu biednych młodych sierot; i z bólem myślał o okropnej śmierci starego konia, swego dawnego towarzysza trudów wojennych, tak odważnego w boju, a przytem tak powolnego, wiernego, cierpliwego, który podobnie jak on, dwa razy był raniony... i z którym od tylu lat na chwilę się nie rozłączyli...
To proste, bolesne wzruszenie tak wybitnie i dotkliwie malowało się na twarzy żołnierza, iż oberżysta i jego ludzie zdjęci zostali na chwilę litością nad starcem klęczącym nad martwym koniem.
Lecz gdy pośród dolegliwych żalów wspomniał, że Jowialny był także towarzyszem jego wygnania, i że niegdyś matka sierot, podobnie jak jej córki, odbyła na tym biednym koniu przykrą, daleką podróż, zgubne skutki jego utraty boleśniej jeszcze stanęły na myśli Dagoberta, po rozczuleniu nastąpiło oburzenie, powstał, jego oczy roziskrzyły się gniewem, i nie mogąc już powściągnąć zapalczywości, skoczył do Moroka: jedną ręką pochwycił go za gardło, a drugą, po wojskowemu, uraczył go pięciu czy sześciu potężnemi pięściami w piersi, tak, iż ledwo się oparły o żelazne uzbrojenie Moroka.
— Łotrze... odpowiesz mi za zgubę mego konia, mówił żołnierz, nie przestając okładać Moroka pięściami. Morok wysmukły, żylasty, nie mógł walczyć korzystnie z Dagobertem, który pomimo podeszłego wieku, przy swym kolosalnym wzroście niepospolitą okazywał siłę. Ledwo Goljat i oberżysta wyrwali mu z rąk Moroka.
Po chwili rozłączono przecie dwóch walczących rycerzy. Morok zbladł ze złości. Trzeba było znowu niedopuścić mu wziąć się do piki, do której porwał się na Dagoberta.
— Ależ to nieznośne; — odezwał się oberżysta do żołnierza, który pogrążony w rozpaczy to wyciągał przed sobą w jedną pięść złożone, niespokojne ręce, to bił się niemi w czoło.
— Narażasz tego godnego człowieka na pożarcie przez zwierzęta, i jeszcze chcesz go bić... Czy takie postępowanie przystoi siwej brodzie? mamże posłać po siłę zbrojną? więcej rozsądnym okazałeś się wczoraj wieczór.
Te słowa opamiętały żołnierza; tembardziej żałował swej popędliwości, że przez nią, jako obcy, większego jeszcze narobić mógł sobie kłopotu w swojem położeniu; wypadło wszelkiemi sposobami wymóc zapłacenie sobie konia, aby można było ruszyć niezwłocznie w dalszą podróż, a której, jak się powiedziało, pomyślny skutek ani o jeden dzień spóźnić nie dozwalał. Zdobywając się więc na ostatni wysiłek, opanował się.
— Prawdę mówisz... zanadto się uniosłem, — rzekł do oberżysty zmienionym głosem, który starał się uspokoić. Przed chwilą brakło mi cierpliwości. Z tem wszystkiem pytam się, azali ten człowiek nie powinien mi zapłacić za mego konia? Sami osądźcie.
— Dobrze więc, jako sędzia, nie podzielam twego zdania. Sam jesteś twej szkody przyczyną. Źle uwiązałeś konia, wyszedł ze stajni, drzwi sobie otworzywszy, wydostał się na podwórze, a stąd do szopy, której drzwi musiały być zapewne otwarte, rzekł oberżysta, ujmując się oczywiście za pogromcą zwierząt.
— To prawda, — odezwał się Goljat, — przypominam sobie: zostawiłem drzwi szopy na noc napół otwarte, aby zwierzęta miały więcej świeżego powietrza; ponieważ klatki były dobrze zamknięte, nie było więc niebezpieczeństwa...
— Bardzo słusznie! — odezwał się jeden z przytomnych.
— Gdy zwierzęta spostrzegły konia, obudziła się ich żarłoczność i połamały klatki, — dodał drugi.
— Raczej Morok powinien skarżyć, — rzekł trzeci.
— Zachowajcie sobie wasze zdania jedni i drudzy, — rzekł Dagobert, któremu już zbrakło cierpliwości, — ja wam powiadam, że natychmiast potrzeba mi albo pieniędzy albo konia, gdyż myślę opuścić oberżę, w której mnie spotkało takie nieszczęście.
— A ja powiadam ci, że to ty zapłacić mi musisz, — zawołał Morok, który bez wątpienia, zachowywał na koniec teatralny wybieg, to jest pokazał skrwawioną rękę, dotąd ukrywaną w rękawie futra. Na całe życie może pozostanę kaleką, — dodał. — Patrz, jaką ranę zadał mi ryś.
Rana, lubo nietyle jak on mówił, szkodliwa, była jednak dość głęboka. Ten ostatni argument pozyskał mu powszechne współczucie. Rachując pewno na tę okoliczność dla przechylenia słuszności w sprawie, którą uważał niejako za swoją, rzekł oberżysta do garsona stajennego:
— Jeden tylko widzę sposób zakończenia tej sprawy... to jest trzeba iść obudzić pana burmistrza, i prosić go, aby się tu pofatygował; on rozstrzygnie, kto tu ma słuszność.
— I ja właśnie chciałem to powiedzieć, — rzekł żołnierz, — gdyż, bądź co bądź, nie można sobie samemu wymierzać sprawiedliwości.
— Fryc, biegnij do pana burmistrza, — rzekł oberżysta.
Garson pobiegł co żywo. Oberżysta, który wczoraj zaniedbał żądać papierów od żołnierza — rzekł mu:
— Burmistrzowi będzie bardzo przykro... że go się trudzić będzie o tak późnej godzinie. Nie radbym ja ucierpieć na tem, dlatego proszę waszeci, abyście mi przynieśli wasze papiery, jeżeli je macie... bo moja to wina, żem ich nie zażądał zaraz wczoraj wieczór, gdyście przybyli.
— Mam je na górze w mym tornistrze, będziecie je zaraz mieli — odpowiedział żołnierz, — potem, odwracając oczy i gniewliwie czoło zmarszczywszy, kiedy przechodził obok zwłok Jowialnego, poszedł zobaczyć dwie siostry.
Morok rzucił nań triumfujące spojrzenie i mówił sobie:
— Bez konia, bez pieniędzy, bez papierów... Więcej już zrobić nie mogłem, gdyż zabroniono mi zrobić więcej...
W kwadrans po tej uwadze pogromcy zwierząt, Karol, kolega Goljata, wyszedł z kryjówki, gdzie mu przez wieczór pan jego kazał pozostać, i odjeżdżał do Lipska z tajemniczym pakietem adresowanym do jednego z tamtejszych mieszkańców i z listem, który Morok naprędce napisał.
Zaraz za przybyciem, Karol miał oddać ten list na pocztę, adres jego był taki:
- A Monsieur Rodin,
- Rue du Millieu-des-Ursins, N. 11
- A Monsieur Rodin,
Żołnierz był coraz niespokojniejszy, lubo był pewny, że koń jego dobrowolnie do szopy nie poszedł, i lubo przypisywał ten nieszczęsny przypadek złośliwości pogromcy zwierząt. Napróżno usiłował odgadnąć przyczynę zawziętości tego niegodziwca, i przemyśliwał z bojaźnią, aby jego sprawa, jakkolwiek słuszna, nie zależała od dobrego lub złego humoru sędziego przebudzonego ze snu, a który, na zasadzie zwodniczych pozorów, mógł wydać zgubny wyrok.
Postanowiwszy jak najdłużej ukrywać przed sierotami nowy cios, który go spotkał, już miał otworzyć ich izdebkę, gdy wtem potrącił Ponurego, gdyż pies przybiegł na swoje stanowisko, po bezskutecznym oporze przeciw Morokowi uprowadzającemu Jowialnego.
— Dobrze, że tu jest pies, biedne dzieci przynajmniej były strzeżone, — rzekł żołnierz otwierając drzwi: lecz jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał izdebkę pogrążoną w ciemności..
— Dzieci... zawołał, — dlaczegóż to nie macie światła?
Nie odpowiedziano mu.
Przerażony bieży poomacku do łóżka, bierze jednę sierotę za rękę: zimna!
— Róziu!... dzieci! — woła przerażony, — Blanko! odpowiedzcież mi... Przerażacie mnie...
Toż samo milczenie, niema władzy w ręce, którą trzyma, zimna... puścił ją... upadła martwa.
Wschodzący księżyc, wyjaśniwszy się z zakrywających go czarnych chmur, rzucił do małej izdebki, a mianowicie na łóżko, stojące naprzeciw okna, tyle bladawego światła, iż żołnierz spostrzegł obie omdlałe siostry.
Blade księżycowe światło powiększyło jeszcze bladość sierot: trzymały jedna drugą w objęciu, Rózia usiłowała ukryć swoją głowę na łonie Blanki.
— Z przestrachu zemdlały, — zawołał Dagobert, biegnąc do swej małej podróżnej manierki. Biedne dzieciska! nie dziw, po tylu dziwnych przykrych wrażeniach.
I zwilżywszy nieco wódką róg chustki, żołnierz ukląkł przy łóżku, natarł lekko obydwom skronie i dotknął rumianych ust i małych różowych nozdrzy...
Ciągle klęczący, nachyliwszy ku sierotom swoją opaloną, zmieszaną twarz, wzruszony, a w owej chwili cały światłem księżyca oświecony, zaczekał chwilę, zanimby wypadła potrzeba jednego jeszcze środka ratunku, który był w jego mocy.
Lekkie poruszenie Rózi wkrótce ożywiło nadzieję, żołnierza; dziewica z westchnieniem przewróciła głowę na poduszce.
Dagobert podał jej jeszcze do powąchania wódki; drgnęła, otworzyła oczy, zdziwione i przelęknione zarazem, potem, nie poznając zrazu Dagoberta, zawołała:
— Siostro! — i rzuciła się w objęcia Blanki.
I ta także zaczynała uczuwać skutki troskliwości żołnierza. Krzyk Rózi wyrwał ją wreszcie z letargu, i znowu, podzielając jej trwogę, a nie wiedząc jej przyczyny, przytuliła się do niej.
— Przecież przyszły do siebie... to dobrze, — rzekł Dagobert; — lekkomyślny przestrach prędko przeminie. Potem dodał łagodnym, ile mógł, głosem:
— Nic to, nic, moje dzieci... uspokójcie się... lepiej wam... ja jestem... ja... Dagobert.
Sieroty nagle poruszyły się, obróciły do żołnierza swoje miłe twarze, pełne jeszcze trwogi, wzruszenia, i, w uniesieniu pełnem wdzięku, obie wyciągnęły ku niemu ręce, wołając:
— To ty jesteś... Dagobercie... jesteśmy ocalone...
— Tak, moje dzieci... to ja jestem, — rzekł żołnierz, biorąc ich ręce, i ściskając je z radością. — Czy w mojej nieobecności tak mocno lękałyście się?
— Ot, wielceśmy się lękały... małocośmy nie poumierały...
— Gdybyś wiedział... mój Boże... gdybyś wiedział...
— A lampa, czy zgasła? Dlaczego?
— To nie z naszej przyczyny...
— Nie wiemy...
— Cóż więc, uspokójcie się, biedne dzieci, i powiedzcie mi, co to było... Ta oberża zdaje mi się niebezpieczna... Wkrótce też opuścimy ją... Przeklęty los wprowadził mnie do niej.. Ależ niema drugiej w mieście... Cóż to było, co tu zaszło?
— Ledwo odszedłeś... aż oto okno gwałtownie się otworzyło, lampa spadla z wielkim łoskotem.
— Wtedy już straciłyśmy odwagę, objęłyśmy się rękami, z krzykiem, gdyż usłyszałyśmy, że ktoś chodził po izbie.
— I tak przelękłyśmy się, iż słabo się nam zrobiło...
Dagobert sądząc, że to gwałtowny wiatr stłukł był już szyby i oderwał okno, był tego przekonania, że źle zamknął okiennice, i drugi ten przypadek przypisał tej samej przyczynie, co i pierwszy, i dlatego sądził, że przywidziało się tylko przelęknionym sierotom.
— Wreszcie, skończyło się już, nie myślmy o tem, uspokójcie się, — mówił im.
— Ale, ty, dlaczego tak spiesznie poszedłeś od nas... Dagobercie?
— Tak, tak, teraz sobie przypominam; nieprawdaż, siostro, słyszałyśmy wielki krzyk, i Dagobert pobiegł po schodach mówiąc: mój koń... co tam robią memu koniowi?
— Czy to Jowialny tak rżał?
Te pytania odnowiły udręczenia żołnierza, lękał się odpowiedzieć na nie, i rzekł zakłopotanym tonem.
— Tak... Jowialny rżał... ale nic się nie stało!... Ależ trzeba nam światła. Czy nie wiecie, gdzie położyłem wczoraj moje krzesiwko?
— Pewno je włożyłeś do małego blaszanego pudełka...
— Tak, tak, prawda, zapomniałem już, jest ono w mej kieszeni. Dobrze, że tam jest świeca: zapalę ją i poszukam w worku papierów, których potrzebuję.
Dagobert skrzesał ognia, zapalił świecę: spostrzegł, że okno było jeszcze otwarte, stół przewrócony, a przy lampie leżał tornister; zamknął okno, podniósł stolik, położył na nim swój tornister, i otworzył go, chcąc wyjąć swój pugilares, włożony wraz z krzyżem i woreczkiem z pieniędzmi (prócz trzech lub czterech franków, które miał zawsze przy sobie) w pewnym rodzaju kieszeni, między podszewką, a skórą tornistra.
Żołnierz włożył rękę do owej kieszeni, która była tuż przy otworze tornistra i nic nie znalazł. Jakby piorunem ugodzony, zbladł, i krzyknął:
— Nic!
— Dagobercie, cóż ci to? — rzekła Blanka.
Żołnierz nic nie odpowiedział.
Osłupiały, schylony nad stolikiem, ciągle trzymając rękę w kieszeni, stał jakby odurzony... Niebawem pokrzepiając się jeszcze niepewną nadzieją... tak okrutnej rzeczywistości nie mógł przypuścić, zaczął prędko wykładać wszystkie rzeczy z tornistra: były to napół zużyte rupiecie, jego dawny mundur grenadjerski, z konnej gwardji cesarskiej, święte relikwie żołnierza. Lecz napróżno Dagobert rozwijał i wytrząsał każdą sztuczkę odzieży, nie znalazł ani worka z pieniędzmi, ani pugilaresu, w którym był jego paszport, listy generała Simon i jego krzyż.
Nadaremno, z dziecinną, smutną drobiazgowością, jaka zwykle towarzyszy beznadziejnym poszukiwaniom, żołnierz, wziąwszy tornister za dwa rogi, silnie go wytrząsał: nic nie wypadło.
Sieroty spoglądały na siebie niespokojnie, niczego się nie dorozumiewając z milczenia i zajęcia Dagoberta, który tyłem był do nich odwrócony. Blanka ośmieliła się przemówić do niego bojaźliwym głosem:
— Co ci to, Dagobercie?... Nie odpowiadasz nam... Czego szukasz w swym tornistrze?
Ciągle milczący, Dagobert prędko szukał około siebie, przewrócił wszystkie swoje kieszenie, nic...
Pierwszy to może raz w życiu, jego dwoje dzieci, jak je zawsze nazywał, dwa razy do niego odzywały się, a on im ani słowa nie odpowiedział; dlatego Rózi i Blance łzy lica zrosiły; sądząc, że żołnierz rozgniewał się na nie, mówić już do niego nie śmiały.
— Nie... nie... to być nie może... nie... powtarzał żołnierz, przykładając rękę do czoła, i chcąc jeszcze przypomnieć sobie, gdzieby mógł włożyć tak drogie dla niego rzeczy, nie mógł jeszcze uwierzyć, aby je już postradał... Promień radości zabłysł w jego oczach... skoczył do stołka, na którym leżała waliza sierot; było w niej trochę bielizny, dwie czarne suknie, i pudełko z białego drzewa, a w niem chustka od nosa, niegdyś ich matki, dwa loki jej włosów, i czarna wstążka, którą nosiła na szyi. Dagobert przewracał, przerzucał wszystko.. przeszukał kąty walizy, nic a nic nie było...
Teraz już całkiem zrozpaczony, osłabiony, oprzeć się musiał o stół, człowiek tak jeszcze czerstwy i dzielny... Twarz jego rozognioną, oblewał zimny pot... nogi pod nim drżały.
Mówią, że tonący brzytwy się chwyta; podobnież rzecz się ma z rozpaczą; Dagobert trapił się ostatnią nadzieją, nadzieją niedorzeczną, płochą, niepodobną... obróciwszy się raptownie do sierot, rzekł... nie myśląc o swem pomieszaniu w twarzy i o zmianie głosu:
— Czy nie dałem wam ich... do schowania?
Zamiast mu odpowiedzieć, Rózia i Blanka, przerażone jego bladością, pełnym rozpaczy wyrazem twarzy, krzyknęły ze strachu:
— Oh mój Boże... mój Boże... ty nas... przerażasz, — mówiła Rózia.
— Macie je... powiedzcie tak lub nie? — zawołał piorunującym głosem, nieszczęśliwy, żalem obłąkany. — Bo, jeżeli nie... pierwszy nóż, jaki mi się nadarzy... utopię w sobie!
— Przebóg! ty, tak dobry... przebacz nam, jeżeliśmy ci wyrządziły jaką przykrość...
— Ty nas tak kochasz... ty nam nic złego zrobić nie zechcesz...
To mówiąc, sieroty zaczęły płakać, wyciągać błagalnie ręce do żołnierza. Ten, nie widząc ich, patrzał na nie obłąkanem okiem; potem, gdy pierwszy szał minął, rzeczywistość ze wszystkiemi swemi okropnemi skutkami stanęła mu w myśli, złożył ręce, upadł na kolana przed łóżkiem sierot, wparł na niem czoło, i, pośród łkań przejmujących, bo i ten żelazny człowiek płakał, te tylko słychać było przerywane słowa:
— Przebaczcie... przebaczcie... nie wiem... Ach! co za nieszczęście!... co zą nieszczęście! przebaczcie...
Na ten wybuch żałości, której przyczyny nie pojmowały, a która w takim, jak Dagobert, człowieku straszną być musiała, obie siostry objąwszy rękami siwą głowę starca, wołać zaczęły głosem przerywanym szlochami.
— Ale spojrzyjże na nas! powiedz nam, co cię martwi... To nie my?
Głośne stąpanie dało się słyszeć na wschodach.
W tej chwili rozległo się szczekanie Ponurego, który pozostał za drzwiami.
Im bliżej słychać było stąpanie, tem mocniej pies szczekał; wreszcie gotów już był rzucić się na nadchodzących, gdyż słyszeć się dał głos rozgniewanego oberżysty:
— A zawołajże tam przecie, hej!... zawołajcie na swego psa... albo powiedzcie mu, że pan burmistrz idzie...
— Dagobercie., czy słyszysz... burmistrz? — rzekła Rózia.
— Ktoś tu idzie... mówiła Blanka.
Na słowo: burmistrz, wszystko sobie przypomniał Dagobert, uzupełniło to, iż tak powiem, obraz okropnego położenia. Koń zdechł, niema papierów, ani pieniędzy, niema możności wyruszyć w podróż, a jeden tylko dzień zwłoki, pozbawić mógł ostatniej nadziei obie siostry i uczynić bezowocną długą i przykrą podróż.
Mocnego hartu ludzie, a właśnie do takich się zaliczał żołnierz, wolą wielkie niebezpieczeństwa, położenia groźne, ale oczywiste, jak owe niepewne udręczenia, zwykłe poprzedniki nieszczęścia...
Dagobert, obdarzony zdrowym rozsądkiem, szlachetnie się poświęcający, pojmował, że jedyny ratunek był dla niego w sprawiedliwości burmistrza, i że wszelkie usiłowania swoje zwrócić mu wypadało na to, aby ująć sobie przychylność tego urzędnika; otarł więc oczy prześcieradłem, leżącem na łóżku, wstał, wyprostował się, i spokojnie rzekł do sierot:
— Nie lękajcie się niczego... moje dzieci, bądźcie spokojne, pewne; to idzie nasz zbawca.
— Chodźże, zawołaj i uwiąż swego psa — krzyczał ciągle oberżysta, wstrzymany na schodach szczekaniem Ponurego, który, jako czujny stróż, ani na krok zbliżyć się mu nie dozwalał. — Ten pies oszalał... Czy nie dosyć już narobiłeś nieszczęścia w moim domu? — Mówię ci, że pan burmistrz ciebie zkolei chce badać, bo już wysłuchał Moroka.
Dagobert przygłaskał ręką swoje siwe włosy i wąsy, zapiął pod szyję swoją opończę, oczyścił rękawy, aby ile możności lepiej wyglądać; sądził bowiem, że los sierot zależeć będzie od jego rozmowy z tym urzędnikiem.
Z biciem, serca sięgnął ręką do klamki, powiedziawszy dziewczętom coraz bardziej stwożonym tylu przypadkami:
— Ukryjcie się dobrze w łóżku, moje dzieci... jeżeli koniecznie będzie potrzeba, aby tu kto wszedł, wtedy sam tylko burmistrz wejdzie...
Potem drzwi otworzywszy, żołnierz postąpił do sieni i rzekł:
— Leżeć!... Ponury tu.
Przywoławszy psa do izdebki sierot, Dagobert zamknął drzwi i postąpił parę kroków do sieni dosyć obszernej dla pomieszczenia kilku osób, w kącie której przy ścianie była ławka.
Burmistrz, przybywszy na ostatni stopień schodów, zdziwił się, widząc jak Dagobert zamykał drzwi izdebki, do której zdawał się wzbraniać mu wejścia.
— Dlaczegóż te drzwi zamykasz? — zapytał porywczym tonem żołnierza.
— Najprzód, że w tej izdebce śpią dwie panienki, mojej opiece poruczone, a potem, że pańskie pytania niepokoiłyby dzieci, — odpowiedział Dagobert... — Siadaj pan na ławce i tu pytaj się mnie, panie burmistrzu, wszak, zdaje mi się, wszystko ci jedno?
— A jakiem-że to prawem pozwalasz sobie wyznaczać miejsce, w którem mam cię badać? — zapytał urażony sędzia.
— Och nie, ja niczego nie wymagam, panie burmistrzu, — odrzekł z pośpiechem żołnierz, obawiając się, aby na wstępie zaraz nie narazić sobie swego sędziego. — Tylko, ponieważ dziewczęta śpią i już przelękły się, zrobiłbyś nam łaskę, gdybyś raczył badać mnie w tem miejscu.
— Hę... tu, — rzekł urzędnik markotnie... I to warto było wołać mnie tu w nocy... A więc, niech i tak będzie, będę badał waszeci w tem miejscu... potem obróciwszy się do oberżysty dodał: — Postaw waść latarnię na tej ławce i pozostaw nas samych...
Oberżysta postawił latarnię na ławce i odszedł, a za nim i jego ludzie, jak pierwszy, tak i drudzy niekontenci, że nie mogli być obecni przy badaniu.
Żołnierz sam pozostał z burmistrzem.
Ostatni w czapce, owinięty płaszczem, usiadł poważnie na ławie. Był to otyły, gruby mężczyzna, lat około sześćdziesięciu liczący, czerwony na twarzy, pucołowaty, ponury; swoją tłustą pięścią często sobie tarł czerwone oczy, nabrzmiałe od nagłego przebudzenia.
Dagobert, stojący, z odkrytą głową, w uległej postawie, trzymał swoją starą furażerkę w obu rękach, i usiłował wyczytać w pochmurnej fizjognomji swego sędziego, czy będzie mógł pozyskać jego przychylność dla siebie, czyli raczej dla dwóch sierot.
W tej krytycznej chwili, biedny żołnierz starał się, ile możności, zachować zimną krew, jak najwięcej zdrowego rozsądku, wymowy, przytomnej śmiałości; żołnierz, który dwadzieścia razy zimno pogardzał śmiercią, żołnierz, który, spokojny i pewny, bo był szczery i doświadczony, nie spuścił oczu przed orlim wzrokiem Cesarza, swego bohatera, swego bóstwa... czuł brak śmiałości, drżał przed burmistrzem z miasteczka, przed człowiekiem o posępnej twarzy.
Tak samo jak kilka godzin wprzód, musiał znosić szyderskie wyzwanie Moroka, byle nie narazić świętego obowiązku, jaki na niego włożyła umierająca matka, pokazując tym sposobem, jak heroicznie zaprzeć się samej siebie może prosta, szlachetna dusza; lecz wtedy chodziło żołnierzowi tylko o ścierpienie osobistej obrazy, kiedy teraz od jego rozmowy z burmistrzem zależeć miał los dwóch sierot!
— Cóż masz waszeć do powiedzenia mi... na swoją obronę? — zapytał się grubjańsko sędzia.
— Nie potrzebuję uniewinniać się... ja mam prawo skarżyć się — panie burmistrzu — rzekł Dagobert poważnym głosem.
— Czy chcesz mnie uczyć, jakiemi słowy mam ci dawać pytania? — odezwał się burmistrz tonem tak ostrym, iż żołnierz żałował, że tak źle zaczął rozmowę; chcąc ułagodzić swego sędziego, rzekł pokornie:
— Przebacz mi, panie, źlem się wytłumaczył; chciałem tylko powiedzieć, że w tej sprawie nie poczuwam się do żadnej winy.
— Morok mówi przeciwnie.
— Morok! — odpowiedział żołnierz tonem powątpiewającym.
— Morok to pobożny i uczciwy człowiek, on nie kłamie!
— Nic na to powiedzieć nie mogę, lecz pan jesteś tak sprawiedliwy i tak dobre masz serce, iż nie obwinisz mnie bez wysłuchania... to się zaraz pokaże.
Tak, mimo woli, przybierając rolę pochlebcy, Dagobert łagodził, jak mógł, swój gruby głos i starał się nadać surowej twarzy wyraz miły i uprzejmy.
— Taki człowiek, jak pan burmistrz — dodał, podwajając łagodność — sędzia tak szanowny... nie będzie jednem uchem słuchał.
— Nie chodzi tu o uszy... ale o oczy, a lubo moje świerzbią mnie, jakgdyby pokrzywami poparzone... widziałem jednak rękę pogromcy zwierząt ciężko zranioną.
— Tak, panie burmistrzu, to prawda; ale racz pan zauważyć, że gdyby był dobrze pozamykał klatki i drzwi, nie... byłoby wszystko nastąpiło...
— Wcale nie, to ty jesteś winien, trzeba było konia mocno przywiązać do żłobu.
— Słusznie pan mówisz, panie burmistrzu; słusznie, bezwątpienia — rzekł żołnierz coraz łagodniejszym głosem. — Nie ja, biedny człowiek, mógłbym temu zaprzeczyć; jeżeli go jednak przez złość odwiązano i wprowadzono do menażerji... wtedy przyznasz pan, albo przynajmniej przyznać raczysz — poprawił się żołnierz — że to nie moja wina; ale ja nie mam prawa panu rozkazywać.
— A za cóżby to miano ci zrobić taką psotę?
— Nie wiem tego, panie burmistrzu, lecz...
— Nie wiesz... To dobrze! i ja też nie wiem — odrzekł burmistrz niecierpliwie. — Oj! co tu gadaniny o głupiego zdechłego konia!
Twarz żołnierza, tracąc nagle wyraz wymuszonej łagodności, przybrała ton surowy; odpowiedział głosem poważnym, wzruszonym:
— Mój koń zdechł... to prawda, a przed godziną, choć bardzo stary, był jeszcze bardzo rączy i śmiały... a rżał wesoło, gdy usłyszał mój głos... i lizał ręce dwojga biednych dzieci, które po całych dniach dźwigał... tak, jak niegdyś dźwigał ich matkę... Teraz już nikt na nim nie będzie jeździł, wyrzucą go na pożarcie psom i skończy się wszystko... Nie byłoby potrzeby przypominać mi o tem, panie burmistrzu.
— Pojmuję, że żal ci było konia — rzekł mniej niecierpliwym głosem. — Ale nareszcie czegóż chcesz? to przypadek.
— Przypadek... tak, panie burmistrzu; i bardzo nieszczęśliwy przypadek; młode dziewczęta, którym towarzyszę, były za młode do puszczenia się w podróż pieszo, a za ubogie, żeby mogły najmować sobie powóz... Z tem wszystkiem potrzeba było stanąć nam w Paryżu przed miesiącem lutym... kiedy ich matka umierała, przyrzekłem jej, że odprowadzę je do Francji, bo te dzieci nikogo prócz mnie już nie mają.
— Jesteś więc ich...
— Jestem tylko ich sługą, panie burmistrzu, a teraz, kiedy mi zabito konia, proszę pana, cóż mam począć? racz to pan zauważyć, bo może i pan masz dzieci?... Gdyby kiedy były w takiem położeniu, jak moje dwie sieroty, które za cały majątek, za cały ratunek na świecie mają tylko starego żołnierza, który je kocha, starego konia, który je dźwigał... gdyby, nacierpiawszy się od samego urodzenia, tak nieszczęśliwie, bo moje dziewczęta są córkami wygnańców... szczęście znaleźć dopiero miały w końcu podróży i niechby przez utratę konia dalej odbyć jej nie mogły, powiedz, panie burmistrzu, czyżby to nie wzruszyło pańskiego serca? czy nie pojmujesz pan, że dla mnie utrata mojego konia powinna być wynagrodzona?
— Zapewne, mój kochany — odrzekł burmistrz, człowiek w gruncie rzeczy dość dobry, mimowolnie podzielając wzruszenie Dagoberta. — Pojmuję teraz, jak wielką poniosłeś stratę, a przytem obchodzą mnie te sieroty, w jakim są one wieku?
— Mają po piętnaście lat i dwa miesiące, bliźnięta...
— Piętnaście lat i dwa miesiące, to prawie wiek mojej Fryderyki.
— Masz pan córkę w tym wieku — odpowiedział Dagobert, odzyskując nadzieję, — a więc już spokojny jestem o los moich sierot... wymierzysz nam sprawiedliwość...
— Wymierzyć sprawiedliwość to mój obowiązek... ale w tej sprawie winy z obydwóch stron są prawie równe; ty źle przywiązałeś swojego konia, zaś pogromca zwierząt zostawił drzwi menażerji otworem... On mówi: zostałem zraniony w rękę... ty powiadasz: mój koń zabity... wielce mi żal mojego konia.
— Pan w mojej sprawie mówi lepiej, aniżelibym ja potrafił mówić, panie burmistrzu, właśnie ja tak samo miałem mówić. Koń ten był całym moim majątkiem, słusznie więc...
— Ani wątpić — przerwał burmistrz — masz zupełną słuszność... Morok... uczciwy i świątobliwy człowiek, na swój sposób bardzo zręcznie przedstawiał rzeczy, a przytem oddawna już znamy się z sobą. Na poczciwość wyznaję ci, żem tu przybył z myślą...
— Potępić mnie... nieprawdaż, panie burmistrzu? — rzekł Dagobert, coraz bardziej nabierając śmiałości.
— Tak i nie, taiłem się przed Morokiem, który na to rzekł mi bardzo wspaniałomyślnie: „ponieważ potępiasz pan mego przeciwnika, nie chcę więc nadużywać mego położenia, i powiem panu pewne rzeczy...
— Na mnie?
— Tak się zdaje, lecz jako wspaniały nieprzyjaciel, zamilkł, gdym mu powiedział, że zapewne skażę cię na zapłacenie znacznej kary pieniężnej; nie taję bowiem, że zanim usłyszałem twoje tłómaczenie, postanowiłem już wymagać od ciebie, abyś wynagrodził Moroka za ranę...
— Widzisz pan, panie burmistrzu, jak to najsprawiedliwsi ludzie mogą być oszukani — rzekł Dagobert, przybierając pochlebczy ton, — ale nic nie pomoże być Morokiem, takiego jak pan człowieka oszukać nie można.
Urzędnik zaczął się uśmiechać, z ojcowską miną potrząsając głową; potem odpowiedział żartobliwie:
— Tak, tak, Morok źle prorokował... nic mu nie zapłacisz; uważam winy obydwóch stron za równe, a krzywdy za dostateczne wynagrodzenie... On został zraniony, a twój koń zabity, więc kwita.
— A ileż, według pańskiego zdania, on mi będzie winien? — zapytał żołnierz naiwnie.
— Jakto?
— Tak, panie burmistrzu, jaką on mi zapłaci sumę?
— Mówisz o pieniądzach?
— Tak jest, lecz wprzód, nim suma zostanie oznaczona, wypada mi uprzedzić pana burmistrza o jednej rzeczy; zdaje mi się, że mam prawo domagać się, abym nie potrzebował wydawać wszystkich pieniędzy na konia... Pewny jestem, że w okolicach Lipska tanio dostanę na wsi konia... A nawet, przyznam się panu, że gdyby mi się zdarzył mały osiołek... nie pogardziłbym nim wcale...
— O jakiej to sumie i o jakim osiołku mówicie mi? Powiedziałem wam, że nic nie zapłacicie Morokowi, ale i on wam również nic nie zapłaci.
— On mi nic nie zapłaci?
— Jak widzę, macie głowę słabszą, aniżeli myślałem; powtarzam wam, że jeżeli zwierzęta Moroka zadusiły waszego konia, to i Morok został mocno zraniony... Więc kwita... albo, żebyście lepiej zrozumieli, powiadam: wy jemu nic nie winniście i on wam także nic nie winien... Rozumiecie?
Żołnierz, zdumiony, stał przez chwilę nic nie mówiąc, tylko, głęboką boleścią zdjęty, patrzył na burmistrza; widział znowu, że taki sąd pozbawia go wszelkiej nadziei.
— Ależ, panie burmistrzu — odpowiedział mocno zmienionym głosem, — zbyt sprawiedliwy jesteś, abyś nie miał na względzie jednej okoliczności... rana pogromcy zwierząt nie przeszkadza mu trudnić się dalej rzemiosłem... zaś utrata mego konia pozbawia mnie możności udania się w dalszą podróż; wypada więc, aby mię wynagrodził...
Sędziemu zdawało się, że wiele uczynił dla Dagoberta, gdy go nie pociągał do odpowiedzialności za ranę Moroka, który, jakeśmy powiedzieli, wywierał pewien wpływ na tamecznych mieszkańców, a nadewszystko na ich żony; nadto wiedziano, że go protegują różne znakomite osoby. Dlatego to naleganie żołnierza obraziło burmistrza, który przybrał wyniosły ton i rzekł poważnie:
— Jak widzę, zmuszasz mnie do żałowania mej bezstronności. Jakto? zamiast podziękować mi, więcej jeszcze żądasz?
— Ależ, panie burmistrzu... to, czego się domagam, słusznie mi się należy... chciałbym być ranny w rękę, jak Morok, bylebym mógł dalej ruszyć w podróż.
— Tu nie idzie o to, czegobyś chciał lub nie chciał... i koniec.
— Dość... dość... o czem innem już mówmy... proszę o papiery.
— Powiem panu...
— Kończmy już... Proszę o papiery... Czy chcecie, abym was kazał aresztować, jako włóczęgów!
— Mnie!... mnie aresztować!...
— Bo gdybyście nie chcieli oddać mi papierów, toby znaczyło, że ich wcale nie macie... A ludzi, niemających papierów, zawsze się aresztuje i trzyma, aż do decyzji władzy... Pokażcie mi papiery, bo muszę spieszyć się do domu.
Położenie Dagoberta stawało się tem przykrzejsze, że na chwilę uwiódł się nadzieją i że w bolesnem odurzeniu, jakiego nabawiła go utrata pieniędzy i pugilaresu, zapomniał o tym groźnym przypadku.
Był to ostatni cios, spotykający jeszcze biednego żołnierza, potem wszystkiem, co już wycierpiał od początku; próba, równie okrutna jak niebezpieczna dla człowieka charakteru, wprawdzie prostego, lecz nieposzlakowanego, prawego ale cierpkiego, na wszystko się odważającego, dla człowieka wreszcie, który tyle lat będąc żołnierzem przywykł do bezwzględnego sposobu traktowania ludzi niewojskowych.
Na to słowo: papiery, Dagobert zbladł; usiłował jednakże pokryć zakłopotanie pewnym spokojnym tonem, sądził bowiem, że tym sposobem zjedna sobie ufność burmistrza.
— Panie burmistrzu, w kilku słowach rzecz całą opowiem... Zdarzyć się to może każdemu... wszak nie wyglądam ani na żebraka, ani na włóczęgę, nieprawdaż? A zresztą... jeżeli mężczyzna odbywa podróż z dwiema panienkami...
— Co tu gadać! Papiery!
Na szczęście zjawiła się niespodziewana pomoc.
Sieroty, coraz bardziej niespokojne, i słysząc głos jego za drzwiami, wstały i ubrały się tak, iż w chwili, gdy burmistrz mówił porywczym głosem:
— Co tu gadać! Papiery!
Róża i Blanka, trzymając się za ręce, wyszły z izdebki i pokazały się w sieni.
Na widok tych dwóch zachwycających twarzyczek, których wdzięk podniósł jeszcze ubogi ubiór żałobny, burmistrz powstał zdziwiony.
Z własnego natchnienia, obiedwie siostry, wziąwszy za ręce Dagoberta i przytuliwszy się do niego, patrzyły na burmistrza oczyma zarównie niespokojnemi, jak i niewinnemi.
Stary, okazałej postaci żonierz, przedstawiający, iż tak powiem, swemu sędziemu dwoje niewinnych dzieci, stanowił obraz tak piękny, iż burmistrz, mimo woli, uczuł litość na ten widok: spostrzegł to Dagobert i, postąpiwszy nieco, trzymając wciąż dwie sieroty za ręce, rzekł z uczuciem:
— Oto dwie sieroty, panie burmistrzu. Czyż to nie najlepszy mój paszport?
Mówiąc to, skołatany tylu bolesnemi wrażeniami, Dagobert nie mógł się wstrzymać od łez.
Burmistrz lubo z natury popędliwy i podrażniony przebudzeniem z pierwszego snu, uczuł się wszakże wzruszonym. Osądził, że człowiek, mający takie towarzyszki podróży, zasługuje na zaufanie.
— Biedne dzieci... — rzekł, z politowaniem — sieroty tak młode... a zdaleka przybyły...
— Zdaleka, panie burmistrzu. Już dłużej niż miesiąc jesteśmy w podróży... Czy to nie dość trudów dla dzieci w tym wieku... Dla nich to żądam łaski i pomocy pana... dla nich, na które spadają dziś wszystkie nieszczęścia, gdyż właśnie w tej chwili, gdym poszedł po papiery... w moim tornistrze nie znalazłem pugilaresu, w którym były z memi pieniędzmi i mym krzyżem... bo, panie burmistrzu, proszę mi wybaczyć... gdy mu powiem... nie przez chełpliwość... ale byłem ozdobiony własną ręką cesarza, a człowiek, którego on własną ręką ozdobił, przyznasz pan, nie może być lada jakim człowiekiem, pomimo że przypadkiem stracił papiery... i pieniądze... Tak, panie burmistrzu... teraz właśnie, szukając w tornistrze.... nie znalazłem ani pugilaresu, ani pieniędzy! Oto nasze nieszczęście, i dlatego tak się domagałem wynagrodzenia...
— A jakimże to sposobem... gdzieżeś to wszystko stracił?
— Nic nie wiem, panie burmistrzu, pewny jestem tylko, że onegdaj na noclegu wziąłem trochę pieniędzy z woreczka i że widziałem pugilares; przez dzień wczorajszy wystarczyły mi drobnte, którem wymienił, i woreczka nie wydobywałem...
— A gdzież był tornister przez wczoraj i przez dzisiaj?
— W izdebce, gdzie były dzieci, ale tej nocy...
Tu przerwał mowę Dagoberta ktoś, idący po schodach.
Był to Morok.
Ukrywszy się w ciemnnem miejscu przy schodach, podsłuchiwał.
Morok trzymał rękę na chustce; wszedłszy poważnie po schodach, skłonił się z uszanowaniem burmistrzowi.
Róża i Blanka, przestraszone widokiem twarzy pogromcy zwierząt, cofnęły się o krok i zbliżyły się do żołnierza.
Czoło Dagoberta zachmurzyło się, uczuł znowu, jak z gniewu na Moroka krew w nim burzyć się zaczynała, uważał go bowiem za sprawcę swych okrutnych kłopotów, choć nie wiedział nawet, że, z namowy Moroka, Goljat wykradł mu pugilares z papierami.
— Czego chcesz, Moroku? — rzekł buimistrz do pogromcy zwierząt, z miną napół łagodną, napół frasobliwą.
— Powiedziałem oberżyście, że chcę tu być sam.
— Przychodzę wyświadczyć ci przysługę, panie burmistrzu.
— Przysługę?
— Wielką przysługę, w przeciwnym razie nie byłbym się ośmielił przerywać ci, ale przyszedł mi na myśl pewien skrupuł. Tak jest, panie burmistrzu, miałem sobie do wyrzucenia, żem ci jeszcze nie powiedział wszystkiego o tym człowieku; zdjęła mnie fałszywa litość.
— Więc cóż masz mi do powiedzenia?
Morok zbliżył się do sędziego i dość długo mówił mu coś pocichu.
Najprzód okazało się na twarzy burmistrza zdziwienie, potem malowała się coraz większa uwaga i nieufność; co chwila odzywał się z wykrzyknikiem zdziwienia i powątpiewania, spoglądając na Dagoberta i sieroty.
Jednakże po jego coraz niespokojniejszych i surowszych spojrzeniach badawczych, sądzić było można, iż tajemna rozmowa Moroka zmieniła powoli chwilowe przyjazne uczucie burmistrza dla Dagoberta i dwóch sierot w uczucie gniewu i podejrzenia.
Dagobert wnet spostrzegł tę nagłą zmianę; obawa jego, na chwilę przytłumiona, wzmagała się jeszcze bardziej.
Róża i Blanka zamilkły, a nie pojmując tej niemej sceny, z udręczeniem spoglądały na żołnierza...
— Do stu katów!.. rzekł burmistrz, zrywając się nagle — to mi nigdy na myśl nie przyszło, a gdzież ja miałem głowę? Ależ bo, mój Moroku, gdy kogo wśród nocy obudzą, wtedy człowiek sam nie wie, co myśli; masz słuszność... wielką mi oddałeś przysługę.
— Wprawdzie ja napewno nie twierdzę...
— Wszystko jedno, tysiąc przeciw jednemu można postawić, że masz rację.
— Jest to tylko podejrzenie, oparte na niektórych okolicznościach, jednakże podejrzenie...
— Naprowadza na drogę prawdy... A ja, co jak ptak, wpaść miałem w sidła... raz jeszcze ci powtarzam, gdzie ja miałem głowę?...
— Trudno jest nie dać się uwieść pewnym pozorom...
— Do kogóż to mówisz, mój kochany Moroku... do kogo mówisz?
Przez cały czas tajemnej rozmowy, Dagobert stał, jak na torturach, przewidując, że, gwałtowna burza nastąpi; o jednej tylko myślał rzeczy, o powściąganiu swego gniewu, a lękał się, czy zdoła być panem siebie.
Morok zbliżył się do sędziego i, wskazując mu spojrzeniem, znowu zaczął mówić do niego po cichu.
— Ej!... — zawołał burmistrz rozgniewany. — To być nie może.
— Ja nic z pewnością nie utrzymuję... — odrzekł spiesznie Morok.
— Jest to tylko domniemanie, oparte na...
I znowu szeptał burmistrzowi do ucha.
— A wszak dlaczegóżby nie? — odpowiedział sędzia, wznosząc ręce do góry — ci ludzie zdolni są do wszystkiego, on też mówi, że przybywa z Francji czy z Laponji z niemi; dlaczego nie miałby to być szereg bezczelnych kłamstw? ale raz tylko mu się udało, że mnie mógł oszukać — zawołał burmistrz tonem zagniewanym, gdyż, jak ludzie niestałego i słabego charakteru, nie miał litości dla tych, co go chcieli podejść.
— Jednakże nie sądź pan porywczo... a nadewszystko nie dawaj słowom moim więcej znaczenia, aniżeli go mają rzeczywiście — odpowiedział Morok z udanym żalem i pokorą — położenie moje względem tego człowieka (i wskazał na Dagoberta), na nieszczęście jest tak drażliwe, iż mógłby kto przypuszczać, że się powoduję zemstą za wyrządzoną mi przezeń krzywdę; ja zaś pewien jestem w mem przekonaniu, że mną powoduje sama tylko miłość sprawiedliwości i wstręt do kłamstwa. Wreszcie... kto dożyje... zobaczymy... Panie, odpuść mi, jeżeli się mylę; w każdym razie sprawiedliwość orzeknie i za miesiąc lub dwa będą wolni, jeżeli są niewinni.
— Wahać się niema powodu; jest to tylko krok przezorności, nie umrą oni przez to. Zresztą, im więcej się nad tem zastanawiam, tem więcej widzę tu prawdopodobieństwa. Tak, panie, on jest szpiegiem francuskim, rewolucjonistą... teraz wszędzie pełno tych ludzi... Niedawno jeszcze wywołali zawichrzenia w Frankfurcie nad Menem.
— A wreszcie, panie burmistrzu, dobrze się im tylko przypatrz, a przyznasz, że ten człowiek ma coś niebezpiecznego w twarzy... Widzisz...
Mówiąc to, Morok wyraźnie wskazał Dagoberta.
Lubo Dagobert wielką miał nad sobą władzę, jednakże przymus, jaki sobie zadawał od samego przybycia do tej przeklętej oberży, a nadewszystko od początku tajemniczej rozmowy Moroka z burmistrzem, wyczerpywał już wszystkie jego siły; widział nadto wyraźnie, że jego usiłowania dla ujęcia sobie sędziego zniweczone zostały nieszczęsnym wpływem pogromcy zwierząt.
Zbliżywszy się więc do Moroka, a cierpliwości mu już zbrakło, stanął z założonemi na krzyż rękami na piersiach i rzekł ponurym głosem:
— Jak uważam, to o mnie mówiłeś pocichu z panem burmistrzem?
— Tak jest — odrzekł Morok, schyliwszy głowę.
— A dlaczego nie mówiłeś głośno?
Prawie konwulsyjne drganie grubych wąsów Dagoberta, który, powiedziawszy słowa te, wytrzeszczył oczy na Moroka, znamionowało, że w piersiach jego wrzała gwałtowna walka.
Widząc, że jego przeciwnik zachowywuje szydercze milczenie, odezwał się do niego silniejszym, ale powściągliwszym głosem:
— Pytam cię, dlaczego mówisz pocichu do pana burmistrza, skoro idzie o mnie?
— Bo zachodzą tu rzeczy haniebne, które byłoby wstyd powiedzieć głośno — wyrzekł Morok z ponurą zuchwałością.
Dagobert aż dotąd trzymał ręce na krzyż złożone.
Nagle rozszerzył je gwałtownie, zacisnąwszy pięści.
Szybkie to poruszenie było tak wyraziste, iż sieroty krzyknęły przelęknione, zbliżając się do żołnierza.
— Panie burmistrzu — rzekł Dagobert, zacisnąwszy z gniewu zęby — niech ten człowiek odejdzie stąd... bo nie ręczę za siebie...
— Jakto — rzekł dumnie burmistrz, — mnie śmiesz rozkazywać?...
— Mówię panu, abyś kazał odejść temu człowiekowi — odpowiedział Dagobert w uniesieniu — bo jeżeli nie, przyjść może do nieszczęścia!
— O! Boże!... Dagobercie, uspokój się — wołały dzieci, biorąc go za ręce.
— I ty, podły włóczęgo, będziesz tu rozkazywał — zawołał rozjątrzony burmistrz. — Aha, sądzisz, że dla oszukania mnie dość jest powiedzieć, że zgubiłeś papiery! Myślisz, że dość jest wlec z sobą te dwie dziewczyny, które pomimo ich niewinnej powierzchowności... mogą być...
— Milcz! — rzekł Dagobert, przerywając burmistrzowi mowę takiem poruszeniem i spojrzeniem, iż sędzia nie śmiał dokończyć.
Tu żołnierz wziął dzieci za ręce i, słowa im wymówić nie dając, w mgnieniu oka wprowadził je do izdebki; potem, zamknąwszy drzwi i włożywszy klucz do kieszeni, wrócił prędko do burmistrza, który, przelękniony postawą i groźną twarzą żołnierza, cofnął się o dwa kroki i chwycił się jedną ręką poręczy schodów.
— Słuchajno ty — rzekł żołnierz, uchwyciwszy sędziego.za barki i patrząc mu oko w oko. — Przed chwilą ten nędznik naigrawał się ze mnie... wszystko zniosłem, bo mnie to dotyczyło... Ale ty ośmielasz się krzywdzić córki mojego generała, córki marszałka i księcia de Ligny... to ja ciebie nauczę...
Na taki postępek Morok omało nie podskoczył z radości.
Istotnie Dagobert, rozjątrzony, widząc, że wszystko stracone, nie hamował już swojego gniewu, tłumionego z trudnością od kilku godzin.
Burmistrz z największem zadziwieniem obejrzał się na Moroka, jakgdyby nie mógł uwierzyć temu, co zaszło.
Dagobert, żałując swego uniesienia, ale już gotów na wszystko, gdyż nie było już dla niego sposobu pojednania, żywo spojrział wkoło siebie i, cofając się o kilka kroków, stanął na pierwszych stopniach schodów.
Burmistrz stał przy ławce w kącie sieni, Morok tuż przy burmistrzu. Ten, zmylony poruszeniem żołnierza, sądząc, że Dagobert chce uciekać, zawołał:
— Aha! myślisz, że się wymkniesz, ośmieliwszy podnieść rękę na mnie... Nędzniku!
— Panie burmistrzu, miej litość nade mną... zlituj się... Nie mogłem się oprzeć uniesieniu; żałuję mego postępku, — rzekł Dagobert żałosnym głosem, pokornie schylając głowę.
— Nędzniku! żadnej litości dla ciebie... zgaduję twoje skryte zamiary... Nie jesteś tym, za kogo się podajesz, w tem wszystkiem ukrywać się może zbrodnia stanu, — dodał urzędnik tonem wielce dyplomatycznym. — Ludzie, chcący zakłócić spokój, gotowi są na wszystko.
— Nie wierz, panie burmistrzu... biedak jestem... i nic więcej...
— Dobrze, dobrze, wszystko się wyjaśni w więzieniu — odpowiedział burmistrz.
— A ty — dodał żołnierz, zwracając się do Moroka — ty, co jesteś sprawcą wszystkiego... przemów przynajmniej choć słowo za mną do pana burmistrza.
— Powiedziałem mu... co miałem do powiedzenia — odrzekł Morok ironicznie.
— Aha! wstyd ci teraz, stary włóczęgo... Myślałeś, że mnie oszukasz twemi jeremjadami — rzekł burmistrz, postępując ku Dagobertowi, — ale znam ja cię, ptaszku... Zobaczysz, że w Lipsku są dobre więzienie dla francuskich wichrzycieli i dla awanturniczych nierządnic, bo te twoje panienki nie są lepsze od ciebie... Chodźno za mną... a ty, Moroku, idź...
Burmistrz nie mógł dokończyć.
Dagobert od kilku chwil, chcąc tylko zyskać na czasie, nieznacznie oglądając się na prawo i na lewo, spostrzegł drzwi nawpół otwarte, naprzeciw izdebki dziewcząt, do sieni wychodzące. Wpadłszy szybko na burmistrza, uchwycił go za szyję i tak silnie rzucił go we drzwi, iż tenże, osłupiały niespodziewanym napadem, potoczył się w głąb ciemnej izby.
Potem, zwróciwszy się do Moroka, który, widząc wolne schody, śpieszył ku nim, pochwycił go za długą czuprynę, przyciągnął do siebie i, zatkawszy mu gębę, aby nie mógł krzyczeć, pomimo silnego oporu, wepchnął go do tejże izby, gdzie już leżał potłuczony burmistrz.
Zamknąwszy drzwi na dwa spusty i włożywszy klucz do kieszeni, Dagobert, po paru krokach, już był na dole schodów, prowadzących na korytarz od dziedzińca.
Deszcz lał potężnie; żołnierz widział przez okno w izbie na dole, gdzie się paliło na kominie, oberżystę i jego ludzi, czekających na wyrok burmistrza. Zamknąć drzwi do korytarza i tym sposobem przeciąć przystęp z dziedzińca było dla żołnierza dziełem jednej minuty, poczem wrócił spiesznie do sierot.
Morok, odzyskawszy przytomność, krzyczał, lecz szum wiatru i deszczu zagłuszył go.
Dagobert zapewnił więc sobie z godzinę czasu, gdyż nieprędko mogło komuś przyjść na myśl, że rozmowa z burmistrzem zadługo się ciągnie, a choćby podejrzenie lub obawa nakłoniły go do zobaczenia, co się dzieje, w takim razie musiałby wyłamać dwoje drzwi, to jest, zamykające korytarz od schodów i drugie do izby, w której byli zamknięci burmistrz i Morok.
— Moje dzieci, trzeba pokazać, że w waszych żyłach płynie krew żołnierska, — rzekł Dagobert, wpadłszy nagle do młodych dziewcząt, przestraszonych hałasem, który słyszały.
— Ach, mój Boże! Dagobercie? cóż to się stało? — zawołała Blanka.
— Więc cóż mamy czynić? — rzekła Róża.
Żołnierz, nic nie mówiąc, skoczył do łóżka, wyciągnął prześcieradła, mocno je razem związał, na jednym końcu zrobił duży węzeł i przywiązał go do ramy okna, a drugi spuścił za okno.
Wtedy żołnierz wziął tornister, walizę dziewcząt, futro reniferowe, wyrzucił wszystko oknem, dając znak Ponuremu, aby, wyskoczywszy, stanął za oknem na straży. Pies nie wahał się, skoczył i już był na dole.
Róża i Blanka, zdumione, patrzyły na Dagoberta, nie mówiąc ani słowa.
— Dalej teraz, moje dzieci — rzekł im, — trzeba uciekać tędy, bo inaczej przytrzymają nas i wsadzą do więzienia... was osobno... mnie osobno, i po naszej podróży!
— Przytrzymają nas... wsadzą do więzienia!... — zawołała Róża.
— Mamy być odłączone od ciebie! — dodała Blanka.
— Tak, moje dzieci, zabito nam Jowialnego... Pieszo musimy uciekać i starać się, o ile można, dostać się do Lipska... Będę was niósł po kolei, gdy się zmęczycie, i choćby mi żebrać przyszło po drodze, przybędziemy... Ale wszystko stracone, jeżeli się choć kwadrans spóźnimy... Dalej, moje dzieci, miejcie we mnie ufność... Pokażcie, że córkom generała Simon nie braknie odwagi... jeszcze pozostaje nam nadzieja...
Idąc za mimowolnym popędem, siostry ujęły się za ręce, jakgdyby zjednoczyć się chciały przeciwko niebezpieczeństwu; na ich zachwycających, a od tylu przykrych uczuć pobladłych twarzyczkach, malowało się naiwne postanowienie, polegające na zupełnej ufności w żołnierzu.
— Bądź spokojny, Dagobercie... nie będziemy się bały — rzekła Róża silnym głosem.
— Zrobimy, co będzie potrzeba — dodała Blanka niemniej pewnym tonem.
— Byłem tego pewien — zawołał Dagobert, — dobra krew zawieść nie może... dalej w drogę! lekkie jesteście jak piórka, prześcieradło jest mocne, ledwie osiem stóp od okna do ziemi... A Ponury na was czeka...
— Ja pójdę pierwsza, ja dziś jestem starsza — zawołała Róża, czule pocałowawszy Blankę.
I pobiegła do okna, chcąc opuścić się pierwsza, i gdyby było jakie niebezpieczeństwo, sobą zasłonić Blankę.
— Tak, ale teraz już po północy — odrzekła Blanka, która miała tę samą myśl, — więc na mnie przypada kolej, nieprawdaż, Dagobercie?
Ten łatwo pojął przyczynę tego współzawodnictwa.
— Kochane dzieci — rzekł, — rozumiem was, ale nie lękajcie się o siebie, niema żadnego niebezpieczeństwa... sam związałem prześcieradła... prędzej, moja Różo.
Lekka jak ptak dziewczyna stanęła na oknie, potem, przytrzymana przez Dagoberta, chwyciła się prześcieradła i zsunęła się powoli, według zalecenia Dagoberta, który, wychyliwszy się za okno, zachęcał ją do tego.
— Nie bój się... nie bój, siostro — rzekło dziewczę po — cichutku, stanąwszy na ziemi, — bardzo łatwo opuścić się, Ponury jest tu i liże mi ręce...
Blanka nie dała czekać na siebie, równie odważna jak jej siostra, także szczęśliwie zsunęła się na ziemię.
— Biedne dzieci, cóż one zawiniły, ażeby tak być dręczone? Nieszczęsny jakiś los uwziął się na tę rodzinę — rzekł Dagobert, mając ściśnione boleścią serce, gdy widział świeżą, miłą twarz młodej dziewczyny, niknącą w pomroce nocy, tem przykrzejszej jeszcze z przyczyny gwałtownego wiatru i ulewnego deszczu.
— Dagobercie, czekamy na ciebie, chodź prędko — mówiły zcicha sieroty, stojące pod cknem.
Dzięki wysokiej postaci, żołnierz zeskoczył raczej, aniżeli zsunął się na ziemię.
Zaledwie upłynął kwadrans od chwili, kiedy Dagobert, z dziewczętami w ucieczce opuścił oberżę pod Białym Sokołem, gdy wielki trzask rozległ się w domu.
Morok i burmistrz wspólnemi siłami, za taran używszy stołu, wyłamali drzwi więzienia gwałtownem uderzeniem; widząc światło, wbiegli do izdebki sierot, już pustej.
Ujrzawszy prześcieradło za oknem, Morok wykrzyknął:
— Panie burmistrzu!... patrz... tędy uciekli... przy tak ciemnej i burzliwej nocy nie mogli jeszcze daleko zajść.
— Bezwątpienia... złapiemy ich... nikczemne włóczęgi... Oj! zemszczę ja się... Prędzej, Moroku... idzie tu o twój i mój honor...
— O więcej tu jeszcze idzie dla mnie, panie burmistrzu — odpowiedział Morok ponuro gniewnym głosem, potem, szybko zbiegając po schodach, otworzył drzwi dziedzińca i zawołał na całe gardło:
(Constitutiones Societatis Jesu edycyi Praskiej str. 476-478).
Morok, pogromca zwierząt, widząc, jak Dagobert pozbawiony został konia, papierów obrany z pieniędzy i sądząc, że już nie będzie mógł odbywać dalej podróży, jeszcze przed przybyciem burmistrza wysłał Karola do Lipska z Listem na pocztę.
Adres tego listu był następujący:
A Monsieur Rodin, rue du Milieu des Ursins a Parts.
Na tej ulicy, wtedy mało znanej, poniżej poziomu ulicy Napoleona, stał skromny z powierzchowności dom w głębi małego, ponurego dziedzińca, zasłonięty od ulicy małą budowlą z facjatą.
Wnętrze tego samotnego domu odznaczało się wielką prostotą, jak to można było wnosić z umeblowania dosyć obszernej sali na dole. Stare na perłowy kolor pomalowane boazerje okrywały mury, posadzka z tafli na czerwono malowana, starannie była wywoskowana; firanki z białego perkaliku zasłaniały okna; na kamiennym kominku stał zegar w oprawie z hebanu, a przy nim dwa branżowe lichtarze.
Po drugiej stronie pokoju, naprzeciw kominka, widniał ogromny, mający cztery stopy średnicy globus na dębowej podstawie.
Na tym globie zauważyć się dawało mnóstwo małych czerwonych punkcików, rozrzuconych po wszystkich częściach świata, od Północy do Południa, od Wschodu do Zachodu, zaczynając od krajów najdzikszych, wysp najodleglejszych, aż do krajów najbardziej cywilizowanych, aż do Francji; każda okolica w wielu miejscach oznaczona była czerwonemi kropkami, stanowiącemu, jak się zdaje, jakieś znaki.
Przed czarnym drewnianym stołem, przy ścianie, niedaleko od komina, stało próżne krzesło; dalej, między oknami, wielkie orzechowe biurko, a nad niem półki, pełne papierów.
W końcu miesiąca października 1831 r., około godziny ósmej rano, siedział przy tem biurku jakiś człowiek i pisał.
Był to pan Rodin, ten sam, któremu Morok przesłał swe zawiadomienie, skoro mu się udało ogołocić Dagoberta i jego sieroty z konia, papierów i pieniędzy.
Lat miał około pięćdziesięciu, ubrany był w stary surdut oliwkowego koloru, wytarty, z zatłuszczonym kołnierzem, na szyi miał zatabaczoną chustkę od nosa, kamizelkę i pantalony czarne, sukienne, w których szwy policzyć było można; nogi, obute w wielkie, tłustością wysmarowane trzewiki, opierały się na czysto wyfroterowanej posadzce.
Siwe włosy, gładko przylegające do skroni, wieńczyły łyse czoło; górne powieki, obwisłe, jak błonki, okrywające ślepia ptaków i gadów, zasłaniały do połowy małe, czarne, żywe oczy; wargi cienkie, bez najmniejszego zabarwienia, były takiegoż koloru, jak wybladła, chuda twarz, spiczasty nos i broda; ta śniada maska tem dziwniej wyglądała, że jak posąg była nieruchoma; gdyby nie szybkie ruchy palców pana Rodin, który, zgarbiony nad biurkiem, drapał piórem po papierze, sądzić możnaby, że to trup. Za pomocą cyfr sekretnego alfabetu, leżącego przed nim przepisywał niektóre ustępy z długiego arkusza rękopisu.
Wśród takiego głębokiego milczenia, w ów posępny dzień, kiedy obszerny, pusty i zimny pokój jeszcze smutniej wyglądał, człowiek ten, o powierzchowności mrożącej jak lód i piszący przy pomocy tajemnych znaków, przedstawiał widok jeszcze bardziej złowróżbny.
Wybiła godzina ósma; u furtki dało się słyszeć ponure kołatanie klamką, potem dwukrotnie odezwał się głos dzwonka; kilkoro drzwi otworzyło się i przymknęło i nowa osoba weszła do pokoju.
Na jej widok pan Rodin powstał, włożył pióro w usta, złożył głęboki ukłon i wrócił znowu do swej pracy, nie rzekłszy ani słowa.
Dwie te osoby pod względem powierzchowności stanowiły zupełną sprzeczność.
Nowy przybysz był nader przystojny, wysokiego wzrostu, postawy zarazem okazałej i eleganckiej.
Zdawało się, że ma najwyżej trzydzieści sześć lat; trudno było wytrzymać blask jego wielkiej, szarej świecącej jak polerowana stal źrenicy; wystająca broda była starannie wygolona, błękitnawy cień w miejscach świeżo ogólnych, wyraźnie odbijał od żywego rumieńca ust i pięknych białych zębów.
Gdy zdjął kapelusz, zanim włożył leżącą na stoliczku aksamitną czapeczkę, widać było jeszcze kasztanowate włosy, których wiek jeszcze nie posrebrzył.
Miał na sobie długi surdut, zapięty po wojskowemu aż pod szyję.
Bystre wejrzenie tego człowieka, wysokie czoło znamionowały niepospolity umysł; szerokie, wydatne piersi i barki zapowiadały silną budowę ciała; wreszcie okazały wzrost, postawa, staranny ubiór, lekki zapach, rozchodzący się z głowy i całego ubrania, wdzięk i łatwość najmniejszego poruszenia oznaczały człowieka, jak to mówią, światowego, i kazały się domyślać, że albo już był, albo mógł się niebawem znaleźć na drodze wszelkiego rodzaju powodzeń.
Pan Rodin nie przestawał pisać.
— Czy są listy z Dunkierki, Rodinie? — spytał jego pryncypał.
— Ajent jeszcze nie przybył.
— Chociaż nie mam powodu być niespokojnym o zdrowie mej matki, gdyż niebezpieczeństwo już minęło — odpowiedział pytający, — mocno jednak pragnę upewnić się co do jej stanu... spodziewam się jednak dziś zrana dobrych wiadomości...
— Życzyć należy, — odrzekł sekretarz, równie uniżony równie pokorny jak lakoniczny i zimny.
— Tak, życzyć należy, — odrzekł jego pan, — gdyż jeden z najlepszych dni w mem życiu był ten, kiedy księżna Saint-Dizier napisała do mnie, że ta choroba również nagła jak niebezpieczna, musiał ustąpić dzięki troskliwym staraniom jakie miano o mojej matce... dzięki tej zacnej przyjaciółce; gdyby nie to, miałem już jechać... lubo moja obecność tu jest bardzo potrzebna.
Potem, zbliżając się do biurka swego sekretarza, dodał:
— Czy już przejrzana korespondencja zagraniczna?
— Oto notatki z niej...
— Czy wszystkie listy przyszły pod kopertą do wskazanego zamieszkania... i czy je tu przyniesiono tak, jak rozkazałem?
— Tak, wszystkie...
— Proszę mi przeczytać treść korespondencji zagranicznej, — rzekł pryncypał, zaczynając przechadzać się to wzdłuż, to wszerz pokoju, ręce w tył założywszy i dyktując, w miarę potrzeby, uwagi, które Rodin pilnie notował.
Sekretarz wziął gruby pęk papierów i czytał, co następuje:
— Don Ramon Olivarez donosi z Kadyksu, że odebrał list nr. 19 i zastosuje się do niego.
— Dobrze... ad acta.
— Odebrano w Filadelfji ostatni ładunek egzemplarzy poprawnej Historji Francji, żądają więcej.
— Zanotować, napisać o tem do Duplessis...
— Pan Blondel przesyła z Namur raport sekretny o panu Ardonin.
— Zanotować.
— Pan Ardonin przesyła z tegoż miasta tajemny raport o panu Blondel.
— Zanotować...
— Pułkownik Von Ostadt, z tegoż miasta, przesyła poufną wiadomość o p. p. Ardonin i Blondel.
— Do porównania... Dalej...
— Pierretka Bachanal, dziewczyna z tegoż miasta, uzupełnia wiadomości żądane o pułkowniku Von-Ostadt.
— Zanotować...
— Hrabia Maliperri z Turynu donosi, że legat 300.000 franków na naszą korzyść został podpisany.
— Uprzedzić o tem Duplessis, potem...
— Don Stanisław odjechał do wód w Baden z księżną Marją Ernestyną. Donosi, że mile przyjmie nadesłane wiadomości i sam na nie odpisze.
— Zanotować to... ja sam napiszę do księżnej Marji.
Podczas gdy Rodin zapisywał uwagi na marginesie papieru, który trzymał, pan jego tymczasem nie przestawał przechadzać się wzdłuż i wszerz po pokoju; stanął naprzeciw wielkiego, poznaczonego czerwonemi kropkami globusu; zatrzymał się przed nim na chwilę i spoglądał nań w zamyśleniu.
Rodin czytał dalej:
— Wnosząc z usposobienia umysłów w niektórych krajach włoskich, ojciec Orsini pisze z Medjolanu, że byłoby z pożytkiem puścić tam w obieg książeczkę, w którejby nasi ziomkowie Francuzi opisani byli, jako bezbożnicy, rozpustnicy i krwawi łupieżcy.
— Śliczna myśl, trzeba polecic Jakubowi Dumontin napisanie takiej książeczki. Ten człowiek składa się z żółci i trucizny; pisemko będzie okropne... ja udzielę niektórych uwag... tylko nie dawać mu pieniędzy, dopóki nie złoży rękopisu.
— Ma się rozumieć... Gdyby mu dano pieniądze zgóry, piłby cały tydzień. To już się zdarzało; trzeba mu było dwa razy zapłacić za jego straszną napaść na panteistyczną dążność prelekcji profesora Martin.
— Zanotować i czytaj dalej.
— Negocjant donosi, że komisant ma wysłać bankiera, by zdał rachunek komu należy...
Rodin wymówił te słowa jakimś dziwnym akcentem i zapytał:
— Wszak pan rozumie?
— Rozumiem — odparł tenże, drgnąwszy, — to są wyrażenia umówione.
— Lecz komisanta wstrzymały jakieś skrupuły.
Na twarzy pana ukazał się wyraz przykrego, niemiłego uczucia. Po chwili milczenia rzekł: — Działać na jego wyobraźnię milczeniem i samotnością.
— Pani Betty Sydney pisze z Drezna, że oczekuje instrukcyj. Gwałtowne sceny zawiści zaszły znowu między ojcem a synem z jej powodu; lecz w tym nowym objawie wzajemnej nienawiści pomiędzy ojcem a synem, w tych poufnych zwierzeniach, które jej obaj rywale jeden na drugiego uczynili, pani Sydney nic jeszcze nie spostrzegla, mającego związek z żądanemi od niej wiadomościami. Dotąd jeszcze mogła uniknąć przechylenia się na stronę jednego lub drugiego... jeżeli jednak taki stan rzeczy potrwa dłużej... obawia się obudzić ich podejrzenia. Któregoż ma poświęcić?
— Ojca... Gniew starca będzie gwałtowniejszy, i wtedy przez zemstę za wyróżnienie syna, wyjawi może to, na ukrywaniu czego obudwom tyle zależy...
— Od trzech lat dwie służące Ambrozjusza, umieszczonego w małej parafji gór Walezyjskich, zniknęły... niewiadomo, co się z niemi stało. Teraz trzecią ten sam los spotkał... Tameczni protestanci, oburzają się, mówią o morderstwie... o przerażających okolicznościach.
— Aż do powzięcia pewnych poszlak o tem zdarzeniu, bronić Ambrozjusza przeciwko tym haniebnym potwarzom partji, co gotowa jest zawsze rozsiewać najdziwniejsze domysły... Dalej.
— Udało się Thompsonowi z Liwerpoolu umieścić Justyna, jako godnego zaufania człowieka, u lorda Stewart, który coraz bardziej słabnie na umyśle.
— Skoro się rzecz potwierdzi, pięćdziesiąt luidorów gratyfikacji dla Thompsona. Zanotować to dla Duplessisa. Czytaj dalej.
— Frank Dinkenstein z Wiednia donosi, że ojciec jego umarł na cholerę, w małej wiosce blisko miasta...
Ta zaraza posuwa się od północy, coraz bardziej naprzód.
— Tak, to prawda; daj Boże, żeby tylko nie doszła do Francji.
— Frank Dinkenstein, — czytał dalej Rodin, — pisze, że bracia jego domagać się chcą unieważnienia testamentu, którym stary zapisał cały swój majątek na rzecz naszego zakonu; sam Frank nie zgadza się na to.
— Rozmówić się z naszymi adwokatami... Dalej.
— Kardynał książę d‘Amalfi zastosuje się do trzech pierwszych punktów memorjału. Żąda, aby mu wolno było uczynić zastrzeżenia co do czwartego.
— Żadnych zastrzeżeń... zupełna, bezwarunkowa akceptacja. Jeżeli nie, wojna, rozumiesz, i zanotuj: zacięta wojna, bez litości, ani dla niego, ani dla jego popleczników... Potem?
— Fra Paolo oznajmia, że buntownik Boccari z rozpaczy, że przyjaciele obwiniają go o zdradę, wskutek podejrzeń, jakie on, Fra Paolo, zasiał zręcznie w ich umysłach, odebrał sobie życie.
— Boccari!! czy to być może!... Boccari...
— Tak, Boccari... — powtórzył ciągle zimny Rodin.
— Powiedzieć Duplessisowi, aby posłał przekaz na wypłacenie dwudziestu pięciu luidorów Fra Paulowi... Zanotować to!
— Hausman donosi, że tancerka francuska Albertyna Ducornet, jest ulubienicą księcia regenta, zupełny ma nań wpływ, ale nad tą Albertyną ma władzę jej kochanek, który był skazany na galery za fałszerstwa; ona nie uczyni nic bez jego rady...
— Kazać Hausmanowi, aby się porozumiał z tym człowiekiem; jeżeli żądania jego będą słuszne, zgodzić się na nie, nadto dowiedzieć się, czy ta panna nie ma jakich krewnych w Paryżu?
— Książę Orbano donosi, że udzielone będzie pozwolenie na założenie nowego instytutu, ale pod warunkami poprzednio podanymi.
— Żadnych warunków, zupełne zezwolenie lub odmowa... tak się poznaje swych przyjaciół lub nieprzyjaciół... Im bardziej nieprzyjaznemi wydają się okoliczności... tem większą trzeba okazać stałość, i pewnością siebie nakazać poszanowanie.
— Pisze on równie, że Anglja wszelkiemi siłami popiera żądania ojca owej prostestanckiej panny, która schroniła się do klasztoru w Madrycie, i tylko wtedy chce wyjść z niego, kiedy będzie mogła zaślubić swego kochanka, mimo woli ojca?
— Anglja go popiera?
— Tak, i bardzo usilnie.
W tej chwili dał się słyszeć dzwonek u furtki.
— Zobacz, co to jest, — dodał zwierzchnik Rodina.
Ten wstał i wyszedł.
Pan jego nie przestawał przechadzać się zamyślony od jednego do drugiego końca pokoju. Przechodząc około ogromnego globusa, zatrzymał się znowu.
W głębokiem milczeniu przypatrywał się czerwonym punkcikom, które, jak siatka jaka, zdawały się okrywać całą kulę ziemską.
Myślał pewno o niewidzialnem a strasznem działaniu swej władzy, która zdawała się rozciągać na cały świat, rysy twarzy tego człowieka ożywiły się, jego męska duża twarz przybrała niewymowny wyraz energji, wyniosłości i pychy; z dummem czołem z wydętemi pogardliwie wargami, zbliżył się do globusa i silną rękę oparł na biegunie.
Patrząc na to silne przyciśnięcie, na to dumne poruszenie rzekłbyś, że ten człowiek był pewny swego panowania nad globem, któremu się przypatrzał z całej wysokości swego wzrostu, na którym oparł rękę w postawie tak wyniosłej, tak zarozumiałej i samowładnej.
I teraz już się nie uśmiechał.
Okropnie zamroczyło się jego szerokie czoło, a wzrok przybrał ton groźny; artysta, chcący odmalować szatana chytrości, wyniosłości i pychy, piekielnego ducha o niepohamowanej chęci panowania, nie mógłby znaleźć lepszego wzoru. Gdy Rodin wrócił, twarz jego zwierzchnika przybrała zwykły wyraz.
— To ajent, — rzekł Rodin, pokazując pięć listów, które trzymał w ręku, — niema nic z Dunkierki.
— Nic... — krzyknął jego zwierzchnik z żałosnem wzruszeniem, które dziwnem wydawało się w porównaniu z wyrazem dumy i pogardliwej pychy, która dopiero co malowało się na jego twarzy, — nic!... żadnej wiadomości od mej matki... jeszcze dwadzieścia cztery godziny udręczenia.
— Zdaje mi się, że księżna nie miała złych wiadomości, bo inaczej byłaby napisała; tak się wypada domyślać...
— Bez wątpienia, masz słuszność, Rodinie, ale z tem wszystkiem... niespokojny jestem...
Po chwili milczenia dodał, ciągle się przechadzając:
— Ale... zobacz te listy, skąd one są? o czem donoszą?
Rodin, obejrzawszy pieczątki, rzekł:
— Z pięciu, trzy dotyczą ważnej, wielkiej sprawy medaljonów...
— Dzięki Bogu... byle tylko zawierały pomyślne nowiny, — zawołał Rodin z wyrazem niecierpliwości i ciekawości, z czego sądzić można, jak wielkiej wagi była dla niego ta sprawa.
— Jeden jest z Charlestown, pewnie dotyczący misjonarza Gabryjela, — odpowiedział: — drugi z Batawji, pewno o Indjanie Dżalmie, który się udał na wyspę Jawę po śmierci swego ojca.
Ten jest z Lipska. Niezawodnie jest w nim potwierdzenie wiadomości, odebranych wczoraj, któremi Morok zawiadomił, że stosownie do otrzymanych poleceń, córki generała Simon nie mogą odbywać dalej podróży, a jego nikt nie podejrzewa.
Przezwyciężywszy mimowolne wzruszenie, jakie na nim wywarło nazwisko generała Simon, pryncypał zwrócił się do Rodina:
— Nie otwieraj jeszcze tych listów z Lipska, z Charlestown i Batawji. Bezwątpienia zawarte w nich wiadomości wskażą zaraz, jaki z nich uczynić trzeba użytek.
Sekretarz patrzył ma swego zwierzchnika z pytającą miną.
Ten zaś rzekł:
— Czy skończyłeś notatki, dotyczące medaljonów?
— Oto są...
— Przeczytaj, a w miarę potrzeby dodasz nowe szczegóły, które znajdziesz w tych trzech listach.
— Tak, — odrzekł Rodin, — będzie to dokładniejsze.
— Zobaczę, — podchwycił pan, — czy wiadomości są jasne i czy rzecz należycie przedstawiona, czy nie zapomniałeś, iż osoba, którą ma się tem zająć, nie powinna wiedzieć o wszystkiem.
— Pamiętałem o tem i odpowiednio opracowałem notatki...
— Czytaj.
Rodin czytał, co następuje, z wielką powagą i powoli.
Sto pięćdziesiąt lat temu pewna rodzina francuska, opuściła dobrowolnie kraj, przewidując nastąpić mające odwołanie edyktu Nantejskiego i w zamiarze uniknienia surowych edyktów przeciw hugonotom. Z członków tej rodziny jedni najprzód wynieśli się do Holandji potem do kolonji holenderskich, inni do Polski, inni do Niemiec, do Anglji i do Ameryki.
„Według pewnych wiadomości, siedmiu tylko członków tej rodziny pozostaje dziś przy życiu, która przeszła różne ciężkie koleje losu, gdyż jej przedstawiciele znajdują się dziś prawie na wszystkich szczeblach społecznych, zacząwszy od panującego a kończąc na rzemieślniku.
„Ci potomkowie w prostych lub bocznych linjach są:
„Ród macierzysty:
„Panny Róża i Blanka Simon, małoletnie. Generał Simon zaślubił w Warszawie pannę, pochodzącą z rzeczonej rodziny.
„Franciszek Hardy, przemysłowiec w Plessys, pod Paryżem.
Książę Dżalma, syn Kadja-Singa, króla Mondi, który zaślubił był 1802 roku dziewicę z tejże rodziny, osadłej wtedy w Batawji (wyspa Jawa), posiadłości holenderskiej.
„Ród ojcowski:
„Jakób Rennepont — zwany Leżynago, rzemieślnik.
„Panna Adrjanna de Cardoville, córka hrabiego de Cardoville.
„Gabrjel Rennepont, ksiądz misji zagranicznej.
„Każdy z członków tej rodziny ma, a przynajmniej mieć powinien, medaljon bronzowy, na którym jest następujący napis:
Ofiara |
W Paryżu |
„Innym jednak osobom niezmiernie zależy na tem, aby nikt z potomków tej rodziny nie znajdował się w Paryżu 13 lutego... wyjąwszy Gabrjela Rennepont, księdza misji zagranicznej.
„Trzeba więc bądź cobądź, żeby on tylko jeden znajdował się na tem spotkaniu, wyznaczonem przedstawicielom tejże rodziny przed półtora wiekiem.
„Dla uniemożliwienia sześciu innym osobom przybycia do Paryża na oznaczony dzień, lub dla sparaliżowania ich obecności, jużeśmy wiele przedsięwzięli; ale wiele jeszcze pozostaje uczynić, aby być pewnym powodzenia w tej sprawie, najważniejszej w dzisiejszej epoce, z powodu spodziewanych rezultatów“.
— To aż nadto wielka prawda, — rzekł zwierzchnik Rodina, przerywając mu i kiwając głową — dodaj jeszcze, że osiągnięcie pomyślnych skutków jest konieczne i że ani można myśleć o niepowodzeniu... Słowem, idzie tu niemal o być... lub nie być przez wiele lat. Dla osiągnięcia tego celu, użyć należy wszelkich środków, nie lękać się żadnego... ale działać trzeba tak, ażeby nie ściągnąć na siebie podejrzenia.
— Napisano, — rzekł Rodin, dopisawszy słowa, które mu jego pryncypał podyktował.
— Czytaj dalej...
Rodin czytał.
„Aby ułatwić lub zapewnić powodzenie w tej sprawie, pożyteczną będzie rzeczą poznać niektóre ważniejsze szczegóły i tajemnice dotyczące siedmiu osób, składających tę rodzinę“.
Ręczyć możemy za prawdziwość tych szczegółów, a w potrzebie uzupełnić je nawet w najmniejszych drobnostkach, gdyby zachodziły jakie sprzeczności.
Kolejno mówić będziemy o osobach, o faktach, już dokonanych.
Nota Nr. 1.
Panny Róża i Blanka Simon.
Siostry, bliźnięta, lat mają około piętnastu. Ładne i tak do siebie podobne, iż obie możnaby uważać za jednę — charakteru łagodnego, bojaźliwego, ale skłonne do uniesień, wychowane w Azji przez Matkę. Jenerał Simon, rozłączywszy się z żoną, zanim jeszcze na świat przyszły, nie wie, że ma dwie córki.
Uznano za najlepszy środek, aby dla przeszkodzenia ich bytności w Paryżu dnia 13 lutego, wysłać ich matkę w dalekie kraje; lecz gdy matka umarła, ludzie, posiadający nasze zaufanie, przez nieszczęsną pomyłkę, mniemając, iż zależało nam tylko na żonie jenerała Simona pozwolili młodym dziewczętom powrócić do Francji, pod przewodnictwem dawnego żołnierza.
Ten żołnierz jest przedsiębiorczy, wierny, śmiały i notowany jako bardzo niebezpieczny.
Panny Simon nie są szkodliwe. Według wszelkiego prawdopodobieństwa sądzić można, że w tej chwili zatrzymane są w Okolicach Lipska.
Zwierzchnik Rodina, przerywając mu, rzekł:
— Czytaj ten list z Lipska, dopiero co odebrany, a będziesz mógł uzupełnić wiadomości.
Rodin czytał i rzekł:
— Wyborna wiadomość; dziewczęta i ich przewodnik zdołały wymknąć się w nocy z oberży pod Białym Sokołem, ale wszyscy troje zostali dopędzeni i pochwyceni o milę od Mockern; przeprowadzono ich do Lipska i uwięziono jako włóczęgi, a nadto żołnierz, który im służył za przewodnika, oskarżony został o opór miejscowej władzy, obelgi czynne i uwięzienie burmistrza.
— A Więc biorąc pod uwagę przewlekłość procedury niemieckiej, niemal z pewnością sądzić można, że te dziewczęta nie będą mogły stanąć na 13 lutego, — rzekł zimno zwierzchnik Rodina. — Połącz tę ostatnią wiadomość z notą przez odsyłacz.
Sekretarz był posłuszny dopisał treść listu Moroka i rzekł:
— Już napisane.
— Czytaj dalej, — rzekł zwierzchnik.
Rodin czytał dalej.
Nota Nr. 2.
Franciszek Hardy, przemysłowiec w Plessys, pod Paryżem.
„Lat czterdzieści. Człowiek stanowczy, bogaty, inteligentny, ruchliwy, prawy, światły, ubóstwiany przez swych robotników, człowiek nader niebezpieczny; lecz łatwo zazdrości i nienawiści, jakie wzbudza w innych fabrykantach, a nadewszystko w panu baronie Trippeaud, jako konkurencie użyć można przeciwko niemu... Gdyby zaszła potrzeba innych środków oddziaływania na niego i przeciw niemu, poradzić się jego akt, które są bardzo grube, gdyż człowiek ten opisany jest, jako jeden z najszkodliwszych.
„Co do sprawy medaljonowej, tak go zręcznie w pole wywiedziono, że dotąd ma zupełnie mylne wyobrażenie o jego ważności; zresztą jest on ciągle na oku, otoczony, i pod władzą pomimo jego wiedzy; jeden z najlepszych jego przyjaciół jest naszym przyjacielem, lecz wiele jeszcze trzeba zrobić, aby sparaliżować lub nie dopuścić skutków jego obecności w Paryżu 13 lutego.
Nota Nr. 3.
Książę Dżalmna.
„Lat osiemnaście, charakter energiczny i szlachetny, umysł wyniosły, niezależny i dziki, ulubieniec generała Simon, który objął dowództwo nad wojskami jego ojca, Kadya-Sing’a w wojnie z anglikami, którą tenże prowadził. Mówi się o Dżalmie tylko dla pamięci, bo jego matka zmarła za młodu, za życia swych rodziców, którzy pozostali w Batawji. I ci również umarli, a o ich skromne dziedzictwo nie upominali się ani Dżalma, ani jego ojciec. Dlatego można być pewnym, iż nie wiedzą oni o tem, że do spadku należy także ów medaljon, ani o tem, jak ważne interesy łączą się z tym medaljonem.
— Czytaj ten list z Batawji, aby uzupełnić wiadomość o Dżalmie.
Rodin odrzekł:
— Jeszcze jedna dobra nowina... Pan Josue von Dael przemysłowiec z Batawji (wychowaniec naszego — instytutu w Pondichéry), dowiedział — się ze swych korespondencyj z Kalkuty, że stary król indyjski poległ w ostatniej bitwie, stoczonej z anglikami, a jego syn Dżalma zrzucony z tronu ojcowskiego, wysłany został tymczasowo do fortecy, jako więzień stanu.
— Teraz początek listopada, — rzekł zwierzchnik Rodina. — Przypuśćmy, iż Dżalma wypusczczony został na wolność i że mógł teraz opuścić Indje, to i w takim razie zaledwie przybyłby do Paryża w lutym.
— Pan Josue, — odrzekł Rodin, — żałuje, że nie mógł okazać swej gorliwości w tym wypadku. Jeżeli, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, książę Dżalma został uwolniony, lub gdyby zdołał umknąć, co może być prawdopodobniejszem, to wtedy niezawodnie udałby się do Batawji, aby upominać się o spadek po matce, gdyż nic więcej nie ma na świecie. W takim razie polegać można na poświęceniu ze strony pana Jousego von Dael... Tenże żąda natomiast, przez najpierwszego gońca, szczegółowych i dokładnych wiadomości o stanie majątkowym barona Tripeaud, przemysłowca i bankiera, z którym ma stosunki handlowe.
— Odpowiesz w sposób wymijający gdyż pan Jousue dopiero obiecał gorliwość... Dopełnij wiadomość o Dżalmie temi nowemi doniesianiami.
Rodin napisał.
Po niejakiej chwili zwierzchnik jego rzekł doń, szczególnym tonem:
— Pan Josue nic ci nie pisze o generale Simon, z powodu śmierci ojca Dżalmy i uwięzienia tego ostatniego?
— Pan Josue ani słowa o nim nie nadmienia, — odpowiedział sekretarz, nie przerywając swej pracy.
Zwierzchnik Rodina nic nie odrzekł i przechadzał się zadumany...
Po chwili odezwał się Rodin:
— Już napisałem...
— Czytaj dalej...
Nota Nr. 4.
Jakób Rennepont, przezwany Leżynago.
„Robotnik z fabryki barona Tripeaud, konkurenta Fraciszka Hardy. Jest to pijak, próżniak, kłótliwy i rozrzutny; nie brak mu zdolności, ale lenistwo i rozpusta zupełnie je przytłumiły. Jeden z agentów, pewny i bardzo zręczny do interesów, na którym polegamy zupełnie, wszedł w stosunki z dziewczyną Cefizą Solivean, zwaną królową bachanalji, która jest kochanką tego hultaja. Przy jej pomocy agent zawiązał z nim stosunki i uważać go można odtąd za obcego wszelkim interesom, któreby spowodować mogły jego obecność w Paryżu d. 13 lutego.
Nota Nr. 5.
Gabrjel Rennepont, ksiądz misji zagranicznej.
„Jest on dalekim krewnym poprzedzającego, nie wie jednak ani o tym krewnym, ani o pokrewieństwie... Sierota opuszczony, wzięty został do domu przez Franciszkę Baudoin, żonę żołnierza, przezwanego Dagobertem. Gdyby, wbrew wszelkiemu przewidywaniu, ten żołnierz przybył do Paryża, znalazłby się na niego skuteczny środek działania przez jego żonę, dobrą istotę, prostą, łatwowierną, na którą ma się wpływ i władzę nieograniczoną. Przez, nią to udało mi się skłonić Gabrjela, aby wstąpił do zakonu, pomimo, że miał wstręt do tego stanu.
Gabrjel ma dwadzieścia pięć lat, jego charakter jak i twarz są anielskie; obdarzany jest najrzadszemi, najgruntowniejszemi cnotami; ale, na nieszczęście, wychował się wraz ze swym przybranym bratem Agricolą Baudouin synem Dagoberta. Ten Agricolą to poeta, rzemieślnik, robotnik wyborny, ale pełen najgorszych zasad francuskiej szkoły filozoficznej; ubóstwia swoją matkę, jest prawy i pracowity. Notowany jako bardzo niebezpieczny, i dlatego towarzystwo jego było tak szkodliwe dla Gabrjela.
Ten, pomimo wszelkich przymiotów zawsze wzbudza niepokój.
Wypadało nawet odwlec zupełne wtajemniczenie go, gdyż jeden nieostrożny krok mógłby uczynić go najszkodliwszym człowiekiem; trzeba więc postępować z nim jak najprzezorniej, przynajmniej aż do 13 lutego, gdyż na nim, na jego obecności w Paryżu w tej epoce, polegają wszystkie nasze nadzieje i niezmiernej wagi interesa.
Z tych wszystkich względów musiano, choć z wielkim żalem,, zezwolić mu na wzięcie udziału w misji amerykańskiej, gdyż z anielską łagodnością łączy on spokojną, nieustraszoną odwagę, awanturniczy umysł, który można było zadowolić tylko uczestniczeniem w życiu misjonarzy, pełnem niebezpieczeństw. Na szczęście dano jak najsurowsze instrukcje jego przełożonym w Charlestown, aby nie narażali tak drogiego życia i żeby go wysłali z powrotem do Paryża przynajmniej na jeden lub dwa miesiące przed dniem 13 lutego..
Zwierzchnik Rodina, przerywając mu, znowu rzekł:
Czytaj list z Charlewstown; poślij, czego żądają dla uzupełnienia tych wiadomości.
Rodin, przeczytawszy, odpowiedział:
— Gabrjel, spodziewany jest codziennie z gór Skalistych, dokąd został wysłany, ponieważ koniecznie chciał się tam udać... Co za nieroztropność! Bezwątpienia nie był tam wystawiony na żadne niebzpieczeństwo, sam bowiem zawiadomił o swym powrocie. Skoro tylko przybędzie, co nastąpi prawdopodobnie w połowie tego miesiąca, jak pisze, wyprawię go niezwłocznie do Francji.
— Dodaj to do jego noty, — rzekł zwierzchnik Rodina.
— Już napisałem, — odrzekł tenże po chwili.
— Czytaj dalej, — wyrzekł jego zwierzchnik.
Rodin czytał: Nota Nr. 6.
Panna Adrjanna Rennepont de Cardoville.
Daleka krewna Jakóba Rennepont i misjonarza Gabrjela Rennepont, o czem jednak nie wie. Wkrótce skończy lat dwadzieścia jeden, w najwyższym stopniu ponętna, wyjątkowa piękna, lubo rudawa, wielkie zdolności umysłowe, ogromny majątek; lękać się wszakże trzeba o przyszłość tej młodej osoby, kiedy się zważy niesłychaną śmiałość jej charakteru. Szczęściem opiekun jej, baron Trippeaud, (otrzymał baronostwo w roku 1829, był dawniej pełnomocnikiem nieboszczyka hrabiego, księcia Cardoville), zależy z powodu swych interesów, prawie całkiem od ciotki, panny Cardoville, która jest nam całkiem oddaną; słusznie więc liczyć można na nią i na niego, pod względem poskromienia i zwyciężenia nadzwyczajnej, niesłychanej odwagi i postanowień tej dziewczyny, a z których na nieszczęście nie można korzystać dla osiągnięcia wiadomego celu.
Rodin nie mógł dalej czytać; raz i drugi zadzwoniono do furtki...
Sekretarz wstał, poszedł zobaczyć, kto dzwoni, poczem wrócił, trzymając dwa liisty i mówiąc:
Księżna skorzystała z odchodzącej sztafety i przysłała...
— Daj list księżny, — zawołał zwierzchnik Rodina, nie pozwalając mu dokończyć... — Nareszcie dowiem się o matce!... — dodał.
Ledwie kilka wierszy przeczytał, zbladł; na jego twarzy dało się widzieć natychmiast głębokie zdziwienie i wielki żal.
— Matka, matka! — krzyknął. O! mój Boże! moja droga matka!
— Jakież się stało nieszczęście? — zapytał się Rodin, z miną strwożoną, podnosząc się na głos swojego zwierzchnika.
— Jej wyzdrowienie było zwodnicze, — odpowiedział mu tenże, — zasłabła znowu, — stan prawie beznadziejny, jednakże lekarz osądził, że moja obecność ocalićby ją mogła, gdyż bezustannie mnie wspomina, chce mnie ostatni raz jeszcze zobaczyć, aby potem mogła umrzeć spokojnie... Ach! to życzenie jest dla mnie święte... Nie jechać byłoby matkobójstwem... O! mój Boże! bylebym tylko mógł na czas przybyć... stąd do Dunkierki nie potrzeba dwóch dni, jadąc dniem i nocą.
— O! Boże! co za nieszczęście!.. — co za nieszczęście! — rzekł Rodin, załamując ręce i wznosząc oczy do nieba...
Zwierzchnik jego żywo zadzwonił i rzekł do starego sługi, otwierającego drzwi:
— Włóż natychmiast do mej walizy w podróżnym powozie wszystko, co mi w drodze może być potrzebne, niech odźwierny weźmie natychmiast dorożkę i niech biegnie co żywo po konie pocztowe... za godzinę muszę koniecznie wyjechać.
Służący pobiegł śpiesztnie.
— Moja matka... moja droga matka... nie widzieć jej.. Ach! okropna myśl — zawołał, rzucając się omdlały na krzesło i zakrywając twarz rękami.
Był to żal szczery gęboki; człowiek ten czule kochał swoją matkę; to boskie uczucie zachował pośród wszystkich kolei swojego życia... często występnego.
Po kilku chwilach Rodin ośmielił się odezwać do swojego zwierzchnika, pokazując mu drugi list:
— I ten także przyniesiono od pana Duplessis... jest bardzo ważny... i bardzo pilny..
— Zobacz, o co chodzi, i powiedz mi... ja nie mam głowy...
— To list poufny... nie mogę rozpieczętować... jak pan widzi ze znaku na kopercie, — rzekł, podając go swemu zwierzchnikowi.
Zwierzchnik, gdy spojrzał na drobniuchny znak, przybrał wyraz przerażenia i uszanowaia, jaki trudno opisać; drżącą ręką otworzył list.
List zawierał tylko te wyrazy;
„Odłożywszy wszystko na bok... nie tracąc ani chwili czasu... wyjeżdżaj... i przybywaj tu.
„Duplessis ciebie zastąpi. Duplessis ma polecenie“.
— O! wielki Boże! — zawołał nieszczęśliwy zwierzchnik Rodina. — Wyjeżdżać w tak długą podróż bez zobaczenia się z matką... A! to okropne!... to niepodobna... jabym ją przez to może dobił.. to byłoby występkiem...
I nagle zerwał się, tupiąc nogami z gniewu i rozpaczy.
Przypadkiem... oczy jego w tej chwili zatrzymały się na ogromnym globusie, poznaczonym czerwonemi kropkami...
Na ten widok zaszła w nim nagła zmiana, jakby się wstydził swego żywego żalu; powoli twarz jego, lubo ciągle smętna, odzyskała spokój i zimną powagę...
Oddał list swemu sekretarzowi, tłumiąc westchnienie, i rzekł doń ozięble:
— Zapisać pod liczbą kolejną.
Rodin wziął list, westchnąwszy głośno z politowania nad zmartwieniem swego zwierzchnika.
Po chwili milczenia tenże rzekł:
— Będziesz odbierał rozkazy od pana Duplessis, z nim będziesz pracował. Jemu oddasz notę, tyczącą się medaljonów, a on wie, komu ją oddać; odpiszesz do Batawji, do Lipska i do Charlewstown w wiadomy ci sposób. Nie pozwalać wszelkiemi sposobami, ażeby córki generała Simon opuściły Lipsk. Przyśpieszyć przybycie Gabrjela do Paryża, a w razie gdyby Dżalma przybyć miał do Jawy, napisać do pana Josuego, że liczy się na jego gorliwość i że go tam powinien zatrzymać.
Obojętność tego człowieka w chwili, kiedy konająca matka, którą kochał, nadaremnie wzywała go do siebie, była niepojęta.
Wydawszy polecenie sekretarzowi, wrócił do swego mieszkania.
Rodin zajął się korespondencjami i napisał je tajemniczemi cyframi.
Po trzech kwadransach dał się słyszeć dzwonek koni pocztowych.
Stary sługa wszedł, zapukawszy wprzód do drzwi.
— Już zaprzężono, — rzekł.
Rodin dał znak skinieniem głowy, sługa wyszedł.
Sekretarz sam poszedł zapukać do drzwi pokoju swego zwierzchnika.
Ten wyszedł z listem w ręku.
— Do mojej matki... — rzekł do Rodina, — wyślesz natychmiast gońca...
— Niech-że trzy listy do Lipska, Batawji i Charlestown odejdą dziś nawet, zwykłą drogą, bo to rzecz największej wagi. Wiesz o tem.
Takie były ostatnie słowa tego człowieka...
Wykonując z uległością nielitościwe rozkazy, odjechał bez widzenia umierającej matki.
Rodin z uszanowaniem przeprowadził go do powozu.
— Jaką drogą jechać? zapytał pocztyljon.
— Do Włoch, — odpowiedział zwierzchnik Rodina, ale nie mógł stłumić westchnienia, podobnego do łkania.
Kareta ruszyła w drogę.
Rodin ukłonił się z pokorą i wrócił do pokoju.
Postawa, fizjognomja, ruchy tego człowieka nagle się zmieniły.
Zdawało się, że urósł, nie był to już automat, którym kierowała pokorna uległość; zimna dotąd jego twarza, jego dotychczas ciągle przysłonięty wzrok prędko ożywiły się i odkryły sztańską chytrość; cieniutkie, blade usta ściągnęły się szyderczym, piekielnym uśmiechem, złowroga radość wygładziła trupiowatą twarz. I on też stanął przed ogromnym globusem, i on też przypatrywał się w milczeniu, ściskając go, iż tak powiem, w swojem objęciu, wlepił przez chwilę, jak bazyliszek, swoje jaszczurcze oczy w jego powierzchnię, potem, wodząc po wypolerowanej powierzchni tego obrazu świata sękaty palec, uderzał kolejno płaskim, brudnym paznogciem w trzy miejsca, w których widać było czerwone kropki, i w miarę oznaczania miast, leżących w tak odległych krajach, mówił do siebie:
— Lipsk... Charlestown... Batawja...
Potem dodał z ironicznym uśmiechem:
— W każdym z tych, tak odległych od siebie miast znajdują się osoby, nie wiedzące o tem, że stąd, z tej zakątnej uliczki, z tej izby, patrzy się na nie, że się uważa na wszystkie ich poruszenia... że się wie o wszelkich ich postępkach... i że stąd wychodzą nowe rozkazy dotyczące ich, które wykonane zostaną bez najmniejszej litości... gdyż idzie tu o sprawę mającą potężny wpływ na całą Europę... na cały świat!... Lecz szczęściem, mamy przyjaciół w Lipsku, w Charlestown i Batawji.
Ten staruszek, brudny, nędznie ubrany, jak wybladła martwa maska, który dopiero co, iż tak powiem, czołgał się po globusie, wydawał się bardziej jeszcze, niż jego zwierzchnik przerażającym... gdy tamten o wyniosłej postawie, z miną rozkazującą, położył rękę na globusie, który jakby owładnąć chciał zuchwałą pychą.
Jeden podobny był do orła, unoszącego się nad upatrzoną zdobyczą... drugi do płazu, ściskającego ofiarę swemi zwojami...
Potem Rodin przystąpił do biurka, żywo zacierając ręce, i napisał następujący list cyframi, których znaczenia nie znał nawet jego zwierzchnik.
Paryż o 9 min 45 rano.
Odjechał... ale wahał się. Gdy otrzymał rozkaz wyjazdu, matka jego umierała i wzywała go do siebie; wiedział, iż możeby ją uratował swoją obecnością... bo zawołał: Nie udać się do matki... byłoby tem samem, co być jej zabójcą.
A jednakże... pojechał! lecz wahał się.
Mam go na oku...
List ten otrzymasz w Rzymie, w tym samym czasie, kiedy on tam przyjedzie.
P. S. Powiedz księciu kardynałowi, że może polegać na mnie; ale z warunkiem, żeby czynnie się zajmował moimi interesami.
Złożywszy i zapieczętowawsszy ten list, Rodin schował go do kieszeni.
Godzina dziesiąta wybiła.
Była to dla Rodina godzina śniadania. Poukładał i zamknął papiery w szufladzie, od których kluczyk wziął z sobą, otarł łokciem stary zatłuszczony kapelusz, wziął w rękę połatany parasol i wyszedł.
Smutna i dzika okolica...
Jest to wzgórze, najeżone tu i owdzie ogrommemi skałami granitu, z pomiędzy których gdzie niegdzie wznoszą się pożółkłym, jesiennym liściem okryte brzozy i wielkie, posępne zielone jodły.
y
Ze szczytu tego wzgórza rozciąga się widok na głębokie, ocienione, urodzajne doliny ledwie nawpół zakryte lekką mgłą wieczorną...
Żyzne błonia, cieniste gaje, uprzątnięte z dojrzałych kłosów pola, coraz bardziej łączą się w ciemne, jednostajne tło, które odbija wydatnie od przezroczystego błękitu nieba.
Tu i owdzie z tych dolin strzelają ostremi szczytami dzwonnice, tu czerwoną dachówką, tam siwym łupkiem pokryte... są to wskazówki wielu rozrzuconych osad.
Nadeszła godzina spoczynku, godzina o której zwykle przez wszystkie okienka chatek widać iskrzący się, pośród zmierzchu, na wiejskich ogniskach rozniecony ogień, a ciemne kłęby dymu wznoszą się z kominów ku niebu.
A przecież, rzecz niesłychana, złowróżbna... w tych wszystkich domostwach, z góry widzianych, w żadnem nie świeci się oknie, z żadnego komina dym się nie unosi...
Rzekłbyś, że wszystkie ogniska pogasły lub zostały opuszczone.
Rzecz jeszcze dziwniejsza, jeszcze smutniejsza.. ze wszystkich dzwonnic odzywa się żałobny głos dzwonów...
Zdaje się, że tajniki życia tych osad połączyły się w tym żałosnym jęku dzwonów, rozlegającym się po wszystkich dolinach.
Czasami smutny ten głos, niesiony powiewem wieczornych wiatrów, dolatuje żałosnym jękiem aż do szczytów góry.
W głębi posępnych dolin w każdej osadzie, wszędzie, gdzie dotąd było ciemno, błyskać zaczynają światła.
Lecz nie są to żywe światła iskrzących się ognisk wiejskich.
Są to czerwonawe płomyki, jakby pochodnie, i posuwają się zwolna ku cmentarzom każdego kościoła.
A w miarę ich pochodu, żałobne dźwięki dzwonów pogrzebowych rozlegają się coraz mocniej; powietrze jęczy pod częstemi uderzeniami tych dzwonów, i w rzadkich przerwach śpiewy pogrzebowe dochodzą niewyraźnie aż do wierzchołków wzgórza.
Skądże tyle pogrzebów?
Jakież to doliny zniszczenia... Skądże w każdej wsi zamiast wesołej pieśni wieczornej po znojnej pracy dziennej, słychać tylko żałobne pienia śmierci, a miejsce dziennego odpoczynku zalega wieczny sen śmierci?
Co za dolina żałości, gdzie każda wieś opłakuje tylu zmarłych i grzebie ich o tej samej godzinie, tej samei nocy?
Niestety! śmiertelność następuje tam tak nagle, tak jest wielka, tak straszna, iż ledwo wystarczy żywych do grzebania umarłych.
Przez cały dzień ci mieszkańcy, co pozostali przy życiu, zajmują się znojną pracą, niezbędną około uprawy ziemi, wieczorem tylko, wróciwszy z pól, skołatani trudami, kopać mogą owe pogrzebowe doły, w których spoczywać mają ich bracia, stłoczeni, jak ziarna zboża w kłosach.
A nie same tylko te doliny widziały takie spustoszenie w owych złowrogich latach; w iluż to wsiach, w iluż miasteczkach, w ilu okolicach, przygasły ogniska, opustoszały siedziby.
Tak, niestety! miejsce radości zajęła żałoba.. dzwon pogrzebowy zastąpił wesołe pieśni...
W owych nieszczęsnych dniach straszliwy wędrowiec zwolna przebiegał ziemię od jednego do drugiego guna... z głębi Indyj... aż do krańców Północy... aż fale oceanu, oblewające brzegi Europy Zachodniej.
Ten wędrowiec tajemniczy, jak śmierć, powolny wieczność, nieubłagany jak przeznaczenie, straszny jak ręka Boga... ten wędrowiec, to... Cholera!...
{{kreski-hr}
Godzina zmierzchu.
Dziwny odblask nadaje najlepiej nawet znanym postaciom, kształty niepojęte, fantastyczne!...
Na skalistym gruncie góry odezwało się powolne, równe, jakby miarowe stąpanie...
Po skałach rozległ się odgłos podkutego obuwia... między grubemi kłodami ponurych jodeł przeszedł jakiś człowiek.
Był on wysokiego wzrostu; głowę pochylił na piersi; twarz jego była spokojna, smutna...
Brwi z sobą połączone, od skroni do skroni tworzyły na jego czole złowróżbną pręgę.
Zarówno na piasku, jak na mchu, pokrywającym skały, człowiek ten, przechodząc, zostawiał po sobie ślad stopy, ze znakiem krzyża.
Człowiek ten, zatopiony w myślach, jakby nie słysząc żałobnego dźwięku dzwonów, rozlegającego się płaczliwym głosem po dolinie.
Szedł pogrążony w dręczących go myślach.
— Zbliża się 13 lutego... — myślał, — zbliża się... dzień, w którym potomkowie mej ukochanej siostry, ostatnie odrośle naszego szczepu, zebrać się mają w Paryżu...
Niestety! lat temu sto pięćdziesiąt, odkąd prześladowanie rozproszyło po całej kuli ziemskiej tę rodzinę, za którą ja przez ośmnaście wieków z czułością dążyłem... nie odstępując jej we wszystkich wędrówkach, na wygnaniu, przy zmianach losu i imienia.
Ach! ta rodzina, pochodząca od mej siostry, siostry ubogiego rzemieślnika, jakąż słynęła wielkością, to znów jak była poniżoną, wzgardzoną, później jakim jaśniała blaskiem, potem w jakiej żyła nędzy, wreszcie jaką okrywała się sławą!
Iluż w niej zmazało się zbrodniami... ilu wsławiło się cnotami!
Historja tej jednej rodziny, to dzieje całej ludzkości!
Przez tyle pokoleń przebiegając żyły nędzarza i bogacza, mędrca i głupca, tchórza i bohatera, krew mojej siostry zachowała się aż do tej chwili.
Cóż pozostaje z tej rodziny?...
Siedmiu potomków?
Dwie sieroty, córki wygnanej matki, i wygnanego ojca.
Książę, pozbawiony tronu.
Ubogi ksiądz misjonarz.
Człowiek średniego stanu.
Młoda dziewica wielkiego imienia i majątku.
Rzemieślnik.
W nich wszystkich razem znajdziemy cnotę, męstwo, upodlenie, blask, nędzę naszego rodu!
Azja północna... Indje... Ameryka... Francja...
Oto miejsca, gdzie los ich rozproszył!
Mnie instynkt ostrzega, gdy komu z moich grozi niebezpieczeństwo... od Północy do Południa... od Wschodu do Zachodu biegnę im na ratunek... biegnę im na ratunek; wczoraj wieczór przy biegunie lodowatym, dziś w umiarkowanej strefie, jutro pod spiekłym równikiem, ale niestety! często w chwili, kiedy obecność moja ocalić ich może, niewidzialna ręka odpycha mnie w wir nieprzeparty i...
Dalej... dalej!...
— Niech-że przynajmniej dokończę, com zaczął!...
— Dalej!...
— Tylko godzinę!... niech tylko spocznę jednę godzinę!...
— Dalej!...
— Przebóg! mamże pozostawić nad przepaścią tych, których kocham...
— Dalej!... Dalej!!!
— Taka jest kara moja; okropna, ale zbrodnia moja była jeszcze okropniejsza! Zapóźno otworzyłem oczy, zapóźno poznałem żal, zapóźno nauczyłem się łagodności, zapóźno wreszcie zrozumiałem Boskie słowa, które być winny prawem dla całego.oda ludzkiego.
Miłujcie się nawzajem.
Napróżno w ciągu wieków, aby zasłużyć na przebaczenie, czerpałem siłę i przekonanie z tych Boskich słów, napełniałem politowaniem i miłością serca, które były przepełnione gniewem i złością; napróżno rozpłomieniałem dusze wstrętem do niesprawiedliwości...
Dzień przebaczenia jeszcze nie nadszedł!...
Ja cierpię za ród ludzki; cierpię za swoich: biedny tułacz, nie zawsze mogę wspierać potomków ukochanej siostry mojej.
Ale kiedy boleść przewyższa moje siły, kiedy czuję, że moim niebezpieczeństwo zagraża, a ocalić ich nie mogę, wtedy myśl moja, przebiegając światy, leci do tej, jak ja, przeklętej niewiasty... owej córki królewskiej, która, tak jak ja, syn rzemieślnika, tuła się... tuła i tułać będzie aż do skończenia wieków...
Raz tylko w ciągu każdego wieku, jak planety, zbliżające się do siebie w swych wiecznych obrotach... i ja spotkać mogę tę niewiastę w nieszczęsnym tygodniu...
A po tem spotkaniu, pełnem okropnych pamiątek i niezmiernych boleści, znów, jak błądzące gwiazdy wieczności, tułamy się w nieskończonym biegu.
I ta niewiasta, wędrująca od jednego do drugiego końca świata, ona, jedyna na ziemi, odpowiada moim myślom...
Ona tylko ma współczucie, i myśl dla tej jedynej sprawy, która daje ulgę mojemu wiecznemu ciężarowi...
Kocha, wspiera potomków mej kochanej siostry. Dla nich śpieszy ona także od wschodu do zachodu, od północy ku południowi... lecz, niestety, niewidzialna ręka odpycha i ją także... unosi ją i na nią głos woła:
— Idź... dalej, dalej!
— Niech-że przynajmniej dokończę, com zaczęła — i ona, jak ja, mówi również.
— Dalej...
— Tylko godzinę... nie więcej, jak godzinę spoczynku.
— Dalej...
— Mam-że pozostawić nad przepaścią tych, których kocham!...
— Dalej...
— Słowo jedno... bo to jedno słowo uratować ich może.
— Dalej... Dalej!...
Gdy tułacz tak zanurzył się w myślach, wiatr wieczorny, dotąd lekki, wzmógł się, a głos pogrzebowych dzwonów, w przewlekłych, silnych jękach, dosięgał aż do szczytu góry.
Niebawem wiatr zaczął dąć gwałtownie, następował orkan; już błyskawice pruły obłoki... już głuchy i przeciągły szum wichru oznajmiał zbliżenie się burzy.
Nagle ten, co nie może ani płakać, ani uśmiechnąć się, zadrżał. On, do którego żadna boleść fizyczna nie miała przystępu... nagle przycisnął rękę do serca, jakby w niem uczuł niespodzianie gwałtowny ból.
— Ach! — zawołał — czuję... w tej godzinie... wielu z moich... z potomków ukochanej siostry mojej, cierpią i na wielkie wystawieni są niebezpieczeństwa... Jedni w głębi Indyj... drudzy w Ameryce... inni tu, w Niemczech. Walka się wznawia, a ohydne namiętności znowu się rozsrożyły. O ty, która mnie słyszysz, ty, jak ja, przeklęta, Herodjado, dopomóż mi w ich obronie... Niech prośba moja dojdzie cię w głębi pustyń Ameryki, gdzie się znajdujesz w tej chwili... Byleśmy tylko... na czas przybyli!
Wtedy stała się rzecz nadzwyczajna.
Noc nadeszła.
Człowiek ten ruszył z miejsca śpiesznie... lecz niewidzialna siła zatrzymała go i popychała w przeciwną stronę...
W tejże chwili rozległy się piorunujące grzmoty. Burza wyrywała drzewa z korzeniami... wstrząsała skałami.
A pośród tego orkanu przy świetle błyskawicy, widać było człowieka z czarną pręgą na czole, schodzącego z góry po skałach pomiędzy wielkiemi drzewami, uginającemi się pod gwałtownym wiatrem.
Chód tego człowieka nie był już powolny, pewny i jednostajny... ale oporny, chwiejny, nierówny, jak u człowieka, walczącego daremnie z nieprzepartą siłą... lub porwanego w wir gwałtownego orkanu.
Napróżno wyciągał ku niemu rękę, błagając.
Podczas gdy Rodin wysyłał listy w różne części świata... z głębi Ulicy Ursynów, kiedy córki jenerała Simon, potajemnie opuściwszy oberżę pod Białym Sokołem, zostały schwytane wraz z Dagobertem i trzymane w więzieniu w Lipsku, inne sceny, wielce ciekawe dla tych osób, działy się równocześnie... na końcu świata, w Indjach na wyspie Jawie, niedaleko od miasta Batawji, gdzie mieszkał jeden z korespondentów Rodina, Josue Vandael.
Na wyspie Jawie, we wspaniałej i niebezpiecznej okolicy, gdzie wśród najpyszniejszych kwiatów ukrywają się straszliwe gady, gdzie najwyborniejsze owoce zawierają w swych sokach zjadliwą truciznę, gdzie rosną okazałe, ale cieniem swym zabijające drzewa; gdzie wampir, ów olbrzymi nietoperz, wysysający krew ze swojej ofiary, usypia ją, powiewając na nią chłodnem i wonnem powietrzem, najszybciej bowiem poruszany wachlarz nie wachluje tak prędko, jak upiżmowane skrzydła tego potwora.
Miesiąc październik 1831 roku kończył się już; była to właśnie godzina popołudniowa, godzina prawie śmiertelna dla każdego, kto się poważy wystawić na skwarne słońce, które na czysto-lazurowem niebie roztacza palące promienie światła rażącego wzrok.
W błękitnym cieniu, jaki rzucają jaskrawo-zielone drzewa o dziwacznych kształtach, tu zaokrąglone w ciemne sklepienia, tam wysmukłe jak wieżyce, a wszystkie tak liściaste, tak jedne z drugiemi posplatane, powikłane, iż przez ich liściowe dachy deszcz przedrzeć się nie może.
W takim cieniu drzew widać szałas, zbudowany z mat i bambusu.
Bagnisty zawsze grunt, pomimo skwarnego upału słonecznego, ginie pod niezmiernymi splotami pnących się roślin, osobliwych paproci, gęstego sitowia, roślinności, świeżej, niesłychanie bujnego wzrostu, która sięga aż do dachów szałasu, wyglądającego jak gniazdo w trawie.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej duszącego, jak owa atmosfera, przesycona wilgotnymi, jak para z wrzącej wody, gorącymi wyziewami o mocnej, przejmującej woni, gdyż cynamon, imbir, skfanotys, gardenja, pomieszane z rozmaitemi innemi ziołami, wydają z siebie te ostre aromaty.
Wąski a długi szałas zbudowany jest z mat plecionych z sitowia, rozpiętych na pniach z grubych bambusów, wbitych w ziemię; pokrywa go obszerny dach z wielkich liści bananów; w jednym końcu kwadratowy otwór, służący za okno, opleciony drobniutką siatką z roślinnych włókien, aby się tędy nie zakradły gady.
Niedaleko od szałasu, pośród tej gęstwiny wznosi się ogromnej grubości martwe już, bardzo pochylone drzewo; z każdej szpary jego popękanej kory, czarnej, pokrytej mchem, wyrasta kwiat osobliwszy, nadzwyczajny, prawie fantastyczny; siatka w oku motyla nie jest przezoczystsza, ani świetniejszym ubarwiona szkarłatem, piękniejszym aksamitem; owe nieznane ptaki, co to we śnie tylko pokazują się nam, nie mają tak dziwnych postaci, jak owe szczególnych kształtów skrzydlate kwiaty, jakby chcące ulecieć ze swych cieniutkich, bezsilnych szypułek; długie kaktusy, gęste, okrągławe, z kształtu podobne do wężów, wiją się także około owego pnia i zwieszają swoje nitkowate szypułki, obciążone wielkimi kwiatami, zewnątrz srebrzysto białego, a w środku żywo-pomarańczowego koloru, z którego rozchodzi się przenikający zapach wanilji.
Mały ceglano-czerwony wąż, grubości gęsiego pióra, pięć do sześciu cali długi, wychyla do połowy płaską głowę z pośrodka ogromnego wonnego kwiatu, na którego dnie trzyma się resztą ciała przyczajony.
W głębi szałasu, na rozciągniętej macie, spoczywa we śnie młodzieniec.
Patrząc na jego złocisto-żółtawą cerę, rzekłbyś, że to miedziany posąg, od którego odbijają się promienie słońca; w postawie jego widać ujmującą prostotę; prawą rękę podłożył pod głowę nieco wzniesioną, obróconą ku górze; ramiona, pierś, ręce godne Antinousa, obnażone, skóra na ciele jędrna, gładka jak marmur, dziwnie odbija miedzianym kolorem od białawej sukni, która okrywa go od pasa aż do końca płowych stóp, na których palcach widać paznokcie gładkie, jak agat wypolerowany.
Na szerokiej, wydatnej piersi widać na bronzowym łańcuchu zawieszony bronzowy medaljon z kształtu i napisu całkiem podobny do medaljonu, jaki nosi jedna z córek jenerała Simon.
Ofiara Módlcie się za mnie Paryż |
W |
Medaljon ten zakrywa w połowie na piersi młodzieńca bliznę rany.
Indjanin ten to Dżalma, ranę tę poniósł, gdy bronił ojca Róży i Blanki, jenerała Simon.
Rysy twarzy Dżalmy są bardzo regularne; jest to obraz pięknej, szlachetnej prostoty; czarne, niejako w ciemny błękit wpadające włosy, rozdzielające się na czole, spadają wolno na ramiona; delikatnie a śmiało rysujące się powieki, mają taki sam ciemno-błękitnawy kolor, jak długie brwi, które rzucają cień aż na bezwłose jeszcze policzki; mocno czerwone, dość wydatne, nieco otwarte usta oddychają z trudnością, sen jego jest ociężały, przykry, gdyż powietrze coraz gęstsze, na twarzy widać niekiedy kurczowe odruchy, jakby miał jakiś nieprzyjemny sen.
Dokoła niego panuje głęboka cisza.
Lekko powiewający wiatr nawet nie zaszeleści olbrzymiemi liśćmi, sięgającemi aż do otworu, służącego za okno.
Po chwili liście te zaczynają poruszać się, jakgdyby je poruszało coś pomału czołgającego się pod niemi.
Kiedy niekiedy to słabe poruszenie ich nagle ustawało, i znowu nic nie zakłócało spokoju.
Po kilkakrotnie powtarzanych poruszeniach, wśród gęstwiny ukazała się głowa ludzka.
Była to jakaś podejrzana twarz zielonawo-bronzowego koloru, na głowie długie posplatane włosy, oczy bystre, wzrok dziki, a przytem pełen sprytu i chytrości.
Wstrzymując oddech, człowiek ten, należący do sekty dusicieli, sekty, o której niżej będzie mowa, pozostawał czas jakiś nieruchomy; potem, nie przestając kryć się w gęstwinie, posuwał się na klęczkach, odgarniając liście tak nieznacznie, iż nie było słychać najmniejszego szelestu.
Powoli i ostrożnie zbliżył się do owego grubego pochyłego pnia, którego spód, wprawdzie znacznie odległy był od szałasu, ale wierzch prawie dotykał dachu.
Dusiciel, nadsłuchując jeszcze przez chwilę, nareszcie niemal cały wychylił się z zarośli; prócz lekkiej białej bawełnianej opończy, którą przewiązał na sobie paskiem o krzyczących kolorach, człowiek ten był zresztą nagi, a ciało jego giętkie, nerwowe, było grubo wysmarowane oliwą.
Wspiąwszy się na pień, zasłonięty jego grubością, i otoczony wijącemi się roślinami, zaczął nadzwyczaj ostrożnie, cicho i cierpliwie piąć się na to drzewo.
Patrzącemu na jego wyginający się przy tem wspinaniu grzbiet, na giętkość poruszeń, na ukrytą w nich siłę, która musiała być straszną, zdawało się, że to zdradzieckie ruchy tygrysa, czatującego na swą zdobycz.
Niewidziany przez nikogo, pełzał po pniu aż do wierzchołka, który prawie dotykał dachu szałasu, i stąd już tylko o jednę stopę oddalony był od małego okienka.
Dusiciel wyciągnął ostrożnie głowę, zajrzał do środka szałasu, patrząc, jakby najłatwiej mógł się tam dostać.
Na widok Dżalmy, w głębokim śnie pogrążonego, podwoił się blask bystrych oczu Dusiciela; pewien rodzaj nerwowego kurczu, albo raczej niemego, drapieżnego uśmiechu odsłonił dwa rzędy zębów trójkątnych, jak zęby piły, zaostrzonych, połyskujących.
Dżalma leżał tuż przy drzwiach, otwierających się do środka, tak, iż za najmniejszem ich uchyleniem musiałby się koniecznie przebudzić.
Dusiciel, ciągle ukryty za pniem, chcąc zapewne jeszcze lepiej obejrzeć wnętrze szałasu, jeszcze bardziej wyciągnął głowę, i dla dogodności, wsparł się lekko ręką na oknie.
To poruszenie zachwiało wielkim kwiatem kaktusa, w którego kielichu siedział przyczajony wąż; ten wyskoczył, i, jak zwój bicza, jednym rzutem okręcił się około ręki Dusiciela.
Już to z bólu, już z przelęknienia, Dusiciel nie mógł się wstrzymać od lekkiego okrzyku... i cofając się, ciągle do pnia przyciśnięty, spostrzegł, że Dżalma poruszył się...
Istotnie, młody Indjanin, pozostając w niedbałej postawie, nawpół otworzył oczy, zwrócił głowę ku okienku, i głęookie westchnienie podniosło jego pierś, gdyż parne, gorące powietrze było bardzo ciężkie.
Ledwie Dżalma poruszył głowę, w tejże chwili rozległ się między wzruszonymi liśćmi krótki świst, jakim odzywa się rajski ptak, gdy podlatuje.
Usłyszawszy ten okrzyk drugi raz jeszcze, ale już słabiej powtórzony, jakgdyby ptak odzywał się z większej odległości, Dżalma, domyślając się przyczyny szmeru, który przed chwilą obudził go; wyciągnął powoli rękę, trzymaną pod głową i zasnął znowu, prawie w takiej samej, jak dotąd postawie.
Przez kilka minut panowała najgłębsza cisza.
Dokładnem naśladowaniem głosu ptaka Dusiciel starał się naprawić nieostrożny błąd krzyknięcia z bólu i przestrachu, jakiego nabawił go wąż, ukryty w kwiecie. Gdy już mógł sądzić, że Dżalma znowu zasnął, wyciągnął głowę i zobaczył, że się nie omylił. Wtenczas spuścił się z pnia z wielką ostrożnością, pomimo, że lewa ręka znacznie mu napuchła wskutek ukąszenia węża.
Dusiciel znowu zniknął w gęstwinie.
Wtem, w oddaleniu słyszeć się dał przeciągły, jednostajny, melancholijny śpiew.
Dusiciel stanął w krzakach i pilnie przysłuchiwał się głosowi.
Śpiew słychać było coraz bliżej szałasu, gdzie spał Dżalma.
Po chwili Indjanin, biało odziany, idący od strony, gdzie stały tu i owdzie pojedyńczo rosnące drzewa, zmierzał ku gęstwinie, w której ukrył się Dusiciel.
Ten wówczas zdjął z siebie długi, cienki sznureczek, którym był przepasany; na jednym jego końcu uwiązaną była, kształtu i wielkości kurzego jaja, ołowiana kula, drugi koniec owej linki okręcił około pięści prawej ręki... znowu się przysłuchiwał i znikł, czołgając się pomiędzy wielkiemi trawami, ku stronie, z której przychodził Indjanin, jeden ze służących Dżalmy; niósł on list do swego pana.
Służący szedł powoli, nie przestając śpiewać.
Był to młodzieniec mogący mieć lat zaledwie dwadzieścia, o brunatnej cerze.
Przybywszy na miejsce, gdzie ścieżki rozchodziły się, puścił się bez namysłu tą, co prowadziła do namiotu Dżalmy... od którego już ledwie o czterdzieści kroków był oddalony...
Ogromny motyl, jakich mnóstwo jest na wyspie Jawie, co, rozpostarłszy skrzydła, zajmują przestrzeń pięciu do sześciu cali, koloru ultra-maryny, przelatując z kwiatu na kwiat... usiadł na krzaku wonnej gardenji, tak, iż go łatwo było dosięgnąć ręką.
Spostrzegłszy to, młody Indjanin zaprzestał śpiewu i stanął; wysunął naprzód ostrożnie nogę, potem rękę... chcąc złapać motyla...
Nagle złowróżbny Dusiciel stanął przed Indjaninem, świst, podobny do puszczonej procy, obił się o jego uszy, i z szybkością rzucona linka trzykroć okręciła się dokoła szyi, a jednocześnie kula, znajdująca się na niej, gwałtownie uderzyła go w głowę.
Napad Dusiciela był tak nagły, tak niespodziany, iż sługa Dżalmy nie zdążył ani krzyknąć ani nawet jęknąć.
Zachwiał się na nogach...
Dusiciel szarpnął linką, ciągnąc jej koniec trzymany w ręku...
Śniada twarz Indjanina zczerniała, jak ciemny karmazyn, upadł na kolana, machając rękami.
Dusiciel przewrócił go... zacisnął linkę około szyi tak gwałtownie, iż krew wytrysła przez skórę... ofiara drgnęła jeszcze kilka razy konwulsyjnie, a potem... już ani znaku życia...
Podczas tej krótkiej, ale okropnej walki ze śmiercią, morderca, klęcząc przed swoją ofiarą chciwie czychał na najmniejsze jej drgnienia, wlepił w nią nieruchome, iskrzące się oczy, i zdawało się, że pogrążył się w upojeniu okrutnej rozkoszy... nozdrza jego rozdęły się, żyły na skroniach i szyi nabrzmiały, i tenże sam straszny uśmiech, który szpecił jego twarz, kiedy spostrzegł, że Dżalma śpi, odsłonił znowu czarne, ostre zęby, któremi, skutkiem nerwowego drgania, zgrzytał...
Lecz wkrótce złożył ręce na wzdymających się mocno piersiach, spuścił głowę i zcicha wyrzekł kilka słów tajemniczych, podobnych do wzywania bóstwa lub modlitwy...
A potem oddał się znowu dzikiemu wpatrywaniu w trupa...
Krwawy, zwierzęcy wzrok tego człowieka okropniejszym był od wzroku hyjeny albo tygrysa, kiedy, gotując się do rozszarpania swej zdobyczy, usiadłszy przy niej, z rozkoszą spogląda na ofiarę... Lecz, przypomniawszy sobie, iż rzecz jeszcze nie załatwiona, z żalem oderwał się od lubego widowiska, a odjąwszy stryczek i opasawszy się nim, odciągnął ostrożnie trupa z drogi i schował go w zaroślach.
Dusiciel wrócił znowu w stronę namiotu Dżalmy i zbliżył się do niego, czołgając się ciągle na brzuchu.
Powiedzieliśmy już, że namiot tworzyły maty, rozpięte na bambusach.
Wydobywszy z za pasa nóż, którego obosieczne ostrze obwinięte było liściem bananowym, dusiciel zrobił w macie nacięcie na trzy stopy długie; uczynił to ostrożnie, cierpliwie i zręcznie, zwłaszcza, że nóż był bardzo ostry i najlżejsze pociągnięcie djamentu po szkle większego narobiłoby szelestu.
Dusiciel przysłuchiwał się znowu przez chwilę, schował nóż za pas, wsadził głowę do namiotu, zrobionym w macie otworem, i zajrzał wewnątrz.
Niebo, dotąd czysto-błękitne, pogodne, powoli czerwienić się zaczęło; rzadkie promienie słońca, przebijając się tu i owdzie przez ponure sklepienie drzew, dochodziły do okna namiotu, ale już blade, jakby przynosiły złą wróżbę.
To przyćmione światło okrywało wszystkie przedmioty dziwnym blaskiem, jaki możnaby wystawić sobie, gdyby się patrzyło przez szkło miedziano-czerwone, zafarbowane.
W tamecznym klimacie taki fenomen, w połączeniu z niezmiernym upałem gorącej strefy, zapowiada zawsze nadchodzącą burzę.
Istotnie ociężałe, duszące powietrze stawało się nieznośnem;; duże krople potu okrywały, jak perły, czoło Dżalmy, ciągle pogrążonego we śnie.
Dusiciel, czołgając się jak wąż koło ściany namiotu, przesunął się aż do maty, na której leżał Dżalma, i przy nim przytulił się spłaszczony, aby jak najmniej zabrać miejsca.
Patrząc na dusiciela, leżącego przy Dżalmie, którego życie było na jego łasce, widzieć było można po kurczach twarzy, że w piersiach tego człowieka toczyła się gwałtowna walka...
Instynkt, chęć zabójstwa, walczyły w tej srogiej duszy przeciwko rozkazom, które odebrał, gdyż nie powinien był zabijać Dżalmy.
Może zamiar jego zgubniejszy był nad śmierć samą...
Dwa razy, pałając dziką żądzą, opierał się tylko na jednej lewej ręce, a prawą chwytał za stryczek... i dwa razy porzucał go: instynkt morderstwa ustępował wszechwładnej woli, której Malajczyk nawykł być posłusznym.
Namiętność do morderstwa dochodzić w nim musiała do szaleństwa, bo przez wahanie tracił drogocenny czas.
Dżalma każdej chwili mógł się obudzić, a posiadał siłę, zręczność i odwagę.
Nawet bez broni strasznym byłby przeciwnikiem dla dusiciela.
Nareszcie Malajczyk, stłumiwszy w piersiach westchnienie żalu, wziął się do dzieła.
Dżalma spał z głową opartą na podłożonej ręce.
Wypadało, nie budząc go, dokazać, iżby odwrócił twarz ku drzwiom, ażeby, w razie, gdyby się nawpół przebudził, wzrok jego nie padł odrazu na dusiciela. Teraz zaś, dla dopięcia zamiaru, trzeba było przebyć kilka minut w namiocie.
Niebo coraz bardziej zachmurzyło się... podobne było do rozpalonej miedzi. Upał doszedł do najwyższego stopnia; powietrze tak było naładowane elektrycznością, iż prócz przenikliwego zapachu kwiatów czuć było mocną woń siarki; wszystko się przyczyniało do pogrążenia w głębokim śnie Dżalmy i ułatwienia zamiarów dusiciela, który, klęcząc przy nim, zaczął zręcznymi, oliwą wysmarowanymi końcami palców, lekko dotykać czoła, skroni i powiek młodego Indjanina, z taką niezwykłą zręcznością, iż tenże ledwie to mógł uczuć.
Po kilku chwilach tych magnetycznych czarów, obfitszy jeszcze pot wystąpił na czoło Dżalmy; westchnął głęboko, potem dwa czy trzy razy zadrgały mu muskuły na twarzy, gdyż dotykanie to, chociaż tak lekkie, iż obudzić go nie mogło, sprawiało jednak na nim przykre wrażenie.
Dusiciel, nie spuszczając go z niespokojnego i pałającego oka, nie zaprzestawał swoich manewrów, wykonywał je tak cierpliwie i zręcznie, iż Dżalma, ciągle śpiący, a nie mogąc już dłużej znieść niemiłego uczucia, którego przyczyny nie pojmował, machinalnie sięgnął do twarzy, jakgdyby chciał uwolnić się od dokuczania owadu; lecz brakło mu sił, i prawie natychmiast ręka jego ociężała, bezwładna, opadła mu na piersi...
Dusiciel, widząc, że tym sposobem zbliża się już do swego celu, powtarzał macanie powiek, czoła i skroni, równie delikatnie i zręcznie.
Wtedy Dżalma, nie mogąc już tego znieść, ale snem znużony, i pewno nie chcąc albo też nie mogąc podnieść ręki do twarzy, odwrócił głowę, która bezwładnie opadła na prawe ramię, jakby starając się uchronić od doznawanego drażnienia.
Gdy się to dusicielowi udało, łatwo już mógł dopiąć swego zamiaru.
Ażeby jednak mocniej uśpić Dżalmę, którego sen stał się lżejszym, zaczął naśladować ogromnego nietoperza, i jakby skrzydłami machał ostrożnie rozciągniętemi rękami nad pałającą twarzą młodego Indianina.
Uczuwszy niespodziewany, a wśród takiego upału tak miły chłód, Dżalma wypogodził twarz; pierś jego uniosła się, nawpół otwarte usta odetchnęły przyjemnym powiewem chłodnego powietrza i zasnął tem mocniej, że go już nic nie drażniło.
Znaki, zapowiadające burzę, stawały się coraz groźniejsze, zapach siarki wzmagał się; chwilami liście, poruszone elektrycznemi powiewy, szeleściały na gałązkach, to znów następowała ponura cisza.
Wtem błyskawica czerwonawem, niebezpiecznem światłem oświeciła cieniste sklepienie drzew, pod któremi stał namiot; w obawie, ażeby pierwszy odgłos grzmotu nie obudził Indjanina, dusiciel pośpieszył z wykonaniem postanowienia.
Dżalma, leżąc nawznak, od głowy aż do pasa obnażony, miał głowę schyloną na prawe ramię. Dusiciel, siedząc przy jego lewym boku, powoli przestawał go wachlować; potem z nadzwyczajną zręcznością uchylił muślinowy szeroki rękaw u lewej ręki aż po łokieć:
Z kieszeni szerokich spodni wydobył pudełeczko, wyjął z niego bardzo cienką i nadzwyczaj szpiczastą igiełkę, ukłół głęboko raz, drugi i trzeci mały kawałek żółtawego korzenia, również znajdującego się w pudełku.
Za każdem ukłóciem wydobywał się z korzenia białawy, klejowaty sok; gdy igła dosyć już namoczyła się w tym soku, dusiciel schylił się i zwolna chuchał na wierzchnią stronę ramienia Dżalmy, aby sprawić w tem miejscu nowe wrażenie chłodu, jednocześnie zaś napuszczonym końcem igły, leciuchno pisał na skórze śpiącego młodzieńca kilka tajemniczych, symbolicznych znaków.
Wykonał to tak lekko i zręcznie, koniec igły był tak delikatny, tak ostry, iż Dżalma nie uczuł zranienia, które z początku okazało się tylko w postaci delikatnych blado różowych kresek na skórze, grubości ledwie włosa ludzkiego; ale ów sok, którym igła była napuszczona, był tak zjadliwy, chociaż wolno działający, iż, wsiąkając zwolna pod skórę w przeciągu jednej doby, pozostawić miał na niej czerwono-fioletowy, bardzo wyraźny napis, którego zrazu prawie nie można było dojrzeć.
Dusiciel, wddząc, że zamiar udał mu się zupełnie, z radością uśmiechał się, owym niemym złośliwym uśmiechem, który już raz odsłonił jego spiczaste czarno-połyskujące zęby...
Burza oddawna przeminęła, słońce już na zachodzie; około sześciu godzin upłynęło, odkąd dusiciel, zakradłszy się do namiotu Dżalmy, utatuował go, pomimo jego wiedzy, tajemnymi znaki.
Jeździec jakiś szybko pędził długą aleją.
Był to młody Indjanin, nie wiedzący o tem, że, gdy spał, na ręce jego napisane zostały niezatarte znaki.
Jego jawańska klacz jest miernego wzrostu, dzielna i pełna ognia, maści karej jak smoła, a wąski czerwony kobierzec zastępuje siodło.
Żaden z owych przedziwnych, tak mistrzowsko odtworzonych w rzeźbie na fryzie Partenonu jeźdźców, nie wygląda ani tak wdzięcznie, ani tak śmiało, jak ten młody Indjanin, na którego pięknej, zachodzącem słońcem oświetlonej twarzy jaśnieje pogoda szczęścia; jego oczy błyszczą radością, rozszerzone nozdrza, wpół otwarte usta napawają się rozkoszną wonią kwiatów i balsamicznym zapachem drzew, które po niedawnym deszczu, spadłym po burzy, jeszcze nie obeschły.
Przy wiśniowego koloru czapce, bardzo podobnej do greckiego ubioru głowy, osadzonej na czarnych włosach Dżalmy, złocisto-żółtawa cera jego twarzy odbijała jeszcze mocniej; szyja jego była obnażona; odziany w kaftan z białego muślinu, z szerokiemi rękawami, przepasamy był czerwonym pasem; bardzo szerokie z białej bawełnianej tkaniny spodnie pozwalały widzieć do połowy obnażone, śniadego koloru lśniące nogi, których kształty dokładnie uwydatniały się na karych bokach klaczy, którą Dżalma zlekka przyciskał łydkami; stopy odziane były w zgrabne sandały z czerwonego safjanu.
Polot jego myśli, to gwałtownych, to znów powściąganych malował się, iż tak powiem, w chodzie, jaki nadawał swej klaczy; chód ten był to śmiały, przyśpieszony, jak wyobraźnia, która unosi się bez hamulca, to znów spokojny, miarowy, jak rozwaga, następująca po nierozsądnej nadziei.
W tak rozmaitym biegu, najmniejsze poruszenia Dżalmy były pełne powabnego, wyniosłego, swobodnego, nieco dzikiego wdzięku.
Myślał właśnie w tej chwili o Paryżu, owem czarownem mieście, o którem nawet w Azji, również czarownej części świata, tyle dziwnych krążyło powieści, myślał o tych pięknych kobietach, które przewyższały jeszcze pięknością swą cuda wielkiej stolicy całego świata, jak to słyszał często od jenerała Simon.
Nic dziwnego więc, że młody Indjanin był teraz obojętnym na otaczające go piękności świetnej natury.
A tymczasem wśród wspaniałej okolicy, kędy przejeżdżał, tysiące ptaków świergotaniem i igraszkami, witało ten piękny wieczór; zielone i czerwone papugi wyłaziły na wierzchołki akacyj, majna-majna, wielki, śliczny, błękitny ptak, którego szyja i długi ogon połyskują złotem, ścigał czarną jak aksamit wilgę; fijołkowo-tęczowych kolorów gołąb Kolo odzywał się wdzięcznem gruchaniem obok rajskiego ptaka, którego jaskrawa barwa łączyła w sobie pryzmatyczny blask szmaragdu i rubinu, topazu i szafiru.
Niepodobna opisać widoku tej przyrody, tak zbytkownie bogatej, czarującej kolorami, zapachami i całym układem.
Dżalmie, nie mogącemu pozostać nieczułym na widok takich wspaniałych bogactw natury, zdawało się, że wśród bujnej zieloności i cudnych kwiatów przesuwają się zachwycające postacie kobiet francuskich, nadewszystko Paryżanek, które sobie wyobrażał z całą bujnością dziewiczej ognistej fantazji.
Nie mogąc już dłużej powściągnąć gorących wzruszeń, które niepokoiły go od kilku minut, uniesiony ich nadzwyczajnym szałem, krzyknął nagle męskim, dźwięcznym głosem i, wspiąwszy klacz, poskoczył, jakby w uniesieniu nadzwyczajnej radości...
Jasny promień słońca, przebiwszy się przez gęste sklepienie drzew, oświecił go całego.
Dżalma, wyzuty z dziedzictwa i ojcowskiego kraju przez Anglików, uwięziony jako jeniec stanu po śmierci ojca, który poległ z orężem w ręku, został następnie uwolniony.
Jenerał Simon, przez cały czas uwięzienia Dżalmy, mieszkał w okolicy fortecy, w której trzymano księcia; potem obaj udali się do Batawji, gdzie syn Kadyi-Singa zamierzał objąć skromną spuściznę po matce.
Między temi szczątkami, o które ojciec nie dbał, znalazły się ważne papiery i medaljon zupełnie taki, jaki był w posiadaniu Róży i Blanki.
Jenerał Simon, zdziwiony i uradowany tem odkryciem, które przekonywało, że matka Dżalmy była spokrewniona z jego żoną, a zarazem zapewniało księciu niemałe korzyści na przyszłość, pozostawił Dżalmę w Batawji, dla ukończenia interesów, a sam udał się na wyspę Sumatrę; mówiono mu, że jest tam okręt, który wkrótce popłynie wprost do Europy, a młodemu Indjaninowi również wypadało śpieszyć co prędzej do Paryża na dzień trzynastego lutego 1832 roku.
Skoroby jenerał Simon znalazł okręt, odpływający wprost do Europy, natychmiast miał powrócić po Dżalmę; i dlatego ten jeździł do portu, spodziewając się, iż ojciec Róży i Blanki przybędzie ze statkiem z Sumatry.
Dżalma bardzo wcześnie utracił matkę; dzieckiem jeszcze będąc, towarzyszył ojcu w wielkich łowach na tygrysy; zaledwo był młodzieńcem, szedł już z ojcem w obronie kraju, na wojnę... ciężką i krwawą.
Od śmierci matki pędził życie wśród lasów i gór ojczystych, a w nieustannych walkach przechował szlachetną naturę w dzielnym stanie dziewiczej czystości, nazywano go wspaniałym i nikt też nie był godniejszym tego przydomku.
Jako książę, okazywał się zawsze prawdziwym księciem, a w niewoli nakazywał swym dozorcom poszanowanie, milczeniem utrzymując swoją godność.
Nigdy nie usłyszano z ust jego skargi, na nic się nie żalił, zawsze poważny i melancholijnie spokojny... pomimo brutalnego obejścia, które go nieraz spotykało.
Aż dotąd przyzwyczajony do patrjarchalnego życia góralskiego w swym kraju, które przerwała tylko kilkomiesięczna niewola u Anglików, Dżalma nie znał, iż tak powiem, ucywilizowanego życia.
Nie mając rzeczywistych wad, Dżalma posuwał aż do ostateczności zalety charakteru: niezachwiany w dotrzymywaniu zaprzysiężonej wiary, poświęcający się choćby kosztem własnego życia, ufny bez granic, dobry aż do zupełnego zapomnienia o sobie samym, nieubłaganym był dla każdego, ktoby się okazał niewdzięcznym, kłamcą lub wiarołomnym.
Był to człowiek uczuciowy i bezwzględny. A taki człowiek w walce z temperamentem, wyrachowaniem, obłudą, oszustwem, podejściami, nieszczerością wyrafinowanego, jak np. paryskiego towarzystwa, przedstawiałby obraz bardzo ciekawy dla badacza...
Od kilku już chwil jakiś człowiek zbliżał się szybko ścieżką, która prowadziła prosto do alei, kędy przejeżdżał Dżalma:
Człowiek ten stanął na chwilę w cieniu drzew, z zadowoleniem przypatrując się Dżalmie.
W rzeczy samej pięknie wyglądał przy żywo-złocistem świetle młodzieniec o miedzianej cerze, pełen zapału, ubrany w obszerny strój, jadąc, na dzielnej, karej klaczy, która pianą okryła czerwone cugle i której długi ogon i gęsta grzywa falowały od powiewu wiatru.
Jak to się zdarza w następstwie zbyt żywej radości, Dżalma uczuł napad niezwykłej, ale miłej melancholji; sięgnął ręką do oczu, zroszonych łzami, i puścił wolno cugle posłusznej klaczy, która stanęła natychmiast, wyciągnęła łabędzią szyję i zwróciła głowę ku człowiekowi, którego spostrzegła w krzakach.
Człowiek ten, nazwiskiem Mahal, kontrabandzista z zajęcia, odziany był prawie tak, jak majtkowie europejscy.
Miał na sobie bluzę i spodnie z białego płótna, przepasany szerokim czerwonym pasem, na głowie obszerny kapelusz słomiany.
Mahal śpiesznie zbliżył się do młodego Indjanina.
— Wszak książę Dżalma... — zagadnął niezłą francuszczyzną, podnosząc z uszanowaniem rękę do kapelusza.
— Czego chcesz? — odparł tenże.
— Jesteś pan... — synem Kadży-Singa?
— Tak, więc czego chcesz?
— Przyjacielem jenerała Simon...
— Tak, jenerała Simon... — zawołał Dżalma.
— Jeździsz pan na jego spotkanie codziennie, od czasu, jak spodziewasz się pan przybycia jego z Sumatry.
— Tak... skądże o tem wiesz? — rzekł Indjanin, patrząc na kontrabandzistę ciekawie i ze zdziwieniem.
— Wylądować ma on w Dinao... a nie w Batawji.
— To... może od niego przychodzisz?
— Może — rzekł kontrabandzista z wahaniem... Ale czy jesteś pan synem Kadży-Singa?
— Jestem... mówię ci... ale gdzieżeś widział jenerała Simon?
— Ponieważ jesteś pan synem Kadży-Singa, — rzekł Mahal, patrząc ciągle na Dżalmę podejrzliwem okiem, — jakiż jest pański przydomek?...
— Nazywano mego ojca „ojcem wspaniałego“, odpowiedział młody Indjanin, a chmura smutku zasępiła jego piękną twarz.
Można było widzieć, że te słowa zaczynały przekonywać Mohala o tożsamości Dżalmy, jednakże, chcąc, jak się zdaje, lepiej się upewnić, mówił dalej:
— Odebrałeś pan zapewne przed dwoma dniami list od jenerała Simon... pisany z Sumatry.
— Tak... ale czemu o to pytasz?
— Abym był pewny, iż rzeczywiście jesteś wspaniały... i abym wypełnił dane mi rozkazy...
— Od kogo?
— Od jenerała Simon...
— A gdzież on jest?
— Gdy będę miał dowód, że jesteś pan synem Kadży-Sigan, to powiem ci; oznajmiono mi, że jeździsz pan na karej klaczy mającej czerwoną uzdeczkę... ale...
— Powiedz-że mi, zaklinam cię na krew mojej matki!
— Wszystko panu powiem... jeżeli będziesz mógł oświadczyć mi, jaka drukowana kartka znajdowała się w liście jenerała Simon, przesłanym z Sumatry.
— Wycinek z dziennika francuskiego.
— A co było w tym dzienniku? pomyślna, czy nieprzyjemna wiadomość dla jenerała?
— Pomyślna, donoszono nam, że podczas nieobecności jenerała rząd francuski uznał ostatnią jego rangę i tytuł... nadane przez cesarza, podobnie, jak to uczynił dla innych jego towarzyszy, również wygnańców.
— A więc to pan jesteś, rzekł kontrabandzista, — mogę mówić... jenerał Simon wylądował na wyspie Jawie... tej nocy....
— Tej nocy.
— Bo musi się ukrywać...
— On... a to dlaczego?
— Nie wiem...
— Ale gdzież on jest? — zawołał Dżalma niespokojny.
— O trzy mile stąd... niedaleko od morza... w zwaliskach Tchandi...
— On... zmuszony ukrywać się... — powtórzył Dżalma, a na jego twarzy malowało się zadziwienie i niepokój.
— Wiesz pan, gdzie są zwaliska Tchandi? — rzekł kontrabandzista.
— Wiem... i jenerał Simon na mnie tam oczekuje?...
— Tak jest, oczekuje na pana...
Dżalma prędko poruszył się, chcąc puścić się galopem, ale kontrabandzista zatrzymał go i rzekł:
— Zaklinam pana na krew twojej matki... nie puszczaj się tam za dnia, zaczekaj nocy... uwaga zwrócona jest na pana... przez to odkryłbyś schronienie jenerała Simon... Nie wracaj do Batawji, ale, gdy się dobrze zciemni, udaj się sam do zwalisk Tchandi... To rozkazał powiedzieć panu jenerał Simon... oczekuje cię...
— Więc ty z nim przybyłeś z Sumatry?
— Byłem sternikiem małego nadbrzeżnego statku kontrabandzistów, który go wysadził na ląd... Jenerał prosił pana, abyś przybył około zachodu słońca na jego spotkanie do Amor-Fikin, pewny będąc, że cię spotkam na drodze... udzielił mi wiadomości z listu, któryś pan odebrał, abym cię przekonał, że od niego przychodzę; gdyby mógł, byłby do ciebie napisał.
— A nie powiedział ci, dlaczego zmuszony jest ukrywać się?...
— Nic mi nie mówił.
— Może szukają go Anglicy, dlatego, że się przyczynił do mojej ucieczki, — pomyślał sobie Dżalma, a ponieważ to przypuszczenie było prawdopodobnem, tej okoliczności przypisał potrzebę ukrywania się jenerała Simon.
Po chwili milczenia rzekł do kontrabandzisty:
— Czy wracasz do Batawji?
— Tak jest... i to bardzo spiesznie... Już długo z panem gawędzę... a obawiam się, aby mnie nie śledzono...
— Czy podejmiesz się odprowadzić mego konia do miasta?...
— Ale jak mnie zobaczą...
— Mój dom jest za miastem, między drzewami, obok nowego meczetu...
— Wiem, wiem, rozpowiedział mi jenerał Simon o pańskiem mieszkaniu; udałbym się tam, gdybym pana nie spotkał tu... to niech mi pan da konia...
Dżalma zeskoczył lekko na ziemię, rzucił cugle kontrabandziście, odwiązał swego pasa, wyjął z niego mały jedwabny woreczek i dał go, mówiąc:
— Byłeś wierny i usłużny... Masz. To niewiele... ale nie mam więcej.
— Słusznie Kadża-Sing przezwany był „ojcem wspaniałego“, — rzekł kontrabandzista, kłaniając się z uszanowaniem i wdzięcznością.
I puścił się drogą, wiodącą od Batawji, prowadząc za sobą klacz Dżalmy.
Jozue von Dael, przemysłowiec holenderski, korespondent Rodina, urodził się w Batawji, stolicy wyspy Jawy.
Rodzice oddali go na nauki do Pondichery, do kolegjum Jezuickiego. Tam przyjęty został do zakonu, wykonawszy potrójne śluby, czyli, jak pospolicie mówią, został „koadjutorem świeckim“.
Uczciwość Jozuego uchodziła za nieskazitelną; nadzwyczaj rzetelny w interesach, zimny, przezorny, zręczny, ostrożny, niepospolicie przenikliwy, w operacjach handlowych prawie zawsze szczęśliwy, jakby władza jaka cudowna dostarczała mu potrzebnych wiadomości, pozwalała przewidywać wypadki, mogące korzystnie wpłynąć na umowy handlowe.
Dom handlowy Jezuitów w Pondichery brał udział w jego czynnościach; powierzał mu wywóz i zamianę produktów, otrzymywanych z rozległych dóbr, jakie rzeczone przedsiębiorstwo posiadało w kolonjach.
Van Dael mało mówił, wiele słuchał, nigdy nie spierał się, był niezmiernie uprzejmy. W braku sympatji, wzbudzał dla siebie zimny szacunek, jaki okazuje się zwykle skrupulatnym przestrzegaczom obyczajności. Nie dał się uwieść wpływom swobodnego, często rozwiązłego życia, prowadzonego na kolonjach, i pozostało w jego powierzchowności coś poważnego, czem jednał sobie poszanowanie wśród gminu.
Był to właśnie ten sam wieczór, w którym Dżalma udać się miał do zwalisk Tschandi, w nadziei, że tam zastanie jenerała Simon.
Jozue wszedł do swego gabinetu, gdzie widać było kilka szafek z półkami i drobnemi przegródkami, a w nich pełno papierów, wielkich ksiąg kasowych, pootwieranych na pulpitach i ogromne biurko, sprowadzone niegdyś z Europy.
Jedno tylko było okno w tym gabinecie i mocno zewnątrz żelazną kratą opatrzone, wychodziło na małe puste podwórko.
Jozue, postawiwszy na biurku świecę ze szklanną latarnią, spojrzał na zegar ścienny.
— Godzina dziewiąta, — rzekł. — Wkrótce Mahal powróci...
To mówiąc, wyszedł, minął przedpokój, otworzył drugie potężne drzwi, okute wielkiemi gwoździami na sposób holenderski, przeszedł cicho dziedziniec, aby go właśni ludzie nie spostrzegli i odsunął sekretną zaporę, która zamykała na sześć stóp szerokie podwoje bramy, przerażająco najeżone żelaznymi kolcami. Potem, zostawiwszy tę bramę otworem, wrócił do swego gabinetu i starannie pozamykał za sobą wszystkie drzwi. Tu Jozue usiadł przy swem biurku, wyjął z szufladki o podwójnem dnie długi list albo raczej pamiętnik od niejakiego czasu zaczęty i dzień za dniem pisany.
Wspomnieć tu nie zawadzi, że list pisany do Rodina, wcześniejszym był, niż uwolnienie Dżalmy i przybycie jego do Batawji.
Pamiętnik, o którym się wspomniało, również adresowany był do Rodina; w następujący sposób pisał go dalej Jozue: „Jak powiedziałem wczoraj, w obawie powrotu jenerała Simon, o którym dowiedziałem się, przejmując jego listy, które po przeczytaniu kazałem oddawać nienaruszone Dżalmie, zmuszony czasem i okolicznościami, musiałem chwycić się ostatecznych środków, nie zaniedbując przecież nadać rzeczom dobrego pozoru.
„A wreszcie nowe niebezpieczeństwo nakazywało mi koniecznie tak postąpić.
„Parostatek Ruyter wczoraj tu zawinął.
„Statek ten odpływa stąd wprost do Europy, udając się do Suezu, gdzie pasażerowie, wysiadłszy, jadą do Aleksandrji. tam wsiadają na inny statek i płyną do Francji.
„Przeprawa ta, prosta i szybka, tylko siedem do ośmiu tygodni czasu zajmuje; teraz mamy koniec października; książę Dżalma mógłby więc stanąć we Francji około początku stycznia, czemu właśnie, według twych instrukcyj, przeszkodzić należy wszelkiemi sposobami; gdyż, jak raczyłeś mię zawiadomić, jeden z najważniejszych interesów towarzystwa naszego wieleby ucierpiał, gdyby książę Dżalma stanął w Paryżu dnia 13 lutego przyszłego roku.
„Jeżeli, jak się spodziewam, uda mi się przeszkodzić mu w korzystaniu ze statku Ruytera, przybycie Indjanina do Francji przed kwietniem, stanie się niemożliwem, gdyż jeden tylko Ruyter odbywa podróż prostą drogą, inne statki potrzebują najmniej czterech do pięciu miesięcy na podróż do Europy.
„Nim ci powiem o nadzwyczajnym środku, do którego musiałem uciec się, a o którego skutku nie wiem jeszcze do tej chwili, dobrze będzie, abyś wiedział o niektórych okolicznościach.
„Przed niedawnemi czasy odkryto w Indjach angielskich pewien rodzaj stowarzyszenia, którego członkowie nazywają się pomiędzy sobą bracią dobrego uczynku, lub Phansegars, co znaczy dusiciele, gdyż ci zabójcy nie rozlewają krwi, duszą ludzi nie w celu rabowania ich, lecz raczej idą za zabójczem powołaniem, posłuszni prawom piekielnego bóstwa, które nazywają Botwania.
„Ażeby ci dać lepsze wyobrażenie o tej obmierzłej kaście, przytoczę kilka ustępów z raportu pułkownika Fleeman, który z niezmordowaną gorliwością ścigał to tajne stowarzyszenie; raport ten ogłoszony został drukiem przed dwoma miesiącami. Oto z niego wyjątek; są to słowa pułkownika...
„Od 1822 do 1824 r., kiedy sprawowałem obowiązki sądowe i administracyjne w okręgu Nersinpour nie zostało popełnione zabójstwo, ani najmniejsza kradzież przez zwyczajnego złoczyńcę, o których bym nie miał natychmiast wiadomości; ale gdyby mi kto powiedział w owej epoce, że dziedziczna banda morderców z profesji zamieszkiwała miasto Kundelin, ledwo o czterysta kroków odległe od mego sądu i mojej administracji: że rozkoszne gaje miasta Mundescen, o dzień drogi od mej siedziby, były miejscem zamieszkania sprawców najokropniejszych morderstw w całych Indjach; że liczne bandy braci dobrego uczynku, przybywające z lndostanu i Dekanu, miewały schadzki pod cieniem tych drzew; że się tam zbierali jak na jakie uroczystości, aby dopełniać swego okropnego powołania na wszystkich drogach, które krzyżują się w tych okolicach; gdyby mi kto coś podobnego mówił, wziąłbym go za warjata; a przecież nie było nic prawdziwszego: podróżni setkami grzebani byli co rok w owych gajach Mundesów, i całe pokolenie zabójców żyło przed memi drzwiami wtedy, kiedy ja byłem głównym rządcą tej prowincji, i szerzyło zbrodnie aż do okolicy Poonach i Hyddcabadu. Nie zapomnę nigdy, jak, dla przekonania mnie, jeden z pomiędzy dowódców tych dusicieli, zostawszy donosicielem, w tem samem miejscu, na którem stał mój namiot, odkopał trzynaście trupów i ząpewniał mnie, że naokoło tegoż namiotu wydobędzie ich nieskończoną liczbę.
„Te kilka słów pułkownika Fleeman dadzą ci wyobrażenie o tem okropnem stowarzyszeniu, które ma swe prawa, swe obowiązki, swe zwyczaje odrębne od wszelkich praw boskich i ludzkich.
„Poświęcając się jedni dla drugich aż do heroizmu, „synowie dobrego uczynku“ uważają za nieprzyjaciół wszystkich, którzy do nich nie należą. I przez straszny prozelityzm wszędzie sobie werbują członków; ci apostołowie religji zabójstwa opowiadają wszędzie w ukryciu swoje szkaradne nauki.
„Trzech z pomiędzy ich głównych naczelników i jeden uczeń, uciekając przed zawziętym pościgiem Anglików, gdy się im udało wymknąć, przybyli na północny brzeg Indji aż do cieśniny Malakka, leżącej niedaleko od naszej wyspy; pewien kontrabandzista, poniekąd również rozbójnik morski, nazwiskiem Mahal, zabrał ich na swój nadbrzeżny statek i tu przywiózł; spodziewają się oni, że przez jakiś czas będą mieli tu bezpieczne schronienie. Idąc za radą kontrabandzisty ukryli się w gęstym lesie, gdzie są zwaliska świątyń, których liczne podziemia dobremi będą dla nich kryjówkami.
„Pomiędzy tymi trzema przebiegłymi naczelnikami, jeden odznacza się nadzwyczajną dzielnością i dlatego najniebezpieczniejszym jest człowiekiem; jest to metys, czyli urodzony z białego i Indjanki; mieszkał on długo w miastach, gdzie, są kantony Europejskie, mówi bardzo dobrze po angielsku i po francusku; dwaj inni hersztowie to Murzyn i Indjanin; nowo-przybrany jest Malajczykiem.
„Kontrabandzista Mahal, spodziewając się znacznej nagrody, gdyby wydał tych trzech hersztów i ich ucznia, przyszedł do mnie, wiedząc, jak to wszyscy wiedzą, że jestem w ścisłych stosunkach z osobą, wywierającą wielki wpływ na naszego gubernatora; trzy dni temu więc, pod pewnymi warunkami, ofiarował mi się wydać Murzyna, Metysa, Indjanina i Malajczyka...
„Oto są jego warunki: dosyć znaczna suma, tudzież najspieszniejsze odesłanie go do Europy, w przeciwnym bowiem razie nie uszedłby nieubłaganej zemsty dusicieli.
„Przyobiecałem mu być pośrednikiem u gubernatora, ale również pod pewnymi warunkami, zupełnie niewinnymi, dotyczącymi Dżalmy; doniosę ci, jakie to były warunki, jeżeli się mi zamiar mój uda; wkrótce o tem będę wiedział, gdyż Mahal przybędzie tu za chwilę. List ten odejdzie statkiem parowym Ruyter, gdzie zamówiłem miejsce dla Mahala, i wyślę go, jeżeli wykona, jak należy, moje polecenie.
„Tymczasem pomówię cokolwiek o interesie, wprost mnie dotyczącym.
„W tym samym liście, w którym donosiłem ci o śmierci ojca Dżalmy i o uwięzieniu ostatniego przez Anglików, żądałem wiadomości o stanie interesów barona Tripeaud, bankiera i rękodzielnika w Paryżu, który ma kantor w Kalkucie.
„Teraz wiadomości te już nie są mi potrzebne, i proszę działać stosownie do okoliczności.
Kantor jego w Kalkucie winien nam, to jest mnie i domowi naszemu w Pondichery znaczne sumy; mówią, że stan jego interesów jest bardzo niebezpieczny.
Założył on fabrykę, aby przez nieubłaganą konkurencję zgubić ogromny od dawna istniejący, zakład przemysłowy Franciszka Hardy, człowieka wielce przedsiębiorczego.
„Zapewniają mnie, że ten zamiar pochłonął już baronowi Tripeaud, bez nadziei zwrotu, znaczne kapitały.
„Bezwątpienia, wiele on zaszkodził Franciszkowi Hardy; ale, jak mówią, nadwyrężył również majątek własny, jeżeli zbankrutuje, ja i nasi stracić możemy na tem bardzo wiele.
„Czyżby nie można w takim stanie rzeczy, potężnymi wszelkiego rodzaju, jakie mamy w swem ręku, środkami, zniszczyć zupełnie kredyt i przywieść do upadku przedsiębiorstwo Franciszka Hardy, chwiejące się już skutkiem zawziętej rywalizacji barona Tripeaud; gdyby się to udało, baron odzyskałby wkrótce to, co stracił, a upadek jego rywala zapewniłby mu powodzenie i zabezpieczył wypłatę naszych należności.
„Bezwątpienia, smutną jest, nadzwyczaj bolesną rzeczą uciekać się do podobnych środków ażeby nie tracić swego mienia; ale cóż czynić?
„Mimowoli chwytać trzeba niekiedy za oręż, jakiego codziennie używają przeciw nam. Zmusza nas do tego niesprawiedliwość i złość ludzka i nic nam innego nie pozostaje, tylko poddać się swojemu losowi.
„Wreszcie, jest to tylko pokorne przedstawienie, które ośmielam się zanieść, jeślibym i sam mógł to uczynić, nie odważyłbym się, gdyż wola moja nie należy do mnie; moja wola i wszystko, co posiadam, należy do tych, którym wykonałem przysięgę na nieograniczone i nieodmienne posłuszeństwo“.
W tej chwili lekki szelest da dworze zwrócił uwagę Jozuego.
Wstał pośpiesznie i zbliżył się do okna.
Natychmiast słyszeć się dało trzykrotne pukanie w okiennicę.
— Czy to ty, Mahalu? — zapytał Jozue zcicha.
— Ja, — odpowiedziano zewnątrz również cicho.
— A Malajczyk?
— Doskonale mu się udało...
— Doprawdy! — zawołał Jozue, z wyrazem zadowolenia. — Czy aby pewny jesteś?
— Bardzo pewny; sam djabeł nie mógłby być zręczniejszym i odważniejszym.
— A Dżalma?
— Poszedł do zwalisk Tchandi...
— Gdzie się spodziewa zastać jenerała Simon? A gdzie znajdzie Murzyna, Metysa i Indjanina?
— Zapewne, gdyż tam wyznaczyli miejsce schadzki Malajczykowi, który utatuował księcia Dżalmę, gdy tenże spał.
— Byłem tam... jeden kamień postumentu u posągu odsuwa się... schody są szerokie... dosyć będzie.
— A ci trzej hersztowie nie mają na ciebie najmniejszego podejrzenia...
— Żadnego... widziałem ich rano... a wieczorem Malajczyk powiedział mi wszystko, wprzód nim udał się do nich do zwalisk Tchandi.
— Mahal!... jeżeli powiedziałeś prawdę, jeżeli wszystko się uda, możesz być pewnym łaski i nagrody. Już zamówiłem dla ciebie miejsce na okręcie Ruyter; wyjedziesz jutro i tym sposobem unikniesz zemsty dusicieli; tu nie miałbyś spokoju... Opatrzność wybrała cię, abyś wydał wielkich zbrodniarzy w ręce sprawiedliwości... Bóg cię pobłogosławi... Idź natychmiast i zaczekaj na mnie przed drzwiami gubernatora... wprowadzę cię; o ważne idzie rzeczy, a ja nie będę się wahał obudzić go, choćby o północy... Idź prędko, ja zaraz pójdę za tobą.
Słychać było zewnątrz, jak Mahal śpiesznie odchodził, i znowu cicho było w całym domu...
Jozue wrócił się do swego biura i dopisał jeszcze do pamiętnika następujące słowa:
„Teraz Dżalma już nie wyjedzie z Batawji... Cokolwiekby zaszło, nie stanie on w Paryżu na dzień trzynasty lutego. Bądź spokojny...
„Jak przewidziałem, muszę być na nogach całą noc; biegnę do gubernatora, jutro dopiszę nieco jeszcze do tego pamiętnika, który na okręcie Ruyter powędruje do Francji“.
Zamknąwszy biuro, Jozue mocno zadzwonił i, ku wielkiemu zdziwieniu domowników, że wychodzi wśród nocy, udał się śpiesznie do mieszkania gubernatora wyspy.
Po owej burzy wśród dnia, której zbliżanie tak dobrze sprzyjało zamiarom dusiciela względem Dżalmy, nastąpiła spokojna, pogodna noc. Tarcza księżyca rzucała taki blask, iż trudno nań było patrzeć; wznosił się wolno z poza okazałej masy ruin, leżących na wzgórzu, wśród gęstych lasów, o milę od Batawji. Szerokie kamienne podmurowania, wysokie mury z cegły, które czas powyszczerbiał, wielkie portyki zburzone, porośnięte ziołami, wydatnie odbijały się przy świetle, jakie w tej podrównikowej strefie miesza się, z czystym błękitem nieba.
Promień światła księżycowego, przedzierający się otworem portyku, oplecionego pnącemi się roślinami, oświecał dwa kolosalne posągi kamienne, stojące przy schodach, których spojenia i tafle okryte były trawą, mchem i krzewami. Ułamki jednego z tych posągów, pośrodku złamanego, leżały rozrzucone po ziemi; lecz drugi posąg, w całości zachowany, wyglądał okropnie...
Wyobrażał on stojącego mężczyznę, olbrzymiej wielkości; głowa na trzy stopy wysoka, wyraz twarzy straszny, źrenice z czarnego, błyszczącego kamienia, osadzone były w twarzy z siwego kamienia; usta szerokie, głębokie, szeroko otwarte; w ustach tych ptaki i gady założyły sobie gniazda, i przy świetle księżyca widać było, jak się tam szkaradnie roiły... Szeroki pas, z mnóstwem wyrobionych na nim znaków symbolicznych, otaczał tułów tego posągu, z prawego boku dźwigał on długi miecz; olbrzym ten miał cztery wyciągnięte ręce, a w nich trzymał głowę słonia, zwiniętego węża, czaszkę ludzką i ptaka, podobnego do czapli.
Tu i owdzie na murach z cegły, widać było całe jeszcze, czy już pokruszone, płaskorzeźby kamienne bardzo śmiałego dłuta; jedna z najlepiej zachowanych przedstawiała człowieka z głową słonia, o skrzydłach nietoperza, pożerającego dziecko. Nic okropniejszego nad widok tych zwalisk, otoczonych masami wielkich drzew, ruin, okrytych przerażającemi godłami, szczególniej kiedy się je oglądało przy świetle księżyca, wśród głuchej nocy.
Przy jednym murze tej starożytnej świątyni, poświęconej jakiemuś krwiożerczemu, tajemniczemu bóstwu jawańskiemu, stała, niezgrabnie zbudowana ze szczątków kamieni i cegieł, buda; drzwi jej, uplecione z prętów, były otwarte, a wychodzące z niej czerwonawe światło odbijało się na trawie, ziemię przed nią okrywającej.
Było w niej trzech ludzi, którzy siedzieli przy glinianej lampie, napełnionej olejem palmowym, w którym się palił knot z włókien kokosowych.
Jeden z nich, mający około lat czterdziestu, odziany był po europejsku; jego biała cera dowodziła, że należy do mieszańców, że urodził się z człowieka białego i z matki Indjanki.
Drugi — był tęgi Murzyn afrykański, z grubemi wargami, barczysty, na cienkich nogach; jego kędzierzawe włosy pokrywać zaczynał szron; odziany w gałgany, stał przy Indjaninie.
Trzeci spał rozciągnięty na macie w kącie budy.
Trzej ci ludzie prześladowani na stałym lądzie Indji, przy pomocy kontrabandzisty Mahala dostali się na wyspę Jawę.
W fizjognomjach ich malował się wyraz stanowczości wilka, zimna odwaga i, że tak powiem, spokojna egzaltacja, z której domyślić się można niezłomnej energji tych sekciarzy krwawej religji, gdyż ci trzej ludzie byli to trzej hersztowie dusicieli, którzy, ścigani na stałym lądzie Indji, uciekli na Jawę, dokąd ich przywiózł Mahal, kontrabandzista.
— Malajczyk nie wraca... — rzekł Metys. — Już kawał w noc; może go Dżalma zabił... gdy próbę na nim robił...
— Burza wyprowadziła z ziemi wszystkie gady, — mówił Murzyn, — może Malajczyk ukąszony został, i w tej chwili ciało jego stało się już siedliskiem wężów.
— Chcąc służyć Bohwanii, — rzekł Metys posępnie, — trzeba umieć gardzić śmiercią...
— I zadawać ją, — dodał murzyn.
Przytłumiony krzyk, a potem kilka niezrozumiałych słów, zwróciły uwagę tych dwóch ludzi; prędko obejrzeli się na śpiącego w kącie.
Miał on najwyżej lat trzydzieści, twarz koloru żółto-miedzianego, ubrany w białą z grubego muślinu suknię, w mały, żółto-czerwony zawój na głowie; należał do czystej rasy indyjskiej.
Zdawało się, że jego niespokojny sen przerywały jakieś przykre marzenia; obfity pot lał się mu po twarzy, zmarszczonej przerażeniem; marząc, gadał; gadał prędko, urywanym głosem, a przytem rzucał się konwulsyjnie.
— Zawsze ten sen, wciąż majaczy o tym człowieku! — rzekł Metys do Murzyna.
— Co za człowiek?
— Czy nie przypominasz sobie, jak pięć lat temu okrutny pułkownik Kennedy... kat na Indjan, przybył nad brzegi Gangesu, aby polować na tygrysy we dwadzieścia koni, cztery słonie i pięćdziesiąt sług?
— Tak, tak, — rzekł Murzyn, — a my, trzej łowcy na ludzi, my lepsze wykonaliśmy łowy; z końmi, słoniami swymi i zgrają sług Kennedy nie dostał tygrysa... a my upolowaliśmy swego, — dodał z szyderskim uśmiechem. — Tak, tak, Kennedy, tygrys w ludzkiej postaci, wpadł w naszą łapkę, a bracia dobrego uczynku ofiarowali tę piękną zdobycz Bohwanii.
— Jeżeli sobie przypominasz, w chwili, kiedyśmy ostatni raz zaciskali około szyi Kennedego zmoczoną chustkę, ujrzeliśmy w pobliżu jakiegoś wędrowca... trzeba było pozbyć się go... Od owego czasu, — dodał Metys, wskazując Indjanina, — pamięć o tym człowieku ściga go we śnie.
— Ściga go?
— Nawet na jawie, — rzekł Metys, spoglądając na Metysa, z miną dającą do myślenia.
— Słuchaj, — odrzekł tenże, wskazując Indjanina, który zaczynał mówić przerywanym głosem: — słuchaj go, ot już powtarza odpowiedzi owego podróżnego, kiedyśmy mu przekładali, że umrze, albo służyć z nami będzie dobrej sprawie... jak silne wywarło to na nim wrażenie!
Istotnie, Indjanin przez sen prowadził głośno jakieś tajemne badanie, w którem kolejno zadawał pytania i odpowiadał na nie.
— Podróżny, — mówił, — co znaczy ta czarna pręga na twem czole? ciągnie się ona od skroni do skroni; zły to znak; twoje spojrzenie smutne, jak śmierć... Czy byłeś już kiedy ofiarą? chodź z nami... Bohwanja mści się za ofiary. Ty cierpiałeś?
— Tak, wiele cierpiałem...
— Dawno?
— O! od bardzo dawna.
— Cierpisz jeszcze?
— Ciągle.
— Cóż myślisz uczynić temu, kto na cię godził?
— Litować się nad nim.
— Chcesz oddać wet za wet?
— Chcę oddać miłość za nienawiść.
— Cóż więc masz w sercu?
— Miłość.
— Któż ty jesteś, co dobrem za złe płacisz?
— Jestem ten, co kocha, co cierpi i przebacza.
— Bracie... czy słyszysz? — rzekł Murzyn do Metysa, — nie zapomniał, co mówił przed śmiercią podróżny.
— On jest opętany, — odpowiedział Metys, — wiesz, jak przywidzenie ściga go... Słuchaj-no... jeszcze mówi... Jaki blady?...
W rzeczy samej Indjanin, ciągle dręczony snem, mówił dalej:
— Podróżny... jest nas trzech, wszyscy jesteśmy odważni, śmierć jest w naszem ręku, widziałeś, jakeśmy poświęcili się dla dobrego uczynku. Przystań do nas... lub giń... giń... giń... ach! jakie spojrzenie... o! nie patrz tak na mnie...
Przy tych ostatnich wyrazach, Indjanin nagle się poruszył, jakgdyby oddalić chciał coś zbliżającego się do niego i zerwał się.
Wtedy, ocierając ręką czoło, zroszone potem, obejrzał się wkoło obłąkanym wzrokiem.
— Bracie... zawsze ten sam, — odezwał się do niego Metys. — Na odważnego łowcę ludzi... za słaba jest twoja głowa... Szczęściem, że twoje serce i ręka są mocniejsze...
Indjanin przez chwilę nic nie odpowiadał, zakrył sobie twarz rękami, potem rzekł:
— Dawno już... nie śnił mi się ten podróżny.
— Czyż on nie umarł? — rzekł Metys, wzruszając ramionami. — Czyż nie ty sam okręciłeś mu zmoczone płótno koło szyi?
— Tak... — odrzekł Indjanin.
— Alboż nie wykopaliśmy dla niego dołu, obok dołu Kennedego? Czy nie zagrzebaliśmy go podobnie, jak kata angielskiego, w piasku, między krzakami? — rzekł Murzyn.
— Tak, wykopaliśmy dół, — zawołał Indjanin. — Ja dotykałem się jego zimnych rąk, a przecież, rok temu, gdy byłem w bramie miasta Bombay i pod wieczór czekałem na jednego z braci naszych... Słońce zajść miało za pagodę, stojącą w zachodniej stronie na wzgórzu; wszystko to jeszcze dobrze pamiętam; siedziałem pod drzewem figowem... wtem słyszę wolne, ale śmiałe stąpanie, oglądam się... to był on... wychodził z miasta.
— Przywidzenie, — odparł Murzyn, — zawsze toż samo przywidzenie!
— Przywidzenie, — dodał Metys, — ani podobieństwa do prawdy.
— Nie zapomina się rysów twarzy człowieka, którego się zabiło... nadto poznałem go bardzo dobrze po owym czarnym znaku, który mu przedziela czoło; on to był, na chwilę przeląkłem się i z miejsca ruszyć się nie mogłem... wzrok mój był błędny... on stanął, wlepił we mnie oczy spokojne, smętne i łagodne... to on! — zawołałem, składając ręce niechcący. „Ja to jestem — odpowiedziałem swym słodkim głosem, — bo wszyscy, których pozabijałeś, odzyskują życie tak, jak ja“: I wskazał na niebo. „Naco zabijać? Słuchaj... idę z drugiego końca świata... do kraju wiecznych śniegów... Czy będę tam, czy tu, na ziemi ognistej, albo na lodowatej, zawsze będę ten sam, ja! Tak samo dzieje się z duszami tych, których dusisz... czy one będą na tym, czy na tamtym święcie, w tej, czy innej powłoce... zawsze dusza będzie duszą... nie dasz sobie z nią rady... Nacóż zabijać“...
Smutnie potrząsnął głową... odszedł., wolnym krokiem za wzgórze pagody.
Patrzyłem za nim, nie mogąc ruszyć się z miejsca; w chwili, kiedy słońce zachodziło, zatrzymał się na szczycie wzgórza... jego wysoka postać przez chwilę widniała jeszcze, a potem znikł za górą. — O! to był on — dodał ze drżeniem, po długiem milczeniu. — To był on!...
Nigdy nie zmieniło się opowiadanie Indjanina, często bowiem mawiał swym towarzyszom o tym cudownym przypadku.
Na to jego, zawsze jednakowe, opowiadanie zachwiało się nareszcie ich niedowierzanie, czyli raczej zaczęli dochodzić naturalnej przyczyny tego zdarzenia napozór nadludzkiego.
— Być może, — rzekł Metys po chwili zastanowienia, — że węzeł, zaciskający szyję podróżnego, zahaczył się i że pozostało mu cokolwiek tchu, a gdy doszło do niego powietrze przez chrust, którym przyrzuciliśmy go, odzyskał życie.
— Nie, nie, — odpowiedział Indjanin, wstrząsając głową. — Ten człowiek nie z naszego jest pokolenia...
— Co ty mówisz?
— Teraz wiem...
— Wiesz?
— Tak, wiem, jego wzrok smutny i łagodny, gdy padał pod naszymi ciosami, był piekielną ironją, gdyż liczba ofiar, którą synowie Bohwanji poświęcili od tylu wieków, niczem jest w porównaniu z niezmierną liczbą trupów, którą ten straszny wędrowiec pozostawia za sobą w swym zabójczym pochodzie.
— On! — zawołali Murzyn i Metys.
— Słuchajcie — rzekł Indjanin tonem poświadczenia, który zdziwił jego towarzyszów. — Słuchajcie i drżyjcie... Gdym spotkał tego wędrowca w Bombaj... powiedział mi, że szedł z Jawy i że odchodzi ku północy... Nazajutrz miasto Bombaj spustoszone zostało przez cholerę... a po niejakim czasie słychać było, że ta straszna klęska najprzód powstała... na Jawie.
— To prawda... — zawołał zamyślony Metys.
— Słuchajcie mnie jeszcze, — mówił znowu Indjanin, — podróżny powiedział mi: idę na północ... do kraju wiecznych śniegów... Cholera... poszła także na północ... przeszła przez Maskat, Ispahan, Taurys... Tyflis... dostała się do Syberji...
— To prawda... — zawołał zamyślony Metys.
— I ta plaga — odrzekł Indjanin, — nie postępowała więcej nad dwie do trzech mil na dzień... tyle, co człowiek przechodzi... Nie pokazywała się nigdy... razem we dwóch miejscach... lecz postępowała zwolna zawsze, jak chód człowieka...
Na to osobliwsze podobieństwo, dwaj towarzysze Indjanina spojrzeli na siebie w osłupieniu...
Po chwili milczenia przerażony Murzyn rzekł do Indjanina:
— I ty sądzisz, że ten człowiek?...
— Ja sądzę że człowiek, któregośmy zabili, przywrócony został do życia przez jakieś piekielne bóstwo... tej strasznej klęski... i sieje wszędzie śmierć... od której sam jest zabezpieczony... Czy przypominacie sobie, — dodał Indjanin z posępnem uniesieniem, — pamiętajcie... ten straszny wędrowiec przeszedł przez Jawę; wychodził z miasta Bombay, cholera panowała w Bombay; udał się na północ... cholera za nim na północ...
To mówiąc, Indjanin — głęboko się zamyślił.
Murzyn i Metys pogrążyli się w zadumie. Indjanin prawdę mówił co do szczególnego pochodu cholery.
Mowa Indjanina mocne sprawiła wrażenie na jego towarzyszach, ludziach dzikich, których złość i zaraza strasznych nauk, przywiodły do nieustannej chęci czyli monomanji zabójstwa.
Tak, dowiedzione to jest, że w Indjach było stowarzyszenie zbrodniarzy, ludzi, którzy zabijali bliźnich bez przyczyny, bez namiętności... Zabijali dlatego tylko, żeby zabijać... dlatego, że w tem rozkosz jakąś znajdowali... zabijali dlatego tylko, żeby życie na śmierć zmienić... ażeby z ludzi żyjących czynić trupy, jak sami zeznali przy jednem badaniu... Myśl człowieka nie posiada mocy do pojęcia przyczyny tak potwornych zjawisk...
Jakie okoliczności, jakie pobudki doprowadzić mogły ludzi do tego, że się poświęcili służbie śmierci. Ma się rozumieć, podobna religja mogła zakwitnąć w takim kraju, w którym, jak w Indjach, gnieździ się najokropniejsze, najbardziej poniżające niewolnictwo. Taka religja nie jest niczem innem, jak tylko doprowadzoną do ostatecznego stopnia nienawiścią względem rodu ludzkiego.
Na osobliwszą uwagę zasługuje fakt, że w tem stowarzyszeniu węzeł tajemniczy łączy wszystkich członków pomiędzy sobą, oddalając ich od innych ludzi; dusiciele mają swoje prawa, swoje zwyczaje; wspierając swych towarzyszy, dopomagają jeden drugiemu, gotowi życie poświęcić dla współbraci; lecz niema dla nich ani ojczyzny, ani rodziny, zależą ani od ponurej, niewidomej, tajemniczej władzy, której posłuszni są bezwarunkowo, ślepo, i z woli jej rozpraszają się w różne strony, ażeby „robić trupy“.
Przez chwilę więc wszyscy trzej pozostali w głębokiem milczeniu.
Księżyc nie przestawał przyświecać, a przy bladem jego świetle malowały się wielkie cienie okazałych zwalisk, gwiazdy błyszczały na niebie, coraz to szybko przebiegając, niknęły; mały wietrzyk szeleścił gęstymi liśćmi bananów i palm.
Postument olbrzymiego posągu wspierał się na szerokich flizach, na wpół pod gęstymi krzakami ukrytych.
Nagle jeden z tych flizów zdawał się zapadać.
Bez żadnego hałasu zrobił się otwór, a z niego do połowy ciała wyszedł mężczyzna w mundurze, obejrzał się uważnie wokoło siebie i słuchał.
Widząc, jak światło lampy, z budy wychodzące, migotało w trawie, wrócił się, dał znak, a wtem on i dwaj żołnierze wyszli w największej cichości, ostrożnie po schodach z owego podziemia i skradali się między ruinami.
Przez jakiś czas poruszające się ich cienie podały na część murawy, oświeconej światłem księżyca, potem znikły za ścianą zwalisk.
W chwili, kiedy wielki fliz zapadał się napowrót w swe miejsce, widzieć było można głowy wielu innych żołnierzy, ukrytych w tym otworze.
Metys Faryngea, chcąc pewno wybić sobie z głowy przykre myśli, jakie wzbudzała w nim mowa Indjanina o tajemniczem pochodzeniu cholery, nagle zmienił przedmiot rozmowy.
Oczy jego zaiskrzyły się przytłumionym ogniem, twarz przybrała wyraz dzikiego uniesienia i zawołał:
— Bohwanjo... ty zawsze czuwać będziesz nad nami, nieustraszonymi łowcami ludzi. Nie bójcie się, bracia! nie bójcie się... świat jest wielki... wszędzie znajdziemy zdobycz... Anglicy zmuszają nas do opuszczenia Indyj, nas, trzech naczelników dobrego dzieła; i cóż stąd? zostawiamy tam braci naszych, tak licznych, tak strasznych, jak czarne skorpiony, które się wtedy spostrzeże dopiero, gdy śmiertelnie ukąszą; wygnanie rozszerzy nasze państwo... Bracie, ty będziesz miał Amerykę, — rzekł tonem natchnionym do Indjanina. — Bracie, dla mnie będzie Europa!... Wszędzie, gdzie są ludzie, tam są baty i ofiary... Gdzie są ofiary, tam być muszą i serca, pałające zemstą; naszą powinnością jest podniecać tę nienawiść zarzewiem zemsty! Do nas to należy, podstępem, ułudą pomnażać liczbę usług Bohwanji, zyskiwać sobie wszystkich, którzy gorliwem poświęceniem i odwagą mogą nam być użyteczni. Ubiegajmy się jedni przed drugimi między sobą i dla własnego dobra, w poświęcaniu się i zaparciu samych siebie; udzielajmy sobie nawzajem wsparcia i pomocy. Nienawiść, wieczna nienawiść dla wszystkich, którzy do nas nie należą; dla nas nie będzie ani rodziny, ani krewnych, ani kraju... Naszą rodziną są bracia nasi, naszym krajem... świat cały.
— Tak, słusznie mówisz, bracie — zawołał Indjanin, podzielający uniesienie Faryngei, — do nas świat należy... I tu nawet, na Jawie, pozostawmy ślad naszej bytności... Przed odejściem załóżmy dobre dzieło na tej wyspie... prędko się tu ono wzmoże, bo wielkie tu są cierpienia. Holendrzy są równie drapieżni i okrutni jak Anglicy... Bracia, widziałem na tej wyspie, w plantacjach ryżu, zawsze błotnistych, śmiertelnych dla tych, którzy je uprawiają, widziałem, mówię, ludzi, którzy z biedy oddawać się musieli tej zabójczej pracy; wybladli byli, jak trupy, niektórzy wyniszczeni chorobą, trudami i głodem, upadłszy, podnieść się już nie mogli... Bracia, dobre dzieło wzmagać się będzie w tym kraju...
— Pewnego wieczora — rzekł Metys, — byłem nad jeziorem, ukryty za skałą; przyszła młoda kobieta, nieco łachmanów nawpół tylko okrywało jej wychudłe, spalone na słońcu ciało; trzymała na ręku małe dziecię i z płaczem przyciskała je do swego zwiędłego łona. Trzy razy ucałowała swego syna, potem rzuciła go w wodę, mówiąc: „Nie będziesz tak nieszczęśliwy, jak twój ojciec“. Dziecię krzyknęło i znikło... Na ten krzyk kajmany, ukryte w trzcinie, skoczyły z radością do jeziora... Bracia, tu matki zabijają swe dzieci przez litość... Dobre dzieło wzmoże się w tym kraju.
— Dziś rano — rzekł murzyn, — po ochłostaniu czarnego niewolnika, stary, małego wzrostu człowiek, przemysłowiec z Batawji, ze swego letniego mieszkania udał się do miasta. Do lektyki swej zabrał dwie młode kobiety; były to dziewczęta, kupione ód matek, którym brakło środków dla ich wyżywienia... Lektykę, w której był starzec, z dwiema dziewczętami, niosło dwunastu młodych, silnych mężczyzn. Bracia, są tu matki, co z nędzy sprzedają swe córki; są, tu niewolnicy, których pan dręczyć może, jak mu się podoba; są ludzie, którzy wykonywują powinność jucznego bydlęcia i noszą innych ludzi... „dobre dzieło wzmagać się będzie w tym kraju“.
— W tym... i w każdym kraju, gdzie jest nędza, ucisk, zepsucie...
— O! gdyby można pozyskać dla nas Dżalmę, jak to nam radził Mahal, kontrabandzista, — rzekł Indjanin, — nasza podróż pod Jawę podwójną miałaby korzyść, gdyż przed oddaleniem zjednalibyśmy sobie tego młodzieńca odważnego, śmiałego, który tyle ma powodów do nienawidzenia łudzi.
— Zaraz on tu przyjdzie... Podrażnijmy jeszcze gniew jego...
— Przypomnijmy mu śmierć ojca.
— Morderstwa, dokonane na jego krewnych i przyjaciołach...
— Niewolę...
— Niech nienawiść zapali jego serce, a przystanie do nas...
Murzyn, który od niejakiego czasu stał zamyślony, rzekł z żywością:
— Bracia, a gdyby Mahal, kontrabandzista. był zdrajcą?
— On? — zawołał Indjanin prawie z gniewem, — a przyjął nas na swój statek? a ułatwił nam ucieczkę ze stałego lądu? a ma nas zabrać na statek, którym ma dowodzić i zawieść do Bombaju, gdzie znajdziemy okręty do Ameryki, Afryki i Europy?
— A jakiżby miał Mahal w tem interes, żeby nas zdradzić? — spytał Faryngea. — Wie on dobrze, że nicby go nie zdołało ochronić przed zemstą synów Bohwanja.
— A czyż nie obiecał nam, że podstępem namówi Dżalmę, aby tu do nas przyszedł, a niech tylko między nas wejdzie... musi już być naszym...
— Czyż to nie kontrabandzista mówił nam również: kaźcie, niech Malajczyk uda się do namiotu Dżalmy... niech skorzysta z jego snu, ale niechaj go nie zabija, co by się mu udało z łatwością, ale niech mu wypisze na ramieniu imię Bohwanja; w ten sposób Dżalma przekona się o śmiałości, zręczności i posłuszeństwie braci naszych, i przekona się, na co odważyć się mogą tacy ludzie i zniewoli go dla nas, albo podziw, albo bojaźń.
— A jeżeli nie zechce do nas należeć, pomimo wszelkich powodów, jakie mieć może do nienawidzenia ludzi?
— Wtedy... Bohwanja rozstrzygnie o jego losie, — wyrzekł Faryngea z posępną miną, — wiem, co wówczas uczynić.
— Ale czy uda się Malajczykowi zaskoczyć Dżalmę we śnie? — spytał Murzyn — niedowierzająco.
— Niema śmielszego, zręczniejszego, obrotniejszego człowieka nad Malajczyka, — odparł Faryngea. — Opowiadał mi Mahal, że Malajczyk odważył się podejść w legowisku czarnego rysia, karmiącego swe dzieci... zabił matkę i zabrał samicę, którą potem sprzedał kapitanowi europejskiego okrętu. Dopnie on swego, jeżeli będzie możliwość najmniejsza.
— Dopiął już! — zawołał Indjanin, przysłuchując się osobliwszemu krzykowi, który się rozległ w lesie, wśród ciemnej nocy.
— Tak, to krzyk sępa, unoszącego swą zdobycz, — odezwał się Murzyn, nadsłuchując także, — to znak, którym bracia nasi zwiastują o złowionej zdobyczy.
Wkrótce potem przed budą ukazał się Malajczyk.
Okryty był jaskrawym perkalem.
— I cóż? — zagadnął Murzyn z ciekawością, — udało się?
— Dżalma będzie nosił przez całe życie znak dobrego dzieła, — wyrzekł z dumą Malajczyk, — ażeby jednak dostać się do niego, musiałem poświęcić Bohwanji człowieka, któregom napotkał na drodze, porzuciłem ciało w krzakach, niedaleko od namiotu Dżalmy... a ten już nosi znak nasz. Mahal, kontrabandzista, dowiedział się o tem najpierwszy.
— I Dżalma nie przebudził się! — zawołał Indjanin, zawstydzony zręcznością Malajczyka.
— Gdyby się był obudził — odrzekł Malajczyk zimno — byłbym zginął, gdyż obowiązkiem moim było zachować mu życie.
— Bo życie jego może być dla nas użyteczniejszem niż jego śmierć, — odpowiedział Metys.
Potem, zwracając się do Malajczyka, rzekł:
— Bracie, narażając swe życie dla „dobrego uczynku“, uczyniłeś to dziś, co my robiliśmy wczoraj, co zrobimy jutro... Dziś wypełniasz rozkazy innych, jutro będziesz rozkazywał...
— Wszyscy należymy do Bohwanji — odrzekł Malajczyk. — Cóż jeszcze trzeba uczynić?... gotów jestem.
To mówiąc, Malajczyk twarzą do drzwi był obrócony.
— Dżalma idzie, — rzekł półgłosem, — Mahal nas nie oszukał.
— Trzeba, żeby mnie nie widział, — rzekł Faryngea, kryjąc się w najciemniejszy kąt budy, — postarajcie się go nakłonić, a jeżeli będzie sprzeciwiał się... już wiem, co mam czynić...
Zaledwie schował się Faryngea, Dżalma nadszedł.
Na widok tych podejrzanych ludzi cofnął się zdziwiony.
— To on, to syn Kadżi-Singa, — wyrzekł po cichu Malajczyk do Faryngea.
Dżalma nie wiedział, że ci ludzie należą do sekty sprzysiężonych, a wiedząc, że często w tym kraju, gdzie niema domów zajezdnych, podróżni przepędzają częstokroć noce pod namiotem lub w ruinach, po drodze napotkanych, zbliżył się ku nim; gdy ochłonął z pierwszego zdziwienia, po bronzowej cerze twarzy i po ubiorze jednego z tych ludzi poznając, że jest Indjaninem, odezwał się do niego po indyjsku:
— Sądziłem, że tu zastanę Europejczyka... Francuza...
Indjanin odpowiedział:
— Francuz jeszcze nie nadszedł... ale wkrótce pewno nadejdzie...
Z mowy Dżalmy domyślając się fortelu, jakiego użył Mahal kontrabandzista dla zwabienia go w tę zasadzkę, Indjanin spodziewał się, że zyska na czasie, pozostawiając go w błędzie.
— Czy znasz tego francuza? — zapytał Dżalma.
— Wyznaczył nam tu miejsce na schadzkę... również jak tobie, — oderwał się z kąta budy Faryngea.
— W jakimże celu? — rzekł Dżalma, coraz bardziej zdziwiony.
— Dowiesz się... za jego przybyciem...
— Czy to jenerał Simon mówił wam, abyście tu przybyli?...
— Tak, jenerał Simon.
Nastąpiło chwilowe milczenie, podczas którego Dżalma napróżno usiłował wytłómaczyć sobie tę tajemnicę.
— A któż wy jesteście? — zapytał z miną niedowierzającą, gdyż ponure milczenie towarzyszów Faryngea, którzy jeden w drugiego wlepili oczy, zaczynało budzić, w nim podejrzenie.
— Kto my jesteśmy?... — odpowiedział Faryngea, — będziemy twymi, jeśli ty zechcesz być naszym.
— Ja, tak się obejdę bez was... jak wy beze mnie...
— Kto wie?
— Ja... ja wiem...
— Mylisz się... Anglicy zabili twego ojca... ojciec twój był królem... uwięzili cię... i nic już nie masz....
Na to okrutne wspomnienie zachmurzyło się oblicze Dżalmy. Zadrżał, gorzki uśmiech osiadł na jego ustach.
Faryngea mówił dalej:
— Ojciec twój był sprawiedliwy i prawy... kochany przez swych poddanych... nazywano go ojcem wspaniałego, i godzien był tego nazwiska... Czy pozostawisz śmierć jego nie pomszczoną? czyż tłocząca twe serce nienawiść pozostać ma bezowocną?
— Ojciec mój poległ z bronią w ręku... ja pomściłem jego śmierć na Anglikach, których zabijałem na wojnie... Ten, co mi zastąpił ojca... i który również krew za niego przelał, powiedział mi, a powiedział prawdę, że byłoby teraz nierozsądkiem chcieć walczyć przeciwko Anglikom dla odzyskania swego kraju. Kiedy mi przywrócili wolność, przysiągłem, że nigdy noga moja nie postanie w Indjach... i dotrzymuję danego słowa...
— Ci, co zabrali ci wszystko... ci, co cię trzymali w niewoli, ci, co zabili twego ojca... są ludzie... znajdą się wreszcie ludzie, na których będziesz mógł zemścić się...
— Pamiętaj, że sam jesteś człowiekiem...
— Ja i ci, co do mnie są podobni... jesteśmy więcej, niż ludzie... Zresztą jesteśmy w rodzie ludzkim tem, czem są odważni łowcy dzikich zwierząt.
— Mowa twoja coraz jest ciemniejsza... ja nie mam w sercu nienawiści... kiedy nieprzyjaciel godny jest mnie... Walczę z nim; jeżeli tchórz... pogardzam nim... Tak więc nie nienawidzę ani mężnych ani tchórzów.
— Zdrada! — krzyknął nagle Murzyn, żywym ruchem wskazując drrwi, od których Dżalma i Faryngea, zajęci rozmową, powoli się oddalili i w tej chwili znajdowali się w kącie budy.
Szybki jak błyskawica Faryngea wydobył puginał, podskoczył jak tygrys i, jeden krok zrobiwszy, już był za drzwiami.
Widząc szereg żołnierzy, zbliżających się dla osaczenia budy, jednego z nich ugodził śmiertelnie, dwóch innych powalił i zniknął w pośród zwalisk.
Wszystko to stało się tak prędko, iż w chwili, gdy Dżalma obrócił się, chcąc dowiedzieć się o przyczynie krzyku, trwogi Murzyna i nagłego zniknięcia Faryngea, spostrzegł, że do niego równie jak do trzech sprzysiężonych, kilku żołnierzy wymierzyło broń i do drzwi, się cisnęło, gdy tymczasem inni puścili się w pogoń za Faryngeą.
Murzyn, Malajczyk i Indjanin, widząc niepodobieństwo oporu, prędko coś wymówiwszy, wyciągnęli ręce do powrozów, które spostrzegli u kilku żołnierzy.
Wtedy kapitan holenderski, dowodzący oddziałem, wszedł do budy.
— A ten tu? — rzekł, wskazując Dżalmę żołnierzom, którzy już krępowali sprzysiężonych.
— Z kolei, panie kapitanie, weźmiemy się i do niego! — odezwał się stary podoficer.
Dżalma osłupiał ze zdziwienia, nic nie pojmując, co się dzieje około niego; ale gdy widział, że podoficer i dwóch żołnierzy zwrócili się ku niemu z postronkami, odepchnął ich gwałtownie oburzony i rzucił się ku drzwiom, w których stał oficer.
Żołnierze, sądząc, że Dżalma ulegnie swemu losowi tak łatwo, jak jego towarzysze, nie byli na ten opór przygotowani i cofnęli się o kilka kroków, uderzeni widokiem postawy i godności syna Kadżi-Synga.
— Za co wiązać mnie chcecie... podobnie jak tych tu ludzi? — zawołał Dżalma, mówiąc po indyjsku do oficera, który rozumiał ten język, służąc oddawna w osadach holenderskich.
— Dlaczego chcą cię wiązać, nędzniku?... dlatego, że należysz do bandy tych zbójców... A wy — dodał po holendersku do żołnierzy, — czy się go lękacie?... Zwiążcie... zwiążcie mu ręce, zanim mu potem stryczek zawiążecie około szyi.
— Mylisz się pan — wyrzekł Dżalma z zimną krwią i godnością, która zadziwiła oficera, — zaledwie kwadrans jak tu przyszedłem... nie znam tych ludzi... Przyszedłem tu, spodziewając się spotkać z pewnym Francuzem.
— Czyż ty nie jesteś dusicielem również jak oni?... przed kim to chcesz kłamać?...
— Oni! — zawołał Dżalma z oburzeniem tak naturalnem, że oficer danym znakiem powstrzymał żołnierzy, którzy znowu zabierali się do krępowania syna Kadżi-Synga, — więc ci ludzie należą do tej okrutnej bandy zbójców... a wy śmiecie obwiniać mnie o wspólnictwo!... Moi panowie, pod tym względem jestem zupełnie spokojny, — rzekł młodzieniec, wzruszając ramionami z pogardliwym uśmiechem.
— Niedość powiedzieć, że jesteś spokojny, — odrzekł oficer, — dzięki doniesieniom, wiadomo już teraz, po jakich tajemnych znakach poznają się sprzysiężeni...
— Powtarzam panu, że w najwyższej pogardzie mam tych morderców... że przyszedłem tu tylko dla...
Murzyn, przerywając Dżalmie, rzekł do oficera z dziką radością:
— Powiedziałeś, że synowie dobrego uczynku poznają się po znakach, wypisanych na ciele... Nasza godzina nadeszła, poddamy nasze szyje pod stryczek... Dość już często zarzucaliśmy go około szyi tym, którzy nie służą dobremu dziełu. Patrz na nasze ręce i na ręce tego młodzieńca.
Oficer, na dobro tłómacząc sława Murzyna, wyrzekł do Dżalmy:
— Rzecz oczywista, że jeśli, jak mówi ten Murzyn, nie masz na ręku tego tajemniczego znaku... o czem się zaraz przekonamy; jeżeli dostatecznie wyjaśnisz twoją tu obecność, w ciągu dwóch godzin możesz być wypuszczony na wolność.
— Nie pojmujesz — odrzekł Murzyn do oficera, — książę Dżalma do nas należy, bo na lewem ramieniu ma wypisane imię Bohwanjii...
— Tak, tak, on również jak my, jest synem dobrego uczynku, — dodał Malaj.
— On jest sprzysiężonym, tak samo, jak my, — dorzucił Indjanin.
Ci trzej ludzie, rozjątrzeni oburzeniem, jakie Dżalma okazał, dowiedziawszy się, że to są sprzysiężeni, wzięli na okrutną pychę, i zemstę, aby przekonać, że syn Kadżi-Synga należy do ich obmierzłego stowarzyszenia.
— Cóż na to odpowiesz? — zapytał Dżalmę oficer.
Ten wzruszył ramionami z pogardliwem politowaniem, odsunął prawą ręką szeroki i długi rękaw i pokazał gołą rękę.
— Co za bezczelność! — wykrzyknął oficer.
— W rzeczy samej, nieco poniżej zgięcia ręki na wewnętrznej stronie, dał się widzieć napis czerwony „Bohwanja“ indyjskiemi głoskami.
Oficer pobiegł do Malajczyka, obnażył jego rękę i spostrzegł też same Znaki... Nie poprzestając na tem, przekonał się, że takież znaki mieli Murzyn i Indjanin.
— Nędzniku! — zawołał, zwróciwszy się rozgniewany do Dżalmy, — większe jeszcze wzbudzasz oburzenie, aniżeli twoi wspólnicy... Zwiążcie go, jako nikczemnego mordercę, — rzekł do żołnierzy, — jako podłego zbójcę, który nad grobem jeszcze kłamie, gdyż niezadługo odniesie zasłużoną karę.
Osłupiały, przerażony Dżalma, mając oczy od kilku chwil wlepione w ten obrzydły napis, słowa nie mógł wymówić, ani się ruszyć; gubił się w myślach nad tem niepojętem zjawiskiem.
— Czyż śmiesz zaprzeczyć wobec tego znaku? — wyrzekł doń rozgniewany oficer.
— Nie mogę zaprzeczyć... tego, co widzę... co jest, — odpowiedział zdumiony Dżalma.
— Szczęściem... że nareszcie przyznajesz się, nędzniku, — mówił oficer, — a wy, żołnierze... miejcie na niego baczność... i na jego wspólników... bo odpowiecie za nich.
Sądząc, że jest igraszką niezwykłego snu, Dżalma żadnego nie czynił oporu, pozwolił związać się i prowadzić. Oficer spodziewał się, że z żołnierzami uda mu się wynaleźć Faryngea w zwaliskach, lecz daremne były poszukiwania i w godzinę odszedł do Batawji, gdzie konwój więźniów poprzedził go.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka godzin po tym wypadku Jozue van Dael kończył w taki sposób swój długi raport do Rodina w Paryżu:
...Takie były okoliczności, że nie mogłem postąpić inaczej, krótko mówiąc, jest małe złe za wielkie dobro.
„Trzej mordercy wydani zostali w ręce sprawiedliwości, a tymczasem. uwięzienie Dżalmy lepiej jeszcze wyświeca jego niewinność.
„Już dziś rano poszedłem do gubernatora, aby przemówić za tym młodym księciem: — Ponieważ, dzięki mnie, — rzekłem, — wpadli w ręce sprawiedliwości ci trzej wielcy zbrodniarze, spodziewam się przynajmniej pozyskać łaskę, że władza dozwoli wszelkimi w jej mocy będącymi sposobami wykazać niewinność i tak już znanego z nieszczęść i szlachetnych przymiotów księcia Dżalmy. Rzecz pewna, — dodałem — gdym wczoraj pośpieszył zawiadomić gubernatora, że można było zdybać sprzysiężonych, zebranych w zwaliskach Tchandi, wcale o tem nie myślałem, ażeby razem z nimi przytrzymano przybranego syna jenerała Simon, zacnego człowieka, z którym od pewnego czasu w najuczciwszych zostawałem stosunkach. Wypada więc wszelkiemi środkami odkryć niepojętą tajemnicę, która wprowadziła Dżalmę w to zgubne położenie, i — dodałem jeszcze — jestem tak pewny jego niewinności, że żadnej dla niego nie żądam szczególnej łaski. Zdoła on mężnie i z godnością oczekiwać cierpliwie sprawiedliwości w więzieniu.
„W tem zaś wszystkiem, jak widzę, prawdę mówiłem, i nie mam sobie do wyrzucenia najmniejszego kłamstwa, bo nikt na świecie, jak ja, nie jest bardziej przekonany o niewinności Dżalmy... Gubernator odpowiedział mi, jakem się spodziewał, że moralnie całkiem jest przekonany o niewinności Dżalmy, że każę obchodzić się z nim jak najlepiej; ale że sprawa toczyć się musi zwykłym porządkiem, gdyż tylko sądowe badanie wykazać może niesprawiedliwość obwinienia i wykryć, jakim niepojętym trafem tajemnicze znaki znalazły się na ręku księcia.
„Mahal, kontrabandzista, który sam mógłby oświecić w tej mierze sprawiedliwość, za godzinę opuści Batawję, oddalając się na statku Ruyter do Egiptu. A zatem weźmie ze sobą ten długi raport, gdyż Ruyter odpłynąć ma za godzinę, a ostatnia przesyłka listów do Europy odbyła się wczoraj wieczorem. Ale ja chciałem widzieć się z gubernatorem dziś rano przed zapieczętowaniem tego listu.
„Tak więc zatrzymany tu zostaje pod ścisłą strażą przez miesiąc; ponieważ minie go to odejście Ruytera; nie będzie mógł w żaden sposób dostać się do Europy przed 13 lutym roku przyszłego.
„Widzisz... kazałeś... byłem ci posłuszny, ślepo używałem środków, jakie były w mej mocy. W tem wszystkiem cel tylko miałem przed oczyma.
„W twem ręku byłem tem, czem być powinniśmy w ręku naszych przełożonych... narzędziem...
„My nigdy się nie zmieniamy.
O dziesiątej godzinie zrana Mahal, kontrabandzista, odszedł z tą zapieczętowaną depeszą na statek Ruyter.
W godzinę potem ciało Mahala, uduszonego na sposób sprzysiężonych, znaleziono ukryte w sitowiu, w odludnem miejscu, którędy szedł do łodzi, mającej płynąć do statku Ruyter.
Gdy po odpłynięciu tego statku znaleziono trupa kontrabandzisty, nadaremno Jozue kazał szukać przy nim obszernego pisma, z którem go wysłał.
Faryngea dusiciela szukano po całej wyspie, ale nadaremnie.
Już trzy miesiące upłynęło, odkąd Dżalma uwięziony został w Batawji, obwiniony o należenie do morderczej sekty sprzysiężonych, czyli dusicieli.
Scena, która tu następuje, dzieje się we Francji, pod koniec stycznia 1832 r. w zamku Cardoville, dawniej feodalnej siedzibie, leżącej na wysokich, skalistych wybrzeżach morskich Pikardji, niedaleko od miasta Saint-Valery, w owej nadmorskiej okolicy, gdzie niemal co rok rozbić się musi kilka okrętów; przyczyną tych nieszczęśliwych przypadków są wiatry północno-zachodnie, skutkiem których żegluga na kanale jest tak niebezpieczna.
Godzina siódma zrana, nie można jeszcze rozeznać dnia z okien obszernej komnaty na dole zamku; w pokoju tym przy świetle lampy, niewiasta lat około pięćdziesięciu mająca, o uczciwym wyrazie twarzy, pełnego szczerej prostoty obejścia, ubrana jak bogate dzierżawczynie Pikardyjskie, wisiała tak wcześnie przededniem do szycia. Obok niej mąż, prawie w tym samym, co ona, wieku, siedzący przy wielkim stole, gatunkuje z woreczka próbki pszenicy i owsa.
Pojętne, otwarte oblicze tego człowieka, zapowiada, że te zdrowym rozsądkiem łączy pewną żartobliwość; ubrany jest w kurtkę z zielonego sukna, a buty myśliwskie z wysokiemi cholewami okrywają aż poza kolana spodnie z czarnego aksamitu.
Straszna burza, szalejąca na dworze, milszym jeszcze czyni widok tego spokojnego zacisza.
Żywym płomieniem palą się drewka na kominku z białego marmuru, a mocny blask światła odbija się od posadzki, starannie wywoskowanej; nic weselszego nad te obicia i firanki z dawnego kartonu perskiego, z czerwonemi, w chińskim guście malowidłami na białem tle, a nad drzwiami figurki pasterskie, w guście Wateau. Ścienny zegar z serwskiej porcelany, meble z pachnącego drzewa, zielono-fornierowane, wysłane, wyginane, wałkowate.
Na dworze burza nie ustawała, czasami wiatr huczał w kominie lub wstrząsał oknami.
Mężczyzna, zajętym gatunkowaniem próbek zbóż, był pan Dupont, rządca dóbr i zamku Cardoville.
— O, Matko Boska! mój mężu, — mówiła do niego żona, — jakiż to szkaradny czas! Ten pan Rodin, którego przybycie dziś rano oznajmił nam intendent księżnej Saint-Dizier, w bardzo zły czas wybrał się w drogę do nas.
— Prawda, że rzadko zdarzyło mi się słyszeć o takiej burzy... a jeżeli pan Rodin nigdy nie widział rozdąsanego morza, będzie mógł uraczyć się tym widokiem.
— Ale pocóż tu przybywa pan Rodin?
— Na poczciwość, nie wiem; intendent księżnej pisze do mnie, abym jak największe okazywał uszanowanie dla pana Rodina, ażebym mu był posłuszny, jak swemu panu. Niech sobie tu gospodarzy, moją rzeczą będzie wykonywać jego rozkazy, gdyż przybywa od księżnej Saint-Dizier.
— Prawdę mówiąc, od samej tylko panny Adrjanny przybyć on tu winien, bo od czasu śmierci nieboszczyka jej ojca hrabiego, księcia Cardoville, majątek od niej właściwie należy.
— Tak, ale księżna jest ciotką, jej intendent trudni się interesami panny Adrjanny; czy to więc przybędzie kto ze strony jej, czy księżnej, wszystko to jedno.
— Może pan Rodin przybywa, aby obejrzeć dobra i może je kupi... Przecież ta otyła pani, która przed tygodniem przyjechała, widocznie miała chrapkę na zamek. Mówiła, że nie opuści tej okoliczności.
Na te słowa żony rządca śmiać się zaczął z przekąsem.
— Z czegóż się tak śmiejesz, Dupont? — zapytała go żona, bardzo dobre stworzenie, ale nie odznaczające się ani sprytem, ani przenikliwością.
— Ja się śmieję, — odpowiedział Dupont, — bo mam na myśli postać i ułożenie tej ogromnej baby; daj go katu, kto ma taką minę, temu wcale nie przystoi nazywać się panią Sainte-Colombe. Gruba, jak fasa, a głos chrapliwy, jakby jakiego pijaka, siwe wąsy, jak u starego grenadjera, i może nie spodziewała się, że usłyszałem, jak powiedziała do lokaja: ruszaj, bałwanie. I nazywa się Sainte-Colombe.
— Dupont, dziwny z ciebie człowiek; nikt przecie nie obiera sobie nazwiska. A przytem to nie jej wina, że ma brodę.
— Tak, ale ona temu winna, że się nazywa Sainte-Colombe. Ty może myślisz, że to jej własne nazwisko... O! moja Kasiu, ty jesteś parafjanką... nigdzieś nie była i wierzysz wszystkiemu, co ci powiedzą...
— Mój mężu kochany, nigdy nie możesz wstrzymać swego języka od uszczypliwych żartów; dama ta jest bardzo szanowaną osobą... Gdy tu przyjechała, pierwszem jej zapytaniem było, gdzie tu jest kaplica, o której jej mówiono... Mówiła nawet, że ją każę przyozdobić... A kiedym jej powiedziała, że w tych dobrach niema kościoła, zdawała się być z tego niekontenta.
— Tak ci to zwykle bywa, najpierwsza rzecz u tych, co się dochrapią majątku, jest udawanie dam możnych i wielkich być z tego niekontenta.
— Tak ci to zwykle bywa, najpierwsza rzecz u tych, co się dochrapią majątku, jest udawanie dam możnych i wielkich.
— Pani Sainte-Colombe nie potrzebuje udawać wielkiej damy, gdyż jest nią rzeczywiście.
— Ona! wielka dama.
— A jużci tak. Dość było widzieć, jak wytwornie była ubrana w pąsowe suknie, w fjoletowych rękawiczkach, a potem, gdy zdjęła kapelusz, miała loki, łańcuch, wysadzony djamentami, kolczyki z dużych, jak palec, djamentów, brylantowe pierścionki na wszystkich palcach.
— Tak, tak, ślicznie się ty znasz na tem...
— E! to jeszcze nie wszystko!...
— No... no... Cóż więcej jeszcze?
— O samych mi tylko mówiła książętach, hrabiach, o bardzo bogatych panach, którzy u niej bywają i którzy są jej przyjaciółmi, a potem, pytając mnie o oficynę, którą zobaczyła w ogrodzie, a której napół spalonej przez wojska nieprzyjacielskie, nieboszczyk pan nie kazał odbudować. — Cóż to są za ruiny? — rzekła. — To zgliszcza z czasów przejścia wojsk sprzymierzonych — odpowiedziałam jej. — Ach! moja droga... — zawołała, — sprzymierzeńcy... oni to i Ludwik XVIII na nogi, mnie postawili. — Wtedy, mój kochany Dupont, rzekłam sobie zaraz: ach!... to niezawodnie musi być dawna emigrantka.
— Pani Saint-Colombe... — zawołał rządca, śmiejąc się na głos, — o kobieto! kobieto...
— Oj! ty, żeś pobył trzy lata w Paryżu, to już uważasz się za wróżbiarza...
— Kasiu, przestańmy mówić o tem jeszczebym powiedział jakie głupstwo, a są rzeczy, o których tak dobra jak twoja dusza nigdy wiedzieć nie powinna.
— Nie wiem, co przez to rozumiesz... ale daj spokój, nie bądź tak uszczypliwym, bo wreszcie jeżeli pani Sainte-Colombe kupi te dobra... byłbyś wtedy kontent, żeby cię zatrzymała przy twych obowiązkach rządcy... nieprawdaż?
— Toć prawda... bo wiadomo, Kasiu, żeśmy się już postarzeli i że już dwadzieścia lat tu jesteśmy, a zanadtośmy uczciwi, iżbyśmy pomyśleli o skubaniu czegoś na nasze stare lata, a przyznam ci się, w naszym wieku przykro byłoby szukać sobie innego sposobu utrzymania... Ach! najbardziej żal mi, że panna Adrjanna sama na siebie tych dóbr nie utrzyma... zdaje się, że to ona chciała je sprzedać... a księżna inne miała chęci.
— O! mój mężu... czy by to być mogło?
— Co?
— Żeby panna Adrjanna, tak młoda, sama zarządzać miała swym majątkiem...
— Nic dziwnego, rzecz prosta; panna nie ma ani ojca ani matki; jest panią swego majątku, zwłaszcza, że ma dobrą główkę; przypominasz sobie, jak przed dziesięciu laty przywiózł ją tu w lecie pan hrabia, co to było za dziecko... jaka psotnica, a przytem jakie oczy! nieprawdaż? jakie były figlarne!
— Bezwątpienia, panna Adrjanma wówczas już była nad swój wiek rozwinięta.
— Jeżeli została taką, jak się zapowiadała, swawolna, z milutką minką, musi być teraz ładną, pomimo cokolwiek czerwonych włosków, bo, niech to będzie między nami... gdyby była sobie poprostu mieszczanką, zamiast być panną wysokiego urodzenia, każdy powiedziałby, że jest ruda.
— Otóż masz, znowu złośliwość!
— Względem paniny Adrjanny? Uchowaj Boże!... ona wyglądała na równie dobrą jak ładną.
— Ja nie w złej myśli mówię, że jest ruda... Przeciwnie, gdyż przypominam sobie, że jej włoski były tak delikatne, tak świecące, tak złociste; tak dobrze przypadały do jej twarzyczki białej, jak śnieg, i do jej czarnych oczu, iż prawdziwie trudnoby wystawić sobie coś piękniejszego: i pewny też jestem, że teraz ten kolor włosów, jakiby szkodził innej, czyni twarz panny Adrjanny bardziej jeszcze zachwycającą; powtarzam ci, że to będzie coś nadzwyczajnego.
— Oj! tak, trzeba przyznać, jaki z niej zuch!... ciągle biegała po ogrodzie, nieustannie sprzeciwiała się guwernantce, wspinała się na drzewa... i coraz to nowe figle!...
— Tak, przyznaję, panna Adrjanna to był djabełek w ludzkiej postaci; ale jaki dowcip, jaka swawola, a nadewszystko, jakie dobre serce, nieprawdaż?
— Tak, niema co mówić, że dobra była.
— Przypominasz sobie, gdy poszła z guwernantką na przechadzkę: nieraz wróciła bez szala, gdyż podarowała go ubogim dzieciom wiejskim...
— Alboż to raz przyszło do tego, że nowiuteńką merynosową suknię darowała babie, a sama w spódniczce tylko powracała do zamku... i z gołemi rękami: śliczneż to było dziecię!
— Serce przedziwne, ale głowa... co za głowa.
— Tak, bardzo zła głowa, ja zawsze powtarzam, że to się źle skończy, i pokazuje się, że ona w Paryżu wyprawia różne rzeczy... i to jakie rzeczy...
— No! cóż takiego?...
— Ach! mój kochany, nie śmiem...
— Ależ mów...
— Oto, — rzekła dobra kobieta nieśmiało i zakłopotana, co dowodziło, jak była zgrozą przejęta, — panna Adrjanna mieszka w jakiejś bałwochwalczej świątyni w końcu ogrodu przy pałacu swej ciotki, a usługują jej zamaskowane kobiety, które ją ubierają jak boginię, ona zaś bije je, bo nigdy nie jest trzeźwa... Nie mówię już o tem, że po całych nocach trąbi w szczerozłotą myśliwską trąbę, co, jak sobie możesz wystawić, do rozpaczy doprowadza jej ciotkę...
Tu rządca parsknął ze śmiechu.
— Ale któż ci powiedział takie rzeczy o pannie Adrjannie?
— Wiem od żony Ireneusza, która chodziła do Paryża po dziecko na mamki; była w pałacu księżnej Saint-Dizier, dla widzenia się z panią Grivois, swoją chrzestną matką... jak ci wiadomo, pierwszą garderobianą księżnej... Ta pani Grivois wyraźnie jej to wszystko powiedziała, a ona musi dobrze wiedzieć o wszystkiem, gdyż mieszka w jednym domu.
— Tak, tak, dobra to sztuczka i ta Grivois. Była to niegdyś największa rozpustnica, a teraz czyni tak samo jak jej pani... świętoszka... dewotka, bo jaka pani, taka i sługa...; księżna sama, teraz tak przykładna i skrupulatna, niegdyś wcale inaczej dokazywała... Przypomnijno sobie! piętnaście lat temu... owego pięknego pułkownika od huzarów, margrabiego d‘Aigrigny, co stał na kwaterze w Abbeville, a który tu zawsze przyjeżdżał... No, pamiętasz, emigrant, co służył dawniej gdzieś w obcych krajach, a potem — Burbonowie dali mu pułk.
— Tak, tak, pamiętam, ale zmiłuj się, przestań złośliwie mówić.
— Ja nic złośliwego nie mówię. Pułkownik rozgościł się w zamku i mówiono ogólnie, że łączą go bliskie stosunki z księżną, dzisiejszą dewotką...
— Tak, co prawda, to prawda, dobre to były czasy, biesiady, bale i widowiska niemal co wieczór w zamku...
— Pewnego razu...
Dupont nie mógł dokończyć tego, co chciał powiedzieć. Tłusta służąca, w ubraniu i czepku, jakie noszą w Pikardji, weszła ze słowami:
— Panie... jakiś pan ma interes do pana; przyjechał z Saint-Valery koczykiem pocztowym... mówi, że się nazywa pan Rodin.
— Rodin?... — rzekł rządca, wstając, — a proś co prędzej.
W kilka minut Rodin wszedł do pokoju rządcy.
Zawsze cokolwiek mniej aniżeli skromnie ubrany, wszedł, kłaniając się im nisko. Żona na skinienie męża wyszła.
Trupia twarz Rodina, prawie niedostrzegalne usta, malutkie jak u gadziny, napół zakryte wielkiemi powiekami, oczy, odzież brudna, tworzyły niezbyt ujmującą całość; i jednakże ten człowiek, gdy było potrzeba, umiał przybrać i szatańską sztuką taką dobrotliwość, taką serdeczność, iż mowa jego stawała się wtedy tak ujmująca, tak przenikliwą, że nieprzyjemne wrażenie, a nawet odraza powoli znikły, i prawie zawsze kończył on tem, iż swoją ofiarę! uwiódł, wplątał w kręte zwoje swej wymowy i elokwencji, równie zręcznej jak słodkiej i przewrotnej.
Poczciwy rządca patrzył na niego z zadziwieniem, mając na myśli naglące polecenia intendenta księżnej Saint-Dizier; sądził on, iż inną zupełnie ujrzy osobę; ledwo też mogąc ukryć swoje zdziwienie, rzekł do niego:
— Wszak mam zaszczyt mówić z panem Rodin?
— Tak jest, panie... tu jest list od intendenta księżnej Saint-Dizier.
— Chciej pan, zanim ja list przeczytam, zbliżyć się do kominka. Tak przykre jest powietrze, — rzekł rządca uprzejmie, — czy nie pozwoli pan czem sobie służyć?
— Serdecznie panu dziękuję... za godzinę odjeżdżam...
— Bardzo dobrze, — rzekł rządca, przeczytawszy list.
— Pan intendent ponawia mi polecenie, aby być posłusznym rozkazom pańskim.
— O małe rzeczy chodzi, nie będę pana długo trudził...
— Panie... to dla mnie zaszczyt...
— Wyobrażam sobie, jak liczne i nieustanne być muszą zatrudnienia pańskie! wejść tylko do tego zamku, a w tej chwili uderza wzorowy porządek i czystość; dowodzi to pańskiej wielkiej o wszystko troskliwości.
— Naprawdę pan mi podchlebia.
— Panu podchlebiać... tego właśnie nigdy nie umiałem... stary, prosty sobie, jak ja, człowiek, nigdy o tem nie myśli... ale wróćmy się do interesu... Jest tu pokój nazwany zielonym?
— Jest, panie; to pokój, w którym niegdyś zwykł był pracować nieboszczyk hrabia Cardoville.
— Bądź pan łaskaw pokazać mi go...
— Na nieszczęście, właśnie żądaniu pańskiemu zadość uczynić prawie nie jestem w stanie... Po śmierci pana hrabiego, schowano wiele papierów w szafach tego pokoju i zabrano klucze do Paryża...
— Masz je pan... te klucze, — rzekł Rodin, pokazując rządcy jeden duży, drugi mały klucz, razem związane.
— A... to co innego... przybywasz pan po papiery?
— Tak... po pewne papiery... tudzież po małą mahoniową szkatułkę, ze srebrnym znaczkiem... czy znasz ją pan?
— Tak... widywałem ją często na stole, przy którym nieboszczyk zwykłe pracował... jest ona w wielkiej szafie, od której klucz pan trzyma...
— Zechce więc pan zaprowadzić mnie do owego pokoju, stosownie do upoważnienia księżnej pani.
— W najlepszem zdrowiu... cała zawsze w Bogu zatopiona...
— A panna Adrjanna?
— Dobrze, panie... A księżna zdrowa?
— Łaskawy panie... o czem innem mówmy, — rzekł Rodin, głęboko westchnąwszy.
— Ach, panie!... Przebóg... czyżby jakie nieszczęście spotkać miało dobrą pannę Adrjannę?
— Jak pan to rozumie?
— Czy zachorowała?
— Nie..., nie... na nieszczęście równie jest zdrowa, jak piękna...
— Na nieszczęście? — powtórzył zdziwiony rządca.
— Tak zaiste! bo gdy piękność, młodość i zdrowie połączą się z burzliwym, przewrotnym umysłem... z charakterem, który pewnie nie ma podobnego sobie na ziemi.. lepiej byłoby nie mieć tych niebezpiecznych darów..., które bywają prawdziwemi przyczynami zguby... Ale, proszę pana, mówmy o czem innem... Przedmiot ten jest dla mnie przykry... — rzekł Rodin głęboko wzruszonym głosem, i końcem małego palca lewej ręki sięgnął do prawego oka, jakgdyby otrzeć chciał łzę, uronić się mającą.
Rządca nie widział łzy, ale widział poruszenie i zdziwiła go zmiana głosu Rodina. Odezwał się więc wzruszonym tonem:
— Daruj mi pan moją nieuwagę... nie wiedziałem...
— Ja to proszę pana o przebaczenie mi mimowolnego rozczulenia... rzadko się zdarzają łzy starym... lecz gdybyś widział tak, jak ja, rozpacz nieoszacowanej księżnej... która w tem tylko jest winna, że zbyt dobra... zbyt słaba dla siwej synowicy... i tym sposobem rozzuchwaliła ją, raz jeszcze proszę pana... mówmy o czem innem.
Po chwili milczenia, Rodin rzekł do Dupont’a:
— Tak więc, jednej części mego posłannictwa już dopełniłem; inna jeszcze mi pozostaje... Nim przystąpimy do niej, winienem panu przypomnieć jednę rzecz, która już może wyszła mu z pamięci... to jest, że lat temu piętnaście pan margrabia d’Aigrigny, naówczas pułkownik huzarów, na załodze w Abbeville, bawił tu przez jakiś czas.
— Ach! Panie, jaki piękny oficer! Niedawno mówiłem o nim z moją żoną. Była to radość zamku; a jak dobrze grał komedję, nadewszystko hultajów; np. w Dwóch Edmundach, umierać było trzeba ze śmiechu, — występował w roli pijanego żołnierza... a jaki piękny głos.., śpiewał tu Jakonda, jakby nie zaśpiewano nawet w Paryżu.
Rodin, wysłuchawszy uprzejmie rządcy, rzekł doń:
— Pewno panu wiadomo, że po okropnym pojedynku, który miał z zaciekłym bonapartystą, jenerałem Simon, pułkownik margrabia d’Aigrigny (którego ja w tej chwili mam zaszczyt być poufnym sekretarzem) opuścił świat i wstąpił do stanu duchownego...
— Ach! panie!.., czy to być może... ów piękny pułkownik....
— Ów piękny pułkownik, waleczny, szlachetny, bogaty, o którego się wszyscy ubiegali, fetowali, tyle korzyści opuścił dla ubogiej, czarnej sukni, i pomimo swego imienia, położenia, pokrewieństwa, związków, swojej reputacji wielkiego kaznodziei, jest dziś tem, czem był przed czternastu laty... prostym księdzem, zamiast być Arcybiskupem lub Kardynałem, jak wielu innych, którzy nie posiadali ani jego zasługi, ani cnót jego...
Rodin mówił tak dobrodusznie, tak przekonywająco; zdarzenia i okoliczności, które przytaczał, zdawały się być pewne, iż Dupont nie mógł się wstrzymać od zawołania:
— A to wybornie... panie! to wybornie..
— Wybornie... nie, zaiste! — rzekł Rodin, z trudną do naśladowania naiwnością, — to rzecz bardzo prosta... takie serce, jakie ma d‘Aigrigny... Lecz prócz innych dobrych przymiotów ten ma szczególniejszy, że nigdy nie zapomina o ludziach poczciwych, zacnych i sumiennych... Otóż krótko mówiąc, zacny panie Dupont, przypomniał sobie i o panu.
— Jakto! margrabia raczył...
— Przed trzema dniami odebrałem od niego list, w którym pisał do mnie o panu.
— Jest więc w Paryżu?
— Oczekujemy go lada chwila; miesiące temu pojechał do Włoch... w tej podróży doszła go nader smutna wiadomość o śmierci jego matki, która bawiła w dobrach księżnej Saint-Dizier.
— Ach! mój Boże!... ja o tem nie wiedziałem.
— Tak, było to dla niego wielkie zmartwienie, ale trzeba umieć zdać się na wolę Opatrzności.
— A w jakichże okolicznościach pan margrabia zaszczycił mnie swoją o mnie pamięcią?
— Zaraz panu powiem...; przedewszystkiem trzeba panu wiedzieć, że ten zamek jest sprzedany... kontrakt podpisany został w wilję mego odjazdu z Paryża....
— Ach! panie! jaki we mnie budzi się niepokój..
— W czem?
— Lękam się, czy nowy dziedzic zechce mnie zatrzymać jako rządcę.
— Zważ pan tylko, jakie to szczęśliwe zdarzenie! właśnie o tej posadzie chcę z panem mówić.
— Czy możliwe?
— Zapewne, wiedząc, jak margrabia zajmuje się panem, pragnąłbym mocno pragnąłbym, abyś pan mógł utrzymać się na tej posadzie; starać się będę wszelkiemi siłami przysłużyć się panu, jeżeli....
— Ach panie! — zawołał Dupant, przerywając mowę Rodinowi, — jakże mu jestem wdzięczny! niebo tu pana zasłało...
— I pan też... pochlebiasz mi nawzajem; przedewszystkiem powinienem panu wyznać, że muszę położyć warunek... do mego wstawienia się.
— Ach, panie, mniejsza o to... mów pan, mów...
— Osoba, mająca mieszkać w tym zamku, jest podeszłą damą, pod każdym względem godną szacunku: szanowna to osoba nazywa się pani de Sainte-Colombe...
— Jakto, — rzekł rządca, przerywając Rodinowi, — więc to pani de Sainte-Colombe kupiła zamek?
— To znasz ją pan?
— Tak, przyjeżdżała tu przed tygodniem, aby obejrzeć te dobra... Moja żona mówi, że to wielka dama... ale, mówiąc między nami... z pewnych słów, jakie z jej ust słyszałem...
— Panie Dupont, jak widzę jesteś przenikliwy... Bardzo wiele jeszcze brakuje pani de Sainte-Colombe, żeby była wielką damą... zdaje mi ¡się, że ona była poprostu modniarką, pod galerjami w Palais-Royal. Widzisz pan, że otwarcie, z nim mówię.
— A chlubiła się, że w jej domu bywali panowie francuscy i zagraniczni.
— Rzecz prosta, pewno przychodzili zamawiać kapelusze dla swych żon; tak więc, zebrawszy wielki, kapitał... i spędziwszy życie za młodu i w dojrzałym wieku... obojętnie względem zbawienia swej duszy, obecnie jest na wybornej, pełnej zasługi drodze... To, to właśnie, jak panu mówiłem, czyni ją godną poszanowania ze wszech względów; bo nic szanowniejszego nad szczery i wytrwały żal za grzechy... Lecz żeby mogła osiągnąć zbawienie, potrzeba nam pana, panie Dupont.
— Mnie... a cóż ja mogę?
— Twoja pomoc może być bardzo skuteczną, a to takim sposobem: W tej wsi niema kościoła, a leży ona w pośrodku między dwiema parafjami. Pani de Sainte-Colombe, chcąc zrobić wybór między dwoma księżmi, który z nich miałby miewać dla niej mszę w kaplicy, zechce pewno zasięgnąć rady pańskiej, jako dawno tu zamieszkałego.
— Och! w takim razie rada będzie krótka... proboszcz w Danicourt jest, najlepszym człowiekiem.
— Otóż właśnie nie trzeba go jej stręczyć.
— A to dlaczego?
— Przeciwnie, trzeba bezustannie zalecać jej proboszcza z Boiville, aby skłonić tę kochaną damę, żeby go wybrała.
— A dlaczego jego raczej, niż pierwszego?
— Dlaczego? zaraz powiem; jeżeli panu i jego małżonce uda się nakłonić panią de Sainte-Colombe do wyboru, którego ja sobie życzę, pewnym być możesz utrzymania się tu jako rządca. Na to daję słowo honoru... co obiecuję, tego święcie dotrzymam.
— Nie wątpię, że pan ma taką władzę, — rzekł Dupont, przekonany tonem i powagą Rodina, — lecz chciałbym wiedzieć...
— Jeszcze jedno słowo, — rzekł Rodin, przerywając mu, — powinienem, muszę działać otwarcie i powiedzieć panu, dlaczego nalegam na wybór, o którym mówiłem, i chcę, żebyś go pan popierał. Mocnoby mnie to martwiło, gdybyś pan w tem upatrywał cień intrygi. Idzie tu poprostu o dobry uczynek. Proboszcz w Boiville, dla którego żądam pańskiej pomocy, jest człowiekiem, którym ksiądz d‘Aigrigny szczególniej się zajmuje. Lubo bardzo ubogi, jednakże utrzymuje przy sobie starą matkę.
Gdyby zajmował się zbawieniem pani de Sainte-Colombe, pracowałby około niej skuteczniej, niż którykolwiek inny, gdyż pełen jest skruchy i cierpliwości, a potem, rzecz oczywista, że przez, tę godną damę miałby niejakie korzyści, na którychby zyskała stara jego matka... Oto całe wyjaśnienie. Gdym się dowiedział, że dama ta ma zamiar kupić dobra, przyległe do parafji naszego protegowanego, napisałem o tem do pana margrabiego; on przypomniał sobie o panu i napisał do mnie, aby pana prosić, żebyś mu wyświadczył tę małą przysługę, która, jak pan widzisz, nie będzie bezowocną. Raz jeszcze powiem panu i dowiodę, że mam władzę utrzymania go na rządcostwie. I... jeszcze słówko... albo raczej jeszcze jeden warunek. Ten będzie równie ważny, jak pierwszy... Ażeby zapewnić moją, a nadewszystko pańską odpowiedzialność, gdybyś się miał zgodzić na postawione ci warunki, żądam, abyś dwa razy na tydzień opisywał mi z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co spostrzeżesz w charakterze, postępkach i stosunkach pani de Sainte-Colombe, bo zważ tylko, że ja pragnę być zupełnie powiadomiony o postępowaniu mego protegowanego... tak, iż gdyby ci wpadło w ucho, a uznałbyś za naganne, zarazbym się o tem dowiedział z twojej korespondencji tygodniowej bardzo szczegółowej.
— Ależ panie! to szpiegostwo — krzyknął biedny rządca.
— Mój panie Dupont... czyż można tak znieważać jednę z najmilszych, najświętszych skłonności ludzkich... zaufanie... gdyż ja żądam od pana... tylko, abyś mi pisał w zaufaniu o wszystkiem, co się tu dziać będzie, i to w najdrobniejszych szczegółach... Pod temi dwoma nierozdzielnemi warunkami pozostaniesz rządcą... inaczej z boleścią... z żalem zmuszony będę postarać się o innego dla pani de Sainte-Colombe.
— Panie... proszę cię — rzekł wzruszony Dupont, — bądź wspaniałomyślnym... Ja i żona moja z tej tylko posady mamy całe nasze utrzymanie, a za starzy jesteśmy do szukania innego sposobu do życia. Doświadczonej w ciągu czterdziestu lat uczciwości nie wystawiaj na zapasy z obawą nędzy i poniewierki...
— Kochany panie Dupont, jesteś dziecinny, namyśl się... za tydzień dasz mi odpowiedź...
— Miej litość, panie!...
Rozmowę przerwał huk, którego echa powtórzyły nadbrzeżne skały.
— Co to jest?... rzekł Rodin.
Zaledwie to wymówił, gdy ponowny huk z większą jeszcze mocą rozdarł powietrze.
— Armata... — zawołał Dupont, zrywając się. — To wystrzał działowy, jakiś okręt wzywa pomocy, albo przywołuje sternika.
— Mój mężu — rzekła żona rządcy, wbiegając nagle do pokoju, — z tarasu widać na morzu statek parowy i okręt żaglowy, który postradał już wszystkie maszty... wiatr pędzi go do brzegu, okręt trzymasztowy daje ognia na ratunek... zgubiony!...
— Ach! to okropne... a tu można... tylko patrzeć, jak się rozbiją! — zawołał rządca, biorąc kapelusz z zamiarem wyjścia.
— Więc niema ratunku dla tych okrętów?... — zapytał Rodin.
— Ratunku... jeżeli je wiatr zapędzi na te rafy... żadna siła ludzka uratować ich nie zdoła; od czasu zrównania dnia z nocą, już dwa okręty rozbiły się na tych brzegach.
— Rozbiły się?... I ludzie z całem mieniem zginęli? Ach: to okropne, — rzekł Rodin.
— Przy takiej burzy, na nieszczęście, mała jest nadzieja ocalenia tych ludzi; ale cóż robić, — rzekł rządca, zwróciwszy się do żony, — ja pobiegnę na brzeg ze wszystkimi folwarcznymi ludźmi, będziemy próbowali, może się da uratować tych nieszczęśliwych; każ rozpalić ogień na kominkach w kilku pokojach, przygotuj bieliznę, odzież, lekarstwa... Nie mam nadziei, żeby się dało uratować... lecz trzeba próbować... Pójdzie pan ze mną, panie Rodin?
— Poczytywałbym sobie za obowiązek, gdybym tylko mógł przydać się panu na co; lecz mój wiek... moja słabość, czynią mnie do tej posługi nieużytecznym, — rzekł Rodin, który ani wiedzieć chciał o burzy. — Żona pańska zechce mi pokazać zielony pokój, zabiorę stamtąd rzeczy, po które przyjechałem i odjadę natychmiast do Paryża, gdyż bardzo się spieszę...
— Dobrze, panie, żona zaprowadzi pana, a ty każ dzwonić, — rzekł do sługi; — niech wszyscy ludzie idą za mną nad morze, niech wezmą linki i drągi.
— Dobrze, mój mężu, ale ty nie narażaj się.
— Pocałuj, aby mi się szczęściło, — rzekł rządca, potem wyszedł spiesznie, wołając:
— Prędko... prędko, bo może już ani deski z okrętu nie zastaniemy.
— Moja pani! racz mię zaprowadzić do zielonego pokoju, — rzekł Rodin, ciągle obojętny.
Morze okropnie wzburzone...
Ciemno-zielone, pokryte białą pianą, bałwany toczą się naprzemian to w górę, to na dół, przy czerwono-jaskrawym blasku światła na horyzoncie.
W dali, w połowie pochyłości skalistego przylądka, daleko wysuniętego w morze, wznosi się zamek Candoville; czerwienią się jego okna od odbijającego się od nich płomienistego słonecznego światła; jego mury z czerwonej cegły i wysoki szczyt, dachówką kryty, nurzają się w obciążonym mgłami powietrzu.
Wielki okręt bez masztów, płynący tylko przy małej pomocy kawałków żagli, przywiązanych do pni masztowych, pędzi ku brzegom.
Już to toczy się po grzbiecie ogromnych bałwanów, już wpada w ich przepaść.
Błyska się... potem zahuczy grom, ledwo słyszeć się dający pośród strasznego szumu burzy... To wystrzał armatni, ostatni znak żądających ratunku.
W tej chwili parowiec, okryty obłokiem czarnego dymu, przybywa od wschodu, dążąc ku zachodowi i natęża wszelkie siły, by utrzymać się zdala od brzegu.
Bezmasztowy okręt lada chwila przemknie przed statkiem parowym, lecąc na skały, popychany wiatrem i wzburzonem morzem.
Nagle gwałtowna fala uderza w bok parowca; ogromny bałwan morski ze strasznym impetem wpada na pokład; w jednej sekundzie komin obalony, bęben pogruchotany, jedno koło machiny połamane... druga nadchodząca fala uderza wpoprzek statku i pędzi ku brzegom... w tym samym kierunku co trzymasztowy zrujnowany okręt.
Lecz ten, lubo bardziej oddalony od raf, nadstawiając wiatrom i morzu obszerniejszą powierzchnię, aniżeli statek parowy, dopędza go i tak się już do niego zbliża, iż lękać się potrzeba lada chwila ich zetknięcia... byłoby to okropne, a niezawodne rozbicie.
Okręt trzymasztowy był to okręt angielski, nazwiskiem Black-Eayle; powracał z Ameryki, wiózł podróżnych, którzy, przybywszy z Indyj i Jawy, na statku parowym Ruyter, wysiedli z tego statku, dla przebycia międzymorza Suez. Black-Eayle, wypłynąwszy z cieśniny Gibraltarskiej, zawinął do wysp Azorskich, skąd teraz płynął, zdążając do Portsmouth, gdy napadł go wiatr północno-zachodni, który podówczas panował na kanale kaletańskim.
Statek parowy, nazwiskiem Wilhelm Tell, płynął z Niemiec, z Elby i, pozostawiając na boku Hamburg, zmierzał do Hawru.
Dwa te okręty, pędzone burzą, popychane przybierającem morzem, z niesłychaną szybkością biegły na rafy.
Pokłady obudwu smutny, bolesny przedstawiały widok; śmierć wszystkich podróżnych zdawała się niechybną, gdyż morze z okropnym łoskotem rozbijało się o nagie, strome skały brzegów.
Kapitan trzymasztowego okrętu Black-Sayle, stojąc w tyle i trzymając się szczątka masztu, w tej okropnej ostateczności, z zimną krwią wydawał rozkazy. Bałwany poobrywały szalupy, nie było więc tego środka ratunku; jedyny jeszcze pozostawał środek ocalenia, gdyby się okręt nie rozbił odrazu, uderzając o skały, a było to podanie końca liny z okrętu na brzeg. Pokład był pokryty pasażerami, których trwoga, połączona z krzykiem, powiększała jeszcze powszechne zamieszanie.
Jedni, osłupieli, uchwyciwszy się drabin masztowych, oczekiwali śmierci w odrętwieniu; inni załamywali ręce z rozpaczy lub tarzając się po pokładzie, przeraźliwie wołali ratunku.
Tu, modliły się klęczące kobiety; inne zakrywały sobie oczy rękami, aby nie widzieć zbliżającej się okropnej śmierci; młoda matka, blada jak trup, przyciskając do łona małe dziecię, biega od jednego do drugiego majtka, wzywając ratunku, ofiarując worek pełen złota i klejnotów temu, kto ocali jej syna.
Młodzieniec lat około osiemnastu czy dwudziestu, czarnowłosy, śniadej cery, rysów twarzy regularnych, rzadkiej piękności, przypatrywał się tej zgubnej, przerażającej scenie z owym smętnym spokojem, zwykłym u tych, którzy często już walczyli z wielkiemi niebezpieczeństwami; obwinąwszy się w płaszcz, oparłszy się plecami o parapet, stał spokojnie. Wtem owa matka, która napróżno, z dziecięciem w jednem ręku, a z workiem złota w drugiem, żebrała litości u wszystkich majtków, spostrzega młodzieńca śniadej cery, do nóg mu się rzuca, podaje mu dziecię: błaga w okropnej rozpaczy. Młodzieniec wziął dziecię na ręce, smętnie kiwnął głową, pokazując matce rozhukane fale... gestem, pełnym wyrazu, zdawało się, iż obiecywał jej, że je ocali...
Wtedy młoda matka, uniesiona nadzieją, łzami poczęła oblewać ręce młodzieńca.
Nieco dalej, inny podróżny okrętu Black-Eayle, wydawał się ożywiony najczynniejszem miłosierdziem. Wyglądał on na łat dwadzieścia pięć najwyżej, długie, jasne, w loki układające się włosy powiewały około jego anielskiej twarzy.
Miał ma sobie czarną sutannę i kołnierz z białemi wypustkami; zatrzymując się przy tych, których największa ogarniała rozpacz, chodząc od jednych do drugich, wygłaszał pobożne słowa wiary lub zdania się na wolę boską. Pocieszał jednych, zachęcał drugich słowami pełnemi namaszczenia, czułości i niewymownej miłości, rzekłbyś, że mu żadne nie zagraża niebezpieczeństwo lub, że jest na nie obojętny.
W jego miłej, pięknej twarzy czytać było można stałą, świętą odwagę, religijne oderwanie się od wszelkiej ziemskiej myśli; co chwila podnosił wielkie, niebieskie, jaśniejące wdzięcznością, mdłością i spokojem oczy, jakby <dla podziękowania Bogu, że go poddał owej strasznej próbie, w której człowiek pełen odwagi poświęcić się może dla swych braci, i jeżeli nie ocalić ich, to przynajmniej umrzeć z nimi, pokazując im niebo... Rzec możnaby, że to był anioł, przez Stwórcę zesłany, aby osłodzić nieodzowne ciosy przeznaczenia...
Nieopodal od tego młodzieńca, pięknego jak anioł, widać było człowieka, podobnego do złego ducha.
W śmiałej postawie, siedząc na odłamku przedniego masztu, trzymając się szczątków wiązań lin, człowiek ten z pogardą spoglądał na otaczających go nieszczęśników.
Złowroga, dzika radość malowała się na jego brudno-żóltem czole, na czole koloru właściwego ludziom, urodzonym z białego i kreolki; przyodziany tylko w bieliznę, na szyi miał uwiązaną na sznurku puszkę blaszaną, jak mniemać należy, i papierami.
Im bardziej wzmagało się niebezpieczeństwo, im bardziej trzymasztowy okręt zagrożony był wpadnięciem na rafę, lub spotkaniem się z parowym statkiem, do którego szybko się zbliżał, tem większą okazywał radość ów złowrogi podróżny. Zdawało się, że przez dziką niecierpliwość chce przyśpieszyć nastąpić mające dzieło zniszczenia.
Widząc go, jak chciwie nasyca się wszelkiemi udręczeniami, trwogą i rozpaczą, które zewsząd go otaczały, mniemałby kto, że to jest posłaniec jednego z owych krwi chciwych bóstw, co przewodniczą zabójstwu i morderstwu.
Wkrótce Black-Eayle, pędzony wiatrem i ogromnemi falami, tak zbliżył się do Wilhelma Tella, iż z okrętu rozpoznać było można podróżnych, zebranych na pokładzie parowego statku, prawie tak samo już obezwładnionego.
Mało już było na nim podróżnych.
Ogromny bałwan morski, gwałtownem uderzeniem złamał bęben i jedno koło maszyny; fale zmiatały bez oporu, co było na pokładzie, coraz to nowe sprzątając ofiary.
Pomiędzy podróżnymi, którzy, uniknąwszy tego nieszczęścia, zagrożeni byli strzaskaniem o skały, lub zgnieceniem między dwoma uderzającymi się statkami, co już wydawało się niechybnem, jedna grupa szczególniej godna była politowania.
W samym kącie statku okazałej postaci starzec, łysy, z siwemi wąsami, przewiązał się wpół końcem linki i tak przymocowany do bocznej ściany okrętu, obejmując obu rękami dwie około lat piętnastu mogące mieć dziewice, przyciskał je do swych piersi, nawpół okrytych futrem reniferowem... Duży, płowy pies, przemokły zupełnie, wył przeraźliwie przy ich nogach. Dziewice w objęciu starca, tuliły się i trzymały nawzajem; lecz, zamiast oglądać się z przestrachem około siebie, oczy swe zwracały ku niebu, jakgdyby pełne ufności i niewinnej nadziei, jakby spodziewając się, iż będą ocalone nadnaturalną pomocą.
Okropny krzyk trwogi, rozpaczy wszystkich podróżnych obu statków rozległ się nagle głośniej nad łoskot burzy.
W chwili, gdy nurzając się głęboko między dwoma bałwanami, statek parowy nadstawił się bokiem do przodu okrętu, ten, wyniesiony niezmiernie wysoko bałwanem, jakby na górę wodną, wydawał się, że powiem, jakby zawieszony nad Wilhelmem Tellem, przez sekundę czasu, poprzedzającą ich wzajemne spotkanie.
Zdarzają się okropne, wspaniałe widowiska... trudne do opisania.
Lecz, podczas takich katastrof, szybkich jak myśl, chwytamy częstokroć obrazy tak żywe, iż, zdaje się nam, iż spostrzegliśmy je przy świetle błyskawicy.
Otóż, gdy Black-Eayle, wzniesiony bałwanami, miał wpaść na Wilhelma Tella, młodzieniec anielskiej postaci stał na przedzie trzymasztowego okrętu, gotów rzucić się w wodę dla ocalenia jakiej ofiary...
Nagle, z wysokości bałwana, na którym był w tej chwili okręt, spostrzegł młode dziewice, wyciągające do niego ręce, błagając ratunku...
Zdawało się mu, iż go poznały i wpatrując się w niego z pewnem uniesieniem i religijnem uszanowaniem.
Na chwilę, pomimo łoskotu burzy, pomimo zbliżającego się rozbicia, spotkały się oczy tych trojga istot...
Na twarzy młodzieńca zarysowało się nagle głębokie politowanie; gdy młode dziewczęta, złożywszy ręce, błagały go jakby spodziewanego zbawcę...
Starzec, Obalony upadkiem ściany, leżał na pokładzie.
Nagle wszystko znikło.
Straszna masa wody gwałtownie rzuciła Black-Eayle na Wilhelma Tella.
Z okropnym trzaskiem tych dwóch mas drzewa i żelaza, które, krusząc się nawzajem, poczęły tonąć, rozległ się przeraźliwy krzyk...
Jeden krzyk stu istot ludzkich, ginących razem w przepaściach morskich...
A potem już nic widać nie było.
Kidy rządca pospieszył nad morze, dla dania ratunku podróżnym, którzyby zdołali uniknąć zguby w nieuchronnem rozbiciu, Rodin, zaprowadzony przez Katarzynę do zielonego pokoju, zabrał stamtąd rzeczy, które zawieźć miał do Paryża. Obojętny na ratunek, którym zajęci byli mieszkańcy zamku, Rodin wrócił do pokoju rządcy; pokój ten przytykał do długiej galerji. Nikogo tu nie zastał; pod pachą miał szkatułkę ze srebrnym zameczkiem, rdzą czasu pokrytym. Jego surdut, do połowy zapięty, dozwalał widzieć część dużego safjanowego pugilaresu w bocznej kieszeni. Gdyby zimna twarz sekretarza d‘Agrigny‘ego mogła innym sposobem, aniżeli samym tylko ironicznym uśmiechem wyrazić radość, rysy jej byłyby pełne zachwytu; albowiem właśnie w tej chwili znajdował się on pod urokiem najmilszych myśli. Postawiwszy szkatułkę na stole, rzekł do siebie z wielkiem zadowoleniem:
— Wszystko dobrze idzie; roztropność radzi pozostawić tutaj te papiery aż do pewnej chwili, bo zawsze trzeba. się mieć na ostrożności z djabelską przenikliwością Ad’rjanny Cardoville, która odgaduje to, o czem niepodobna byłoby dla niej dowiedzieć się. Szczęściem... zbliża się chwila, kiedy nie będziemy już potrzebowali obawiać się. Los będzie dla niej okrutny, tak być musi. Takie niepodległe, nieugięte dusze już same przez się są naszymi nieprzyjaciółmi... sam ich charakter już dla nas jest niebezpieczny. A cóż dopiero, gdy zechcą być dla nas niebezpiecznemi i szkodliwemi?... Co do de Sainte-Colombe, mamy po swojej stronie rządcę: pewny jestem, że nie będzie się wahał w wyborze między tem, co w swojej głupocie nazywa sumieniem, a bojaźnią utracenia sposobu do życia; ręczę, że lepiej nam będzie służył, niż kto inny; od dwudziestu już lat tu zamieszkały, najmniejszej nie wzbudzi nieufności w tej głupiej i nikczemnej de Sainte-Colombe... A gdy się ona tylko dostanie w ręce naszego protegowanego z Roiville... wtedy już pewny jestem; postępowanie tych lekkich kobiet zgóry da się określić: zamłodu służą djabłu, a na starość okropnie się go boją; a potrzeba, żeby się go bała aż do zapisania nam zamku Cardoville... Wszystko więc idzie dobrze... Co do sprawy medaljonów, nadchodzi 13 lutego, a niema żadnej wiadomości od Jozuego... Pewno książę Dżalma siedzi wciąż w więzieniu u Anglików, w głębi Indyj; w przeciwnym razie byłbym odebrał wiadomości z Batawji; córki jenerała Simon pozostaną jeszcze zatrzymane w Lipsku najmniej z miesiąc... Stosunki zewnętrzne w najlepszym są stanie. Co do stosunków wewnętrznych...
Rozmyślania Rodina przerwała nagle wchodząca pani Dupont, która gorliwie się zajmowała wszelkiemi przygotowaniami do ratunku.
— Teraz, — rzekła do sługi, — zapal ogień w przyległym pokoju, postaw tam ciepłe wino; pan Dupont powróci lada chwila.
— A cóż! kochana pani, — rzekł do niej Rodin, — czy jest nadzieja ocalenia kogo z tych nieszczęśliwych?
— Ach! panie!... Bóg to wie; mój mąż od dwóch godzin już poszedł... Jestem bardzo niespokojna; on bywa tak odważny, tak nieroztropny...
— Odważny... aż do nieroztropności... — mówił do siebie Rodin z niecierpliwością. — Tego nie lubię...
— Ja tymczasem, — mówiła Katarzyna, — przygotowałam tu ciepłą bieliznę... Daj Boże, żeby się to na co przydało.
— Moja pani! nie trzeba nigdy tracić nadziei. Bardzo żałowałem, że mój wiek, moja słabość, nie pozwoliły mi udać się z zacnym twoim mężem... Żałuję także, że nie mogę czekać, ażebym się mógł dowiedzieć o skutku jego usiłowań i powinszować mu, gdy będzie szczęśliwy... bo, na nieszczęście, spieszyć się muszę z odjazdem... moje chwile są policzone. Będę pani bardzo wdzięczny, gdy mi każesz zaprząc do powozu.
— Dobrze, panie!... idę natychmiast.
— Jeszcze jedno słówko... moja kochana pani Dupont. Pani jesteś rozsądną kobietą, i dobrej udzielić możesz rady... Dałem mężowi możność pozostania rządcą tych dóbr, jeżeli zechce...
— Gdyby to było można?... Jakże bylibyśmy wdzięczni! Bez tego miejsca... w naszym wieku, nie wiem, cobyśmy poczęli.
— Do tej obietnicy dwa tylko dołączyłem warunki... fraszka... bagatela... on je pani wytłómaczy...
— Ach! panie! jesteś naszym zbawcą...
— Dziękuję pani... Ale pod dwoma małymi warunkami...
— Panie! choćby ich sto było, przyjmujemy je... wystaw sobie pan... bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy mieli tego miejsca... bez ratunku...
— Na pani polegam... w interesie męża... staraj się kłonić go...
— Proszę pani... proszę pani, otóż i pan idzie... — wołała służąca, wbiegając do pokoju.
— A czy dużo z nim ludzi?
— Nie, pan idzie sam tylko...
— Sam... jakto, sam?
— Tak, pani.
W kilka chwil później Dupont wszedł do sali; z odzieży jego lała się strumieniami woda; dla utrzymania na głowie kapelusza podczas wielkiej burzy, przywiązał go chustką; buty miał zawalane błotem.
— A! przecież powracasz, mój mężu! byłam o ciebie tak niespokojna — zawołała żona, całując go z czułością.
— Dotąd... troje ocalonych.
— Bogu dzięki... mój kochany panie Dupont — rzekł Rodin — przynajmniej usiłowania pańskie nie były daremne.
— Troje... tylko troje, mój Boże! — rzekła Katarzyna.
— O tych ci tylko mówię, których widziałem... blisko małej przystani Goeland. Spodziewać się należy, że i w innych miejscach wybrzeża dosyć przystępnych, zostanie więcej uratowanych.
— Słusznie mówisz... bo przecież brzegi nie wszędzie są równie dostępne.
— A gdzież są te rozbitki, panie Dupont? — zapytał Rodin, który zatrzymał się jeszcze z odjazdem.
— Wchodzą na brzeg... a nasi ludzie prowadzą ich. Ponieważ idą powoli, pobiegłem naprzód, ażeby dać znać mojej żonie i poczynić przygotowania; najprzód trzeba jak najprędzej przysposobić odzież dla kobiet...
— Czy jest i kobieta między wyratowanymi?
— Są dwie młode dziewice... piętnaście lub szesnaście lat najwięcej mające... jeszcze dzieci... a tak piękne!...
— Biedne dzieci!... — rzekł Rodin z udanem politowaniem.
— Ten, któremu winne są życie, jest razem, z niemi... No, powiedzieć o nim można, że to bohater!...
— Bohater...
— O! tak. Wystaw sobie...
— Zaraz mi o nim opowiesz... weź-że przynajmniej szlafrok, boś mokry... napij się ciepłego wina... oto masz..
— Dobrze... dobrze, moja Kasiu, bo też zimno mi... Ale mówiłem ci, że ten, co wyratował dwie panienki, to prawdziwy bohater... jakąż okazał odwagę, to przechodzi wszelkie wyobrażenie. Wyszedłszy stąd z folwarcznymi ludźmi, biegliśmy małą ścieżką po skałach i nareszcie przybywamy, nad brzeg... do małej przystani Goeland, która na szczycie jest nieco zasłonięta pięciu czy sześciu ogromnymi głazami, dosyć wysuniętymi w morze. Cóż spostrzegamy w głębi tej przestrzeni? dwie młode dziewczyny zemdlone; nogi miały w wodzie, a siedziały oparte o skałę, jakby tam były posadzone po wyratowaniu z morza.
— Kochane dzieci... to aż serce rozdziera — rzekł Rodin, według zwyczaju podnosząc koniec małego palca lewej ręki do prawego oka, dla otarcia łzy, która się rzadko pokazywała.
— Najbardziej zaś uderzyło mnie, że tak były do siebie podobne — rzekł rządca — iż trzeba się im dobrze przypatrzeć, aby rozpoznać jednę od drugiej... obie w żałobie... biedne dzieci...
— Pewno bliźniaczki — wtrąciła pani Dupont.
— Jedna z nich — mówił dalej rządca — trzymała w złożonych rękach mały bronzowy medal, zawieszony na szyi na łańcuszku z tego metalu.
Rodin trzymał się zwykle pochyło.
Na ostatnie słowa rządcy wyprostował się nagle, lekki rumieniec pokrył jego blade policzki. Zdjął go przestrach i zdziwienie, młode wyratowane dziewczęta miały po piętnaście lat; odziane były w żałobę i aż do złudzenia były do siebie podobne; jedna miała na szyi medal bronzowy; teraz nie mógł już wątpić, że to córki generała Simon.
Ale jakim sposobem znajdowały się one między rozbitkami? Jak się wydobyły z więzienia w Lipsku? Dlaczego on nie został o tem zawiadomiony? Czy uciekły, czy zostały zwolnione?
Takie myśli nasuwały się kolejno Rodinowi i jedna drugą usuwała; w każdym razie to fakt, że między rozbitkami znajdowały się córki generała Simon.
Osnowa, nad którą tak pilnie pracował, została zerwana.
— Kiedy ci mówię o zbawcy dwóch dziewczyn — rzekł rządca do swej żony, nie spostrzegając zakłopotania Rodina, — może sobie wyobrażasz, że ujrzysz jakiego Herkulesa? O! wcale nie... to prawie dziecko... tak młody jest! ma piękną twarz i długie jasne włosy... Zostawiłem mu swój płaszcz, gdyż był tylko w koszuli i w krótkich czarnych spodniach i czarnych wełnianych pończochach, prawda, że to osobliwsze.
— Rzeczywiście, marynarze tak się nie ubierają.
— Zresztą, lubo okręt, na którym się znajdował, był angielski, zdaje mi się jednak, że to Francuz, gdyż mówi naszym językiem tak dobrze, jak ja lub ty... A nie mogłem się wstrzymać od łez, gdy dziewczynki odzyskały przytomność... Ujrzawszy go, do nóg mu się rzuciły, spoglądały na niego z wyrazem religijnego uczucia i tak mu dziękowały, jakgdyby modliły się do Boga... Potem oglądały się naokoło, jakby szukały kogoś; coś do siebie mówiły i głośno zaczęły płakać, rzucając się jedna drugiej w objęcia.
— Co za nieszczęście, mój Boże! iluż to zginąć musiało ludzi.
— Pięć trupów wyrzuciło już morze, gdyśmy opuszczali brzeg... mnóstwo odłamów okrętu, skrzynie... Dałem znać straży celnej nadmorskiej... pilnować tam będą przez cały dzieli; a jeżeli, jak się spodziewam, wyratują się jeszcze inni rozbitcy, w takim razie nie omieszkają sprowadzić ich tu... Ale słuchajno... zdaje mi się, że słyszę głos ludzki... Tak, to rozbitki.
Rządca i żona jego podskoczyli do drzwi salonu, prowadzących do długiej galerji, gdy tymczasem Rodin, konwulsyjnie gryząc płaskie paznokcie, czekał w gniewnym niepokoju na przybycie rozbitków; wkrótce tkliwy widok przedstawił się jego oczom.
Z głębi tej ciemnej galerji, mającej tylko kilka okien, zbliżały się zwolna trzy osoby, które prowadził wieśniak.
Grupa ta składała się z dwóch dziewczyn i nieustraszonego mężczyzny, któremu winne były swe życie... Róża i Blanka, jedna po prawej, druga po lewej ręce otaczały swego zbawcę, który, idąc z wielką trudnością, lekko się wspierał na ich ramionach.
Młody był jeszcze; jasne, jak len, długie włosy, na czole się rozdzielające, spadały na kołnierz obszernego płaszcza, którym go okryto. Trudno byłoby opisać, jak dobrotliwie wyglądała blada, miła twarz, tak zachwycająca, iż chyba tylko pędzel Rafaela pozostawić mu mógł podobne ideały... tylko ten boski artysta zdolny był odtworzyć melancholijny wdzięk tego czarownego oblicza, czystość jego niebiańskiego wzroku, owych anielskich jasno-błękitnych oczu... jakby u wstępującego, w niebo męczennika.
Tak jest, męczennika, gdyż krwawa obwódka otaczała już tę zachwycającą głowę.
Rzecz bolesna dla patrzącego... ponad jasnemi brwiami wąska blizna od rany, przed kilkoma miesiącami poniesionej, otaczała jego piękne czoło jakby purpurową przepaską; rzecz jeszcze smutniejsza, iż ręce miał okrutnie przebite ukrzyżowaniem; podobnież widać było rany na nogach... z trudnością szedł, bo rany te otworzyły się na ostrych skałach, po których biegł, niosąc ratunek.
Młodzieńcem tym był Gabrjel, ksiądz, należący do misji zagranicznej, przybrany syn żony Dagoberta.
Córki jenerała Simon, skoro odzyskały przytomność po rozbiciu, i mogły już same iść po skałach, nie chciały, aby kto inny wspierał chwiejny chód tego, który dopiero co zbawił je od niechybnej śmierci.
Z czarnych sukni Róży i Blanki strumieniem lała się woda, na ich pobladłych twarzach malowało się wielkie strapienie, łzy zraszały ich lica. Smętnie spuściwszy oczy, drżąc ze strachu, i zimna, biedne sieroty myślały w rozpaczy, że już nie ujrzą Dagoberta, swego przewodnika i przyjaciela, bowiem nadaremno podawał mu ręce Gabrjel, chcąc mu dopomóc w dostaniu się na skałę! na nieszczęście obydwom sił zabrakło i fale znowu porwały i uniosły żołnierza.
Widok Gabrjela był nowym przedmiotem zdziwienia dla Rodina, który odszedł na stronę, aby lepiej się wszystkiemu przyglądać, tym razem jednak zdziwienie było dlań wielce mdłe... Tyle doznał radości, widząc misjonarza ocalonego od pewnej śmierci, iż przykre wrażenie, wywołane widokiem córek jenerała Simon, nieco się zatarło (przypomnijmy sobie, że dla zamiarów Rodina koniecznem było, aby Gabrjel znajdował się w Paryżu na dzień 13 lutego).
Rządca i jego żona, rozrzewnieni widokiem sierot, przystąpili do nich skwapliwie.
— Proszę pana!... proszę pana!... dobra nowina — zawołał służący folwarczny, wbiegając do pokoju. — Jeszcze dwie osoby wyratowano!...
— Dzięki Bogu! dzięki Bogu! — zawołał misjonarz.
— Gdzie one są? — zapytał rządca, biegnąc do drzwi.
— Jeden z nich może chodzić... idzie tu za mną z Justynem, który go prowadzi, drugi zraniony został na skale; niosą go tutaj...
— Pobiegnę, aby go umieścić w dolnej sali — rzekł rządca, wychodząc, — ty, moja żono, zajmij się młodemi panienkami... A ów uratowany, co sam może chodzić, gdzież jest?...
— Ot tam — rzekł wieśniak, wskazując na kogoś, idącego dosyć spiesznym krokiem z głębi galerji. — Gdy się dowiedział, że panienki tu się znajdują... lubo już stary i raniony w głowę... tak spieszył... iż ledwie co go wyprzedziłem...
Zaledwie wieśniak wymienił te słowa, kiedy Róża i Blanka, mimowolnie zerwawszy się, pobiegły do drzwi... Przybiegły do nich jednocześnie z Dagobertem. Żołnierz słowa wymówić nie mógł; upadł w progu na kolana i wyciągnął ręce do córek generała Simon... A równocześnie Ponury przyskoczył do nich i począł im lizać ręce... Dagobert tak był wzruszony... że, ujrzawszy sieroty, w tył się bezsilnie pochylił i byłby upadł, gdyby go nie przytrzymali wieśniacy.
Róża i Blanka, choć bardzo osłabione i wzruszone, poszły za omdlałym Dagobertem, którego przeniesiono do przyległego pokoju.
Na widok żołnierza, zmarszczyła się twarz Rodina, bo aż do owego czasu sądził, że przewodnik córek generała Simon już nie żyje.
Misjonarz, znużony trudami, usiadł na krześle i nie spostrzegł jeszcze Rodina.
Nowa osoba, mężczyzna śniadej cery, wszedł do tegoż pokoju. Przybysz, któremu dano bluzę i spodnie wieśniacze, zbliżył się do misjonarza i rzekł doń po francusku, ale obcym akceptem:
— Księcia Dżalmę dopiero co tu przyniesiono... Gdy odzyskał przytomność, najpierw zapytał o pana.
— Co ten człowiek mówi? — zawołał Rodin piorunującym głosem, gdyż na imię: Dżalma, jednym skokiem przybiegł do Gabrjela.
— Pan Rodin! — zawołał misjonarz, cofając się ze zdziwienia.
— Pan Rodin! — zawołał drugi uratowany, i od tej chwili już oko jego ani na chwilę nie oderwało się od korespondenta Jozuego.
— Pan tu jesteś?... — rzekł Gabrjel, przystępując do Rodina, z uszanowaniem i obawą.
— Co ci powiedział ten człowiek? — spytał Rodin zmięszanym głosem. — Czyż nie wymienił imienia księcia Dżalmy?...
— Tak... książę Dżalma jest jednym z pasażerów angielskiego okrętu, który rozbił się z nami... Okręt ten zawinął do wysp Azorskich, na których się znajdowałem; ponieważ okręt, wiozący mnie z Charlestownu, zmuszony był pozostać przy tej wyspie z powodu znacznego uszkodzenia, wsiadłem więc na Black-Eayle, na którym się znajdował książę Dżalma. Płynęliśmy do Portsmouth, a stamtąd miałem powrócić do Francji.
Rodin nie przerywał mowy Gabrjelowi, to nowe wstrząśnienie sparaliżowało jego myśli. Nareszcie, jak człowiek, zdobywający się na ostatni wysiłek, rzekł do Gabrjela:
— A czy wiesz, kto jest ten książę Dżalma?
— Młodzieniec równie dobry, jak waleczny, syn pewnego króla indyjskiego, któremu Anglicy zabrali królestwo...
Potem, zwracając się swego towarzysza niedoli, wyrzekł z zajęciem:
— Jak się ma książę... czy rany jego są niebezpieczne?...
— O! nie są bynajmniej śmiertelne — odpowiedział zapytany.
— Bogu dzięki! — odrzekł misjonarz, zwracając się do Rodina, — widzisz pan, jest jeszcze jeden uratowany.
— Tem lepiej — odpowiedział Rodin poważnym tonem.
— Pójdę do niego — rzekł Gabrjel i spytał z uległością. — Czy nie ma mi pan co do rozkazania?
— Czy będziesz mógł jechać... za dwie lub trzy godziny, pomimo znużenia?
— Jeżeli tego potrzeba... pojadę.
— Tak, potrzeba... pojedziesz ze mną.
Gabrjel skłonił się Rodinowi, który zniecierpliwiony rzucił się na krzesło, a tymczasem misjonarz wyszedł z wieśniakiem.
Człowiek o żółtej cerze pozostał w kącie pokoju.
Rodin go nie spostrzegł.
Człowiekiem tym był Faryngea, metys, jeden z hersztów dusicieli, ten sam, co umknął przed ścigającymi go żołnierzami w zwaliskach Tchandi; zabiwszy Mahala, kontrabandzistę, zabrał mu papiery, pisane przez Jozuego van Dael do Rodina, i list, za którym kontrabandzista miał być przyjęty jako podróżny na statek Ruyter.
Na mocy tego listu przyjęty został na Okręt pod nazwiskiem Mahala.
Faryngea, uciekłszy z szopy pod ruinami Tchandi, gdzie go Dżalma nie widział, uważany był przez tegoż na statku za ziomka i traktowany życzliwie, gdyż młody książę nie wiedział, iż ten człowiek należy do sekty sprzysiężonych Fasengarów.
Rodin, z osłupiałym, błędnym wzrokiem, z twarzą posiniałą, w niemej wściekłości gryzł sobie paznogcie, i nie spostrzegł w kącie metysa, który milczkiem zbliżył się do niego, położył mu poufale rękę na ramieniu i rzekł:
— Pan się nazywasz Rodin?
— Co to? — zapytał, drgnąwszy, i nagle podniósł głowę.
— Nazywasz się pan Rodin? — powtórzył Faryngea.
— Tak... czego chcesz?
— Mieszkasz pan przy ulicy Ursynów w Paryżu?..
— Tak... ale czegóż chcesz?
— Nic... teraz, Bracie... później wiele.
Wielka cisza panowała w zamku Cardoville; burza zwolna milkła; słychać było tylko szum bałwanów, odbijających się od skał.
Dagobert i sieroty pomieszczeni zostali w ciepłych, wygodnych pokojach na pierwszem piętrze zamku.
Dżalmę, jako mocno rannego, pozostawiono w dolnej sali, ażeby mu nie sprawiać przykrości wnoszeniem go na górę.
W chwili rozbicia statku nieszczęsna matka, zalana łzami, oddała mu w ręce dziecię. Nadaremnie usiłował je ratować, a poświęcenie to utrudniało mu własne ocalenie, i młody Indjanin został wyrzucony na skały mocno potłuczony.
Faryngea, zdoławszy przekonać go o swem przywiązaniu, pozostał przy nim i czuwał.
Gabrjel, pocieszywszy Dżalmę, powrócił do przeznaczonego dla siebie pokoju; wierny danej obietnicy Rodinowi, przygotowywał się do podróży za parę godzin i nie chciał położyć się spać; wysuszywszy suknie, zasnął w wielkiem krześle z wysokiemi poręczami przed kominkiem, na którym żywo palił się ogień.
Pokój ten przylegał do pokoju, który zajmowały sieroty.
Ponury, doznając również gościnności w zamku, z przede drzwi Róży i Blanki poszedł grzać się u kominka w pokoju misjonarza, gdzie swobodnie się położył na posadzce obok śpiącego Gabrjela. Biedne psisko po tak długiej podróży, tylu trudach i przypadkach na lądzie i morzu, także spokojnie drzemało.
Po kilku chwilach otworzyły się drzwi, do tegoż pokoju prowadzące, i weszły nieśmiało dwie sieroty: przebudziły się już i odpoczęły. Ubrawszy się tedy, wyszły, chcąc się dowiedzieć, co porabia Dagobert.
Wysoki fotel staroświeckiego kształtu, w którym spał Gabrjel, zupełnie go zakrywał, lecz sieroty zobaczywszy Ponurego, spokojnie śpiącego przy fotelu, sądziły, że to drzemie Dagobert i zbliżyły się na palcach.
Zdziwiły się, ujrzawszy Gabrjela.
Stanęły, nie śmiąc ani cofnąć się, ani postąpić naprzód, ażeby go nie obudzić.
Długie, jasne włosy misjonarza opadały aż na ramiona; blada cera odbijała od ciemno-purpurowego adamaszku fotela. Piękna twarz Gabrjela wyrażała smętną melancholję; może był pod wrażeniem jakiegoś przykrego marzenia, a może ukrywrał bolesne uczucia, które objawiały się dopiero w czasie snu, pomimo jego woli; jednakże w rysach jego twarzy pozostawała owa anielska słodycz, która mu nadawała wdzięk nie do opisania... nic bowiem nie może być(bardziej wzruszającego, niż dobroć cierpiąca.
Młode dziewice spuściły oczy, zarumieniły się mimowolnie i spojrzały na siebie z niepokojem, wzrokiem pokazując sobie śpiącego misjonarza.
— Moja siostro, on śpi — odezwała się cicho Róża.
— Tem lepiej — odpowiedziała równie cicho Blanka — będziemy mogły przypatrzeć się mu.
— Gdyśmy z nim szły od morza, nie śmiałyśmy...
— Patrz tylko... jak miła jest jego twarz...
— Zdaje mi się, że to jego widziałyśmy we śnie...
— Gdy nam mówił, że się będzie nami opiekował.
— I teraz jeszcze nie zapomniał o nas.
— Dobrze przynajmniej, że go widzimy...
— Jak w więzieniu w Lipsku... owej czarnej nocy.
— I tym razem znowu nas wyratował.
— Gdyby nie on... dziś zrana byłybyśmy zginęły...
— Ale, moja siostro, zdaje mi się, że, w naszych snach, twarz jego jakby jaśniała światłem?
— Tak... ledwo mogłyśmy na niego patrzeć...
— I nie był wtenczas tak smutny.
— Ale, bo widzisz, wtedy przychodził z nieba, a teraz jest na ziemi.
— A czy miał wtedy na czole tę ciemno-różową pręgę?
— Och! nie; byłybyśmy ją spostrzegły.
— A widzisz te blizny na rękach?
— A! więc jeśli został raniony... to nie jest aniołem?
— Dlaczego przypuszczasz, moja siostro? A może poniósł te rany, chcąc ochronić od nieszczęścia, lub ratując osoby, które, podobnie jak my, były w niebezpieczeństwie?
— Słusznie mówisz... gdyby się nie narażał na niebezpieczeństwa, ratując osoby, któremi się opiekuje, nie byłby tak piękny....
— Jaka szkoda, że ma zamknięte oczy...
— Jego spojrzenie jest tak dobre, tak tkliwe!
— Dlaczego nic nam nie powiedział o naszej matce?
— Nie same byłyśmy z nim... nie chciał...
— A teraz same jesteśmy...
— A gdybyśmy też poprosiły go żeby nam powiedział...
I siostry spojrzały na siebie naiwnie, jakgdyby zapytując się nawzajem; ich zachwycające twarze pokrył lekki rumieniec, a dziewicze serce bić zaczęło mocniej pod czarną suknią.
— Dobrze mówisz... poprośmy go.
— O mój Boże! siostro, jak nasze serca biją — rzekła Blanka, — a jak nam miło! Zdawałoby się, że nas spotka coś pomyślnego.
I siostry zbliżyły się na palcach do krzesła, uklękły, złożyłyżyły ręce, jedna z prawej, druga z lewej strony młodego księdza.
Był to zachwycający widok.
Podniosły oczy ku Gabrjelowi i rzekły cicho, głosem łagodnym, świeżym, jak ich piętnastoletnie twarze.
— Gabrjelu! powiedz nam co o naszej matce...
Na to wezwanie misjonarz poruszył się lekko, otworzył oczy, i nie pojmując jeszcze dobrze co widzi, doznał przez chwilę zachwytu na widok tych wdzięcznych postaci, które, zwrócone do niego, wołały nań łagodnym głosem.
— Kto mnie woła?... — rzekł, obudziwszy się zupełnie i podnosząc głowę.
— To my!
— My, Blanka i Róża!
Teraz Gabrjel zarumienił się, gdyż poznał młode dziewice, które uratował.
— Moje siostry powstańcie — rzekł do nich, — klęczy się tylko przed Bogiem...
Usłuchały go i stanęły przy nim, trzymając się za ręce.
— Więc wiecie, jak mam na imię?... — spytał z uśmiechem.
— O! nie zapomniałyśmy.
— A któż wam powiedział?
— Ty...
— Ja?
— Kiedy przyszedłeś do nas od naszej mamy...
— I powiedziałeś nam, że cię do nas posyła i że zawsze będziesz się nami opiekować...
— Ja, moje siostry... — rzekł misjonarz, nie pojmując, co mówiły. — Mylicie się... Dziś po raz pierwszy widzę was...
— A kiedy się nam śniło?
— Tak, tak, przypomnij sobie tylko! widziałeś nas w naszych snach.
— W Niemczech, trzy miesiące temu, po raz pierwszy... Spojrzyj tylko ma nas!
Gabrjel nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, wobec takiej prostoty Róży i Blanki, które prosiły, go, ażeby sobie przypomniał sen, które one miały; potem, coraz bardziej zdziwiony, rzekł:
— W waszych snach!
— Ależ tak, kiedyś nam udzielał tak dobrych rad...
— Potem, kiedyśmy miały zmartwienie... w więzieniu., twoje słowa, które zapamiętałyśmy, pocieszały nas i dodawały nam odwagi.
— Alboż nie ty wyprowadziłeś nas z więzienia w Lipsku, podczas owej czarnej nocy... kiedyśmy cię nie mogły widzieć.
— Ja...
— Któżby inny, jeśli nie ty, przybył na pomoc nam i naszemu staremu przyjacielowi?
— Mówiłyśmy mu, że ty go kochasz, bo i on nas kocha.
— Dlatego dziś, podczas burzy, prawie nic nie bałyśmy się.
— Spodziewałyśmy się ciebie.
— Dziś rano, tak, dziś, moje siostry. Bóg mi użyczył łaski, posyłając mnie wam na ratunek; płynąłem z Ameryki, alem nigdy nie był w Lipsku... Nie ja więc oswobodziłem was z więzienia... Powiedzcie mi, moje siostry, — dodał z miłym uśmiechem, — za kogo mnie macie?
— Za anioła, któregośmy już we śnie widziały i którego matka nasza zesłała nam z nieba, aby nas strzegł.
— Moje kochane siostry, ja jestem tylko zwykłym księdzem... Los zdarzył, że może podobny jestem do anioła, któregoście widziały we śnie i którego inaczej widzieć nie mogłyście... gdyż niema aniołów, których moglibyśmy widzieć....
— Niema widzialnych aniołów, — rzekły dziewice, smętnie na siebie spoglądając.
— Nie, moje kochane siostry, — rzekł Gabrjel, biorąc życzliwe ręce dwóch sióstr, — sny... jak wszystko pochodzą od Boga... a ponieważ wspomnienie matki łączyło się z tym snem... tem droższy..powinien on być wam.
W tej chwili drzwi się otworzyły i pokazał się Dagobert.
Aż dotąd sieroty, zajęte jedynie naiwną myślą, że się opiekuje niemi anioł, nie przypomniały sobie, iż żona Dagoberta przybrała opuszczone dziecię, któremu na imię było Gabrjel i które zostało księdzem misjonarzem.
Jakkolwiek żołnierz upierał się przy swojem, że rana jego była tylko białą raną (jak mówił generał Simon), jednakże starannie opatrzył go miejscowy chirurg; czarna przepaska do połowy zakrywała mu czoło.. Wchodząc do pokoju, mocno się obruszył, widząc, jak nieznajomy poufale trzyma ręce Róży i Blanki. Łatwo wystawić sobie można jego zdziwienie; Dagobert nie wiedział, że misjonarz uratował dziewczęta i jego samego chciał ratować.
Zrana, w czasie burzy, miotany tu i owdzie falami, nadaremno usiłując chwycić się brzegu i wyjść na skałę, żołnierz zaledwie dojrzał Gabrjela w chwili, gdy ten, uratowawszy od śmierci dwie sieroty, chciał także, ale zapóźno, i jemu udzielić pomocy.
Gdy po rozbiciu Dagobert znalazł sieroty w dolnej sali zamku, upadł, jak powiedzieliśmy, zemdlony, z utrudzenia i ze wzruszenia, tudzież z rany; wtedy też nie mógł spostrzec misjonarza.
Weteran marszczyć zaczynał siwe brwi pod czarną przepaską, widząc, jak nieznajomy poufale rozmawia z Różą i Blanką; ale te wnet pobiegły ku niemu, rzuciły mu się w objęcia i okrywać go zaczęły dziecięcemi pieszczotami; gniew jego wkrótce ustał wobec tych dowodów życzliwości, lecz wojak jeszcze ponuro rzucał oczyma na misjonarza, który powstał, tak, że mógł dobrze mu się przyjrzeć.
— A twoja rana? — spytała Róża z uczuciem — powiedz nam, przecież nie jest niebezpieczna?
— Czy boli cię jeszcze? — dodała Blanka.
— Nie, moje dzieci... to chirurg zawiązał mi ten bandaż; ja choć miewałem głowę pokiereszowaną szablą, przecie nigdy się tak nie pieściłem, uważać mnie jeszcze będą za starego pieszczocha; a to tylko biała rana, i mam ochotę...
Żołnierz sięgnął ręką do bandaża.
— Ależ daj pokój, nie ruszaj tego! — rzekła Róża, przytrzymując rękę Dagoberta.
— Czy tobie nie wstyd... w tym wieku być tak niecierpliwym, — dodała Blanka.
— Dóbrze, dobrze! nie łajcie mnie już, zrobię, co chcecie... pozostawię ten bandaż.
Potem, odprowadziwszy siostry do kąta salonu, rzekł im pocichu, spoglądając z ukosa na księdza:
— Cóż to za jeden... co was trzymał za ręce... gdym ja nadszedł... wygląda jakoś na księdza..... Ale widzicie, moje dzieci, trzeba się strzec... gdyż....
— On!! — zawołały Róża i Blanka, zwracając się ku Gabrjelowi, — ależ gdyby nie on... jużbyśmy cię nie mogły teraz ani widzieć, ani ściskać...
— Jakto? — zawołał żołnierz, nagle się prostując i patrząc ma misjonarza.
— To nasz anioł stróż, — rzekła Blanka.
— Gdyby nie on, — rzekła Róża, — zginęłybyśmy dziś zrana podczas rozbicia okrętu.
— On... to on... który..., Dagobert nie mógł mówić więcej.
Z przepełnionem wdzięcznością sercem, ze łzami w oczach, pobiegł do misjonarza i, wyciągając do niego ręce, z niewymowną radością zawołał:
— Panie, tobie winienem życie tych dwojga dzieci.... Wiem, jaki mam dla ciebie obowiązek... nie mówię ci nic więcej... bo w tem się już wszystko zawiera.
Lecz, nagle przypomniawszy sobie, zawołał:
— Ale pozwól no... Czy, kiedym ja usiłował wygramolić się na skałę... aby mnie fale nie uniosły... czy to nie ty... wyciągnąłeś do mnie ręce..., tak... twoje jasne włosy... twoja młodociana twarz... tak, to pewno... to ty... teraz,,,, poznaję cię.
— Na nieszczęście siły mi nie starczyło... i z boleścią widziałem, jak znowu spadłeś w wodę.
— Nie mam nic więcej do powiedzenia ci na podziękowanie... prócz tego, co już powiedziałem, — rzekł Dagobert ze wzruszającą prostotą. — Zachowując mi od śmierci te dzieci, więcej mi wyświadczyłeś, aniżelibyś mnie samemu ocalił życie... Ale jaka odwaga!... jakie serce, — rzekł żołnierz, z zachwytem. — A tak jeszcze młody!... delikatny, jak panienka.
— Jakto! — zawołała z radością Blanka, — nasz Gabrjel i tobie także przybył na ratunek?
— Gabrjel! — rzekł Dagobert, przerywając Blance i zwracając się do księdza: — nazywasz się Gabrjel?
— Tak, panie..
— Gabrjel! — powtarzał raz po raz zdziwiony żołnierz.
— I jesteś księdzem? — dodał.
— Księdzem misji zagranicznej.
— A kto cię wychował? — spytał coraz bardziej zdziwiony żołnierz.
— Zacna, dobra kobieta, którą szanuję, jako najlepszą z matek... gdyż ulitowała się nade mną... opuszczonem dzieckiem, i obchodziła się ze mną, jak z własnym synem...
— Franciszka Baudouin... nieprawdaż?... — rzekł żołnierz, głęboko wzruszony.
— Tak, panie, — odpowiedział Gabrjel, również mocno wzruszony. — Lecz skąd-że wiesz?
— Żona żołnierza? — rzekł Dagobert.
— Tak, uczciwego żołnierza... który, z poświęceniem...
dla swego generała, pędzi teraz życie... daleko od żony... daleko od syna, od mego dobrego brata... bo chlubię się tem, że go tak mogę nazywać!
— Mego Agrykolę... moją żonę... kiedyż ich opuściłeś?..
— Jakto... więc to pan... byłbyś ojcem Agrykoli... A! nie wiedziałem jeszcze, jakie winienem Bogu dzięki! — rzekł Gabrjel, składając ręce.
— A moja żona... a mój syn! — rzekł znowu Dagobert drżącym głosem, — jakże się oni mają? czy masz o nich wiadomości?
— Te, jakie przed trzema miesiącami odebrałem, były jak najpomyślniejsze...
— Nie, to za wiele radości, — zawołał Dagobert, — za wiele...
I weteran więcej już mówić nie mógł; rozczulenie uniemożliwiło mu mowę, upadł na krzesło.
Róża i Blanka wtedy dopiero przypomniały sobie list, dotyczący znalezionego dziecięcia, imieniem Gabrjel, które przybrała żona Dagoberta, i wtedy krzyknęły w uniesieniu:
— Nasz Gabrjel jest twoim Gabrjelem... to ten sam... jakie szczęście, — zawołała Róża.
— Tak, moje kochane dzieci, on jest zarówno wasz, jak mój!
Potem, zwracając się do Gabrjela, żołnierz dodał z wylaniem:
— Daj rękę... daj jeszcze rękę, moje nieustraszone dziecko,... na poczciwość, mówię ci ty... bo mój Agrykola jest bratem twoim...
— Ach! panie... tyle dobroci!...
— Tak, tak... i ty będziesz mi jeszcze dziękował... po tylu dobrodziejstwach, jakie my ci winni jesteśmy?
— A moja przybrana matka, czy wie o waszem przybyciu? — rzekł Gabrjel, aby uniknąć pochwał żołnierza.
— Pisałem do niej pięć miesięcy temu... ale donosiłem, że przybędę sam... dlaczego... później ci to powiem.. Zawsze ona mieszka przy ulicy Brise-Miche? Tam — to urodził się mój Agrykola.
— Tak, zawsze tam mieszka.
— W takim razie odebrała mój list; chciałem pisać do niej z więzienia z Lipska, ale nie mogłem...
— Z więzienia... byłeś pan w więzieniu?
— Tak, przybywam z Niemiec, Elbą i przez Hamburg, i pozostałbym jeszcze dotąd w Lipsku, gdyby mi na pomoc nie przyszedł do więzienia djabeł... ale to dobry djabeł...
— Co chcesz przez to powiedzieć?....
— Ja sam sobie nie mogę wytłumaczyć... Te panienki — i z uśmiechem wskazał Różę i Biankę — mówiły, że to lepiej ode mnie rozumieją, bo zawsze mi powtarzają; anioł przybył nam na ratunek...
— Tak, Dagobercie, to anioł... Mówiłyśmy ci, że on nas ratuje, a ty nie wierzyłeś.
— Gabrjelu... czekam na ciebie... — odezwał się głos, na który misjonarz zadrżał.
Dagobert i sieroty prędko się obejrzały....
Ponury zawył.
Był to Rodin; stał we drzwiach, wiodących na korytarz. Twarz jego była spokojna, obojętna; rzucił szybko przenikliwem okiem na żołnierza i na dwie sieroty.
— Czego ten chce od ciebie? — szeptem zapytał żołnierz.
— Jadę z nim, — odpowiedział z żalem Gabrjel.
Potem, zwracając się do Rodina, dodał:
— Przepraszam, natychmiast będę gotów.
— Jakto! jedziesz? — zawołał Dagobert z nadzwyczajnem zdziwieniem — teraz, kiedyśmy się z sobą tylko co spotkali... o! nie... ja ciebie nie puszczę... tyle ci mam do opowiedzenia.., i tobie mam tyle pytań zadać. Pojedziemy razem... będzie nam wesoło!
— Niepodobna... on jest moim zwierzchnikiem... muszę my być posłusznym.
— Zwierzchnikiem?... A czemu on nie po waszemu ubrany?
— Nie jest obowiązany nosić ubioru duchownego.
— Nb, kiedy nie jest w mundurze... a przecież do aresztu was nie wsadzają... to powiedz mu...
— Proszę wierzyć, że gdybym mógł zostać, anibym myślał o odjeździe.
— Niedarmo twarz jego odrazu mi się nie podobała, — wyrzekł przez zęby Dagobert.
— Kiedy chcesz, to ja mu powiem, że bardzo nas zobowiązałby, gdyby raczył sobie odejść...
— Daj pokój, proszę cię, nie mów nic, bo wszystko byłoby nadaremne, — rzekł Gabrjel, — znam ja moje obowiązki... wola mego przełożonego jest wolą moją. Gdy przybędę do Paryża, odwiedzę cię, jak również moją przybraną matkę, i mego dobrego brata Agrykolę.
— Ha! i ja byłem żołnierzem, i wiem, co to subordynacja, — rzekł Dagobert, — w nieszczęściu trzeba być cierpliwym. A więc pojutrze zobaczymy się... przy ulicy Brise-Miche; ja stanę w Paryżu jutro wieczorem, jak mnie zapewniają, a wyjeżdżamy natychmiast. Ale powiedz mi, więc to i u was, jak widzę, jest karność?
— Tak... wielka i bardzo surowa, — odpowiedział Gabrjel, tłumiąc westchnienie.
— Ha! to... bądź zdrów... wkrótce zobaczymy się. Dzień minie prędko.
— Bądź zdrów... bądź zdrów... — odpowiedział stłumionym głosem misjonarz.
— Bądź zdrów Gabrjelu... — dodały sieroty, wzdychając, ze łzami w oczach.
— Bądźcie zdrowe, moje siostry... — rzekł.
I wyszedł z Rodinem, który wysłuchał każdego słowa z tej całe sceny.
W parę godzin Dagobert i sieroty opuścili zamek, udając się w podróż do Paryża.
Dżalma pozostał w zamku, gdyż, będąc mocno ranny, nie mógł dalej jechać...
Następujące sceny odbywają się w Paryżu, nazajutrz po rozbiciu się okrętów i przybyciu wyratowanych do zamku Cardoville.
Trudno znaleźć coś bardziej odrażającego i ponurego nad widok ulicy Brise-Miche.
Uliczka, nie szersza nad osiem stóp, ciągnie się między dwoma ogromnemi czarnemi, zabłoconemi, poodpadanemi murami, których nadzwyczajna wysokość pozbawia ją światła i czystego powietrza; zaledwie podczas najdłuższych dni w roku słońce może tam rzucić cokolwiek promieni; dlatego, w czasie wilgotnej pory zimowej, zimna i przejmująca mgła zaciemnia ten zaułek.
Była blisko ósma godzina wieczorem; przy bladem świetle latarń, których czerwone światło zaledwie przedzierało się przez mgłę, dwaj mężczyźni, zatrzymawszy się w kącie jednego z ogromnych murów, taką wiedli między sobą rozmowę:
— Zgoda na to, — mówił jeden, — ty pozostaniesz na ulicy dopóty, aż ich zobaczysz wchodzących pod Nr. 5.
— Dobrze, dobrze...
— A gdy zobaczysz ich wchodzących, dla lepszego jeszcze upewnienia, wejdziesz do Franciszki Baudouin...
— Niby dla zapytania o siostrę Bachantki...
— Bardzo dobrze, i postaraj się dokładnie dowiedzieć o jej adresie od garbatej, bo to rzecz bardzo ważna; kobiety tego rodzaju zmieniają mieszkanie, jak ptaki, a już zgubiono jej ślad.
— Bądź spokojny... Postaram się dowiedzieć od garbatej, gdzie mieszka jej siostra.
— A dlatego, żebyś nabrał większej śmiałości, ja będę na ciebie czekał w szynku, naprzeciw klasztoru, i gdy wrócisz, wypijemy po szklance ciepłego wina.
— Tego się nie odmawia; bo dziś wieczorem djabelnie zimno.
I rozeszli się.
Jeden udał się na plac Klasztorny, drugi przeciwnie na koniec ulicy i, prędko znalazłszy dom Nr. 5, którego szukał, zaczął się przed nim przechadzać.
Z odrażającą powierzchownością domu licowało zupełnie jego wnętrze smutne, opustoszałe i nader brudne.
Woda, ściekająca po murach, spływała na ciemne zabłocone schody; na drugiem piętrze leżało na zakręcie, przy wąskich schodach kilka garści słomy, do wycierania nóg; lecz słoma ta już w gnój się zamieniła i powiększyła jeszcze obrzydliwą woń miejsca, gdzie brakło świeżego powietrza, a panowała wszędzie wilgoć i zgnilizna, gdyż kilka otworów w klatce schodów bardzo mało przepuszczało światła.
W tej najludniejszej dzielnicy Paryża domy owe brudne, zimne, niezdrowe, zamieszkane są przeważnie przez klasę wyrobniczą.
Takiem też było mieszkanie, o którem mowa.
Farbiarz zajmował dół; niezdrowe wyziewy z jego warsztatu zwiększały jeszcze szpetność tej rudery.
Drobne gospodarstwa rzemieślnicze, kilku rzemieślników, pracujących w domu, zajmowało wyższe piętra, w jednej izdebce na czwartem piętrze mieściła się Franciszka Baudoin, żona Dagoberta.
Jedna świeca oświetlała to ubogie mieszkanie, składające się z izdebki i alkierza. Agrykola zajmował małą stancyjkę pod dachem.
Stary papier siwego koloru, tu i owdzie rozdarty na rozpadlinach muru, okrywał tę jego część, przy której stało łóżko; małe firanki, zawieszane na żelaznym pręcie, zasłaniały okno; posadzka nie malowana, ale myta, zatrzymała ceglasty kolor; w jednym końcu izby stał piec lany, żelazny, okrągły, a w nim kociołek, w którym gotowano jedzenie; na komodzie, żółto pomalowanej, zwracał uwagę domek w miniaturze, arcydzieło cierpliwości i zręczności Agrykoli Baudoin.
Krucyfiks gipsowy, zawieszony na murze i otoczony kilku gałązkami poświęconego bukszpanu, kilka obrazków świętych, niezgrabnie malowanych, świadczyły o pobożności żony żołnierza; wielka orzechowa szafa, skrzywiona, poczerniała od starości, stała między oknami; stare krzesło z poręczami, obite zielonym utrechckim aksamitem, (pierwszy podarek Agrykoli dla matki), kilka stołków, wyściełanych słomą i stół robotniczy, na którym widać było kilka worków płóciennych, oto było umeblowanie tego mieszkania; w alkierzu stały naczynia i narzędzia kuchenne i gospodarskie.
Jakkolwiek smutne i ubogie było to mieszkanie, przecież pomimo to dostępnem być mogło tylko dla małej liczby zamożniejszych rzemieślników.
Łóżko zasłane było dwoma materacami, białem prześcieradłem i ciepłą kołdrą; w wielkiej szafie znajdowała się bielizna; wreszcie żona Dagoberta sama zajmowała taką izbę, w jakiej liczne rodziny rzemieślników mieszczą się i razem śpią, bardzo szczęśliwe, gdy mają kołdrę lub prześcieradło, nie zastawione w lombardzie.
Franciszka Baudoin, siedząc przy małym żelaznym piecu, który w tej zimnej, wilgotnej porze mało dawał ciepła źle zamkniętej izbie, zajmowała się przyrządzaniem wieczerzy dla swego syna, Agrykoli.
Żona Dagoberta miała około pięćdziesięciu lat; ubrana była w kaftanik z niebieskiego w białe centki perkalu, w spódnicę z pół-merynosu i biały czepek na głowie, pod brodę zawiązany.
Twarz jej, blada, wychudła, odznaczała się rysami regularnemi, wyrażała rezygnację i wielką dobroć. W rzeczy samej trudno było znaleźć lepszą i energiczniejszą kobietę. Bez niczyjej pomocy, dzięki własnej pracy, wychowała nietylko syna, Agrykolę, ale nadto Gabrjela, biedne dziecko, opuszczone, które przybrała za swoje.
Po dwunastu wszakże latach pracy nader ciężkiej, nadwyrężyła sobie zdrowie, wyczerpała siły; ale dzieciom jej niczego nie brakło, odebrały wychowanie, jakie tylko dać mogą dzieciom ludzie prości; Agrykola przyjęty został na naukę do fabryki Franciszka Hardy, a Gabrjel wstąpił do seminarjum, za usilnem wstawieniem się Rodina, który od 1820 r. zawiązał ścisłe stosunki ze spowiednikiem Franciszki Baudoin, nadzwyczaj pobożnej.
Oddawna już osłabione zdrowie Franciszki, a nadewszystko wzrok, zniewalały ją do mimowolnego odpoczynku, gdyż ledwo dwie do trzech godzin dziennie mogła pracować.
Po niejakim czasie Franciszka wstała, sprzątnęła z połowy stołu worki z grubego płótna, i z macierzyńską starannością nakryła stół dla swego syna.
Otworzyła szafę, wzięła z niej mały skórzany woreczek w którym był stary srebrny kubek i lekkie już wskutek zużycia wytarte srebrne nakrycie stołowe. Obtarła, wyczyściła wszystko starannie i położyła przy talerzu syna to srebro, ślubny jeszcze podarek Dagoberta.
Był to u Franciszki najdroższy sprzęt, już to dla wielkiej, w jej przekonaniu wartości, już to jako szacowna dla niej pamiątka; nieraz go oblała gorzkiemi łzami, gdyż w ostatniej potrzebie, z przyczyny choroby lub z braku sposobności do zarobku, zmuszona była zanosić te klejnot do lombardu.
Potem Franciszka wzięła z górnej półki w szafie karafkę z wodą i drugą z winem, postawiła je przy nakryciu syna i wróciła dla doglądania gotowanej wieczerzy.
Lubo Agrykola niebardzo jeszcze spóźniał się z powrotem, jednakże na twarzy Franciszki malował się już niepokój i smutek, a po jej zaczerwienionych oczach widać było, że wiele płakała.
Biedna kobieta, po dręczącej i długiej niepewności, nabyła przekonania, że jej wzrok, oddawna osłabiony, wkrótce nie dozwoli jej pracować, nawet przez trzy godziny dziennie, jak to dotąd czyniła.
Była wyborną szwaczką bielizny, ale w miarę jak jej wzrok słabł, trudniła się coraz grubszem szyciem, a stąd zarobek jej zmniejszał się: nareszcie musiała szyć worki z grubego płótna, których szew wynosił dwanaście stóp; za uszycie takiego worka płacono jej po pięć groszy, a nadto obowiązana była szyć własnemi nićmi. Była to przykra praca, którą mogła ledwie piętnaście groszy dziennie zarobić.
Ktoś zcicha zapukał do drzwi.
Franciszka odpowiedziała:
— Proszę.
Drzwi się otworzyły.
Osoba, która po zapukaniu weszła do żony Dagoberta, była to dziewczyna lat około osiemnastu, niskiego wzrostu i strasznie upośledzona przez naturę; nie była ona w rzeczywistości garbata, ale kibić jej była dziwnie połamana, plecy wypukłe, pierś wklęśnięta, a głowa cofnięta między ramiona; twarz, dosyć kształtna, ściągła, chuda, bardzo blada, dziobata, wyrażała wielką łagodność i głęboki smutek; w błękitnych oczach przebijał rozsądek i dobroć. Dziwacznem zrządzeniem natury, najpiękniejsza kobieta w świecie chlubićby się mogła takiemi długiem, ślicznemi ciemnemi włosami, jak jej, zwiniętemi w wielki warkocz na głowie.
W ręku trzymała starą kobiałkę. Lubo biednie odziana, jednak czystością ubioru, o ile można, pokrywała ubóstwo; choć było zimno, miała na sobie perkalikową sukienkę, koloru trudnego do nazwania, gdyż od częstego prania wypełzł zupełnie.
Na smutnej twarzy biednego dziewczęcia widać było nawyknienie do wszelkiego niedostatku, wszelkich zmartwień i poniżenia; od samego urodzenia pośmiewisko nie przestało jej ścigać; nazywano ją Garbuską, a przezwisko to przylgnęło do niej tak, że nazywali ją tak nietylko szydercy, ale i tacy nawet życzliwi dla niej, jak Franciszka i Agrykola.
Garbuska, bo i my tak ją nadal będziemy nazywać, urodziła się w tym samym domu, w którym żona Dagoberta od dwudziestu lat już mieszkała; dziewczyna wychowała się prawie wespół z Agrykolą i Gabrjelem.
Garbuska miała bardzo piękną siostrę, której matka, wdowa po upadłym kupcu, okazywała ślepe i nierozsądne przywiązanie, gdy jednocześnie córkę upośledzoną od natury traktowała z wyraźną nienawiścią i wzgardą.
Biedaczka przychodziła zwykle z płaczem do Franciszki, która ją pocieszała, zachęcała do cierpliwości i, dla rozrywki, uczyła ją szycia i czytania.
Za przykładem matki, Agrykola i Gabrjel, zamiast naśladować inne dzieci, skore do wyśmiewania i dokuczania Garbusce, kochali ją, wspierali i bronili.
Miała lat piętnaście, a jej siostra Cefiza siedemnaście, gdy umarła ich matka, zostawiając obiedwie w największej nędzy.
Cefiza, sprytna, pojętna i zręczna, lecz z charakteru zupełnie niepodobna do siostry, była jedną z istot żywych, niespokojnych, w których nadto jest życia, które potrzebują otwartego powietrza, ruchu, rozrywek; w gruncie natury może niezła, lecz nierozsądnie popsuta przez matkę.
Z początku Cefiza słuchała mądrych rad Franciszki, nauczyła się szyć i pracowała, jak jej siostra, przez rok; lecz później, nie mogąc dłużej znosić niedostatku, któremu wobec nader małych zarobków, zaradzić nie mogła, gdy, pomimo usilnej pracy, głód i zimno dały się jej we znaki, młoda, piękna, hoża, otoczona zewsząd pokusami, dała im się wreszcie uwieść.
Usłuchała najprzód namów dependenta od adwokata, który ją później porzucił; potem przywiązała się do subjekta kupieckiego, którego, nauczona przykładem poprzednika, ona znów porzuciła; potem serce swe oddawała kolejno różnym ludziom.
Słowem, tak przebierając i zmieniając, Cefiza we dwa lata stała się bożyszczem studentów, dependentów i kupczyków, zyskała taką wziętość na balach zarogatkowych swoją śmiałością, prawdziwie oryginalnym dowcipem, niepohamowaną żądzą uciech, a nadewszystko burzliwą wesołością, iż otrzymała przezwisko Bachantka, na które zasługiwała ze wszystkich względów.
Biedna Garbuska rzadko już odtąd słyszała o siostrze, lecz żałowała jej zawsze i sama nie przestawała pracować usilnie. Szyła grube koszule dla prostych ludzi i dla wojska, zarabiając po trzy franki od tuzina, a, pracując po dwanaście do czternastu godzin dziennie, ledwie zdołała uszyć czternaście do szesnastu koszul na tydzień.
Za tyle roboty dostawała co tydzień przeciętnie po cztery franki.
Żyła tylko chlebem i jarzynami; dla oszczędzenia węgli, przyrządzała sobie najwyżej dwa lub trzy razy na tydzień zupę z jarzyn na ciepło, w inne zaś dni jadła ją na zimno. Pomimo takiej oszczędności, na jedzenie, świece, nici, igły, wydawała trzy franki dziewięć centymów na tydzień.
Dzięki rzadko zdarzającemu się szczęściu, położenie tej dziewczyny było wyjątkowe, Agrykola, aby nie obrażać jej wielkiej drażliwości, porozumiał się z odźwiernym, a ten najmował dziewczynie za dwanaście franków rocznie mały alkierzyk, pod dachem, gdzie ledwie pomieścić się mogło łóżko, stołek i stolik.
Agrykola za lokal ten płacił osiemnaście franków dla uzupełnienia trzydziestu franków rzeczywistej ceny komornego za alkierzyk, pozostało więc dziewczynie około jednego franka siedemdziesiąt centymów miesięcznie na odzież i inne potrzeby.
Garbuska zatem była nierównie szczęśliwsza od wielu innych robotnic.
Są szwaczki, które, nie mając ani mieszkania, ani familji, kupują sobie kawałek chleba i trochę kartofli lub innych jarzyn, i za zapłatę dwóch lub trzech centymów za noc, śpią w jednem łóżku, po dwie w izbie, gdzie stoi zwykle po pięć lub sześć łóżek, z których kilka częstokroć zajmują mężczyźni. Tak więc nieszczęśliwa dziewczyna, uczciwa i skromna, musi sypiać w jednej izbie z mężczyznami. Inaczej niepodobna... na własny lokal potrzeba najmniej trzydziestu lub czterdziestu franków. A jakże zebrać, jak oszczędzić tę kwotę przy czterech lub nawet pięciu frankach tygodniowego zarobku? Przy takiem wspólnem pomieszkaniu powoli zaciera się instynkt wstydliwości; to uczucie wrodzonego wstydu, które jedynie może je bronić od rozpusty, słabnie. Dalsze następstwa łatwo odgadnąć.
I gdzież podobna panuje nędza między klasą robotniczą? W Paryżu!
A gdy zabraknie roboty dzień, dwa, trzy?
A gdy przypadnie choroba? choroba, którą sprowadza niedostatek pożywienia lub niezdrowe mieszkanie... Cóż wtedy? Strach pomyśleć!
Biedna Garbuska, pomimo dobrodziejstw, które, o czem nie wiedziała, winna była wspaniałomyślności Agrykoli, żyła jednak bardzo biednie; zdrowie jej, słabe z natury, bardzo już nadwątliło się takim niedostatkiem. Skutkiem wszakże wielkiej delikatności, lubo nie wiedziała, że Agrykola czyni dla niej ofiarę, utrzymywała, że zarabia więcej, aniżeli w istocie zarabiała, ażeby właśnie uniknąć pomocy, która byłaby dla niej dwakroć przykrzejszą.
Rzecz bardzo rzadka, w ciele tak niekształtnem kryła się zacna, szlachetna dusza i umysł wzniosły, nawet poetyczny; dodajmy, iż te zalety zawdzięczała Agrykoli Baudoin, z którym się wychowała, i w którym poetyczny instynkt objawiał się sam przez się, z natury.
Biedna dziewczyna była najpierwszą powiernicą prób poetyckich młodego kowala; a gdy się jej zwierzał, jaką mu sprawiały uciechę, jaką dla niego były rozrywką, po ciężkiej całodziennej pracy marzenia poetyckie, biedna wyrobnica, obdarzona z natury zdolnościami, uczuła również, że tego rodzaju rozrywka byłaby dla miej ulgą w jej poniżeniu i samotności.
Pewnego dnia ku wielkiemu zdziwieniu Agrykoli, który jej przeczytał wiersze, poczciwa Garbuska zarumieniła się, coć wyrzekła niezrozumiałego — i nawzajem zwierzyła mu się ze swoją poezją.
Zapewne brakowało tym wierszom rytmu i harmonji, ale były one nacechowane prostotą, tkliwe, jak żal bez goryczy, powierzony sercu przyjaciela.
Od owego dnia naradzała się wspólnie z Agrykolą i zachęcali się nawzajem; lecz prócz niego, nikt z ludzi nie wiedział o poetyckich próbach Garbuski, która zresztą, z przyczyny lękliwości, uchodziła za głupią.
Widać było, że dusza tej nieszczęśliwej była wzniosła i piękna, gdyż w jej nieznanych nikomu pieśniach nie było ani jednego wyrazu gniewu lub nienawiści przeciw nieszczęsnemu losowi, którego była ofiarą; brzmiał tylko żal smętny, ale miły, żal bez nadzieji, ale spokojny, cierpliwy, wyrazy nieskończonej tkliwości, chrześcijańskiego współczucia, ognistej dążności ku wszystkiemu, co jest szlachetne i piękne, wyrazy anielskiej miłości dla wszystkich biednych skazanych, jak ona, na dźwiganie dwojakiego brzemienia brzydoty i nędzy.
A nawet w wierszach tych często objawiał się naiwny i szczery podziw dla piękności, i zawsze bez zawiści, bez goryczy; Garbuska podziwiała piękność, jak się podziwia słońce....
Niestety!... wiele było wierszy Garbuski, o których Agrykola nie wiedział wcale i o których nie miał nigdy się dowiedzieć.
Młody kowal, nie będąc pięknym, miał jednakże twarz męską, prawą, był zarówno dobry, jak dzielny, posiadał serce szlachetne, ogniste, umysł niepospolity, wesołość łagodną i szczerą.
Młoda dziewczyna, razem z nim wychowana, kochała go tak, jak kochać może nieszczęśliwa istota, upośledzona od natury, która, z obawy pośmiewiska, zmuszona jest taić miłość w głębi swego serca....
Zniewolona do tej powściągliwości, do tego ukrywania, Garbuska nie unikała takiej miłości.
Poco? któżby się o niej mógł kiedy dowiedzieć? Jej braterskie przywiązanie ku Agrykoli, dostatecznie tłomaczyło jej zajmowanie się nim; syn zaś Dagoberta nawet nie domyślał się namiętnej miłości Garbuski ku niemu.
Taką to była młoda, ubogo ubrana dziewczyna, która weszła do izdebki, gdzie Franciszka zajmowała się przyrządzaniem wieczerzy dla syna.
— To ty, moja biedna, — rzekła, — nie widziałam cię rano; czy byłaś słaba?... Chodźże do mnie, niech cię pocałuję.
Dziewczyna pocałowała matkę Agrykoli i odpowiedziała:
— Miałam bardzo pilną robotę, proszę pani, i nie chciałam stracić ani chwili czasu, dopiero com ją skończyła... Pójdę teraz po węgle, czy nie potrzebuje pani czego?
— Nie, — moje dziecko... dziękuję ci.. ale jestem bardzo niespokojna... Już wpół do dziesiątej... Agrykola jeszcze nie przyszedł...
Poczem dodała z westchnieniem:
— On się zamęczy tą pracą dla mnie! Ach! nieszczęśliwa jestem, moja Garbusko... zupełnie straciłam wzrok... ledwie kwadrans mogę patrzeć... a już potem nie widzę nic a nic... nawet tych worków nie mogę szyć... Być ciężarem synowi... to mnie okropnie martwi....
— Ach! pani Franciszko, gdyby to Agrykola usłyszał.
— Ja wiem, kochane dziecko, on o mnie tylko myśli... i to jeszcze bardziej mnie martwi... zwłaszcza gdy pomyślę, że aby mnie nie opuścić, wyrzeka się przyjemności, które mają wszyscy jego towarzysze u pana Hardy, tego zacnego pana. Zamiast mieszkać tu, w tej brudnej izbie, mógłby mieć, jak inni robotnicy, małym kosztem piękną stancję, widną, dobrze opaloną w zimie, z czystem powietrzem w lecie, z widokiem na ogród, on, co tak lubi drzewa; nie mówię już nic o tem, że ma tak daleko do warsztatu, który jest za Paryżem, a to dla niego wielkie utrudzenie tak daleko chodzić...
— Lecz zapomina o tych trudach, gdy pocałuje matkę, a przy tem tak przywiązana jesteś do tego domu, gdzie się on urodził. Zresztą pan Hardy oświadczył pani, że ją pomieści w Pelssy, w gmachu rzemieślniczym razem z Agrykolą.
— Tak, moje dziecko, lecz musiałabym opuścić moją parafję... a tegobym nie mogła.
— A! już idzie... słyszę go, — rzekła Garbuska zarumieniona.
Istotnie śpiew męski, wesoły dał się słyszeć na schodach.
Poeta-kowal był młodzieńcem około dwudziestu czterech lat. Zwinny, silny, miał oczy i włosy czarne, nos orli, oblicze śmiałe, wyraziste, otwarte. Tem bardziej podobny był do swego ojca Dagoberta, że według ówczesnej mody, nosił duże czarne wąsy, brodę ostro przystrzyżoną tak, że ledwie mu zakrywała podbródek. Zresztą twarz miał ogoloną aż do skroni; spodnie z oliwkowego pół-aksamitu, błękitną bluzę, dymem kowalskim zasmoloną, od niechcenia zawiązaną chustkę na szyi, sukienną, z małym daszkiem czapkę na głowie. Taki był ubiór Agrykoli; w ręku trzymał wspaniały kwiat wielki ciemno-purpurowy, ze srebrno-białą szypułką.
— Dobry wieczór, kochana matko... — rzekł wchodząc i zbliżając się zaraz dla ucałowania matki potem, przyjacielsko skinąwszy głową młodej dziewczynie, dodał: — dobry wieczór Garbuseczko.
— Zdaje mi się, że dziś bardzo się spóźniłeś, moje dziecko, — odezwała się Franciszka, idąc do małego rondelka, w którym mieściła się skromna wieczerza syna, — zaczynałam już być niespokojna...
— O mnie, matko, byłaś niespokojna... czy o moją wieczerzę... — odrzekł wesoło Agrykola, — że też mama zawsze niespokojna, skoro tylko zrobi dla mnie wieczerzę, i boi się, ażeby jedzenie, dłużej stojąc, nie stało się mniej smacznem... O! jaka z ciebie łakotnisia, moja mamo...
I, mówiąc to, kowal chciał jeszcze raz pocałować matkę.
— No dosyć już... jeszcze mi rynkę wywrócisz...
— O! tego nie zrobię, moja mamo, taki zapach... Pozwól, mamo, zobaczyć, co tam jest.
— Zaczekaj, później zobaczysz...
— założyłbym się, że to kartofle ze słoniną, które tak lubię.
— A sobota! zapomniałeś, czy co! — odrzekła Franciszka tonem łagodnej nagany.
— A prawda! — rzekł Agrykola, — ale i ja przypomniałem sobie — dodał — i oto, moja matko, mój tygodniowy zarobek.
— Dziękuję ci, moje dziecko, włóż go do szafy.
— Dobrze, mamo.
— Ach, co ja widzę! — rzekła nagle młoda wyrobnica w chwili, kiedy Agrykola niósł do szafy pieniądze, — jakiż to piękny kwiat masz w ręce, Agrykolo, nigdy podobnego nie widziałam, i to jeszcze wśród zimy... Czy widzicie, pani Franciszko?
— O! mamo — odezwał się Agrykola, przystępując do matki, dla pokazania jej kwiatu. — Obacz, mamo, powąchaj, jaki zapach... bo pachnie, jak wanilja z kwiatem pomarańczowym.
— Prawda, moje dziecko, o! jak pachnie, i jak piękny — rzekła Franciszka, składając ręce z podziwu.
— Skąd-że go wziąłeś?
— Ja wziąłem, moja matko? — odrzekł Agrykola ze śmiechem. — Alboż to można znaleźć coś podobnego, idąc od rogatki Maine na ulicę Brie-Miche?
— No, to któż ci go dał? — spytała Garbuska, równie ciekawa, jak Franciszka.
— Aha! ja wiem, że ciekawe jesteście dowiedzieć się... ano, więc powiem... to zarazem dowiecie się, dlaczego wracam tak późno... bo jeszcze inna rzecz zatrzymała mnie: o! to prawdziwy wieczór przygód...
Wracałem spiesznym krokiem i byłem już na początku ulicy Babilońskiej, aż wtem słyszę szczekanie małego pieska; jeszcze było dość widno... patrzę... a tu śliczna, jak tylko wystawić sobie można, suczka, wielkości pięści, czarna, uszki i sierść długa aż do ziemi.
— Pewnie się zabłąkała — wtrąciła Franciszka.
— Nieinaczej. Biorę więc biedną psinę, a ta zaczyna mnie lizać po ręku; na szyi miała czerwoną wstążkę, związaną w dużą kokardę; z tego nie mogłem dowiedzieć się o nazwisku jej pana; patrzę pod wstążkę aż tu mała obróżka z łańcuszków złotych czy pozłacanych, z małą blaszką... dobywam z zapalniczki zapałkę; zapalam i wyczytałem: Lutyna — należy do panny Adrjanny Cardoville, przy ulicy Babilońskiej Nir. 7.
— A właśnie znajdowałeś się na tej ulicy — zauważyła Garbuska.
— Słusznie; biorę więc pieska pod pachę, szukam, gdzieby to być mogło, idę obok muru ogrodowego — długi bez końca — i nareszcie przychodzę do bramy małego pawilonu, który zapewne należy do wielkiego pałacu na drugim końcu parku, bo ogród podobny był do parku... patrzę się w górę, spostrzegam Nr. 7, świeżo namalowany nad furtką; dzwonię; po chwili otwierają mi... Odtąd już z pewnością... uwierzyć mi nie zechcecie.
— A dlaczegóżby, mój kochany?
— Bo będzie się wam zdawało, że opowiadam historję o czarach... Tak, dotąd... jeszcze stoi mi przed oczyma wszystko, com widział... a zdaje się, że coś podobnego mogłem widzieć tylko we śnie.
— Słuchamy więc, co to było — podchwyciła matka, tak zaciekawiona, iż nie spostrzegła, że wieczerza syna zaczynała się w rynce przypalać.
— Najprzód — mówił dalej kowal, śmiejąc się z wielkiej ciekawości, jaką obudził — otwiera mi młoda panna; piękna, ale tak piękna, tak zalotnie, tak ładnie ubrana, iż rzekłby kto, że to śliczny portret z dawnych czasów! Jeszcze słowa nie wymówiłem, a ona już zawołała: „Ach, panie! to Lutyna; znalazłeś ją pan i przynosisz, jakże ucieszy się panna Adrjanna! Chodźże pan, natychmiast chodź pan; żałowałaby, gdyby nie mogła sama panu podziękować“.
I, nie dając mi czasu do odpowiedzi, ta panna dała mi znak, abym szedł za nią.. Ach, moja matko, byłoby mi trudno opowiedzieć ci dokładnie wszystko, com widział, przechodzę przez mały, nawpół oświetlony salon, jaki tam był zapach! Młoda panna szła bardzo prędko; otwierają się drzwi.
Ach! tu wcale co innego!... Wtedy taki uderzył mnie blask, iż tylko przypominam sobie teraz migotanie złota, światła, kryształów i kwiatów, a w pośród tego blasku młoda panna, tak piękna, ach! taka piękna, jak tylko sobie wystawić można: miała włosy rude, albo raczej świecące, jak złoto... Było to przecudnie; jak żyję, nie widziałem podobnych włosów!... A przytem czarne oczy, usta różowe, śnieżna białość, otóż wszystko, co pamiętam... bo powtarzam wam jeszcze, byłem tak osłupiały, tak uderzony blaskiem, iż widziałem wszystko jak przez mgłę...
— Proszę pani — odezwała się młoda dziewczyna, — a ja nigdybym nie uwierzył, że to pokojówka, tak wytwornie była ubrana, — Lutyna jest, ten pan znalazł ją i przynosi.
— Ach! panie — wyrzekła do mnie słodkim głosem ta pani ze złotemi włosami — jakże panu mam podziękować?... Niezmiernie przywiązana jestem do Lutyny..
Potem, sądząc pewno po mym ubiorze, że może powinna inaczej podziękować mi, aniżeli słowami, wzięła mały jedwabny woreczek, przy niej leżący, i powiedziała:
— Przyznać muszę, że pan zadałeś sobie wiele fatygi przynosząc mi Lutynę; straciłeś pan może czas dla siebie drogi... pozwól więc — i podała woreczek.
— Ach! Agrykolo — rzekła smętnie Garbuska, — jak się nie wstydziła! Jak można kogo tak krzywdzić!
— Czekaj tylko końca... a przebaczysz tej pani.. Widząc pewno po mojej minie, że ofiarowanie woreczka z pieniędzmi obraziło mnie do żywego, wzięła z przepysznego porcelanowego wazonu, przy niej stojącego, śliczny kwiat i, zwracając się do mnie z wdziękiem i uprzejmą dobrocią, z której domyślać się było można, iż żałowała, że mnie obraziła, rzekła mi:
— Przynajmniej pan zechcesz przyjąć ten kwiat...
— Słusznie mówisz, Agrykolo — odrzekła Garbuska melancholijnym głosem, — trudno lepiej naprawić błąd, mimowolnie popełniony.
— Ta panna — wtrąciła Franciszka, obcierając oczy — odgadła mego Agrykolę.
— Nieprawdaż, kochana matko? Lecz w chwili, kiedy brałem kwiat, nie śmiąc podnieść oczu, bo chociaż nie jestem bojaźliwy, panna ta, obok dobroci, miała w sobie coś takiego, co we mnie wzbudzało uszanowanie, drzwi się otworzyły i inna, także piękna, młoda panna, brunetka, dziwnie a wytwornie ubrana, odezwała się do rudowłosej:
— Proszę pani, on tam jest...
Ta natychmiast wstała i rzekła do mnie:
— Przepraszam pana, nie zapomnę nigdy, żem mu winna przyjemną chwilę... Chciej pan w każdej okoliczności pamiętać o moim adresie i mojem imieniu, jestem Adrjanna Cardoville.
Potem znikła.
Ja nie mogłem znaleźć słowa, żeby jej odpowiedzieć; młoda panna odprowadziła mnie i ślicznie mi się ukłoniła w bramie.
Wyszedłem na ulicę Babilońską tak olśniony, tak, mówię wam, zdziwiony, jakgdybym wyszedł z zaczarowanego pałacu...
— Ach! to prawda, moje dziecko, to tak, jak w czarodziejskich powieściach, nieprawdaż, Garbusko?
— O tak, pani Franciszko — odrzekła biedna dziewczyna z roztargnieniem i zamyślona, czego nie spostrzegał Agrykola.
— Najbardziej zaś wzruszyło mnie to — dodał tenże — iż ta panna, choć bardzo uradowana odzyskaniem swego pieska, wcale z tego powodu nie zapominała o mnie, jakby, to uczyniły inne, nie zajmowała się nim w mojej obecności; dowodzi to, że ma dobre serce i jest delikatna, nieprawdaż, Garbusko? W końcu, uważam tę pannę za tak dobrą, tak szlachetną, iż w żadnej okoliczności nie wahałbym się udać do niej...
— Tak... słusznie mówisz — odpowiedziała Garbuska, coraz bardziej roztargniona.
Biedna dziewczyna mocno się zmartwiła... nie czuła ona żadnej zawiści, żadnej zazdrości względem nieznanej młodej panny, która swoją pięknością, bogactwem, delikatnem obejściem, należała do sfery wysokiej i świetnej. Lecz jednocześnie biedaczka czuła bardziej niż kiedykolwiek ciężar swej szpetności i nędzy.
A jednakże tak pokorna i spokojna była rezygnacja tej szlachetnej istoty, że chyba to tylko obrażać ją mogło w Adrjannie Cardoville, że ofiarowała Agrykoli pieniądze, lecz uprzejmy sposób naprawienia tego uchybienia głęboko wzruszył Garbuskę.
Bądź co bądź serce jej się ściskało. Nie mogła powściągnąć łez, patrząc na przepyszny, pachnący kwiat, który dany miłą ręką tak szacownym musiał być dla Agrykoli.
— Teraz, kochana matko — odezwał się z uśmiechem kowal, nie spostrzegając przykrego wzruszenia Garbuski — skorom powiedział jedną historję... powiem i drugą, która także była przyczyną mego opóźnienia... Wchodząc do domu, spotkałem na dole farbiarza, z rękoma ślicznie ufarbowanemi na zielono; zatrzymawszy mnie, rzekł mi z miną przestraszoną, że widział dość porządnie ubranego człowieka, włóczącego się tu około domu, jakgdyby coś podsłuchiwał i śledził...
— A i cóż ci to szkodzi, ojcze Loriot? — odrzekłem mu. — Czy się boisz, aby ci nie wykradł sekretu przyrządzania tak pięknego zielonego koloru, z którego zrobiłeś sobie takie wykwintne rękawiczki aż po łokcie?
— Ależ bo czego ten człowiek chce tu, Agrykolo? — zapytała Franciszka.
— Na poczciwość, nic nie wiem, kochana matko, i wcale mnie to nie obchodzi, powiedziałem ojcu Loriot, zapamiętałemu gadule, aby wrócił do swego sklepu, gdyż, czy kto będzie go podsłuchiwał, czy nie, tyle jemu, co mnie z tego przyjdzie.
Agrykola, mówiąc to, wstał, aby schować swój własny woreczek z pieniędzmi w środkowej szufladce szafy.
W chwili, kiedy Franciszka stawiała rynkę z jadłem na rogu stołu, Garbuska ocknąwszy się z zamyślenia, nalała na miskę wody i podała młodemu kowalowi, mówiąc dźwięcznym, nieśmiałym głosem:
— Agrykolo, do umycia rąk.
— Dziękuję, moja Garbusko... jesteś bardzo uprzejmą.
I głosem, pełnym wdzięcznej prostoty, dodał:
— Oto mój piękny kwiat za twoją przysługę...
— Oddajesz mi go!... — zawołała wyrobnica zmienianym głosem, a żywy rumieniec okrył jej bladą twarz. — Oddajesz mi ten przepyszny kwiat... który ci dała tak piękna, dobra, bogata i uprzejma panna?...
I zdziwiona Garbuska raz jeszcze powtórzyła:
— Oddajesz mi ten kwiat?!
— A cóż chcesz, abym z nim zrobił.. żebym go do piersi sobie przypiął, lub w szpilkę oprawił, co? — podchwycił Agrykola ze śmiechem. — Prawda, że bardzo mnie wzruszył sposób, w jaki mi ta ładna panna podziękowała. Mocno jestem z tego kontent, żem znalazł jej ulubioną małą suczkę, ale jestem również bardzo szczęśliwy, że ci mogę dać ten kwiat, kiedy ci się podobał... Widzisz, że dobry był dzień dzisiejszy.
I to mówiąc, kiedy Garbuska brała kwiat, drżąc z radości i zdziwienia, młody kowal mył ręce, zaczernione w kuźni przy robocie. Potem, widząc wodę czarną, jak atrament, pokazał ją Garbusce, mówiąc:
— Będziemy mieli tani atrament do naszych bazgranin. Wczoraj skończyłem wiersze, z których niebardzo jestem kontent; przeczytam ci je.
Rozmawiając tak, Agrykola obtarł ręce o bluzę z przodu, a Garbuska, postawiwszy kubek na komodę, włożyła w niego kwiat.
— Nie możesz-to mówić, ażebym ci dała ręcznik? — odezwała się matka do syna, wzruszając ramionami, — a nie obcierać ręce o bluzę!
— Napaliła się ona cały dzień... nic to nie szkodzi, że się teraz trochę ochłodzi. Ale, kochana matko, wiesz, że ja nie chcę ci być nieposłusznym i jeżeli chcesz się przekonać...
Za całą odpowiedź, matka objęła rękami głowę syna, popatrzyła na niego przez chwilę z uczuciem dumy macierzyńskiej i serdecznie pocałowała go kilka razy w czoło.
— Siadaj-że... nastoisz się cały dzień w kuźni... a już też późno. Masz twoje krzesełko.
— O! jak widzę, cały wieczór będziemy się spierali; ty weź je, matko; dobrze mi będzie i na stołku...
— Wcale nie, trzeba przynajmniej, ażebyś wypoczął po tak ciężkiej pracy.
— Ach! co tu korowodów, moja kochana Garbusko... — rzekł wesoło Agrykola, siadając, — ależ mi wybornie w twojem krześle...
Franciszka Baudoin, Stojąc przy stole, krajała dla niego chleb, z drugiej strony stołu Garbuska, wziąwszy butelkę, nalała mu do srebrnego kubka.
W posługach tych dwóch dobrych kobiet widać było coś tkliwego dla tego, którego obiedwie kochały tak czule.
— Nie chcesz jeść ze mną? — odezwał się Agrykola do Garbuski.
— Dziękuję ci — odrzekła szwaczka, spuszczając oczy, — dopiero co jadłam.
— Ja też mówiłem ci tylko dla formy, gdyż wiem, że za nic w świecie nie jadłabyś ze mną... Zupełnie tak, jak moja matka, która sama tylko lubi jeść... a żałując sobie, krzywdzi się sama, a ja tego nie mogę widzieć...
— Ależ nie, moje dziecko, mało jadam, bo to dla mnie zdrowiej... i również dla zdrowia jadam wcześniej... A cóż, czy ci smakuje?
— Wybornie... to stokfisz... z rzepą... a ja przepadam za stokfiszem; urodziłem się doprawdy na rybaka z Nowej-Ziemi i tylko przez omyłkę zostałem kowalem.
W rzeczywistości dobry ten syn po ciężkiej pracy wcale nie uważał za stosowny posiłek z tego ckliwego przysmaku, który nawet przypalił się nieco podczas jego opowiadania historji o piesku, lecz dla zadowolenia matki, bynajmniej nie dał poznać po sobie, że mu ryba nie smakuje.
Poczciwa kobieta dodała więc z ukontentowaniem:
— Zaraz widać, jak ci ta potrawka smakuje... zrobię ci ją jeszcze w przyszły piątek i sobotę.
— Bardzo dziękuję kochanej mamie... tylko proszę, aby jej przez dwa dni zrzędu nie robiła, gdyż sprzykrzyćby mi się mogła.
— A! prawdę mówisz. A teraz pomyślmy, co będziemy robili jutro, w niedzielę.
— Będziemy się bawili; od kilku dni uważam, że ty, kochana matko, smucisz się czegoś... a ja nie znam powodu... Zdaje mi się, że matka chyba nie jest ze minie zadowolona.
— Co! z ciebie?... moje dziecko... z ciebie... ty jesteś wzorem...
— Dobrze! dobrze!... Skoro tak, musisz dowieść mi, matko, żeś ze mnie kontenta, zabawimy się razem trochę, a może także i pani raczy mam towarzyszyć, jak ostatnim razem — rzekł Agrykola, kłaniając się Garbusce.
Ta zarumieniła się i spuściła oczy; twarz jej przybrała wyraz smutku i nic nie odpowiedziała.
— Moje dziecko, ty wiesz, że przez cały dzień modlę się — odpowiedziała synowi matka.
— Wybornie, to przynajmniej w wieczór?... Nie będę namawiał matkę, ażeby szła do teatru, ale powiadają, że jakieś tam przedziwne pokazują sztuki.
— Dziękuję ci.. mój kochany, zawsze to pewien rodzaj widowiska...
— Nie, kochana matko, przesadza ten, kto to mówi.
— Moje dziecko, alboż ja przeszkadzam robić innym, co im się podoba?
— To prawda.., przebacz mi, matko, a więc, jeżeli będzie pogoda, pójdziemy przejść się na bulwary z naszą Garbuską, wszak to już blisko trzy miesiące, jak z nami nie chodziła... a bez nas... nigdzie nie wychodzi.
— Nie, przejdź się sam, moje dziecko... użyj przynajmniej niedzieli.
— No, moja Garbusko, dopomóż mi namówić matkę.
— Wiesz, Agrykolo — odrzekła Garbuska, rumieniąc się i spuszczając oczy — wiesz, żem już wychodzić nie powinna... z tobą, i z twoją matką...
— A dlaczegóż to? Czy mógłbym spytać o przyczynę? — podchwycił wesoło Agrykola.
Dziewczyna smętnie uśmiechnęła się i odpowiedziła mu.
— Dlatego, że nie chcę już narażać cię na przykrości z mego powodu...
— O!... daruj... daruj — rzekł kowal, z szczerym żalem i uderzył się w czoło.
Odmowa Garbuski miała następujący powód: Czasami, bardzo rzadko, (była bowiem zawsze bardzo trwożliwa) biedna dziewczyna chodziła na spacer z Agrykolą i jego matką; dla szwaczki była to rzadka uroczystość; wiele ona musiała nie spać nocy, wiele pościć dni, aby sobie sprawić jaki taki czepeczek, jaką taką chusteczkę, aby nie zrobić wstydu Agrykoli i jego matce; przechadzki, odbywane z tym, którego potajemnie ubóstwiała, były dla niej jedyną radością.
Podczas ostatniego spaceru jakiś mężczyzna, rubaszny, prostak, grubjanin tak ją potrącił łokciem, iż biedna dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku bólu... Na krzyk ten brutal odpowiedział...
— Dobrze ci tak, Garbusie!
Agrykola, jak ojciec, obdarzony był ową cierpliwą dobrocią, jaką siła i śmiałość nadają ludziom uczciwym i szlachetnego serca; ale gwałtowny był, gdy chodziło o ukaranie nikczemnej zniewagi.
Oburzony złośliwością i grubjaństwem przechodnia Agrykola puścił rękę matki, a zwróciwszy się do napastnika, takiegoż jak on wieku, wzrostu i siły, wymierzył mu dwa potężne policzki.
Grubjanin chciał mu oddać, lecz Agrykola raz jeszcze uderzył go w twarz, ku wielkiemu zadowoleniu obecnego tłumu. Przeciwnik uciekł wykrzyczany i wygwizdany.
O tym przypadku wspomniała Garbuska, mówiąc, że nie chce wychodzić z Agrykolą aby go nie narazić na nieprzyjemności.
Łatwo pojąć, jak przykro było kowalowi, że mimowoli przypomniał to zajście... niestety! boleśniejszem jeszcze było to dla Garbuski, niż przypuścić mógłby Agrykola, bo dziewczyna namiętnie go kochała... a dzięki ułomności stała się powodem kłótni.
Pomimo wielkiej siły i odwagi, Agrykola tkliwy był, jak dziecko; gdy pomyślał jak to wspomnienie przykrem być musiało dla młodej dziewczyny, łzy stanęły mu w oczach i, podając rękę, rzekł do niej:
— Daruj mi moje głupstwo, pocałuj mnie, jeżeli się nie gniewasz...
I dwa razy ucałował blade, wychudłe policzki Garbuski.
Na to serdeczne przeproszenie, usta młodej dziewczyny zbielały, a biedne jej serce bić zaczęło tak mocno, iż musiała oprzeć się o róg stołu, ażeby nie upaść.
— Więc przebaczasz mi, nieprawdaż?.. — zapytał ją Agrykola.
— Tak, tak, — odrzekła, usiłując przezwyciężyć wzruszenie, — ale przebacz mi także moją słabość... gdyż na wspomnienie owego wypadku słabo mi się zrobiło... tak się o ciebie zlękłam... bo gdyby się tłum był za nim ujął....
— Ach! dla Boga!... — rzekła Franciszka, bezwiednie śpiesząc na pomoc Garbusce, — i ja nigdy w życiu tak się nie przestraszyłam.
— O! jeżeli o to... moja matko, — odezwał się Agrykola, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, niemiły dla niego i dla szwaczki, — ty, matko, będąc żoną żołnierza... grenadjera Napoleońskiego... wcale nie jesteś mężna... O! mój dobry ojciec! Myśleć o tem nie śmiem, że on wkrótce przybędzie; głowę tracę, skoro o tem sobie przypomnę.
— Wkrótce przybędzie?... Bóg wie!... już od czterech miesięcy nie odebraliśmy listu.
— Ale w ostatnim, który podyktował komuś, gdyż, jak nam mówił z właściwą mu żołnierską otwartością, czyta dosyć dobrze, ale kiedy idzie o pisanie, to rzecz wcale inna; w tym liście mówił nam, abyśmy byli spokojni, że przybędzie do Paryża przy końcu stycznia; a na trzy lub cztery dni wprzód da nam wiadomość, przez którą przybędzie rogatkę, abym mógł wyjść na jego spotkanie.
— To prawda, moje dziecię... a tymczasem już luty i nic jeszcze nie słychać.
— Tem prędzej spodziewać się go możemy, a nawet nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie w tym czasie przybył także Gabrjel... Tak mi się każe spodziewać jego ostatni list z Ameryki. Coby to było za szczęście... moja matko, gdyby się cała rodzina zebrała!
— Bóg-by to dał, moje dziecko!... byłby to szczęśliwy dzień dla mnie...
— I wierz mi, matko, że ten dzień niezadługo nastąpi, a gdy przybędzie mój ojciec... nie chcę innych nowin... bo to będzie najlepsza nowina.
— Czy ty pamiętasz ojca, Agrykolo? — spytała Garbuska.
— Prawdę mówiąc, najlepiej pamiętam jego wielką kudłatą czapkę i wąsy, których się okropnie bałem. Podobała mi się tylko czerwona wstążka na białych wyłogach munduru i błyszcząca rękojeść szabli, nieprawdaż, matko?... Ale cóż ci to, matko?... płaczesz...
— A! biedny Baudoin... ile on musiał wycierpieć, od czasu, jak się z nami rozłączył... w jego wieku, lat przeszło sześćdziesiąt... Ach! moje kochane dziecko.... serce mi pęka, kiedy pomyślę.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł Agrykola.
Lecz osoba, która zapukała, zamiast wejść, uchyliła tylko drzwi, i widać było jej zielono ufarbowaną rękę, dającą jakieś znaki kowalowi.
— Widzicie, to ojciec Loriot... wzór farbiarzy przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, — rzekł wesoło Agrykola, — proszę, proszę bez ceremonji, ojcze Loriot..
— Niepodobna, mój przyjacielu, od stóp do głowy zafarbowany jestem... zafarbowałbym na zielono pani Franciszce całą podłogę.
— Tem lepiej, będzie wyglądała, jak murawa, a ja bardzo lubię wieś.
— Bez żartów, Agrykolo, mam ci coś powiedzieć, i to prędko.
— Może o człowieku, który podgląda?... daj mu pokój, cóż to nas może obchodzić?
— Nie, zdaje mi się, że odszedł, a przynajmniej mgła tak gęsta, iż nic nie widać... ale nie o tem chcę ci mówić... chodź więc prędko... bo.., bo to o ważną rzecz idzie — dodał farbiarz z tajemniczą miną — jest tu interes, który dotyczy ciebie samego...
— Co, mnie samego? — spytał Agrykola, wstając zadziwiony — cóż to może być?
— A idź, zobacz, moje dziecko, — wtrąciła Franciszka.
— Dobrze, pójdę, ale ani się domyślam, o co tam idzie.
Pięć minut nawet nie upłynęło, a już Agrykola powrócił. Na jego bladej twarzy znać było pomieszanie, w oczach miał łzy, ręce mu drżały; ale zarazem oblicze jego tchnęło szczęściem jakiemś i nadzwyczajnem rozczuleniem.
Stał przez chwilę we drzwiach, jakgdyby wzruszenie nie pozwalało mu zbliżyć się do matki.
Franciszka miała już tak osłabiony wzrok, iż zrazu nie zauważyła zmiany na twarzy syna.
— I cóż tam, moje dziecko?.. O co chodziło farbiarzowi? — zapytała.
Lecz zanim kowal zdążył odpowiedzieć, Garbuska zawołała:
— Ach! mój Boże... Agrykolo... cóż to jest? Dlaczegoś taki blady?
— Matko! — rzekł młody rzemieślnik zmienionym głosem, prędko zbliżając się do Franciszki i nie odpowiadając Garbusce, — kochana matko, możesz się spodziewać czegoś, co cię mocno zadziwi... ale przyrzecz. mi, że będziesz spokojna.
— Cóż to jest... Jak ty drżysz!... Spójrz na mnie!... Garbuska słusznie mówi — ty bardzo zbladłeś...
— Kochana matko... — Agrykola ukląkł przed Franciszką i ujął ją za ręce — trzeba... nie wiesz... ale...
Kowal nie mógł dokończyć, płacz radości tłumił mu głos.
— Ty płaczesz, moje dziecko... Przebóg! cóż to jest?... Przerażasz mnie!...
— Przerażam... o! nie... przeciwnie — odrzekł Agrykola, ocierając oczy; — ucieszysz się, bardzo się ucieszysz... Ale raz jeszcze proszę cię, abyś zachowała się spokojnie, gdyż zbyt wielka radość zaszkodzić może, tak samo jak zbyt wielkie zmartwienie....
— Jakto?
— Powiedziałem ci, że przybędzie... tak... mówiłem ci to....
Powstała z krzesła.
Lecz jej zdziwienie, jej wzruszenie było tak mocne, iż chwyciła się ręką za serce, aby przytłumić jego gwałtowne bicie, potem uczuła osłabienie.
Syn przytrzymał ją i dopomógł, aby znowu usiadła.
Garbuska stała do tego czasu na boku, nie mieszając się wcale do tej rozmowy, lecz teraz zbliżyła się nieśmiało, sądząc, że może być użyteczną, gdyż twarz Franciszki mieniła się coraz bardziej.
— Matko! nie trać przytomności, uspokój się — mówił kowal — już wszystko skończyło się dobrze, teraz już tylko cieszyć się będziemy szczęściem oglądania ojca.
— Mego biednego Baudoina... po osiemnasto-letniej rozłące... nie! temu uwierzyć nie mogę — rzekła Franciszka, łzami się zalewając. — Czy to prawda, ach, mój Boże! czy to tylko prawda?
— To jest taką prawdą... iż gdybyś mi, matko, przyrzekła, że nie będziesz nazbyt wzruszona... powiedziałbym ci, kiedy go zobaczysz.
— Ach! wkrótce... nieprawdaż?
— Tak... niezadługo.
— Ale kiedyż przybędzie?
— Może jutro... może dziś jeszcze.
— Dziś?...
— A więc tak! moja matko... wreszcie muszę powiedzieć ci: ojciec przybywa... już przybył...
— Jest... jest...
I dalej Franciszka mówić już nie mogła.
— Ojciec w tej chwili właśnie jest na dole; zanim wszedł, poprosił farbiarza, aby mnie uprzedził, abym cię przygotował do zobaczenia... bo dobry ojciec obawiał się, iżby nagła radość nie zaszkodziła ci...
— O! mój Boże...
— A teraz — zawołał kowal z wybuchem niewymownej radości — tak, on jest tam... czeka... Ach moja matko.... już od dziesięciu minut ledwie mogę wytrzymać, serce mi o mało co nie wyskoczy.
I, podskoczywszy, otworzył drzwi.
W progu ukazał się Dagobert, trzymając za ręce Różę i Blankę.
Zamiast rzucić się w objęcia męża, Franciszka, padłszy na kolana, modliła się.
Wznosząc się duchem do Boga, dziękowała mu serdecznie, że wysłuchał jej modłów i że tak wynagrodził jej ofiary.
Przez chwilę milczeli wszyscy i pozostali nieruchomi.
Agrykola, powodowany uczuciem uszanowania i delikatności, które jednak ledwie mogły powściągnąć uniesienie radości i czułości, nie śmiał rzucić się na szyję Dagoberta; czekał niecierpliwie, aż matka skończy modlitwę.
Żołnierz doświadczał podobnego jak i kowal uczucia; obadwaj się zrozumieli; pierwsze ich spojrzenia na siebie wyrażały ich tkliwość i uwielbienie dla tej dobrej kobiety.
Róża i Blanka, zdumione, wzruszone, patrzyły z zajęciem na klęczącą kobietę, gdy tymczasem Garbuska pocichu zalewała się łzami radości na myśl o szczęściu Agrykoli, i schroniła się w najciemniejszy kąt izby, uważając, że jest obcą, a zatem zapomnianą pośród tego rodzinnego zebrania.
Franciszka wstała i podeszła ku mężowi, który ją wziął w objęcia.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia.
Dagobert i Franciszka słowa do siebie nie wymówli; słychać było tylko westchnienia, przerywane łkaniem i oddechem radości.
A gdy oboje starzy podnieśli głowy, twarze ich były spokojne, wesołe, pogodne, bo zupełne zadowolenie uczuć prostych i czystych nigdy nie zostawia po sobie gorączkowego, gwałtownego wzburzenia.
— Dzieci moje — wyrzekł żołnierz wzruszonym głosem, pokazując sierotom Franciszkę, która, uspokoiwszy się po pierwszem uniesieniu, patrzyła na nie ze zdziwieniem — to moja dobra, zacna żona... będzie ona dla córek generała Simon tem, czem ja byłem dla nich...
— Pani obchodzić się też będzie z nami, jak ze swemi dziećmi — rzekła Róża, zbliżając się ze swoją siostrą do Franciszki.
— Córki generała Simon... — zawołała, coraz bardziej zdziwiona żona Dagoberta.
— Tak, kochana Franciszko, to one... i przyprowadzam je zdaleka... nie bez trudu, opowiem ci potem wszystko.
— Biedne panienki... powiedziałby kto, że to dwa podobne do siebie aniołki — rzekła Franciszka, przypatrując się sierotom z zajęciem i zdziwieniem.
— Teraz... my dwaj... — rzekł Dagobert, zwracając się do syna.
— Nareszcie! — zawołał Agrykola.
Niepodobna opisać wybuchu radości Dagoberta i jego syna, tego szczęścia, z jakiem żołnierz przypatrywał się Agrykoli, opierał swe ręce na szerokich ramionach młodego kowala, aby lepiej napatrzyć się jego męskiej, otwartej twarzy, wysmukłej, silnej budowie ciała; potem znowu go przyciskał do piersi, mówiąc:
— Ach! co za piękny chłopiec... a jak dobrze zbudowany, jak dobrze wygląda... Tęgi zuch!...
Garbuska, ciągle stojąc w kącie izby, cieszyła się ze szczęścia Agrykoli; ale obawiała się, aby jej obecność, dotąd niepostrzeżona, nie była uważana za natrętną.
Chciałaby oddalić się, nie będąc widziana; ale nie mogła. Dagobert i Agrykola zasłaniali sobą drzwi; pozostała więc, nie mogąc oderwać oczu od ślicznych twarzyczek Róży i Blanki. Nic w świecie piękniejszego nie widziała, a nadzwyczajne podobieństwo obu dziewczyn powiększało jeszcze jej podziw; skoro wreszcie ich skromne ubiory żałobne zdawały się znamionować ich ubóstwo, Garbuska mimowoli uczuła dla nich jeszcze większą sympatję.
— Kochane dzieci! zimno im, drobne ich rączki zgrabiały, a, jak na nieszczęście, ogień w piecu wygasł — mówiła Franciszka.
I usiłowała w swoich dłoniach rozgrzać ręce sierot, kiedy tymczasem Dagobert i syn rozpływali się w uczuciach tak dawno tłumionego przywiązania.
Skoro tylko Franciszka wymówiła, że ogień zgasł w piecu, Garbuska, chcąc się przysłużyć i pokazać, że niedaremną tu jest jej obecność, pobiegła do alkierza, gdzie leżały węgle i drzewo, przyniosła kilka kawałków, uklękła przy piecyku z lanego żelaza i, znalazłszy kilka żarzących się węgielków w popiele, roznieciła ogień, który niebawem z hukiem się rozpalił; potem, nalawszy wody do imbryczka, postawiła go na piecu, przewidując, że będzie potrzebny jaki ciepły napój dla panienek.
Garbuska zajmowała się tem wszystkiem tak zręcznie i cicho, a przytem, co jest bardzo naturalne, tak mało zważano na nią podczas tych uniesień radości rodzinnej, iż Franciszka, cała zajęta Różą i Blanką, wtedy dopiero obejrzała się na płonący w piecu ogień, gdy czuć się dało od niego w izbie ciepło i woda zaczęła się z szumem gotować.
Nie zdziwiło to jednak żony Dagoberta, tembardziej, że zadumała się, w jaki sposób pomieścić dziewczynki, gdyż, jak wiadomo, żołnierz nie uprzedził jej o swem przybyciu.
Wtem niespodzianie kilkakrotne, przytłumione szczekanie psa dało słyszeć się za drzwiami.
— A! to mój stary Ponury — rzekł Dagobert, otwierając drzwi swemu psu, — on także chce wejść, aby poznać rodzinę.
Ponury wbiegł wesoło; w minutę był, jak to mówią, już jak w swym własnym domu. Obtarłszy długi pysk najprzód o ręce Dagoberta, przyszedł z kolei do Róży i Blanki, do Franciszki i do Agrykoli; potem, widząc, że mniej nań zważano, podbiegł do Garbuski, która nieśmiało chowała się w najciemniejszym kącie izby: wtedy, idąc za przysłowiem: „przyjaciele naszych przyjaciół — są naszymi przyjaciółmi“, Ponury lizać zaczął ręce młodej wyrobnicy, o której wszyscy w tej chwili zapomnieli.
I dziwić się nie można, że pieszczoty te do łez wzruszyły Garbuskę; kilkakrotnie białą chudą ręką pogłaskała po głowie Ponurego, potem, sądząc, że już do niczego nie jest przydatną, gdyż uczyniła już wszystko, co uważała za potrzebne, wzięła piękny kwiat, podarowany jej przez Agrykolę, otworzyła drzwi lekko i wyszła tak nieznacznie, iż nikt nie spostrzegł jej odejścia.
— Biedna Franciszko — rzekł żołnierz, wskazując wzrokiem na Różę i Blankę — nie spodziewałaś się nigdy tak pięknych gości?
— Mój przyjacielu, mnie to tylko martwi — odpowiedziała Franciszka, — że panny, córki generała Simon, nie mają okazalszego mieszkania, niż nasze... bo oprócz tej izdebki i poddasza Agrykoli...
— Niema nic więcej?
— Są tu wprawdzie i piękniejsze pokoje, ale...
— Bądź spokojna — przerwał Dagobert — biedne te dzieci przywykły już przestawać na tem, co mieć mogą... jutro zrana, wziąwszy się za ręce z mym chłopcem, pójdziemy do ojca generała w fabryce pana Hardy i pomówimy z nim o interesach...
— Jutro, ojcze — rzekł Agrykola do Dagoberta — jutro nie zastaniesz w fabryce ani pana Hardy, ani ojca marszałka Simona...
— Co ty mówisz? — rzekł żywo Dagobert — marszałka?
— A tak, od roku 1830, przyjaciele generała Simon postarali się, aby mu przyznany został tytuł, który mu nadał cesarz po bitwie pod Ligny.
— Czy tak? — zawołał Dagobert ze wzruszeniem — o! nie powinno to mnie dziwić... bo zresztą postąpiono bardzo sprawiedliwie...
Potem, zwracając się do dziewcząt, rzekł:
— Słyszycie, moje dzieci... przybywacie do Paryża, jako córki księcia i marszałka... prawda, że tegoby o was nie pomyślano, widząc was w tej prostej izbie, moje księżniczki... ale cierpliwości, wszystkiemu da się zaradzić; ojciec Simon musiał być bardzo kontent, dowiedziawszy się, że syn jego odzyskał swój tytuł... co, Agrykolo?...
— Powiedział, że oddałby wszystkie stopnie i tytuły, byleby mógł oglądać syna... Zresztą, marszałek jest spodziewany lada chwila, gdyż ostatnie jego listy z Indji zapowiadają jego powrót.
Na te słowa Róża i Blanka spojrzały na siebie i łzy stanęły im w oczach.
— Bogu dzięki! ja i dzieci liczymy na ten powrót... ale dlaczegóż nie zastaniemy jutro w fabryce ani pana Hardy, ani ojca Simona?
— Przed dziesięcioma dniami wyjechali, aby obejrzeć i zbadać zakład fabryczny angielski, założony w jednym z południowych departamentów, ale lada dzień wrócą.
— Do kata... to mi nie na rękę... Sądziłem, że będę mógł pomówić z ojcem Simonem o ważnych interesach; zresztą trzeba się dowiedzieć, gdzie do niego pisać. Jutro więc, mój synu, dasz mu znać, że przybyły jego wnuczki... Tymczasem, moje dzieci — dodał żołnierz, zwracając się do Róży i Blanki — żona moja da wam swoją pościel, i bądź co bądź, nie gorzej wam tu będzie, niż w podróży.
— Wiesz, że nam zawsze będzie dobrze przy tobie i przy pani — odrzekła Róża.
— A przytem, myślimy tylko o szczęściu, że nareszcie jesteśmy w Paryżu... tu bowiem wkrótce znajdziemy naszego ojca — dodała Blanka.
— A przy takiej nadziei łatwo być cierpliwym, wiem o tem dobrze — rzekł Dagobert; — ale to wszystko jedno, wobec tego, coście słyszały o Paryżu, musicie teraz być wielce zdziwione, moje dzieci. Ani słowa! dotąd, nie znalazłyście jeszcze takiego złotego miasta, o jakiem się wam marzyło; ale trochę cierpliwości... a zobaczycie, że Paryż nie jest tak brzydki, jak się wydaje...
— A przytem — rzekł wesoło Agrykola — pewny jestem, że dla pań, dopiero z przybyciem marszałka Simon, Paryż stanie się prawdziwem złotem miastem.
— Masz słuszność, panie Agrykolo — odrzekła Róża z uśmiechem — odgadłeś nas.
— Jakto! Pani znasz moje imię?
— O! panie Agrykolo, często mówiłyśmy o panu z ojcem pańskim, a ostatnim razem i z Gabrjelem — dodała Blanka.
— Z Gabrjelem! — zawołali Agrykola i jego matka, oboje wielce zdziwieni.
— Ach! tak — powiedział Dagobert, wskazując sieroty — wystarczy nam na dwa tygodnie opowiadania o nim, a między innemi, jak spotkaliśmy się... O! wart on być moim synem, jak Agrykola... i obaj godni są, aby się kochali jak bracia... O! ty dobra... bardzo dobra jesteś, moja żono — dodał Dagobert z uczuciem — i bardzo pięknie uczyniłaś, że chociaż tak uboga, przybrałaś biedne dziecko za swoje, wychowałaś je wraz z swojem własnem... O! to ślicznie, bardzo ślicznie!...
— Nie mówmy o tem, mój drogi, bo to rzecz bardzo prosta...
— Masz słuszność, ale ja ci to później wynagrodzę, zapisz to w swym rachunku... Tymczasem, ujrzysz go pewno jutro zrana...
— Kochany brat!... i on także przybywa — zawołał kowal — niechże teraz kto powie, że niema pewnych dni szczęśliwych!... A jakże się z nim spotkaliście, wy, mój ojcze?
— Co za wy?... mój chłopcze, czy to dlatego, że układasz śpiewki, nie chcesz do ojca mówić ty?
— Mój ojcze...
— Musisz mi mówić: ty... Co do Gabrjela, powiem ci zaraz, gdzie i jak spotkałem się z nim, bo mylisz się, jeżeli myślisz, że będziesz mógł spać; odstąpisz mi połowę swej izdebki... i będziemy gadali... Ponury pozostanie za drzwiami tej izby; oddawna on już przywykł znajdować się zawsze blisko tych dzieci.
— Ach! mój kochany mężu, a ja o niczem nie pomyślałam... ale widzisz... w takiej chwili... Może ty i panienki zjedlibyście wieczerzę... Agrykola przyniósłby co z traktjerni.
— Cóż wy na to, moje dzieci?
— Nie, dziękujemy, Dagobercie, nie chce się nam jeść, szczęśliwe jesteśmy...
— Jednakże napijcie się ciepłej wody z winem i cukrem, abyście się rozgrzały, moje kochane panienki — rzekła Franciszka — bo, jak na nieszczęście, w tej chwili niema nic lepszego.
— Tak, tak, dobrze mówisz, kochana Franciszko, biedne dzieciska utrudziły się; położysz je spać... Tymczasem ja pójdę z chłopcem do jego izdebki, a jutro raniuteńko, zanim Róża i Blanka obudzą się, przyjdę do ciebie i pomówimy z sobą, aby Agrykola miał wolną chwilę do spania.
Wtem mocno zapukano we drzwi.
— To pewno dobra Garbuska przychodzi zapytać, czy jej nie potrzebujemy — odezwał się Agrykola.
— Ale zdaje mi się, że ona tu była, gdy mój mąż przybył — odpowiedziała Franciszka.
— Słusznie mówisz, matko, biedne dziewczynisko, nikt nie widział, gdy wyszła, żeby się nie naprzykrzać... ona jest tak wyrozumiałą... Ale to nie ona tak mocno puka.
— A zobacz, Agrykolo, kto tam jest — rzekła Franciszka.
Zanim kowali zdążył dojść do drzwi, już się one otworzyły i mężczyzna, porządnie ubrany, poważny, wszedł, postąpił kilka kroków, obejrzał się wkoło i na chwilę zatrzymał wzrok na Róży i Blance.
— Pozwól pan sobie powiedzieć — rzekł doń Agrykola, — że, zapukawszy... mogłeś zatrzymać się, ażeby ci odpowiedziano: proszę!... Ale czego pan żądasz?
— Przepraszam pana — odrzekł bardzo uprzejmie ów jegomość, nader wolno mówiąc, dlatego może, aby zyskać na czasie i dłużej być w izbie, — stokrotnie pana przepraszam... żałuję mojej pomyłki... zawstydza mnie to, że...
— Mniejsza o to — rzekł kowal niecierpliwie — czego pan chcesz?
— Czy nie tu... mieszka panna Saliveau, wyrobnica, garbata?
— Nie, panie, to na górze — odrzekł Agrykola.
— Och! serdecznie przepraszam pana za moją pomyłkę, przepraszam... Myślałem, że wchodzę do tej młodej szwaczki, której mam powierzyć robotę od pewnej osoby..
— Ależ to, panie, już bardzo późno — rzekł zdziwiony Agrykola — my znamy wszyscy tę młodą osobę; przyjdź pan jutro, dziś się z nią nie zobaczysz, bo już śpi...
— A to raz jeszcze proszę wybaczyć mi...
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze — odpowiedział Agrykola, postępując ku drzwiom...
— Proszę panią i panienki, jak i pana... aby byli pewni, że...
— Jeżeli pan tak będziesz przeciągał — rzekł Agrykola — wypadnie także, abyś prosił o przebaczenie za te długie usprawiedliwianie, i to się nigdy nie skończy.
Na te słowa Agrykoli, które do śmiechu pobudziły Różę i Blankę, Dagobert pogłaskał sobie wąsy z dumą i zadowoleniem.
— Mój chłopiec jest dowcipny — rzekł pocichu do żony — ciebie to nie dziwi, ty już oswoiłaś się z tem.
Tymczasem ów ceremoniant wyszedł, rzuciwszy przeciągłe i ostatnie spojrzenie na dwie siostry, na, Agrykolę i na Dagoberta.
W kilka chwil potem Franciszka, położywszy dla siebie materac na podłodze i przykrywszy pościel czystem prześcieradłem dla sierot, układała je do snu z prawdziwie macierzyńską troskliwością, Dagobert zaś i Agrykola poszli na górę.
W chwili kiedy kowal, ze świecą w ręku, prowadząc ojca, przechodził przed izdebką Garbuski, ta, nawpół ukryta w cieniu, rzekła doń prędko a cicho.
— Agrykolo, wielkie grozi ci nieszczęście... muszę z tobą pomówić.
Słowa te wyrzekła szwaczka tak cicho, iż Dagobert ich nie usłyszał; ale ponieważ Agrykola nagle się zatrzymał, drgnąwszy, żołnierz zapytał go:
— Cóż to, mój synu... co to jest?
— Nic, mój ojcze — odrzekł kowal, obracając się. — Sądziłem, że niedobrze ojcu świecę.
— Bądź spokojny... tego wieczora mam oczy i nogi jak w piętnastym roku życia.
I, nie spostrzegając zdziwienia syna, żołnierz wszedł z nim do małej izdebki pod dachem, gdzie obaj mieli nocować.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ugrzeczniony mężczyzna, który przyszedł zapytać o Garbuskę, po wyjściu z mieszkania żony Dagoberta, udał się na koniec ulicy Brise-Miche.
Tu zbliżył się do dorożki, stojącej na małym placu przed klasztorem Sainit-Miche.
W dorożce siedział Rodin, obwinąwszy się płaszczem.
— I cóż? — zapytał.
— Dwie młode panny i mężczyzna z siwymi wąsami weszli do Franciszki Baudoin — odpowiedział zapytany — bo nim do drzwi zapukałem, mogłem słuchać i słyszeć przez kilka minut... młode panny nocować będą u Franciszki Baudoin. Starzec z siwymi wąsami spać będzie w izdebce z kowalem.
— Bardzo dobrze — rzekł Rodin.
— Nie śmiałem nalegać na to — odpowiedział ugrzeczniony jegomość — aby koniecznie widzieć się tego wieczora z garbatą szwaczką, ale jutro pójdę dowiedzieć się gdzie mieszka Bachantka i o skutku listu, który odebrać już musiała z poczty, co do młodego kowala...
— Nie zapomnij; a teraz pójdziesz ode mnie do spowiednika Franciszki Baudoin, chociaż już późno, i powiesz mu, że czekam na niego przy Ulicy Środek-Ursynów; niech-że się tam uda w tejże chwili.. nie tracąc ani minuty czasu... nie odstąpisz go; jeżelibym ja nie powrócił jeszcze niech na mnie zaczeka... powiedz mu, że idzie o rzeczy nader ważne...
— Wszystko to wykonam — odrzekł ugrzeczniony jegomość, nisko się kłaniając Rodinowi.
W godzinę po tych różnych scenach najgłębsza cisza zapanowała w domu przy ulicy Brise-Miche.
Migające się światełko przez szyby szklanych drzwi świadczyło, że Garbuska nie spała jeszcze, gdyż do tego posępnego kącika temi tylko drzwiami dostać się mogło dzienne światło, a drzwi otwierały się na wąskie, ciemne przejście pod dachem.
Stare łóżko, nędzny stół, stary kuferek i stołek, tak zapełniały to mieszkanie, iż dwie osoby nie miały gdzie usiąść, jeżeli jedna z nich nie usiadła na łóżku.
Pyszny kwiat, który Garbuska dostała od Agrykoli, włożony do szklanki z wodą, postawiony był na stole, założonym bielizną i napełniał przyjemną wonią całą tę nędzną izdebkę, której posiwiałe od wilgoci ściany słabo oświetlała cieniutka świeczka.
Garbuska w ubraniu siedziała na łóżku. Na twarzy jej widać było niepokój, oczy miała zroszone łzami, oparłszy się ręką na poduszce, nachyliła głowę ku drzwiom, przysłuchując się z niecierpliwością i spodziewając się lada chwila usłyszeć Agrykolę.
Serce dziewczyny biło gwałtownie; twarz jej, zawsze blada, nieco zarumieniła się tak mocno była wzruszona.
Czasami spoglądała z przestrachem na list, który trzymała w ręku; list ten odebrał z poczty i położył na stole odźwierny-farbiarz, kiedy Garbuska znajdowała się u Franciszki w czasie przybycia Dagoberta.
Po kilku chwilach dziewczyna usłyszała, jak pocichu otworzyły się drzwi, niedaleko od jej izdebki.
— Nareszcie... idzie! — zawołała.
Istotnie wszedł Agrykola.
— Czekałem, aż uśnie mój ojciec — rzekł pocichu kowal, na którego obliczu widać było więcej ciekawości, niż obawy — cóż to jest, moja droga? dlaczego twarz twoja tak zmieniona... płaczesz? cóż to za niebezpieczeństwo, o którem chcesz powiedzieć?
— Zobacz... czytaj — odrzekła drżącym głosem Garbuska, podając śpiesznie otwarty list.
Agrykola zbliżył się do świecy i czytał co następuje
„Osoba, nie mogąca dać się poznać, której jednak wiadomo, jak obchodzi cię Agrykola Baudoin, uprzedza cię, że ten poczciwy młodzieniec będzie jutro aresztowany...“
— Ja!... — zawołał Agrykola, patrząc zdumiony na dziewczynę. — Cóż to ma znaczyć?
— Czytaj dalej — rzekła żywo dziewczyna, składając ręce.
Agrykola czytał, nie chcąc wierzyć swym oczom:
„Jego śpiewka o Dobrych robotnikach została zaskarżona; znaleziono kilka jej egzemplarzy między papierami tajemnego stowarzyszenia, którego przywódcy zostali już uwięzieni, wskutek spisku przy ulicy des Prouvaires...
— Niestety — rzekła dziewczyna, łzami zalana — teraz rozumiem wszystko. Ów człowiek co to wieczorem podsłuchiwał, jak mówił farbiarz... zapewno śledził ciebie.
— Ależ to oskarżenie jest niedorzeczne!... — zawołał Agrykola — nie martw się, moja Garbusko. Ja się nie wdaję w politykę... w mojej śpiewce niema nic nagannego... Czy ja temu winien, że ją znaleziono między papierami jakiegoś tajemnego stowarzyszenia...
I z pogardą rzucił list na stół.
— Czytaj dalej... proszę cię — odrzekła Garbuska — czytaj...
— Jeżeli koniecznie chcesz...
I Agrykola czytał dalej:
„Rozkaz zatrzymania Agrykoli Baudoin został wydany; ani wątpić, że prędzej czy później uznany zostanie za niewinnego... lecz dobrze zrobi, gdy ukryje się przed śledztwem... aby uniknąć tymczasowego uwięzienia na dwa lub trzy miesiące, co byłoby strasznym ciosem dla jego matki, której jedyną jest podporą“.
„Szczery przyjaciel, który zmuszony jest pozostać nieznanym“.
Po chwili milczenia, kowal wzruszył ramionami; twarz jego wypogodziła się, i rzekł, śmiejąc się, do szwaczki:
— Uspokój się, mój Garbusku, nie udadzą się ze mną takie żarciki, znam się na tych figlach... Pomylili się w miesiącu... Zdawało się im może, że dziś Prima-Aprilis.
— Agrykolo... na miłość Boską — odezwała się Garbuska błagającym głosem — nie bierz tego tak lekko... Wierz mym przeczuciom... Słuchaj tej przestrogi...
— Powtarzam ci jeszcze... moja kochana, wszak już od dwóch przeszło miesięcy moja śpiewka o Robotnikach została wydrukowana, a nie jest bynajmniej treści politycznej, zresztą nie czekanoby dotąd z zakazaniem jej...
— Ale uważaj, zmieniły się okoliczności; ledwo dwa dni temu odkryty został spisek tu, niedaleko, przy ulicy Prouvaires... A jeżeli twoje wiersze, nieznane może dotąd, znalezione zostały u osób aresztowanych za ten spisek... to już dosyć...
— Czyliż więc sprawiedliwość jest ślepą... bo każdy przecież spostrzeże, iż w tem nic zgoła niema karygodnego.
— Agrykolo! — rzekła rozpaczająca dziewczyna, widząc, że kowal żartuje jeszcze — przypomnij sobie Remigjusza?... twego warsztatowego kolegę.
— Remigjusza?
— Tak, jego list... choć bardzo mało znaczący, znaleziony został u osoby aresztowanej roku zeszłego za spisek... i on siedział miesiąc w areszcie.
— Prawda, mój Garbusku, wkrótce jednak uznano go jako niewinnego i wypuszczono.
— Tak, ale miesiąc wysiedział, czego właśnie unikać ci radzą, i słusznie... Agrykolo, zastanów się dobrze... miesiąc w areszcie... a matka twoja...
Te słowa Garbuski sprawiły silne wrażenie na Agrykoli; wziął list i powtórnie z uwagą go przeczytał.
— A ów człowiek, co to cały wieczór skradał się koło domu? — podchwyciła dziewczyna. — Zawsze się do niego wracam... To nie napróżno... Ach, mój Boże!... Jakiżby to był cios dla twego ojca, dla twej matki, która już teraz nic zarobić nie może!... Czyż nie ty jeden tylko jesteś teraz podporą? Zastanów się nad tem; gdyby nie ty i twoja praca, cóżby oni poczęli?
— W rzeczy samej... byłoby to okropne — rzekł Agrykola, list na stół rzucając — w tem, co mi mówisz o Remigjusza, masz słuszność... On był równie niewinny, jak ja; pomyłka w sądzie... bez wątpienia pomyłka mimowolna, niemniej jednak była dla niego dotkliwą... Ale raz jeszcze mówię, nie aresztują nikogo bez przesłuchania go.
— Nie — rzekła Garbuska, — u nas we Francji najprzód aresztują, a potem dopiero badają, po miesiącu lub dwóch uwalniają... i jeżeli ów nieszczęśliwy ma żonę, dzieci, które żyją jedynie z jego codziennej pracy... cóż się z niemi dzieje, gdy jedyna ich podpora siedzi w więzieniu?... cierpią głód, zimno i płaczą...
Na te proste, ale wzruszające słowa, Agrykola zadrżał.
— Miesiąc bez pracy — powtórzył ze smutną, zamyśloną miną. — A moja matka... A mój ojciec... a dwie panienki, które także należą do naszego domu, dopóki marszałek Simon lub jego ojciec nie przybędzie do Paryża... Ach! słusznie mówisz, ta myśl przeraża mnie...
— Agrykolo — zawołała nagle Garbuska — gdybyś się udał do pana Hardy, on taki dobry, tak poważny, gdyby on za ciebie zaręczył, pewnoby ciebie nie prześladowano?
— Na nieszczęście, niema go teraz w domu, podróżuje z ojcem marszałka Simon.
Potem, znowu po chwili milczenia, dodał Agrykola, usiłując przezwyciężyć obawę:
— Ale nie, nie mogę wierzyć temu listowi... niech będzie co chce, wolę czekać skutku... Przynajmniej odniosę tę korzyść, że wykażę swoją niewinność zaraz przy pierwszem posłuchaniu... bo zresztą, mój Garbusku, czy to ja będę w więzieniu, czy przymuszony ukrywać się, w każdym razie moja rodzina pozbawiona zostanie mego zarobku...
— Ach! to prawda — rzekła dziewczyna — cóż więc czynić, mój Boże!... co czynić?...
— Ach, mój kochany ojciec! — pomyślał sobie Agrykola — jeżeli to nieszczęście jutro ma nastąpić... jakież będzie przebudzenie dla niego... dla niego, co tak wesoło zasnął.
I kowal zakrył twarz rękoma.
Na nieszczęście, obawy Garbuski nie były przesadzone, gdyż w owej epoce 1832 r. przed i po spisku przy ulicy Prouvaires, bardzo często aresztowano robotników.
Wtem Garbuska przerwała milczenie, od kilku minut trwające; żywy rumieniec wystąpił na jej twarz, na której malował się przymus, żal i nadzieja.
— Agrykolo, jesteś ocalony!... — zawołała.
— Co mówisz?
— Ta pani, tak piękna, tak dobra, co dała ci ten kwiat (tu Garbuska wskazała na kwiat), tak delikatnie powetować umiała ofiarowanie obrażającej nagrody... ta pani musi mieć dobre serce... udaj się tylko... do niej...
Na te słowa które szwaczka wymawiała, jakby zadając sobie gwałt, łzy potoczyły się jej po twarzy.
Pierwszy raz w życiu doświadczyła uczucia zazdrości... każda kobieta byłaby szczęśliwa, gdyby sama mogła przyjść z pomocą temu, którego ubóstwia, ale ona, biedna, nic więcej nie mogła.
— Czy tak sądzisz? — spytał Agrykola zdziwiony — a cóżby tu poradzić mogła ta panna?
— Czyż nie powiedziała ci: pamiętaj moje imię, i w każdej okoliczności udaj się do mnie?
— Tak...
— Ta panna, w swym wysokim stanie, musi znać najznakomitsze osoby, które mogłyby udzielić ci opieki, obronić... idź do niej jutro rano, wyznaj jej szczerze, co cię spotyka... proś ją o pomoc.
— Ależ powiedz mi, mój Garbusku, cóż ona ma zrobić?
— Słuchaj, przypominam sobie, jak niegdyś opowiadał nam nasz ojciec, że obronił kogoś od uwięzienia, składając zań kaucję... Łatwo ci będzie przekonać tę panią o twojej niewinności... niech ci wyświadczy to dobrodziejstwo, składając za ciebie kaucję; a wtedy, zdaje mi się, że nie będziesz miał już czego się lękać...
— Ach! moja kochana... prosić kogo o taką łaskę, kogoś, kogo się nie zna, to bardzo przykro...
— Wierz mi, Agrykolo — rzekła smutnie Garbuska — nie doradzałabym ci nic takiego, coby mogło poniżyć cię w czyichkolwiek oczach... a nadewszystko... słyszysz... nadewszystko w oczach tej osoby. Nie idzie tu o to, abyś żądać miał od niej pieniędzy dla siebie, ale żeby dała kaucję, któraby ci pozwoliła nie przestawać pracować i utrzymywać rodzinę ze swego zarobku... Wierz mi, Agrykolo, taka prośba nie jest z twej strony nieszlachetną... serce tej pani musi być wspaniałomyślne... ona ciebie zrozumie, ta kaucja dla niej będzie niczem... a dla ciebie wszystkiem. Od niej zależeć będzie utrzymanie życia twej rodziny...
— Słusznie mówisz, Garbusku — odrzekł kowal, smutny, i udręczony — może to i lepiej będzie spróbować... Jeżeli ta panna zgodzi się dać za mnie kaucję i jeżeli mnie to uchroni od więzienia... będę przygotowany na wszelki wypadek...
— Ale nie, nie — dodał Agrykola, wstając — nie, nigdy nie ośmielę się udać o to do tej pani. Jakiem prawem mógł, bym to uczynić?... Czemże jest mała, przezemnie wyświadczona przysługa... w porównaniu z tem, czegobym żądać miał od niej.
— Sądzisz więc, Agrykolo, że szlachetna dusza mierzy dobrodziejstwa, jakie ma wyświadczyć, — mierzy temi, których doznała?... ufaj mi w tem wszystkiem, co dotyczy serca, biedna jestem i z nikim równać się nie mogę; tak, nic nie mogę, nic nie mogę. A jednakże pewna jestem... tak, Agrykolo... pewna jestem... że ta pani, pod każdym względem, tak wyższa ode mnie, uczuje to, co ja czuję w tej chwili... tak samo, jak ja, zrozumie twoje okrutne położenie i uczyni z radością, z uciechą, z wdzięcznością, to, cobym ja uczyniła... gdybym cośkolwiek uczynić mogła.
Garbuska, niechcący, wymówiła ostatnie słowa z takim wyrazem żalu; w tem porównaniu, jakie biedna, wzgardzona, ułomna dziewczyna uczyniła, w porównaniu siebie z Adrjanną Cardoville, promieniejącą bogactwami, młodością i pięknością, było coś tak wzruszającego, iż Agrykola od łez wstrzymać się nie mógł; podał rękę Garbusce i rzekł jej rzewnym głosem:
— O! jaka ty jesteś dobra, ile w — tobie szlachetności, rozsądku i delikatności...
— Na nieszczęście... nie mogę nic więcej uczynić... tylko radzić.
— A ja pójdę za twoją radą, mój Garbusku; są to rady najwznioślejszej duszy, jaką mi się zdarzyło poznać... A przytem, ty mnie ośmieliłaś przeświadczeniem, że serce panny Cardoville... może być równe twojemu...
Na to szczere, naiwne porównanie, Garbuska prawie zapomniała o wszystkiem, co wycierpiała, tak wzruszenie jej było słodkie, pocieszające.
Jeżeli bowiem niektóre istoty, skazane na cierpienia, mają bóle nieznane ludziom światowym, mają też one swoje skromne pociechy i radości, których słodyczy świat nie zna...
Najmniejsze przyjazne słówko, które ich we własnych oczach podnosi, bywa dla tych biednych istot, przywykłych do pogardy, do powątpiewania o sobie samych, niewymownie błogiem.
— Więc zgoda, pójdziesz jutro rano do tej pani... nieprawdaż?... — zawołała Garbuska.
— Ze świtem ja pilnować będę przed bramą na ulicy, aby zobaczyć, czy ci nie grozi jakie niebezpieczeństwo, abym mogła cię przestrzec...
— Jakaś ty dobra i zacna — rzekł Agrykola coraz bardziej wzruszony.
— Musisz wyjść z domu, zanim się przebudzi twój ojciec... Dzielnica, gdzie mieszka ta pani, jest tak odludna... iż, kiedy tam pójdziesz, to będzie prawie to samo, jakgdybyś się ukrył...
— Zdaje mi się, że słyszę głos mego ojca — rzekł nagle Agrykola.
Istotnie, izdebka Garbuski była tak blisko izdebki kowala, iż oboje, przysłuchując się, usłyszeli Dagoberta, wołającego:
— Agrykolo!... czy ty śpisz, chłopcze?... ja już się przespałem... i język mnie świerzbi...
— Idź prędko, Agrykolo — rzekła Garbuska — twoja nieobecność mogłaby go zaniepokoić... W każdym razie nie wychodź jutro rano, dopóki ci nie powiem... czym widziała co takiego, coby cię mogło zaniepokoić.
— Agrykolo.. czy jesteś? — zawołał Dagobert głośniej.
— Jestem, mój ojcze — rzekł kowal, wychodząc z izdebki Garbuski i wchodząc do ojca — chodziłem przymknąć okno w dymniku, którem wiatr kołatał... obawiałem się, żeby cię stukanie nie obudziło.
— Dziękuję ci, moje dziecko, ale nie to mnie przebudziło — rzekł wesoło Dagobert — tylko niepohamowana chęć gadania z tobą... Ach, moje dziecko, trudno staremu ojcu oprzeć się gorączce uciech, uciechy z synem, którego przez lat osiemnaście nie widział...
— Może chcesz, kochany ojcze, światła?
— Nie, nie, to zbytek, mówmy pociemku... tem więcej będę miał uciechy widzieć cię znowu jutro rano... będzie to, jakbym widział cię znów pierwszy raz.
Drzwi izdebki Agrykoli zamknęły się i Garbuska nic już nie słyszała...
Biedna rzuciła się na łóżko tak, jak była w ubraniu, aby czuwać całą noc nad Agrykolą.
Jednak pomimo żywego niepokoju o jutro, oddawała się czasem melancholijnym marzeniom; porównywała rozmowę, jaką miała dopiero co, pocichu, w nocy, z tym, którego skrycie kochała, z rozmową, jakąby z nim prowadziła, gdyby się jej dostała w udziale piękność, gdyby tak była kochaną, jak ona kochała, miłością czystą, poświęcającą się...
Lecz myśląc znowu, że nigdy nie miała poznać zachwycających słodyczy podzielanego uczucia, szukała pociechy w nadziei, że jest dla Agrykoli użyteczną.
W ciągu nocy powietrze było wilgotne, mgliste, rano wypogodziło się i mocno oziębło.
Przez małe okienko, które oświecało izdebkę, gdzie spał Agrykola ze swym ojcem, widać było błękitne niebo.
Izdebka młodego kowala wyglądała również ubogo, jak izdebka Garbuski; jedyną ozdobą był przybity na ścianie portret Berangera, nieśmiertelnego poety, którego lud prosty we Francji kochał i szanował... za to, że ten rzadki genjusz sam lubił lud, oświecał go i opiewał jego sławę.
Ledwo dnieć zaczynało, a Dagobert i Agrykola już wstali. Ostatni tyle miał nad sobą władzy, iż ukrywał swój niepokój, choć rozważywszy to, co mówiła Garbuska, przyznawał jej zupełną słuszność.
Ostatnie zaburzenia na ulicy Prouvaires spowodowały aresztowania bardzo wielu osób, a znalezienie znacznej ilości egzemplarzy jego śpiewki o Dobrych Robotnikach u jednego z wykrytych naczelników spisku, mogło, w rzeczy samej, skompromitować młodego kowala. Jak powiedzieliśmy, ojciec nic nie wiedział o jego zmartwieniu.
Usiadłszy na łóżku przy Agrykoli, żołnierz, który, wstawszy ze świtem, ogolił się i ubrał z wojskową punktualnością, teraz ujął Agrykolę za ręce i, pełen radości, wpatrywał się w niego, nie mogąc się nacieszyć jego widokiem.
— Śmiać się będziesz ze mnie, moje dziecko — mówił do niego — ale ja niecierpliwie oczekiwałem dnia, ażeby ci się przypatrzyć... ażebym cię mógł widzieć tak, jak teraz... Bardzo dobrze... nic nie straciłem z nadziei... Inne znowu cieszy mnie głupstwo, mianowicie, że nosisz wąsy. Jakiby z ciebie był piękny grenadjer!... Czy nie miałeś chęci zostać żołnierzem?
— A matka?
— To prawda; a zresztą zdaje mi się, że minęły już czasy szabli.
— Tak, czasy heroizmu i sławy — odrzekł Agrykola; potem dodał: — czy wiesz, jak to dobrze i pięknie być twoim synem?...
— Czy pięknie... o tem nic nie wiem... ale cię kocham niezmiernie... A to dopiero początek... Ja jestem jak ów zgłodniały, który kilka dni nic nie jadł... Taki człowiek zwolna przychodzi do siebie... i zaczyna smakować... A ty możesz się spodziewać, że w tobie zasmakować będzie można... rano i w wieczór... codzień... Ale, słuchaj, ja nie chcę o tem myśleć: codzień... to mnie odurza... i już nie pojmuję...
Te słowa Dagoberta przykre wzbudziły uczucia w Agrykoli; zdawało się mu, że spostrzega w nich przepowiednię rozłączenia, jakie mu grozi.
— No i cóż, jesteś szczęśliwy? Pan Hardy zawsze jest dobry dla ciebie?
— On? — odrzekł kowal — on jest najlepszy, najsprawiedliwszy i najwspanialszy na całym świecie; gdybyś wiedział, jakich cudów dokonał w swojej fabryce, w porównaniu z innemi jest to raj.
— Doprawdy?
— Zobaczysz... jakie zadowolenie, jaka radość, jaka przychylność maluje się na twarzach wszystkich robotników, których zatrudnia, jak ochoczo... z jakim zapałem pracują dla niego.
— No! proszę! to jakiś czarownik ten twój pan Hardy?
— I jaki jeszcze czarownik, mój ojcze... on umie uczynić pracę miłą... Prócz tego zapłata bardzo słuszna; odstępuje nam część swoich zysków, stosownie do zdolności każdego i usilnej pracy; nie koniec na tem, kazał on jeszcze wystawić wielkie i piękne budynki, w których wszyscy robotnicy mogą mieć taniej, niż gdzieindziej, mieszkanie wesołe i zdrowe... stół wspólny... Ale sam zobaczysz!
— Słusznie to powiedziano, że Paryż jest krajem cudów. Nakoniec przybyłem tu... i nie opuszczę już ani ciebie, ani twej dobrej matki.
— Nie, mój ojcze, nie rozstaniemy się nigdy — rzekł Agrykola, tłumiąc w sobie westchnienie — ja z matką będziemy się starali, abyś zapomniał o wszystkiem, coś ucierpiał.
— Ucierpiał!... kto ucierpiał?... przypatrz-no mi się dobrze, czy zobaczysz we mnie jakie cierpienie? Od chwili, kiedym tu stanął, czuję się młodszym o lat wiele. Ej! jak to ludzie przypatrywać się nam będą... Założyłbym się, że, widząc twoje wąsy czarne a moje siwe, zaraz powiedzą: to pewno ojciec z synem. Ułóżmy sobie, co dziś mamy robić; ty napiszesz do ojca marszałka Simon, zawiadamiając go, że wnuczki przybyły i że byłoby dobrze, gdyby przyśpieszył powrót do Paryża, gdyż idzie o bardzo ważny dla nich interes... kiedy ty będziesz pisał, ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry matce i sierotom; zjemy cokolwiek na śniadanie; matka pójdzie sobie na mszę, a my razem się przejdziemy.
— Kochany ojcze — odrzekł Agrykola w kłopocie — tego rana nie będę mógł ci towarzyszyć.
— Jakto, nie będziesz mógł? wszak to dziś niedziela?...
— Prawda, mój ojcze — rzekł Agrykola, wahając się — ale ja przyrzekłem przyjść rano do warsztatu dla dokończenia bardzo pilnej roboty... gdybym nie stanął, nabawiłbym kłopotu pana Hardy. Potem będę wolny.
— To co innego — odrzekł żołnierz, westchnąwszy z żalu — myślałem, że w twojem towarzystwie pokażę się pierwszy raz Paryżowi... dziś rano... ha! odłożymy to na później, bo robota to rzecz święta; ponieważ z niej ma utrzymanie twoja matka, to niech i tak będzie, przykre to i bardzo przykre... ale, nie, mówię niesłusznie... patrz, jak to prędko przywyknąć można do szczęścia... a ja gderam jak prawdziwy gderacz, i to gdy idzie o parę godzin opóźnienia przechadzki, ja, co przez osiemnaście lat zaledwie miałem nadzieję oglądać cię... i to nadzieję niezupełnie pewną...
I na pocieszenie żołnierz uściskał wesoło, serdecznie swego syna.
Dla kowala jednak nie po myśli były te pieszczoty, lękał się bowiem, aby lada chwila nie ziściły się obawy Garbuski.
— Teraz, kiedy mam czas — rzekł z uśmiechem Dagobert, — pomówmy o interesach, czy nie wiesz, gdziebym mógł znaleźć adresy wszystkich notarjuszów w Paryżu?
— Nie wiem... ale nic łatwiejszego.
— Bo widzisz, z polecenia matki, przesłałem bardzo ważne papiery sierot, do tutejszego notarjusza. Ponieważ miałem zgłosić się do niego za przybyciem do Paryża... zapisałem sobie jego nazwisko i adres w pugilaresie; ale ukradziono mi go w drodze... a że zapomniałem nazwiska, zdaje mi się więc, że gdybym je zobaczył na liście notarjuszów, pewnobym je sobie przypomniał...
Agrykola zadrżał, gdyż dwa razy zapukano lekko we drzwi. Mimowolnie przyszedł mu na myśl wydany rozkaz aresztowania.
Ojciec, obejrzawszy się, na usłyszany odgłos, nie spostrzegł wzruszenia syna, i rzekł silnym głosem:
— Proszę wejść.
Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Gabrjel.
Ubrany był w czarną sutannę i w okrągły kapelusz na głowie.
Poznać przybranego brata i rzucić się w jego objęcia, było to dla Agrykoli dziełem jednej chwili.
— Mój brat!
— Agrykola!
— Gabrjel!
— Po tak długiej niebytności znowu się oglądamy!...
To były słowa kowala i misjonarza, witających się we wzajemnym uścisku.
Dagobert, wzruszony i ucieszony temi braterskiemu uniesieniami, od łez wstrzymać się nie mógł.
W istocie było coś tkliwego w uczuciach tych dwóch młodzieńców, tak podobnych do siebie sercem, a tak się różniących powierzchownością, gdyż przy mężnej postawie Agrykoli jeszcze delikatniejszą wydawała się anielska fizjognomja Gabrjela.
— Ojciec uprzedził mnie o twem przybyciu — rzekł wreszcie kowal do swego przybranego brata.
— Spodziewałem się co chwila, że zobaczę się z tobą... a jednakże radość moja jest większa stokroć jeszcze, aniżeli myślałem.
— A moja kochana matka? — spytał Gabrjel serdecznie ściskając rękę Dagoberta — czy zastałeś ją zdrową?
— Tak, moje dziecko, a jej zdrowie stokroć się jeszcze pokrzepi, kiedyśmy ot wszyscy się zgromadzili... nic zdrowszego nad radość...
Potem, zwracając się do Agrykoli, który, zapominając o obawach, wpatrywał się w misjonarza z wyrazem niewymownego przywiązania:
— Patrz, twarz jak u młodej dziewczyny, a Gabrjel odważny jest jak lew... gdyż powiedziałem ci, z jakiem poświęceniem ratował córki marszałka Simon i jeszcze chciał i mnie ratować...
— Ale, Gabrjelu, cóż to masz na czole? — zawołał nagle kowal, który od kilku chwil przypatrywał się uważnie misjonarzowi.
Gabrjel, położywszy po wejściu kapelusz, stanął właśnie przed oknem, z którego żywe światło oświecało jego bladą, miłą twarz; teraz wyraźnie widzieć było można koliste znamię, ciągnące się ponad brwiami, od jednej skroni do drugiej.
Przy tylu rozmaitych wzruszeniach, wpośród tak prędko następujących po sobie przypadków po rozbiciu okrętu, Dagobert, podczas krótkiej rozmowy z Gabrjelem w zamku Cardoville, nie mógł spostrzec tego znamienia, które przerzynało czoło młodego misjonarza, ale teraz, zarówno jak Agrykola, wyrzekł zdziwiony:
— Ale w rzeczy samej... co to za znamię... masz na czole?...
— I na rękach... Patrz-no, ojcze, — zawołał kowal, chwytając rękę Gabrjela, którą ku niemu podniósł, chcąc go uspokoić.
— Gabrjelu... kochane moje dziecko, wytłómacz nam to... Kto cię tak zranił? — dodał Dagobert.
I, wziąwszy rękę misjonarza, obejrzał ranę, jakby chirurg-znawca i dodał:
— W Hiszpanji, jeden z moich towarzyszów przywiązany był do krzyża na rozstajnych drogach, gdzie go tak zostawiono, żeby umarł z głodu i pragnienia... miał on podobne znaki na rękach...
— Prawdę mówi mój ojciec... Widać, żeś miał ręce przebite... mój bracie — wtrącił Agrykola, boleśnie wzruszony.
— Proszę was... nie zważajcie na to — odrzekł zarumieniony Gabrjel. — Udałem się z Misją do dzikich ludów w Góry Skaliste; oni mnie ukrzyżowali. Już zaczyniali zdejmować mi skórę z czaszki, gdy... Opatrzność wybawiła mnie z ich rąk.
— Biedne dziecko, byłeś więc bezbronny? nie miałeś dostatecznej eskorty? — rzekł Dagobert.
— Nie wolno nam nosić żadnej broni — odpowiedział Gabrjel z łagodnym uśmiechem — i eskorty nigdy nie mamy.
— A twoi towarzysze, ci, co byli z tobą, czemuż cię nie bronili? — zawołał popędliwie Agrykola.
— Bracie, sam jeden byłem...
— Sam jeden?...
— Tak, sam jeden, z przewodnikiem.
— Jakto! poszedłeś sam do tego barbarzyńskiego ludu? — powtórzył Dagobert, nie mogąc dać wiary temu, co słyszał.
— To wspaniale! — rzekł Agrykola.
— Wiary nie narzuca się przemocą — odpowiedział Gabrjel z prostotą — samo tylko przekonanie rozszerzyć może miłość chrześcijańską między tymi dzikimi ludźmi.
— A gdy nie można ich przekonać? — spytał Agrykola.
— Ha! mój bracie... to się umiera za wiarę... litując się nad tymi, którzy ją odrzucają... choć tak dobroczynną jest dla ludzkości.
Po tej odpowiedzi, wyrzeczonej z rozrzewniającą prostotą, nastąpiło na chwilę głębokie milczenie.
Dagobert zanadto znał się na odwadze, żeby nie umiał ocenić tego bohaterstwa, zarazem spokojnego i poświęcającego się, i również jak syn, patrzył na Gabrjela z podziwem i uszanowaniem.
Gabrjel słuchał bez okazywania udanej skromności, jakby zgoła był obcy uczuciom, jakie wzbudzał i dlatego, zwracając się do żołnierza, zagadnął:
— Cóż więc myślisz?
— Co ja myślę — zawołał żołnierz — oto myślę, że po trzydziestu latach wojny... sądziłem, że jestem tak odważny, jak nikt... a tu znajduję teraz nauczyciela... a tym nauczycielem ty jesteś...
— Ja... co przez to rozumiesz... cóżem takiego uczynił?
— Dla Boga! czy wiesz, że to są blizny męstwa — tu weteran chwycił w uniesieniu ręce Gabrjela — że te blizny są tak chwalebne... są chwalebniejsze od naszych... choć my jesteśmy wojakami z profesji...
— Tak... słusznie mówi ojciec — zawołał Agrykola i dodał z uniesieniem: — Otóż to księża... Jakże ja ich kocham, pokora chrześcijańska, miłość, odwaga!...
— Nie wychwalaj mnie tak... proszę cię — rzekł zakłopotany Gabrjel.
— Ciebie wychwalać... — odrzekł Dagobert — słuchajcież no... kiedy ja szedłem w ogień, czy to ja szedłem sam? czy nie widział mnie mój kapitan? czy nie było tam mych kolegów... czy w braku odwagi nie miałem miłości własnej, która dodawała bodźca; pomijając okrzyk wojenny, zapach prochu, odgłos trąb, huk armat, zapał mego konia, który djabelnie pode mną wyskakiwał, a wreszcie czułem wtedy Cesarza, czułem, że mnie pochwalą za ranę, dadzą krzyżyk... Dzięki temu wszystkiemu, uchodziłem za zucha... za tęgiego zucha... a czy nie sto razy większy zuch z ciebie, dziecko moje, bo ty sam jeden poszedłeś, bezbronny, aby stawić czoło nieprzyjaciołom sto razy sroższym od tych, z którymi my spotykaliśmy się, my szwadronami, z szablami i pistoletami w ręku, z towarzyszeniem granatów i kartaczów?
— Kochany ojcze — zawołał kowal — jak to pięknie, gdy mu tak oddajesz sprawiedliwość!...
— Ach! mój bracie... dobrocią swą dla mnie podwyższa on to, co samo przez się jest naturalnem.
— Naturalnem... dla takich jak ty śmiałków, tak — rzekł żołnierz — ale takich śmiałków jest mało...
— Och! tak, bardzo mało,bo takie męstwo jest najszacowniejsze, ze wszystkich męstw — wtrącił Agrykola.
— O! tak, ty wiesz, że spotkać cię może śmierć prawie pewna, i idziesz sam z krucyfiksem w ręku, dla opowiadania chrześcijańskiej miłości bliźniego między dzikimi; oni chwytają ciebie, męczą ma torturach, a ty oczekujesz śmierci bez skargi, bez okazania nienawiści, bez gniewu ani zemsty... z wyrazem przebaczenia na ustach... z uśmiechem.... I to pośród lasów, sam jeden, bez żadnej nadziei ocalenia; i jeszcze ukrywasz rany pod tą czarną suknią... Zaiste, słusznie mówi ojciec, że ty jesteś najmężniejszy...
— A co więcej — dodał Dagobert — on za to nie spodziewa się nagrody, bo, jak wiesz, mój synu, ran jego nie okryje nigdy szata biskupia.
— Nie jestem ja tak bezinteresowny, jak się wydaję — odezwał się Gabrjel do Dagoberta z miłym uśmiechem — jeżeli będę godzien, wielka czeka mnie nagroda na tamtym świecie.
— No, to co innego... ale krzyżyk tak dobrze wydałby się na twojej sutannie, jak na moim mundurze.
— U was nie nagradzają prostych księży — rzekł kowal — nie dla nich są biskupstwa; a jednakże, kochany ojcze, gdybyś wiedział, ile to jest cnoty skromnej i męstwa nieznanego w tej klasie, którą u nas we Francji nazywają niższem duchowieństwem... między owymi skromny sługami ołtarza po parafjach! Nieprawdaż, Gabrjelu?... Nie zaprzeczysz mi, a napewno będziesz tego zdania, mój bracie, gdyż, jak mawiałeś, całem twojem życzeniem było mieć małe probostwo na wsi, tam bowiem zdziałać można wiele dobrego...
— Moje życzenie zawsze jest jednakie — rzekł smętnie Gabrjel — lecz na nieszczęście...
Potem, jakgdyby oddalić chciał od siebie niemiłe myśli i skierować rozmowę na inny przedmiot, rzekł, zwracając się do Dagoberta:
— Wierz mi, bądź dla siebie sprawiedliwszym, nie poniżaj swej odwagi zbytniej podwyższeniem mojej... odwaga twoja jest wielka, gdyż po bitwie okropny musi być dla dobrego serca widok poległych ludzi...
— Ach, i teraz mrowie przechodzi po mnie, skoro o tem wspomnę — rzekł Dagobert. — Ale powiedz, jakże to uratowałeś się od śmierci?
Na to pytanie Dagoberta, Gabrjel zadrżał i tak widocznie zarumienił się, iż żołnierz rzekł do niego:
— Jeśli nie wolno ci, lub jeżeli nie możesz odpowiedzieć na to moje zapytanie... wystaw sobie, że ja nic nie mówiłem.
— Nie mam nic do ukrywania, ani przed tobą, ani przed bratem... — odrzekł misjonarz zmienionym głosem. — Tylko trudnoby mi było wytłómaczyć ci należycie, czego sam dobrze nie pojmuję...
— Jakto? — podchwycił zdziwiony Agrykola.
— Bezwątpienia — odparł Gabrjel, rumieniąc się — musiało to być złudzenie zmysłów, w ostatniej chwili, gdym oczekiwał śmierci... mój osłabiony umysł mylił się pozorami... jak mogła owa kobieta...
— O jakiej to kobiecie mówisz? — przerwał kowal ze zdziwieniem.
— Kobieta cię ocaliła? — dodał Dagobert, również bardzo zdziwiony.
— Tak, — odpowiedział Gabrjel, zamyślony — kobieta młoda i piękna...
— A któż ona była?... zagadnął Agrykola.
— Nie wiem... kiedym ją zapytał... odpowiedziała mi: jestem siostrą cierpiących.
— A skąd przybyła? dokąd dążyła? — pytał Dagobert, którego to szczególnie zajmowało.
— Idę tam, gdzie cierpią... odpowiedziała mi — mówił dalej misjonarz — tam, gdzie śnieg leży wiecznie..
Agrykola pojąć nie mógł, jak się stało, i zapytał:
— Jakim więc sposobem ta kobieta przybyła ci na pomoc?
— Agrykolo, — odezwał się łagodny głos za drzwiami — chcę z tobą pomówić i to w tej chwili...
Kowal poznał głos Garbuski i pobiegł otworzyć..
Młoda dziewczyna, zamiast wejść, cofnęła się o krok w ciemny korytarz i rzekła niespokojnym głosem.
— Mój Agrykolo, od godziny już rozwidniło się, a ty jeszcze nie poszedłeś... jaka to nieroztropność! ja dawałam baczność na dole... na ulicy... Nic dotąd nie widziałam, czegoby się wypadało lękać... ale mogą nadejść lada chwila.. zaklinam cię... idź co prędzej, idź do panny Cardoville... niema ani chwili czasu do stracenia.
— Gdyby nie przybył Gabrjel, jużbym był wyszedł, ale czyż mogłem odmówić sobie przyjemności pomówienia z nim przez chwilę?
— Gabrjel jest tu? — spytała Garbuska z przyjemnem zdziwieniem, gdyż, jak to już wspomnieliśmy, wychowała się z nim i Agrykolą.
— Tak, — odpowiedział kowal — od pół godziny jest u nas...
— Jakże będę szczęśliwa z zobaczenia go także! — odrzekła Garbuska. — Przyszedł pewno wtedy, kiedy zeszłam do twej matki, aby zapytać, czy nie będę potrzebna tym dwom panienkom... ale one tak się utrudziły, iż śpią jeszcze... Franciszka prosiła mnie, abym ci oddała ten list do twego ojca... dopiero odebrałam go.
— Dziękuję ci, moje dziecię.
— Teraz, kiedy się już widziałeś z Gabrjelem... nie zatrzymuj się już... pomyśl... jakie byłoby zmartwienie dla twego ojca, gdyby w jego obecności przyszli cię aresztować... ach! niech Bóg broni.
— Słusznie mówisz... muszę pośpieszyć się.. przy nim i przy Gabrjelu niechcący zapomniałem o wszystkiem...
— Idź prędko, a może za parę godzin, jeśli panna Cardoville wyświadczy ci tę łaskę, powrócisz, zupełnie już spokojny...
— Dobrze mówisz... tylko jeszcze kilka minut i biegnę.
— Ja idę dalej czatować przy drzwiach, gdybym co spostrzegła... pośpieszę, aby ostrzec; ale nie zatrzymuj się długo.
— Bądź spokojna...
Garbuska zbiegła co żywo na dół, aby wyglądać na ulicę, Agrykola zaś wrócił do swej izdebki.
— Ojcze, — rzekł do Dagoberta, — oto list, matka prosi, abyś go przeczytał; dopiero co go odebrała.
— Ach! dobrze! przeczytaj go za mnie, mój synu.
Agrykola czytał co następuje:
- „Pani!
„Dowiaduję się, że generał Simon powierzył jej mężowi wielkiej wagi interes. Chciej więc pan, skoro jej mąż przybędzie do Paryża, prosić go, aby się udał do mego biura w Chartes, bez najmniejszej zwłoki, obowiązany jestem doręczyć jemu samemu, a nie komukolwiek innemu, papiery niezbędnie potrzebne do interesów generała Simon.
Dagobert patrzył na syna ze zdziwieniem i rzekł;
— Któżby to mógł zawiadomić tego pana o mojem przybyciu do Paryża?
— Może to jest ów notarjusz, którego adres zgubiłeś i któremu posłałeś papiery — zauważył Agrykola.
— Ale on nie nazywa się Durand i pamiętam dobrze, że to był notarjusz w Paryżu, a nie w Chartes... Ale — dodał żołnierz, nieco się zastanowiwszy — jeżeli, ma bardzo ważne papiery, które mnie tylko samemu oddać powinien...
— Zdaje mi się, że wypada ci, ojcze, udać się tam jak najprędzej — wtrącił Agrykola, prawie kontent z okoliczności, która oddalała ojca niemal na dwa dni, gdy w tymże czasie los jego w ten lub w inny sposób może być rozstrzygnięty.
— Dobrze radzisz — odparł Dagobert.
— Czy to sprzeciwia się twoim zamiarom? — zapytał Gabrjel.
— Tak, trochę, moje dziecię, gdyż myślałem, że z wami przepędzę dzień.. ale obowiązek przedewszystkiem. Przejechałem całą Europę... nie będę się więc lękał podróżować z Paryża do Chartes, gdy tego wymaga ważny interes. We dwa dni wrócę. Ale to rzecz osobliwsza. Niech mnie kaci porwą, jeśli się spodziewałem, że będę musiał opuścić was i udać się do Chartes! Szczęściem, że zostawiam Różę i Blankę przy mej zacnej żonie, a Gabrjel ich anioł, jak one go nazywają, będzie także im towarzyszył.
— Na nieszczęście niepodobna mi będzie tego uczynić — odparł smutnie misjonarz. Przyszedłem, aby zobaczyć się z wami i znowu pożegnać.
— Jakto pożegnać się?... — zawołali razem Dagobert i Agrykola.
— Tak.
— Czy znowu idziesz na inną misję? — zapytał Dagobert. — To niepodobna!
— Nic wam na to odpowiedzieć nie mogę — odrzekł Gabrjel, tłumiąc westchnienie — lecz od tej chwili, aż do pewnego czasu... nie mogę, nie powinienem przychodzić do tego domu...
— Cóż to, moje dziecko — rzekł żołnierz wzruszony — jak uważam, w twojem postępowaniu jest coś zakrawającego na przymus... Znam ja się na ludziach... ten, którego nazywasz swoim przełożonym, i którego przez jakiś czas widziałem, po rozbiciu w zamku Cardoville... brzydko wygląda, i przyznam ci się, niebardzo jestem kontent z tego, że cię widzę pod takim kapitanem.
— W zamku Cardoville! — zawołał kowal, zdziwiony tem podobieństwem nazwisk, — czy to w zamku Cardoville przyjęto was po rozbiciu?
— Tak, mój synu, czemuż cię to dziwi?
— Nie, mój ojcze, a pan tego zamku czy mieszka w nim?
— Nie, bo kiedy o niego pytałem rządcę, chcąc mu podziękować za gościnność, jaką nam okazano, powiedział że osoba, do której należy zamek, mieszka w Paryżu.
— Jakie osobliwe podobieństwo — pomyślał Agrykola — czyżby to ta panna była właścicielką zamku, co nosi jej imię?...
Potem, przypomniawszy sobie przyrzeczenie, uczynione Garbusce, rzekł do Dagoberta:
— Daruj, mój ojcze, już późno... a ja miałem być w fabryce o godzinie ósmej...
— Dobrze, dobrze, moje dziecko... Dajmy więc pokój wszystkiemu, póki nie {{Korekta|powrócę z Chartes. Ucałuj mnie jeszcze raz i biegnij...
Od chwili, gdy Dagobert wspomniał Gabrjelowi o przymusie, biedny misjonarz zamyślił się... W chwili, gdy Agrykola zbliżył się dla uściśnięcia mu dłoni i żegnał go, Gabrjel rzekł doń głosem poważnym i tonem stanowczym, który zdziwił kowala i żołnierza.
— Kochany bracie... pozwól powiedzieć sobie jeszcze kilka słów... Ja właśnie przyszedłem oświadczyć ci, że za kilka dni... będę potrzebował ciebie, i ciebie także, mój ojcze... Pozwól mi nazwać cię tem mianem — dodał Gabrjel wzruszonym głosem, zwracając się do Dagoberta.
— Jakto! cóż to jest? — zawoła kowal.
— Tak — odpowiedział Gabrjel — będę potrzebował rady i pomocy... dwóch ludzi zacnych, odważnych... mogę na was obudwu rachować, nieprawdaż? w każdej chwili... którego bądź dnia... na wezwanie moje przyjedziecie?
Dagobert z synem spojrzeli po sobie w milczeniu, zdziwieni tonem głosu Gabrjela... Agrykola uczuł, jak mu się serce ściskało... a gdyby został uwięziony wtedy, gdy brat zażąda jego pomocy. Co tu począć?
— O każdej godzinie, w nocy, czy w dzień, moje dziecko możesz rachować na nas — rzekł Dagobert równie zdziwiony, jak przejęty mową misjonarza — masz ojca i brata... użyj ich...
— Dziękuję, dziękuję — odrzekł Gabrjel — uszczęśliwiacie mnie...
— Wiesz ty co? — zawołał żołnierz, — gdyby nie ta suknia twoja, sądziłbym, że idzie o pojedynek... o pojedynek na śmierć... tak uroczyście do nas przemówiłeś!
— O pojedynek?... — odparł misjonarz ze drżeniem — tak... będzie może szło o pojedynek, nadzwyczajny... straszny, do którego potrzeba dwóch świadków takich, jak wy, ojcze i bracie...
W kilka chwil potem Agrykola, coraz bardziej niespokojny, spiesznie poszedł do panny Cardoville, dokąd i my zaprowadzimy czytelnika.
Pałac Saint-Dizier był największym i najwspanialszym domem na ulicy Babilońskiej w Paryżu.
Nic okazalszego i posępniejszego zarazem nad widok tej dawnej siedziby; ogromne okna o małych szybkach, pomalowane popielato, posępniejszemi jeszcze czyniły kamienne, poczerniałe podmurowanie.
Pałac ten podobny był do wszystkich innych w tej okolicy, pobudowanych w połowie zeszłego wieku; był to wielki korpus z trójkątnym frontonem, o jednem piętrze; a do wysoko podniesionego parteru wchodziło się z obszernego ganku.
Jedna jego fasada wychodziła na obszerny dziedziniec, osłonięty po obu stronach arkadami, które łączyły się z innymi obszernymi budynkami; druga fasada zakończona była przy ogrodzie, prawdziwym parku, zajmującym przestrzeń dwunastu do piętnastu morgów; z tej strony dwa skrzydła, do korpusu przytykające, tworzyły dwie boczne galerje.
Jak prawie przy wszystkich pałacach w tej dzielnicy, tak i przy tym na końcu ogrodu, był tak zwany mały pałacyk czyli domek.
Był to pawilon w kształcie rotundy, w guście epoki pani Pompadour z mnóstwem ozdób po wszystkich zewnętrznych ścianach. Pawilon ten, zamieszkany przez pannę Adrjannę Cardoville, składał się z parteru, do którego się wchodziło z przedsionka, po kilku schodach: mała sień prowadziła do okrągłego salonu, oświeconego z góry; z tym salonem, stykały się cztery pokoje i kilka izb w antresolach dla służących.
Podobne budowle przy wielkich posesjach w naszych czasach nie bywają zamieszkane, albo też przerabiają je na oranżerje; lecz osobliwszym wyjątkiem pawilon pałacu Saint-Dizier został odrestaurowany; białe jego mury świeciły się jak marmur kanaryjski, a odświeżona, powabna jego budowa szczególnie odbijała od ponurych gmachów, które widać było na drugim końcu obszernej, zielonej równiny, na której tu i owdzie rozrzucone zostały wielkie klomby zielonych drzew.
Następująca scena odbywała się nazajutrz po przybyciu Dagoberta z córkami generała Simon.
Na pobliskim kościele wybiła godzina ósma rano, pogodne zimowe słońce świetnie wschodziło na czysto lazurowem niebie, z za wielkich, ogołoconych drzew, które w lecie tworzyły zieloną kopułę nad pawilonem.
Drzwi w przedsionku otworzyły się, a promienie słońca oświeciły dwie ładne istoty, z których jedna zwłaszcza odznaczała się niezwykłą pięknością.
Inaczej mówiąc, była to młoda dziewczyna i śliczna suczka, z wyżełków angielskich, z gatunku, który Anglicy nazywają King’s Charles. Obie pokazały się pod perystylem rotundy.
Młodej dziewczynie było na imię Żorżetta, suczkę nazywano Lutyną.
Żorżetta ma lat osiemnaście: nigdy Floryna czyli Marion, nigdy subretka Marivana nie miała zgrabniejszej figurki, żywszego oka, figlarniejszego uśmiechu, bielszych ząbków, bardziej rumianych lic, powabniejszej kibici, piękniejszej nóżki, wdzięczniejszych ruchów.
Lubo jeszcze było dość rano, Żorżetta starannie już była ubrana; mały czapeczek z koronek, krojem pół-wiejskim, ugarnirowany różową wstążką, loki ślicznych konopiastych włosów, takie było przybranie jej świeżej, nadobnej twarzy, suknia z popielatej lewantyny, chusteczka liljowa, spięta na przodzie dużą kokardą z różowego aksamitu, osłaniała pięknie zaokrągloną pierś; fartuszek z holenderskiego płótna, biały jak śnieg, garnirowany u dołu trzema szerokiemu zakładkami, a nad niemi pasek przepasywał jej kibić okrągłą i giętką jak trzcina... rękawki krótkie, gładkie, obszyte wąską koronką, dozwalały widzieć jej pulchne, czerstwe, białe ręce, które duńskie, długie rękawiczki, aż po łokcie zachodzące, chroniły od ostrego zimna.
Gdy Żorżetta uniosła suknię, aby swobodniej wejść na schody perystylu, pokazały się obojętnym oczom Lutyny kształtne nóżki w białych jedwabnych pończochach z czarnego tureckiego atłasu.
Kiedy taka blondynka, jak Żorżetta, jest przytem dowcipną, gdy iskra życia błyszczy w jej wesołem niebieskiem oku; gdy żywy rumieniec okrywa jej czyste lica, bywa ona jeszcze powabniejszą, bardziej zachwycającą, niż brunetka.
Ta uprzejma, rześka subretka, co to wczoraj wprowadziła Agrykolę do pawilonu, była pierwszą pokojówką panny Adrjanny Cardoville, synownicy księżnej Saint-Dizier.
Lutynia, szczęśliwie znaleziona przez kowala, zaczęła szczekać radośnie i skakała, biegała i tarzała się po murawie; była cokolwiek większa jak pięść; włosy jej futerka, czarne jak heban, połyskiwały pod szeroką z czerwonego aksamitu przepaską na szyi; łapki osłaniał długi płomienistego koloru włos; takaż była bardzo krótka mordka w jej wielkich oczach błyszczała pojętność, a kędzierzawe uszki dotykały ziemi.
Żorżetta była tak żywa, tak swawolna, jak Lutyna, za którą biegała i, z którą figlowała, bo już to goniła ją już przed nią uciekała po zielonej murawie.
Nagle na widok drugiej osoby, poważnie zbliżającej się, Żorżetta i Lutyna stanęły pośród swych igraszek. Malutka King's Charles, co była o kilka kroków na przodzie, śmiała i wierna swemu imieniu, trzymała się krzepko na silnych nóżkach i śmiało czekała nieprzyjaciela, pokazując drwa rzędy ostrych ząbków, białych jak kość słoniowa.
Nieprzyjacielem była kobieta w podeszłym wieku, za którą biegł bardzo opasły jasno-kawowego koloru mops, ogon miał zakrzywiony w obrączkę, tułów okrągluchny, szerść połyskująca, szyjkę nieco wykrzywioną; szedł, stawiając nogi bardzo szeroko, krokiem poważnym. Jego pysk czarny, kłótliwy, zmarszczony, podwinięty od dołu z przyczyny dwóch zbyt wystających zębów, miał wyraz bardzo ponury i mściwy.
Nieprzyjemne to zwierzę nazywało się Monsieur.
Właścicielka mopsa, jejmość lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyła, miała na sobie ubiór o tyle posępny i surowy, o ile Żorżetka wykwintny i wesoły. Składał się on z sukni koloru brunatnego, z czarnej mantyli jedwabnej i takiego kapelusza; twarz tej kobiety za młodu musiała być przyjemna, a policzki rumiane, brwi wydatne, oczy czarne, jeszcze bardzo żywe, wcale nie zgadzały się z fizjognomją cierpką, surową, jaką usiłowała sobie nadać.
Jejmość ta, powoli chodząca, ostrożna, była to pani Augustyna Grivois, pierwsza pokojówka księżnej Saint- Dizier.
Nietylko wiek, fizjognomją, ubiór tych dwóch kobiet uderzającą przedstawiały sprzeczność, ale nawet sprzeczność rozciągała się aż do zwierząt, które im towarzyszyły; taż sama była różnica między Lutyną a Monsieur, co między Żorżettą a panią Grivois.
Gdy pani Grivois spostrzegła małą King's Charles, na twarzy jej ukazały się zdziwienie i niechęć, co nie uszło oka młodej dziewczyny.
Lutyna, co ani na krok nie cofnęła się, zobaczywszy Monsieura, patrzała nań śmiało, pogardliwem okiem, a nawet postąpiła ku niemu, z miną tak wyraźnie nieprzyjacielską, iż mops, trzy razy od niej większy, wydał trwożliwy pisk i szukał schronienia za panią Grivois.
Ta odezwała się do Żorżetty ze złością:
— Zdaje mi się, moja panno, że mogłabyś zaniechać drażnienia swego psa i szczucia nim mojego.
— Ach! to pewno dla ochrony swego szanownego, szkaradnego psiska wypędziłaś pani Lutynę na ulicę ogrodowemi drzwiami. Lecz szczęściem uczciwy chłopiec znalazł Lutynę i odniósł ją mej pani. Ale, czemuż przypisać mam szczęście, że panią oglądam tak rano?
— Księżna poleciła mi — odpowiedziała panna Grivois, nie mogąc ukryć złośliwego śmiechu — odwiedzić w tej chwili pannę Adrjannę... Idzie o bardzo ważną rzecz, którą jej samej mam powiedzieć.
Na te słowa Żorżetta zarumieniła się i nie mogła się wstrzymać od okazania pewnego niepokoju, czego przecie nie spostrzegła pani Grivois, zajęta swym mopsem, do którego Lutyna zbliżyła się znów z bardzo groźną miną.
Żorżetta tymczasem, uspokoiwszy się po chwilowem wzruszeniu, odpowiedziała pewnym tonem:
— Pani moja położyła się wczoraj spać bardzo późno i zakazała mi wchodzić do siebie przed południem.
— Być może... ale kiedy tu idzie o spełnienie rozkazów księżnej, jej ciotki... będziesz więc panna tyle grzeczną, że obudzisz swoją panią... niezwłocznie.
— Mej pani nikt nie ma nic do rozkazania... ona jest w swym własnym domu; a ja nie przebudzę jej aż o dwunastej... tak mi zaleciła.
— Ha! jeżeli tak, to ja sama pójdę.
— Floryna i Hebe nie otworzą pani... Ja mam klucz od salonu... a tylko przez salon można wejść do panny Adrjanny.
— Jakto!... śmiesz mi odmówić spełnienia rozkazów księżnej?
— Tak, śmiem nie chcieć obudzić mej pani przed czasem, jaki mi oznaczyła.
— Otóż-to skutki ślepej dobroci księżnej pani dla swej siostrzenicy — mówiła jejmość coraz smutniejszym tonem. — Panna Adrjanna już nie zważa na rozkazy swej ciotki i otacza się młodemi, co to od rana zaraz stroją się, jak...
— Jak pani możesz obmawiać, ty, co niegdyś byłaś najzalotniejszą ze wszystkich kobiet u księżnej... mówiono o tem w pałacu od pokolenia do pokolenia, aż do naszych czasów.
— Jakto, od pokolenia do pokolenia?.. Cóż ja sto lat już mam, czy co!... To impertynencja.
— Ja mówię o pokoleniach pokojówek, gdyż, prócz pani, mało która wytrzyma dwa, trzy lata u księżnej. Zanadto ona cnotliwa... dla tych dziewcząt...
— Panno! proszę nie mówić tak o mej pani... której imię na klęczkach tylko wspominać należałoby...
— A jednakże... gdyby chciano źle mówić...
— Panna śmiesz!...
— A wczoraj wieczór... o wpół do dwunastej...
— Wczoraj wieczór?...
— Dorożka zatrzymała się o kilka kroków od pałacu... jakaś tajemnicza osoba, okryta płaszczem, wysiadła z niej, zapukała ostrożnie nie do drzwi, ale w okno odźwiernego... a o pierwszej zrana dorożka jeszcze stała na ulicy... ciągle czekając na tajemniczą osobę w płaszczu... która przez cały ten czas wymawiała pewno, jak dopiero powiedziałaś pani, imię księżnej... na klęczkach...
Czy to, że pani Grivois nie była uwiadomiona o odwiedzinach, które Rodin złożył wczoraj księżnej Saint-Dizier, skoro się dowiedział o przybyciu do Paryża córek generała Simon, czy też pani Grivois udawała, że nie wie o tych odwiedzinach, dość, że odpowiedziała, z pogardą tylko wzruszając ramionami:
— Nie rozumiem, co panna chcesz powiedzieć i nie poto przyszłam tu, abym słuchała takich niedorzecznych baśni, raz jeszcze pytam, czy zaprowadzisz mnie panna do panny Adrjanny, czy nie?
— Powtarzam pani, że moja pani śpi i że zabroniła mi przychodzić do siebie przed dwunastą.
Rozmowa ta toczyła się w niejakiej odległości od pawilonu, którego przedsionek widać było w końcu dość długiej alei...
Nagle pani Grivois zawołała z przestrachem, wskazując ręką w tę stronę.
— Co to! czy to podobna... cóż to ja widzę?
— Cóż takiego, cóżeś pani zobaczyła? — zapytała Żorżetta, odwracając się.
— Kogo widziałam?... — powtórzyła pani Grivois zdumiona.
— Nie domyślam się.
— Pannę Adrjannę!...
— A gdzie to?
— Szła prędko na schody... Dobrze ją poznałam po jej chodzie, po jej kapeluszu i po płaszczyku... Powracać do domu o ósmej godzinie rano! — zawołała pani Grivois — ależ to nie do uwierzenia.
— Pannę Adrjannę?... widziałaś pani?... — odparła Żorżetta i głośno śmiać się zaczęła.
— Aha!... rozumiem... chcesz się pani pomścić za moją prawdziwą historję o wczorajszej dorożce... To bardzo zręcznie!
— Powtarzam ci, że w tej chwili widziałam...
— Cóż znowu! pani Grivois, jeśli na serjo chcesz to utrzymywać, chyba ci się przewróciło w głowie...
— Mnie w głowie się przewróciło... dlatego, że mam dobre oczy... Furtka, którą się wychodzi na ulicę, jest nawprost alei blisko pawilonu, temi to pewno drzwiczkami panna Adrjanna powróciła... Ach, mój Boże! cóż się dzieje... cóż powie księżna pani. Oj! przeczucia nie myliły jej... do czego to doprowadziła słabość dla dziwactw siostrzenicy; to szkaradnie... tak szkaradnie, iż lubo własnemi oczyma widziałam, jednak jeszcze nie mogę uwierzyć..
— Ponieważ pani tak mówisz, zmuszoną jestem zaprowadzić cię do panny Adrjanny, abyś się przekonała na własne oczy, że ci się przewidziało.
— Mądra jesteś, moja kochana, ale nie mędrsza ode mnie... Chcesz, abym teraz poszła... wierzę temu... w tej chwili pewną jesteś, że zastanę pannę Adrjannę w domu...
— Ależ, pani Grivois, zapewniam cię...
— To ci tylko powiem, że ani ty, ani Floryna, ani Hebe dwudziestu czterech godzin tu nie zabawicie; księżna pani położy koniec tak brzydkiemu zgorszeniu; idę natychmiast powiedzieć jej, co się tu dzieje. Wychodzi w nocy, o! zgrozo!... powracać o ósmej godzinie rano... to niesłychana rzecz... gdybym na własne oczy nie widziała, nigdybym nie uwierzyła.
Zresztą, nastąpić to musiało... nikogo nie zdziwi. Nie...pewno nie... i wszyscy, którym opowiem to szkaradzieństwo, odpowiedzą mi pewno: To nic dziwnego. Jakie to zmartwienie dla mej biednej pani, jaki to dla niej cios okropny!
I pani Grivois spiesznie wróciła do pałacu, a za nią mops, który, równie jak ona, wydawał się zagniewany.
Blisko godzina czasu upłynęła, odkąd pani Grivois widziała, czyli raczej zdawało się jej, że widziała pannę Adrjannę Cardoville wracającą zrana do pawilonu pałacu Saint-Dizier.
Aby ułatwić pojęcie dziwaczności następujących obrazów, wyjaśnić trzeba niektóre wydatne strony oryginalnego charakteru Adrjanny Cardoville.
Ta oryginalność polegała na zbytniej nieuległości ducha, połączonej z wrodzoną odrazą do wszystkiego, co było szpetne, naturalnie dodać należy do tego nieprzezwyciężone upodobanie w otaczaniu się wszystkiem, co było piękne, powabne.
Malarz, największy miłośnik kolorytu, rzeźbiarz, zachwycający się kształtem — nie czuli więcej, niż Adrjanna, szlachetnego zapału, jaki wzbudza w ludziach wytwornej natury widok doskonałej piękności.
I nietylko upodobaniom oczu dogadzać lubiła ta młoda dziewica; harmonijniejsze głosy śpiewu, melodja instrumentów, rytm poezji najwyższą sprawiały jej rozkosz, gdy przeciwnie ostry głos, niezgodne dźwięki przykre wywierały na niej wrażenie, jakie czuła mimowolnie na widok brzydkiego przedmiotu. Lubiąc namiętnie kwiaty, przyjemne zapachy, znajdowała w otaczaniu się niemi wielką przyjemność, jaką jej sprawiały muzyka i plastyczna piękność... Czyż mamy wskazać jeszcze jednę osobliwszą stronę jej charakteru? Adrjanna była wielką łakotnisią i lepiej niż kto inny znała się na smaku wytwornych owoców, umiała ocenić delikatnego bażanta, lub wykwintny gatunek wina.
Wszelako Adrjanna używała tego wszystkiego z bardzo przyzwoitem umiarkowaniem, uważała ona za powinność doskonalenie, uszlachetnienie zmysłów, któremi ją Stwórca obdarzył; według niej, byłoby oburzającą niewdzięcznością przytłumiać te boskie dary zbytkami lub poniżać je niegodnym wyborem, od którego chroniła ją nadzwyczajniejsza delikatność gustu.
U niej pojęcia o pięknie i brzydocie zastępowały pojęcie o dobrem i złem.
Jej poszanowanie dla wdzięku, dla wytworności, dla fizycznej piękności, przywiodło ją do poszanowania moralnej piękności, bo jak wyraz namiętności złośliwej i nikczemnej szpeci najpiękniejsze twarze, tak znowu szlachetne uczucia bywają ozdobą nawet najszpetniejszego oblicza.
Słowem, Adrjanna była najzupełniejszem uosobieniem zmysłowości... nie owej zmysłowości pospolitej, bezrozumnej, ciemnej, zepsutej nawyknieniem lub potrzebą rozkoszy brutalnych, bez wyboru, ale zmysłowości wytwornej, która tem bywa dla zmysłów, czem inteligencja dla duszy.
Niepodległość charakteru młodej dziewicy była nadzwyczajna. Nadewszystko oburzała ją owa, z położenia kobiety w stanie społecznym wypływająca zawisłość; śmiało postanowiła się od niej bronić.
Zresztą w Adrjannie nie było nic męskiego; była to kobieta w całem tego wyrazu znaczenia, kobieta ze swoich wdzięków, ze swoich dziwactw, z zachwycającej kobiecej piękności; kobieta ze swojej bojaźliwości, jak również z zuchwałości; kobieta pełna nienawiści dla grubjańskiej przewagi mężczyzny, jak i pełna skłonności do ślepego poświęcenia dla tego, któryby w jej mniemaniu stał się tego godnym; kobietą była także przez swój dowcip, nieco swobodny; kobietą przez słuszną wzgardę dla mężczyzn, czy to zbyt dumnych, czy upojonych pochlebstwami, których czasami napotykała w salonie ciotki, księżnej Saint-Dizier, gdy mieszkała z nią razem.
Podawszy te niezbędnie potrzebne objaśnienia, udamy się z czytelnikiem w odwiedziny Adrjanny Cardoville, wychodzącej, z kaplicy.
Potrzebaby mieć świetny koloryt szkoły weneckiej, aby oddać zachwycającą scenę, która jakby się działa raczej w XVI wieku, w jakim pałacu florenckim, a nie w Paryżu, w głębi przedmieścia św. Germana, w lutym 1832 r.
Światło padało do półkulistego pokoju podwójnem oknem, tworzącem oranżerję z roślin. Mury pawilonu, zbudowane z ciosowych, bardzo dużych kamieni, bardzo głęboką tworzyły framugę okna, zamkniętego zewnątrz jedną bardzo wielką taflą szklanną, a wewnątrz drugą tejże wielkości; w przestrzeni między temi taflami do trzech stóp głębokiej, umieszczono skrzynię, napełnioną ziemią, w której zasadzone pnące się rośliny, wznosząc się splotami, tworzyły wokoło matowej tafli girlandę z liści i kwiatów.
Obicie adamaszkowe, karmazynowego koloru, z nieco jaśniejszemi arabeskami, okrywało ściany; takimże kobiercem pokryta była posadzka. Na ciemnem, neutralnem, iż tak powiem, tle lepiej odbijały wszelkie odcienia.
Przed oknem, zwróconem na południe, stała toaleta Adrjanny, prawdziwe mistrzowskie dzieło sztuki złotniczej.
Na obszernej półce, z lazurowego kamienia, widać było porozstawiane słoiki srebrno-pozłacane z cudnie emaljowanemi nakrywkami, flaszeczki kryształowe i inne przybory toaletowe z perłowej masy, z szyldkretu, ze słoniowej kości, wysadzane ozdobami złotemi, w przedziwnym guście; dwie wielkie figury srebrne, wykończone w stylu czysto starożytnym, unosiły owalne, na śrubkach obracające się, zwierciadło, a jego ramy, rzadkiej roboty, otaczała girlanda ze świeżych, codzień odnawianych kwiatów.
Dwa ogromne wazony japońskie, błękitne, pozłacane, mające do trzech stóp średnicy, stały na kobiercu, po obu stronach toalety, i napełnione rozkwitającemi kameljami, tworzyły jakby krzaki, ubarwione najżywszymi kolorami.
W głębi pokoju, naprzeciw okna, widać było w mniejszej niż naturalna, wielkości, czarującą, otoczoną także kwiatami, grupę Dafnisa i Chloi z białego marmuru, najczyściejszy ideał powściągliwego wdzięku młodzieńczego i piękności...
Wielka srebrna szkatuła, zdobna misternym rylcem, złotemi figurami i drogiemi kamieniami różnych kolorów, oparta na czterech nóżkach z pozłacanego bronzu, zawierała różne drobiazgi toaletowe; dwa zwierciadła, ozdobione żyrandolami, kilka wybornych kopij Rafaela i Tycjana, malowanych przez Adrjannę, wyobrażających portrety mężczyzn lub kobiet cudnej piękności; kilka konsol ze wschodniego jaspisu, a na nich złote i srebrne kubki, napełnione perfumami; miękka sofa, kilka krzeseł, okrągły stolik drewniany, złocony, dopełniały ubrania tego pokoju, wonnego najprzyjemniejszemi zapachami.
Adrjanna, dopiero co wyszedłszy z kąpieli, siedziała przed toaletą; otaczały ją trzy kobiety.
Skutkiem dziwactwa, albo raczej logiki jej upodobania w piękności i harmonji w każdej rzeczy, Adrjanna chciała, aby dziewczyny, usługujące jej, były bardzo piękne i ubrane wytwornie i ładnie.
Widzieliśmy już Żorżettę, interesującą blondynkę, w zalotnym ubiorze subretki z komedji Marivana; dwie jej towarzyszki bynajmniej nie ustępowały co do piękności i wdzięków...
Jedna, imieniem Floryna, wysokiego wzrostu i zgrabna, kostjumem przypominała Dyanne. była blada, brunetka; jej duże włosy, splecione z tyłu głowy w warkocze, przypięte były długą złotą szpilką. Ręce, jak i jej towarzyszki, miała zupełnie obnażone; ubrana była w piękną suknię jasno-zielonego koloru, nader szeroką, lecz z obcisłym stanikiem, wyciętym kwadratowo aż do koszulki z białego batystu, drobniutko układanej, zapiętej na pięć złotych guzików.
Twarz trzeciej pokojówki Adrjanny była tak czerstwa, tak niewinna, pusta, a tak miła i przystojna, iż pani nadała jej imię Hebe; suknia blado-różowa, kroju greckiego, nie okrywała ślicznych piersi i ładnych rąk, obnażonych aż do ramion.
Fizjognomje tych dziewcząt były wesołe, swobodne; nie widać było w ich twarzach wyrazu tłumionej niechęci, zawistnego nadskakiwania, obrażającej poufałości, lub płaskiej uniżoności.
Gdy na wyścigi i z największą troskliwością usługiwały swej dobrej pani, widać było w ich zajęciu przywiązanie, szacunek i wdzięk; zdawało się, że znajdują przyjemność w nadawaniu uroku swej pani. Rzekłbyś, że upiększać i stroić ją było dla nich zadaniem sztuki, pełnej powabu, i że zajmowały się tem z radością, przywiązaniem i dumą.
Słońce mocno oświecało toaletę, stojącą przed oknem; Adrjanna siedziała na krześle o niskiej poręczy; miała na sobie długi jedwabny szlafrok blado-niebieskiego koloru, w takież kwiatki, przewiązany w pasie tak cienkim, jak u dwunastoletniego dziecka; szyja jej wysmukła, jak u ptaka, ręce i ramiona również obnażone — dziwnie była piękna; jakkolwiek pospolitego użyjemy porównania, tylko najpiękniejsza słoniowa kość dałaby wyobrażenie o czystej białości jej skóry, atłasowej gładkości i połysku, kilka kropel wody, pozostałe z kąpieli przy osadzie włosów Adrjanny, toczyły się po ramionach, jak perły kryształowe, po białym marmurze.
Nadzwyczajną piękność jej płci, właściwą kobietom żółtowłosym, podwyższały jeszcze ciemno-purpurowe wilgotne usta, różowe, przezroczyste, małe uszy i paznogcie; wreszcie całe ciało tchnęło zdrowienn, życiem i młodością. Oczy Adrjanny, wielkie, czarne jak aksamit, jużto iskrzyły się wesołością, już otwierały się omdlałe, jakby za zasłoną, między dwiema frendzlami długich rzęs, równie czarnych, jak piękne, łukiem zakreślone brwi...
Dziwnem a pięknem zrządzeniem natury, Adrjanna miała brwi i rzęsy czarne obok rudych włosów, czoło jej małe, jak u greckich posągów, uzupełniało owalną twarz; delikatnie wygięty nas był nieco orli, czysta emalja zębów błyszczała, jak śnieg, a rumiane usta, jakby wzywały do słodkich całusów, wesołych uśmiechów.
Adrjanna, jak powiedzieliśmy, należała do rudowłosych, lecz z tego rodzaju, jaki widzi się na przecudnych portretach Tycjana lub Leonarda da Vinci... Roztopione złoto nie migocze tak świetnym połyskiem, jak jej naturalnie lekko kędzierzawe włosy, miękkie, jak jedwab delikatne, a długie, tak długie... iż sięgały ziemi, gdy stała, i że, jak Wenus osłonić się niemi mogła.
W tej chwili szczególnie pięknie wyglądały. Żorżetta, stojąc za swoją panią, z trudnością zebrać mogła w małą białą rączkę tę pyszną kosę, której blask podwyższało jeszcze światło słońca...
Gdy ładna pokojówka zapuściła grzebień z kości słoniowej w falujące złociste zwoje tej ogromnej jedwabistej kosy, rzekłbyś, że tysiące iskier z nich wytryskało, nie mniej żywy blask odbijało słoneczne światło od licznych puklów, które, rozdzielone na czole, spadały po licach Adrjanny i dotykały śnieżnych piersi.
Kiedy Żorżetta, stojąc, czesała piękne włosy swej pani, Hebe, dotykając jednem kolanem ziemi, a na drugiem trzymając opartą śliczną nóżkę panny Cardoville, kładła jej mały trzewiczek z czarnego atłasu i sznurowała wąskie wstążki na ażurowej, jedwabnej pończoszce, Floryna, nieco dalej stojąc, podawała swej pani w złocistym słoiku pachnące ciasto, którem Adrjanna lekko potarła śnieżne ręce o wysmukłych paluszkach, których końce były jakby zafarbowane karminem...
Wreszcie nie zapominajmy o Lutynie; ta, leżąc na kolanach swej pani, otwierała oczy i jakby się przypatrywała różnym zmianom toalety Adrjanny z pilną uwagą.
Srebrno dźwięczny głos dzwonka dał się słyszeć zewnątrz; Floryna, na znak dany przez panią, wyszła i prędko wróciła, niosąc list na małej złocistej tacce.
Podczas gdy pokojowe kończyły jej ubranie, Adrianna wzięła ów list od rządcy dóbr Cardoville, następującej.treści:
- „Pani!
„Znając jej dobre serce i wspaniałomyślność, ośmielam udać się do pani z całą ufnością.
„Przez dwadzieścia lat służyłem ś. p. jej ojcu, gorliwie i uczciwie; sądzę, że tak rzec mogę... Zamek został sprzedany, a ja i moja żona mamy być odprawieni i pozbawieni wszelkiego sposobu do życia. Niestety! w naszym wieku, Pani, jak to boleśnie“.
— Biedni ludziska — rzekła Adrjanna, przerywając czytanie — w istocie ojciec mój chwalił mi zawsze ich poświęcenie i uczciwość.
Czytała dalej:
„Wprawdzie byłby dla nas sposób utrzymania się na swem miejscu... ale chodziłoby o to, abyśmy dopuścili się podłości; ale niech będzie, jak chce, ani ja, ani moja żona nie chcemy zarabiać na chleb w ten sposób“.
— Dobrze! wybornie... zawsze tacy, jak byli — rzekła Adrjanna — godność wśród ubóstwa... to zapach kwiecia wśród łąk.
„Pani! aby jej wytłómaczyć niegodziwość, jąkiejby od nas wymagano, winienem najpierw powiedzieć, że dwa dni temu przybył tu z Paryża pan Rodin“.
— A! Rodin — rzekła panna Cardoville, znowu przerywając czytanie — sekretarz księdza d’Aigrigny... nie dziwię się teraz, jeżeli idzie o jakie wiarołomstwo, lub jaką tajemną intrygę... Zobaczymy.
„Pan Rodin przybył z Paryża, aby oznajmić nam, że dobra są sprzedane, że jednak mógłby zatrzymać nas na miejscu, gdybyśmy mu pomogli dać nowej dziedziczce za spowiednika księdza, który nie używa tu dobrej opinji, i jeżeli dla dopięcia tego celu zgodzimy się na spotwarzenie innego księdza, człowieka zacnego, bardzo poważnego, bardzo lubianego w całej okolicy.
„Niedość na tem: wkładał on na mnie obowiązek, abym sekretnie pisywał, dwa razy na tydzień, do pana Rodina o wszystkiem, coby się tu działo w zamku. Wyznać muszę pani, że te propozycje, ile możności, osłaniał, ukrywał pod dość niewinnemi pozorami; ale pomimo mniej więcej zręcznej formy, grunt rzeczy był zawsze taki, jak miałem zaszczyt to pani oznajmić“.
— Przekupstwo... potwarz i denuncjacje! — pomyślała Adrjanna z oburzeniem — wspomnieć nie mogę o tych ludziach, ażeby, mimowolnie, nie budziło się we mnie wyobrażenie ciemności, trucizny i obmierzłych czarnych gadzin... a co, zaiste, okropnem jest widowiskiem. Wolę też dlatego myśleć o spokojnych i łagodnych postaciach Dupont’a i jego żony.
Adrjanna czytała dalej:
„Łatwo domyślisz się, pani, żeśmy się na to zgodzić nie mogli, opuścimy Cardoville, gdzie przebywamy już od lat dwudziestu; ale opuścimy to miejsce, jako uczciwi ludzie... A teraz, łaskawa pani, gdybyś u kogo z pomiędzy swoich dostojnych przyjaciół mogła wynaleźć dla nas miejsce, pani, co tak dobrą jesteś, gdybyś nas poleciła, może z jej łaski nie pozostalibyśmy na starość bez kawałka chleba“.
— Zapewne... nie napróżno udali się do mnie... Wyrwać tych biednych ludzi ze szpon pana Rodina jest obowiązkiem, rozkoszą; bo zarazem to rzecz słuszna i niebezpieczna... a ja tak lubię stawiać czoło człowiekowi potężnemu, który uciska innych.
I dalej czytała Adrjanna:
„Rozpisawszy się o sobie, pozwól pani, że błagać będę o opiekę i dla innych, bo źleby to było myśleć tylko o sobie samych; dwa okręty rozbiły się na naszych brzegach przed trzema dniami, kilku tylko podróżnych zdołaliśmy uratować i tu przyprowadzić, gdzie ja z żoną daliśmy im przytułek, na jaki nas było stać; kilku z tych uratowanych odjechało już do Paryża, ale jeden jeszcze pozostał. Rany jego dotąd jeszcze nie pozwalają mu opuścić zamku, i zatrzymamy go tu jeszcze przez kilka dni...
„Jest to młody książę indyjski, około dwudziestu lat mający, równie dobry jak piękny... bardzo piękny, pomimo, że cera jego jest śniada, jak u wszystkich ludzi w jego kraju“.
— Książę indyjski! młody, dobry i piękny! — zawołała wesoło Adrjanna — to wybornie, a nadewszystko to niezwykłe; ten książę-rozbitek posiada już całą moją sympatję...
ale cóż ja mogę uczynić dla tego Adonisa z nad brzegów Gangesu, który się rozbił na brzegach Pikardji?
Trzy służące Adrjanny patrzyły na nią, niebardzo zresztą zdziwione, gdyż przywykły już do jej osobliwszego charakteru.
Żorżetta nawet i Hebe ostrożnie zaczęły się uśmiechać; Floryna śmiała się również, jak jej piękne towarzyszki, ale nieco później, jakgdyby chciała wprzód wysłuchać i zatrzymać w pamięci wszystkie słowa swej pani, mocno zajętej treścią listu w tem miejscu, gdzie była mowa, jak się wyraziła, o Adonisie z nad brzegów Gangesu.
Adrjanna czytała dalej:
„Jeden z ziomków księcia indyjskiego, który pozostał przy nim, dla doglądania go, powiedział mi, że książę podczas rozbicia utracił wszystko, co miał... i że nie ma sposobu dostać się do Paryża, gdzie jego obecność jest niezbędna dla interesu bardzo ważnego i nie cierpiącego zwłoki... nie od księcia dowiedziałem się o tych szczegółach, gdyż on sam wydaje się być zanadto dumnym i ceniącym swą godność, aby się miał użalać; lecz jego ziomek, otwartszy, zwierzył mi się z tych wiadomości, dodając, że jego młody rodak wielkich już doznał nieszczęść, i że jego ojciec, król pewnego kraju w Indjach, został niedawno zabity i wydziedziczony przez Anglików“.
— To osobliwe — rzekła Adrjanna, zastanawiając się — te okoliczności przypominają mi, że często mój ojciec opowiadał o jednej z naszych krewnych, która wyszła za mąż w Indjach za jakiegoś króla Indyjskiego, do którego wszedł w służbę generał Simon, ten, którego niedawno mianowano marszałkiem... — potem, przerywając sobie, dodała z uśmiechem: — Ach! jakby to było zabawne... a mnie tylko zdarzają się podobne rzeczy, i mówią, że ze mnie oryginał... nie ja to, jak sądzę, lecz Opatrzność niekiedy dziwną się okazuje... Ale jakże się nazywa ten książę... zobaczymy.
„Bezwątpienia raczysz pani przebaczyć naszemu uprzykrzaniu się; ale sądziliśmy, że uważałabyś nas, i słusznie, za egoistów, gdybyśmy mówili tylko o swych własnych dolegliwościach, kiedy dzieli je z nami zacny i godny politowania książę... nakoniec pani raczysz mi wierzyć... stary jestem, wiele mam doświadczenia, dosyć mi spojrzeć na szlachetną, pełną słodyczy twarz tego Indjanina, a przysiągłbym, że godzien jest względów pani, o które dla niego proszę: wystarczyłoby przysłać mu cokolwiek pieniędzy, aby mógł sprawić sobie europejski ubiór, gdyż wszystkie suknie indyjskie postradał podczas rozbicia“.
— O nieba! ubiory europejskie... — zawołała wesoło Adrjanna. — Biedny książę! Niech go od nich Bóg zachowa i ja także!... Już dosyć sprzyja mu los, kiedy z głębi Indyj posyła go do mnie, aby nigdy nie nosił tego obmierzłego ubioru europejskiego, tych szkaradnych sukien, tych strasznych kapeluszy, które czynią mężczyzn tak śmiesznymi, tak brzydkimi, iż prawdziwie nic w nich nie można upatrzyć powabnego... Tak więc przybywa do mnie młody, piękny książę z obcych wschodnich krajów, gdzie mężczyźni ubierają się w jedwabie, muśliny i kaszmiry, nie zaniedbam skorzystać z tej rzadkiej sposobności i szczerze się nim zajmę. A więc niech mówi, co chce, Dpuont — ale precz z sukniami europejskiemi dla Indjan... Ale jakże się nazywa ten książę? Co za osobliwsze byłoby zdarzenie, gdyby to był kuzyn z nad Gangesu! Gdy byłam mała, tyle mi mówiono dobrego o ojcu jego królewskiej mości, iż byłabym bardzo ciekawa oglądać jego syna i przyjąć go jak najlepiej... Ale zobaczymy, jak się on nazywa...
I dalej czytała:
„Gdybyś oprócz małej sumki, raczyła pani ułatwić, jemu, jak również jego rodakowi, dostanie się do Paryża, byłoby to wielkiem dobrodziejstwem dla tego biednego księcia, a tak już nieszczęśliwego.
„Nakoniec, aż nadto mi jest znaną delikatność pani, abym się nie miał domyślać, że może zechcesz pani przesłać księciu tę pomoc bez wyjawienia swego nazwiska; w takim razie rozkazuj mi, pani, i rachuj na moją roztropność; jeżeliby zaś przeciwnie, postanowiłaby pani przesłać mu pomoc bezpośrednio, to jego nazwisko, takie, jakie mi napisał jego towarzysz: Książę Dżalma, syn Kadżi-Sinha, króla Mundy“.
— Dżalma — żywo rzekła Adrjanna, przypominając sobie — Kadżi-Sinha... tak... to ten sam... właśnie to samo mazwisko, które ojciec tak często mi powtarzał... mówiąc mi, że trudno znaleźć na świecie coś bardziej rycerskiego, bardziej bohaterskiego nad tego króla indyjskiego, naszego powinowatego... pewno i syn nie odrodził się. Tak, Dżalma... Kadżia-Sinh, tak, to on, bo to nie są tak pospolite nazwiska — mówiła, uśmiechając się, — żeby można je zapomnieć lub przez pomyłkę zamienić na inne... tak, Dżalma jest mym kuzynem. Odważny i dobry, młody i piękny... A nadewszystko nigdy nie nosił szkaradnych sukni europejskich... i nie ma teraz znikąd pomocy! To przedziwne... to za wiele naraz szczęścia... Prędko.. prędko... zaimprowizujmy ładną powieść czarodziejską... której bohaterem będzie waleczny książę.... Biedny ptaszek złocisto-lazurowy, zabłąkany w nasze smutne kraje! niechże przynajmniej znajdzie tu coś takiego, coby mu przypominało jego słońce i pełen zapachu kraj rodzinny.
Potem, zwróciwszy się do jednej ze swych pokojówek rzekła: — Żorżetta, weź-no papier i pisz, moje dziecię.
Dziewczyna pobiegła do złocistego stolika, gdzie były przybory do pisania i usiadła, mówiąc:
— Czekam na rozkazy pani...
Adrjanna Cardoville, której śliczna twarz jaśniała radością, szczęściem i wesołością, podyktowała następujący bilet do zacnego starego malarza, który przez długi czas uczył ją rysunków i sztuki malarskiej, gdyż celowała w tych równie jak i w innych sztukach:
„Kochany Tycjanie, dobry Weronezie, mój godny Rafaelu... uczynisz mi wielką przysługę, i pewną jestem, że mi ją wyświadczysz z ową miłą grzecznością, jakiej od ciebie zawsze doznawałam...
„Natychmiast pójdziesz porozumieć się z uczonym artystą, który rysował moje ostatnie ubiory z XV wieku Tym razem idzie o ubiór indyjski dla młodego Indjanina.
„Według tego, jak sobie wyobrażam, możesz wziąć miarę z Antynousa, albo raczej z Bachusa Indyjskiego, co będzie właściwiej.
„Starać się trzeba, aby te suknie były zarazem jak najprzyzwoitsze, najbogatsze i najwykwintniejsze; wybierzesz co najpiękniejsze materje, uważaj szczególnie, aby jak najbardziej podobne były do tkanin indyjskich; na przepaski i na zawoje dodasz sześć pysznych szalów kaszmirskich, długich, między którymi mają być dwa białe, dwa czerwone i dwa pomarańczowe; nic lepiej nad te kolory nie przypada do śniadej twarzy.
„To zrobiwszy (a daję ci najwyżej dwa lub trzy dni czasu), udasz się pocztą, moim powozem do zamku Cardoville, który dobrze znasz; rządca, dzielny Dupont, dawny pański przyjaciel, zaprowadzi cię do młodego indyjskiego księcia nazwiskiem Dżalma; powiesz temu dostojnemu i potężnemu panu innej części świata, że przybywasz od nieznanego przyjaciela, który, postępując po bratersku, przesyła mu, co potrzeba, aby uniknąć szkaradnych mód europejskich...
„Dodasz, że przyjaciel ten oczekuje go tak niecierpliwie, iż zaklina go, ażeby jak najśpieszniej przybywał do Paryża; jeżeli mój protegowany powie, że jest słaby, odpowiesz mu, że w moim powozie doskonale można spać, każesz mu urządzić w nim posłanie, jakie się w powozie znajduje, a będzie mu bardzo wygodnie.
„Ma się rozumieć, iż usprawiedliwisz uprzejmie nieznanego przyjaciela, że nie posyła mu ani bogatego palankinu, ani nawet słonia, bo, niestety! tylko w teatrze są tu palankiny, a słonie tylko w menażerji: przez co zapewne nader dzikimi wydamy się temu księciu...
„Skoro go nakłonisz do wyjazdu, puścisz się szybko w drogę i przyprowadzisz mi tu, do mego pawilonu, przy ulicy Babilońskiej (przynajmniej ta nazwa spodoba się człowiekowi z Wschodu), przyprowadzisz tu tego kochanego księcia, szczęśliwca, który się urodził w kraju kwiatów, djamentów i słońca.
„Nadewszystko będziesz łaskaw, mój kochany, dawny przyjacielu, nie dziwić się temu nowemu kaprysowi, a szczególniej nie czynić z tego powodu żadnych nadzwyczajnych niedorzecznych wniosków. Udaję się do pana w tej okoliczności, do pana, którego szczerze poważam, i to powinno przekonać cię, że w całym tym moim postępku niema nawet cienia płochości“.
Adrjanna, dyktując ostatnie wyrazy, utrzymała ton pełen godności, ale surowy. Wkrótce jednak wróciła znów do zwykłej sobie wesołości.
„Bądź zdrów, mój dawny przyjacielu; zbyt lekkomyślnie pozwalam sobie na żarty w chwili batalji; tak, gdyż za godzinę wydam batalję mej kochanej ciotce, i niecierpliwie oczekuję chwili rozpoczęcia się boju z tą straszną księżną.
„Bądź zdrów, tysiąc serdecznych pozdrowień twej zacnej żonie. Kiedy tu o niej wspominam, to dlatego, aby cię upewnić o uczciwych powodach tego wezwania do mnie pięknego księcia; wypada skończyć na tem, od czegom powinna była zacząć, że jest piękny...
„Jeszcze raz bądź zdrów...“
Potem, zwracając się do Żorżetty:
— Cóż, napisałaś?
— Tak, pani...
— A! dodaj jeszcze post-scriptum:
„Posyłam ci asygnację na okaziciela, do mego bankiera, na te wszystkie wydatki; nie szczędząc niczego... wiesz, że jestem dość wielkim panem... (muszę użyć tego męskiego wyrażenia, gdyż wy przywłaszczacie sobie wyłącznie miano szlachetnej szczodrobliwości)“.
— Teraz, Żorżetto — rzekła Adrjanna — przynieś mi arkusz papieru i ten list do podpisania.
Panna Cardoville wzięła pióro, które podała jej Żorżetta, podpisała list i napisała przekaz tej treści:.
„Proszę wypłacić panu Norval, za jego kwitem, sumę, jakiej zażąda, na wydatki dla mnie.
Podczas tej sceny, gdy Żorżetta pisała, Floryna i Hebe zajmowały się dalej toaletą swej pani, która zdjęła szlafroczek i ubrała się, mając iść do ciotki.
Z ciągłej, lubo ukrywanej uwagi, z jaką Floryna słuchała Adrjanny, dyktującej list do Norvala, łatwo domyśleć się, iż chciała zachować w pamięci każde słowo panny Cardoville.
— Moja kochana — odezwała się Adrjanna do Hebe — pójdziesz natychmiast, aby posłać ten list ma pocztę do pana Norval.
Ten sam co przedtem srebrny głos dzwonka słyszeć się dał zewnątrz Hebe podeszła do drzwi, aby się dowiedzieć, co to znaczy i wykonać natychmiast zlecenia swej pani, wtedy Floryna rzekła do Adrjanny:
— Czy pozwoli pani, abym ja ten list zaniosła do wielkiego pałacu?
— A dobrze! idź; ty, Hebe, zobacz, kto dzwoni, ty zaś, Żorżetto, zapieczętuj list...
Po chwili, kiedy Żorżetta zapieczętowała, Hebe wróciła.
— Proszę pani — rzekła, wchodząc — rzemieślnik, co znalazł był wczoraj Lutynę, prosi o posłuchanie na chwilę, bardzo blady, i bardzo smutnie wygląda...
— Czyżby już mnie potrzebował?... Byłoby to bardzo szczęśliwie — odrzekła wesoło Adijanna. — Proś tego uczciwego człowieka do mego salonu... a ty, Floryno... wyślij list natychmiast.
Floryna wyszła.
Panna Adrjanna Cardoville, wchodząc do salonu, gdzie czekał na nią Agrykola, ubrana była z wielką prostotą, ale bardzo wykwintnie; flanelkowa niebieska suknia, z obcisłym stanikiem, wyszywana na przodzie czarnym jedwabiem, według ówczesnej mody, uwydatniała jej kibić nimfy i ślicznie zaokrągloną pierś, kołnierzyk batystowy, gładki, niezaokrąglony, na szerokiej w kraty wstążeczce, związanej w kokardę, zastępował chusteczkę; śliczne złocisto-żółte włosy otaczały białą twarz, spuszczając się lokami prawie do piersi.
Agrykola, chcąc lepiej odwrócić uwagę ojca, ażeby mu uwierzył, że idzie do fabryki, ubrał się w codzienne ubranie; włożył tylko na siebie nową bluzę, a kołnierz od koszuli z grubego płótna, ale czysto wyprany, wywinął na czarną chustkę, zawiązaną od niechcenia; z pod obszernych szaraczkowych spodni wyglądały czysto wyszuwaksowane buty, w ręku trzymał sukienną nowiuteńką furażerkę; wogóle, bluzka niebieska, czerwono wyszywana, spadając w pięknie ułożonych fałdach, nie zakrywała kształtnej, silnej szyi, pozwalała widzieć wydatny kształt barku, w niczem nie utrudzała ruchu, i lepiej mu w niej było, niż w najpiękniejszym surducie lub fraku.
Agrykola, czekając na pannę Cardoville, przypatrywał się machinalnie pięknemu srebrnemu wazonowi z przecudną rzeźbą; mała blaszka z tegoż metalu, zawieszona na podstawie, miała napis: Rżnięty przez Jana Marję, rzeźbiarza 1831 r.
Adrjanna tak lekko stąpała po kobiercu salonu, drzwiami tylko przedzielonemi od przyległego pokoju, iż Agrykola nie spostrzegł, kiedy weszła do salonu; drgnął lekko i żywo obrócił się, gdy usłyszał głos dźwięczny, przemawiający do niego:
— Piękny wazon, nieprawdaż?
— Bardzo piękny — odpowiedział Agrykola, nieco zmieszany.
— Widzisz pan, że lubię oddawać sprawiedliwość — dodała panna Cardoville, wskazując mu palcem małą srebrną blaszkę — malarz podpisuje swój obraz... pisarz książkę, jestem więc za tem, żeby rzemieślnik podpisywał swoją robotę.
— Jakto, pani, to imię rzemieślnika?
— Tak, to imię ubogiego rzeźbiarza, który wykonał rzadkie, mistrzowskiej roboty, dzieło dla swego bogatego złotnika. Gdy sprzedał mi ten wazon, zdumiał się mojem dziwactwem i, ledwo nie powiedział, moją niesprawiedliwością; kiedy na zapytanie, usłyszawszy nazwisko twórcy tego dzieła zażądałam, żeby nie jego, ale robotnika nazwisko było wypisane na podstawie... Gdy nie ma on bogactwa, niechże przynajmniej ma sławę, czyż nie słusznie?
Niepodobna było Adrjannie rozpocząć zręczniej rozmowy; dlatego kowal, powoli przychodząc do siebie, odpowiedział:
— Sam będąc rzemieślnikiem, podwójnie oceniam taki dowód sprawiedliwości.
— Ponieważ pan jesteś rzemieślnikiem, rada jestem z tego zdarzenia.
I uprzejmem skinieniem ręki wskazała mu krzesło, obite złotem, wyszywaną materją, a sama usiadła na kanapce.
Widząc, że Agrykola zawahał się i znowu spuścił oczy zakłopotany, Adrjanna rzekła doń wesoło, aby go ośmielić, i wskazała mu Lutynę:
— To zwierzątko, do którego jestem mocno przywiązana, będzie dla mnie na zawsze żywą pamiątką dobroci pańskiej, dlatego i odwiedziny pańskie za szczęśliwą poczytuję wróżbę; nie wiem, jakie dobre przeczucie mówi mi, iż może będę mogła być panu w czem użyteczną.
— Pani — odezwał się ośmielony Agrykola, — nazywam się Baudoin, jestem kowalem u pana Hardy, w Plessy, pod Paryżem; wczoraj ofiarowałaś mi pani sakiewkę... nie chciałem przyjąć... dziś przychodzę, aby prosić panią może o dziesięć, dwadzieścia razy taką sumę, jak mi ofiarowałaś pani... mówię to jej odrazu... bo to właśnie najwięcej mnie kosztuje... te słowa piekły mi usta, teraz będę swobodniejszy...
— Szanuję pańskie delikatne skrupuły — rzekła Adrjanna — ale, gdybyś mnie znał, udałbyś się do mnie bez żadnej obawy... ile panu potrzeba?
— Nie wiem, pani.
— Jakto?... nie wiesz pan, jakiej potrzebujesz sumy?
— Tak, pani, i przychodzę prosić cię... nietylko o potrzebną mi sumę... ale nadto o wiadomość, jaka mi potrzebna suma?
— Proszę pana — rzekła Adrjanna z uśmiechem — wytłamacz się jaśniej... pomimo najlepszych chęci, nie zgaduję, o co rzecz idzie...
— Opowiem to pani w kilku sławach: Mam starą matkę, która zamłodu zniszczyła sobie zdrowie pracą dla wychowania mnie i biednego opuszczonego dziecka, które przyjęła za swoje; teraz moim jest obowiązkiem nawzajem utrzymywać ją, co też robię z radością. Ale nie mam nic, prócz zdrowych rąk i chęci do pracy. Gdybym przestał pracować, matka moja pozostałaby bez środków do życia.
— Teraz, panie, matce twojej na niczem nie będzie zbywało, gdyż ja się nią zajmę...
— Pani się nią zajmiesz?
— Tak, bezwątpienia.
— Czy ją znasz pani?
— Tak, teraz...
— Ach! pani — rzekł Agrykola, wzruszony, po chwili milczenia — rozumiem panią... Tak... szlachetne masz pani serce; Garbuska słusznie mówiła...
— Garbuska? — powtórzyła Adrjanna, spoglądając na Agrykolę bardzo ciekawie, gdyż słowa jego były dla niej zagadką.
Rzemieślnik, który się nie wstydził swoich przyjaciół, śmiało odpowiedział:
— Wytłómaczę to pani. Garbuska to uboga młoda wyrobnica, bardzo pracowita, z którą się wychowałem; jest ona ułomna, dlatego nazywają ją Garbuską. Widzisz więc, pani, że pod pewnym względem stoi tak nisko, jak pani stoisz wysoko. Lecz co do serca... co do delikatności... Ach! pani... jestem pewien, że warta jej jesteś... Odrazu wpadło to jej na myśl, kiedy jej powiedział, jakim sposobem dałaś mi pani wczoraj ów piękny kwiat...
— Upewniam pana — przerwała Adrjanna, szczerze wzruszona — że to porównanie pochlebia mi i większy przynosi zaszczyt, aniżeli wszystko, cobyś mi zdołał powiedzieć... Serce zawsze dobre i delikatne, pomimo okrutnego losu, jest skarbem nadzwyczaj rzadkim. Tak łatwo być dobrym, kiedy się jest młodym i pięknym... być delikatnym i wspaniałym, kiedy się jest bogatym! Przyjmuję więc porównanie pańskie... ale pod warunkiem, że mi prędko dasz sposobność zasłużyć na nie. Proszę więc, mów pan dalej.
Mimo uprzejmej otwartości panny Cardoville, odgadywać w niej było można tyle naturalnej godności, jaką zawsze nadaje niepodległy charakter, wzniosły umysł i szlachetne uczucia, iż Agrykola, zapominając o idealnej piękności swej opiekunki, prędko uczuł dla niej głęboki szacunek, który dziwnie był sprzeczny z wiekiem młodej dziewicy.
— Pani! gdybym miał tylko matkę, szczerze mówię, niebardzobym się troszczył o strawiony czas bez roboty; biedni ludzie wspierają się nawzajem, moją matkę szanują w domu, nasi uczciwi sąsiedzi pośpieszyliby jej na pomoc; ale i oni są ubodzy, i oni ponieśliby przeto dla siebie uszczerbek, a ich małe przysługi byłyby dla niej przykrzejsze nad samą nędzę; a wreszcie nie na samą tylko matkę muszę pracować, ale także na mego ojca; nie widzieliśmy go przez lat osiemnaście; tylko co teraz przybył... pozostawał w Azji cały ten czas przez poświęcenie się dla swego niegdyś generała, a dziś marszałka Simon.
— Marszałka Simon! — rzekła z żywością i zdziwieniem Adrjanna.
— Czy znasz go pani?
— Nie znam go osobiście, ale on zaślubił osobę z naszej rodziny.
— Jakie szczęście!... — zawołał kowal, — a więc dwie młode panienki, które mój ojciec przyprowadził z północy Azji... są krewne pani...
— Marszałek ma dwie córki? — zapytała Adrjanna, coraz bardziej zadziwiona i zajęta.
— Ach! pani... dwa małe aniołki... A tak piękne, tak łagodne, bliźnięta podobne do siebie, jak dwie krople wody... ich matka zmarła w obcych stronach; majątek jej córek przepadł; przybyły więc tu z mym ojcem, odbywszy podróż bardzo ubogo; lecz mój ojciec usiłował swem poświęceniem... swoją troskliwością... nie dać im uczuć ubóstwa... Zacny ojciec!... nie uwierzyłabyś pani, że, przy odwadze lwa, jest dobry... jak matka...
— A gdzież są, panie, te kochane dzieci? — zapytała Adrjanna.
— U nas, pani... i to właśnie uczyniło tak trudnem moje położenie, to właśnie ośmieliło mnie, abym udał się do pani; nie dlatego, iżbym moją usilną pracą nie mógł zarobić tyle, ile potrzeba dla naszego małego tak powiększonego domu... lecz jeżeli mnie zaaresztują...
— Pana mają aresztować... a za co?
— Otóż, pani... racz przeczytać to ostrzeżenie, które przysłano na ręce Garbuski... tej biednej dziewczyny, o której pani wspomniałem... a która jest dla mnie siostrą.
I Agrykola podał pannie Cardoville bezimienny list, pisany do wyrobnicy.
Przeczytawszy go, Adrjanna ze zdziwieniem spytała kowala:
— Jakto, pan jesteś poetą?
— Nie mam, pani, ani tej pretensji, ani tej ambicji... tylko gdy powrócę do matki, po dziennej pracy... a częstokroć nawet, kując żelazo, dla rozrywki, lub wypoczynku, bawię się rymowaniem... już to jakiej ody, już to śpiewki...
— A ten śpiew robotników, o którym mowa w tym liście, musi być niebezpieczny?
— O nie, bynajmniej, jestem zupełnie kontent ze swojego losu... w zakładzie pana Hardy bardzo nam dobrze się dzieje, i ja w pierwszych wierszach wynurzyłem tylko życzenie, ażeby i inni używali podobnych korzyści, lecz wiadomo może pani, że w tych czasach spisków i zaburzeń w Paryżu łatwo można być obwinionym i uwięzionym... Niech-że padnie na mnie to nieszczęście... cóż się stanie z moją matką... moim ojcem i z dwiema sierotami, które powinniśmy uważać za należące do naszej rodziny, aż do powrotu marszałka Simon... dlatego, chcąc uniknąć tego nieszczęścia, przyszedłem panią prosić, abyś raczyła dać za mnie kaucję; takim sposobem nie wzięto-by mnie do więzienia, a moja praca wystarczyłaby na utrzymanie całej mojej rodziny.
— Bogu dzięki! — rzekła wesoło Adrjanna — to się da zrobić doskonale; odtąd, mości poeto, czerpać będziesz swoje natchnienie w szczęściu, a nie w zmartwieniu, tej smutnej Muzie!... Zaraz się da za pana kaucję.
— Ach, pani!.. ocalasz nas...
— Przytem nasz lekarz domowy zostaje w ścisłych stosunkach wprawdzie tylko z byłym ministrem, który ma jednak wielkie znaczenie; doktór posiada wielki wpływ na niego, gdyż zalecał mu, aby, ze względów na zdrowie, porzucił urząd, właśnie w tych czasach, kiedy odjęto mu tekę. Bądź więc pan zupełnie spokojny, gdyby kaucja nie wystarczyła, pomyślimy o innych środkach.
— Pani — rzekł Agrykola, głęboko wzruszony — tobie winien będę spokój, a może i życie mej matki, wierzaj mi, pani, że nie będę nigdy niewdzięczny.
— To mała rzecz... teraz pomówmy o czem innen; wypada, aby ci, co mają nadto, przychodzili z pomocą tym, co mają zamało... Córki marszałka Simon należą do mej rodziny, będą więc tu mieszkały ze mną; będzie to przyzwoiciej; dziś wieczorem udam się do pańskiej matki, z podziękowaniem za okazaną mym młodym krewnym gościnność, i zabiorę je z sobą.
Wtem Żorżetta, uchyliwszy drzwi, prowadzące z salonu do przyległego pokoju, weszła z pośpiechem; przestraszoną miną.
— Ach, pani! — zawołała — coś nadzwyczajnego dzieje się na ulicy...
— Cóż takiego?... mów prędzej.
— Odprowadziłam szwaczkę aż do furtki i zdawało mi się, żem widziała ludzi, którym nienajlepiej patrzało z oczu, spoglądali uważnie na mury i na okna pawilonu, jakgdyby kogo śledzili.
— Pani — rzekł Agrykola zmieszany — nie omyliłem się, mnie to pewno szukają.
— Co pan mówisz?
— Zdawało mi się, że ktoś za mną idzie, zacząwszy od ulicy Saint-Mery... Niema już wątpliwości; widziano, jak tu wchodziłem i chcą mnie aresztować... Teraz, pani, gdy raczyłaś obiecać opiekę mej matce... kiedy już nie mam potrzeby troszczyć się o córki marszałka Simon... teraz, żeby pani nie narazić na najmniejszą nieprzyjemność, biegnę, aby sam się oddać w ich ręce.
— Nie czyń pan tego — rzekła żywo Adrjanna — bez potrzeby narażać swoją wolność? Zresztą Żorżetta może się mylić... ale w każdym razie, proszę cię, zaczekaj... Wiesz, że u nas w Paryżu, gdy kogo wsadzą do więzienia, nieprędko wypuszczą, a dopóki nie jesteś aresztowany, łatwiej przyjdzie zakończyć tę sprawę.
— Proszę pani — rzekła Hebe, wchodząc także niespokojna — jakiś mężczyzna pukał do furtki i pytał, czy tu nie wszedł młody rzemieślnik w niebieskiej bluzie. Dodał, że osoba, której szuka, nazywa się Agrykola Baudoin... że coś ważnego miano mu powiedzieć.
— To moje nazwisko — rzekł Agrykola — jest to podstęp, aby mnie stąd wywołać...
— Zapewne — przyznała Adrjanna — trzeba więc wyprowadzić w pole tego jegomościa... Cóżeś odpowiedziała? — spytała, zwracając się do Hebe.
— Odpowiedziałam, proszę pani, że nie widziałyśmy żadnego młodego mężczyzny w niebieskiej bluzie.
— Wybornie... A on co na to?
— Oddalił się.
— Ażeby powrócić za chwilę — zauważył Agrykola.
— Bardzo być może — podchwyciła Adrjanna. — Dlatego musisz pan pozostać tu kilka godzin... Na nieszczęście ja muszę w tej chwili iść do księżnej Saint‑Dizier, mojej ciotki, dla widzenia się z nią w bardzo ważnym interesie, który już nie może cierpieć zwłoki, a który z tego, co mi powiedziałeś o przybyciu córek marszałka Simon, staje się jeszcze naglejszym... — Pozostań więc pan tutaj, gdyż, wyszedłszy, pewnobyś był aresztowany.
— Daruje pani, że tego nie uczynię... nie mogę przyjąć tej wspaniałomyślnej rady.
— A dlaczego?
— Usiłowano wywabić mnie na zewnątrz, aby nie potrzebowano wejść urzędownie do mieszkania pani; lecz za chwilę, jeśli nie wyjdę, wrócą tu, a ja nigdy pani nie narażę na tę nieprzyjemność. Już teraz spokojny jestem o matkę, cóż mi zaszkodzi uwięzienie?
— A zmartwienie, jakiego stąd dozna matka pańska?.. a jej niepokój i obawa... czy to nic? A ojciec pański, a biedna wyrobnica, która pana kocha, jak brata, a której ja jestem warta sercem, jak pan mówiłeś? Wierz mi pan, oszczędź tego zmartwienia swej rodzinie... Pozostań tu, zanim nadejdzie wieczór, pewna jestem, że czy to za kaucję lub innym sposobem, uwolnię pana od tego niepokoju...
— Ależ pani! — choćbym przyjął łaskawą jej ofiarę... to przecież mnie tu znajdą.
— Wcale nie... jest w tym pawilonie kryjówka, tak misternie wymyślona, że, nie wiedząc o niej, nie podobna jej znaleźć; Żorżetta zaprowadzi pana do niej; będzie tam panu wygodnie, będziesz tam mógł nawet pisać sobie wiersze dla mnie, jeśli ci przyjdzie ochota...
— Ach! pani, na tyle dobroci... jakżem zasłużył?
— Czy tak? Otóż, przypuść pan, że jego charakter, jego położenie nie zasługują na żadne względy; przypuść pan dalej, żem nie zaciągnęła względem pańskiego ojca świętego długu za tak tkliwe starania, jakie okazywał córkom marszałka Simon, moim krewnym... Ale pomyśl przynajmniej o Lutynie — rzekła Adrjanna, śmiejąc się — o Lutynie, którą tu widzisz... a którąś powrócił memu przywiązaniu... Prawdziwie... jeśli ja się śmieję — mówiła ta niezwykła, ekcentryczna istota — to dlatego, że niema dla pana żadnego niebezpieczeństwa i że jestem uszczęśliwiona; zostaw więc mi pan swój adres, udaj się do Żorżetty i napisz mi ładne wiersze, jeżeli się niebardzo znudzisz w tem więzieniu, do którego uciekasz przed więzieniem.
Kiedy Żorżetta prowadziła kowala do kryjówki, Hebe przyniosła swej pani mały kastrowy popielaty kapelusik z takiegoż koloru piórami, gdyż Adrjanna miała przejść przez park, idąc do wielkiego pałacu, zajętego przez księżnę Saint-Dizier.
W kwadrans po tej scenie Floryna weszła potajemnie do pokoju pani Grivois, pierwszej pokojówki księżnej Sainit-Dizier.
— No i cóż? — zapytała pani Grivois.
— Oto wiadomości, jakie zebrać mogłam dziś rano — rzekła Floryna, podając papier ochmistrzyni — szczęściem mam dobrą pamięć...
— O której godzinie powróciła do domu dziś zrana? — zapytała żywo ochmistrzyni.
— Kto taki?
— Panna Adrjanna.
— Ależ pani, ona nigdzie nie wychodziła; wprowadziłyśmy ją do kąpieli o dziewiątej godzinie.
— Ale przed dziewiątą godziną powróciła, przepędziwszy noc poza domem! Bo to już doszło aż do tego stopnia!
Floryna patrzyła na panią Grivois z wielkiem zdziwieniem.
— Ja pani nie rozumiem...
— Jakto, czy panienka nie wróciła dziś rano o ósmej małą furtką ogrodową?.. Czy śmiesz kłamać?
— Słaba byłam wczoraj i dopiero o dziewiątej godzinie zeszłam, aby dopomóc Żorżecie i Hebe wprowadzić panienkę do kąpieli... nie wiem, co przedtem zaszło, przysięgam pani...
— To co innego... dowiesz się o tem, co ci powiadam od swoich towarzyszek; one ci ufają wszystko powiedzą...
— Tak, pani, wszystko powiedzą.
— Cóż robiła od rana, odkąd ją widziałaś?
— Dyktowała list Żorżecie, do pana Narval, ja prosiłam, żeby mnie kazała go oddać na pocztę, abym miała sposobność wyjść i zanotować sobie, com słyszała.
— Dobrze... a ten list?
— Hieronim dopiero co poszedł; dałam mu go, aby zaniósł na pocztę.
— Niezręczna! — zawołała pani Grivois — nie mogłaś przynieść mi go tu?
— Ale, ponieważ panienka swoim zwyczajem dyktowała go na głos, wiem, co on zawierał i zapisałam to wszystko.
— To nie dosyć... wypadało może wstrzymać wysłanie go na pocztę... Księżna się będzie o to gniewała.
— Sądziłam, żem zrobiła dobrze.
— Tak, wiem, że ci nie zbywa na dobrych chęciach; już od sześciu miesięcy jesteśmy z ciebie zadowoleni... ale tym razem popełniłaś wielką nieroztropność...
— Przebacz mi, pani.. i to, co robię, z przykrością mi przychodzi.
I dziewczyna stłumiła westchnienie.
Pani Grivois patrzyła na nią, nie spuszczając oka, i rzekła jej tonem pogróżki:
— Moja kochana, jeśli masz skrupuły, to przestań... uwalniamy cię... idź sobie.
— Wiesz pani, że nie jestem wolna — rzekła zarumieniona Floryna, a łzy stanęły w jej oczach i dodała: — Zależę od pana Rodina, który mię tu umieścił...
— Czegóż więc wzdychasz?
— Tak, niechcący, mam zgryzoty... panienka jest tak dobra... tak ufająca...
— Pewno że ona jest doskonała, ale ty nie po to tu jesteś, abyś mi prawiła o jej dobroci... Cóż dalej było?
— Rzemieślnik, który wczoraj znalazł i odniósł Lutynę, przyszedł niedawno i prosił, aby mógł mówić z panią.
— I czy ten mężczyzna... jest jeszcze u niej?
— Nie wiem... wchodził, kiedym ja wychodziła z listem...
— Dowiesz się, poco ten rzemieślnik przychodził i upatrzysz sposobność, abyś dziś jeszcze mogła wyjść i donieść mi o tem.
— Dobrze, proszę pani...
— Czy też panienka zajęta była, niespokojna i przestraszona tem, że widzieć się dziś ma z księżną?... Ona się wcale nie tai z tem, co myśli, przeto można wiedzieć o wszystkiem.
— Owszem, panienka była wesoła, jak zwykle, nawet żartowała z tego.
— A! żartowała... — powtórzyła ochmistrzyni i mruczała sobie pod nosem tak, iż Floryna nie mogła dosłysześć: — Będzie się ona śmiała; pomimo jej śmiałości i jej djabelskiego charakteru.. błagałaby o przebaczenie... gdyby wiedziała, co ją dziś czeka.
Potem odezwała się do Floryny:
— Wracaj do pawilonu i odrzuć od siebie, radzę ci, te niedorzeczne skrupuły, które ci mogą bardzo zaszkodzić; pamiętaj o tem!
— Nie mogę, pani, zapomnieć o tem, że sama od siebie nie zależę...
— Bardzo dobrze, przyjdź więc znów.
Floryna odeszła do pawilonu.
Kiedy te sceny działy się w pawilonie, zajmowanym przez pannę Cardoville, inne wypadki zaszły w wielkim pałacu, gdzie mieszkała księżna Saint-Dizier.
Wytworność i bogactwo pawilonu dziwnie odbijało od ponurego wnętrza pałacu, którego pierwsze piętro zajmowała księżna; parter ze względu na rozkład, przydatnym mógł być tylko do wydawania w nim wielkich balów, lecz księżna Saint-Dizier zrzekła się oddawna tych zabaw światowych; czarny ubiór służących, wogóle już niemłodych, głęboka, prawie klasztorna cisza, panująca w jej mieszkaniu, gdzie, iż tak powiem, półgłosem tylko mówiono, regularny tryb w całym domu, nadawały wszystkiemu, co otaczało księżnę, piętno ponurego smutku.
Pewien światowy człowiek, co z wielkiem męstwem łączył w sobie rzadką niezależność charakteru, mówiąc o księżnej Saint-Dizier, tak się wyraził:
„Aby nie mieć z księżnej Saint-Dizier, nieprzyjaciółki, ja, co nie lubię ani poniżać się ani tchórzyć, pierwszy raz w życiu dopuściłem się podłości“
I, mówiąc to, nie żartował.
Lecz pani Saint-Diezier nie odrazu nabyła tak wysokiego znaczenia.
Wypada nam tu przebiec różne zmiany w życiu tej kobiety niebezpiecznej, nieubłaganej.
Pani Saint-Dizier, niegdyś bardzo piękna, podczas ostatnich lat cesarstwa i pierwszych restauracji, była jedną z najmodniejszych dam w Paryżu; umysł jej był niespokojny, czynny, awanturniczy, lubiący przewodzić, serce zimne i żywa wyobraźnia; odznaczała się nadzwyczajną zalotnością nie przez tkliwość serca, ale z upodobania w intrygach, które tak lubiła, jak mężczyźni karty... dlatego, że sprawiają mocne wzruszenia...
Na nieszczęście mąż jej, książę Saint-Dizier (starszy brat hrabiego Rennepont, księcia Cardoville, ojca Adrjanny) tak był zawsze zaślepiony, lub niedbały, iż przez całe swe życie nie rzekł ani słowa, z któregoby domyślać się było można, że widział lub domyślał się awantur swej małżonki.
Nie doświadczając więc przeszkody w stosunkach, zresztą tak łatwych za cesarstwa, księżna nietylko nie porzuciła zalotności, ale owszem sądziła, że osoba jej stanie się jeszcze więcej interesującą, gdy przedsięweźmie jaką intrygę polityczną.
Porwać się na Napoleona, podkopać ten kolos obiecywało to jej rozrywkę, zdolną zaspokoić najbardziej przeżyty charakter.
Księżna marzyła, że uda jej się wskrzesić Frondę, i wdała się w tajemną bardzo czynną korespondencję z mającemi wpływ zagranicznemi osobami, znanemi z nienawiści ku Napoleonowi i Francji; od owej epoki zaczynają się jej listowne stosunki z margrabią d’Aignigny, podówczas pułkownikiem w cudzoziemskiem wojsku.
Jednakże pewnego dnia wykryły się wszystkie te intrygi, wielu przyjaciół pani Saint-Dizier zesłanych zostało do Vincennes, a jej, ku powszechnemu zdziwieniu, kazano tylko nie oddalać się wcale z własnych dóbr pod Dunkierką.
Za powrotem Burbonów, prześladowania, które pani Saint-Dizier wycierpiała za „dobrą sprawę“, zostały jej policzone jako zasługa i nawet nabyła wtedy znacznego wpływu, pomimo lekkości obyczajów.
Margrabia d’Aigrigny przyjąwszy służbę we Francji, stale w niej osiadł; miły był i również bardzo w modzie; korespondował z księżną, gdy nie znał jej wcale, nic dziwnego więc, że teraz stosunki ich stały się jeszcze bliższemi.
Niezmierna miłość własna, duma, skłonność do nienawiści i żądza panowania, wzajemna sympatja dusz występnych, uczyniły z księżnej i margrabiego raczej dwoje wspólników, aniżeli kochanków.
Ten związek, oparty na samolubnych, złych popędach, na strasznej pomocy, jaką dwa tak niebezpieczne charaktery mogły sobie zapewnić przeciw światu, w którym ich duch intrygi, zalotności i złośliwej obmowy, wytworzył im wielu nieprzyjaciół, związek ten, mówię, trwa aż do chwili, kiedy, po pojedynku z generałem Simon, margrabia, wstąpił do nowicjatu, tak, iż nikt nie mógł domyślić się przyczyny tak dziwnego postanowienia.
Księżna zaś, mniemając, że jeszcze dla niej nie wybiła godzina dewocji, nie przestawała uganiać się za szałem świata, z całym zapałem gorączkowej zawiści, gdyż przewidywała już zbliżające się ostatnie dni swej młodości.
Z tego, co następuje, osądzi czytelnik charakter tej kobiety:
Ładna jeszcze będąc, zakończyć chciała swoje światowe życie świetnym, ostatnim triumfem, tak, jak aktorka, która w całym blasku piękności i talentu opuszcza teatr.
Chcąc sprawić swej próżności tę największą pociechę, księżna zręcznie wybrała ofiary; chytrością, haniebnemi intrygami sprzątnęła kochanka zachwycającej kobiecie, mającej lat osiemnaście. Popisawszy się przed wszystkimi świetnym triumfem, księżna Saint-Dizier opuściła świat. Po wielu długich rozmowach z księdzem margrabią d’Aigrigny, podówczas sławnym kaznodzieją, nagle wyjechała z Paryża i przepędziła dwa lata w swych dobrach pod Dunkierką, dokąd zabrała z sobą tylko panią Grivois.
Gdy księżna wróciła, poznać nie można było owej kobiety, niegdyś płochej, zalotnej, uganiającej się za światowemi uciechami. Zaszła w niej metamorfoza zupełna, nadzwyczajna, niemal przerażająca. Pałac Saint-Dizier, dawniej otwarty dla zabaw, balów, uciech, stał się cichym, ponurym; zamiast gości, nazywanych światem eleganckim, księżna przyjmowała tylko kobiety głośne z pobożności, mężczyzn znakomitych i znanych z surowości zasad religijnych i monarchicznych, otaczała się przedstawicielami wyższego duchowieństwa, wzięła pod swą opiekę zakład naukowy, utrzymywany przez zakonnice, urządziła u siebie kaplicę i osadziła przy niej kapelana, przyjęła spowiednika, ale ten nie miał na nią wielkiego wpływu; sumieniem jej kierował po dawnemu marszałek d’Aigrigny, ma się rozumieć, że od dawnego już czasu ustały ich miłosne stosunki.
To nagłe, zupełne, a nadewszystko bardzo głośne nawrócenie, zdziwiło bardzo wielu i wzbudziło głębokie uszanowanie dla księżny; niektórzy przenikliwsi uśmiechali się.
Jedno z pomiędzy tysiąca zdarzeń da poznać, jak strasznej władzy nabyła księżna od czasu przyłączenia się swego do jezuitów. Zdarzenie to wykaże także skryty, mściwy, nielitościwy charakter tej kobiety, której złość tak okrutnie zwracała się ku Adrjannie Cardoville.
Pomiędzy osobami, które uśmiechały się, kiedy im mówiono o nagłem nawróceniu pani Saint-Dizier, znajdowali się młodzi kochankowie, których ona rozłączyła przed opuszczeniem na zawsze romansowej widowni świata; po przemijającej chwilowej burzy, połączyli się znowu w miłości, mocniej jeszcze kochając się i ograniczając swoją zemstę na kilku dowcipnych żartach z nawrócenia kobiety, która im wyrządziła tyle złego...
Po niejakim czasie straszna burza zebrała się nad dwojgiem kochanków.
Mąż, ślepy aż do owego czasu... nagle oświecony został bezimiennemi doniesieniami; nastąpił straszny gniew; młoda, nieszczęśliwa żona postradała dobre imię.
Co do kochanka, zjawiły się z różnych stron wieści, wieści niedokładne, złośliwie wysnute z nieprzychylnego źródła, lecz zręcznie rozszerzone; dało to ten skutek, iż najlepsi nawet jego przyjaciele powoli usuwać się od niego zaczynali, nie wiedząc o tem, że ulegają powolnemu, ale ustawicznemu wpływowi złośliwej gadaniny.
Znajomi jego szeptali między sobą:
— Wiadomo ci pewno, że!...
— Nie...
— Bardzo brzydko mówią o nim!
— Czyż tak? Cóż więc?
— Nie wiem, mówią rozmaicie... wogóle rzeczy niebardzo pochlebne dla jego reputacji.
— Ha!... źle... Ja też to uważałem... że on był tak ozięble przyjęty.
— Ja go będę odtąd unikał.
— I ja tak samo, i t. p.
Taki jest świat, że więcej nie trzeba dla znienawidzenia człowieka, któremu już samo powodzenie dosyć zrobiło zazdrosnych nieprzyjaciół. Taki właśnie przypadł los i temu, o którym mówimy. Nieszczęśliwy, widząc, że go wszyscy opuszczają i czując, iż tak powiem, że mu się ziemia z pod stóp usuwa, nie wiedział, gdzie szukać ma owego niewidzialnego nieprzyjaciela, którego tylko ciosów bezustannie doświadczał; nigdy bowiem nie podejrzewał on o to księżny. Chcąc jednak koniecznie dojść przyczyny okazywanej mu przez znajomych pogardy, udał się do jednego ze swych dawnych przyjaciół; ten odpowiedział mu również z pogardą, wtedy, obrażony do żywego, zażądał zadośćuczynienia... przeciwnik odrzekł mu:
— Postaraj się o dwóch sekundantów, a ja ci stanę do pojedynku.
Nieszczęśliwy nie mógł znaleźć ani jednego... Nakoniec, od wszystkich opuszczony, nie mogąc pojąć przyczyny, ubolewając nad losem tej, która z jego winy zginęła, wpadł w rozpacz ze smutku, dostał pomieszania zmysłów i... odebrał sobie życie...
W dzień jego śmierci pani Saint-Dizier powiedziała, że po tak haniebnem życiu, takiego spodziewać się było trzeba końca; że ten, co tak długo czynił sobie igraszkę z praw boskich i ludzkich, musiał zakończyć życie ostatnią zbrodnią... samobójstwem!... a przyjaciele pani Saint-Dizier powtarzali i roznosili te straszne jej słowa z miną skruchy, pokory i przekonania.
Niedosyć na tem; księżna umiała nietylko karać, ale i nagradzać.
Zauważono też wkrótce, że wszyscy, należący do towarzystwa pani Saint-Dizier, nadzwyczaj szybko dochodzili do znaczenia. Młodzieńcy cnotliwi dostawali za żony bogate panny z instytutu de Sacra Coeur, które właśnie przygotowano dla nich.
Biedne dziewczęta zapóźno poznawały, jakimi ich obdarzano mężami; gorzkiemi łzami przypłacały częstokroć zwodniczą łaskę przypuszczenia ich do towarzystwa owych obłudnych, fałszywych ludzi, między którymi były obce, bez opieki.
W salonach pani Saint-Dizier rozdawano rangi, stamtąd wychodzili prefekci, dowódcy pułków, poborcy generalni, deputowani, akademicy, biskupi, panowie, od których wymagano przedewszystkiem, aby poufnie porozumiewali się z księdzem d’Aigrigny, co do różnych przedmiotów, podług jego wyboru, co dla nich zresztą było przyjemną rozrywką, gdyż ksiądz margrabia był człowiekiem najuprzejmiejszym, najdowcipniejszym i najwyrozumialszym. Żądał on nie istoty, ale maski.
Lecz biada tym, których zasady lub interes przeciwne były zasadom lub interesom pani Saint-Dizier lub jej przyjaciół. Prędzej czy później, pośrednio lub bezpośrednio spotykało ich nieszczęście, prawie zawsze niepowetowane; jedni odbierali srogi cios w serce; inni tracili kredyt, sławę lub posadę, z której mieli całe utrzymanie; wszyscy ulegali działaniu trucizny gwałtownej, niewidomej, tajemniczej, która niszczyła reputację, majątki, najgruntowniejsze znaczenie, aż do chwili, kiedy z powszechną zgrozą i zadziwieniem, wszystko runęło.
Za panowania Ludwika XVIII i Karola X księżna posiadała straszny, ogromny wpływ. Po rewolucji lipcowej zbliżyła się ku nowemu rządowi, chociaż pokrewieństwem należała do towarzystwa legitymistów i w bliskich z nimi zostawała stosunkach, wszelako i tutaj nie postradała swojej potęgi.
Ponieważ książę Saint-Dizier umarł już od kilku lat bezdzietnie, osobisty jego majątek, bardzo wielki, spadł na jego młodszego brata, ojca Adrjanny Cardoville; kiedy ten przed półtora roku umarł, Adrjanna pozostała wtedy jedyną reprezentantką tej gałęzi rodziny Reainepont.
Księżna Saint-Dizier oczekiwała siostrzenicy w dosyć obszernym salonie, wybitym ciemno-zielonym adamaszkiem, meble, takąż materją pokryte, były hebanowe, ozdobione rzeźbą, jak również bibljoteka napełniona pobożnemi książkami. Kilka obrazów świętych, wielki ze słoniowej kości krucyfiks na czarnym aksamicie nadawały temu salonowi pozór okrutny, surowy.
Pani Saint-Dizier, siedząc przy wielkiem biurku, kończyła pieczętowanie kilku listów, gdyż prowadziła bardzo rozległą, różnorodną korespondencję. Podówczas, mając lat około czterdziestu pięciu, była jeszcze piękną; z latami kibić jej nabrała tuszy, ale to nie szpeciło jej bynajmniej. Na głowie czepeczek bardzo prosty, przewiązany popielatą wstążką, pozwalał widzieć włosy blond, gładko ułożone.
Za pierwszem wejrzeniem uderzało każdego jej ułożenie znamionujące zarazem godność i prostotę; napróżno szukałbyś wtedy w tej fizjognomji, pełnej skruchy, spokojnej, śladów minionego życia; widząc ją tak naturalnie poważną, skromną, niktby nie uwierzył, że była to bohaterka tylu intryg, tylu awantur miłosnych. Przy każdem nieco za lekkiem słówku, na tej twarzy malowało się natychmiast bolesne, niewinne zdziwienie, potem obrażona wstydliwość i wzgardliwe politowanie.
Zresztą w razie potrzeby uśmiech księżnej bywał jeszcze pełen wdzięku, a nawet zwodniczej szczerości; jej wielkie błękitne oko umiało jeszcze być czułem i pieszczotliwem; lecz niechby się kto poważył podrażnić jej dumę, sprzeciwić się jej woli, lub szkodzić jej interesom, i byle tylko mogła, bez skompromitowania się, wybuchnąć gniewem, wtedy twarz jej, zwykle pogodna, poważna, ujawniała zimną, nieprzebłaganą złośliwość.
W takiej chwili pani Grevais weszła do gabinetu księżnej, trzymając w ręku raport., który jej doręczyła Floryna, raport o poranku Adrjanny Cardoville.
Pani Grivois od dwudziestu lat była w służbie u księżnej Saint-Dizier; wiedziała ona wszystko, co zaufana pokojowa może i powinna wiedzieć o swej pani, gdy ta była bardzo zalotna. Czy księżna z dobrej woli zachowywała przy sobie tego świadka swych wszystkich błędów miłosnych? O tem wogólności nie wiedziano. To pewna, że pani Grivois miała u księżny Saint-Dizier wielkie przywileje, i że raczej uważaną była za jej towarzyszkę, niż za pokojówkę.
— Oto są notatki Floryny, proszę pani — rzekła pani Grivois, oddając księżnej papier.
— Przejrzę je zaraz — odpowiedziała księżna, — lecz moja siostrzenica ma tu przyjść. Podczas konferencji, na której ma tu być obecną, zaprowadzisz do jej pawilonu osobę, która ma tu niebawem przyjść i która zapyta o ciebie.
— Dobrze, proszę pani.
— Ten jegomość spisze dokładny inwentarz wszystkiego, co się znajduje w pawilonie, zajmowanym przez Andrjannę. Dopilnujesz, aby nic nie opuszczono; to rzecz bardzo ważna.
— Tak, pani... lecz gdy Żorżeta lub Hebe zechcą opierać się?
— Bądź spokojna, mężczyzna, mający obowiązek spisania inwentarza, ma taką powagę, że gdy te dziewczęta poznają go, nie ośmielą się sprzeciwiać. Staraj się zwracać jego uwagę na wszystko, co może potwierdzić pogłoski, które od niejakiego czasu rozpuściłaś...
— Niech księżna pani będzie spokojna te pogłoski mają teraz moc prawdy...
— Wkrótce ta Adrjanna, tak zuchwała i tak dumna, zmuszoną będzie prosić o przebaczenie... i to jeszcze mnie...
Stary lokaj otworzył podwoje i oznajmił:
— Ksiądz d’Aigrigny!
— Jeżeli przyjdzie panna Cardoville — rzekła księżna do pani Grivois — poproś ją, aby chwilkę zaczekała.
— Dobrze, pani — odpowiedziała ochmistrzyni, wychodząc razem z lokajem.
Łatwo każdy odgadnie, że ksiądz margrabia d’Aigrigny był tą osobą, którąśmy już widzieli przy ulicy Ursynów; był to ów przystojny mężczyzna, który stamtąd przed trzema miesiącami odjechał do Rzymu.
Margrabia, w grubej żałobie, ubrany był ze zwykłą sobie starannością. Nie nosił sutanny; czarny, dość obcisły surdut i zesznurowana w pasie kamizelka dodawały proporcjonalności jego figurze; czarne kaszmirowe spodnie spadały na lakierowane ciżmy. Wreszcie tonsura zginęła w malej łysinie, która już zaczynała szerzyć się na wierzchołku głowy. W całem jego ubraniu nie widać było nic takiego, po czem byłoby można poznać księdza, wyjąwszy chyba tylko brak wąsów i faworytów, co wydawało się dosyć osobliwem przy tak okazałej, męskiej twarzy, broda świeżo ogolona, wspierała się na szeroko złożonej czarnej chustce, modnie, elegancko zawiązanej, co wszystko przypominało, że ten sławny kaznodzieja, najczynniejszy wtedy i najwięcej ze swego zgromadzenia mający wpływu, będąc dawniej w wojskach cudzoziemskich, odbył kampanję przeciwko Francji, a potem, za Burbonów. dowodził francuskim pułkiem huzarów.
Margrabia, dopiero rano przybywszy, nie widział księżnej od czasu śmierci swej matki, wdowy, margrabiny d’Aigrigny, zmarłej pod Dunkierką w dobrach księżnej, napróżno na śmiertelnem łożu wzywała syna; wskutek rozkazu, przysłanego z Rzymu, margrabia d’Aigrigny musiał był poświęcić miłość synowską dla powinności, nie bez pewnego wprawdzie wahania, które spostrzegł i zaraz o niem doniósł Rodin.
Po odejściu pani Grivois i lokaja, margrabia żywo zbliżył się do księżnej, podał jej rękę i rzekł wzruszonym głosem:
— Herminjo... nie zataiłaś czego przede mną w swych listach?.. W ostatnich chwilach swego życia, przed skonaniem, matka moja przeklinała?...
— Nie, nie, Fryderyku, bądź spokojny... Pragnęła widzieć cię... Lecz wkrótce straciła przytomność... i w obłędzie... ciebie jeszcze... wzywała.
— Tak — odrzekł pan d’Aigrigny smutnie — jej instynkt macierzyński przemawiał, że moja obecność możeby jeszcze przywróciła jej życie...
— Proszę cię... zapomnij o tem, porzuć tak przykre myśli... Co się stało, nie odstanie, zapomnij...
— Ostatni raz jeszcze powtórz mi... czy doprawdy moja matka nie dręczyła się bardzo moją nieobecnością?... Czy nie domyślała się, że ważniejsze obowiązki wzywają mnie dokądindziej?
— Nie, nie, zapewniam cię... wprzód nim straciła przytomność, wiedziała, że nie miałeś jeszcze dosyć czasu, aby przybyć do niej... Wszystkie smutne szczegóły, tyczące tego zdarzenia, opisałam ci z największą dokładnością i prawdą. Wierz mi więc i nie dręcz się napróżno...
— Tak, tak... sumienie moje powinno być spokojne... posłuszny byłem obowiązkowi, poświęcając dlań matkę, a jednakże, mimowoli nigdy nie mogłem oderwać się zupełnie od rzeczy światowych, jak nam nakazują straszne słowa.[2]
— Bez wątpienia, Fryderyku, trudno wyrzec się tak zupełnie; ale za to ile to wpływu... ile władzy!...
— Prawda — odrzekł margrabia po chwili milczenia — czegóż się to nie poświęciło, byle panować w ciemności, nad mocarzami, którzy panują jawnie? Ta podróż, którą odbyłem do Rzymu... dała mi nowe pojęcie o naszej potężnej władzy.
— Oh! tak, to jest wielka władza, bardzo wielka — rzekła księżna — i tem straszniejsza i tem pewniejsza, że ją wykonywamy pocichu nad umysłami i nad sumieniami.
— Posłuchaj, Herminjo — rzekł margrabia — miałem pod swymi rozkazami wyborny pułk i bardzo często doznawałem głębokiej, męskiej rozkoszy, że nim dowodzę... na mój głos moi jeźdźcy ruszali, brzmiały trąby oficerowie, lśniący złotemi haftami, biegli galopem, aby powtórzyć moje rozkazy: wszyscy ci waleczni, ogniści, bliznami bitew okryci żołnierze, słuchali mego skinienia, czułem dumę i siłę moją, trzymając, iż tak powiem, w mem ręku wszystkie te męstwa, któremi kierowałem, podobnie jak zapędami konia do bitwy... A przecież dziś czuję, że tysiąc razy jestem czynniejszy, więcej mam powagi, więcej mocy, więcej śmiałości na czele tych hufców niemych, co to myślą, chcą, idą machinalnie i posłuszni mej woli!
— Tak, dobrze mówisz, Fryderyku! — odpowiedziała księżna z żywością — kiedy się o tem pomyśli, z jaką pogardą spogląda się na przeszłość! Ja często, podobnie jak ty, porównywam ją z teraźniejszością, i jakże cieszę się wtedy, żem usłuchała rad twoich. Bo w rzeczy samej, bez ciebie jak biedną i śmieszną grałabym rolę... rolę, jaką gra zawsze kobieta będąca na schyłku życia, która kiedyś była piękna i uwielbiana... Cóżbym teraz robiła? napróżno usiłowałabym zatrzymać około siebie tych samolubnych, niewdzięcznych ludzi, tych grubijańskich mężczyzn, którzy dopóty tylko zajmują się kobietami, dopóki one mogą służyć ich namiętnościom, lub pochlebiać ich próżności; albo też pozostałoby mi jedynie... dla innych... dawać bale, to jest przyjmować tłumy obojętne, i nastręczać sposobności spotykania się młodym, miłosnym parom, co to co wieczór ścigają się z salonu do salonu, po to tylko przybywają do ciebie, aby się widzieć, aby być razem; prawdziwie głupia to uciecha przyjmować tę dopiero co rozwijającą się młodzież, wesołą, miłosną, która otaczający ją zabytek i blask uważa za należne ramki dla jej uciech i jej bezwstydnych miłostek.
Tyle było cierpkości w słowach księżnej, a jej fizjognomja wyrażała tak nienawistną zazdrość, iż mimo chęci widocznie przebijał żal w tych uwagach.
— Nie, nie — mówiła dalej — tobie winnam, Frydyreku, że po ostatnim świetnym triumfie, uczyniłam na zawsze rozbrat z tym światem, który wkrótce byłby mnie opuścił, mnie, co tak długo byłam jego bożyszczem i jego królową; zmieniłam królestwo, zamiast ludzi płochych, nad którymi panowałam moją większą jeszcze płochością, ujrzałam się otoczoną przez ludzi znakomitych, poważnych, potężnych, pomiędzy którymi było wielu takich, co rządzili państwem; tyle dla nich się poświęcałam, ile się oni poświęcali dla mnie. Wtedy dopiero doznałam takiego szczęścia, o jakiem wprzód zaledwie mi się marzyło... miałam udział czynny, wielki wpływ na najwyższe w świecie sprawy, przypuszczoną zostałam do największych tajemnic, mogłam śmiało rzucać gromy na każdego, coby ze mnie szydził lub nienawidził mnie; mogłam wynosić nad wszelkie spodziewanie tych, co mi służyli, co szanowali mnie i słuchali.
— A przecież są głupcy, którzy sądzą, że nas już niema, dlatego, że walczyć teraz musimy przeciwko przemijającym złym chwilom — rzekł z pogardą margrabia — jakgdybyśmy nie byli przygotowani do walki... jakgdyby walka nie dodawała nam nowych środków i sił...
Bezwątpienia, czasy są złe.... ale nastaną lepsze... I wiesz, że prawie niezawodnie, za kilka dni, 13 lutego, będziemy mieli do rozporządzenia naszego na chwilę zachwianego wpływu...
— O! bezwątpietnia! sprawa medaljonów jest bardzo ważną!
— Dlatego tak się śpieszyłem z powrotem, abym mógł być obecnym wypadkowi, który jest dla nas tak niezmiernie ważnym.
— Dowiedziałeś się... o zdarzeniu które raz jeszcze o mało co nie obaliło tylu i tak pracowicie ułożonych projektów?
— Tak, zaraz po mem przybyciu widziałem się z Rodinem...
— Powiedział ci...
— O niepojętem przybyciu Indjanina i córek generała Simon do zamku Cardoville po dwukrotnem rozbiciu przez burzę, która wyrzuciła ich na brzegi... Pikardji... A sądzono, że dziewczęta są w Lipsku... Indjanin na wyspie Jawie... Środki ostrożności, tak dobrze były przedsięwzięte... Prawdziwie — dodał ze złością margrabia — powiedziałby kto, że niewidzialna moc opiekuje się tą rodziną!
— Szczęściem, że Rodin jest człowiekiem obrotnym i czynnym — rzekła księżna — przybył do mnie wczoraj wieczorem... długo rozmawialiśmy z sobą.
— I wyborny jest skutek waszej rozmowy. Żołnierz oddalony będzie za dwa dni... spowiednik jego żony został uprzedzony, reszta pójdzie sama przez się... jutro nie będziemy już mieli potrzeby obawiać się dziewcząt... Pozostaje jeszcze Indjanin... przebywający w Cardoville, dość niebezpiecznie raniony; będziemy więc mieli jeszcze czas do działania...
— Ale to nie wszystko jeszcze — rzekła księżna — pozostają jeszcze, nie licząc mej siostrzenicy, dwie osoby, które dla dobra naszego interesu nie powinny znajdować się w Paryżu dnia 13 lutego...
— Tak, Hardy... ale jego najlepszy, najwierniejszy przyjaciel zdradza go; i za jego pomocą wyciągnięto pana Hardy do południowych departamentów; skąd niepodobna mu będzie przybyć przed upływem miesiąca. Co zaś do tego nędznego włóczęgi rzemieślnika, nazwanego Leżynago...
— A! — zawołała księżna, udając obrażoną skromność.
— Tego człowieka niema potrzeby lękać się... A po nich wszystkich Gabrjel, nasza największa i pewna nadzieja pozostanie pod bacznem okiem, aż do wielkiego dnia... wszystko więc zdaje się obiecywać nam pewny skutek... i bardziej, niż kiedykolwiek... starać się trzeba, aby go dopiąć wszelkimi środkami. idzie tu dla nas o życie lub śmierć... w powrocie z podróży zatrzymałem się w Torli... i widziałem się z księciem Orbano; jego wpływ na umysł jego pana jest wszechwładny... nieograniczony... zawładnął zupełnie jego umysłem, traktować więc można tylko z samym księciem...
— Czy tak?
— Orbano wyrobił sobie wpływ prawie nieograniczony, i wiem, że może nam zapewnić pobyt prawny pod wysoką opieką w krajach swego władcy, z wyłącznym przywilejem wychowywania młodzieży... Przy takich dobrodziejstwach w tym kraju, dosyć dla nas będzie dwóch lub trzech lat, aby się tam tak zakorzenić, iż sam książę Orbano musiałby nawzajem prosić nas wtedy o protekcję; dziś jednak on może uczynić wszystko, i stawia nieodzowny warunek za swe przysługi.
— Jakiż to warunek?
— Aby mu wyliczyć pięć miljonów i zapewnić sto tysięcy franków rocznej pensji.
— To za wiele!
— To za mało, gdy się zważy, że skoro tylko staniemy w tym kraju, prędko odzyskamy tę sumę, która zresztą wynosi ledwie ósmą część tego, co może nam przynieść pomyślnie zakończona sprawa medaljonów.
— Tak... blisko czterdzieści miljonów... — zauważyła księżna zamyślona.
— A przytem, żądane przez Orbano pięć miljonów będą tylko zaliczeniem... które wróci do nas w dobrowolnych ofiarach, wskutek wzrostu wpływu, jaki nam nada wychowanie dzieci, przez nie bowiem pozyskamy sobie rodziców.
— Mniejsza o to, Fryderyku, — rzekła księżna — zbliża się, jak mówisz, błogi dzień trzynastego lutego... przy pomocy blisko czterdziestu miljonów, które możemy posiąść, gdy się dobrze powiedzie sprawa medaljonów... można będzie z pewnością przedsięwziąć wielkie dzieła... w tych czasach, kiedy się wszystko sprzedaje i kupuje.
— A potem — mówił d’Aigrigny zamyślony — prześladowanie nas we Francji ma nadzwyczaj szkodliwy wpływ i na inne państwa... W Austrji i w Holandji zaledwie się trzymamy... pomoc i środki zakonu coraz bardziej zmniejszają się. Jest to chwila przesilenia; ale przedłużyć się może. Dlatego, dzięki niezmiernej pomocy... ze sprawy medaljonów będziemy nietylko mogli stawić czoło wszelkim wypadkom, ale nadto osiedlić się potężnie; a przy pomocy usług księcia Orbano, które przyjmujemy... z tego niezdobytego centrum wzrastać i szerzyć się będziemy bez końca... Ach! 13 lutego! — dodał d’Aigrigny po chwili milczenia, kiwając głową — 13 lutego może być dla naszej potęgi epoką tak sławną, jak konsyljum, które, że tak powiem, dało nam nowe życie.
— Dlatego też nie trzeba szczędzić niczego — rzekła księżna — byle się tylko udało... z sześciu osób, których ci lękać się wypadało, już pięć nie może, albo nie będzie mogło szkodzić ci... Pozostaje więc moja siostrzenica... i wiesz, że czekałam tylko na twoje przybycie, aby chwycić się ostatecznego środka... Już wydałam rozporządzenia, i nawet dziś zrana... zaczniemy działać.
— Czy twoje podejrzenia po ostatnim liście powiększyły się jeszcze?
— Tak... pewna jestem, że ona wie lepiej, niżeliby to okazać chciała, i w takim razie jest najniebezpieczniejszą naszą nieprzyjaciółką.
— Takie było zawsze i moje zdanie... Dlatego też radziłem już przed sześcioma miesiącami, abyś użyła w każdym razie takich środków, jakich użyłaś, aby nasunąć jej myśl mieszkania oddzielnie, z zupełną swobodą, której skutki czynią już łatwem dziś to, co inaczej byłoby niepodobieństwem...
— Nakoniec — rzekła księżna z wyrazem szatańskiej, nienawistnej radości — złamiemy ten nieugięty charakter; pomszczę się przecie za tyle zuchwałych docinków, które strawić musiałam, byle nie obudzić jej podejrzliwości, ja... ja, com dotąd tyle wycierpiała... bo to Adrjanna, jakby uwzięła się, niebaczna: aby gniewać mnie na siebie...
— Kto ciebie obraża... mnie obraża... wiesz o tem; moja nienawiść jest twoją nienawiścią...
— I ty nawet... ileż to razy byłeś celem jej dotkliwej ironji!...
— Moje domysły rzadko mnie omyliły... pewny jestem, że ta dziewczyna może być dla nas nieprzyjacielem niebezpiecznym... bardzo niebezpiecznym — rzekł margrabia głosem prędkim, z przyciskiem.
— Dlatego też potrzeba tak z nią postąpić, ażebyśmy już nie potrzebowali się jej obawiać — odpowiedziała pani Saint-Dizier, wpatrując się w margrabiego.
— Czy widziałaś się z doktorem Baleinier i podopiekunem panem Tripeaud? — zapytał margrabia.
— Będą tu wkrótce... uprzedziłam ich o wszystkiem.
— Jakże są względem niej usposobieni?
— Doskonale... Adrjanna nie wystrzega się bynajmniej doktora, który umiał zawsze zachować dla siebie jej zaufanie... Zresztą okoliczność, której wytłumaczyć sobie nie mogę, przybywa nam jeszcze w pomoc.
— O czem to mówisz?
— Dziś rano, Grivois, według mego polecenia, poszła przypomnieć Adrjannie, że czekam na nią w południe w ważnym interesie. Zbliżając się do pawilonu, Grivois spostrzegła czy też zdawało się jej, że widziała Adrjannę, wracającą małą furtką ogrodową.
— Co mówisz?... Czy podobna? Czy jest na to pewny dowód? — zawołał margrabia.
— Dotąd niema innego dowodu, tylko dobrowolne zeznanie Grivois; ale ja o tem myślę — rzekła księżna, biorąc papier, przy niej leżący — oto raport, który mi składa codzień jedna z pokojówek Adrjanny.
— Czy ta, którą Rodin potrafił umieścić przy twej siostrzenicy?
— Ta sama, a ponieważ dziewczyna jest zupełnie zależna od Rodina, służy nam dotąd doskonale. Może w tym raporcie «najdziemy potwierdzenie tego, co Grivois, jak utrzymuje, widziała.
Ledwo księżna rzuciła okiem na to pismo, gdy zawołała zaraz, niemal z przestrachem:
— Co ja widzę... A to szatan z tej Adrjanny!
— Co mówisz?
— Rządca zamku Cardoville, pisząc do mej siostrzenicy i prosząc jej o protekcję, doniósł o pobycie młodego księcia indyjskiego w zamku. Wie ona, że to jej krewny... napisała więc do swego dawnego nauczyciela, malarza, profesora Norval, aby udał się pocztą i sprowadził Dżalmę... tego... którego właśnie wszelkiemi sposobami trzymać wypada zdala od Paryża.
Margrabia zbladł i rzekł do księżnej:
— Jeżeli tu nie zachodzi jakie nowe dziwactwo twej siostrzenicy... chęć sprowadzenia tu księcia, krewnego... dowodzi, że wie o nim coś więcej, aniżeli mogłaś domyślać się... Niema o czem wąpić, wie ona już o sprawie medaljonów. Trzeba się mieć na ostrożności, bo ona może zniweczyć wszystko.
— A więc — rzekła stanowczym głosem księżna — nie trzeba, nie można już wahać się... trzeba posunąć rzeczy nierównie dalej, aniżeli sądzimy... i niech się wszystko skończy dzisiaj...
— To prawie niepodobna.
— Wszystko jest możliwe, doktór i pan Tripeaud są nam przychylni — rzekła żywo księżna.
— Chociaż tak samo, jak ty, jestem pewny doktora i pana Tripeaud — rzekł margrabia, zastanawiając się — ale mogą się przestraszyć... gdy im się powie, aby zaraz przystąpili do działania; wstrzymać się więc wypada aż do rozmowy, jaką będziemy mieli z twoją siostrzenicą... Pomimo jej przezorności, łatwo nam będzie wybrać sposób, jak mamy dalej postąpić... A jeżeli sprawdzą się nasze domysły... jeżeli wie ona o wszystkiem, wtedy żadnego względu; a nadewszystko najmniejszego opóźnienia... Nie trzeba się ociągać.
— Czy miałeś sposobność uprzedzić osobę, o którą idzie? — spytała księżna po chwilowem milczeniu.
— Ma tu przybyć... około południa... niezawodnie...
— Zdaje mi się, że miejsce to byłoby dogodne do celu, jaki zamierzamy... pokój ten tylko firanki przedzielają od małego salonu; tam będzie dla niego bardzo dogodne miejsce.
— Wybornie.
— To człowiek pewny...
— Bardzo pewny... przecie już wiele razy używaliśmy go w podobnych okolicznościach; jest dobry do tajemnicy.
W tejże chwili lekko zapukano do drzwi, — Proszę — rzekła księżna.
— Pan doktór Baleinier kazał się zapytać, czy księżna pani może go przyjąć — rzekł lokaj.
— Proś go, aby wszedł.
— Jest także jakiś pan, któremu ksiądz jegomość naznaczył tu miejsce widzenia około południa, a któremu, według jego polecenia, kazałem zatrzymać się w modlitewni.
— To ten sam, o którym mówiliśmy — rzekł margrabia do księżnej — wypadałoby wprowadzić go najprzód.
— Każ wejść najprzód temu panu — rzekła księżna — potem kiedy zadzwonię, poprosisz doktora, gdyby zaś nadszedł baron Tripeaud, tu go wprowadź; potem wpuścisz tu tylko pannę Adrjannę.
Lokaj księżny Saint-Dizier wrócił z człowiekiem małym, bladym, czarno ubranym, w okularach; pod lewą pachą trzymał długi futerał z czarnego safjanu.
Księżna odezwała się do przybysza:
— Ksiądz margrabia uprzedził pana o czynności, do jakiej jesteś wezwany?
— Tak, pani — odrzekł tenże piskliwym głosem, nisko się kłaniając.
— Czy dogodnie tu będzie dla pana w tym pokoju? — mówiła dalej księżna.
I przy tych słowach zaprowadziła go do pokoju obok gabinetu...
— Bardzo dobrze mi tu będzie, księżno pani — odpowiedział przybysz w okularach, znowu się nisko kłaniając.
— Skoro tak, proszę pana do tego pokoju, dam panu znać, kiedy będzie potrzeba.
— Czekać będę na rozkazy księżnej.
— A nadewszystko przypomnij pan sobie, com ci zalecił — dodał margrabia, odwiązując firanki, które go miały zasłonić.
— Ksiądz jegomość może być spokojny...
I stanął zupełnie zakryty firanką.
Księżna zadzwoniła; w kilka chwil drzwi się otworzyły i oznajmiono doktora Baleinier, osobę w tem opowiadaniu bardzo wybitną.
Doktór Baleinier miał około pięćdziesięciu lat: średniego wzrostu, o twarzy pełnej, rumianej, połyskującej, włosy, siwe, dosyć długie, od środka głowy na prawo i lewo podzielone, gładko spadały na skronie. Nosił jeszcze ubiór, modny w czasach jego młodości; krótkie jedwabne spodnie czarne, może dlatego, że miał kształtne łydki; podwiązki spięte były złotemi sprzączkami, trzewiki lakierowane, spięte również lśniącemi sprzączkami; miał na sobie czarną kamizelkę, czarną chustkę na szyi i tegoż koloru frak, a ubiór ten czynił go podobnym do księdza; biała ręka ukrywała się do połowy pod białemi, batystowemi mankietami; poważny ten ubiór odznaczał się wyszukaną wytwornością.
Fizjognomja jego była uśmiechająca się, bystra, żywe oko znamionowało przenikliwość i rzadki dowcip; człowiek światowy, lubiący rozkosz, delikatny łakotniś, wesoły, żartobliwy, giętki, zręczny; umiejący się podobać, doktór Baleinier był jednym z najdawniejszych klijentów tajemnej kongregacji, do której należała księżna Saint-Dizier.
Dzięki tej potężnej opiece, o której nikt nie wiedział, doktór, długo nieznany, pomimo rzeczywistej wiedzy i niezaprzeczonych zdolności, otrzymał dwie synekury doktorskie bardzo intratne i powoli zyskał liczną klijentelę.
Nie upłynął rok, a za staraniem i rekomendacją księżnej, osoby z wyższych sfer ubiegały się dla siebie o pana Baleinier, jako doktora.
Wystawić sobie można łatwo, jak ważną było rzeczą dla jezuitów mieć pomiędzy swymi zwolennikami jednego z najbardziej wziętych lekarzy w Paryżu.
Lekarz, który umie pozyskać ufność pacjentów, przypuszczony jest o każdej godzinie do najgłębszych tajemnic rodzinnych dla innego niedostępnych, doktór wie, zgaduje, może więc bardzo wiele rzeczy...
Lekarz ciała, podobnie jak lekarz duszy, ma potężny wpływ na chorych i umierających.
A kiedy obaj wspierać się będą we wspólnym interesie, korzystając w niektórych zdarzeniach ze słabości lub przestrachu umierającego, mogą wymóc na nim co zechcą, nie dla siebie samych, tego prawa zabraniają, lecz dla osób trzecich, podstawionych.
Doktór był więc jednym z najczynniejszych i najużyteczniejszych świeckich członków paryskiej kongregacji jezuitów.
Wszedłszy do salonu, pocałował rękę księżnej z największą zalotnością.
— Mój kochany Baleinier, zawsze jesteś punktualny.
— Zawsze szczęśliwy, zawsze gotów na rozkazy księżnej pani.
Potem, zwracając się do margrabiego, którego serdecznie ścisnął za rękę, dodał:
— Przecież znowu oglądamy pana w naszem gronie... wiedz pan, że trzy miesiące to nader długi czas dla jego przyjaciół...
— Czas równie jest długi dla tych, co wyjeżdżają, jak i dla tych, co pozostają, kochany doktorze... Ale oto nastał dzień wielkiej wagi... Panna Cardoville ma przybyć...
— Ja nie jestem zupełnie spokojna — wtrąciła księżna — a może ona się czego domyśla...
— Niepodobna — rzekł doktór — jesteśmy z sobą w największej przyjaźni... Wiadomo pani, że panna Adrjanna zawsze miała we mnie zupełną ufność... Onegdaj jeszcze naśmieliśmy się z sobą do rozpuku... A gdym, według zwyczaju, czynił jej uwagi nad jej niezwykłym sposobem życia... i nad osobliwą egzaltacją wyobrażeń, jakie u niej czasem spostrzegałem...
— Pan Baleinier nie zaniedbuje nigdy nastawiać na te, napozór bardzo mało znaczące, okoliczności...
— A to w istocie, rzecz bardzo ważna — odrzekł d’Aigrigny.
— Panna Adrjanna — mówił dalej doktór — odpowiedziała na moje uwagi, śmiejąc się ze mnie, jak tylko można najuprzejmiej, a wyznać trzeba, że obdarzona jest dowcipem i rozsądkiem niepospolitym.
— Doktorze!... — doktorze!... — zawołała księżna — przynajmniej nie okazuj słabości!
Zamiast odpowiedzieć odrazu, Baleinier dobył złotej tabakierki z kieszonki w kamizelce, otworzył ją i wziął trochę tabaki, którą poniósł do nosa, bardzo powoli zażył, patrząc na księżnę, z miną tak znaczącą, iż ją zupełnie uspokoił.
— Słabości!... ja, pani? — rzekł — nareszcie, strzepując tabakę białą, pulchną ręką — czyż nie ofiarowałem się pani dobrowolnie, alby ją wyprowadzić z kłopotu, w jakim ją widziałem?
— I ty jeden w świecie mogłeś wyświadczyć nam tę ważną przysługę — rzekł margrabia d’Aigrigny.
— Widzisz przeto pani dobrze — rzekł doktór — że nie jestem człowiekiem słabym, gdyż doskonale pojąłem zakres mego działania... idzie tu, jak mi mówiono, o interes tak ważny...
— W rzeczy samej bardzo ważny — potwierdził margrabia.
— Więc nie powinienem się był wahać — odrzekł Baleinier — i państwo nie macie potrzeby obawiać — się!... pozwólcie mi, abym jako człowiek z gustem i człowiek dobrego towarzystwa, oddał sprawiedliwość i hołd miłemu dowcipowi i rozsądkowi panny Adrjanny, a kiedy przyjdzie chwila działania, zobaczycie moje czyny.
— Może... chwila ta nadejdzie prędzej, aniżeliśmy myśleli — wtrąciła księżna, zamieniając spojrzenie z margrabią d’Aigrigny.
— Jestem i będę zawsze gotów... — odpowiedział doktór — o ile to mnie dotyczy, za to ręczę. Chciałbym o wszystko być równie spokojnym.
— Czemu pański dom zdrowia nie jest zawsze takim modnym... jakim dom zdrowia być może? — zapytała księżna, uśmiechając się.
— I owszem... nawet mógłbym użalać się na zbyt dużą liczbę pensjonarek... Nie o to tu idzie; lecz, oczekując na pannę Adrjannę, powiedzieć mogę pani parę słów w przedmiocie tylko pośrednio panią dotyczącym, gdyż chodzi tu o osobę, która kupiła dobra Cardoville, o niejaką panią Sainte-Colombe, która ofiarowała mi urząd swego lekarza domowego, co winienem zabiegom Rodina.
— W rzeczy samej — wtrącił margrabia — Rodin pisał o tem do mnie... nie wchodząc w szczegóły.
— Ta rzecz tak się przedstawia — mówił dalej doktór Baleinier. — Pani Sainte-Colombe, o której z początku mniemano, że łatwo da sobą powodować, okazała się bardzo upartą co do nawrócenia się... Już dwóch spowiedników ją opuściło. Rodin, zrozpaczony, wydelegował do niej Filiponka. Jest on zręczny, energiczny, nadewszystko cierpliwy... właśnie takiego człowieka było potrzeba. Gdy pani Sainte-Colombe została moją klijentką, Filipon prosił mnie o pomoc, której naturalnie nie odmówiłem; umówiliśmy się, jak wypada postępować. Nie powinienem był dać poznać, że go znam... on miał mi donosić o moralnych zamiarach swej penitentki... abym mógł, przy pomocy środków najnieszkodliwszych, gdyż stan pacjentki nie był wcale niebezpieczny — mówię, abym mógł utrzymywać ją według jej przekonania, w stanie zdrowia lub choroby, a to stosownie do tego, o ileby kierownik jej sumienia był z niej zadowolony lub niekontent... abym mógł jej powiedzieć: Powiedz, pani, czy jesteś na dobrej drodze? Łaska działa na twoje zdrowie i zaraz ci lepiej... Jeżeli, przeciwnie, wrócisz na złą drogę, zaraz ci jest gorzej; odbierasz karę.
— Bezwątpienia — rzekł pan d’Aigrigny z zupełnie zimną krwią — przykro być zmuszonym do użycia takich środków; ale cóż robić? Trzeba zastosować sposób postępowania do pojęć lub do charakteru osób.
— Zresztą — mówił dalej doktór — księżna pani miała sposobność zauważyć w klasztorze Marji, że ja wielu rzeczy próbowałem skutecznie, dla spokoju i zbawienia duszy niektórych z pomiędzy mych pacjentek, i używałem tego, raz jeszcze powtarzam zupełnie nieszkodliwego sposobu. Trochę lepiej, trochę gorzej, nic stąd złego wyniknąć nie może... a tymczasem działa to bardzo skutecznie na duszę... Tak się właśnie okazało i na pani Sainte-Colombe. Była ona na tak dobrej drodze ukorzenia moralnego i fizycznego, iż Rodin osądził, że może zobowiązać Fililpona, aby doradził swej penitentce mieszkanie na wsi... z obawy recydywy w Paryżu... Ta rada, połączona z żądzą grania roli damy parafjalnej, przywiodła ją do kupienia dóbr Cardoville, zresztą bardzo korzystnie; ale cóż Filipon powiedział mi wczoraj, oto pani Sainte-Colombe o mało nie uległa niebezpiecznej recydywie... ma się rozumieć moralnej, bo co do fizycznego stanu zdrowia, jest ono tak dobre, że aż rozpacz bierze. Powodem tej recydywy moralnej miała być rozmowa tej damy z niejakim Jakóbem Dumoulin, którego podobno pan margrabia zna, a który, niewiadomo jakim sposobem, wcisnął się do tej pani.
— Jakób Dumoulin — rzekł margrabia z odrazą — należy do ludzi, z których można korzystać, ale którymi niepodobna nie pogardzać... jest to pisarz, pełen żółci, zawiści i złości... co mu nadaje pewien rodzaj wymowy, grubjańskiej, uszczypliwej... Płacimy mu dosyć drogo, aby odcinał się naszym nieprzyjaciołom, lubo bolesnem jest częstokroć patrzeć na takiego obrońcę zasad, które my szanujemy... Nędznik ten żyje, jak cygan, nigdy nie wychodzi z szynku i prawie zawsze jest pijany... Lecz, przyznać trzeba, rozumny jest i biegły w naukach, co go czyni częstokroć bardzo użytecznym dla nas...
— Otóż, choć pani Sainte-Colombe ma lat blisko sześćdziesiąt... zdaje się, że Dumoulin ma zamiar ożenić się z nią, aby posiąść jej znaczny majątek... Sądzę, że dobrze pani uczynisz, gdy przestrzeżesz Rodina, aby się starał pozbyć skrytych zabiegów tego szaleńca... Racz mi wybaczyć, księżno, że się tak rozwodzę nad tą nędzotą... ale, wracając do klasztoru Marji, o którym dopiero co miałem zaszczyt wspomnieć pani — dodał doktór — czy dawno pani tam była? Księżna spojrzała na margrabiego bystrem okiem i odpowiedziała:
— Tak... blisko tydzień temu...
— Dostrzegła tam pani zapewne wiele zmian; mur, który przedzielał go od mego domu zdrowia, został zrzucony, bo wybuduję nowy korpus i kaplicę... gdyż dawna była za szczupła. Zresztą winienem powiedzieć na pochwalę panny Adrjanny — dodał doktór z osobliwym uśmiechem — obiecała mi do tej kaplicy kopję obrazu Rafaela.
— Doprawdy... to bardzo stosownie — rzekła księżna — ale zaraz będzie południe, a pan Tripeaud nie przybywa.
— Jest on podopiekunem panny Cardoville i rządził jej majątkiem jako dawny pełnomocnik interesów hrabiego-księcia — rzekł margrabia widocznie niespokojny — a jego obecność niezbędnie nam jest potrzebna; życzyćby należało, aby tu przybył wpierw, nim panna Adrjanna, której tylko co nie widać...
— Szkoda, że jego portret nie może go tu zastąpić — rzekł doktór, złośliwie uśmiechając się i dobywając z kieszeni małą broszurkę.
— Cóż to jest, doktorze? — zapytała księżna.
— To bezimienny paszkwil, jakie od czasu do czasu wychodzą... Tytuł jego: Bicz, a portret barona Tripeaud jest tak podobny jak dwie krople wody. Ten szkic ma tytuł: Wzór ostrowidza.
„Pan Baron Tripeaud. Człowiek ten, co się nikczemnie upokarza przed ludźmi z wyższem w społeczeństwie stanowiskiem i który się grubjańsko nadyma przed tym:, co od niego zależą; człowiek ten jest żywem i obmierzłem wcieleniem tej części arystokracji miejskiej i przemysłowej, człowieka — łapigrosza, cynicznego spekulanta, bez serca, bez sumienia, któryby stawił na zwyżkę lub zniżkę śmierć swej matki, gdyby śmierć jego matki miała wpływ na kurs pieniędzy.
„Tacy to ludzie mają wszystkie przebrzydłe wady dorobkiewiczów, nie tych, których uczciwa praca wzbogaciła, ale tych, których nagle podniósł ślepy los, lub szczęśliwy zarzut sieci w kałuży lichwiarstwa.
„Tacy to ludzie, wydrapawszy się z błota, pogardzają ludem, gdyż on im przypomina ich początek, którego się wstydzą; nielitościwi dla nędzy klas niższych, przypisują ją lenistwu, rozpuście, gdyż ta potwarz usprawiedliwia choć trochę ich ohydne samolubstwo.
„A to nie wszystko jeszcze.
„Z wysokości swej szkatuły i ze stanowiska swego prawa wybierania deputowanych, i zostania deputowanym, baron Tripeaud, jak tylu innych podobnych, naigrawa się z tych, którzy nie posiadają tego prawa.
„Z oficera, który, wysłużywszy lat czterdzieści, żyje ze szczupłej emerytury.
„Z urzędnika sądowego, który strawił wiek na moralnem pełnieniu swych obowiązków a który przy schyłku życia nie lepiej jest uposażony.
„Z uczonego, który zjednał krajowi zaszczyt i przyczynił się doskonałemi pracami do jego świetności, lub z profesora, który zapoznał całe pokolenia ze swą wiedzą.
„Ze skromnego i cnotliwego kapłana wiejskiego, najczystszego przedstawiciela ewangelicznej pokory i miłosierdzia i t. d., i t. d.
„Jakże więc baron nie miałby gardzić poczciwymi głupcami, którzy, poświęciwszy całe życie dla dobra powszechnego, nie korzystają z praw, jakich on używa dlatego, że on zarobił miljon, spekulując na papiery publiczne, co prawo surowo potępia?
„Przystąpmy do biografji znakomitego pana barona: Andrzej Tripeaud, syn masztalerza w oberży“...
W tej chwili otworzyły się drzwi naoścież, a lokaj oznajmił:
— Pan baron Tripeaud.
Doktór Baleinier schował broszurkę do kieszeni, powitał serdecznie finansistę, a nawet powstał dla uściśnienia mu ręki.
Pan baron wszedł, nie przestając witać tuż od samych drzwi.
— Mam zaszczyt przybyć na rozkazy i księżna pani niech raczy być pewna, że w każdym razie liczyć na mnie może...
— W rzeczy samej, rachuję na pana, panie baronie, a nadewszystko w obecnej okoliczności.
— Czy zamiary księżnej pani są zawsze jednakowe względem panny Cardoville?...
— Zawsze i w tym celu właśnie się zbieramy.
— Księżna pani może być pewną mojej pomocy, jak to już przyrzekłem... Sądzę również, że nareszcie użyć trzeba jak największej surowości i że nawet, gdyby było tego potrzeba...
— Takie jest właśnie nasze zdanie — pośpieszył dodać margrabia, wskazując księżnie spojrzeniem miejsce, gdzie był ukryty człowiek w okularach — wszyscy zupełnie na jedno się zgadzamy; lecz wypada nam porozumieć się, tak, iżbyśmy nie pozostawili żadnej wątpliwości w interesie panny Cardoville, bo jej interes jedynie mamy tu na celu, starajmy się wszelkiemi sposobami obudzić w niej zupełną otwartość, aby nam wszystko powiedziała, co tylko myśli.
— Panna Cardoville przybyła — rzekł lokaj, wchodząc.
— Prosić — odrzekła księżna, — a teraz niema mnie w domu dla nikogo, rozumiesz... dla nikogo...
Potem, podnosząc firanki, za któremi ów człowiek był ukryty, pani Saint-Dizier dała mu ostatni znak porozumienia.
I księżna wróciła do salonu.
Rzecz dziwna; przez chwilę, poprzedzającą przybycie Adrjanny, różni aktorowie tej sceny okazywali niepokój, jakgdyby się lękali jej obecności.
Panna Adrjanna Cardoville wchodząc do księżny, nie okazywała postawą hardości, lecz tylko przyzwoitą śmiałość. Twarz jej była wesoła, swobodna.
Spostrzegła księdza d’Aigrigny, okazała zdziwienie, uprzejmem skinieniem głowy powitawszy doktora i przeszedłszy przed baronem Tripeaud bez spojrzenia na niego, przywitała księżnę ukłonem, wykwintnym i pełnym szlachetnej powagi. Lubo ruchy i ułożenie pany Cardoville były doskonałe, a nadewszystko odznaczające się wdziękiem, prawdziwie niewieścim, jednak znać w nich było coś niepodległego i wyniosłego, jej poruszenia były otwarte i swobodne, jak jej charakter; czuć w nich było życie i młodość.
Rzecz dziwna, pan d’Aigrigny, jakkolwiek był człowiekiem światowym, człowiekiem bardzo rozsądnym, umiejącym panować nad sobą, zachować wszędzie powagę i nakazać dla siebie poszanowanie, jednak w obecności panny Cardoville, mimowolnie tracił odwagę, śmiałość i opanowywało go jakieś znużenie, jakby odrętwienie... Zakłopotany, nie wiedział, co ma począć wobec młodej dziewczyny, odznaczającej się zarówno śmiałością, jak dowcipem i dotkliwą ironją...
Od dawnego już czasu, i wbrew zwyczajowi, nie chciał próbować na Adrjannie owego uroku wymowy, której zwykle zawdzięczał ten powab, jakiemu prawie nie można się było oprzeć; mówił z nią sucho, ostro, nie wykraczał poza sferę zimnej wyniosłości i surowej cnoty, która zupełnie paraliżowała jego ujmujące przymioty.
Po tych przedwstępnych objaśnieniach łatwo pojąć, jak różnorodne uczucia kierowały aktorami tej sceny.
Pani Saint-Dizier siedziała w wielkiem krześle przed kominkiem.
Margrabia d’Aigrigny stał obok niej.
Doktór Baleinier, siedząc przy biurku, zaczął przerzucać kartki z biografją barona Tripeaud.
A baron jakby się przypatrywał z wielką uwagą biblijnemu obrazowi, zawieszonemu na ścianie.
— Wezwałaś mnie, ciotko, dla pomówienia ze mną o ważnym interesie? — zagadnęła Adrjanna, przerywając kłopotliwe milczenie, panujące w salonie, od chwili jej przybycia.
— Tak, moja panno, idzie tu o bardzo ważną rozmowę.
— Jestem na rozkazy ciotki...
Usiedli wszyscy koło stołu gabinetowego księżny.
— A w czem rozmowa nasza obchodzić ma tych panów, ciotko? — zapytała panna Cardoville.
— Ci panowie to dawni przyjaciele naszego domu; wszystko ich obchodzi, co tylko ciebie dotyczy, powinnaś ich rad słuchać i przyjąć je z uszanowaniem...
— Moja ciotko, nie wątpię o szczególnej przyjaźni tych panów dla naszego domu, lecz, zanim przyjmę ich za widzów, czy za powierników naszej rozmowy, chciałabym wiedzieć, o czem mamy mówić...
— Niech i tak będzie — odrzekła księżna Saint-Dizier oschłym tonem — oddawna już przywykłam do kaprysów twego niesfornego umysłu; sądzę więc, że, będąc śmiałą, jak sama wyznajesz, nie powinnaś się obawiać wypowiedzenia wobec tak szanownych osób tego cobyś mi powiedziała sam na sam...
— A więc mam być formalnie badana i w jakim to przedmiocie?
— Nie jest to żadne badanie ani śledztwo, ale ponieważ mam prawo do czuwania nad tobą... chcę położyć koniec temu, co już zbyt długo trwało, chcę wobec przyjaciół naszego domu dać ci poznać moje stanowcze postanowienie na przyszłość... A najprzód, miałaś dotąd bardzo mylne i niezupełne wyobrażenie o władzy mojej nad tobą.
— Moja ciotko, zapewniam cię, że żadnego nie miałam, ani dostatecznego, ani błędnego wyobrażenia, bo nigdy o tem nie myślałam.
— To moja wina, powinnam była, zamiast pobłażać twoim kaprysom dać ci mocniej poznać moją władzę; lecz nadeszła chwila, w której masz się poddać; rady i uwagi mych przyjaciół oświeciły mnie, spostrzegłam swój błąd... twój charakter jest nieuległy, zbyt śmiały; trzeba żeby się zmienił, rozumiesz mnie? i zmienić się musisz dobrowolnie lub dzięki przemocy, zapewniam cię.
Na te słowa, wymówione ostro, wobec obcych osób, a do których ostrości jakby nic jej nie upoważniło, Adrjanna dumnie podniosła głowę; jednakże, powściągając się, rzekła z uśmiechem:
— Moja ciotko, mówisz, że ja się odmienię; nic dziwnego, alboż mało bywa odmian, niekiedy nadzwyczajnie dziwnych...
Księżna przygryzła sobie usta.
— Szczera odmiana w postępowaniu... nigdy nie jest dziwna — odrzekł zimno ksiądz d’Aigrigny, — przeciwnie, chwalebna, i zbawienny daje przykład.
— Zbawienny? — podchwyciła Adrjanna, — nie zawsze... jeżeli, naprzykład, kto zamienia swoje wady.. na występki...
— Co panna chcesz przez to powiedzieć?... — zawołała księżna.
— Ja, moja ciotko, mówię o sobie; zarzucasz mi, że jestem nieuległa, zbyt śmiała... Wiem przynajmniej czem jestem... a kto wie, czembym się stała, gdyby mi przyszło do głowy zmienić się! Chciałabym, moja ciotko, wiedzieć o powodach i celu tego zebrania.
— Dowiesz się, moja panno; ja ci się wytłómaczę bardzo jasno, poprostu i krótko; poznasz cały plan postępowania, jakiego nadal masz się trzymać, a gdybyś nie chciała z należnem uszanowaniem być posłuszną moim rozkazom, będę wiedziała, co mi pozostaje czynić...
— Ależ to prawdziwe wypowiedzenie wojny; to bardzo zabawne...
— Nie idzie tu o wypowiedzenie wojny — odparł surowo pan d‘Aigrigny, urażony szyderskim tonem panny Cardoville.
— A! mości księże — podchwyciła Adrjanna — pan byłeś niegdyś pułkownikiem, jesteś więc bardzo surowy względem żartów... Pan, co tyle winien jesteś wojnie... Pan, co z łaski wojny dowodziłeś pułkiem francuskim, walcząc wprzód przeciw Francji... ma się rozumieć, aby poznać słabą stronę i jej nieprzyjaciół.
Na te słowa, które mu przywiodły na myśl przykre wspomnienia, margrabia zbladł; miał już odpowiedzieć, gdy księżna zawołała:
— Zapominasz się, moja panno, takiej nieprzyzwoitości nie można znieść.
— Tak, ciotko, wyznaję mój błąd, nie powinnam była mówić, że to zabawne, jest to raczej ciekawe... — może nawet bardzo śmiałe, a śmiałość podoba mi się... ponieważ jednak mam być posłuszna, pod karą — potem przerywając i zwracając się do ciotki dodała — pod jaką karą, moja ciociu?
— Dowiesz się...
Adrjanna uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała.
— Moja panno — odezwała się księżna zimnym, surowym tonem do Adrjanny. — Pół roku temu, kiedy się kończyła żałoba po ojcu panny, miałaś wtedy lat osiemnaście... żądałaś ode mnie, abym ci pozwoliła rozporządzać swym majątkiem, i żebym cię usamowolniła... byłam tyle słaba, żem na to pozwoliła... Od owego to czasu zaczęły się bezustanne, a zbytkowne wydatki. Zamiast poprzestać na jednej lub dwóch pokojówkach, wybranych z ludu, zachciało ci się dobierać kobiety z klasy dostatniejszej i stroić je równie dziwacznie, jak kosztownie... Twoje płoche fantazje, twoje nierozsądne dziwactwa były bez granic, bez hamulca, nawet w jednym pokoju pawilonu urządziłaś jakąś pogańską świątynię i tam widać marmurową grupę, wyobrażającą młodzieńca i dziewicę... są to wprawdzie dzieła sztuki, ale dzieła najnieprzyzwoitsze, jak tylko wyobrazić sobie można. Przepędzałaś całe dnie, zupełnie u siebie zamknięta, nie chcąc nikogo przyjąć. Chciałaś zawsze wychodzić sama, nie zdając nikomu sprawy ze swych postępków; działałaś przeciw mej woli, aby usuwać się z pod mej władzy... nieprawdaż?...
— Tak, to portret przeszłości.... choć trochę w karykaturze — rzekła z uśmiechem Adrjanna — ale poznać go można.
— A więc — odrzekł d’Aigrigny — przyznajesz pani, że wszystkie czyny, które przytoczyła księżna, są prawdziwe?
— Tak, niema wątpliwości, i zwyczajem moim jest żyć tak otwarcie, iż to pytanie jest wcale niepotrzebne.
— A więc rzecz skończona — rzekł d’Aigrigny, zwracając mowę do doktora i do barona.
— Żadnej nie ulega wątpliwości; własne zeznanie ważniejsze jest nad wszelkie dowody, — odrzekł baron stanowczym tonem.
— Ależ, moja ciotko, czy mogłabym dowiedzieć się, do czego zmierza ten tak długi wstęp?
— Ten długi wstęp, moja panno — odrzekła księżna z powagą — posłużyć ma ku wyjaśnieniu przeszłości i do uzasadnienia przyszłości.
— Czy będziesz lubiła, czy będziesz szanowała moje rozkazy, o to mniejsza, moja panno — ciągnęła księżna krótko i ostrym tonem — wszelako winnaś od dziś dnia, od tej chwili, ulegać zupełnie, ślepo, mej woli, słowem, nic nie uczynić bez mego pozwolenia; tak chcę i tak będzie...
Adrjanna najprzód wlepiła oczy w ciotkę, potem śmiać się zaczęła bardzo.
Margrabia i baron z gniewem wzruszyli ramionami. Doktór wzniósł oczy w niebo i załamał ręce z politowaniem.
— Panno Cardoville, tak głośne śmiechy niebardzo przystoją — rzekł pan d’Aigrigny — słowa jej ciotki są poważne, nader poważne, i należałoby przyjąć je inaczej.
— Przebóg, mości książę — odrzekła Adrjanna — a któż temu winien, że ja muszę śmiać się tak głośno. Jak mam zachować zimną krew, kiedy słyszę, jak ciotka mówi o ślepem poddaniu się jej rozkazom?... Azali motyl, przywykły bujać po otwartem powietrzu... igrać pod gołem niebem, zdolny jest żyć w jamie kreta?...
Na tę odpowiedź margrabia spojrzał na innych członków owej rady familijnej, udając głębokie zdziwienie.
— A więc, moja panno — rzekła księżna, udając, że podziela zdanie innych osób — to jest twoja odpowiedź?
— Ależ tak, bez wątpienia — odrzekła Adrjanna, równie zdziwiona, że obecni udawali, jakoby nie rozumieli porównania.
— To nieszczęście, że panna Adrjanna nie pojmuje wielkiej doniosłości tej narady — wtrąciła księżna ostrym tonem. — Może zrozumie wreszcie, gdy jej oznajmię moje rozkazy...
— Jakież to rozkazy, moja ciotko...
— Od jutra — wyrzekła księżna — odprawisz swoje pokojówki... opuścisz pawilon, w którym mieszkasz... zajmiesz tu dwa pokoje, do których wchodzić będzie można tylko przez mój pokój... nie wyjdziesz nigdzie sama jedna... a z przyczyny twej rozrzutności, znowu ustawiona będzie nad tobą opieka... ja zajmę się sama wszelkimi twymi wydatkami, wreszcie aż do czasu dojścia do pełnoletności, nie dostaniesz do rąk żadnych pieniędzy, któremi byś mogła rozporządzać... Taka jest moja wola...
Baron i margrabia zupełnie zgodzili się na słowa księżny, Adrjana przybrała minę ironiczną, jednak nie bez pewnego oburzenia.
Powstała nagle i nieco się zarumieniła, oko jej zabłysło, podniosła głowę lekko a dumnie i rzekła do ciotki tonem silnym, po chwili milczenia:
— Mówiłaś pani o przeszłości i ja też nieco o niej powiem, bo mnie do tego zniewalasz. Opuściłam twoje mieszkanie, gdyż niepodobna mi było żyć dłużej w tej obłudzie...
— Panno Adrjanno — odrzekł margrabia d’Aigrigny — zastanów się nad tem, co mówisz?
— Ponieważ mi pan przerywasz, powiem więc parę słów i do pana — rzekła żywo Adrjanna, patrząc na margrabiego — jakież to widziałam przykłady u mej ciotki?
— Najlepsze, moja panno.
— Najlepsze?... Czy dlatego, że pan, połączywszy się z ciotką, nie wiem dla jakich celów, oszukujecie swoją obłudą ludzi i chcielibyście oszukać Boga?
— Zapominasz się, moja panno — odrzekła księżna, blednąc z wściekłości.
— O! pani... nie zapominam, owszem pamiętam... jak wszyscy... Nie miałam krewnej, przy której znaleźćbym mogła przytułek... chciałam żyć sama... chciałam używać mych dochodów, bo lepiej, żebym ja sama ich używała, aniżeli pan Tripeaud.
— Moja panno! — krzyknął baron — nie pojmuję, jak możesz pozwalać sobie...
— Dosyć, mój panie! — rzekła Adrjanna, rzuciwszy na barona spojrzenie dumnej pogardy — o panu mówię... ale nie do pana...
I panna Cardoville ciągnęła dalej:
— Chciałam więc rozporządzać dochodami, według mojego gustu: upiększałam mieszkanie, które sobie obrałam. Zamiast sług brzydkich, nieumiejętnych, wołałam wybrać sobie dziewczęta młode, dobrze wychowane, ale ubogie; nie służą one, ale świadczą mi usługi... Zamiast widzieć je źle lub przynajmniej ladajako ubrane, dałam im suknie bardzo stosowne do ich pięknych twarzy, bo lubię wszystko, co jest młode, co piękne. Wychodzę sama, bo mi się podoba iść, dokąd mię prowadzi fantazja. Czczę Boga we wszystkiem, co jest piękne, dobre, szlachetne, wielkie. Odrywając się myślą od wszystkiego, co mi teraźniejszość czyni tak nienawistną i przykrą, uciekałam myślą do przyszłości. Wtedy stawały mi przed oczami wspaniałe, urocze widziadła, tak świetne, iż czułam się zachwyconą trudnem do opisania, prawdziwie szczytnem uniesieniem... że już nie należę do ziemi...
— A to dlatego — mówiła dalej z coraz większem uniesieniem — że wtedy oddychałam powietrzem czystem, ożywczem, zdrowem, niezawisłem... Tak jest, widziałam, że siostry moje już nie jęczały pod jarzmem samolubnego panowania, upokarzającego, grubjańskiego... Ach, siostry... moje siostry... Czuję... są to nietylko pocieszające marzenia, ale tak błogie, chociaż nieziszczone nadzieje!
Mimowolnie, zatopiona w myślach, Adrjanna na chwilę umilkła, aby łatwiej wrócić mogła do przedmiotu, i nie spostrzegła, że aktorowie tej sceny spoglądali na siebie okiem radości.
— Ależ... to, co mówiła... jest wyborne... — szepnął doktór do ucha księżny, przy której siedział — gdyby chciała mówić zgodnie z naszem życzeniem, nie mówiłaby inaczej...
— Trzeba było doprowadzić ją naszem postępowaniem do takiego stanu, w jakim życzymy sobie ją widzieć — dodał pan d‘Aigrigny.
Rzec możnaby, że gniew Adrjanny rozpraszał się przy zetknięciu ze szlachetnemi, wzniosłemi uczuciami.
Wreszcie, zwracając się do ciotki, Adrjanna rzekła:
— Objawiłaś mi swoją wolę chciej teraz usłyszeć moją: najdalej za tydzień opuszczę pawilon, w którym teraz mieszkam, przeniosę się do domu, który urządzić kazałam, według mego gustu, i w nim będę żyła, jak mi się podoba. Nie mam ani ojca, ani matki, nie jestem obowiązana przed nikim zdawać sprawy ze swych czynów.
— Doprawdy, moja panno — odrzekła księżna, wzruszając ramionami — mówisz od rzeczy... zapominasz o tem, że społeczeństwo ma prawa moralne, których nie wolno przekroczyć, a których my przestrzegać jesteśmy obowiązani, i bądź pewna, że nie zaniedbamy dopełnić tego obowiązku.
— A więc ty, ciotko, pan d’Aigrigny i pan Tripeaud, jesteście przedstawicielami moralności społecznej... To bardzo dowcipne... czy nie dlatego, że pan Tripeaud uważa mój majątek za swój własny?...
— Ależ, moja panno!... — zawołał baron.
— Zaraz, pani — rzekła Adrjanna do swej ciotki, nie odpowiadając baronowi — ponieważ zdarza się sposobność, żądać więc będę objaśnień co do części mego majątku, którą, jak mi się zdaje, ukrywano dotąd przede mną...
Na te słowa margrabia d‘Aigrigny i księżna struchleli. Oboje spojrzeli na siebie niespokojnem okiem.
Adrjanna nie spostrzegła tego i mówiła dalej:
— Lecz żeby raz położyć kres wymaganiom pani, oto ostatnie moje słowo: Będę żyła, jak mi się spodoba... Gdybym była mężczyzną, nie narzucanoby mi, w moim wieku, tak przykrej, poniżającej opieki za to, iż żyję uczciwie, niezależnie, szlachetnie, w oczach wszystkich.
— To nierozsądne, to niedorzeczne! — zawołała księżna — jest to posuwać zepsucie, zapomnienie wszelkiego wstydu aż do ostatecznych granic, chcąc żyć w takich warunkach!
— To niezależne życie — wtrącił oschle margrabia — jakie zamierzasz prowadzić, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, miałoby na przyszłość najzgubniejsze skutki, gdy krewni zechcą cię wydać za mąż.
— Oszczędzę tej troski moim krewnym, jeśli zechcę pójść za mąż... sama się wydam... co nie jest nierozsądnem, jak mniemam... Obawiacie się, aby mój niezależny sposób życia nie odstręczał konkurentów. Ja zaś pragnę nadewszystko przestraszyć ich, dać im najgorsze o sobie wyobrażenie, a niema lepszego sposobu, jak pokazać, że się żyje tak, jak oni żyją... Dlatego też wiele liczę na moje dziwactwa, na moją płochość, na moje ukochane wady, że dzięki nim uchronię się od wszelkich nudnych natarczywości.
— W tym względzie, Adrjanno, będziesz zupełnie zadowolona — odezwała się księżna Saint-Dizier — jeśli prawda... iż wróciłaś dzisiaj do domu o ósmej godzinie rano, jak mi to powiedziano... Lecz ja ani śmiem wierzyć takiej szkaradzie...
— Zbyteczna powściągliwość, księżno, gdyż to prawda...
— A więc... przyznajesz się!... — zawołała pani Saint-Dizier.
— Przyznaję się do wszystkiego, com uczyniła... Powróciłam dziś rano o godzinie ósmej.
— Słyszycie, panowie! — zawołała księżna.
— A więc... to prawda — dodała. — O! moja panno, przyzwyczaiłaś mnie już do tego, że się niczemu nie dziwię... ale wątpiłam jeszcze o takim postępku... Potrzeba było twej zuchwałej odpowiedzi, aby mnie przekonać zupełnie...
— Kłamać, według mego przekonania, było zawsze większym bezwstydem, niż wyznać prawdę.
— A skądże to panna powracałaś i poco chodziłaś?...
— Pani — zawołała Adrjanna, przerywając ciotce — ja nigdy nie kłamię... ale nigdy nie mówię tego, czego mówić nie chcę; zresztą uważam za podłość uniewinniać się z tak oburzającego zarzutu. Nie mówmy więc o tem... twoje w tej mierze nalegania byłyby daremne; skończmy krótko. Pani chcesz mi narzucić okrutną i poniżającą opiekę; ja chcę opuścić pawilon, w którym mieszkam, i żyć, gdzie mi się podoba, według mej fantazji... kto z nas ustąpi, pani czy ja?... Zobaczymy; teraz mówmy o czem innem... Ten pałac jest mój... obojętną jest dla mnie rzeczą, czy pani w nim mieszkasz, gdyż opuszczam go, ale parter nie jest zajęty... zawiera on, prócz sali do przyjmowania, dwa zupełne apartamenty; rozporządziłam niemi na jakiś czas.
— Doprawdy? — rzekła księżna, spoglądając na margrabiego z wielkiem zdziwieniem, i dodała ironicznie: — A komuż przeznaczyłaś to mieszkanie?
— Trzem osobom z mej rodziny.
— Co to znaczy? — rzekła pani Saint-Dizier, coraz bardziej zdziwiona.
— To znaczy, pani, że chcę tu ofiarować gościnę młodemu księciu indyjskiemu, mojemu krewnemu po matce; przybędzie za dwa lub trzy dni, i chcę, aby zastał mieszkanie, gotowe na jego przyjęcie.
— Wybornie! — zawołała księżna — nie mogę wzbronić ci najniedorzeczniejszych fantazji... Po takim wstępie domyślać się można z pewnością, że nie zatrzymasz się na tak pięknej drodze. Czy to już wszystko?
— Jeszcze nie wszystko, pani, dziś właśnie zrana dowiedziałam się, że dwie moje krewne również po matce... dwie biedne piętnastoletnie panienki... sieroty.. córki marszałka Simon przybyły wczoraj z dalekiej podróży i znajdują się u żony poczciwego żołnierza, który z głębi północnej Azji przyprowadził je do Francji.
Na te słowa Adrjanny margrabia d‘Aigrigny i księżna zadrżeli nagle i spojrzeli na siebie z przestrachem, gdyż nie spodziewali się, aby panna Cardoville tak prędko dowiedziała się o przybyciu córek marszałka Simon; ta wiadomość była dla nich piorunująca.
— Dziwicie się zapewne, że ja tak dobrze jestem powiadomioną — rzekła Adrjanna — tymczasem, spodziewam się, że niebawem jeszcze bardziej was zadziwię... lecz co do córek marszałka Simon, pojmujesz pani, niepodobna mi pozostawiać ich u biednych ludzi, u których chwilowo znalazły schronienie; udam się więc po nie, aby je umieścić w tym drugim apartamencie na dole... wraz z żoną żołnierza, która będzie dla nich wyborną piastunką.
Na te słowa margrabia d’Aigrigny i baron spojrzeli po sobie, a ten ostatni zawołał:
— Niema wątpliwości... w głowie jej się pomieszało!
Adrjanna dodała, jakby nie zwracając uwagi na szorstkie odezwanie się barona:
— Marszałek Simon niezawodnie lada chwila przybędzie do Paryża! Pojmujesz pani, jak mi będzie przyjemnie, gdy będę mogła przedstawić mu jego córki i pokazać, że były podejmowane, jak się należy. Zaraz jutro zrana sprowadzę modniarki i szwaczki, aby im niczego nie brakowało..
— Teraz, spodziewam się, że to już wszystko? — rzekła księżna tonem sarkastycznym, tłumiąc gniew, gdy tymczasem margrabia, napozór spokojny i obojętny, zaledwie mógł ukryć trapiące go udręczenie.
Księżna ciągnęła dalej, patrząc szyderczo na Adrjannę:
— Lecz pomyśl jeszcze... Może znajdziesz tam jeszcze kogo z krewnych, dla powiększenia tej ciekawej kolonji rodzinnej?... Prawdziwa królowa nie postąpiłaby sobie wspanialej od ciebie!
— W rzeczy samej, pani, chcę dla mej rodziny przygotować królewskie przyjęcie... takie, jakie należy się królewskiemu synowi, córkom księcia i marszałka Francji... Czyliż nie miło ze zbytkiem gościnności serca połączyć wszystkie inne zbytki!
— Zaiste szlachetna to zasada — rzekła księżna, coraz bardziej niespokojna — szkoda tylko, że, dla wykonania jej nie masz kopalni Potozy.
— Właśnie w porę mowa o kopalni... chciałam pomówić z panią o pewnej kopalni i, jak słychać, nadzwyczaj bogatej: nie mogłam znaleźć lepszej sposobności. Jakkolwiek znaczny jest mój majątek, byłby on szczupłym w porównaniu z tem mieniem, które ma się dostać naszej rodzinie... a gdy to nastąpi, wybaczysz mi, pani, moją królewską hojność.
Margrabia d’Aigrigny znajdował się jak na torturach.
Sprawa medaljonów była tak ważna, że ukrywał ją nawet przed doktorem Baleinier, lubo żądał jego pomocy; również baron Tripeaud nie był o niej zawiadomiony, gdyż księżna sądziła, że, według jej życzenia, zniszczone zostały przez Rodina w papierach ojca Adrjanny wszelkie ślady, któreby mogły wskazać jej drogę do tego odkrycia. Dlatego nietylko ze strachem usłyszał margrabia, że Adrjanna de Cardoville wie o tej tajemnicy, ale nadto obawiał się, aby jej nie rozgłosiła.
Księżna podzielała obawy margrabiego, zawołała więc, przerywając mowę siostrzenicy:
— Są interesy rodzinne, które zachować należy w tajemnicy i dlatego, nie wiedząc dokładnie ku czemu zmierzasz, proszę cię, abyś zaniechała tego przedmiotu rozmowy...
— Jakto, pani... alboż nie jesteśmy tu w gronie rodzinnem... inaczej nie powiedziałybyśmy sobie tylu uprzejmości.
— Mniejsza o to... o rzeczach pieniężnych nie wypada mówić, gdy się niema w rękach dowodów.
— A o czem mówimy już od godziny, jeśli nie o interesach pieniężnych? Prawdziwie nie pojmuję waszego zdziwienia... waszego zakłopotania...
— Ja nie jestem ani zdziwiona, ani zakłopotana... lecz od dwóch godzin zmuszasz mnie słuchać rzeczy tak nowych, tak szalonych, że doprawdy jest się czemu dziwić.
— Przepraszam panią, że jej powiem, iż jesteś w wielkim kłopocie — rzekła Adrjanna, patrząc ciotce oko w oko — również pan d‘Aigrigny... co, połączone z pewnemi podejrzeniami, których nie miałam czasu sprawdzić i wyświetlić...
— Adrjanno, rozkazuję ci, abyś zamilkła! — krzyknęła księżna, niezdolna panować nad sobą.
— A! pani — odparła Adrjanna — jak na osobę, która zwykle tak doskonale umie panować nad sobą, wielce się pani kompromitujesz.
Na pomoc księżnej i margrabiemu przybyło w tej chwili nieoczekiwane zdarzenie. Wszedł lokaj, a jego przerażona mina zwiastowała coś niezwykłego.
— Co ci jest, Dubois, co się stało? — zapytała żywo księżna.
— Przepraszam jaśnie oświeconą panią, że, pomimo wyraźnego zakazu, śmiem przerywać, lecz przybył komisarz i chce koniecznie i bezzwłocznie widzieć się z księżną panią, przytem cały pałac otoczyło wojsko i policja.
Pomimo że wiadomość ta zaniepokoiła ją cokolwiek, księżna, chcąc jednak skorzystać z tego wypadku dla porozumienia się natychmiast z margrabią co do poczynionych przez Adrjannę tylu i tak ważnych zeznań, rzekła, powstając:
Księżna Saint-Dizier, wyszedłszy z margrabią, zatrzymała się w pokoju, przyległym do gabinetu, w którym pozostali Adrjanna, baron Tripeaud i doktór.
— Gdzie jest komisarz? — zapytała lokaja, który jej oznajmił przybycie tego urzędnika.
— W błękitnym pokoju.
— Proś go, aby był łaskaw chwilkę na mnie zaczekać.
Skoro lokaj odszedł, księżna przystąpiła żywo do margrabiego, którego twarz, zwykle spokojna i dumna, w tej chwili była posępną i bladą.
— Jak widzisz — zawołała księżna, szybko — Adrjanna wie o wszystkiem; cóż teraz robić?... co począć?
— Nie wiem — odrzekł d’Aigrigny zamyślony — ta wiadomość jest dla nas okropnym ciosem.
— Czy rzeczywiście wszystko stracone?
— Jeden jeszcze byłby środek ocalenia, a tym środkiem... jest doktór.
— Ale czyż to tak zaraz?... jeszcze dzisiaj?
— Za dwie godziny wszystko już byłoby zapóźno; ta przeklęta dziewczyna do tego czasu zdołałaby zobaczyć się i porozumieć z córkami generała Simon...
— Przebóg!... Fryderyku... to niepodobna... Baleinier nie będzie mógł nigdy... długiego potrzeba czasu, aby przygotować do tego...
— Nic nie szkodzi — odrzekł żywo margrabia — na wszelki wypadek warto, aby doktór spróbował.
— Ale pod jakim pozorem?
— Postaram się wynaleźć jakiś...
— Przypuściwszy, Fryderyku, że ci się uda wynaleźć jaki pozór, jeśli wypada działać jeszcze dzisiaj, tam nie będzie ku temu żadnego przygotowania.
— Bądź spokojna, tam na wszelki wypadek wszystko jest w pogotowiu.
— A jakże w tej chwili uprzedzić o tem doktora? — zapytała księżna.
— Wywołać go... mogłoby to obudzić podejrzenia i domysły twej siostrzenicy, czego przedewszystkiem należy unikać.
— Bezwątpienia, to nasze szczęście, że ona nic nie podejrzewa.
— Jest sposób — zawołał żywo pan d’Aigrigny — napiszę do doktora kilka słów, lokaj mu je zaniesie, jakgdyby list pochodził od kogo innego, od pacjenta, wzywającego spiesznej pomocy.
— Wyborna myśl... dobrze mówisz... ot tam, na tem biurku, jest wszystko, czego potrzeba do pisania... Śpiesz się... śpiesz... lecz czy uda się doktorowi?
— Prawdę mówiąc, nie śmiem spodziewać się z pewnością takiego wyniku — odrzekł margrabia, siadając do biurka z przytłumionym gniewem. — Dzięki tej rozmowie, która zresztą wypadła nad nasze spodziewanie, a którą ukryty za firanką stenograf spisał dosłownie, dzięki gwałtownym scenom, któreby niechybnie jutro musiały nastąpić, doktór, ostrożnie postępując, mógłby działać na pewno... Lecz żądać tego jeszcze dzisiaj.... natychmiast... Wiesz, Herminjo, byłoby szaleństwem myśleć o tem.
I margrabia rzucił pióro, które już trzymał w ręku, a potem dodał z gniewem:
— W chwili, kiedy się już wszystko miało udać, widzieć wszystkie nasze nadzieje zniszczone... A skutki!.. Skutki stąd będą okropne... Twoja siostrzenica... wiele nam zaszkodzi... za wiele!
— Fryderyku! — zawołała pani Saint-Dizier, współczując udręczeniu pana d’Aigrigny i chwytając go śpiesznie za rękę — zaklinam cię, nie rozpaczaj jeszcze... umysł doktora tak płodny jest w środki, a on tak nam oddany... aprobujmy tylko...
— Masz słuszność, przynajmniej spróbować należy — odrzekł margrabia, nieco spokojniejszy, pomyślawszy, że, jeżeli Adrjanna jeszcze dzisiejszego wieczora pójdzie do córek generała Simon, to i tak... może już ich nie zastanie.
— Nie należy się łudzić przesadną nadzieją; nie podobna spodziewać się, aby zlecenie Rodina tak szybko było wykonane... gdyby tak było, jużbyśmy o tem mieli wiadomość.
— To prawda... więc pisz do doktora... Bądź dobrej myśli, Fryderyku; w jakikolwiek bądź sposób, poradzimy sobie zawsze z tą piekielną dziewczyną... — a potem księżna dodała z całą wściekłością: — Oj Adrjanno, Adrjanno... zapłacisz ty drogo za twe zuchwałe sofizmaty i nasz niepokój.
Po wyjściu, księżna jeszcze raz wróciła i rzekła do pana d’Aigrigny:
Po wyjściu ciotki i margrabiego, panna Cardoville, usłyszawszy o przybyciu komisarza, uczuła pewien niepokój, gdyż nie wątpiła, że komisarz przybywa, jak się tego obawiał Agrykola, aby żądać upoważnienia do poszukania wewnątrz pałacu, by wykryć kowala, wobec podejrzeń, że się tam ukrywa.
Lubo miejsce, w którem Agrykola byt ukryty, uważała za bardzo dobre schronienie, jednakże zupełnie spokojną być nie mogła, a przewidując niebezpieczne skutki, mniemała, iż nastręcza się jej dobra sposobność, aby polecić swego protegowanego doktorowi, który pozostawał w ścisłych stosunkach z jednym z ministrów, mającym największy wpływ w owym czasie.
Zbliżyła się więc do doktora, półgłosem rozmawiającego z baronem, i rzekła przymilająco:
— Mój kochany panie Baleiner... chciałabym pomówić z panem słów parę...
— Jestem na rozkazy pani — odrzekł doktór.
— Mój kochany doktorze, jesteś moim przyjacielem i byłeś przyjacielem mojego ojca... A nawet w tej chwili, pomimo przykrego położenia, okazałeś się jedynym moim stronnikiem.
— Racz pani nie wspominać o tem — rzekł doktór, udając obrażoną skromność. — Uchowaj Boże! mogłabyś mnie pani nabawić kłopotu... Daj pani temu pokój...
— Bądź pan spokojny — odrzekła, uśmiechając się, panna Cardoville — ja pana nie narażę; ale pozwól mi tylko przypomnieć sobie, że nieraz ofiarowywałeś mi swoją uczynność, gdybym od ciebie czego żądała...
— Chciej pani spróbować... a przekonasz się, czy umiem dotrzymać słowa.
— Dobrze więc! daj mi pan tego dowód natychmiast — rzekła żywo Adrjanna...
— Bardzo dobrze, ot tak to lubię... Cóż mogę uczynić dla pani?
— Czy zawsze jeszcze jesteś pan w ścisłej przyjaźni z ministrem?
— Bezwątpienia... a nawet leczę go teraz na zapalenie gardła....
— Mam więc nadzieję — przerwała żywo Adrjanna — że uzyskasz u niego łaskę dla mnie ważną..
— Dla pani?... A jakiż możesz mieć do niego interes?
Lokaj księżny wszedł i wręczył list doktorowi mówiąc:
— Przyniósł to jakiś posłaniec, a powiedział, że list bardzo pilny...
— Co to znaczy być znakomitym doktorem — odezwała się z uśmiechem Adrjanna — nie dają panu ani chwili spokoju.
— Nie wspominaj mi pani o tem — odrzekł doktór, nie mogąc ukryć zdziwienia, gdy poznał pismo margrabiego — do stu katów z tymi chorymi... doprawdy myślą sobie, że my jesteśmy z żelaza i że mamy nadmiar zdrowia, którego im brakuje...
List margrabiego był krótki; doktór przeczytał go jednem spojrzeniem: a mimo zwykłej roztropności wzruszył ramionami i żywo zawołał:
— Dziś jeszcze... ależ to niepodobna... ten człowiek zwarjowiał!
— Idzie tu zapewne o biednego chorego, który pokłada w panu całą swoją ufność... który na pana oczekuje, który cię wzywa... A! kochany Baleinier, nie odrzucaj jego prośby... czyż nie miło jest dowieść, że słusznie pokładają w nas zaufanie...
Szczególny był zbieg okoliczności, a zarazem nadzwyczajna sprzeczność między treścią listu, napisanego w tej chwili przez najzaciętszego wroga Adrjanny, a słowami, politowania, które wymówiła tkliwym głosem współczucia; sprzeczność ta nie uszła uwagi doktora i sprawiła na nim pewne wrażenie.
Spojrzał na pannę Cardoville z miną prawie zakłopotaną i rzekł:
— W rzeczy samej... idzie o pacjenta, który wiele na mnie liczy... bodaj czy nie zawiele... gdyż żąda ode mnie rzeczy niepodobnych... Ale dlaczego ujmujesz się pani za nieznajomym?
— Jeżeli biednym jest... to go znam... Mój protegowany, dla którego proszę pana o opiekę ministra, jest dla mnie prawie także nieznany... a teraz zajmuje mnie jak najmocniej; bo, wyznać panu muszę, mój protegowany jest synem owego poczciwego żołnierza, który przyprowadził tu z głębi północnej Azji córki marszałka Simon.
— Jakto?... Pani protegowany jest...
— Rzemieślnikiem... podporą rodziny... lecz muszę opowiedzieć panu wszystko.. tak jak się rzeczy działy...
Zwierzeniom Adrjanny przeszkodziła pani Saint-Dizier, która, poprzedzając margrabiego, gwałtownie otworzyła drzwi od swego gabinetu.
Margrabia d’Aigrigny, wchodząc do gabinetu, spojrzał na doktora wzrokiem pytającym, niespokojnym.
Doktór odpowiedział odmownem potrząśnięciem głowy.
Margrabia przygryzł wargi z wściekłością; ostatnią nadzieję pokładał w doktorze, musiał więc uważać swe projekty za upadłe na zawsze, pogrzebane, mimo nowego ciosu, jaki księżna miała wymierzyć Adrjannie.
— Panowie — rzekła księżna szybko, przerywanym głosem, gdyż zadyszała się ze złośliwej radości — panowie, raczcie usiąść... gdyż mam zakomunikować panom nowe i bardzo ciekawe rzeczy o tej... pannie.
I spojrzeniem wskazała Adrjannę.
— A, moje biedne dziecię, cóż to takiego? cóż znowu wymyślono na ciebie? — zawołał doktór, zanim odszedł od okna, przy którem stał z Adrjanną — w każdym razie polegaj zawsze na mnie.
Na gwałtowną zaczepkę ciotki, panna Cardoville z dumą podniosła głowę. Rumieniec wystąpił jej ni czoło; zagrożona nowemi napaściami straciła cierpliwość, zbliżyła się do stołu, przy którym siedziała księżna, i wzruszonym głosem rzekła do doktora Baleinier:
— Czekać będę u siebie na pańskie przybycie, mój kochany doktorze; wiesz, o czem chcę z tobą pomówić koniecznie i jak najspieszniej.
Mówiąc to, Adrjanna zbliżyła się do kanapki, na której leżał jej kapelusz.
Księżna nagle zerwała się i rzekła:
— Cóż to ma znaczyć, Adrjanno?
— Odchodzę... Oznajmiłaś mi pani swoją wolę; ja powiedziałam, co zamierzam czynić, a więc poprzestańmy na tem; interesy pieniężne powierzę komu innemu.
Księżna Saint-Dizier, widząc, że jej zdobycz może się wymknąć, przybiegła do swej siostrzenicy i z pogwałceniem wszelkiej przyzwoitości, chwyciła ją konwulsyjnie za rękę, mówiąc:
— Zostań!!!
— Pani! — odparła Adrjanna głosem bolesnego zdziwienia — co pani czynisz? co to ma znaczyć?
— Chcesz się wymknąć... boisz się!... — zawołała księżna sarkastycznie.
Na wyraz „boisz się“ Adrjanna de Cardoville rzuciłaby się w ogień.
Dumnem i szlachetnem poruszeniem wyrwała się, z rąk ciotki, rzuciła na krzesło kapelusz, który już miała w ręku, i, wracając do stołu, rzekła:
— Pomimo wstrętu do tego wszystkiego, co się tu dzieje, zostaję... nie chcę, aby mnie posądzono o tchórzostwo, mów pani... słucham.
Wtedy księżna zamierzyła po kropli sączyć truciznę, którą była przepełniona, aby jak najdłużej przeciągnąć męczarnie ofiary, pewna już będąc, że się jej nie wymknie.
— Panowie — wyrzekła przytłumianym głosem — opowiem wam, co się stało... Gdy mi dano znać, że komisarz chce się widzieć ze mną, udałam się do niego; grzecznie się usprawiedliwiał, że mię niepokoi, lecz musi spełnić swą powinność... Mężczyznę podejrzanego, którego kazano aresztować, widziano dziś zrana wchodzącego do pawilonu...
Na te słowa Adrjanna poruszyła się, gdyż nie było wątpliwości, że idzie tu o Agrykolę.
Wnet jednak odzyskała przytomność, w przekonaniu, że miejsce, w którem się ukrył Agrykola, jest bezpieczne.
— Komisarz — mówiła dalej księżna — żądał ode mnie pozwolenia na poszukiwanie tego mężczyzny w pałacu i pawilonie... Miał do tego prawo. Prosiłam go, aby zaczął od pawilonu i towarzyszyłam mu... Pomimo niepojętych dziwactw i ekscentrycznego postępowania tej... panny, ani mi przez głowę przeszło, wyznaję to szczerze, aby chciała się mieszać do spraw politycznych... Tymczasem omyliłam się...
— Co pani przez to rozumiesz? — zapytała Adrjanna.
— Zaraz się o tem dowiesz — odparła księżna triumfującym tonem. — Przyszła i na ciebie kolej... na ciebie, któraś przed chwilą była szyderczą i dumną... Idę więc z komisarzem policji... Przybywamy do pawilonu... Możecie sobie panowie wystawić zdziwienie tego urzędnika, gdyśmy tam zastali troje dziewcząt, ubranych jak komedjantki...
— Komisarz — mówiła dalej księżna — zaczął od surowego badania dziewcząt, pytał je, czy nie wiedzą, gdzie się ukrył młody rzemieślnik, którego widziano, jak wchodził do pawilonu, zajmowanego przez moją siostrzenicę... odpowiedziały z największą czelnością, że o niczem nie wiedzą...
— Dzielne dziewczęta! — pomyślała Adrjanna — biedny rzemieślnik ocalony, a protekcja doktora Baleinier dokona reszty...
— Na szczęście była ze mną jedna z mych pokojówek, Grivois; poczciwa ta kobiecina, przypomniawszy sobie, że widziała pannę Adrjannę, powracającą do domu, rano, o ósmej godzinie, rzekła naiwnie do urzędnika, iż rzemieślnik, którego szukają, wyszedł przez małą furtkę ogrodową, którą panienka niechcący zostawiła otwartą... wracając do domu.
— Ten postępek mej siostrzenicy, który tak zgorszył komisarza, niczem jest w porównaniu z tem, co jeszcze mam opowiedzieć panom — prawiła dalej księżna — przebiegliśmy więc cały pawilon, nic nie znalazłszy... ju żeśmy mieli wyjść z sypialnego pokoju tej panny — tu rzuciła pogardliwym wzrokiem na Adrjannę — gdyż ten pokój przeglądaliśmy na ostatku, gdy Grivois szepnęła mi, że złocone listwy fałszywych drzwi niezupełnie przystają... Zwracamy uwagę komisarza na tę okoliczność; jego policjanci węszą, próbują... aż tu otwierają się drzwi... i wtedy... zgadnijcie, co znajdują?... nie... nie... rzecz tak szkaradną, tak oburzającą... iż nie śmiałabym nigdy...
— A więc ja panią wyręczę i oszczędzę jej wstydliwości — przerwała śmiało i szyderczo Adrjanna, domyślając się z ciężkiem strapieniem, że wyśledzono kryjówkę Ągrykoli — lecz to, co powiem nie oznacza bynajmniej chęci usprawiedliwiania się z mej strony...
— A jednak rzecz byłaby tego warta — wtrąciła księżna z pogardliwym uśmiechem — mężczyzna, któregoś ukryła w swej sypialni...
— Mężczyzna ukryty w jej sypialnym pokoju! — zawołał margrabia, podnosząc głowę z oburzeniem, które zaledwie pokrywało piekielną radość.
— Ale ten mężczyzna — z obłudną miną wtrącił doktór — był to pewnie złodziej? To się tłomaczy samo przez się, wszelkie inne podejrzenie... nie jest podobne do prawdy...
— Mylisz się pan — zaprzeczyła księżna — ambicja tej panny nie sięga tak wysoko, ona stara się dowieść, że błąd może być nietylko występnym, ale i nikczemnym... Tem się tłomaczy jej sympatja, jaką okazuje dla gminu... Sympatji tej dowodzi czynem, gdyż mężczyzna, ukryty w jej pokoju, miał na sobie bluzę.
— Ten młody mężczyzna jest kowalem; sam to wyznał — objaśniła księżna — ale oddać mu trzeba sprawiedliwość, że jest bardzo przystojnym chłopcem i pewno ta panna, powodowana namiętnością do wszystkiego, co jest piękne...
— Dosyć tego, pani, dosyć!... — przerwała nagle Adrjanna, która, nie chcąc się usprawiedliwiać, słuchała ciotki z coraz bardziej wzrastającem oburzeniem — tylko co miałam zamiar odeprzeć objaśnieniem jej nikczemne potwarze... lecz nie dopuszczę się tej słabości... O jednę rzecz tylko zapytam panią... czy ten uczciwy i pracowity rzemieślnik został aresztowany?
— Tak, został aresztowany i pod dobrą eskortą odprowadzony do więzienia... to rozdziera ci serce, nieprawdaż? Twa czułość dla tego zajmującego kowala musi być bardzo wielką, skoro cię pozbawia ironicznego zuchwalstwa?
— Nie mylisz się, pani, bo cóż mogę mieć innego na myśli, jak szydzić z tego, co jest haniebne i niedorzeczne — odrzekła Adrjanna, a łzy stanęły w jej oczach na myśl o wielkim niepokoju w domu uwięzionego Ągrykoli; włożywszy kapelusz na głowę i zawiązawszy wstążki, zwróciła się do doktora:
— Panie Baleinier, tylko co obiecywałeś mi protekcję u ministra...
— Tak, pani... i z prawdziwą przyjemnością będę u niego pośrednikiem dla pani.
— Bądźże tak dobry i zawieź mnie do ministra... Gdy zostanę mu przez pana przedstawioną, nie odmówi mi łaski, a raczej sprawiedliwości, o którą go zamierzam prosić.
— Jakto! — wykrzyknęła księżna — poważasz się, moja panno, bez mego pozwolenia, i to po tem, co zaszło?... Ależ to niesłychana zuchwałość!
— Ubolewać można nad tem — dodał baron Tripeaud — ale teraz można się spodziewać wszystkiego.
W chwili gdy Adrjanna pytała doktora, czy ma swój powóz, d’Aigrigny zadrżał...
Promień niespodziewanej radości zabłysnął mu w oczach i ledwo powściągnąć mógł gwałtowne wzruszenie, gdy szybko i nieznacznie rzuciwszy okiem na doktora, poznał z jego poruszeń powiek i skinienia głowy, że go rozumie i z nim się zgadza.
Dlatego, gdy księżna, odzywając się z gniewem do siostrzenicy, rzekła:
— Zakazuję ci oddalać się stąd.
Margrabia odezwał się do księżny ze szczególną intonacją głosu:
— A ja sądzę, że można powierzyć pannę Adrjannę opiece pana doktora.
D’Aigrigny wymówił te słowa: opiece pana doktora, w sposób znaczący, co też księżna zrozumiała, spojrzała kolejno na doktora i na margrabiego, a twarz jej wypogodziła się.
Księżna jednakże, nie chcąc pokazać, że łatwo zezwala, na uczynioną uwagę margrabiego odpowiedziała:
— Lubo pan doktór, o ile widzę, okazuje się bardzo pobłażliwym dla mej siostrzenicy, jednakże nie uważam za nieprzyzwoite powierzyć ją jego opiece... wszelako pod warunkiem, że to nie będzie prejudykatem na przyszłość, gdyż odtąd Adrjanna nie będzie miała innej woli prócz mojej.
— Nie sądzę, abym był zbytnio pobłażliwym dla panny Adrjanny — odparł doktór, udając, że się czuje nieco urażonym słowami księżny — jestem tylko sprawiedliwym... jestem gotów przedstawić ją ministrowi, jeśli sobie tego życzy; nie wiem, czego pragnie, lecz nie przypuszczam, aby była zdolną nadużyć mego zaufania i wymagać poparcia w żądaniu nieprzyzwoitem.
Adrjanna, serdecznie wzruszona temi słowy, wyciągnęła rękę do doktora i rzekła:
— Bądź spokojny, zacny przyjacielu... będziesz mi wdzięczny za postępek, jakiego od ciebie wymagam, gdyż będziesz miał połowę udziału w szlachetnym czynie...
Księżna postąpiła ku siostrzenicy i rzekła do niej powoli i dobitnie, wymawiając każde słowo z przyciskiem:
— Jeszcze mam ci coś powiedzieć... będzie to ostatnie słowo wobec tych panów... Powiedz mi, czy mimo ciążących na tobie ważnych zarzutów, trwasz ciągle w zamiarze nieuszanowania mej władzy?
— Tak, pani.
— Czy to już ostatnie twoje słowo?
— Tak jest, ostatnie...
— Zastanów się... bo to rzecz bardzo ważna... strzeż się!
— Powiedziałam pani moje postanowienie, a to, com powiedziała... wykonam.
— Panowie... słyszycie — rzekła księżna — robiłam, co tylko można, aby doprowadzić do zgody, lecz usiłowania moje okazały się daremnemi, Adrjanna więc sama sobie przypisze skutki, które będą musiały nastąpić.
— Nie dbam o to — odrzekła Adrjanna — czyń pani, co ci się spodoba.
A potem, zwracając się do doktora, dodała z żywością:
— Chodźmy... chodźmy, kochany doktorze, gdyż umieram z niecierpliwości, idźmy prędko... każda stracona minuta wyciśnie gorzkie łzy całej rodzinie.
I Adrjanna spiesznie wyszła z salonu z doktorem.
Służący księżny przywołał powóz doktora i pomógł Adrjannie wsiąść; ta nie dostrzegła, że doktór coś szepnął lokajowi.
Gdy doktór zajął przy niej miejsce, lokaj przymknął drzwiczki, a potem rzekł głośno do stangreta:
— Do pałacu ministra, małą furtką.
Już była noc, ponura, ciemna.
Pogodne, czyste niebo aż do zachodu słońca, coraz bardziej chmurami się pokrywało; wiatr dął gwałtownie i wznosił tu i owdzie tumany zawiei śnieżnej.
Słabe światło rzucały latarnie do powozu, w którym siedział doktór z Adrjanną de Cardoville.
Powóz toczył się już od kilku minut; Adrjanna pocichu ocierając łzy, ku wielkiemu zdziwieniu doktora ani słowa jeszcze nie przemówiła.
— Cóż to, kochana panno Adrjanno? — odezwał się Baleinier, prawdziwie zdziwiony na widok rozrzewnienia młodej dziewicy — cóż to?... niedawno tak odważna, teraz płaczesz pani?
— Tak — odpowiedziała Adrjanna zmienionym głosem — płaczę przed panem... przed przyjacielem... lecz przed moją ciotką... O! nigdy.
— Jednak... podczas tej długiej rozmowy... ironja pani...
— Ach! mój Boże... sądzisz pan, że ja chętnie występuje w tej wojnie na słowa?... Niczego mniej nie lubię nad takie utarczki uszczypliwego szyderstwa, do którego mnie zmusza potrzeba bronienia się przed tą kobietą i jej przyjaciółmi... Mówisz pan o mej śmiałości... zapewniam cię jednak, że nie chodziło mi o to, aby się okazać złośliwą... ale raczej przytłumić, pokryć to, com cierpiała, gdy się ze mną obchodzono tak po grubjańsku... wobec ludzi, którymi się brzydzę, którymi pogardzam... ja, com im nigdy nic złego nie zrobiła, ja, co żyć pragnę sama, niepodległa, spokojna, i mieć wokoło siebie ludzi szczęśliwych.
— Kochana panno Adrjanno — rzekł doktór Baleinier wzruszonym głosem — uspokój się... wszystko to już przeszło... masz przecie we mnie prawdziwego przyjaciela...
I człowiek ten, wymawiając te słowa, zarumienił się, pomimo swej piekielnej chytrości.
— Wiem o tem, jesteś moim przyjacielem — odpowiedziała Adrjanna — nie zapomnę nigdy, że, ujmując się za mną, naraziłeś się dziś na zemstę mej ciotki, bo wiadomo mi, jakie ona posiada wpływy...
— Co do tego — mówił doktór, udając zupełną obojętność — my, doktorzy, niczego się nie lękamy, zaszkodzić nam trudno.
— O! kochany panie Baleinier, pamiętaj, że pani Saint-Dizier i jej przyjaciele nie przebaczają — tu dziewka wzdrygnęła się. — Potrzeba było mojej nieprzezwyciężonej odrazy, mego wrodzonego wstrętu do wszystkiego, co jest podle, wiarołomne i złośliwe, aby przywieść mnie do otwartego z nią rozbratu... Lecz choćby szło... mam-że ci szczerze wyznać?... o życie, nie bałabym się... a jednakże — dodała z wdzięcznym uśmiechem, który tyle powabu nadawał jej zachwycającej twarzyczce — bardzo lubię życie... i jeżeli mam sobie do wyrzucenia... to chyba, że je lubię zbyt świetne... zbyt piękne... lecz, jak panu wiadomo, lubię moje wady...
— Mnie się zdaje, mówiąc między nami, że księżna chciała tylko panią nastraszyć... i spodziewa się działać na nią drogą przekonania... wiesz, że namiętnie lubi nawracać ludzi na prawą drogę — mówił złośliwie doktór, chcąc tylko uspokoić Adrjannę — ale nie myślmy już o tem... Powinnaś pani pamiętać, aby jej oczy jaśniały blaskiem, abyś oczarowała ministra, do którego jedziemy...
— Masz słuszność, kochany doktorze... należałoby zawsze unikać zmartwienia, gdyż największem jego złem jest najprzód to, że się zapomina o cudzych zmartwieniach... Ale widzisz pan, ile ci ufam; korzystam z dobroci pańskiej, a jeszcze nie powiedziałam, w czem potrzebną mi jest pomoc pańska...
— Mamy dość czasu do pomówienia, gdyż minister bardzo daleko mieszka.
— Powiem w krótkości, o co rzecz idzie — odrzekła Adrjanna — mówiłam już panu, dlaczego zajmuję się tym biednym rzemieślnikiem... Dziś rano przyszedł do mnie i wyznał, że ma być oddany pod sąd za śpiewy, które napisał (jest bowiem poetą), że zagrożony jest aresztowaniem, choć jest niewinny; ale, gdyby go uwięziono, jego rodzina, którą on ze swej pracy utrzymuje, nie miałaby z czego żyć; przyszedł więc do mnie z prośbą, abym za nim dala kaucję, by mu tym sposobem pozwolono dalej pracować; przyrzekłam mu, rachując na pańskie stosunki z ministrem; ponieważ już go ścigano, postanowiłam ukryć go u siebie, a wiadomo panu, jakie znaczenie ciotka przypisała memu postępkowi... A teraz, powiedz mi pan, czy za jego wpływem uzyskamy u ministra to, o co zamierzam go prosić, — uwolnienie tego rzemieślnika za kaucją?
— Nie sądzę, aby wzbraniał się uczynić to, zwłaszcza, gdy mu pani przedstawisz rzecz z właściwą ci wymową serca.
— Mój kochany doktorze, czy wiesz, dlaczego chwyciłam się tego, może niezwykłego kroku, i prosiłam cię, abyś przedstawił ministrowi mnie, młodą dziewczynę?
— Żeby... lepiej polecić swego protegowanego.
— Tak jest... tudzież żeby przeciąć bieg potwarzom, których księżna nie zaniecha rozsiewać... a które, jak panu wiadomo, kazała już zapisać do protokółu komisarza policji... Wolę więc udać się otwarcie do człowieka, mającego wysokie znaczenie... Wyznam mu wszystko otwarcie, a on mi uwierzy, bo prawda ma swój właściwy głos, na którym zawieść się nie można.
— Wszystko to, droga pani, mądrze i doskonale obmyśliłaś... za jednym zamachem załatwisz dwie ważne sprawy, uniemożebnisz potwarze i uzyskasz wolność dla biednego młodzieńca.
— To właśnie wraca mi moją wesołość, ta nadzieja...
— W życiu — odrzekł filozoficznie doktór — wszystko zależy od punktu widzenia rzeczy.
Adrjanna tak była nieświadomą w rzeczach, dotyczących rządu i atrybucji władz, tak ślepą pokładała ufność w doktorze, iż nie wątpiła ani na chwilę o tem, co jej mówił.
Dlatego też rzekła z radością:
— Co za szczęście!... więc będę mogła potem jechać do córek marszałka Simon i pocieszyć biedną matkę młodzieńca, która może w największem jest udręczeniu, nie mogąc się doczekać jego powrotu.
— Tak jest, będziesz pani miała to zadowolenie — odrzekł Baleinier z uśmiechem — bo prosić będziemy i działać tak, iżby biedna matka dowiedziała się od pani, że jej syn jest uwolniony, wprzód jeszcze, nim się dowie o jego aresztowaniu.
— Ileż to dobroci i uczynności z pańskiej strony. Prawdziwie, gdybym nie była zmuszona tak ważnemi pobudkami, wstydziłabym się zabierać panu tyle drogiego czasu, ale znam serce pańskie...
— Całem mojem życzeniem jest udowodnić pani moją dla niej życzliwość — mówił doktór, zażywając tabaki.
Zarazem jednak rzucił niespokojne spojrzenie, gdyż powóz przejeżdżał właśnie przez plac Odeonu i pomimo zamieci śnieżnej, widać było oświetlony front teatru; Adrjanna, która w tej chwili spojrzała w tę samą stronę, mogła się zdziwić, że ją wiozą tą drogą.
Aby odwrócić jej uwagę zręcznym manewrem, doktór zawoła! nagle:
— O mało nie zapomniałem!... gdzież ja mam głowę?...
— Cóż to... o co idzie? — zapytała Adrjanna, żywo się do niego zwracając.
— Przypomniałem sobie o ważnej rzeczy, potrzebnej, aby nasza prośba miała powodzenie.
— Cóż to takiego?.. — zapytała niespokojnie Adrjanna.
— Wszyscy ludzie mają swoje słabości, a minister ma ich więcej, niż inni; mój przyjaciel, zresztą człowiek bardzo rozsądny, niezmiernie lubi swój tytuł, i przyjąłby panią dosyć oschle... gdybyś go nie powitała tytułem: panie ministrze.
— Mniejsza o to, kochany doktorze, jeśli potrzeba, tytułować go będę Ekscelencja — rzekła Adrjanna z uśmiechem. — O ile wiem, taki jest tytuł ministrów.
— Nie teraz... zaniechano już tego tytułu; ale tem lepiej, tem przyjemniej mu będzie, jeśli mówić pani do niego będzie Ekscelencjo.
— Bądź pan spokojny, będę się starała pochlebiać próżności pańskiego przyjaciela.
— Polecam go pani, a protegowany pani w dobre dostanie się ręce — mówił doktór, widząc z zadowoleniem, że powóz przejeżdżał przez ciemne ulice, prowadząc z placu Odeon w okolice Panteonu, — teraz bardzo rad jestem z tej drobnej słabości mego przyjaciela, ministra, gdyż może nam dopomóc.
— Zresztą ten mały podstęp jest dość niewinny — dodała panna Cardoville — i wyznam panu, że nie mam co do tego skrupułu, gdy się do niego uciekam.
Potem, nachyliwszy się do drzwiczek, mówiła dalej:
— Mój Boże, jakże te ulice są czarne i smutne... co za wiatr, jaki śnieg... w jakiej to jesteśmy okolicy?
— Jakto, niewdzięczna, nie poznajesz swej ulubionej okolicy, przedmieścia Św. Germana?
— Myślałam, żeśmy je już dawno minęli.
— I ja tak sądziłem — rzekł doktór, nachyliwszy się do drzwiczek, jakgdyby rozpoznać chciał miejscowość, w której się znajdowali — jednakże jesteśmy jeszcze na tem przedmieściu. Biedny mój stangret, oślepiony śniegiem, który go siecze po twarzy, musiał zabłądzić; ale już wyjeżdżamy na właściwą drogę... tak.. teraz poznaję, jesteśmy właśnie na ulicy Św. Wilhelma, mówiąc nawiasem niebardzo wesoła, zresztą w ciągu dziesięciu minut staniemy przed gmachem ministra, przed poufnem wejściem, dokąd przyjaciele, jak ja, mają przywilej wstępu.
Panna de Cardoville tak mało znała niektóre dzielnice Paryża i zwyczaje ministerjalne, iż bynajmniej nie wątpiła o tem, co jej prawił Baleinier, w którym zresztą zupełne pokładała zaufanie.
Od wyjazdu z pałacu Saint-Dizier, doktór miał na ustach pytanie, które jednak wahał się zadać, obawiając się aby ciekawość nie skompromitowała go w oczach panny de Cardoville.
Gdy mówiła o bardzo ważnych interesach pieniężnych, które przed nią ukrywano, doktór, bardzo zręczny spostrzegacz, zauważył odrazu zakłopotanie i niepokój pani Saint-Dizier i margrabiego d’Aigrigny.
Nie wątpił, że spisek, wymierzony przeciwko Adrjannie (spisek, któremu ulegał przez posłuszeństwo) dotyczy owych interesów i dlatego właśnie pałał żądzą poznania ich, gdyż, jak każdy członek tajemnego stowarzyszenia, do którego należał, czuł rozwijające się w nim wady, nieoddzielne od każdego spólnictwa, to jest zawiść, podejrzliwość i ciekawość.
Łatwo więc pojmiemy, że doktór Baleinier, lubo gotów zupełnie służyć zamiarom margrabiego d’Aigrigny, ciekawy był jednak dowiedzieć się, co przed nim ukrywano; przezwyciężywszy więc wahanie i znajdując dogodną, a nadewszystko naglącą sposobność, rzekł do Adrjanny po chwili milczenia:
— Chciałbym, chociaż to może będzie niedelikatnie z mej strony, zadać pani pewne pytanie. W każdym jednak razie, jeśli je pani uznasz za niedelikatne... nie odpowiadaj na nie.
— Mów pan... bardzo proszę...
— Niedawno... na kilka minut przedtem, gdy dano znać księżnie o przybyciu komisarza, mówiłaś pani o wielkiej wagi interesach pieniężnych, które ukrywano przed panią...
— Tak, w istocie...
— Słowa pani sprawiły widocznie na księżnie Saint-Dizier wielkie wrażenie...
— Wrażenie tak wielkie, iż niepewne domysły moje zamieniły się w przekonanie.
— Nie mam potrzeby mówić pani, droga przyjaciółko, że, jeśli wspominam o tej okoliczności, to jedynie dlatego, aby ofiarować pani moje usługi, jeśli osądzisz, że się na co mogą przydać; w przeciwnym razie, gdybyś pani dla jakiegobądź powodu zwierzyć się nie chciała przedemną... to się nie krępuj wcale mem zapytaniem.
Adrjanna zamyśliła się i odpowiedziała po chwili milczenia:
— Są rzeczy o których ja sama nie wiem... inne zaś wyjaśnić panu mogę... wreszcie są i takie, o których muszę zamilczeć... Pan jesteś dla mnie tak dobrym, iż szczęśliwą się czuję, że mogę mu okazać nowy dowód zaufania.
— A więc o niczem wiedzieć nie chcę — odrzekł doktór tonem szczerości — gdyż wyglądałbym na przyjmującego wynagrodzenie... gdy ja uważam się za stokrotnie wynagrodzonego przyjemnością służenia pani...
— Posłuchaj pan — mówiła Adrjanna, chcąc okazać, że nie zważa na delikatne skrupuły doktora — mam ważny powód do mniemania, że ogromny spadek ma być wkrótce podzielony między członków mej rodziny... a ja ich nie znam wszystkich.... gdyż po odwołaniu edyktu Nantejskiego, przodkowie nasi rozproszyli się po obcych krajach i różnym ulegli losom, tak, że z ich potomków jedni należą do klas najwyższych, inni zaś do najniższych.
— Doprawdy? — zawołał doktór z wielką ciekawością. — Gdzież jest ta spuścizna? po kim spadek? w czyjem jest ręku?...
— Nie wiem...
— A jakże dowieść praw swoich do niej?
— Dowiem się o tem wkrótce.
— A któż panią o tem objaśnił?
— Tego nie mogę panu powiedzieć — odpowiedziała Adrjanna tonem melacholijnym, łagodnym, który dziwnym się wydawał przy jej zwykłem ożywieniu. — To tajemnica... niepojęta tajemnica... i w chwilach egzaltacji, w jakich mnie pan czasami zastawałeś... myślałam o osobliwszych, nadzwyczajnych okolicznościach, mających związek z tą tajemnicą... tak jest... a wtedy budziły się we mnie wielkie i wzniosłe myśli.
Potem panna de Cardoville zamilkła, głęboko zatopiona w myślach.
Baleinier nie chciał jej przerywać.
Adrjanna zadumana nie zwracała uwagi na to, gdzie się znajduje, doktór zaś kontent był z tego, co usłyszał; ze zwykłą przebiegłością domyślił się, że margrabiemu d‘Aigrigny idzie o spadek, postanowił więc zaraz użyć tego za materjał do tajemnego raportu; jedno z dwojga wynikało: albo margrabia działał w tym razie podług zleceń, otrzymanych od zakonu, albo też działał z osobistego natchnienia; w pierwszym wypadku tajemny raport doktora przekonywałby tylko o jego troskliwości o dobro stowarzyszenia; w drugim zawiadomiłby kogo należy o nieznanych okolicznościach.
Pomimo zdradzieckiej przebiegłości i bezczelności, pomimo zaślepienia oszukanej, doktór nie był jeszcze pewien skutków swego planu; zbliżała się krytyczna chwila, a najmniejsze podejrzenie, wzbudzone niezręcznie w Adrjannie, mogło obalić cały jego projekt.
Adrjanna, znużona doznanemi wzruszeniami, drżała co chwila, bo zimno coraz bardziej było przejmującem, a zapomniała wziąć szal lub okrycie.
Od niejakiego czasu powóz toczył się obok długiego i wysokiego muru, który bielał wśród śniegu w czasie ciemnej nocy.
Naokoło była cisza ponura, głucha.
Powóz zatrzymał się.
Lokaj pobiegł do bramy, aby zapukać w szczególny sposób; najpierw uderzył dwa razy prędko raz po raz, a po niejakim przestanku trzeci raz.
Adrjanna nie zauważyła tego wcale, bo uderzenie nie bardzo było głośne, a zresztą, doktór zaraz zaczął mówić, aby głosem zagłuszyć te znaki porozumiewawcze.
— Nareszcie przybyliśmy — zawołał wesoło — starajże się pani być jak najpowabniejszą, taką, jaką bywasz zawsze, kiedy jesteś w dobrym humorze.
— Bądź pan spokojny, starać się będę wszelkiemi siłami — rzekła Adrjanna z uśmiechem, poczem dodała, drżąc od zimna — O! jak zimno!... Przyznam się panu, że, skoro tylko odwiedzę moje biedne sieroty u matki tego młodzieńca, śpieszyć będę co żywo do mego ładnego salonu, który tak ciepły i oświecony, aż miło, bo pan wiesz, jak nie cierpię zimna i ciemności.
— Naturalnie — odrzekł doktór zalotnie — najpiękniejsze kwiaty tylko w cieple i przy słońcu rozkwitają.
Podczas gdy panna de Cardoville i doktór byli zajęci rozmową, ciężka wjazdowa brama zaskrzypiała na zawiasach, i powóz wjechał na dziedziniec.
Powóz zatrzymał się przed małym gankiem, który, na kilka stopni podniesiony, prowadził do sieni oświetlonej lampą.
Adrjanna, wchodząc na śliskie schody, wsparła się nieco na ramieniu doktora!
— Ach! jakże pani drżysz — odezwał się Baleinier.
— Tak — odrzekła, drżąc z zimna — okropnie mi zimno. W pośpiechu wyszłam bez szala... Ale jakże ten dom smutnie wygląda! — dodała, wskazując ganek.
— Jest to, jak nazywają, mały pałacyk ministerjalny, prywatne mieszkanie, gdzie kryje się minister przed zgiełkiem światowym i natręctwem proszących — rzekł, uśmiechając się Baleinier. — Racz pani wejść.
I otworzył drzwi do dość obszernej pustej sieni.
— Prawdę mówiąc — dodał doktór, ukrywając pod powierzchowną wesołością dość żywy niepokój — nasi ministrowie... nie nader okazale mieszkają, w przedpokoju ani jednego lokaja (chciałem raczej mówić woźnego). Ale na szczęście — mówił dalej, otwierając drzwi do pokoju przyległego do sieni — znam tu wszystkie manowce.
Panna de Cardoville wprowadzoną została do salonu, wyklejonego zielonem obiciem i skromnie umeblowanego mahoniowemi stołami i krzesełkami, pokrytemi żółtym utrechckim aksamitem; posadzka świeciła się, starannie wywoskowana; stołowa lampa, dająca zaledwie trzecią część potrzebnego światła, zawieszoną była daleko wyżej, niż to zwykle bywa.
Adrjanna, widząc to mieszkanie, nazbyt skromne jak dla ministra, lubo żadnego nie miała podejrzenia, nie mogła przecież powściągnąć zdziwienia, i zatrzymała się chwilę u progu.
Baleinier, prowadzący ją pod ramię, odgadł przyczynę jej zdziwienia i rzekł z uśmiechem:
— Mieszkanie to wydaje się pani dosyć ubogiem jak na ministra, nieprawdaż? Ale gdybyś pani wiedziała, co to jest oszczędność konstytucyjna! Wreszcie zobaczysz pani, że i sam minister nie wygląda na znakomitego człowieka... równie nie okazały, jak jego meble... Ale racz pani zaczekać chwilkę... pójdę uprzedzić ministra i oznajmić mu...
Zaraz powrócę.
I, usuwając ramię z pod ręki Adrjanny, która mimowolnie tuliła się do niego, otworzył małe boczne drzwi i znikł.
Panna de Cardoville pozostała sama.
Lubo nie mogła wytłomaczyć sobie przykrego wrażenia, wzdrygnęła się jednak na widok dużego, zimnego, z gołemi ścianami pokoju i z oknami bez firanek; potem, powoli spostrzegając w jego umeblowaniu wiele osobliwości, które zrazu nie wpadły jej w oko, uczuła niewymowny niepokój...
Zbliżywszy się do komina, na którym wygasł ogień, spostrzegła z wielkiem zdziwieniem kratę żelazną, otaczającą komin, i szczypce oraz łopatkę, przykute na łańcuszkach.
Dosyć już zdziwiona tą osobliwością, chciała przysunąć do siebie krzesło stojące przy ścianie.
Krzesła ruszyć nie było można.
Wtedy spostrzegła, że poręcz tego, jak i innych krzeseł, przymocowana była żelaznymi haczykami do ściany.
Nie mogła wstrzymać się od śmiechu i pomyślała sobie:
— Czyż obawiają się, ażeby minister nie zabrał z sobą mebli, gdy się będzie wyprowadzał?
Adrjanna, iż tak powiem, uczyniła ten żart z przymusu, aby mogła jako tako rozerwać się w przykrem położeniu, które tem bardziej pogarszało się, że w domu tym panowało ponure, okropnie smutne milczenie; nic tu nie znamionowało ruchu, czynności, które zwykle panują w pośrodku mnóstwa interesów.
Kiedy niekiedy słyszała tylko gwałtowny świst wiatru na dworze.
Już upłynął przeszło kwadrans, a doktór Baleinier nie wracał.
Zniecierpliwiona, niespokojna Adrjanna chciała kogo zawołać, aby zapytać o pana Baleiniera, i o ministra; obejrzała się wkoło, czy niema sznurka od dzwonka, lecz nie znalazła go; dostrzegła tylko, że to, co uważała dotąd za zwierciadło, gdyż mało światła było w pokoju, był to wielki arkusz wypolerowanej blachy. Bardziej się zbliżywszy, chciała wziąć w rękę lichtarz, lecz i on przytwierdzony był do marmuru nad kominkiem.
Przy pewnem usposobieniu umysłu, okoliczności mało znaczące, stają się częstokroć przerażającemi; lichtarz, którego nie mogła mszyć z miejsca; owe meble, przykute do ścian, blacha zamiast zwierciadła, głucha cisza, oraz dłuższa nieobecność doktora, takie sprawiały na Adrjannie wrażenie, iż zaczęła drżeć cała.
Lubo jednakże usiłowała uspokoić się, powodowana jednak przestrachem, odważyła się na krok, którego nigdy by nie zrobiła przedtem; przystąpiwszy do małych bocznych drzwi, nadstawiła ucho.
Zatrzymała oddech; słuchała... i... nic nie było słychać...
Nagle rozległ się nad jej głową głuchy i ciężki odgłos, jakby człowieka spadającego; zdawało się jej nawet, że słyszała przytłumiony jęk.
Podniósłszy żywo do góry oczy, spostrzegła tynk odpadający, który pewno oderwał się od wstrząśniętego mocno sufitu.
Nie mogąc już dłużej oprzeć się przestrachowi. Adrjanna pobiegła do drzwi, któremi weszła z doktorem, aby kogo przywołać.
Jakież było jej przerażenie, gdy drzwi znalazła zamknięte.
A przecież od przybycia nie słyszała najmniejszego szelestu klucza w zamku, który zresztą był zewnątrz.
Coraz bardziej strwożona, pobiegła do małych bocznych drzwi, któremi znikł doktór.
I te były również zamknięte zewnątrz...
Jednakże, chcąc jeszcze walczyć z przestrachem, który coraz bardziej opanowywał ją, przywołała na pomoc męstwo swego charakteru i chciała się uspokoić.
— Przywidziało mi się — pomyślała — słyszałam tylko spadnięcie, a co do jęku może mi się tylko przesłyszało... ale co znaczą te pozamykane drzwi?... Może nikt nie wie, że ja tu jestem; sądzą może, że niema nikogo w tym pokoju?
I Adrjanna oglądała się wkoło, ciągle niespokojna; poczem, zdobywając się na odwagę, rzekła do siebie:
— Precz ze słabością, nie łudzić się, ale przeciwnie, starać się trzeba o poznanie rzeczywistości. To pewna, że nie jestem tu u ministra... wszystko mnie o tem przekonywa... Baleinier zawiódł mnie... Ale pytanie, w jakim zamiarze? Poco mnie tu sprowadził?... gdzie się znajduję?...
Obydwa ostatnie pytania wydawały się Adrjannie niemożliwemi do rozwiązania; to tylko wiedziała, że, jest ofiarą zdrady doktora.
— Ach ta słabość i bojaźń doprowadzają częstokroć do niesprawiedliwych przywidzeń, przecież niepodobna przypuścić tak piekielnej zdrady.
Małą delikatną rączką kilka razy zapukała we drzwi.
Po głuchym odgłosie poznać można było, że drzwi są bardzo grube.
Nikt się nie odezwał.
Pobiegła do drugich drzwi.
Zapukała w nie, ale i tu ta sama cisza, nikt się nie odezwał... kiedy niekiedy zaszumiał wiatr na dworze.
— Nie jestem wprawdzie lękliwą — rzekła Adrjanna, drżąc cała — nie wiem jeszcze, czy tu tak zimno w tym pokoju... ale nie mogę wstrzymać się od dreszczu; i zdaje mi się, że każdy, podobnie jak ja, uczułby tu... zgrozę... trwogę.
Wtem krzyki, a raczej dzikie, straszne wycia doleciały z góry nad pokojem, w którym się znajdowała, i wkrótce potem słyszeć się dało głuche tupanie, jakiś straszny tętent, pod którym uginał się sufit, jakgdyby kilka osób toczyło z sobą walkę.
Nadzwyczaj przelękniona Adrjanna krzyknęła z całej siły, zbladła jak śmierć, przez chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca, potem rzuciła się do okna i szybko je otworzyła.
Gwałtowna zawierucha śnieżna zasypała jej oczy, zaczęła dąć do pokoju i swym powiewem rozwiała płomień lampy a potem zgasiła go zupełnie.
Równolegle i niedaleko od tego, w którym się znajdowała, wznosił się inny, wysoki budynek. Pośród ponurej ciemności widać było obszerne, jaskrawo oświecone okno... Przez niezasłonięte firankami szyby Adrjanna spostrzegła ludzką postać białą, wynędzniałą, wyschłą, za którą wlekło się jakieś prześcieradło; postać ta bezustannie i prędko przechadzała się przed oknem.
Wlepiwszy wzrok w to błyszczące w ciemności okno, Adrjanna stała jakby osłupiała, jakby zaczarowana tem osobliwem widowiskiem; kiedy nareszcie przerażenie jej doszło do najwyższego stopnia, krzyknęła z całych sił:
— Ratunku!
I trzymała się kraty, przy której stała, nie śmiąc i nie mogąc poruszyć się. Po kilku chwilach, gdy wciąż wołała ratunku, do pokoju, gdzie była, weszły dwie baby tak cicho, że ich nie spostrzegła, ciągle stojąc przy oknie.
Dwie te kobiety, w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, czerstwe, silne, odziane były jak wiejskie dziewki, ale — brudno i niedbale; na wierzchu odzieży miały wielkie niebieskie fartuchy, które u szyi kolisto wycięte sięgały aż do stóp.
Jedna, trzymająca lampę w ręku, miała szeroką, czerwoną, połyskującą twarz, duży pokryty krostami nos, małe, bure oczy i włosy koloru pakuł, rozczochrane, pokryte białym, ale brudnym czepkiem. Druga była chuda, koścista, miała na głowie żałobny czepek, z pod którego ledwie widać było długą, o trupiej cerze twarz, pokrytą dziobatą skórą koloru pergaminu; szczególny wyraz nadawały twarzy duże czarne brwi i siwawy gęsty meszek, pokrywający wierzchnią wargę. Ta trzymała w ręku jakąś odzież z szarego płótna, osobliwego kroju.
Obie weszły pocichu małemi drzwiczkami w chwili, kiedy Adrjanna, trzymając się kraty, wzywała ratunku.
Skinieniem pokazały sobie młodą dziewicę i, kiedy jedna stawiała lampę na kominie, druga (w żałobnym czepku), zbliżywszy się do okna, oparła długą, kościstą rękę na ramieniu panny de Cardoville.
Adrjanna, nagle się obracając, krzyknęła znów ze strachu, na widok tej przerażającej postaci.
Gdy pierwsze wrażenie trwogi przeminęło, Adrjanna prawie się już uspokoiła; jakkolwiek odrażającą była ta kobieta, przynajmniej można było do niej przemówić, zawołała więc żywo zmieszanym głosem:
— Gdzie jest pan Baleinier?
Kobiety spojrzały na siebie, skinęły jedna na drugą i nie odpowiedziały.
— Pytam panią — powtórzyła Adrjanna — gdzie jest doktór Baleinier, który mnie tu przywiózł... chcę się widzieć z nim natychmiast...
— Odjechał — odpowiedziała tłusta kobieta.
— Odjechał!... — zawołała Adrjanna — odjechał beze mnie... Cóż to znaczy?
Potem, nieco się zastanowiwszy, dodała:
— Sprowadźcie mi powóz.
Kobiety znowu spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami.
— Proszę cię, pani — rzekła Adrjanna powściągliwym głosem — poszukaj mi powozu; skoro pan Baleinier odjechał beze mnie, nie mam co tu dłużej robić.
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała otyła kobieta, którą nazywano Tomaszową, nie okazując nawet, że słyszy, co mówi do niej Adrjanna — późno już... czas iść spać.
— Czas spać! — krzyknęła z przestrachem panna de Cardoville. — Przebóg! tu można oszaleć!
Potem, zwracając się do kobiet, zapytała:
— Cóż to jest za dom?... — gdzie ja jestem?... powiedzcie mi.
— Jesteś w domu — mówiła Tomaszowa chrapliwym głosem — gdzie nie wolno krzyczeć przez okno...
— I nie wolno także gasić lamp... bo inaczej — dodała druga kobieta imieniem Gerwaza — pogniewamy się z sobą...
Adrjanna słowa nie mogła wymówić, drżąc ze strachu, ze zdziwieniem spoglądała kolejno na te okropne baby, starając się odgadnąć, co to znaczy. Nagle zdało się jej, że odgadła, zawołała więc:
— Widzę, że tu zaszła pomyłka... nie mogę jej sobie wytłomaczyć... Ale koniec końców to pomyłka... wy mnie bierzecie za kogo innego... czy wy wiecie, kto ja jestem? Nazywam się Adrjanna de Cardoville!... słyszycie?... Adrjanna de Cardoville?... Widzicie więc, że mi wolno wyjść stąd; nikt nie ma prawa zatrzymywać mnie tu przemocą... A więc, proszę was... abyście natychmiast poszły poszukać mi powozu... Jeśli go niema tu, w pobliżu, dajcie mi kogo, coby poszedł ze mną i odprowadził mnie na ulicę Babilońską do pałacu Saint-Dizier. Hojnie wynagrodzę tego człowieka i was także...
— Oj tak, tak, kiedy my to skończymy? — rzekła Tomaszowa — na co to się przyda gadać nam takie rzeczy?
— Strzeżcie się — mówiła dalej Adrjanna, chwytając się wszelkich środków — gdybyście poważyły się zatrzymywać mnie tu przemocą... byłoby to bardzo źle... nie wiecie, coby was za to czekało
— Czy pójdziesz spać, czy nie? — odezwała się Gerwaza z niecierpliwością i brutalnie.
— Słuchaj pani — rzekła prędko Adrjanna — pozwól mi wyjść, a ja wam obydwom dam po dwa tysiące franków... Czy to nie dosyć?... dam wam po dziesięć... po dwadzieścia...
ile zechcecie; jestem bogata... a niech tylko wyjdę... nie chcę tu pozostać... boję się tu... — wołała nieszczęśliwa głosem, rozdzierającym serce — Dwadzieścia tysięcy franków!... czy słyszysz, Tomaszowo?... nadstaw kieszeń.
— Daj jej pokój, Gerwazo, to zwykła piosnka ich wszystkich...
— A! ponieważ przekonywania, prośby i groźby są daremne — rzekła Adrjanna, zdobywając się na wielką energję w rozpaczliwem położeniu — oświadczam wam, że pójdę... natychmiast i zobaczymy, kto zechce użyć siły przeciwko mnie!...
I Adrjanna ruszyła śmiało ku drzwiom.
Lecz w tejże chwili przeraźliwy, chrapliwy krzyk, jaki poprzedził łoskot i szamotanie, który tak przestraszył Adrjannę, rozległ się znowu.
— A, co za krzyk! — rzekła Adrjanna, zatrzymując się i zbliżając do dwóch kobiet. — Słyszycie ten krzyk?...
— Tam, tam... widzicie?... Co to jest?...
— Co ma być — odparła Tomaszowa — są to osoby, co tak jak ty, nie były posłuszne i nie chcą siedzieć spokojnie...
— Co mówisz? — zawołała panna de Cardoville z uczuciem zgrozy... — Na litość Boską, co to za dom?... Co im tam robią?
— Robią im to co i tobie zrobią, jeśli będziesz uparta; nie zechcesz pójść spać — odpowiedziała Gerwaza.
— Kładą na nie to — dodała Tomaszowa, pokazując trzymany pod pachą przedmiot — tak, kładą na nie kaftan.
— Ach! — krzyknęła Adrjanna, z przerażenia zakrywając twarz rękami.
Okropna myśl zabłysła w jej głowie:
Zrozumiała wszystko.
Po dotkliwych wzruszeniach dziennych, ten ostatni cios strasznie dał się jej uczuć, dziewica zaczęła mdleć; ręce jej opadły, twarz okropnie zbladła, całe ciało przejął dreszcz i ledwie zdołała wymówić słabnącym głosem, padając na kolana i wskazując przygasłem okiem straszny kaftan:
— Ależ! nie... przez litość... przebaczcie... zrobię, co zechcecie...
Potem już sił jej zabrakło, zaczynała upadać, i... gdyby nie kobiety, które podbiegły i podtrzymały ją, byłaby upadła na posadzkę.
— Zemdlała, to nic nie szkodzi... z tego nie umrze — rzekła Tomaszowa — zanieśmy ją na łóżko... rozbieżmy ją... a jak się prześpi, to jak ręką odjął.
— Ty ją zanieś — rzekła Gerwaza — ja wezmę lampę.
I Tomaszowa, potężna baba, wzięła pannę de Cardoville jak rozespane dziecko i poniosła, idąc za towarzyszką.
Stancyjka, do której weszły, czysta była, ale zupełnie pusta; zielonawy papier pokrywał mury, małe niziutkie żelazne łóżeczko stało w kącie; piecyk w kominku otoczony był kratą, która wzbraniała do niego dostępu, stolik przytwierdzony do muru, stołek przed stolikiem również przybity do posadzki, wreszcie komoda mahoniowa i krzesełko, słomą wyplatane, — takie było smutne umeblowanie; nadmienić należy, iż okno bez firanek było zakratowane, dla ochrony szyb od rozbicia.
Kiedy jedna z dozorczyń podtrzymywała pannę de Cardoville, druga tymczasem rozpięła i zdjęła suknię; dziewica bezsilnie schyliła głowę na piersi.
Przy odsznurowaniu atłasowego gorsetu, który więził świeże, dziewicze, różowe, jak alabaster ciało pod batystem i koronką, gdy wstrętna baba dotknęła chrapowatą ręką obnażonych ramion, Adrjanna, niezupełnie przyszedłszy do przytomności, drgnęła mimowoli pod tem szorstkiem, brutalnem dotknięciem.
— Ho, ho! jakie małe ma nogi! — mówiła baba, która, przyklęknąwszy, zdejmowała trzewiki Adrjannie — obie razem zmieściłyby się na mej dłoni.
— A włosy? jakie długie! — rzekła Tomaszowa — a jakie miękkie!... mogłaby, chodząc, nogą je nadeptać... szkoda je będzie ucinać, gdy wypadnie lód przykładać na głowę.
Czy to skutkiem, iż tak powiem, instynktownego wstrętu, udzielającego się magnetycznie podczas omdlenia, czy to skutkiem zimnej nocy... wkrótce Adrjanna znowu zadrżała, i powoli przyszła do przytomności. Niepodobna opisać jej przerażenia, niewinnego gniewu, obrażonej wstydliwości, gdy, odgarnąwszy obu rękami włosy, które zakrywały jej twarz i łzami zalane oczy, odzyskawszy zupełnie przytomność, ujrzała się nawpół obnażoną, w obecności dwóch strasznych megier. Adrjanna, najprzód, uczuciem wstydu i trwogą przejęta, krzyknęła; potem, chcąc uniknąć wzroku tych kobiet, poruszeniem jak myśl szybkiem, przewróciła lampę, stojącą na półce, która, upadając, stłukła się i zgasła.
Wtedy nieszczęśliwa dziewica w ciemności, kołdrą okrywszy się, zaczęła głośno płakać i narzekać...
Ten raptowny ruch, tudzież płacz z przeraźliwym krzykiem, dozorczynie przypisały napadowi warjacji...
— Ha! już zaczynasz gasić i tłuc lampy... już zaczynasz dokazywać po swojemu — rzekła rozgniewana Tomaszowa, idąc po omacku w ciemności — dobrze... ostrzegałam cię już... dostaniesz jeszcze tej nocy kaftan, jak tamta warjatka na górze.
— Tak, tak — odezwała się druga baba — trzymaj się dobrze, Tomaszowo, a ja pójdę po światło... przecież we dwie damy jej radę.
— Tylko prędko wracaj... bo, pomimo jej słodziuchnej minki, zdaje się, że to gwałtowna furjatka... i zapewne trzeba będzie pilnować jej przez całą noc.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Panna Adrjanna de Cardoville spędziła okropną noc w towarzystwie dwóch meger.
Jakież było jej zdziwienie, gdy nazajutrz rano o dziewiątej godzinie ujrzała wchodzącego do tegoż pokoju pana Baleinier zawsze uśmiechniętego, pełnego ojcowskiej troskliwości.
Dozorczynie panny de Cardoville na jej prośby, a nadewszystko na jej przyrzeczenie, że będzie posłuszną, wstawiły na niej tylko przez ciąg nocy kaftan; za nastaniem dnia wstała i ubrała się sama, bez pomocy. Na widok doktora Baleinier, który skinieniem kazał oddalić się Gerwazie i Tomaszowej, panna de Cardoville osłupiała.
Przypomniała sobie bezczelność tego człowieka... i on śmiał pokazać się jej! Lecz gdy doktór słodziuchnym głosem i tonem najdotkliwszej życzliwości powtórzył:
— A cóż droga... jakże noc przepędziliśmy?...
Adrjanna podniosła ręce do rozpalonego czoła, jakgdyby chciała sama siebie zapytać, czy to dzieje się we śnie czy na jawie. Potem, spoglądając na doktora, otworzyła usta... ale tak drżały, iż niepodobna jej było słowa wymówić...
Oburzenie, wzgarda, a nadewszystko bolesne uczucie, jakie w szlachetnych sercach budzi wspomnienie zdradzonego zaufania, tak zmieszały Adrjannę, iż, słowa wyrzec nie mogąc, czuła jakiś ciężar, i nie zdołała przerwać milczenia.
— No! no!... widzę, o co chodzi — rzekł doktór, smętnie kiwając głową; — gniewasz się na mnie... nieprawdaż? Nie dziwi mię to, moja droga, tego się spodziewałem.
Na te słowa Adrjanna zerwała się; blade jej lica zaogniły się, jej wielkie czarne oczy zabłysły, podniosła dziwnie piękne czoło; wierzchnia warga lekko się uniosła gorzko pogardliwym uśmiechem; potem milcząca, zagniewana, przeszła przed doktorem Baleinier, ciągle siedzącym, i szybko puściła się śmiałym krokiem ku drzwiom.
Drzwi były zewnątrz zamknięte.
Adrjanna zwróciła się ku doktorowi, wskazała mu drzwi poważnym, rozkazującym giestem i rzekła:
— Otwórz pan!
— Powoli, moja kochana panno Adrjanno! — odpowiedział doktór — uspokój się... pomówmy po przyjacielsku... bo, pani wiesz... jestem jej przyjacielem...
— A więc... — rzekła Adrjanna drżącym od gniewu głosem — nie wyjdę stąd i dziś jeszcze?
— Niestety! nie... w takim stanie... Gdybyś pani wiedziała, jak jej twarz jest rozogniona... i puls pani pewno uderza z osiemdziesiąt razy na minutę... Zaklinam cię, moja droga, nie pogarszaj swego stanu tem nieszczęsnem wzburzeniem...
Bystro spojrzawszy na doktora, Adrjanna wróciła powolnym krokiem i usiadła na krawędzi łóżka.
— Moje dziecko, chcę, abyś mi kiedyś była tyle wdzięczna, ile dziś jesteś na mnie oburzona... Przewidziałem to oburzenie... lecz, jakkolwiek przykre są niektóre obowiązki, spełniać je trzeba — rzekł Baleinier, westchnąwszy i tonem tak naturalnie przekonanym, iż Adrjanna zrazu nie mogła powstrzymać zdziwienia...
Potem smutnie uśmiechnęła się i rzekła:
— Tak!... istotnie... wszystko to jest dla mego dobra...
— Niewątpliwie, moja droga, czyż ja miałem kiedy na celu co innego, niż być użytecznym?
— Mój panie! nie wiem, czy bezczelność twoja nie jest haniebniejsza jeszcze, niż twa podła zdrada!...
— Zdrada? — odrzekł doktór tonem politowania, wzruszając ramionami — zdrada!... ależ zastanów się, moje dziecię... czy sądzisz, że, gdybym nie działał uczciwie, sumiennie, w twym interesie, przyszedłbym dziś zrana, aby narażać się na twój gniew, którego powinienem był się spodziewać? Jestem naczelnym lekarzem tego domu zdrowia, który do mnie należy...
Adrjanna słuchała spokojnie doktora Baleinier, a potem śmiało spojrzała nań i rzekła:
— Mój panie! co panu płacą za to... abyś mnie uważał za obłąkaną?
— Panno Adrjanno... — zawołał doktór Baleinier, niby obrażony.
— Jestem bogatą... pan wiesz o tem! — rzekła Adrjanna tonem najwyższej pogardy — ja dam dwa razy więcej, niż to, co panu dają... No... Panie Baleinier, w imię... przyjaźni, jak mówisz pan... pozwól mi przynajmniej skorzystać z tego pierwszeństwa.
— Dozorczynie pani doniosły mi, że taką samą propozycję uczyniłaś i im — odrzekł Baleiner, z właściwą sobie zimną krwią.
— Wybacz pan... ofiarowałam im tyle, ile ofiarować można prostym, a ubogim kobietom bez wychowania, tyle, ile przyjąćby je zmuszało ich stanowisko społeczne... Lecz pan... człowiek światowy, człowiek, posiadający wiele nauki... człowiek pełen światła, to wcale co innego: wszystko to nierównie więcej popłaca; są zdrady za różne ceny... A więc, nie chciej mi odmawiać z powodu... małej ceny, ofiarowanej tamtym... Powiedz pan, ile pan żądasz?
— Dozorczynie pani doniosły mi także, żeś im groziła — rzekł Baleinier zawsze bardzo ozięble; — czy i mnie również grozić zechcesz?... Moje kochane dziecię, wierz mi, wyczerpmy odrazu środki przekupstwa i pogróżek zemsty... a pomówmy z sobą rozsądnie.
— Sądzisz pan, że płonne będą moje groźby! — zawołała panna de Cardoville, puszczając cugle dotąd powstrzymywanemu oburzeniu. — Sądzisz, że gdy wyjdę stąd, bo ten gwałt przecież skończy się prędzej lub później... sądzisz, że zamilczę o twej zbrodniczej zdradzie!... o niegodziwem wspólnictwie z panią Saint-Dizier!... Sądzisz, że zamilczę, jak okrutnie obchodzono się ze mną? Jakkolwiek nieświadomą jestem, wiem jednak, że są prawa, i domagać się od nich będę zupełnego zadośćuczynienia dla siebie, a przykładnej i surowej kary dla pana i pańskich wspólników... Bo teraz między nami... wieczna nienawiść... wojna na śmierć... a ja na poparcie jej użyję wszystkich mych sił, rozumu i...
— Pozwól, kochana panno Adrjanno, że ci przerwę — rzekł doktór, wciąż zupełnie spokojny i łagodny — nic nie byłoby dla twego uleczenia szkodliwsze, jak niedorzeczne nadzieje; utrzymywałyby cię one ciągle w stanie nieszczęsnej egzaltacji; trzeba ci więc bez ogródek i dokładnie wyjaśnić całe położenie: 1) niepodobna, abyś stąd wyszła; 2) nie możesz mieć żadnych stosunków na zewnątrz, 3) do tego domu wchodzą tylko tacy ludzie, których ja jestem zupełnie pewny, 4) od twych pogróżek i twej zemsty zasłonięty jestem w zupełności dlatego, że wszystkie okoliczności i wszystkie prawa są za mną.
— Wszelkie prawa!... aby mnie więzić tutaj...
— Nie przystąpionoby do tego bez mnóstwa powodów, z których jedne są ważniejsze od drugich...
— Proszę... więc są powody?
— Na nieszczęście jest ich bardzo wiele.
— Czy zechcesz pan mi je wyjawić?
— Niestety! aż nadto są ważne, i jeżelibyś kiedy udała się do sądu, bylibyśmy zmuszeni wymienić: bardziej niż dziwaczny sposób życia pani; jej manję fantastycznego ubierania pokojówek; wygórowaną hojność; historję z księciem indyjskim, któremu ofiarowałaś królewskie przyjęcie, ażeby żyć jak mężczyzna; awanturę z rzemieślnikiem, ukrytym w jej sypialnym pokoju... nareszcie złożony protokół z odbytego z tobą wczoraj badania, które wiernie spisane zostało przez stenografa.
— Jakto... wczoraj? — zawołała Adrjanna z oburzeniem i zdziwieniem.
— A tak!... aby być gotowymi na wszelki wypadek, gdybyś pogardziła naszą troskliwością o twoje dobro, kazaliśmy stenografowi, ukrytemu w alkowie za firanką, spisać wszystkie twoje odpowiedzi... i niewątpliwie, z czasem, kiedy będziesz spokojniejsza i odczytasz z zimną krwią ten protokół... nie będziesz się dziwiła środkom, jakich musiano się chwycić... środkom, tobie niemiłym, ale niezbędnym.
— Mów pan, mów dalej — odrzekła z pogardą panna de Cardoville.
— Widzisz więc pani, że odpowiedzialność tych, którzy cię kochają i dobrze ci życzą, zupełnie jest zabezpieczoną; starać się oni musieli, aby wyleczyć to nadwyrężenie umysłu, które wprawdzie na teraz ujawnia się tylko w nieszczęsnej manji, a które jednak zgubiłoby cię w przyszłości, gdyby się mocniej rozwinęło... Jednakże, mojem zdaniem, jest nadzieja wyleczenia cię radykalnie za pomocą kuracji, zarazem fizycznej i moralnej... pierwszym warunkiem zaś jest, aby cię usunąć od dziwacznego towarzystwa, które tak szkodliwie podnieca twoją wyobraźnię; gdy zaś pobędziesz tu czas jakiś w odosobnieniu w zaciszu, samotnie... mam nadzieję, że moje usilne, i zapewnić cię mogę, ojcowskie starania, powoli, powoli, zupełnie cię uleczą...
— A więc, panie doktorze — rzekła Adrjanna z gorzkim uśmiechem — miłość szlachetnej niezawisłości, wspaniałomyślność, upodobanie w tem, co piękne, a odraza do tego, co bezecne, nikczemne, to choroby, z których masz pan mnie wyleczyć, wątpię, czy będę uleczoną, gdyż oddawna ciotka moja próbowała tej kuracji.
— Może się nam uda, spróbujemy przynajmniej, widzisz więc, pani, że dla mnóstwa ważnych pobudek mieliśmy zupełne prawo, a raczej obowiązek wykonania postanowienia, jakie zapadło na radzie familijnej; widzisz więc pani, że jestem zabezpieczony od jej pogróżek i o tem właśnie chciałem panią przekonać; człowiek w moim wieku, na takiem stanowisku, nigdy, a zwłaszcza w takich okolicznościach, nie działa lekkomyślnie, pojmujesz więc pani teraz, co jej powiedziałem; słowem, nie spodziewaj się tego, że wyjdziesz stąd przed zupełnem uleczeniem, i bądź przekonana, że jestem i zawsze będę bezpieczny od jej pogróżek... ponieważ działałem dla dobra pani... skoro więc to nie ulega wątpliwości... pomówmy teraz o obecnem pani położeniu z całem zajęciem, jakie wzbudza we mnie to położenie.
— Przyznaję... że jeżeli jestem warjatką, mówisz pan bardzo rozsądnie.
— Pani warjatką!... dzięki Bogu, moja droga, jeszcze do tego nie doszło... i mam nadzieję, że przy moich staraniach nigdy do tego nie przyjdzie... Właśnie, żeby cię od takiego stanu uchronić, należy wcześnie przedsięwziąć środki zaradcze... a wierzaj mi, że wcale niema czasu do stracenia... Patrzysz na mnie z wielkiem zdziwieniem... Zastanów się tylko... jakiżbym mógł mieć interes wmawiania w panią?... Czy sądzisz, że ja dogadzam ciotce pani? przypuśćmy, że ona cię nienawidzi... lecz w jakimże-bym czynił to celu? W tej chwili nie myślę o niej ani lepiej ani gorzej, niż wczoraj o tej godzinie myślałem. Alboż ja do pani inaczej i co innego mówię teraz, aniżelim dawniej mówił zwykle? Czyż nie mówiłem pani wczoraj jeszcze kilka razy o niebezpiecznych skutkach egzaltacji jej umysłu, o jej dziwacznych manjach?... Użyłem podstępu dla sprowadzenia pani tutaj... To prawda! korzystałem chętnie ze sposobności, jaką mi sama nastręczyłaś... i to również prawda... bo pewno byś nie przybyła tu dobrowolnie; czy tego czy owego dnia, czy prędzej czy później... wypadłoby zawsze uciec się do podstępu, dla sprowadzenia cię tutaj... i wyznaję... pomyślałem sobie: jej dobro przedewszystkiem... Co będzie, to będzie, a ty czyń, coś powinien...
Słysząc tego człowieka, przemawiającego w sposób, napozór tak naturalny i szczery, słysząc go tak przeświadczonego i tak mówiącego, Adrjanna uczuła większą, niż dotąd obawę. Haniebna zdrada, przybrana w takie formy, przerażała ją sto razy więcej, aniżeli jawna nienawiść księżny Saint-Dizier... Wreszcie ta bezczelna obłuda wydawała się jej tak szkaradną, iż prawie nie mogła w nią uwierzyć. Adrjanna tak mało znała sztukę ukrywania uczuć, iż doktór, biegły i głęboki fizjognomista, spostrzegł odrazu wrażenie, jakie na niej sprawiła jego mowa.
— Dobrze — pomyślał sobie — to wielki krok naprzód... po wzgardzie i gniewie nastąpił strach i trwoga... Wątpliwość już niedaleko... nie odejdę stąd, aż powie mi z uczuciem: powracaj prędko, mój kochany panie Baleinier.
Mówił więc dalej głosem smutnym, wzruszonym, jakby pochodzącym z głębi serca:
— Widzę... że jeszcze nie ufasz mi ciągle... że sądzisz, iż wszystko, co ci mówię, jest kłamstwem, oszustwem, obłudą, nienawiścią, nieprawdaż?... Ciebie miałbym nienawidzieć... ja... ja... a za cóż?... przez Boga żywego! cóżeś mi zawiniła? albo jakibym mógł mieć interes w tem, abym cię nienawidził?... Pani, która chorujesz, iż tak powiem, na zbytek pięknych przymiotów... Zważ, kochane dziecię... to źle... bardzo źle, i widzę, że umysł niepodległy okazać może tyle niesprawiedliwości i nietolerancji, jak najbardziej ograniczony. To mnie nie obraża... nie... to mnie martwi...
I tu doktór otarł ręką wilgotne oczy.
Niepodobna opisać akcentu głosu, spojrzenia, fizjognomji doktora Baleinier, gdy to mówił.
Słowem, czuł całą ohydę swego wiarołomstwa; ale wiedział również, że Adrjanna w istnienie takiego potwora nie jest zdolną uwierzyć; zdarzają się bowiem tak obmierzłe postępki, iż dusze prawe i nieskazitelne, przypuścić ich nawet nie mogą.
Adrjanna znajdowała się teraz w tak okrutnem położeniu, iż niepodobna przypuścić, aby doktór nie uczuł litości dla tej nieszczęsnej dziewicy; zaciągnięty oddawna obowiązek okazywania dla niej przywiązania, pokładana w nim zawsze przez nią ufność, stały się dla tego człowieka słodkimi nałogami... lecz przywiązanie i przyzwyczajenie ustąpić musiały przed nieubłaganą koniecznością... Z takich względów margrabia d‘Aigrigny, chociaż ubóstwiał swą matkę, chociaż konająca wzywała go do siebie... musiał jechać do Rzymu. Po takim przykładzie, jakże doktór Baleinier nie miał poświęcić Adrjanny?
W chwili, kiedy pan Baleinier kończył tak żarliwą mowę do Adrjanny, deseczka w drzwiach powoli usunęła się i dwoje oczu patrzyło z uwagą, co się dzieje w pokoju.
Nie spostrzegł tego Baleinier.
Adrjanna nie mogła oderwać wzroku od doktora, który jakby ją oczarował; milcząca, udręczona, przejęta jakąś trwogą, nie mogąc przeniknąć ciemnych głębi duszy tego człowieka, wzruszona mimowolnie szczerością nawpół zmyśloną, nawpół prawdziwą czułego, ubolewającego głosu, młoda dziewica powątpiewała na chwilę.
Pierwszy raz przyszło jej na myśl, że Baleinier może dopuścił się strasznej pomyłki... w dobrej wierze.
— Nie, nie... nie chcę... nie mogę wierzyć panu... zbyt wiele masz nauki, zbyt wiele doświadczenia, abyś mógł popełnić taki błąd...
— Błąd... — rzekł Baleinier poważnym, smutnym tonem — błąd... pozwólże mi pani mówić, w imię tej nauki, tego doświadczenia; posłuchaj mnie przez chwilę, moje dziecię... a potem... odwoływać się będę... do ciebie samej...
— Do mnie samej — odpowiedziała zdumiona Adrjanna — chcesz mnie przekonać, że... — potem przerywając sobie mowę, dodała z konwulsyjnym uśmiechem: — braknie jeszcze triumfowi pańskiemu, abyś mnie mógł zniewolić do wyznania, że jestem w obłędzie... że to jest odpowiednie dla mnie miejsce... że winna ci jestem...
— Wdzięczność... tak, winnaś mi ją pani, jak to już powiedziałem na początku tej rozmowy... Posłuchaj mnie tylko; moje słowa będą okrutne, bo są rany, które tylko żelazem i ogniem zagoić można. Zaklinam cię; moje kochane dziecię... zastanów się, mówię... a przelękniesz się... przypomnij sobie owe chwile nadzwyczajnej egzaltacji, w których, jak mówiłaś, zdawało ci się, że nie jesteś już z tego świata... A więc, moje dziecię, czemuż przypisać twój sposób życia, tak osobliwy, tak nieodgadniony? Czy zdołasz kiedy przekonać siebie samą, że on jest rozsądny? O! moje dziecię, strzeż się!... Dotąd jeszcze same piękne, miłe dziwactwa... poetyczne osobliwości... miłe, nic nieznaczące przywidzenia... ale śliska to droga, na której zatrzymać się trudno... Dotąd jeszcze poniekąd zdrowa... ale choroba gwałtownie i szybko rozwija się i wzmaga... Mogą nastąpić nie wybryki dziwactwa, ale szaleństwa śmieszne, brudne, obmierzłe.
— O! boję się — zawołała nieszczęśliwa dziewica, przykładając drżącą rękę do rozpalonego czoła.
— Wtedy to — mówił dalej Baleinier zmienionym głosem — wtedy gasną ostatnie promyki rozumu; wtedy... szaleństwo... trzeba nareszcie wymówić to straszne słowo... szaleństwo, warjacja, bierze górę i wybucha we wściekłych, dzikich uniesieniach...
Jak u kobiety... tam na górze — pomyślała Adrjanna i mimowoli wzniosła iskrzący wzrok ku sufitowi.
— Już to — mówił dalej doktór, przerażony sam okropnymi skutkami swych słów, lecz ulegając nieubłaganej potrzebie położenia — już to szał bywa głupi, bydlęcy; ulegająca mu nieszczęsna istota, prócz postaci nic już niema w sobie ludzkiego... pozostaje jej tylko zwierzęcy instynkt; jak bydle... je chciwie, a potem jak bydlę ciągle chodzi wzdłuż i wszerz po zagrodzie, w której trzeba ją zamykać... Na tem tylko polega całe jej życie... całe...
— Jak u tej kobiety...
I Adrjanna z coraz bardziej obłąkanym wzrokiem, wskazała powoli okno w przyległym budynku.
— O! tak!... tak!... — zawołał Baleinier — tak samo, jak pani, te nieszczęśliwe kobiety były także młode, piękne, dowcipne, lecz również jak pani miały w sobie, niestety! ten nieszczęsny zaród pomieszania, który, nie będąc wcześnie zniszczony, wzmagał się... wzmagał... i na zawsze przytłumił ich rozum.
— O! zmiłuj się pan — zawołała panna de Cardoville, tracąc głowę z przestrachu — ulituj się... nie mów mi o tem... Raz jeszcze mówię ci... lękam się... proszę cię, wyprowadź mnie stąd... mówię panu, wyprowadź mnie stąd! — krzyknęła przeraźliwym głosem — bo, jak mówiłeś.. ja tu dostanę obłędu.
Potem, dręcząc się strasznemi myślami, które się jej mimowolnie nasuwały, Adrjanna mówiła dalej:
— Nie, och! nie! nie spodziewaj się! ja nie zwarjuję, ja mam zupełnie zdrowy rozum; czyż jestem tak ograniczoną, abym miała wierzyć temu, co mi mówisz!... prawda, że nie tak żyję jak inne, inaczej myślę jak inni, oburzają mnie rzeczy, które dla innych są obojętne; ale i czegóż to dowodzi?... Że nie jestem podobną do innych, nic więcej... Czy mam złe serce? czy jestem zazdrosna, samolubna? Dziwne bywają moje wyobrażenia, zgadzam się na to: ależ, panie Baleinier, wiesz dobrze, że cel ich jest szlachetny, wzniosły!
Tu głos Adrjanny stał się wzruszającym, błagającym; łzy obfite płynęły jej z oczu, dalej mówiła:
— W całem mem życiu nie dopuściłam się złego czynu, jeślim zbłądziła, to w dobrej wierze; chciałabym widzieć wkoło siebie wszystkich szczęśliwymi, ale przecież nie jestem warjatką... a wreszcie uczuć można samej, czy się jest warjatką lub nie, a ja tego bynajmniej nie czuję... jeszcze teraz... czy wiesz... mówisz mi tak straszne rzeczy o tych tam dwóch kobietach... musisz przecież lepiej, niż ja, znać się na tem... lecz w takim razie — dodała panna de Cardoville, tonem przerażającej rozpaczy — wypadałoby ci przedsięwziąć; dlaczegóż, jeśli mi pan dobrze życzysz, czekać było tak długo?... nie mogłeś ulitować się nade mną wcześniej? A co nadewszystko najstraszniejsze, ja nie wiem jeszcze, czy mam panu wierzyć... bo to może zasadzka... ale nie... nie..., płaczesz, a więc to miałaby być prawda, a więc... ponieważ płaczesz... — dodała, patrząc na doktora, który pomimo bezczelności i nieczułości, nie mógł się wstrzymać od łez na widok trudnych do opisania męczarni. — Płaczesz nade mną... a więc to prawda?... ale, przez Bóg żywy, wypada więc coś przedsięwziąć, nieprawdaż? O! ja zrobię wszystko, co zechczesz... tak, wszystko... bylebym nie była taką, jak owe kobiety... jak owe kobiety z zeszłej nocy... a gdyby było zapóźno?... oh nie.. nie jest jeszcze zapóźno... nieprawdaż, mój kochany panie Baleinier?...
Po tych krótkich, łkaniami przerywanych, słowach, które wymawiała jakby w jakiem obłąkaniu, nastąpiło kilka minut milczenia, a doktór, mocno wzruszony, oczy sobie obcierał.
Już mu sił brakło.
Adrjanna zakryła sobie twarz rękami; potem podniosła nagle głowę; na twarzy jej widać było więcej spokoju, lubo przebiegał jeszcze po niej dreszcz konwulsyjny.
— Panie Baleinier — rzekła z tkliwą godnością — nie wiem, com panu przed chwilą powiedziała; zdaje mi się, że przestrach obłąkał mnie; jestem w twojej mocy, wiem o tem: nic mnie wyrwać nie zdoła... wiem o tem; ale czy jesteś moim nieprzebłaganym wrogiem?... czy przeciwnie, moim przyjacielem? o tem nie wiem... Pomimo mojej odwagi, uznaję sama, że jestem zwyciężona. Cokolwiek bądź żądać będą ode mnie... rozumiesz pan?... cokolwiek bądź... zgóry zgadzam się na wszystko... daję na to słowo, a słowo moje jest pewne, pan o tem wiesz... Nie będziesz więc miał żadnego powodu trzymania mnie nadal tutaj... Jeżeli przeciwnie, szczerze przekonany jesteś, że mój rozum zagrożony jest niebezpieczeństwem, a wyznaję panu, żeś obudził we mnie niewyraźną wprawdzie, ale przerażającą wątpliwość... powiedz mi, a uwierzę ci... jestem sama, na twej łasce, nie mam przyjaciół, nie mam się kogo poradzić... A więc ślepo polegam na tobie... Czy błagam o litość mego zbawcy, czy mego kata?... tego nie wiem... ale mówię mu: masz moją przyszłość... moje życie... bierz... już nie mam mocy bronić się przed tobą.
Te tkliwe słowa rezygnacji, rozdzierającej serce, zadały ostatni cios wahaniu doktora Baleinier.
Okrutnie wzruszony tą sceną, nie myśląc o skutkach tego, co zamierzał uczynić, chciał przynajmniej uspokoić nieszczęśliwą Adrjannę co do strasznej a bezzasadnej obawy, którą w niej zdołał wzbudzić. Czytać można było uczucie żalu i życzliwości w fizjognomji doktora Baleinier.
W chwili, gdy się zbliżał do panny de Cardoville, chcąc ująć ją za rękę, głos piskliwy, ostry, dał się słyszeć poza drzwiami i wymówił te słowa:
— Panie Baleinier!...
— Rodin... — mruknął przestraszony doktór — on mnie podsłuchiwał!
— Kto to pana woła? — spytała Adrjanna doktora.
— Osoba której wyznaczyłem tu miejsce do pomówienia, dziś rano... aby pójść razem do klasztoru Panny Marji, który jest stąd niedaleko — odrzekł doktór zmartwiony.
— A teraz cóż mi pan odpowiesz? — zapytała Adrjanna, dręczona niepewnością.
Po chwili uroczystego milczenia, podczas którego doktór poglądał ku drzwiom, rzekł głęboko wzruszonym głosem:
— Jestem... jak byłem zawsze... twoim przyjacielem... niezdolnym oszukać cię...
Adrjanna zbladła jak śmierć.
Potem wyciągnęła rękę do doktora, mówiąc do niego głosem, któremu starała się nadać jak najwięcej mocy:
— Dziękuję... będę spokojna... A czy długo to potrwa?
— Może miesiąc... samotność... zastanowienie, stosowna djeta, moje usilne starania... uspokój się pani, wszystko będzie ci dozwolone, co nie jest szkodliwe w twojem położeniu; otoczoną będziesz wszelkimi należnymi ci względami... Jeśli ten pokój nie podoba ci się, możesz pani otrzymać inny...
— Nie... nie, czy ten czy inny... wszystko jedno — odpowiedziała Adrjanna, przejęta glębokiem, ponurem udręczeniem.
— Może pan mnie pocieszasz tylko? — rzekła Adrjanna z bolesnym uśmiechem, potem dodała: — A więc nie zadługo, kochany panie Baleinier! cała moja nadzieja teraz tylko w panu.
I schyliła głowę na piersi; ręce opadły jej na kolana, pozostała siedząca na krawędzi łóżka, blada, nieruchoma, udręczona...
— Warjatka... — wyrzekła, gdy doktór się oddalił — a może i warjatka...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy rozgrywały się sceny, powyżej opisane, w domu zdrowia doktora Baleinier, prawie w tymże samym czasie zaszły inne wypadki przy ulicy Brise-Miche, u Franciszki Baudoin.
Godzina siódma zrana wybiła na wieży kościoła Saint-Merry, dzień był pochmurny, szron osiadł na oknach w smutnej izdebce żony Dagoberta.
Nie wiedząc jeszcze o aresztowaniu swego syna, Franciszka oczekiwała go wczoraj przez cały wieczór, a potem przez część nocy, z wielkim niepokojem; nareszcie, znużona, około godziny trzeciej zrana położyła się na materacu obok Róży i Blanki.
Z nadejściem dnia, Franciszka wstała i poszła do izdebki Ągrykoli, przypuszczając, że wrócił nareszcie.
Róża i Blanka również wstały i ubrały się. Były same w smutnej, zimnej izdebce.
Niewiele śpiąc w nocy, spostrzegły, jak niespokojną była żona Dagoberta. Widziały ją, to chodzącą i coś do siebie mówiącą, to przysłuchującą się najmniejszemu szelestowi na schodach, to klęczącą przed krucyfiksem, stojącym w rogu izby.
— Moja siostro — rzekła Róża do Blanki, gdy Franciszka wyszła z izby — biedna żona Dagoberta jest bardzo niespokojna: Czy uważałaś tej nocy... jej zmartwienie? Jak ona płakała, jak się modliła!...
— Mnie tak samo jak ciebie wzruszyło jej zmartwienie i radabym była wiedzieć, dlaczego się tak martwi...
— Lękam się odgadnąć; może to my jesteśmy przyczyną jej niepokoju.
— Z jakiego powodu, moja siostro?
— Posłuchaj mnie, moja droga, wczoraj Franciszka chciała pracować nad tymi workami z grubego płótna... które leżą tu na stole...
— Tak... i w pól godziny rzekła do nas ze smutkiem, że nie może szyć... bo nie widzi dobrze... bo już straciła wzrok.
— A więc nie może już zarobić na utrzymanie.
— Nie o to tu idzie; jej syn... Agrykola utrzymuje ją... on taki dobry, tak wesoły, tak szczery, szczęśliwy, że się może poświęcać dla matki... O! tak, on jest godnym bratem naszego Gabrjela... nasz dobry Dagobert wyznał nam, że, gdy tu przybył, pozostało mu tylko kilka franków.
— To prawda...
— A on, równie jak jego żona, nie jest w stanie zarobić na utrzymanie; biedny stary żołnierz, cóżby on robił?
— Agrykola musi więc pracować także na utrzymanie ojca... gdyż Gabrjel, będąc ubogim księdzem i sam nic nie mając, nie może dopomagać tym, którzy go wychowali... widzisz więc, że Agrykola sam jeden musi zarabiać na utrzymanie całej rodziny.
— Bezwątpienia... idzie tu o jego matkę... o jego ojca... i to jego obowiązek, chętnie go też wypełnia...
— Tak, moja siostro... lecz dla nas nie ma żadnych obowiązków...
— Co mówisz, Blanko!
— Musi także pracować i na nas, bo my nic nie mamy na tym świecie.
— To mi nie przyszło na myśl, a tak jest w istocie.
— Bo widzisz, moja droga, chociaż ojciec nasz jest księciem i marszałkiem Francji, jak mówi Dagobert... chociaż spodziewamy się wiele, dzięki tym medaljonom, dopóki nasz ojciec tu nie przybędzie, dopóki nie ziszczą się nasze nadzieje, pozostaniemy zawsze biednemi sierotami, zawsze będziemy ciężarem dla tej biednej rodziny, której winnyśmy tyle, a której zresztą tak przykro... że...
— Dlaczego przerywasz... co chciałaś powiedzieć?
— To, co ci powiem, kogo innego pobudziłoby do śmiechu, ale ty dobrze to pojmujesz: wczoraj żona Dagoberta, widząc, jak biedny Ponury jadł, rzekła smutnie: Ależ on żre za jedną osobę... Sposób, jakim ona to wymówiła, pobudził mnie prawie do płaczu; możesz sobie wyobrazić, jak oni są ubodzy... A teraz i nas jeszcze muszą żywić.
— Rozumiem cię, moja siostro — rzekła Róża po chwili milczenia. — A więc, nie trzeba być nikomu ciężarem... Jesteśmy młode, nie zbywa nam na ochocie... Zanim poprawi się nasze położenie, uważajmy się za córki rzemieślnika... A zresztą alboż nasz dziadek nie jest sam rzemieślnikiem? Poszukajmy więc roboty i zapracujmy same na życie...
— Dobrze mówisz, siostrzyczko! — rzekła Blanka, — twój projekt jest także moim... Tak jest, wczoraj, słysząc żonę Dagoberta tak smutnie narzekającą na utratę wzroku... spojrzałam na twoje wielkie oczy, wspomniałam o moich i pomyślałam: Zdaje mi się, że, jeżeli biedna żona Dagoberta utraciła wzrok... to panny Róża i Blanka Simon doskonale widzą... Jedno za drugie — dodało dziewczę z uśmiechem.
— Zresztą panny Simon nie są tak niezręczne — dorzuciła Róża w tenże sam sposób — iżby nie potrafiły szyć worków z grubego płótna, które podrapie im trochę ręce, ale cóż robić.
— O jednem myślałyśmy obie, jak zwykle!
— Tak, ale mnie coś jeszcze dręczy...
— Cóż takiego?
— Dagobert i jego żona powiedzą nam: nie jesteście do tego stworzone, wstydźcie się... córki marszałka Francji; a potem, a potem...
— Cała rzecz, że gdy Dagobertowi przyjdzie coś do głowy... nic z nim poradzić nie można.
— Mam pewną myśl — zawołała Róża — wyborną myśl. Znasz tę biedną szwaczkę, którą nazywają Garbuską, tak uczynną, tak dobrą... Trzeba zapytać ją, jakim sposobem znajduje dla siebie robotę.
— A więc postanowione, siostrzyczko! Skoro tylko będziemy same z Garbuską, zwierzymy się jej i poprosimy o radę. Pewna jestem, że gdy nasz ojciec powróci, pochwali nam to, żeśmy chciały sobie radzić, jak gdybyśmy same były na tym świecie...
Na te słowa siostry Róża drgnęła. Jakiś smutek, prawie trwoga odbiła się na jej twarzyczce i zawołała:
— O moja siostro jaka okropna myśl....
— Co ci jest?... przerażasz mnie...
— Bije mi serce, możnaby pomyśleć, że ma nas spotkać jakieś nieszczęście.
— To prawda, biedne serce, strasznie bije...
— Gdyby tutaj los... nieszczęście... odłączyło nas od Dagoberta; gdybyśmy pozostały same... opuszczone, bez pomocy, bez ratunku w tem wielkiem mieście?
— Ach, moja siostro... nie mów o tem!... To okropna myśl!... Mój Boże!... co począć w takim razie?
Piękne ich twarzyczki, dotąd ożywione szlachetną nadzieją, pobladły i zasępiły się.
Po dość długiem milczeniu, Róża podniosła głowę: oczy jej były zroszone łzami.
— Słuchaj... Blanko... nie przypuszczajmy takich rzeczy... Alboż nie jesteśmy tu u Dagoberta... pośród uczciwych i dobrych ludzi?...
— Niepodobna, aby nas spotkało to nieszczęście... nieprawdaż, moja siostro?
— Niepodobna... — odrzekła Róża z drżeniem — a czyż w dniu, poprzedzającym nasz przyjazd do owego miasteczka w Niemczech, gdzie zginął biedny Jowialny, gdyby nam kto powiedział, że będziemy uwięzione... czyżbyśmy nie powiedziały, jak dzisiaj... to niepodobna. Alboż niema Dagoberta, który nas obroni?... A przecież... przypomnij sobie... w dwa dni później byłyśmy w więzieniu w Lipsku...
— O! nie wspominaj o tem, moja siostro.
Obie siostry przytuliły się do siebie, oglądając się wokoło z mimowolnym przestrachem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wyraz twarzy Franciszki tak był zmieniony, że Róża, spojrzawszy na nią, zawołała:
— Na miłość Boską, co pani jest?
— Niestety! moje kochane panienki, już dłużej taić przed wami nie będę. Od wczorajszego dnia ledwo żyję... czekałam na mego syna z wieczerzą, jak zwykle... czekałam na niego... bo od dziesięciu lat nie poszedł do siebie na górę spać, nie pożegnawszy się wpierw ze mną... Część nocy przepędziłam przy drzwiach, w nadziei, że usłyszę może jego kroki... O godzinie trzeciej rano rzuciłam się na materac...
— I cóż?
— Nie przyszedł!... — odrzekła biedna matka.
Rózia i Blanka spojrzały na siebie ze wzruszeniem. Gdyby Agrykola nie wrócił, jakżeby mogła istnieć ta biedna rodzina? Czyżby nie stały się podwójnym ciężarem?
— Może jednak, — odezwała się Róża — Agrykola miał jakie bardzo pilne zajęcie?
— O! nie, nie, onby powrócił choćby najpóźniej, bo wie, ileby mnie nabawił niepokoju... Niestety!... jakieś nieszczęście musiało go spotkać... jeszcze muszę się kłopotać o tę biedną dziewczynę, co tu mieszka na górze.
— A to z jakiego powodu?
— Wracając z mieszkania mego syna, wstąpiłam do niej, chcąc jej powiedzieć o mem zmartwieniu, gdyż ona jest dla mnie jakby córka... nie zastałam jej... jej łóżko nawet nie było rozebrane... Dokąd poszła tak rano, ona, co prawie nie wychodzi...
Róża i Blanka spojrzały na siebie z nowym niepokojem. Szczęściem, po dwukrotnem zapukaniu we drzwi, usłyszały głos Garbuski:
— Pani Franciszko, czy można wejść?
Róża, i Blanka z własnego natchnienia poskoczyły ku drzwiom i wprowadziły młodą szwaczkę.
Od wczorajszego dnia pruszył bezustannie wilgotny śnieg; perkalowa sukienka wyrobnicy i narzutka na głowę, wszystko to było przemoczone; białe jej ręce posiniały od zimna.
— Przebóg! co się z tobą dzieje? — zawołała Franciszka do wchodzącej.
— Przynoszę pani wiadomość o Ągrykoli... Nie widziałam go... ale wiem, gdzie jest — a spostrzegłszy, że Franciszka zbladła, dodała z pośpiechem: — uspokój się pani... zdrów jest i nic mu nie będzie.
Podczas chwilowego milczenia z powodu modlitwy Franciszki, obie siostry zbliżyły się do Garbuski i mówiły jej pocichu:
— Jakżeś zmokła!... musi ci być zimno... Obyś się tylko nie rozchorowała.
Garbuska, wrażliwsza, niż ktokolwiek inny, na najmniejszy dowód życzliwości, odpowiedziała:
— Dziękuję paniom, tak jestem wzruszona, iż wcale nie czuję zimna.
— A mój syn? — dopytywała się Franciszka, powstawszy od modlitwy — dlaczego nie wrócił na noc do domu?...
— Pani Franciszko, Agrykola jest zdrów; ale jeszcze przez jakiś czas... proszę nie lękać się.
— Ach! mój Boże!... tchu mi braknie... Cóż się stało?...
— Niestety!... jest aresztowany.
— Aresztowany! — zawołały Róża i Blanka przerażone.
— Niech się stanie wola Twoja, Panie! — wyrzekła Franciszka pobożnie. — Ależ za cóż go aresztowano? musiała chyba zajść pomyłka.
— Onegdaj — mówiła dalej Garbuska — odebrałam bezimienny list, w którym zawiadomiono mnie, że Agrykola może być lada chwila aresztowany za utwór pod tytułem: Śpiewki robotników; umówiliśmy się oboje, że pójdzie do tej pani tak dobrej, bogatej, przy ulicy Babilońskiej, która mu ofiarowała swą pomoc. Agrykola miał ją prosić, aby za nim dała kaucję i tym sposobem uchroniła go od więzienia. Wczoraj rano poszedł do tej pani...
— Wiedziałaś o tem... Poco było taić przede mną?
— Aby nie martwić cię niepotrzebnie, pani Franciszko, czas upływał, a Agrykola nie wracał... całą noc czekałam na niego. Dziś rano, jeszcze przededniem, wybiegłam z domu. Ponieważ pamiętałam, jaki jest adres tej pani, więc się do niej udałam...
— O! dobrze, dobrze, — przerwała zmartwiona Franciszka.
Garbuska smutnie pokiwała głową:
— Gdym przyszła na ulicę Babilońską, jeszcze było ciemno; zaczekałam więc, aż się dobrze rozwidni.
— Biedne dziecko... tobie biec na taki czas tak daleko... Jesteś dla mnie dobra, jak rodzona córka.
— Alboż Agrykola nie jest dla mnie bratem? — rzekła Garbuska, nieco się zarumieniwszy. — Gdy się dobrze rozwidniło, odważyłam się zadzwonić do bramy pawilonu; śliczna panienka, blada i smutna, otworzyła mi... Spytałam, czy wczoraj nie przychodził do jej pani rzemieślnik? Niestety! tak... odpowiedziała mi ta panna — pani miała się zająć tem, o co ją prosił, ale, dowiedziawszy się, że go poszukiwano, aby aresztować, kazała mu ukryć się u nas; na nieszczęście znaleziono go, i wczoraj nad wieczorem około godzimy czwartej, aresztowano i odprowadzono do więzienia...
— A ta panna?... — zawołała żona Dagoberta — jej protekcja może wybawić nas od okropnego nieszczęścia.
— Niestety! — odrzekła Garbuska z boleścią: — wyrzec się trzeba i tej nadziei.
— Dlaczego?
— Ta pani, jak mi objaśniła rozmawiająca ze mną pokojówka, odwiezioną została wczoraj do domu zdrowia... zwarjowała...
— Zwarjowała!... O! mój Boże! mój Boże!
I nieszczęśliwa kobieta zakryła sobie twarz rękami.
Po bolesnym okrzyku Franciszki nastąpiło głębokie milczenie. W rzeczy samej położenie było okropne.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zmartwienie żony Dagoberta zwiększało się, im bardziej zastanawiała się nad położeniem; wespół z córkami marszałka Simon, cztery osoby znalazły się bez środków do życia, przyznać jej jednak należy, że smuciła się mniej własnem położeniem, niż stanem syna.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Kto tam? — odezwała się Franciszka.
— To ja, pani Franciszko, ja... Loriot.
— Proszę wejść — odrzekła żona Dagoberta.
Farbiarz a zarazem odźwierny, pokazał się we drzwiach.
— Pani Franciszko — rzekł — oto list księdza do Dubois, bardzo pilny!
— List od mego spowiednika! — zawołała zdziwiona Franciszka.
Farbiarz wyszedł.
— Bądź tak dobra i przeczytaj mi — rzekła Franciszka do Garbuski.
Garbuska czytała:
Pragnąłbym pomówić z panią. Czy nie zechciałabyś zajść do mnie dziś zrana“.
— Bóg miłosierny wysłuchał mej modlitwy — mówiła Franciszka Baudoin — dziś jeszcze będę mogła poradzić się godnego człowieka, względem wielkiego niebezpieczeństwa, na jakie mimo wiedzy waszej jesteście wystawione... biedne sieroty, tak niewinne a tak grzeszne, choć nie z własnej winy...
Róża i Blanka spojrzały na siebie, nie wiedząc, co odpowiedzieć, żona Dagoberta zaś rzekła do młodej szwaczki:
— Moje dziecko, jednę jeszcze uczynisz mi przysługę.
— Rozkazuj, pani Franciszko.
— Mąż mój zabrał z sobą na drogę do Chartres całotygodniowy zarobek Ągrykoli. Pewna jestem, że biedny chłopiec nie ma przy sobie ani szeląga... Weźmiesz sztuciec srebrny, cztery ostatnie prześcieradła i chustkę jedwabną, którą mi Agrykola dał na imieniny i zaniesiesz to wszystko do lombardu... Postaram się dowiedzieć, w którem więzieniu jest mój syn... i poślę mu połowę kwoty, jaką przyniesiesz... a reszta... posłuży nam... zanim mąż mój powróci... Lecz choć i wróci..., co my poczniemy?... jaki to cios dla nas wszystkich... a z tym ciosem... nędza. Boże, Panie mój! — zawołała boleśnie. — Ulituj się nad niemi i karz mnie tylko jedną.
— Pani Franciszko, nie smuć się tak wiele — rzekła Garbuska — Agrykola nie jest winien, więc niepodobna, aby go tam długo trzymali.
— Chodź!... uściskaj mnie — zawołała rozrzewniona Franciszka — rodzone dziecko nie mogłoby być lepszem od ciebie.
I Franciszka odeszła śpiesznie.
W kościele Saint-Merry odbywał się ubogi pogrzeb.
Przy skromnej trumnie sosnowej stał starzec z dzieckiem, oboje łzami zalani; w trumnie spoczywała córka starca, a matka dziecka.
Nareszcie wyniesiono trumnę.
Ksiądz Dubois, wysoki mężczyzna, z siwą głową, wyszedł z kościoła. Obok niego szedł przygarbiony człeczyna, w wyszarpanej odzieży.
— Ona ma być u was? — zapytał.
— Tak sądzę — odpowiedział Dubois.
— A więc za dwie lub trzy godziny czekać będę na dziewczęta w klasztorze Panny Marji.
— Postaram się przynajmniej dla zbawienia ich dusz — odrzekł ksiądz.
Tym starym, przygarbionym człowiekiem był Rodin, który stąd udał się do domu zdrowia, dla przekonania się, czy doktór Baleinier wykonał wiernie i dokładnie jego zlecenia.
Kiedy ksiądz przyszedł do domu, już nań tam czekała Franciszka. Dubois od dwudziestu lat był spowiednikiem żony Dagoberta i miał na nią nieograniczony wpływ.
— Ojcze wielebny, bardzo jestem rada, że mogę pomówić z wami i poradzić się. Mąż mój przyprowadził z dalekich krajów dwie młode sieroty... córki marszałka Simon... Wczoraj rano powiedziałam im, aby się pomodliły... Cóż myślisz, ojcze wielebny? nie umieją żadnej modlitwy... nie wiem nawet, czy są chrzczone!
— A więc to są poganki?! — zawołał Dubois.
— To mnie okrutnie trapi, bo mój mąż i ja, zastępując rodziców tym młodym sierotom, będziemy odpowiedzialni za ich grzechy.
— Napewno... bo wy zastępujecie tych, którzy czuwać powinni nad ich duszami; pasterz odpowiada za swoje owieczki.
— A więc, gdyby one dopuściły się grzechu śmiertelnego i dla nas nie byłoby zbawienia?
— No tak, bo zastępujecie im ojca i matkę.
— Niestety!... każdy dzień, każda godzina, które te dzieci przepędzają w pogaństwie, przyśpiesza ich potępienie wieczne, nieprawdaż, ojcze?
— Bezwątpienia...
— O!... mój Boże, mój Boże!... — wołała Franciszka rozpaczliwie.
— Nie trzeba znowu tak się dręczyć — rzekł Dubois. — Bóg wielki jest miłosiernym. Biedne dzieci. W tobie i w twym mężu znajdują dobre, uczciwe przykłady.
— Ach! ojcze wielebny, to właśnie najwięcej mnie trapi... łaska Boża nie dotknęła jeszcze ani mego męża, ani syna...
— A więc, ani twój mąż, ani syn... nie chodzą do spowiedzi? To ważna sprawa... Te nieszczęśliwe mieć teraz będą przed oczyma tak zgubne przykłady... Strzeż się...
— Na litość Boską! ojcze... Udziel mi rady...
— Trzeba, abyś się porozumiała ze swym mężem i umieściła te nieszczęśliwe dzieci w klasztorze... gdzie je nauczą religji.
— Za ubodzy jesteśmy, żebyśmy mogli za nie płacić, i na nieszczęście mój syn został uwięziony za pieśń, którą ułożył...
— Otóż to, do czego prowadzi bezbożność — rzekł surowo Dubois — patrz na Gabrjela... on usłuchał mych rad... i teraz... jest wzorem wszelkich cnót chrześcijańskich...
— Agrykola ma również wiele dobrych przymiotów, jest bardzo dobrym synem.
— Bezbożnik! — rzekł Dubois surowszym jeszcze głosem — czyż może być w nim cokolwiek dobrego?... Szatan zamieszkuje w duszy bezbożnika!
— Ach! biedny chłopiec! — mówiła z płaczem Franciszka — ja modlę się codzień, aby mądrość Boska go oświeciła...
— Mówiłem ci to zawsze — odrzekł ksiądz — byłaś dla niego za słaba; teraz Bóg cię za to karze; trzeba ci było odłączyć się od tego bezbożnego syna; kiedy masz członek, gangreną dotknięty, mówi Pismo święte, odetnij go...
— Niestety! mój ojcze... wiesz, że tylko w tym jednym razie nie usłuchałam twych rad... nie mogłam się nigdy odważyć na porzucenie mego syna...
— Dlatego też... niepewne jest twoje zbawienie; ale Bóg jest miłosierny; tylko nie wpadaj w ten grzech po raz drugi. Opatrzność powierzyła ci dwie nieszczęśliwe dziewczyny, abyś je naprowadziła na właściwą drogę... te biedne dusze nie mają żadnej wiadomości ani o tem, co jest dobre, ani co złe. Ich dusza jest otchłanią zgorszenia i nieczystości... i nie dziw, bo wychował je bezbożny ojciec i matka, która nie myślała o Bogu.
— Co do tego, mój ojcze — rzekła Franciszka naiwnie — bądź spokojny, one są niewinne jak aniołki, a mój mąż, który był ciągle z niemi, od ich urodzenia, powiada, że niema na świecie lepszych serc.
— Twój mąż przez cale życie był obciążony grzechem śmiertelnym, nie ma on zdolności do sądzenia o tem...
— Tak, mój ojcze, a on wczoraj musiał udać się do Chartres, jak mi mówił, w bardzo pilnym interesie, ale w jakim, nie mówił.
— A więc — rzekł Dubois po chwili milczenia — męża twego niema w Paryżu?
— Nie, mój ojcze, powróci zapewne dziś wieczorem lub jutro zrana...
— Słuchaj — rzekł ksiądz po pewnym namyśle — każda minuta stracona dla nawrócenia tych nieszczęśliwych dziewcząt na drogę prawdy, jest nowym krokiem ku ich zgubie... Co chwila dotknąć je może ręka Boska, bo On sam tylko wie o godzinie śmierci naszej; a gdyby umarły w stanie duszy, w jakim się dziś znajdują, byłyby skazane na wieczne męki... od dziś więc trzeba otworzyć im oczy na światło Boskie... i umieścić je w klasztorze zakonnic...
— Ach! mój ojcze... jakież byłoby szczęście, gdyby to dobrodziejstwo spełniło się dla nich z twej łaski!
— To nie jest rzecz niepodobna... znam przełożoną jednego klasztoru, gdzie panienki pobierają wyborne wychowanie... oplata za nie zostałaby zniżona ze względu na ich ubóstwo, ale przecież wypadałoby jeszcze oporządzić je...
— Niestety! ojcze... my nic nie mamy.
— Wziąwszy trochę z nadsyłanych mi pieniędzy na jałmużny i przy pomocy szczodrobliwych osób, mógłbym uzupełnić potrzebną sumkę... na chrześcijańskie wychowanie tych nieszczęśliwych dziewcząt...
— Jednak muszę położyć kilka warunków na to, co ci przyrzekam.
— O! mój ojcze, twoje rozkazy są dla mnie prawem.
— Najprzód dziś rano jeszcze zaprowadzi je do klasztoru moja gospodyni... której przyprowadzisz je tu natychmiast...
— W nieobecności męża?... Nie mogę się na to odważyć... muszę się go poradzić...
— Nietylko nie trzeba radzić się go, ale należy to zrobić w jego nieobecności... najpierw dlatego, że w zatwardziałej bezbożności, zechciałby pewno sprzeciwić się temu; a potem wypada, aby nawet nie wiedział o miejscu, w którem będą się znajdować.
— Ależ, mój ojcze, wszak to memu mężowi powierzono te dzieci.
Dubois nie dał dokończyć Franciszce i rzekł surowym głosem:
— Czy one, mieszkając u ciebie, pozostaną w stanie złego? I czyś odpowiedzialna za to?
— Tak, mój ojcze, i strasznie pomyśleć o tem.
— Czyż dla zbawienia ich dusz radzę ci umieścić je w klasztorze?
— Tak, mój ojcze, jestem o tem przekonana.
— A więc dobrze, wybierajże teraz...
— Upraszam cię, mój ojcze, pozwól jeszcze zadać sobie jedno pytanie: czy mam prawo rozrządzić niemi bez wiedzy mego męża?
— Prawo! idzie tu o święty obowiązek. Wszak byłoby twoim obowiązkiem ratować te nieszczęśliwe pośród ognia, pomimo zakazu twego męża lub w jego nieobecności. A nie idzie tu o same ciało... lecz o wyratowanie z wiekuistego ognia ich dusz.
Niepokój biednej Franciszki wzmagał się coraz bardziej:
— Daruj mi, ojcze, że się naprzykrzam, ale czy ja mogę tak postąpić, zaprzysiągłszy mężowi posłuszeństwo?
— Posłuszeństwo w dobrem... tak jest... w złem zaś nigdy!
— Ależ, ojcze gdy powróci mój mąż i spyta, gdzie są dzieci?... Mamże przed nim kłamać?
— Milczenie nie jest kłamstwem; powiesz mu, że nie możesz odpowiedzieć na jego pytanie.
— Mój mąż... jest najlepszym z ludzi; ale taka odpowiedź doprowadzi go do ostateczności...
— Choćby gniew jego był jeszcze sto razy straszniejszy, nie powinnaś na to zważać, a cieszyć się, że go znosisz dla tak dobrej sprawy — dowodził zagniewany Dubois.
— Daruj, ojcze... daruj — rzekła Franciszka z bólem. — Pozwól mi jeszcze uczynić jedno pytanie, tylko jedno!... Gdy marszałek Simon przybędzie i będzie się upominał u mego męża o swe dzieci, cóż mu wtedy odpowiemy?
— Gdy marszałek Simon przybędzie do Paryża, jeśli mu to zostało dozwolonem... zamiast znaleść je biednemi pogankami, nawpół dzikiemi, zastanie dwie dziewice pobożne, skromne, dobrze wychowane, które miłe będą Bogu, będą mogły wzywać Jego miłosierdzia dla swego ojca, który też bardzo go potrzebuje, gdyż jest to wielki grzesznik...
Ksiądz Dubois był człowiekiem cnotliwym i uczciwym. Jako ślepe narzędzie Rodina, nie wiedział, w jakim celu kazano mu tak działać, ale mocno wierzył, że ocala dwie dusze od wiecznej zguby.
Zakon, do którego należał Rodin, zawsze miał w liczbie swych wspólników ludzi uczciwych, szlachetnych, którzy nic o tem nie wiedząc, służyli za narzędzie do nikczemnych intryg.
Franciszka oddawna już przywykła ulegać we wszystkiem woli spowiednika, nie potrafiła się oprzeć jego wymowie.
Pomyślawszy więc przez chwilę, rzekła:
— Niech się dzieje wola Boga, mój ojcze, uczynię tak, jak mi zalecasz.
— I Pan cię nagrodzi za to, że ucierpisz dla imienia Jego.
— Kiedy — mam przyprowadzić tu sieroty?
Żona Dagoberta wstąpiła do kościoła pomodliła się i podążyła do domu; skoro przybyła na ulicę Brise-Miche, dopędził ją odźwierny kościelny i prosił, aby natychmiast wróciła do księdza Dubois, bo ma jej powiedzieć jeszcze coś bardzo ważnego.
W chwili, kiedy Franciszka śpiesznie wracała, powóz zatrzymał się przed drzwiami domu, w którym mieszkała.
Woźnica, zsiadłszy z kozła, otworzył drzwiczki od powozu.
— Przyjacielu — rzekła do niego dosyć otyła, czarno ubrana kobieta, siedząca w tymże powozie i trzymająca na kolanach tłustego mopsa — zapytaj, czy tu mieszka Franciszka Baudoin...
— Dobrze, pani — odpowiedział woźnica.
Każdy pewno już poznał panią Grivois, pierwszą pokojówkę księżny Saint-Dizier, ze swym mopsem Monsieur.
Farbiarz, któregośmy już widzieli pełniącego obowiązki odźwiernego, zapytany przez woźnicę o mieszkanie Franciszki, wyszedł z farbiarni i zbliżył się uprzejmie do powozu, aby odpowiedzieć pani Grivois, że Franciszka Baudoin mieszka w tym domu, ale wyszła i jeszcze nie powróciła.
Ojciec Loriot miał wtedy ręce a po części i twarz ufarbowane ślicznym kolorem złocisto-żółtym.
Widok człowieka takiego koloru podrażnił mopsa i w chwili, gdy farbiarz wyciągnął rękę do krawędzi drzwiczek powozu, mops zaczął wściekle ujadać i ugryzł go w palec.
— Ach! wielki Boże! — zawołała zmartwiona pani Grivois, — byle tylko nie było jakiej trucizny w farbie, którą pan masz na ręku... mój piesek jest tak delikatny...
Ojciec Loriot rzekł:
— Gdybyś pani nie była kobietą, co mi nakazuje pobłażanie dla jej mopsa, miałbym ochotę porwać go za ogon i w mgnieniu oka ufarbować na żółto.
— Mego psa farbować na żółto!... — krzyknęła pani Grivois, wysiadając z powozu z mopsem na ręku i mierząc ojca Loriot zagniewanym wzrokiem.
— Ależ powiedziałem pani, że pani Franciszka jeszcze nic wróciła — rzekł farbiarz.
— Zaczekam na nią — odparła oschle pani Grivois. — Na którem piętrze mieszka?
— Na czwartem, — odrzekł ojciec Loriot i powrócił do swej farbiarni.
Wracając mówił sam do siebie z uśmiechem:
— Spodziewam się, że duży pies Dagoberta porządnie wygarbuje skórę temu przeklętemu mopsowi!
Pani Grivois z trudnością wdrapywała się po krętych schodach, z odrazą rozglądając się dokoła. Nareszcie dostała się na czwarte piętro i zatrzymała się przez chwilę przed drzwiami ubogiej izdebki, w której znajdowały się podówczas obie sieroty i Garbuska.
Powodem bytności pani Grivois u Franciszki Baudoin było nowe postanowienie d’Aigrigne’go i księżnej Saint-Dizier: osądzili oni za rzecz roztropniejszą posłać po dziewczęta powiernicę, której w zupełności ufali, i uprzedzić o tem księdza Dubois, który ze swej strony przygotuje do tego Franciszkę.
Faworyta księżnej Saint-Dizier, zapukawszy do drzwi, zapytała o Franciszkę Baudoin.
— Niema jej w domu — odpowiedziała nieśmiało Garbuska, zdziwiona temi odwiedzinami i spuszczając oczy na widok tej kobiety.
— A więc zaczekam na nią, — oznajmiła pani Grivois, ciekawie przypatrując się dwom sierotom, które nie odzywały się i nieśmiało pospuszczały oczy.
To mówiąc pani Grivois usiadła, nie bez pewnej odrazy, na starem krześle żony Dagoberta; mopsa posadziła na podłodze.
Ale natychmiast dało się słyszeć warczenie z za krzesła, z którego zerwała się pani Grivois.
— Cóż to! czy tu jest jaki pies?... — podjęła z podłogi na ręce swego faworyta.
Ponury wylazł powoli z za krzesła.
Na widok dwóch rzędów strasznych zębów, które podobało się Ponuremu pokazać przy ziewaniu, mops z początku zadrżał z bojaźni, lecz czując się bezpiecznym na kolanach swej pani, począł wkrótce zuchwale pomrukiwać. Ponury nie raczył jednak zwrócić na to uwagi, i poszedł położyć się u stóp dwóch sierot, jakgdyby instynktownie przeczuwał, że im grozi niebezpieczeństwo.
— Proszę wypędzić stąd tego psa — rzekła pani Grivois rozkazującym tonem.
— Ponury nie jest zły, kiedy się go nie drażni — odrzekła z uśmiechem Róża.
— Pomimo to — obstawała pani Grivois. — Może być wypadek. Nie lubię patrzeć na to psisko z łbem ogromnym jak u wilka... a jakie ma straszne kły, aż mnie dreszcz przechodzi... Mówię wam, wypędźcie go...
Przybycie nowej osoby, zrobiło dywersję w nieco kłopotliwem położeniu dwóch sierot.
Był to posłaniec z listem w ręku.
— Do kogo? — zapytała Garbuska.
— Przynoszę pilny list od męża obywatelki.
— List od Dagoberta! — zawołały Róża i Blanka z radością.
— Nie wiem, czy ten obywatel nazywa się Dagobert — ale jest to stary żołnierz z krzyżem na piersiach i siwemi wąsami; jest parę kroków stąd, w biurze powozów, kursujących na trakcie do Chartres.
— To on sam!... zawołała Blanka. — W panią Grivois jakby piorun uderzył; wiedziała, że oddalono Dagoberta, aby ksiądz Dubois bez przeszkody mógł oddziaływać na Franciszkę; jego niespodziewany powrót niweczył tak pracowicie ukartowaną intrygę, i to w chwili, kiedy już tak bliską była ziszczenia.
— Ach! mój Boże! — zawołała Róża, przeczytawszy list.
— Co się stało? — zapytała strwożona Blanka.
— Wczoraj, na połowie drogi do Chartres, Dagobert spostrzegł, że zgubił sakiewkę z pieniędzmi. Nie mogąc dalej jechać, wrócił pocztą na kredyt, i prosi, aby mu żona przysłała pieniądze do biura dyliżansów, gdzie oczekuje.
— Tak, to prawda — wtrącił posłaniec — żołnierz powiedział mi: śpiesz się, bo jestem tu w zastawie.
— A tu ani grosza!... — utyskiwała Blanka.
Wiadomość ta wzbudziła w pani Grivois na chwilę otuchę, która wnet ją jednak zawiodła, gdyż Garbuska wskazując na tylko co ułożoną paczkę, rzekła.
— Uspokójcie się panie... lombard o dwa kroki stąd... dostanę pieniędzy, zaniosę je do biura dyliżansów i pan Dagobert będzie tu nie później jak za pół godziny!
— Patrz — rzekła Blanka — tu na liście jest adres. Garbuska, wziąwszy list, zwróciła się do posłańca i rzekła:
— Proszę powiedzieć panu Dagobertowi, że zaraz nadejdę do biura dyliżansów.
— Przeklęty Garbus — pomyślała zacna pani Grivois — gdyby nie ona, nieprędkoby tu powrócił ten żołnierz...
Podczas gdy Garbuska krzątała się jeszcze, aby się przygotować do wyjścia, pani Grivois głęboko się zamyśliła. Potem nagle zerwała się.
— Ponieważ pani Baudoin nie wraca, załatwię pewien interes tu niedaleko i zaraz powrócę.
Upominając sieroty, aby były spokojne, Garbuska wyszła nareszcie, lecz nie tak spiesznie, jakby chciała, gdyż wstąpiła wpierw do swej izdebki i dołożyła do zawiniątka, i tak już dość sporego, swoją jedyną kołdrę wełnianą, która ją jako tako chroniła od zimna w jej mieszkaniu. Żywy wzór wszystkich cnót chrześcijańskich, myślała tylko o innych, zapominając o sobie, i do tego zawsze znalazła dość siły i środków w swem złotem sercu.
Już od doby ani jadła, ani spała; nacierpiała się zimna podczas ubiegłej nocy, a jednakże nie zabrakło jej sił; taką to moc posiada wielkie serce.
Garbuska przybyła na róg ulicy Saint-Merry.
Od czasu niedawno odkrytego spisku przy ulicy Prouvanes, rozstawiono w tej ludnej części miasta więcej posterunków policyjnych.
Młoda szwaczka. choć schylona pod ciężarem sporego zawiniątka, biegła jak tylko mogła po chodniku; w chwili kiedy przechodziła obok sierżanta miejskiego, dwie sztuki pięciofrankowe upadły za nią, podrzucone przez otyłą, czarno ubraną kobietę, idącą za nią.
Owa kobieta zwróciła uwagę sierżanta na zgubione pieniądze, i wskazała na Garbuskę. Poczem szybko znikła.
Sierżant, usłyszawszy co mu zakomunikowała pani Grivois (gdyż ona to była), podniósł pieniądze, a podążając za Garbuską, zawołał:
— Hej tam! stój!... trzymajcie ją!... trzymajcie!...
Nie wiedząc, że wołanie sierżanta miejskiego jej się tyczyło, Garbuska przyspieszyła kroku, aby jak najprędzej dostać się do lombardu.
Wtem usłyszała kilka osób goniących za nią, i w tej chwili ciężka ręka oparła się na jej ramieniu.
Garbuska, równie zdziwiona, jak przestraszona, obróciła się do nich.
I już otaczała ją zgraja, składająca się nadewszystko z owej szkaradnej tłuszczy próżniaków, którzy bezustannie szlifują paryskie bruki.
— Ha! ptaszku!... nie słyszysz, choć na ciebie wołają... milczkiem wymknąć się chciałaś — rzekł agent policyjny i chwycił Garbuskę tak gwałtownie za ramię, iż jej zawiniątko padło mu pod nogi.
Biedna dziewczyna, widząc się otoczoną wyuzdaną, zuchwałą, grubjańską i złośliwą zgrają próżniaków, którzy patrzyli na nią, jak na raroga, gotowi do szyderstw i obelg, struchlała i zbladła jak trup.
Powierzchowność zawsze silnie oddziaływa na ludzi, a nędza zawsze jest podejrzaną:
— Zaczekajno, kochanko!... mówił agent policyjny drwiącym głosem — musisz bardzo się spieszyć, kiedy, gubiąc pieniądze, nie raczysz schylić się po nie...
— Pewno je miała w swym garbie — odezwał się ochrypły głos przekupnia zapałek.
— Ależ panie.. to nie moje pieniądze.
— Kłamiesz — odparł sierżant zbliżając się — jakaś porządna pani widziała, jak ci wypadły z kieszeni...
— Zapewniam pana, że nie... — odrzekła Garbuska, drżąc ze strachu.
— Sierżancie — odezwał się chrapliwy głos przekupnia zapałek — sierżancie! nie wierz jej... pomacaj jeno garb, pewien jestem, że tam schowane buty, płaszcze, parasole.
Nowe śmiechy, nowe szyderstwa i krzyki.
— Pozwólcie zobaczyć, wszak to gratis.
— Nie pchaj-że się, wszak i ja zapłaciłem za swe miejsce...
— Postawcież ją na czem wyższem... niech i my widzimy.
— Rozerwiemy ją na kawałki, przynajmniej nikomu nie będzie krzywdy.
Wystawmyż sobie biedną dziewczynę, której umysł tak był delikatny, serce tak dobre, dusza tak wzniosła, charakter tak lękliwy, wstydliwy... a słuchać musiała tych grubjaństw, tego wycia... sama jedna pośród tej zgrai... otoczona wraz z sierżantem miejskim i ajentem policyjnym.
Agent policyjny, uchwyciwszy węzeł, który podniosła i trzymała drżącymi rękami, rzekł surowo:
— Cóż to tu masz?
Biedna, zalękniona, nie mogła mówić.
— Aha! nie umiesz odpowiadać.
Mówiąc to, policjant, przy pomocy sierżanta, rozwiązał węzeł.
— Patrzajcieno! prześcieradła... kołdra... sztuciec... kubek srebrny... chustka... jak się to zaopatrzyła! wyglądasz jak gałganiarka, a masz srebro...
— To rzeczy nie twoje? — zapytał sierżant.
— Nie, panie... — odpowiedziała Garbuska — ale ja...
— A garbaty hultaju! kradniesz więcej, aniżeliś sama warta.
— Kradniesz!? — powtórzyła Garbuska, załamując ręce z boleścią.
— Dawajcie tu straż bezpieczeństwa! — krzyczało naraz kilka głosów.
— Otóż i wojsko idzie!
Ktoś z przechodzących dał znać oficerowi warty o tem zbiegowisku.
— Otóż i warta! chodź... chodź do komisarza — rzekł agent policyjny, uchwyciwszy Garbuskę za ramię.
— Panie! — zawołała biedna dziewczyna, głosem przerywanym łkaniami — pozwól powiedzieć sobie...
— Wytłomaczysz się na odwachu... dalej w drogę.
— Ależ, panie... ja nie ukradłam... — wołała Garbuska błagalnym głosem — zlituj się nade mną.
W tej chwili kapral z żołnierzami, przedarłszy się przez tłum, zbliżył się do sierżanta.
— Kapralu — rzekł sierżant — zaprowadź tę dziewczynę na odwach... ja jestem agentem policyjnym.
— Ależ, panowie... zlitujcie się — błagała Garbuska, zanosząc się od płaczu i załamując ręce — ja nie ukradłam, przez Boga żywego! ja nie kradłam...
Słaba, skołatana, przerażona biedna dziewczyna poprowadzoną została przez żołnierzy.
Pod mglistem, ponurem niebem, na błotnej czarnemi domami obstawionej ulicy, brudna, obdarta, rojąca się jak mrowisko tłuszcza, odrażający przedstawiała widok: dzieci w łachmanach, pijane kobiety, wstrętnej i podejrzanej postaci mężczyźni, wszystko to tłoczyło się, pchało, przewracało z wrzaskiem, biegając za nawpół żywą ofiarą... ofiarą okrutnej pomyłki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po haniebnem oskarżeniu, którego ofiarą stała się nieszczęśliwa Garbuska, pani Grivois wróciła spiesznie na ulic, Brise-Miche.
Wyjaśniamy zjawienie się Dagoberta.
Na twarzy jego malowało się tyle uczciwości, że dyrektor biura dyliżansów chętnie poprzestał na jego zapewnieniu, że należność uiści. Za powrotem posłańca, gdy dowiedział się, że pieniądze niebawem nadeślą, Dagobert, nie mając wątpliwości, że dotrzyma słowa, podziękował dyrektorowi i pośpieszył do domu. Łatwo więc sobie wystawić zdziwienie pani Grivois, gdy wszedłszy do izby, ujrzała Dagoberta, którego łatwo poznała. Nie mniejsze było zakłopotanie Franciszki, gdy spostrzegła panią Grivois. Łatwo domyśliła się, że przybyła jest tą, która miała dostawić dziewczęta do klasztoru.
Gdy weszła powiernica księżnej Saint-Dizier, Dagobert powstał i wzrokiem zdawał się pytać żonę, co znaczy ta wizyta.
Była to chwila krytyczna, stanowcza; lecz pierwsza pokojówka księżny Saint-Dizier nie darmo wychowała się w szkole swej pani; w jednej chwili przybrała rolę, a obracając na swą korzyść pośpiech z jakim, po nikczemnej denuncjacji Garbuski, wgramoliła się na czwarte piętro, odezwała się:
— W tej chwili byłam świadkiem przykrego wypadku...
— Na Boga! co się stało? — zapytała Franciszka drżącym głosem, bojąc się ciągle jakiej nieroztropności ze strony pani Grivois..
— Byłam tu niedawno, chcąc pomówić z panią w ważnym interesie... kiedym na panią czekała, ułomna, młoda dziewczyna, zabrała różne przedmioty w zawiniątko... widżąc, że pani nie wracasz, postanowiłam zajść tu w sąsiedztwie na moment... ale, gdym przybyła na ulicę Saint-Merry... ach! pani!... Spostrzegłszy zbiegowisko... wypytuję i... powiadają mi, że sierżant miejski aresztował dziewczynę, jako złodziejkę.
— Wielki Boże! — zawołała Franciszka.
— Cóż to było za zawiniątko? — zapytał żywo Dagobert.
— Nie mając w domu ani szeląga... prosiłam biedną Garbuskę, aby natychmiast zaniosła do lombardu różne przedmioty.
— A na nią padło podejrzenie, że je ukradła! — zawołał Dagobert — ona... najuczciwsza dziewczyna w świecie; to okropne!...
— Ona nie zniesie tego wstydu, — podchwyciła Franciszka.
— Co za nieszczęście!... — utyskiwała Blanka, patrząc łzawem okiem na siostrę.
— Nie mogąc jej w niczem pomóc — mówiła dalej pani Grivois — pośpieszyłam tu, aby zawiadomić państwa o tym przykrym wypadku, który zresztą da się naprawić...
Na te słowa Dagobert schwycił czapkę, a zwracając się do pani Grivois, rzekł porywczym tonem:
— Czy wiesz pani, gdzie jest ta biedna dziewczyna?
— Nie wiem, panie, ale jeżeli pan zechce zaraz się pofatygować... będziesz mógł dowiedzieć się...
— Co mi tam pani prawisz o fatydze?... Biedna dziewczyna, przytrzymana jako złodziejka... Pójdę do komisarza policji naszego cyrkułu, muszę ją znaleźć.
Wyszedł spiesznie. Franciszka, uspokojona o los Garbuski, dziękowała Bogu, że oddalił jej męża, którego obecność w tej chwili strasznego nabawiła ją kłopotu.
Pani Grivois zostawiła mopsa w dorożce i sama przyszła na górę, bo każda chwila droga była dla niej; rzucając badawczy wzrok na Franciszkę, gdy jej podawała list od księcia Dubois, rzekła, kładąc nacisk na każde słowo:
— Z listu tego wyczytasz pani, jaki jest cel mych odwiedzin.
Róża i Blanka spojrzały na siebie zdziwione.
Franciszka wzięła list ze drżeniem; w swej szczerości, nie wiedziała, jak powiedzieć dziewczętom, aby się udały z tą panią.
Pani Grivois odgadła ten kłopot, a zwracając się do sierot, rzekła:
— Kochane panienki! jakże się ucieszy wasza krewna, gdy was zobaczy!
— Nasza krewna? — odezwała się Blanka, coraz bardziej zdziwiona.
— Ależ tak; dowiedziała się o waszem tu przybyciu; że jednak po długiej chorobie jeszcze nie wychodzi i sama tu przybyć nie może, zobowiązała mnie, abym się tu udała i panienki do niej zaprowadziła... Nie będzie mogła dziś jeszcze zatrzymać panienek u siebie, za godzinę tu powrócicie; lecz jutro lub pojutrze przybędzie tu dla porozumienia się z panią Franciszką i jej mężem, co do zatrzymania panienek u siebie... gdyż przykroby jej było, gdybyście panie miały być ciężarem dla osób, które okazały dla was tyle życzliwości.
Ostatnie wyrazy pani Grivois sprawiły pożądane wrażenie na dziewczętach, usunęły ich obawę, aby nadal nie być ciężarem dla rodziny Dagoberta. Pani Grivois mówiła tylko o wizycie, godzinę trwać mającej. Żadnego więc nie miały podejrzenia i Róża rzekła do Franciszki:
— Wszak możemy odwiedzić naszą krewną, nie czekając powrotu Dagoberta.
— Bezwątpienia — odrzekła Franciszka.
— A więc pożegnajcie się panienki z panią Baudoin i chodźmy — dodała pani Grivois niespokojnie, obawiała się bowiem, aby lada chwila nie powrócił Dagobert.
Róża i Blanka ucałowały Franciszkę, która, ściskając w swem objęciu te miłe i dobre dziewczęta, zdradziecko wydawane, ledwo mogła powstrzymać łzy, choć wewnętrznie głęboko była przekonana, że czyni to dla ich zbawienia.
Siostry, trzymając się za ręce, wyszły za panią Grivois, nie wiedząc o tem że Ponury szedł za niemi, gdyż w nieobecności Dagoberta to zmyślne zwierzę nigdy ich nie opuszczało.
W kilka chwil pani Grivois z sierotami stanęły przy dorożce.
— O! pani, bez urazy — rzekł woźnica, otwierając drzwiczki — ten pani mops wcale nie jest łaskawy, odkąd go pani wsadziła do powozu, wyje, jak opętany, a taki zły, iż zdaje się, że wszystkich chciałby pożreć.
Istotnie, mops, niecierpiący samotności, cały czas skowyczał, jakby go kto ze skóry obdzierał.
— Cicho, Monsieur, już jestem — rzekła pani Grivois.
Róża i Blanka wsiadły do powozu.
Pani Grivois, zanim wsiadła, cichym głosem wskazała stangretowi drogę do klasztoru Panny Marji, wtem mops wściekle zaczął ujadać.
Przyczyna tego gniewu była bardzo naturalna: Ponury, dotąd nie spostrzeżony, jednym susem wskoczył do dorożki.
Mops, rozjątrzony tą śmiałością, uniesiony gniewem, skoczył na pysk Ponurego i tak go ukąsił, iż ten, rozzłoszczony, złapał go za kark i udusił jednem ściśnieniem potężnej paszczy...
Zanim przestraszone dziewczęta zdołały parę razy zawołać: Ponury!... już było po wszystkiem.
— Ach, mój Boże! — rzekła pani Grivois — znowu to potworne psisko... On mi skaleczy mego mopsa... Wypędźcie go panie... nie można go brać ze sobą...
Nie wiedziała jeszcze, jakiej zbrodni dopuścił się Ponury, bo Monsieur leżał już martwy pod ławką w dorożce; dziewczęta zawołały rozkazująco:
— Ponury, idź precz! idź precz!...
Wierne zwierzę wahało się zrazu, czy usłuchać. Smętny i błagający spojrzał na sieroty łagodnem okiem, jakgdyby im przyganiał, że go wypędzają, jego, jedynego teraz ich obrońcę. Lecz za nowym surowym rozkazem Blanki, Ponury wyskoczył powoli z dorożki.
Woźnica wgramolił się na kozioł, żywo ruszył z miejsca, kiedy tymczasem pani Grivois przez ostrożność zapuściła firanki w powozie.
Tak się zabezpieczywszy, mogła zająć się swym mopsem, którego kochała czułą miłością, jaką ludzie złej natury okazują częstokroć zwierzętom, odmawiając jej człowiekowi; przywiązana była namiętnie do złośliwego psa, może właśnie dla podobieństwa przymiotów; przywiązanie to trwało już od sześciu lat.
Gdy dowiedziała się o śmierci swego pieska, okrutne skutki jej rozpaczy, jej wściekłości miały uczuć biedne sieroty.
Dorożka toczyła się szybko już od kilku chwil, gdy pani Grivois zawołała mopsa.
Monsieur miał ważny powód, aby się nie odezwać.
— Nuże! złośniku... — rzekła łaskawie pani Grivois. — nie moja w tem wina, że ten wielki pies wpakował się do dorożki, chodź tu zaraz, pocałuj swoją panią.
Też same uporczywe milczenie mopsa.
Pani Grivois bardziej zdziwiona, aniżeli zaniepokojona schyliła się, chcąc go wyjąć z pod ławki, lecz jakież było jej przerażenie, gdy położywszy go na kolanach, spostrzegła, że się nie rusza!
— Apopleksja!... — krzyknęła — biedny zanadto się obiadł... tego się właśnie obawiałam.
Wtem z rozpaczą spostrzegła pięć czy sześć głębokich ran po silnych kłach, i to już wskazało jej niewątpliwą przyczynę tragicznej śmierci mopsa.
I rzewnie zaczęła płakać.
Łzy złych ludzi są złowrogie... i pani Grivois, uległszy na chwilę rozczuleniu, zapałała gniewem i głęboką nienawiścią do biednych sierot, mimowolnej przyczyny śmierci jej pieska; nienawiść ta odmalowała się żywo na jej twarzy.
— A, to wasz pies zadusił go...
— Wybacz pani... nie nasza w tem wina — odparła Róża.
— Pani piesek najpierw zaczął kąsać Ponurego — dodała nieśmiało Blanka.
Pani Grivois, widząc przerażenie, malujące się na twarzach sierot, powściągnęła uniesienie. Pojęła, jakie niebezpieczne skutki mógł pociągnąć za sobą jej niewczesny gniew; rękami sobie twarz zasłoniwszy głęboko westchnęła i niby zaczęła płakać.
— Biedna pani!... płacze — rzekła zcicha Róża.
— Tak, niestety! — odpowiedziała Blanka — i my także płakaliśmy, gdy zginął stary Jowialny...
Pani Grivois podniosła głowę:
— Darujcie mi, panie... nie mogłam wstrzymać się od gniewu, a raczej od gwałtownego żalu w pierwszem uniesieniu... tak byłam przywiązana do biednej psiny...
— Ubolewam nad stratą pani — odrzekła Róża.
— Dopiero co mówiłam do siostry — dodała Blanka, — iż i my miałyśmy starego konia, który nas przydźwigał z Azji i którego również opłakiwałyśmy.
— Wreszcie, moje kochane panny, nie myślmy już o tem... jam temu winna... nie powinnam była brać go z sobą... Dlatego odwołuję się do waszej, panie, tkliwości, abyście mi przebaczyły moje uniesienie.
— My, pani, już nie myślimy o tem... tylko przykro nam, że widzimy panią tak zmartwioną...
— To przeminie, moje kochane panienki... a widok radości, jakiej dozna wasza krewna, gdy was zobaczy, dopomoże mi do uspokojenia się. Jesteście tak miłe!... a przytem tak do siebie podobne.
— To rzecz bardzo naturalna — rzekła Róża — od urodzenia nigdyśmy się nie rozłączały, ani w dzień, ani w nocy... I jakże charaktery nasze nie mają być do siebie podobne?
— Czy być może... nie rozłączałyście się ani na chwilę?
— Nigdy, pani.
I siostry ścisnęły się za ręce.
— A więc, mój Boże! jakżebyście były nieszczęśliwe, gdyby wam przyszło rozłączyć się!
— O! pani, to niepodobna — rzekła z uśmiechem Blanka.
— Jakto?... niepodobna?
— Któżby był tak okrutny, żeby nas rozłączał?
— Bezwątpienia, kochane panienki, musiałby to być człowiek bardzo zły.
— Ach, pani — rzekła Blanka z uśmiechem — nawet bardzo złośliwi ludzie... nie mogliby rozłączyć nas. Trzy miesiące temu byłyśmy aresztowane. Nadzorca więzienia wydawał się człowiekiem bardzo nieczułym, rzekł jednak: chyba pragnąłby śmierci ich ten, coby je chciał rozłączyć... Pozostałyśmy więc razem i byłyśmy tak szczęśliwe, jak być można w więzieniu.
Dorożka zatrzymała się.
— Aha! jużeśmy przybyły — odezwała się pani Grivois.
Brama otworzyła się, a dorożka wtoczyła się po piasku na dziedziniec.
Pani Grivois podniosła firanki, widać było obszerny dziedziniec, ogrodzony wysokim murem.
Dalej widniał szczyt i front wysokiego budynku z ciosowego kamienia.
Blanka też rzekła do pani Grivois:
— Co za piękny dom!
— To jeszcze nic w porównaniu z tem, co panienki wewnątrz zobaczycie — odpowiedziała pani Grivois.
Woźnica otworzył drzwiczki; jakiż gniew ogarnął panią Grivois i jak się zadziwiły dziewczęta, gdy ujrzały Ponurego.
— Jakto! — zawołała pani Grivois, — to szkaradne psisko przybiegło aż tu za nami.
— Przeciwnie, dzielny to pies, — odpowiedział woźnica — ani na krok nie pozostał za mymi końmi...
Pani zduszonego Monsieura, podrażniona niewczesnemi pochwałami dla swego wroga, podeszła do małego przedsionka i zadzwoniła.
Kobieta w sukni zakonnej wyszła i ukłoniła się jej nisko.
— Przywiozłam dwie panienki; ksiądz d‘Aigrigny i księżna polecili, aby je zaraz rozłączyć i zamknąć w oddzielnych celach... surowych., rozumiesz mnie, siostro, w celach surowych, o chlebie i wodzie, jako zatwardziałe grzeszniczki — rzekła cicho pani Grivois.
— Zamelduję o tem wielebnej matce i tak się zrobi — rzekła, kłaniając się, furtjanka.
— Proszę ze mną, kochane panienki — rzekła pani Grivois do dziewcząt, które ukradkiem pieściły się z Ponurym — zaprowadzą was do waszej krewnej, a ja po was wrócę za pół godziny.
A zwracając się do dorożkarza, dodała:
— Woźnico, zatrzymaj tego psa.
Furtjanka, w połowie ukryta, stała za drzwiami.
Dlatego dziewczęta dopiero wtedy dostrzegły, że ich przewodniczka ma na sobie suknię zakonną, gdy przeprowadziła je przez próg, którego drzwi zaraz się za niemi zamknęły.
Ponury pobiegł do drzwi.
Pani Grivois rzekła do odźwiernego u zewnętrznej bramy:
— Dam ci dziesięć franków, Mikołaju, jeżeli tu zaraz zabijesz tego psa...
— Djabła tam, pani, zabić takiego ogromnego psa to nie tak łatwo.
— Dam ci dwadzieścia franków...
— Trzebaby fuzji, a ja mam tylko drąg...
— To dosyć...
Mikołaj poszedł po swoją żelazną pałkę.
— O gdybym ja miała tyle siły!... — pomyślała pani Grivois.
Odźwierny wrócił ze swym orężem i zdradziecko podchodził do Ponurego, trzymając pałkę za sobą ukrytą.
Ponury, zgadując złośliwe zamiary odźwiernego jednym skokiem umknął i stanął w przyzwoitej odległości.
— Zwąchał szelma — rzekł Mikołaj — nie dowierza.
— Niezdara z ciebie — rzekła pani Grivois zaperzona; — przynajmniej wypędź go stąd...
Ponury, ścigany, opuścił dziedziniec; lecz tam, na neutralnym gruncie, pomimo groźby Mikołaja, oddalił się od bramy o tyle tylko, ile potrzeba było dla uchronienia się przed jego pałką.
Z właściwą swej rasie zmyślnością, oczekiwał na dwie sieroty.
Zaledwie sieroty oddaliły się od żony Dagoberta, kiedy ta, uklęknąwszy, gorąco zaczęła się modlić; łzy, długo wstrzymywane, obficie popłynęły.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Wszedł Dagobert.
Twarz żołnierza była surowa, smutna.
— Biedne dziewczynisko... Widziałem ją, ale w jakim stanie!... aż serce się krajało, upomniałem się o nią, prosiłem, ale powiedziano mi: Najpierw musi być u pana komisarza dla...
Potem rzuciwszy zdziwiony wzrok po izbie:
— A toż co... gdzie są dzieci?...
Franciszkę zimny dreszcz przebiegł.
— Jakżeś ty zbladła! Co ci jest... czyś słaba?
I Dagobert wziął z czułością Franciszkę za rękę.
Wzruszona całowała męża w rękę.
Żołnierz coraz niespokojniejszy, czując gorące łzy, padające na rękę, zawołał:
— Płaczesz... nie odpowiadasz mi... powiedz mi przecie... czego się martwisz, moja biedna żono. Uspokój się, ty znasz mnie; przy mym surowym głosie, jednak w gruncie rzeczy dobrym jestem człowiekiem. Więc to dzieci prosiły cię, abyś im pozwoliła przejść się trochę z Ponurym?...
— Nie... mój kochamy... ja...
— Jakto nie?... Gdzież się więc podziały? — kiedy wrócą?
— Nie wiem... — odrzekła stłumionym głosem.
— Nie wiesz! Cóż to jest! — krzyknął Dagobert, tupnąwszy nogą — mów przecie...
Postanowiła znieść cały ciężar gniewu swego męża, jak pokorna ofiara, ale wierna obietnicy, którą przed Bogiem zaprzysięgła swemu spowiednikowi.
— Zrób ze mną, co chcesz... a nie pytaj mnie, co się stało z dziećmi... bo nie mogłabym odpowiedzieć ci...
Gdyby piorun padł pod nogi żołnierza, nie wywarłby na nim gwałtowniejszego wstrząśnienia, niż to wyznanie. Gwałtownie skoczył, pochwycił żonę za ramiona i podniósłszy jak piórko, postawił na nogi przed sobą:
— Gdzie są dzieci?...
— Daruj!... wyszeptała omdlałym głosem.
— Gdzie dzieci?! — powtórzył Dagobert, wstrząsając silnemi rękoma to wątłe, biedne ciało.
— Zabij mnie., lub przebacz mi... rób co chcesz... ja nie mogę ci odpowiedzieć — odrzekła nieszczęśliwa.
— Nieszczęsna!... — zawołał żołnierz.
Podniósł żonę, jakgdyby chciał ją rzucić i zdruzgotać o podłogę... Lecz po tym zapędzie mimowolnego szału, puścił...
Osłabiona upadła na kolana; słabe poruszanie ust wskazywało, że się modli...
Dagobert jakby na chwilę postradał zmysły; nie mógł zebrać myśli. Jego żona, ów anioł dobroci, wiedząc, czem są dla niego córki marszałka Simon, powiedziała mu:
— Nie pytaj o ich los, nie mogę odpowiedzieć.
Odzyskawszy nieco spokoju, wziął krzesło, podał drugie żonie, ciągle klęczącej:
— Usiądź.
Posłuszna usiadła przy nim.
— Słuchaj mnie, moja żono. Pojmujesz dobrze... że tak się rzeczy skończyć nie mogą... wiesz... że ja cię bić nie będę... Ale wreszcie... ja muszę wiedzieć, gdzie są te dzieci... ich matka powierzyła mi je... ja nie poto je aż z tak daleka przyprowadziłem tutaj... abyś mi dziś powiedziała: „Nie pytaj... ja nie mogę ci powiedzieć, com z niemi zrobiła!...“ Przypuść, że marszałek Simon przybywa w tej chwili i mówi do mnie: „Dagobercie, gdzie są moje dzieci?!“ Cóż mu odpowiem?... słucham... spokojny jestem...
— Oskarż mnie przed nim... ja zniosę wszystko... powiem wszystko.
— Cóż powiesz?
— Na nieszczęście nie będę mogła powiedzieć więcej... ani jemu... ani tobie... nie... choćbym miała umrzeć, nie.
Dagobert podskoczył na krześle.
Franciszka, łzami zalana, wlepiła oczy w krucyfiks.
Dagobert rzekł:
— Czy je kto uprowadził?
— Na rany Chrystusa!... mój mężu, na co mnie pytasz?... kiedy ja ci nic odpowiedzieć nie mogę.
— Czy powrócą tu?
— Nie wiem.
Dagobert zerwał się; już, już zbraknąć mu miało cierpliwości.
Przeszedł się znowu po izbie i znowu usiadł.
— Posłuchaj mnie uważnie — wyrzekł żołnierz wzruszonym głosem: — Jeśli te dzieci nie zostaną mi zwrócone w wilję 13 lutego, a widzisz, że czas nagli... uczynisz ze mnie względem córek marszałka Simon człowieka, co je okradł, złupił, rozumiesz to, okradł — rzekł żołnierz głęboko zmienionym głosem; potem z wyrazem udręczenia, które rozdzierało serce Franciszki, dodał: — A przecież ja zrobiłem wszystko, co tylko zrobić może człowiek uczciwy... Ty nie wiesz pewno, co ja w drodze wycierpiałem... ile przebyłem trosk, trudów, ile wycierpiałem, aby dopełnić przyjętego obowiązku... i gdy sądziłem, że w nagrodę za to wszystko będę mógł powiedzieć ich ojcu: „Marszałku, masz swoje dzieci“.
Tu żołnierz zamilkł... zapłakał.
Na widok łez, wolno spływających na siwe wąsy Dagoberta, Franciszka rzekła tylko tkliwym głosem:
— Czyż można obwiniać cię o okradzenie dzieci?
— Więc dowiedz się — odrzekł Dagobert, — że tu idzie dla nich o majątek bardzo wielki... i że jeżeli nie stawią się w dniu 13 lutego... tu... w Paryżu, przy ulicy Ś-go Franciszka... wszystko zginie... i to z mojej winy... Bo ja odpowiadam za to, co ty zrobiłaś!
— Na 13 lutego... przy ulicy Ś-go Franciszka — rzekła, patrząc na męża ze zdziwieniem — to tak jak Gabryel...
— Co mówisz... Gabryel?
— Kiedym go znalazła... biedny sierota... miał na szyi medaljon... bronzowy...
— Medaljon bronzowy — zawołał zdumiony żołnierz — z napisem: w Paryżu bądźcie na 13 Lutego 1832, na ulicy Ś-go Franciszka.
— Tak jest... Skąd ty wiesz?
— Gabryel także! — mówił sam do siebie żołnierz; potem żywo dodał: — A czy Gabryel wie, że na nim był ten medaljon?
— Mówiłam mu o tem dawniej, miał w kieszeni, gdym go wzięła do siebie, pugilares, pełen papierów, zapisanych obcym językiem; oddałam go księdzu Dubois, memu spowiednikowi, do przejrzenia. Powiedział mi potem, że te papiery są małej wagi; później, po niejakim czasie, gdy pewien miłosierny jegomość, nazwiskiem Rodin, podjął się wychowania Gabryela i umieszczenia go w seminarjum, ksiądz Dubois oddał te papiery i ten medaljon panu Rodin; potem już nic o nich nie słyszałam.
Gdy Franciszka wspomniała o swym spowiedniku, promień światła ogarnął nagle umysł żołnierza, chociaż daleki był odgadnięcia intryg, knowanych oddawna względem Gabryela i sierot; rzekł surowo do żony, wpatrując się w jej oczy:
— Ty działasz nie według własnej woli?
— Co przez to rozumiesz, mężu?
— Powiadam ci, że to sprawka twojego księdza! — odrzekł Dagobert. — Dowiem ja się, gdzie on mieszka... i niech we mnie piorun trzaśnie!... potrafię po swojemu zmusić go do gadania!
— Boże! — zawołała Franciszka, — księdza!...
— Ksiądz, który mi cały dom przewraca!... Knują się tu jakieś niegodziwości, do których ty należysz, nic nie wiedząc o tem, nieszczęsna...
— Mój mężu — rzekła Franciszka łagodnym głosem; — ksiądz Dubois jest czcigodnym starcem.
— To mnie nic nie obchodzi!...
— Boże!... dokąd ty idziesz?...
— Idę do twego parafjalnego kościoła... Spytam, gdzie mieszka ksiądz Dubois...
— Mój mężu... błagam cię!
Dagobert wyrwał się jej z rąk i już miał wyjść, gdy wtem drzwi się otworzyły.
Wszedł komisarz policji, a za nim Garbuska i agent policyjny, niosąc zawiniątko, odebrane młodej szwaczce.
— Pani Franciszka Baudoin? — zapytał komisarz.
— Jestem... panie — rzekła Franciszka.
A zwracając się do Garbuski bladej, drżącej, wyciągnęła ku niej prawie z płaczem rękę i dodała:
— Ach! biedne dziecko!... przebacz... przebacz... to za nas tyle ucierpiałaś...
— Mój panie — rzekł surowo komisarz do agenta policyjnego — popełniłeś błąd nie do darowania... zdam o tem raport do władzy wyższej... idź precz!
A zwracając się do Garbuski:
— Ubolewam nad tem, coś ucierpiała bez żadnej winy...
Chciał wyjść, lecz Dagobert rzekł doń:
— Panie komisarzu, racz mnie wysłuchać... mam uczynić panu zeznanie...
— Słucham pana, jako urzędnik.
— Przybyłem tu od dwóch dni i przyprowadziłem z obcych krajów dwie młode panienki, które mi powierzyła ich matka... żona marszałka Simon...
— Marszałka, księcia de Ligny? — rzekł bardzo zdziwiony komisarz.
— Tak... wczoraj... zostawiłem je tu... otóż wypadła mi konieczna potrzeba wyjechania w nagłym interesie... Dziś rano, podczas mej chwilowej nieobecności, panienki znikły... i prawie pewien jestem, kto jest tego sprawcą...
— Panie — rzekł komisarz — zeznanie pańskie jest nader ważne... porwanie niepełnoletnich... to sprawa kryminalna. Chciej się pan zastanowić, zanim wniesiesz skargę... Przyjąwszy skargę, zniewolony będę przedstawić rzecz tę pod rozpoznanie sądu.
— Tego właśnie pragnę...
— Pojmuję, panie, ale powtarzam... gdybyś pomylił się, wynikłyby stąd dla pana bardzo złe skutki...
— Mój mężu, słyszysz? — odezwała się Franciszka. — błagam cię... więcej ani słowa...
Lecz żołnierz przekonany, że jedynie obcy wpływ na Franciszkę mógł ją zmusić do milczenia, rzekł:
— Oskarżam spowiednika mej żony, że jest sprawcą lub wspólnikiem porwania córek marszałka Simon.
Komisarz, słuchający Dagoberta z głębokiem zadziwieniem, rzekł surowo:
— Być może niesprawiedliwie obwiniasz człowieka nacechowanego świętobliwością... w pańskim wieku... lekkomyślność byłaby nie do darowania...
— Na Boga żywego! — odparł niecierpliwie Dagobert — w moim wieku ma się rozsądek; rzecz się przedstawia tak: Żona moja jest najlepszą, najszanowniejszą istotą... ale od dwudziestu lat patrzy tylko oczami księdza. Ubóstwia syna, mnie także kocha; ale nad nas... przekłada spowiednika...
— Panie, te szczegóły o domowem pożyciu...
— Są niezbędne... przekonasz się pan... powracam — niema panienek; pytam żonę, gdzie są?... ona pada na kolana, szlochając, i mówi mi: Zrób ze mną co chcesz... a nie pytaj mnie. Nic nie mogę powiedzieć... Otóż ja tak utrzymuję: żona moja nie ma w tem żadnego interesu, aby nikły te dzieci; ona ślepo jest posłuszna księdzu...
Komisarz przystąpił do Franciszki:
— Pani... słyszałaś zeznanie swego męża?
— Tak, panie.
— Cóż powiesz na usprawiedliwienie?
— Ależ panie, co pan czynisz? — zawołał Dagobert — ja nie żonę obwiniam... ja obwiniam księdza Dubois.
— Panie... udałeś się do mnie z zeznaniem, powinienem więc użyć wszelkich środków prawnych dla wykrycia prawdy... Powtarzam — dodał komisarz, zwracając się do Franciszki — co pani powiesz na usprawiedliwienie?
— Niestety, nic, panie.
— A cóż, panie — zawołał Dagobert — czy nie słusznie twierdziłem? Skoro dobra kobieta, jak ona, zawsze rozsądna, pełna poświęcenia i przywiązania, skoro ona tak mówi... Powtarzam jeszcze raz panu, że to sprawka księdza.
Komisarz, nie mogąc powściągnąć pewnego wzruszenia, rzekł do Franciszki:
— Cała ta sprawa jest tak ważną, iż zmuszony będę natychmiast zawiadomić o tem prokuratora królewskiego; przyznajesz pani, że dwie panienki były ci powierzone, a nie chcesz wyjawić, gdzie są... Jeżeli nie zechcesz dać objaśnienia... z wielkim żalem, zmuszony będę aresztować panią...
— Mnie!... — zawołała Franciszka przerażona.
— Ją! — wykrzyknął Dagobert — nigdy... Raz jeszcze powtarzam, że nie ją oskarżam, lecz księdza Dubois... Moją biedną żonę... aresztować!
I pobiegł do niej, jakgdyby chciał ją zasłonić.
— Zapóźno, mój panie — rzekł stanowczo komisarz.
— A ja oświadczam panu, że moja żona stąd nie wyjdzie! — zawołał porywczo Dagobert:
— Panie Baudoin — z zimną krwią odrzekł komisarz — pojmuję żal pański; ale dla dobra samej sprawy, usilnie proszę pana... nie opieraj się temu, do czego za dziesięć minut siłą byłbyś zmuszony.
— Mój mężu, daj spokój! nie troszcz się o mnie — rzekła udręczona kobieta z anielską rezygnacją. — Pan Bóg chce mnie doświadczyć, jestem niegodną Jego sługą...
— Panie komisarzu — próbował perswadować Dagobert — widzisz pan, że moja żona nie jest przytomną...
— Niema żadnej poszlaki przeciw osobie, którą pan oskarżasz, i którą nawet sam jej charakter broni. Pozwól mi zabrać żonę... Przykro mi — dodał komisarz z wyrazem współczucia — że muszę dopełnić tego obowiązku... w chwili, gdy przytrzymanie pańskiego syna...
— Co mówi pan komisarz?... mego syna...
— Jakto!... nie wiedziałeś pan!...
— Mój syn!... mój Agrykola aresztowany!
— Aresztowany w sprawie politycznej... zresztą sprawa małej wagi — uspokajał komisarz.
— A! tego za wiele... wszystko się naraz zwala na mnie!... — biadał żołnierz, padając na krzesło. I twarz rękami zakrył...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dagobert, odmówiwszy świadczenia przeciw żonie, nie chciał iść do prokuratora;
siedział przy stole, wsparłszy głowę na dłoniach; znękany tylu wstrząśnieniami, zawołał:
— Wczoraj... miałem przy sobie żonę... syna... dwie ukochane sieroty... a teraz... sam jeden... sam jeden pozostałem!...
Głos łagodny i smętny odezwał się za nim lękliwie:
— Panie Dagobercie... ja tu jestem... jeśli pozwolisz, ja będę ci służyć... pozostanę przy tobie...
Nazajutrz po zaprowadzeniu Franciszki do sędziego śledczego odbywała się bardzo wesoła scena na placu Châtelet, naprzeciw domu, którego dół i pierwsze piętro zajmował oberżysta pod znakiem: Ciele ssące.
Noc tłusto-czwartkowa skończyła się.
Znaczna liczba masek, dziwacznie poubieranych rozchodziła się z balików w okolicach ratusza i hałaśliwie przeciągała przez plac Châtelet; lecz, widząc inną gromadę masek, zdążającą bulwarem, zatrzymała się, aby stoczyć rubaszną, słowną walkę na dowcipy.
Tłum ten niebawem pomnożony został przez ludzi, którzy z powodu swego zatrudnienia już od świtu krążyć muszą po Paryżu. Wszystko to zatrzymało się na rogu placu, tak, iż ułomna dziewczyna, przechodząca tamtędy, odrazu została obskoczoną.
Była nią Garbuska; wstawszy bardzo rano dążyła do szwaczki po kilka sztuk bielizny do szycia. Można sobie wyobrazić obawę biednej dziewczyny, gdy została wmieszana w ową hałaśliwą tłuszczę; ani na krok postąpić nie mogła, niesiona była tym potokiem tłumu i przyniesiona przed dom oberżysty.
Ostatnia grupa masek wyglądała pokaźniej; składała się ze studentów, studentek, kupczyków, panien sklepowych, gryzetek i t. p. wesołej młodzieży. Gromadka ta oczekiwała na przybycie szczególnie pożądanej osoby.
Następująca rozmowa między pierotami i pierotkami, turkami i sułtankami, lub innemi dobranemi parami, da wyobrażenie o ważności pożądanej osoby.
— Kolacja dla nich zamówiona na siódmą zrana; ich powozy już, powinny nadejść.
— Tak... ale Bachantka zechce odprowadzić ostatni kulig z Prado.
— Gdybym był wiedział... byłbym pozostał dla widzenia mojej ubóstwianej piękności.
— Gobinet, oczy ci wydrapię.
— Celestyno!... dajże pokój... nie szczyp mnie w mój naturalny atłas.
— A poco tę Bachantkę nazywasz swoją ubóstwianą pięknością... czemżeż ja będę dla ciebie?
— Ty jesteś moją ubóstwianą, ale nie moją pięknością...
— A to uprzejmie... idź precz, nicponiu!
— Gobinet prawdę mówi, pysznie wyglądała.
— Nigdy jej nie widziałem weselszą.
— A co za strój... klękajcie narody!
— Czarujący!
— Piorunujący!
— Ona tylko jedna umie podobny wymyślić.
— A jak tańczy!
— To... to prawda!... To mi dopiero taniec! Niema na świecie podobnej bajaderki!
— Gobinet, oddaj mi zaraz mój szal... już mi go zniszczyłeś, opasując się nim, jak swoim.
— No, no, Celestyno, nie gniewaj się... przebrany jestem, widzisz, za turka.
— No i za co tu się gniewać?... — ktoś się odezwał.
— Bachantka zachwyca nietylko twego Gobineta, ale nawet municypalnych gwardzistów i sierżantów miejskich.
— Ona zawsze potrafi rozśmieszyć ich...
— Tej nocy jeszcze... gdy tańczyła sławne pas burzliwego tulipana, jakiś wstydliwy sierżant zmieszał się...
— Bo też to był kontredans! Leżynago i Bachantka z jednej strony, naprzeciw Róży Pompon i Nini Moulin!
— Jakto... on?
— Czy to ten literat, co pisze broszury jezuickie?
— Tak, tak, on u nas zwykle bierze papier. Zły z niego płatnik, ale jaki figlarz!...
— Przed jezuitami udaje bigota, a sam ich osmarowywa.
— Co do tego, on majster. Z nimi pokorny jak trusia. a z nami wyskakuje jak djabeł.
— Niczego też i jego dama, ta Róża-Pompon.
— Ale Bachantka do nich, to jak niebo do ziemi.
— Dziś, sierżant miejski przystąpił do niej i rzekł: „Hola! hola! moja piękna... tańczysz zakazany taniec“.
A ona na to „Tańcz i ty“!
Sierżant roześmiał się i dał jej spokój.
— Już trzy miesiące nie rozłącza się z Leżynago.
— Nic dziwnego, bo to tęgi chłopak; dziwniejsze, skąd bierze tyle pieniędzy... Zapłacił za trzy powozy czterokonne i za kolację na dwadzieścia osób.
— Jadą!... jadą!... — krzyknęła cała tłuszcza.
Garbuska słyszała całą tę przykrą dla niej rozmowę, gdyż mówiono o jej siostrze, której oddawna już nie widziała, nie zgłaszała się ona do Garbuski, gdyż nadaremnie ofiarowywała jej pomoc, której uczciwa dziewczyna przyjąć nie chciała.
— Powozy!... powozy!... — wołała znowu tłuszcza. Garbuska mimowolnie zagarniętą została w pierwsze szeregi tłumu, żądnego widowiska.
Mężczyzna na koniu, przebrany za pocztyljona, w błękitnej, srebrem wyszywanej kurtce, poprzedzał pierwszy powóz: trzaskał biczem i krzyczał:
— Z drogi przed królową Bachantek i jej dworem!
W odkrytym omnibusie, zaprzężonym w cztery konie, wznosiła się istna piramida mężczyzn i kobiet w najdziwaczniejszych ubiorach; niesłychana mieszanina jaskrawych kolorów, kwiatów, wstążek, blaszek, świecideł. Figury piękne i brzydkie. Lecz ciekawe oczy zwracały się do następnego powozu, w którym siedziała główna osoba kawalkaty, witana okrzykami:
— Niech żyje królowa Bachantek!
W powozie tym, siedziała czwórka wykonawców sławnego burzliwego tulipana: Nini-Moulin, Róża Pompon, Leżynago i Bachantka.
Dumoulin, ów pisarz jezuicki, co to chciał wydrzeć panią Sainte-Colombe z chciwych rąk swego patrona Rodina, przezwany Nini-Moulin, był przedziwnym wzorem do karykatur Gawarniego. Lat około trzydziestu pięciu, miał na tył głowy zsunięty hełm rzymski ze srebrnego papieru; kitę czarnych piór na boku hełmu.
Pod tym hełmem uwydatniała się najpocieszniejsza twarz, potężny nos, którego pierwotny kształt zasłaniały czerwono-fioletowe brylanty, grubo wygięte wargi nadawały mu wygląd nader krotochwilny.
Patrząc na tego człowieczka, z dużym brzuchem, dziwić się było trzeba, że on sto razy już nie utopił się w winie jadu, którym napojone były wszystkie jego paszkwile przeciw nieprzyjaciołom jezuityzmu, i że talent jego wytrwał wśród powodzi pijackich.
Krzyczał jak opętany: niech żyje królowa Bachantek! i trajkotał ogromną grzechotką trzymaną w ręku.
Leżynago powiewał białą jedwabną chorągiewką, na której był napis: Miłość i wesołość dla królowej Bachantek.
Leżynago miał około dwudziestu pięciu lat. Twarz jego, wycieńczona bezsennością i zbytkami, wyrażała mieszaninę zaniedbania, śmiałości i żartobliwości; namiętność jeszcze nie wycisnęła na niej haniebnego piętna. Ubrany był jako tragarz w kurtkę czarną aksamitną ze srebrnymi guzikami, w szkarłatną kamizelkę, w pantalony w szerokie pasy błękitne, przepasane szalem kaszmirowym.
W głębi powozu stały na poduszkach Róża Pompon i Bachantka.
Róża Pompon, siedemnastoletnia ex-frenzlarka, z ładną minką, wyglądała bardzo zalotnie: peruka upudrowana, na niej na bakier czapeczka koloru pomarańczowego obszyta srebrnymi galonami, obcisły kaftanik z zielonego aksamitu dobrze pasował do jej zgrabnej kibici.
Bachantka jedną ręką wspierała się na ramieniu Róży Pompon, od której było o całą głowę wyższą.
Siostra Garbuski, w istocie, przewodniczyła temu szałowi, który w jej obecności czerpał natchnienie, urok jej miał wpływ na wszystko, co ją otaczało.
Była to przystojna dziewczyna lat około dwudziestu, lekka, kształtna; oczy jej pałały nieustannie namiętnością uciech. Pomimo kilku dni spędzonych na zabawach, jej cera była tak świeżą, jakby tylko co wyszła po dobrze przespanej nocy.
Strój jej był dziwaczny, podobny do ubioru tanecznicy na linie. Składał się ze stanika z wełnianej materji, przerabianej złotem, pęki czerwonych wstążek zwieszały się na obnażonych ramionach; spódniczka z czerwonego aksamitu, naszyta złotemi blaszkami, pokrywała zaledwie do połowy kształtne łydki, ubrane w jedwabne safjanowe ciżemki na złotych koreczkach.
Żadna tancerka hiszpańska nie miała figury zgrabniejszej, niż ta osobliwa dziewczyna, która wdzięcznem poruszeniem głowy, ramion i małej nóżki zdawała się zgadzać z taktem niewidzialnej orkiestry.
Rodzaj złocistej korony, godło jej powagi obwieszone dzwoneczkami, wieńczyło czoło; włosy zebrane w dwa duże sploty, związane były na tyle głowy; trzymała ogromny bukiet, którym pozdrawiała tłum, zanosząc się od śmiechu.
Szalony obraz, uzupełniony trzecim powozem, natłoczonym maskami dziwacznemi, fantastycznemi!
Pośród radosnej zgrai, jedna tylko osoba z głębokim smutkiem przypatrywała się tej scenie; była to Garbuska.
Pierwszy raz ujrzała siostrę w całej okazałości osobliwszego jej triumfu.
A jednak oczy biednej szwaczki łzami się zaciemniły: lubo królowa Bachantek jaśniała radością, lubo zdawało się, że cieszy się tym blaskiem znikomego zbytku, szwaczka jednak szczerze nad nią ubolewała... ona... prawie gałganami okryta, dążąca ze świtem szukać roboty...
Zapatrzyła się na siostrę, którą kochała, tem serdeczniej, że uznawała za godną politowania... Na jej bladej twarzy malowały się litość i żal...
Nagle wesołe oczy, któremi Bachantka rzucała po tłumie, napotkały łzawy wzrok Garbuski.
— Moja siostra!... — zawołała Cefiza. (Takie było imię królowej Bachantek). — Moja siostra...
Jednym skokiem wydostała się z powozu, podbiegła do Garbuski i serdecznie ją uściskała.
Otaczające Garbuskę, zdziwione maski rozstąpiły się, a Garbuska, ucieszona pocałunkiem siostry, nie myślała o sprzeczności, która miała wzbudzić śmiech w tłumie.
Cefizie pierwszej przyszło to na myśl. Rzekła:
— Różo-Pompon, rzuć mi moją salopę... a ty Nini-Moulin, otwórz prędko drzwiczki.
Zanim zdumiona Garbuska zdołała opamiętać się, okryła siostrę.
— Chodź... chodź...
— Ja!... zawołała Garbuska ze strachem.
— Muszę koniecznie mówić z tobą... nie upieraj się... chodź...
Garbuska odurzona dała się uprowadzić siostrze, a ta szybko wepchnęła ją do powozu.
W kilka chwil potem siostry znajdowały się w oddzielnym gabinecie.
— Niechże cię jeszcze raz uściskam — rzekła Cefiza do młodej szwaczki — teraz przynajmniej jesteśmy same...
Z Garbuski spadła salopa.
Na widok nędznej odzieży, której się przypatrzyć prawie nie miała czasu na placu Châtelet, Cefiza załamała ręce, zbliżywszy się do siostry, wzięła w swoje pulchne rączki wychudłe, zziębnięte ręce Garbuski, przyglądała się biednemu stworzeniu, wynędzniałemu z niedostatku, z niedospania.
— Ach! moja siostro! w jakimże to stanie muszę cię widzieć!...
I królowa Bachantek rzuciła się na szyję Garbuski, a pośród łkań mówiła:
— Daruj mi... daruj mi...
— Kochana Cefizo! — rzekła szwaczka głęboko wzruszona — żądasz ode mnie przebaczenia!... za co?
— Za co? — odparła Cefiza, podnosząc twarz oblaną łzami i zarumienioną od wstydu — nie hańbaż to dla mnie, być ubraną w te świecidła, kiedy ty może umierasz z nędzy.
— Uspokój się, siostro... trochę nie dospałam tej nocy... i dlatego jestem blada...
Garbuska musiała pocieszać królowę Bachantek.
Z przyległej sali słychać było okrzyki:
— Niech żyje królowa Bachantek!
Garbuska zmieszała się, widząc tak bolejącą siostrę.
— Cefizo — rzekła — błagam cię... Nie martw się tak... zmuszasz mnie, abym żałowała przyjemności tego spotkania... a ja jestem tak szczęśliwa...
— Może ty mną pogardzasz...
— Tobą gardzić!... mój Boże... dlaczego?...
— Dlatego, że prowadzę takie życie...
Garbuska, zawsze przebaczająca, chciała pocieszyć siostrę i podnieść ją nieco w jej własnych oczach.
— Znosząc nędzę przez rok tak mężnie, kochana Cefizo, więcej dokazałaś, aniżeli ja, gdybym ją przez całe życie znosiła.
— Ach, nie mów o tem...
— Mówmy otwarcie.
— Jakież mieć może pokusy takie, jak ja, stworzenie? Jakież być mogą moje potrzeby, niedołężnej istoty?... Najmniejsza drobnostka mi wystarczy.
— A i tego mało... nie zawsze masz?...
— To prawda... lecz są zawsze niedostatki, które ja, ułomna i słabowita, łatwiej mogę znieść, niż ty... Ty... czerstwa i żywa... ciebie głód rozjątrza... Czy przypominasz sobie?... ile to razy... widziałam cię cierpiącą, kiedy w smutnem naszem poddaszu... nie mogłyśmy zarobić nawet czterech franków na tydzień... a duma nie pozwalała głodnym udać się o pomoc do sąsiadów.
— Ty przynajmniej zachowałaś tę dumę.
— I ty także... Alboż i ty nie cierpiałaś, ile tylko człowiek wycierpieć może?... Ale i siły mają swój kres...
— A ty... ty znosiłaś i znosisz dotąd okropny niedostatek.
— Czy możesz mnie porównywać do siebie? — poprowadziła siostrę przed zwierciadło, zawieszone nad kanapą, — przyjrzyj się... czyliż dziewczyna tak piękna, z charakterem tak wesołym mogła przeżyć młodość, zamknięta w zimnem, ciemnem poddaszu, przykuta do stołka, okryta łachmanami, w bezustannej pracy, bez nadziei?... Piękność potrzebuje stroju, młodość — ruchu, zabaw i wesołości. Gdybyś mogła zarobić na skromny, ale świeży ubiór, jakiego wymaga twoja piękna postać, pewno niewiele zostałoby ci do życzenia; uległaś więc potrzebie.
— To prawda — odpowiedziała królowa Bachantek, — gdybym tylko mogła zarobić na dzień choć pół franka... Z początku... przyznam ci się, siostro, przykro mi było żyć cudzym kosztem...
— Byłaś zniewolona, Cefizo... Nie wybierałaś swego przeznaczenia, uległaś mu... jak ja uległam mojemu...
— Biedna siostro, będąc tak nieszczęśliwą, jeszcze mnie uspakajasz...
— Droga Cefizo, Bóg jest sprawiedliwy. Odmówił mi wielu darów, ale dał i mnie pociechy.
— Ty masz pociechy?
— Tak... bez nich... życie byłoby dla mnie ciężarem...
— Rozumiem cię, znajdujesz jeszcze sposób poświęcania się dla innych, i to ci osładza troski.
— Przynajmniej staram się robić, co mogę; a kiedy mi się uda... jestem szczęśliwa i dumna, jak mrówka, której uda się przynieść duże źdźbło do mrowiska... ale nie mówmy już o mnie...
— Przeciwnie.... mówmy jeszcze, i bylebyś się tylko nie obraziła — dodała z uśmiechem Bachantka — zrobię ci jeszcze raz propozycję... Jakób, jak sądzę, ma jeszcze pieniądze... wydajemy je na fraszki... Pozwól, abym ci dopomogła... nieustanną pracą niszczysz zdrowie.
— Dziękuję ci... znam twoje dobre serce; ale ja niczego nie potrzebuję...
— Odmawiasz mi — odpowiedziała zasmucona królowa Bachantek. — Pojmuję twoje skrupuły... Lecz przyjmij przynajmniej przysługę od Jakóba... on był rzemieślnikiem, podobnie, jak my... Przyjmij... bo sądzić będę, że mną pogardzasz...
— A ja sądziłabym, że ty mną gardzisz, jeżelibyś nalegała, kochana Cefizo — rzekła Garbuska, tonem zarazem stanowczym i łagodnym.
Łzy potoczyły się z oczu Bachantki.
Garbuska rzekła, biorąc ją za rękę:
— Zastanów się tylko... a przyznasz mi słuszność...
— Słusznie mówisz — rzekła po chwili milczenia Bachantka — położenie moje jest tak upokarzające, iż nawet dobrodziejstwo nosi na sobie zmazę.
— Cefizo... nie chciałam obrazić cię...
— Och! — odrzekła Bachantka — jakkolwiek jestem trzpiotem, miewam chwile zastanowienia... szczęściem rzadkie.
— O czemże wtedy myślisz?
— Myślę, że życie, jakie wiodę... nie jest zaszczytem; postanawiam wtedy prosić Jakóba o małą sumkę, żebym na jeden rok miała utrzymanie, postanawiam udać się do ciebie i przyzwyczaić się znowu do pracy.
— Dobra myśl... czemuż jej nie spełniasz?
— Bo braknie mi odwagi.
— Ale z czegóż wy żyjecie?
— Wydaliśmy z Jakóbem do dziesięciu tysięcy franków przez cztery miesiące, sprzedałam za paręset franków nieco swoich rzeczy... zaczęłam grać na loterji; szczęśliwie wygrałam cztery tysiące franków.
— No, a gdy te pieniądze wydacie, co wtedy będzie?
— Wtedy... fajerka z węglami wszystko zakończy.
— Wielki Boże!... co ty mówisz?...
— No, no, uspokój się... nie jest jeszcze z nami tak źle... Pewien spekulant odkupił od Jakóba prawa do jakiegoś tam spadku... Za te pieniądze bawimy się... póki starczy.
— Ale... cóż potem będzie?
— Potem... na co ta myśl! Mnie się zawsze zdaje, że jutro chyba za sto lat nastąpi... Gdyby myśleć o tem, że przyjdzie umrzeć... żyć-by nie warto...
Rozmowę Cefizy z Garbuską znowu przerwały krzyki, słychać było przeraźliwą grzechotkę, którą hałasował Nini-Moulin. Aż się okna zatrzęsły od wrzasku:
— Królowa Bachantek, królowa Bachantek!...
Garbuska struchlała.
— To mój dwór niecierpliwi się — rzekła jej, śmiejąc się, Cefiza.
— Mój Boże! — żeby tylko nie przyszli po ciebie...
— Nie, nie, bądź spokojna...
— Jednakże jeżeli... czy słyszysz stąpania?... Zrób tak, abym sama się stąd mogła oddalić...
Cefiza podbiegła do drzwi w chwili gdy się otwierały.
Zobaczyła na korytarzu deputację, na której czele szli Nini-Moulin, Róża-Pompon i Leżynago.
— Królowo Bachantek! w szklance wody się utopię! — wrzeszczał Nini-Moulin.
— Królowo Bachantek! z rozpaczy wyjdę za mąż za Nini-Moulin — wołała Róża-Pompon.
— Jej dwór powstanie i porwie ją! — wołał inny głos.
— Tak, porwijmy ją!... — powtarzano zewsząd.
— Za dziesięć minut będę z wami, a wtedy... hulaj dusza!...
— Niech żyje królowa Bachantek! — ryczał Dumoulin, machając grzechotką i oddalając się z deputacją. Leżynago sam wszedł do stancji.
— Jakóbie, moja siostra — przedstawiła Cefiza.
— Miło mi poznać panią — rzekł Jakób — tem przyjemniej, że dowiem się od pani o Ągrykoli... Od czasu, jak gram rolę miljonera, nie widzieliśmy się... ale zawsze lubię poczciwego towarzysza... Jakże się ma?
— Niestety, panie... Został aresztowany.
— Uwięziony! — zawołała Cefiza.
— Uwięziony!... — powtórzył Leżynago — za co?
— Za polityczne wykroczenie, małej wagi. Spodziewano się uwolnić go za kaucją pięciuset franków, ale, na nieszczęście, nie udało się; osoba, na którą rachowano...
Cefiza nie dała dokończyć Garbusce:
— Jakóbie... czy słyszysz... za pięćset franków.
— Słyszę cię, rozumiem; nie potrzebujesz dawać mi znaków... Biedny chłopiec, utrzymuje matkę.
— Położenie ich jest tem gorsze, że jego ojciec wrócił bez środków do życia, a jego matkę...
— Słuchaj, — przerwał Leżynago, nie dając dokończyć Garbusce i wręczając jej woreczek — weź to... tu już wszystko zgóry zapłacono, a to mi pozostało; jest tu do trzydziestu luidorów; lepiej nie mogę zakończyć dnia i użyć tych pieniędzy, jak oddając je dla kolegi w nieszczęściu. Oddaj je pani ojcu Ągrykoli, on zrobi, co trzeba, i Agrykola jutro będzie w swej kuźni... wolę raczej, żeby on tam był, aniżeli ja.
— Niech cię uściskam — wykrzyknęła Cefiza.
— W to mi graj — odrzekł, oddając jej całusa: Garbuska zawahała się na chwilę; pomyślawszy jednak, że ta suma może powrócić nadzieje rodzinie Agrykoli, przyjęła sakiewkę ze łzą w oczach.
— Panie Jakóbie, przyjmuję... jesteś wspaniałomyślny i dobry... dziękuję... bardzo dziękuję...
— Niema za co, droga pani.
Odezwały się głosy jeszcze wrzaskliwsze.
— Cefizo... jeśli tam nie pójdziesz, wszystko potłukę. A teraz nie miałbym czem płacić za szkody!
A, zwracając się do Garbuski, dodał z uśmiechem:
— Przepraszamy! Widzisz sama, że i królowa nie jest panią swej woli...
Cefiza wzruszona wyciągnęła rękę do Garbuski. Ta ze łzą w oku rzuciła się w jej objęcia.
— Kiedy cię znowu zobaczę? — spytała.
— Niezadługo... choć niema dla mnie nic przykrzejszego, jak widzieć cię w nędzy.
— Przyjdziesz?... przyrzekasz?
— Ja za nią przyrzekam — rzekł Jakób — przyjdziemy odwiedzić panią i jej sąsiada, Agrokolę!
— Do widzenia... wracaj, Cefizo, na twą zabawę.
Garbuska wymknęła się ukradkiem, śpiesząc zanieść dobrą nowinę Dagobertowi; zamierzała po drodze zajść na ulicę Babilońską, gdzie mieszkała Adrjanna de Cardoville.
W chwili, kiedy młoda dziewczyna wychodziła z oberży, trzech mężczyzn jakby się naradzało z sobą, spoglądając na dom restauratora.
Czwarty, zeszedłszy ze schodów restauracji, pośpieszył do nich.
— A co? — zapytali oczekujący.
— Jest tam! — odrzekł przybyły.
— Pewny jesteś?
— Alboż to jest dwóch Leżynago na świecie? — widziałem go; suto przebrany... zabawią tu ze trzy godziny.
— A więc... tam na nas zaczekasz... Bacz, żeby nie poznano, że... Ja pójdę do naczelnika i interes się załatwi.
— To mówiąc, jeden z mężczyzn skręcił w ulicę, wychodzącą na plac i znikł.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tej chwili do sali biesiadnej wchodziła królowa Bachantek, a za nią Leżynago; powitano ich wesołym wrzaskiem.
— Teraz — zawołała Cefiza z gorączkowem uniesieniem, jakby chciała się zagłuszyć — teraz, moi przyjaciele, burza, nawałnica, grzmoty, krzyki, wesołość.
A podając swój kieliszek Nini-Moulin do napełnienia, dodała:
— Do kielichów!
Bachantka przewodniczyła uczcie czyli śniadaniu słusznie zwanemu reveille-matin, które wyprawiał Jakób dla towarzyszy zabawy.
Młodzi ludzie już nie pamiętali o trudach balu, rozpoczętego o godzinie jedenastej wieczorem, a skończonego o szóstej zrana; wszystkie pary śmiały się, jadły, piły z zapałem; mało mówiono, słychać było tylko szczęk kieliszków i talerzy.
Bachantka nietyle co wpierw wesoła, za to bardziej niż zwykle ożywiona; starała się koniecznie rozerwać, zapomnieć o smutnych wrażeniach rozmowy z siostrą.
Jakób co chwila spoglądał na Cefizę z namiętnem uwielbieniem. Ale nie znali oni całej mocy miłości, bo jej dotąd żadne nieszczęście nie mąciło.
Przyjaciel Róży-Pompon, młody student, wyjechał był do familji, aby dostać pieniędzy; Róża-Pompon, nie chcąc się skompromitować, obrała sobie za kawalera Nini-Moulin, na którego żadne podejrzenie paść nie mogło, bo był bardzo brzydki.
Nini-Moulin, zdjąwszy hełm, odsłonił łysą głowę, otoczoną wieńcem czarnych kędzierzawych włosów. Wino wprawiło go w dobry humor, twarz zarumieniła się; czerwona pręga wystąpiła na czole.
Róża-Pompon znała znaczenie tego zjawiska; zawołała ze śmiechem:
— Nini-Moulin, strzeż się, potok wina wzbiera!
— Utonie, jak mu się podniesie do głowy — dodała Bachantka.
— Królowo Bachantek! nie przeszkadzaj mi, bo teraz zajęty jestem ważnemi myślami... — odpowiedział Dumoulin.
— On myśli... — drażniła go z żartobliwą ironją Róża-Pompon. — Nini-Moulin myśli... nie przeszkadzajcie mu...
— O czemże on myśli? — ktoś zapytał.
— O mojem małżeństwie... — odrzekł Dumoulin poważnie.
Na te słowa powstały krzyki i śmiechy.
— Słyszycie! słyszycie! Nini-Moulin żeni się!
Nini-Moulin krzyczał i śmiał się głośniej niż inni.
— Tak, panie i panowie, żenię się — oświadczył Domoulin — za zdrowie mej narzeczonej!
— Za zdrowie przyszłej pani Nini-Mouline! — krzyknęli wszyscy spełniając kielichy.
— Ale któż jest tą szczęśliwą? — zapytała Bachantka.
— Jest to dostojna pani, wdowa Honorata-Modesta-Messalina-Aniela de la Sainte-Colombe...
— Brawo... brawo...
— Ma sześćdziesiąt lat i przeszło tysiąc liwrów dochodu; nie ma jeszcze siwych włosów na wąsach, ani zmarszczek na twarzy, jej tusza jest tak okazałą, iż odzież jej mogłaby posłużyć za namiot dla całego szanownego towarzystwa; spodziewam się, że ją przedstawię państwu w przyszłe zapusty w kostjumie pasterki, która zjadła swoją trzodę. Teraz omal się nie biję o nią z jezuitami; oni ciągną ją do siebie, a ja do siebie. Niema czego się lękać, nie rozerwiemy jej, silna, ale spodziewam się, że wojna wkrótce zakończy się mojem zwycięstwem. Dopomożecie mi wykształcić ją...
— Nauczymy ją tańczyć kankana.
— Zaimponuje sierżantom miejskim starością.
Nagle powstała Bachantka. Jej twarz miała wyraz gorzkiej, sardonicznej radości.
— Mówią, że do Paryża zbliża się cholera... — zawołała. — Piję za zdrowie cholery!
I wypiła.
Pomimo powszechnej wesołości, słowa te przykre sprawiły wrażenie; rodzaj elektrycznego dreszczu przebiegł zgromadzenie; twarze przybrały wyraz poważny.
— Ach, Cefrzo — odezwał się Jakób tonem nagany.
— Za zdrowie cholery! — powtórzyła niezmieszama Bachantka — niech oszczędza tych, którzy mają ochotę żyć... lecz niech zmiecie tych, którzy nie chcą się rozłączyć...
Jakób i Cefiza szybko spojrzeli na siebie, nie dostrzegli tego ich towarzysze. Bachantka zamyślona zmilkła.
— To co innego!... — ozwała się Róża-Pompon — za zdrowie cholery!... aby tyli dobrzy pozostali na ziemi...
Chcąc rozwiać smutny nastrój, Dumoulin zawołał.
— Precz z umarłymi i cholerą, a niech żyją żywi!.. Wznoszę toast za zdrowie naszego kochanego amfitrjona; na nieszczęście nie znam jego szanownego nazwiska, bo dopiero tej nocy miałem zaszczyt go poznać; więc za zdrowie... Leżynago. Imię to bynajmniej nie razi, bo nasz przodek Adam nigdy nie kładł się inaczej.
— Dziękuję rzekł wesoło Jakób — gdybym zapomniał twego imienia, nazwałbym cię: Kto chce pić, i pewny jestem, że odpowiedziałbyś. Jestem!
— Jestem... na usługi odrzekł Dumoulin, salutując po wojskowemu i nadstawiając spory kielich.
— Kto pił wspólnie — odparł Leżynago — znać się winien gruntownie. Nazywam się Jakób Rennepont.
— Rennepont! — zdziwił się Dumoulin. — Choć był pijamy, nazwisko to zrobiło na nim wrażenie — nazywasz się Rennepont?
— Tak, czy to cię dziwi?
— Istnieje starożytna familja tego nazwiska... hrabiów Rennepont’ôw.
— Doprawdy? — zapytał Leżynago z uśmiechem.
— Hrabiowie Rennepont, którzy są także książętami de Cardoville — dodał Dumoulin.
— Cóż znowu, mój kochany, przypuszczasz, że pochodzę z tej familji?... ja, ubogi rzemieślnik z rzemieślników...
— Ty... rzemieślnik!.. Ależ to zakrawa na historję z Tysiąca i jednej nocy!... — zawołał Dumoulin, coraz bardziej zdziwiony — opłacasz nam ucztę Baltazara z towarzyszeniem czterokonnych powozów, a jesteś tylko rzemieślnikiem?...
— Nie wierzysz?... i myślisz może, że jestem rzemieślnikiem-fabrykantem fałszywych banknotów lub fałszywej monety? — mówił, śmiejąc się, Jakób.
— O! koleżko... takie przypuszczenie... — odparł Dumoulin z pewnego rodzaju wyrzutem.
— Wybacza się temu, co tak występuje jak ja... Ale uspokoję cię... tracę schedę.
— Pewno przejadasz i przepijasz stryjaszka?
— Jakem poczciwy... nie wiem...
— Jakto?... nie wiesz, co przejadasz?...
— Wiem tylko, że mój ojciec był gałganiarzem...
— O! do djabła — zawołał Dumoulin, nie mogąc ukryć zdziwienia, choć nie był wybrednym w wyborze towarzyszów butelki, lecz, ochłonąwszy, dodał uprzejmie — wszakże są i godni gałganiarze...
— Dalipan, to prawda; mój ojciec był godnym człowiekiem. Mówił po grecku i po łacinie, jak prawdziwy uczony, w matematyce nie miał równego sobie... Bardzo wiele podróżował...
— W takim razie — rzekł Dumoulin, trzeźwiejąc, — mógłbyś pochodzić z familji hrabiów Rennepont.
— Tym sposobem — wtrąciła Róża-Pompon, śmiejąc się — twój ojciec zbierał gałgany jako amator.
— Nie, nie, tym sposobem zarabiał na życie — opowiadał Jakób — choć za młodu miał się dobrze... Gdy zbiedniał, udał się do bogatego krewnego, ten mu powiedział: Niech Bóg opatrzy! Chciał użyć korzystnie swej greczyzny, łaciny i matematyki. Nie udało się. Paryż roił się wtedy uczonymi. Cóż począć, by nie umrzeć z głodu?... Końcem haczyka zaczął szukać kawałka chleba i... znalazł go, gdyż ja go jadłem przez dwa lata, gdy przybyłem ze wsi, po śmierci ciotki, u której bawiłem.
— Szanowny twój ojciec był filozofem — zauważył nawpół serjo Dumoulin, — lecz jeżeli nie znalazł w śmietniku dziedzictwa... nie rozumiem, skąd spodziewasz się?...
— Czekaj końca... Mając lat dwanaście, dostałem się na naukę do fabrykanta, pana Tripeaud... niech djabli porwą jego duszę! W dwa lata potem mój ojciec umarł nagle, zostawiając mi w spuściźnie ruchomości na poddaszu: siennik, stołek i stół, a w starem pudełku od wody kolońskiej jakieś papiery, jak się zdaje, pisane po angielsku, przytem medaljon bronzowy, który, razem z łańcuszkiem, może wart był franka... Nie wspominał mi nigdy o tych papierach nie wiedząc, na coby się mogły przydać. Miast je spalić, pozostawiłem na dnie starego kuferka, i dobrze zrobiłem. Za te papiery dano mi teraz dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków! — rzekł zdziwiony Dumoulin. — Ale jak dowiedziano się, że masz te papiery?
— Jeden z tych ludzi, co poszukują dawnych wierzytelności, przyszedł do Cefizy i prosił, aby ze mną o tem pomówiła; przeczytawszy papiery, powiedział mi, że interes jest wątpliwy, a jednak da mi dziesięć tysięcy franków... Toż to Skarb!... oburącz chwyciłem się tego...
— Winieneś był pomyśleć, że to papiery wielkiej wartości.
— Wątpię... gdyż mój ojciec skorzystałby z nich, a nie myślał o zbieraniu gałganów... zresztą... dziesięć tysięcy franków, które z nieba spadają... to się zawsze bierze... Tylko agent ten kazał mi podpisać weksel...
— I podpisałeś?
— A czemuż nie?... To tylko formalność, — mówił agent. — Prawdę mówił, gdyż jak odszedł przed dwoma tygodniami, tak nic już o nim nie słyszałem... Zostało mi jeszcze u niego tysiąc franków, bom go sobie obrał za kasjera... u mnie kasy niema, a kieszeń dziurawa. Otóż od owego czasu hulam od rana do nocy, kontent, żem się wyrwał ze szponów przeklętego Tripeaud!
Gdy mówił te słowa, twarz jego nagle się zachmurzyła. Cefiza patrzała nań niespokojnie, wiedziała bowiem, jak oburzało go nazwisko pana Tripeaud.
— Pan Tripeaud — mówił dalej Leżynago — to człowiek, który dobrych zrobił złymi, złych jeszcze gorszymi. Mówią: jaki majster, taki czeladnik... och! gdy wspomnę...
I Leżynago gwałtownie uderzył pięścią w stół.
— Jakóbie! mów o czem innem — uspakajała Bachantka — Różo-Pompon, postaraj się go rozerwać...
— Nie mam ochoty śmiać się — odpowiedział Jakób — gdy wspomnę o tym człowieku... Nigdy inaczej nie mówił o nas, jeno: łajdaki, bydlęta, robotniki!... A dzieci w jego fabryce... biedne stworzenia... pracowały jak ludzie dorośli... Niewielka szkoda, — mówił, — poumierają, można wziąć drugie... to nie konie, kupować ich nie trzeba.
— Niema wątpliwości, że nie lubisz swego dawnego pryncypała — rzekł Dumoulin.
— Nie... nie lubię pana Tripeaud — odpowiedział Leżynago — nienawidzę go, a wiesz za co? on jest w części przyczyną, żem się stał birbantem. Będąc uczniem u niego, byłem tak chętny do roboty, że rozbierałem się, aby lepiej pracować; właśnie dlatego przezwano mnie Leżynago (Couche-tout-Nu). I cóż! nie usłyszałem nigdy słowa zachęty; przychodziłem pierwszy do warsztatu, ostatni wychodziłem... — nie zważano na to... Pewnego razu zraniłem się przy maszynie... zanoszą mnie do szpitala... wyszedłem stamtąd bardzo osłabiony, biorę się do roboty...
Nie leniłem się... inni, którzy znali pryncypała, mówili mi: „Co za głupiec z tego malca, że się tak wysila!... Rób tyle tylko, ile koniecznie trzeba“. Jednak nie ustawałem. Pewnego dnia poczciwy starzec, którego zwano ojcem Arsen’em, wzór dobrego postępowania, został wypędzony, gdyż siły jego coraz więcej słabły. Cios śmiertelny; miał chorą żonę, nie mógł gdzieindziej znaleźć miejsca... płakał z rozpaczy.
Przechodził Tripeaud... ojciec Arsen błagał go, aby go zatrzymał na połowie zapłaty. — Aha!... tak!... — odpowiedział Tripeaud, — myślisz, że moja fabryka jest domem inwalidów?!... A obróciwszy się, rzekł: Zrobić z nim obrachunek i niech idzie precz! Arsen poszedł precz... a wieczorem on i stara jego żona szczelnie zamknęli izdebkę, zapalili węgle na fajerce i odeszli na tamten świat. Byłem wtedy małym chłopcem; katastrofa ta okropne na mnie uczyniła wrażenie.
Kiedy Jakób zajęty był przykremi myślami, inni współbiesiadnicy w milczeniu porozumieli się; a na znak dany przez Bachantkę, która wskoczyła na stół, wywracając nogami butelki, wszyscy powstali i krzyknęli:
— Burzliwy tulipan!... żądamy burzliwego tulipana! Jakób wzdrygnął się, spojrzawszy ze zdziwieniem na biesiadników. Potarł ręką czoło; jakby dla odpędzenia niedorzecznych myśli i zawołał:
— Dobrze mówicie... Naprzód... niech żyje wesołość!
Odstawiono stół. Zastępując orkiestrę, zaintonowano chórem piosenkę, aby zatańczyć mogli wściekłego kadryla, Leżynago z Bachantką i Nini-Mouliin z Różą-Pompon.
Dumoulin, powierzając grzechotkę jednemu ze współbiesiadników, nadział swój ogromny hełm rzymski z piórami.
Róża-Pompon w czapeczce na bakier, z rękami w kieszeniach matlotów, stanęła do pary z Nini-Moulin.
Rzęsiste dano im oklaski, chociaż to dopiero był słaby początek Burzliwego Tulipana. Nagle drzwi się otworzyły; wpadł zafrasowany garson. a dostrzegłszy Leżynago, podbiegł i coś mu szeptał do ucha.
— Ja! — zawołał Jakób, głośno się śmiejąc — co za farsa!
Gason znowu coś powiedział; na twarzy Leżynago nagle objawił się niepokój, i rzekł:
— Bardzo dobrze... zaraz pójdę.
I postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Cóż się stało, Jakóbie? — spytała Bachantka.
— Zaraz wrócę... niech mnie tu kto zastąpi; nie przestawajcie tańczyć — rzekł Leżynago.
I śpiesznie wyszedł.
— Pewnie idzie o coś, co zapomniano zamieścić w rachunku — rzekł Dumoulin — zaraz wróci.
— Pewno nic innego — mniemała Cefiza, — a teraz kawaler naprzód! — dodała i sama za kawalera tańczyć zaczęła.
Nini-Moulin wziął potem Różę-Pompon prawą ręką, a Bachantkę lewą, mając balansować między niemi. Ale kiedy znowu drzwi się otworzyły, wszedł tenże garson, sam, — podszedł do Cefizy wystraszony i szepnął jej coś do ucha.
Bachantka zbiegła za garsonem ze schodów.
Przed bramą stała dorożka.
W niej zobaczyła Leżynago i owych mężczyzn, którzy przed dwiema godzinami stali na placu Châtelet.
Za przybyciem Cefizy mężczyzna wysiadł, spojrzawszy na zegarek, rzekł do Jakóba:
— Daję ci kwadrans czasu, mój przyjacielu; więcej nic dla ciebie nie mogę... potem... ruszamy... Napróżno byś próbował umknąć.
Jednym skokiem Cefiza znalazła się w powozie.
— Co to znaczy?... czego chcą od ciebie?
— Aresztują mnie za długi... — odrzekł Jakób ponuro. — Za ów weksel, który mi agent kazał podpisać... mówiąc, że to są tylko formalności... Rozbójnik!
— Ależ, dla Boga! ty masz u niego pieniądze; biegnijmy błagać go, aby cię pozostawił na wolności; on pierwszy zaproponował, że ci pożyczy pieniędzy. Ulituje się.
— Ulituje się... agent... lichwiarz.... nie marz o tem.
— Lecz w takim razie co... co robić? — lamentowała Cefiza, — nie masz więc żadnej nadziei? Ale przecież należy coś robić... On ci obiecał...
— Jego obietnice! widzisz, jak ich dotrzymuje — odparł Jakób z goryczą; — podpisałem, nie wiedząc nawet, co podpisuję; termin minął, ma prawo...
— Ale nie mogą cię długo trzymać w więzieniu!
— Pięć lat... jeśli nie zapłacę... A ponieważ nie będę mógł zapłacić nigdy, przeto sprawa jasna...
— Co za nieszczęście! — desperowała Cefiza, — a nic poradzić!...
— Słuchaj, Cefizo — rzekł Jakób wzruszonym tonem — od chwili, jak tu siedzę, o jednem myślę: co się z tobą stanie?...
— Nie troszcz się o mnie.
— Nie troszczyć się o ciebie... Cóż poczniesz bezemnie? Rzeczy nasze nie warte i dwustu franków. Marnowaliśmy pieniądze, nie zapłaciliśmy komornego. Winni jesteśmy za trzy kwartały... zostawiam cię bez grosza... Ja przynajmniej w więzieniu dostanę jeść... ale ty... z czego będziesz żyła?
— Sprzedam mój ubiór, rzeczy, połowę pieniędzy tobie prześlę, resztę zatrzymam; to na jakiś czas wystarczy.
— A potem?... potem?
— Potem?... ja sama nie wiem, zobaczę...
— Cefizo! teraz dopiero poznaję, jak cię kocham. Czy wiesz co nas zgubiło?... oto żeśmy zawsze sobie mówili: jutro jeszcze daleko; a teraz widzisz, że jutro nie za górami. Niezdolna do pracy, cóż poczniesz? Zapomnisz o mnie i...
Ze łzami, rzucając się mu na szyję, zawołała:
— Ja? miałabym cię zapomnieć... nigdy!
— Ale z czego żyć?... moja kochana Cefizo!
— Pomyślę... będę się starała, pójdę do siostry i z nią będę mieszkała... będę pracować... Nie wyjdę nigdzie, chyba tylko dla odwiedzenia ciebie. Za kilka dni agent, zastanowiwszy się, zażąda, aby cię wypuszczono; ja tymczasem przywyknę znowu do pracy... zobaczysz!... ty także weźmiesz się do roboty; będziemy żyli, ubogo wprawdzie, ale spokojnie... Jeżeli mnie kochasz, nie troszcz się; powtarzam ci, wołałabym sto razy umrzeć, aniżeli zapomnieć o tobie.
— Uściskaj-że mnie — rzekł Jakób ze łzami w oczach — wierzę ci... wierzę ci... przywracasz mi otuchę... i na teraz i na później... dobrze.
Jeden ze świadków komornika, zapukawszy do drzwiczek powozu rzekł do Jakóba:
— Śpiesz się, mój panie.
— A więc moja kochana... Nie powrócisz na górę?
— Och! nie, nie! — odrzekła Cefiza. — Czuję teraz odrazę do zabawy.
— Słusznie... Skończyłabyś tak, jak wiele nieszczęśliwych istot...
— Rozumiem cię — odrzekła Cefiza, rumieniąc się — ale wołałabym sto razy umrzeć, niż żyć w ten sposób.
— I miałabyś słuszność... bo w takim razie — dopomógłbym ci... umrzeć.
— Otrzyj-że oczy — zakonkludował Jakób.
W chwili, kiedy Leżynago i Bachantka tak smutnie kończyli najweselszą fazę swego bytu, Garbuska przybyła do drzwi pawilonu przy ulicy Babilońskiej do niedawno zamieszkiwanego przez Adrjannę Cardoville.
Młoda szwaczka wpierw nim sięgnęła ręką do dzwonka, otarła łzy: przed chwilą spotkało ją nowe zmartwienie.
Wyszedłszy z restauracji wstąpiła do kobiety, która jej zawsze dawała robotę; ale ta odmówiła jej, utrzymując, że tę samą robotę zrobią jej kobiety w więzieniu o trzecią część taniej. Można sobie wystawić rozpacz tej nieszczęśliwej istoty; w braku roboty trzebaby chyba żebrać lub umrzeć z głodu.
Garbuska zadzwoniła do furtki z wielką nieśmiałością; wkrótce wyszła Floryna, aby jej otworzyć.
Kamerystka nie była już teraz tak gustownie ubraną, jak za czasów Adrjanny, przeciwnie, w ubiorze jej widać było przesadę surowej prostoty; ale pomimo to blada twarz tej dziewczyny wyglądała wcale powabnie.
Powiedzieliśmy już, że z powodu pewnej karnej sprawy wpadłszy w zupełną zawisłość od Rodin’a i margrabiego d’Aigrigny, Floryna służyła im od owego czasu za donosicielkę, szpiegując Adrjannę, pomimo zaufania i dobroci, któremi ta ostatnia ją obdarzała. Floryna w gruncie rzeczy nie była złą; dlatego odczuwała coś w rodzaju wyrzutów sumienia, gdy sobie przypominała hańbiące rzemiosło, do którego spełniania ją zmuszano.
Na widok Garbuski Floryna cofnęła się o krok, tak dalece przeraziła ją zmieniona fizjognomją biednej szwaczki. Ze współczuciem ujęła ją za rękę.
— Wejdź, panienko, wejdź... odpocznij chwilkę.
Wprowadziła Garbuskę do przedsionka z kominkiem i posadziła na krześle przy ogniu.
— Może panienka zechce się czem posilić?...
— Bardzo pani dziękuję — odpowiedziała Garbuska ze wzruszeniem. — Potrzeba mi tylko trochę odpocząć, gdyż przychodzę z bardzo daleka...
— Odpoczywaj tak długo, jak tylko zechcesz... jestem tu sama w tym pawilonie od chwili odjazdu mojej biednej pani. — Tu Floryna zarumieniła się i westchnęła. — Mój Boże! jak panienka nogi zamoczyłaś... oprzyj je tu, na tym taborecie.
Ośmielona tą dobrocią, młoda szwaczka uczuła zaufanie do Floryny.
— Jaka pani jesteś łaskawa!
— Zapewniam cię, panienko, że moje dla ciebie dobre chęci, nie na samem ofiarowaniu ci miejsca przy kominku radeby pozostać.
— Ach! pani, jak to miło ogrzać się przy takim ogniu! — mówiła Garbuska naiwnie.
Potem dodała żywo:
— A teraz muszę pani powiedzieć, co mnie tu sprowadza... Wczoraj raczyłaś pani objaśnić mi uprzejmie, że młody czeladnik kowalski, Agrykola Baudoin, przytrzymany został w tym pawilonie...
— Niestety!
— Agrykola... którego jestem przybraną siostrą — mówiła Garbuska, nieco się zarumieniwszy — napisał wczoraj do mnie z więzienia, żądając, abym prosiła jego ojca, iżby się tu zgłosił i uwiadomił pannę de Cardoville, że on, Agrykola, pragnie ją uwiadomić o rzeczach dla niej nader ważnych, lub udzielić tych wiadomości takiej osobie, którąby panna de Cardoville do tego upoważniła... dodał jednak przytem, że listowi tych wiadomości zawierzyć nie może z obawy, aby list w więzieniu nie został przeczytany.
— Jakto?... mojej pani chce pan Agrikola udzielić interesującej wiadomości?...
— Tak jest, gdyż w tej chwili jeszcze nie wie o strasznem nieszczęściu, jakie spotkało pannę de Cardoville.
— To prawda... napad pomieszania nastąpił tak raptownie — rzekła Floryna, spuszczając oczy, — iż nikt przewidzieć nie mógł.
— Dziś rano — mówiła Garbuska — gdy, stosownie do polecenia Ągrykoli, poszłam do jego ojca, tenże już był wyszedł z domu... ale list mego przybranego brata wydawał mi się tak pilnym i, jak się zdaje, w interesie tak ważnym dla panny de Cardoville, która tyle okazała mu dobroci... iż uważałam za obowiązek mój udać się tu jak najśpieszniej.
— Szlachetne masz serce, panienko — rzekła ze wzruszeniem Floryna.
— Chciałabym spytać, czy niema kogo z jej rodziny, z kim osobiście mogłabym pomówić, albo też przez panią zawiadomić, że Agrykola pragnie udzielić bardzo ważnych wiadomości?
— Rzecz szczególna — mówiła Floryna. — I panienka wcale nie wiesz, coby to była za wiadomość?...
— Nic nie wiem.
— A! — odezwała się nagle Floryna — teraz sobie przypominam; pan Agrykola, gdy został aresztowanym w kryjówce, gdzie go moja pani kazała ukryć, powiedział mi prędko i pocichu: „Powiedz swej pani, że jej dobroć dla mnie zostanie wynagrodzoną i że mój pobyt w kryjówce nie będzie bezużytecznym“. Ta kryjówka już od dawnego czasu nie była przez nikogo zamieszkana: może pan Agrykola znalazł w niej coś takiego, coby mogło obchodzić pannę de Cardoville.
Jak wszyscy ludzie, którzy nie są do gruntu zepsuci i w których instynkt dobroci budzi się czasami, Floryna czuła pewien rodzaj pociechy w dobrym uczynku, kiedy spełnić go mogła bezkarnie, to jest bez narażenia się na nieprzebłagany gniew tych, od których zależała.
Z powodu Garbuski, znajdowała sposobność, jak się zdawało, wyświadczenia swej pani wielkiej przysługi.
— Słuchaj, panienko... udzielę ci rady, jak mi się zdaje, korzystnej dla mej biednej pani; ale ten mój postępek stałby się dla mnie zgubnym, gdyby się o nim dowiedziano.
— Jak to mam rozumieć? — zapytała Garbuska, wielce zdziwiona.
— W interesie mej pani... pan Agrykola nie powinien powierzać nikomu... a tylko jej samej... ważnych wiadomości, jakich jej pragnie udzielić.
— Ale ponieważ nie może widzieć się z panną Adrjanną, dlaczegóżby nie mógł udać się do kogoś z jej rodziny?
— Właśnie przed osobami, należącemi do jej rodziny, ukrywać powinien wszelkie dobre dotyczące jej wiadomości... Moja pani może odzyskać zdrowie... gdyby jednak, na nieszczęście, pani moja nie miała być uleczoną, to powiedz-że panienka swemu przybranemu bratu, że lepiej zrobi, jeżeli tę wiadomość zatrzyma u siebie w sekrecie na zawsze, niżeli gdyby ją miał wyjawić nieprzyjaciołom mej pani....
— Rozumiem panią — rzekła zasmucona Garbuska. — Rodzina zacnej panny de Cardoville nie lubi jej i może nawet ją prześladuje?
— Nic ci więcej w tym względzie powiedzieć nie mogę: co do mnie, zaklinam cię, abyś mi przyrzekła wymóc to na panu Ągrykoli, aby nikomu w świecie nie mówił o kroku, jakiegoś u mnie próbowała, ani o radzie, jaką ci daję w tym przedmiocie... ale mój spokój zależy od twej ostrożności i dyskrecji.
— O! bądź pani spokojna.
— Dziękuję... och! bardzo ci dziękuję.
— Dziękujesz mi pani... za co?
— Tak jest... winnam ci chwilę szczęścia... czystego szczęścia...
— Pani jesteś nieszczęśliwą?
— Dziwi cię to?... A jednak wierz mi, dobra panienko, że jakiekolwiek jest twoje położenie, chętniebym się na nie zamieniła.
— O! pani — odparła Garbuska — jesteś tak dobrą, że nie życzyłabym ci tego, a szczególniej dzisiaj...
— Jeśli brak ci roboty... jeśli wyczerpały się twe środki... będę mogła, jak się spodziewam, wystarać ci się o robotę...
— Sama prosić o to nigdybym się nie ośmieliła, ale dobroć pani tak mnie ośmiela, że wyznam pani otwarcie, iż właśnie dziś zrana utraciłam robotę, która mi dawała cztery franki na tydzień...
— Cztery franki na tydzień! — powtórzyła Floryna, głęboko wzruszona taką nędzą, a przytem tak wielką rezygnacją — otóż ja polecę panienkę takim osobom, co ci zapewnią najmniej dwa franki zarobku na dzień...
— Ja mogłabym zarobić dwa franki na dzień?... czy to podobna?...
— Tak, bezwątpienia... tylko wypadałoby codziennie chodzić do roboty...
— A więc muszę się wyrzec tej nadziei — odpowiedziała bojaźliwie Garbuska — nie dlatego, abym nie chciała chodzić codziennie, boć przedewszystkiem żyć potrzeba... ale... od szwaczki wymagają, aby była ubrana, jeśli nie wytwornie, to przynajmniej przyzwoicie... a ja wyznać pani muszę, bo moje ubóstwo jest uczciwem... nie mogę być lepiej ubraną, niż teraz jestem.
— To bynajmniej nie będzie przeszkodą... — rzekła Floryna — dadzą ci sposobność ubrania się lepiej.
Garbuska patrzyła na Florynę z coraz większą ciekawością.
— Pojmuję, że propozycja moja tak dalece przewyższająca twój dotychczasowy zarobek, zadziwia cię; powinnam jednak przytem objaśnić, że to jest zakład dobroczynny, którego celem jest nastręczać robotę lub służbę kobietom, które na to zasługują i potrzebują tego... Zakład ten znajduje się przy klasztorze Sw. Marji i zajmuje się umieszczaniem sług i nastręczaniem dziennych robót.
— Teraz dopiero pojmuję wysoką zapłatę za robotę, o jakiej pani mówisz, tylko ja nie mam sposobności być poleconą osobom, zarządzającym zakładem tak, aby się mną chciały opiekować.
— Jesteś biedna, pracowita i uczciwa; to ci starczy za protekcję.. Zresztą... spróbuj; co na tem stracisz?
— Przyjmuję propozycję pani i serdecznie za nią dziękuję, ale któż mnie tam przedstawi?
— Ja... jutro, jeśli chcesz. Zajadę po ciebie dorożką... Gdzie mieszkasz, moja panienko?
— Przy ulicy Brise-Miche, numer 3... kiedy pani jesteś tyle łaskawą, poprosisz tylko farbiarza, pełniącego obowiązki odźwiernego, aby mnie uwiadomił... aby uwiadomił Garbuskę.
— Garbuskę? — powtórzyła zdziwiona Floryna.
— Tak jest — odpowiedziało biedactwo, uśmiechając się smutnie — jest to nazwisko, którem mnie wszyscy nazywają. Nazywam się Magdalena Saliveau; ale powtarzam pani, pytaj o Garbuskę, bo pod tem tylko znają mnie nazwiskiem.
— Jutro więc w południe przybędę na ulicę Brise-Miche.
— Ach! droga pani, w jakiż ja sposób będę mogła ci się odwdzięczyć.
— Nie mówmy o tem. Co do pana Ągrykoli, nie odpowiadaj mu; zaczekaj aż wyjdzie z więzienia, a wtedy powiesz mu, powtarzam to, że jego zwierzenie powinno pozostać w sekrecie do czasu, aż je będzie mógł bezpośrednio zakomunikować mej biednej pani...
— A gdzież ona jest teraz?
— Nie wiem... nie wiem, dokąd ją wywieziono. A więc do jutra; oczekuj mnie, panienko.
— Do jutra! — odrzekła Garbuska.
Klasztor Panny Marji, w którym zamknięto córki marszałka Simon, był to stary, wielki pałac, którego obszerny ogród wychodził na bulwar Szpitalny, miejscowość ta w owej epoce liczyła się do najodludniejszych przedmieść Paryża.
Sceny, które tu przedstawić zamierzamy, rozgrywały się dnia 12 lutego, to jest w wigilję tego dnia, w którym członkowie rodziny Rennepont, ostatni potomkowie po siostrze Żyda-Tułacza, zebrać się mieli przy ulicy Świętego Fraciszka.
Klasztor Panny Marji utrzymywany był w największym porządku. Rada nadzorcza, składająca się z osób duchownych, bardzo wpływowych, na których czele był ksiądz d'Aigrigny, i z kobiet, którym przewodniczyła księżna Saint-Dizier, zgromadzała się często, dla obmyślenia środków do rozszerzenia i utrwalenia potężnego wpływu tego tajemnego zakładu.
Zarząd ten, utworzony i prowadzony był podług bardzo zręcznie i głęboko obmyślonych zasad i posiadał już, bardzo znaczne nieruchomości i inne dobra.
Klasztor służył tylko za pretekst; lecz, dzięki licznym nieprzerwanym związkom z prowincjami, ściągano do tego zakładu, za pośrednictwem najgorliwszych członków partji jezuickiej, bardzo wiele sierot bogato uposażonych, które miały pobierać w klasztorze wychowanie gruntowne, surowe, religijne, nierównie lepsze, jak głosili zwolennicy jezuitów, od wychowania, jakieby znalazły na modnych pensjach, zarażonych tegoczesnem zepsuciem; kobietom wdowom lub starym pannom, ale także bogatym, klasztor dawał pewne schronienie od pokus światowych; w tem spokojnem ustroniu żyć mogły osoby wolne od zgiełku miasta, używać bogobojnej ciszy, dla zapewnienia sobie zbawienia; tam otaczano je największą i nauprzejmiejszą troskliwością.
Ale nie na tem jeszcze koniec; matka Agrypina, przełożona, podejmowała się także dostarczać pobożnym, co pragnęli uchronić swe domy od światowego zepsucia, bądź, to panienki do towarzystwa osób samotnych lub w podeszłym wieku, bądź to służących do gospodarstwa, wreszcie szwaczek i to takich, za których surową moralność zakład mógł ręczyć.
Zdawałoby się, że nic godniejszego sympatji, pochwały i poparcia nad podobny zakład; lecz pod temi moralnemi i pobożnemi pozorami ukrywała się obszerna i szkodliwa osnowa wszelkiego rodzaju intryg.
Przełożona klasztoru, była to kobieta słusznego wzrostu, mająca lat około czterdziestu, odziana w grubą suknię koloru karmelickiego, z długim różańcem u pasa; biały czepek zawiązany pod brodę i czarny welon osłaniały chudą, wybladłą twarz; czoło koloru pożółkłej kości słoniowej poorane było mnóstwem poziomych zmarszczek; nos jej ostro-kończasty, zakrzywiony był trochę, podobne jak u drapieżnego ptaka; w czarnem oku widać było bystrą przenikliwość; fizjognomja zarazem pojętna, zimna i spokójna.
Pod względem zdolności kierowania interesami zgromadzenia, matka Agrypina nie ustąpiłaby najprzebieglejszemu i najchytrzejszemu prokuratorowi. Gdy kobiety znają się na tak zwanym duchu interesów i gdy przytem posiadają tę im właściwą delikatną przenikliwość, niezmordowaną wytrwałość, roztropną szybkość, a nadewszystko wrodzoną im szybką oględność, wtedy dochodzą do nadzwyczajnej doskonałości w tego rodzaju rzeczach.
Dla matki Agrypiny, kobiety z głową i niezmordowanej, obszerna rachunkowość zgromadzenia była igraszką; nikt nie umiał lepiej od niej zakupywać majątków za bezcen, podnosić ich wartość i korzystniej następnie zbywać; kursa każdego rodzaju rent, weksli, bieżąca wartość akcyj i rozmaitych przedsiębiorstw, nie były jej obce, i na tem wszystkiem znała się doskonale; nigdy nie pomyliła się w zleceniach giełdowych, gdy chodziło o ulokowanie funduszów, oddawanych przez dobrodusznych ludzi na rzecz zakładu; zaprowadziła w domu porządek, karność i oszczędność, gdyż głównym jej celem było wzbogacić nie siebie, lecz klasztor, którym rządziła; albowiem wspólny czyli zbiorowy egoizm przyswaja korporacjom i zgromadzeniom wady pojedyńczych ludzi.
Tym sposobem zgromadzenie może lubić władzę i pieniądze, podobnie jak ambitny lubi władzę dla władzy, próżny zaszczyty dla zaszczytów, a chciwy pieniądze dla pieniędzy... szczególniej zaś w interesach, dotyczących dóbr nieruchomych, kongregacje objawiają niezmierną chciwość.
Trudno wystawić sobie bardziej cierpką i gorącą zawiść, niż tą, jaka panuje we Francji między różnemi męskiemi i źeńskiemi kongregacjami, z powodu posiadania dóbr nieruchomych; jak bogate zgromadzenie uważa się za wyższe, z powodu posiadanych dóbr, folwarków i kapitałów, od innych zgromadzeń, mniej bogatych.
Matka Agrypina siedziała przed wielkiem biurkiem, stojącem na środku pokoju, umeblowanego z prostotą, ale i z wszelkiemi wygodami; na marmurowym kominku paliło się wybornie, posadzka zaś zasłana była miękkim kobiercem.
Przełożona, której codzień oddawano wszystkie listy, pisane już to do sióstr zakonnych, już do pensjonarek klasztornych, — listy do sióstr z prawa otwierała, listy zaś do pensjonarek bardzo zręcznie rozpieczętowywała, z prawa, jakie sobie przywłaszczyła, dla dobra duchowego tych kochanych wychowanek, i wysyłane z klasztoru, przed oddaniem na pocztę, przechodziły przez jej ręce.
Ślady tej pobożnej i niewinnej ciekawości bardzo łatwo niknęły, gdyż dobra matka miała zamożny arsenał wszelkiego kształtu delikatnych stalowych instrumentów; nakoniec w arsenale matki Agrypiny była nader dowcipnej roboty fajerka, nad której wilgotną parą trzymano listy skromnie i pokornie pieczętowane opłatkiem, a gdy ten odmiękł, list otwierał się bez najmniejszego uszkodzenia papieru. Przełożona sporządzała z każdego listu mniej lub więcej obszerny wyciąg.
Te ciekawe badania przerwano jej dwoma zapukaniami we drzwi, starannie zamknięte na zasuwkę.
Matka Agrypina spuściła natychmiast klapę biurka na cały ten arsenał, wstała i poważnie poszła otworzyć drzwi.
Siostra nowicjuszka dała jej znać, że księżna Saint-Dizier czeka w sali, i że Floryna, a z nią młoda, ułomna, biednie odziana dziewczyna, które przybyły nieco później od księżnej, czekają na małym korytarzu.
— Wprowadź najprzód księżnę.
Księżna Saint-Dizier weszła.
Księżna była ubrana bez zalotnych pretensyj, ale wytwornie i gustownie; ramiona i szyję okrywał wielki kaszmirski szal błękitny.
— Jakiż szczęśliwy traf obdarza mnie dziś jeszcze zaszczytem twych odwiedzin, moja kochana córko! — odezwała się uprzejmie przełożona.
— Bardzo ważny interes, moja kochana matko, bo bardzo się śpieszę, czekają na mnie u Jego Wysokiej Przewielbności i ledwie kilka minut pozostać tu mogę; idzie jeszcze o te dwie sieroty.
— One ciągle są rozłączone, podług twego żądania...
a to rozłączenie tak im zaszkodziło... iż byłam zmuszona zawiadomić o tem doktora Baleinier... Orzekł on, że mają gorączkę, połączoną z wielkiem osłabieniem, i rzecz szczególna, symptomaty słabości u obydwóch sióstr są zupełnie też same... Badałam znowu biedaczki... zdziwiłam się... przelękłam... one nie mają najmniejszego wyobrażenia o religji.
— Dlatego też wypadało jak najprędzej oddać je tu... Lecz powód mych odwiedzin, kochana matko, jest następujący: dowiedziano się o nagłym, niespodziewanym powrocie żołnierza, który przyprowadził dziewczęta tu do Francji; to człowiek śmiały, przedsiębiorczy i nadzwyczaj energiczny... A więc od dzisiejszego dnia, moja kochana matko, trzeba podwoić baczność, aby nikt nie mógł tu się dostać nocą... Ta część miasta jest tak odludną!...
— Bądź spokojną, maja córko... dostatecznie jesteśmy strzeżone; nasz odźwierny i nasi ogrodnicy, dobrze uzbrojeni, co noc patrolują od strony bulwaru szpitalnego, mury są wysokie i najeżone ostremi żelaznemi kolcami w miejscach przystępniejszych... ale zawsze dziękuję ci, moja córko, żeś mnie przestrzegła, podwoimy ostrożność.
— Szczególnie podwoić ją trzeba tej nocy, moja kochana matko!
— Tej więc nocy — oświadczyła matka Agrypina — podwoi się ostrożność... A ponieważ mam przyjemność widzieć cię, moja córko, korzystać z tego będę i powiem ci parę słów o zamężciu, o które właśnie teraz rzecz idzie.
— Dobrze, kochana matko, pomówmy o tem, bo to rzecz niemałej wagi; młody baron de Brisville jest człowiekiem pełnym gorliwej pobożności w obecnych bezbożnych czasach; dosyć chętnie słuchają go w izbie, może więc wyświadczyć nam wielkie przysługi; zawsze mówi z zapałem o sprawach religijnych i nie oszczędza swych przeciwników, co szczęściem, w obecnych okolicznościach nie jest niebezpiecznem; zupełnie jest nam oddany, my więc nawzajem winniśmy mu to małżeństwo koniecznie doprowadzić do skutku; wiesz zresztą, kochana matko, że przyrzekł zapisać sto tysięcy franków instytutowi Marji, zaraz w dniu, w którym posiądzie majątek panny Baudricourt.
— Nie wątpiłam nigdy o zacnych chęciach pana Brisville względem zakładu, który zasługuje na sympatję wszystkich pobożnych ludzi — odpowiedziała skromnie przełożona, — ale nie spodziewałam się napotkać tylu przeszkód ze strony panny.
— Jakto?
— Ta dziewczyna, o której dotąd sądziłam, że jest uosobnieniem uległości, bojaźliwości, nicości, krótko mówiąc, że jest głupkowatą gąską... zamiast, jak się spodziewałam, ucieszyć się z zaproponowanego jej małżeństwa... żąda, aby jej zostawić czas do namysłu.
— Litować się trzeba!
— Nie sprzeciwia się jawnie, ale też nie zgadza się; nadaremno mówię jej, że, nie mając ani rodziców, ani przyjaciół, oddana zupełnie pod moją opiekę, powinna widzieć memi oczyma, słyszeć memi uszami: i że kiedy jej mówię, iż to zamężcie jest ze wszech miar dla niej odpowiedniem, powinna zgodzić się na nie, bez najmniejszej zwłoki, ani namysłu.
— Bezwątpienia...
— Ona mi mówi, że chciałaby najprzód widzieć pana Brisville i poznać jego charakter.
— To wcale niepotrzebne... skoro jej ręczysz za jego moralność i uważasz to małżeństwo za stosowne.
— Zresztą dziś rano, dałam poznać pannie Baudricourt, że dotąd samych tylko łagodnych używałam względem niej środków, i starałam się przekonać ją, że gdyby się opierała, byłabym zmuszoną, mimowolnie, dla samego jej interesu... użyć surowych środków dla przełamania jej oporu, odłączyć ją od towarzyszek, zaniknąć w celi, trzymać w najściślejszem ukryciu... aby nareszcie namyśliła się być szczęśliwą.... zaślubić zacnego mężczyznę.
— A cóż te groźby?... podziałały na nią?
— Spodziewam się, że będą miały dobry skutek... na prowincji utrzymywała listowny związek z dawną przyjaciółką z pensji... zerwałam tę korespondencję, teraz więc jest pod moim wyłącznie wpływem...
— Pewna też jestem, że pan de Brisville nie poprzestanie na pierwszem przyrzeczeniu, i ręczę za niego, że jeżeli zaślubi pannę Baudricourt...
— Wiesz, moja — córko — przerwała przełożona — że gdyby tak na mnie, odmówiłabym; lecz ofiara dla naszego zakładu jest czynem miłym Bogu, nie mogę więc przeszkadzać panu de Brisvïlle powiększać liczby jego dobrych uczynków; a potem wielceby się to przydało.
— O cóż to idzie, moja matko?
— Inne zgromadzenie ubiega się z nami i podkopuje nas w nabyciu pewnej nieruchomości, któraby dla nas byłam wielce dogodną... są wprawdzie ludzie nienasyceni; a wreszcie otwarcie to wymówiłam przełożonej.
— W rzeczy samej mówiła mi ona o tem, lecz zwaliła winę na ekonoma — odpowiedziała księżna Saint-Dizier.
— Aha!... widziałaś — się z nią, moja kochana córko? — zapytała przełożona z pewnem zdziwieniem.
— Spotkałam — się z nią u Jego Wysokiej Przewielebności — odpowiedziała księżna z pewnem wahaniem, czego matka Agrypina nie zdawała się dostrzegać.
— Prawdziwie nie wiem — rzekła — dlaczego nasz zakład wzbudza tyle zazdrości w tamtych siostrach; niemasz niedorzecznej baśni, którejby nie rozsiewały o nas; tak są pewne osoby, które zawsze boli powodzenie bliźniego.
— Nie to, moja kochana matko — uspakajała księżna pojednawczym tonem — spodziewać się trzeba, że zapis pana de Brisville postawi was w możności uprzedzenia tamtego klasztoru w kupieniu nieruchomości, małżeństwo to więc byłoby podwójnie korzystnem, moja matko... gdyż oddałoby wielki majątek w ręce przychylnego nam człowieka, który użyłby go jak należy... suma około stu tysięcy franków rocznego dochodu, w trójnasób polepszyłaby położenie naszego gorliwego obrońcy. Będziemy nareszcie mieli organ naszej sprawy, i nie będziemy już zmuszeni poruszać naszej obrony takim ludziom, jak ten Dumoulin.
— Z tem wszystkiem w jego pismach wiele jest zapału i nauki. Widać, że to człowiek cnotliwy, którego oburza bezbożność naszego czasu.
— Niestety! moja matko, gdybyś wiedziała, jaki to jest człowiek z tego Dumoulin‘a.., ale nie chcę obrażać twych uszów.... Tyle ci tylko powiem, że tacy obrońcy zaszkodzić mogą najświętszej sprawie... Bądź zdrowa, kochana matko, do widzenia... a nadewszystko podwój ostrożność tej nocy...
— Bądź spokojna, moja córko... Ach!... zapomniałam... Floryna prosiła mnie, abym od ciebie żądała dla niej jednej łaski: to jest żebyś ją przyjęła do usług...
— Moja kochana matko, skoro tylko zajmujesz się Floryną... to już dosyć dla mnie, wezmę ją do siebie... a zresztą będzie mi ona użyteczną.
— Stokrotnie dziękuję ci, moja córko, za twoją dobroć; spodziewam się, że się wkrótce zobaczymy... Pojutrze będziemy mieli długą naradę z Jego Wysoką Przewielebnością, nie zapomnijże o tem...
— Nie, moja matko, przybędę niezawodnie.. ale pamiętaj, matko, podwoić ostrożność tej nocy, aby nie dopuścić wielkiego zgorszenia ze strony tego przeklętego żołnierza...
Z uszanowaniem pocałowawszy przełożonę w rękę, księżna oddaliła się z gabinetu wielkiemi drzwiami.
W kilka minut później weszła bocznemi drzwiami do przełożonej Floryna.
Przełożona siedziała, Floryna zbliżyła się do niej z bojaźliwą nieśmiałością.
— Nie spotkałaś księżny Saint-Dizier? — zapytała matka Agrypina.
— Nie, matko wielebna, ja czekałam na korytarzu, którego okna wychodzą na ogród.
— Księżna bierze cię do usług, zaraz, od dzisiejszego dnia — oświadczyła przełożona.
Floryna, okazując zdziwienie, odezwała się po chwili:
— Mnie!... wielebna matko... wszakże....
— Prosiłam ją o to w twojem imieniu... przystajesz? — odpowiedziała przełożona tonem nakazującym.
— Wszakże... wielebna matko... ja prosiłam, aby nie...
— Mówię ci, że przystajesz! — powtórzyła przełożona z taką mocą, że Floryna spuściła oczy i odpowiedziała cichym głosem:
— Przystaję... nie śmiem opierać się woli twojej, matko.
— Rozkaz ten daję ci w imieniu pana Rodina...
— Tak się spodziewałam... wielebna matko — smutnie odpowiedziała Floryna — a pod jakiemi warunkami... wejdę w służbę... do księżnej?
— Pod temiż, jak u jej synowicy.
Floryna wzdrygnęła się i rzekła:
— A więc, będę musiała składać częste tajemne raporty o księżnej?
— Będziesz uważała, będziesz pamiętała, i zdasz potem rachunek...
— Dobrze, wielebna matko...
— Szczególniej dawać będziesz baczność na odwiedziny przełożonej Sacre-Coeur; będziesz je sobie notowała i będziesz się starała dobrze podsłuchiwać... Idzie tu o to, aby zabezpieczyć księżnę od szkodliwych wpływów.
— Będę posłuszna, wielebna matko.
— Będziesz także starała się dowiedzieć, dlaczego dwie sieroty, dziewczęta, zostały tu przyprowadzone, z zaleceniem jak największej względem nich surowości.
— Dobrze, matko wielebna.
— A przy tem wszystkiem nie zaniedbasz uważać i pamiętać wszystko, cobyś poczytywała za godne uwagi.
— Dobrze, wielebna matko.
— Jeżeli, zresztą, postępować będziesz, jak należy, jeżeli wypełniać będziesz wiernie instrukcje, o których ci mówię, wyjdziesz od księżnej, i umieszczę cię jako szafarkę u młodej mężatki; będzie to dla ciebie wyborne miejsce i służba na długo... a zawsze pod tymi samymi warunkami. Tak więc wchodzisz do księżnej Saint-Dizier naskutek swej własnej prośby.
— Rozumiem, wielebna matko... będę o tem pamiętała.
— Cóż to za ułomna dziewczyna, którąś z sobą przyprowadziła?
— Jest to biedna dziewczyna bez żadnego sposobu do życia, bardzo roztropna, mająca wychowanie nad swój stan; jest to szwaczka do bielizny, zabrakło jej roboty, przywiedziona została do ostateczności. Wywiedziałam się o niej dziś rano, kiedym poszła po nią.
Przełożona jakby była zadowoloną z wiadomości, i po chwili namysłu rzekła:
— I wydaje się roztropną?
— Bardzo roztropna.
— I przytem bez sposobu do życia?
— Bez żadnego sposobu...
— Mniejsza o to — pomyślała sobie przełożona — kiedy tylko jest roztropna, to dosyć.
Potem rzekła głośno:
— Czy zręczną jest do roboty?
— Tak mówią, matko wielebna.
Przełożona wstała, poszła do biurka, wzięła spis, widać było, jak w nim szukała przez jakiś czas, potem, kładąc go z powrotem na miejscu, rzekła:
— Zawołaj tu tę dziewczynę... potem pójdziesz do garderoby i tam czekać będziesz na mnie..
— Ułomna... roztropna... zręczna robotnica — rozważała sobie przełożona... — trzeba spróbować.
Po chwili Floryna weszła z Garbuską, i przedstawiwszy ją przełożonej, oddaliła się.
Młoda szwaczka była zmieszana, drżąca, gdyż nie mogła iż tak powiem, uwierzyć temu, co spostrzegła w nieobecności Floryny.
Przyczyna wielkiego wzruszenia Garbuski była następująca: Floryna, odchodząc do przełożonej, pozostawiła młodą szwaczkę na wąskim korytarzu, służącym za przedpokój do sali na pierwszem piętrze; przy oknach stały ławki. Będąc sama, Garbuska zbliżyła się do okna, wychodzącego na ogród klasztorny, ogrodzony z tej strony nawpół zwalonym murem; na jednym końcu mur ten zabity był rzadko deskami.
Na dole tego domu, w oknie za kratami, nad którem był niby daszek, Garbuska spostrzegła młodą dziewicę, która, mając oczy zwócone na budynek klasztorny, kiwała ręką, jakby wołając do siebie.
Garbuska ze swego okna nie mogła rozpoznać, komu dawane były te znaki porozumienia, podziwiała tylko rzadką piękność tej dziewicy. Wyglądało tak, jakgdyby ktoś odpowiadał na te znaki.
Blady promień słońca, przedzierając się przez obłoki, oświecił w tej chwili włosy tej dziewicy, której biała twarz, jakby przyklejona wtedy do okna, zdawała się nagle, iż tak powiem, niejako błyszczeć połyskiem złocisto-żółtych włosów.
Na widok tej zachwycającej twarzy, otoczonej ślicznemi lokami włosów, Garbuska zmieszała się mimowolnie, natychmiast przyszła jej na myśl panna de Cardoville i zdawało się jej (a nie myliła się), że widzi opiekunkę Agrykoli.
Widząc tam, w tym nieszczęsnym domu obłąkanych, tę młodą nadzwyczaj piękną dziewicę, przypominając sobie delikatną dobroć, z jaką przed kilkoma dniami przyjmowała w swym rozkosznym pałacyku Agrykolę, Garbuska uczuła głębokie wzruszenie. Sądziła, że Adrjanna cierpi na pomieszanie zmysłów; przypatrując się jednak uważnie, osądziła, że rozum i wdzięk nie przestały ożywiać tej pięknej twarzy.
Nagle panna de Cardoville dała pełen znaczenia znak: przyłożyła palec do ust, przesiała dwa całusy w stronę, gdzie patrzyła, i prędko znikła.
Garbuska żałowała, że nie może dostać się do niej.
Temi myślami zajęta, Garbuska spostrzegła idącą ku sobie Florynę, która zaprowadziła ją do przełożonej.
Matka Agrypina bystrem okiem zmierzyła fizjognomję szwaczki, a widząc ją bojaźliwą, skromną, łagodną i uczciwą, osądziła, że może zupełnie wierzyć temu, co o niej doniosła Floryna.
— Moja kochana córko — odezwała się przełożona uprzejmym głosem. — Prawdaż to... że nie masz co do roboty?
— Niestety! tak, pani.
— Nazywaj mnie swoją matką... moja kochana córko; milsze to jest imię... i taki jest zwyczaj tego domu... Nie mam potrzeby pytać cię o twoje zasady?
— Zawsze uczciwie utrzymywałam się z pracy... moja matko — odparła Garbuska z prostotą godną i skromną.
— Wierzę ci, moja córko, i mam słuszne powody wierzyć ci... Dziękować winnaś Bogu, że cię zachował od wielu pokus; ale, powiedz mi, czy zdolną jesteś do pracy twego zawodu?
— Robię, jak tylko mogę najlepiej; wszyscy i zawsze byli zadowoleni z mojej roboty... Zresztą, jeżeli wielebna matka zechce użyć mnie do pracy, będzie mogła przekonać się.
— Dosyć mi na twem zapewnieniu, moja kochana córko... Wolisz chodzić dziennie do roboty... nieprawdaż?
— Panna Floryna uprzedziła mnie, że nie mogę spodziewać się, abym dostała robotę do domu.
— Przynajmniej w tej chwili, moja córko, nie można; jeżeliby później zdarzyło się... pamiętałabym o tem.. Teraz zaś, posłuchaj, co dla ciebie uczynić mogę: pewna podeszła bardzo szanowna dama prosiła mnie o szwaczkę, mogącą codziennie przychodzić; spodobasz się, skoro cię przedstawię; zakład weźmie na siebie obowiązek ubrania cię, jak należy, potrosze będzie się to odtrącać z twego zarobku, gdyż od nas będziesz płatną... zapłata będzie wynosić dwa franki dziennie... jak ci się zdaje, czy dosyć?
— Ach! moja matko wielebna... to daleko więcej, aniżeli spodziewać się mogłam.
— Przedewszystkiem powinnam ci powiedzieć, u kogo zakład zamierza cię umieścić; jest to pewna wdowa, pani Bremont, osoba gruntownej pobożności... w jej domu, jak się spodziewam, same tylko dobre znajdziesz przykłady... gdyby zaś miało być inaczej, zaraz przyszłabyś uwiadomić o tem.
— Jakto... wielebna matko?
— Słuchaj mnie tylko uważnie, moja córko — rzekła przełożona coraz życzliwszym tonem — instytut zaprowadzony przy naszym klasztorze ma cel święty, dwojaki... Wszakże rozumiesz, że jeżeli obowiązkiem jest naszym dawać pracodawcom wszelką pewność co do moralności osób, które umieszczamy w ich domach, powinniśmy także upewnić osoby, przez nas umieszczane, o moralności państwa, u których je umieszczamy.
— Nic nadto sprawiedliwszego i przezorniejszego wielebna matko...
— Nieprawdaż, moje dziecko?... bo równie jak sługa złych obyczajów może wnieść smutne zgorszenie do zacnego domu... tak samo pan lub pani złych obyczajów mogą wywierać gorszący wpływ na osoby usługujące im, lub takie, które przychodzą do roboty w ich domu... Dawanie więc wzajemnej rękojmi panom i sługom ma na celu nasz zakład.
— Ach, pani — odezwała się naiwnie Garbuska — ci, którzy powzięli taką myśl, zasługują na błogosławieństwo wszystkich...
— I nie brak im tego błogosławieństwa, moja córko, bo instytucja nasza dotrzymuje swych obietnic. I tak... poczciwa szwaczka np. jak ty jesteś, moje dziecko... umieszczoną bywa u osób nienagannych, wedle nas; gdybyś jednak dostrzegła, czy to u swych państwa, czy też nawet w ludziach, bywających zwykle w domu, jakie uchybienie przeciwko obyczajom, obrażającym wstydliwość, przychodź natychmiast i opowiadaj nam szczegółowo wszystko, coby się jej mogło nie podobać... Nic nad to roztropniejszego.. nieprawdaż?
— Tak... moja matko — odpowiedziała Garbuska nieco nieśmiało, gdyż ją dziwić zaczynały wszystkie te ostrożności.
— Wtedy — mówiła dalej przełożona — jeśli uznamy potrzebę tego, zobowiązujemy naszą protegowaną, aby większe jeszcze dawała baczenie, aby się dobrze przekonała, czy słuszną była jej obawa... Komunikuje nam dalsze spostrzeżenia, a jeśli te potwierdzą obawę, odbieramy natychmiast naszą protegowaną z tak nieprzyzwoitego domu.. ale większa ich część, jakkolwiek dobre i cnotliwe, nie ma dostatecznego pojęcia, co może być szkodliwem dla ich duszy; wolimy też, aby co tydzień poufnie się nam zwierzały, czy to ustnie czy na piśmie, tak jak córka zwierza się swej matce, ze wszystkiego, co się działo w ciągu tygodnia w domu, gdzie zostały pomieszczone; wtedy postanawiamy, czy mają nadal tam jeszcze pozostać, czy też odwołać je wypadnie. Już blisko sto osób: panien towarzyszek, szwaczek w magazynach, garderobianych, sług, dziennych robotnic i t. d., liczymy tym sposobem pomieszczonych, pod temi warunkami w różnych domach, i ciągle przekonywamy się, że to rzecz bardzo pożyteczna dla zachowania dobrych obyczajów... Rozumiesz mnie, moje dziecko... nieprawdaż?
— Tak... tak... wielebna matko — potakiwała Garbuska coraz bardziej zakłopotana — rozumiem.
— Moja córko — oświadczyła nareszcie matka Agrypina, uważając milczenie Garbuski za przyzwolenie. — Naprzykład, pani de Bremont, do której cię przeznaczam, formuje dom wcale nabożny. Mówią tylko, czemu ja dotąd nie wierzę, że córka pani Bremont, pani Noisy, zamieszkała od niedawna przy matce, niezupełnie przykładnych jest obyczajów, że niedość ściśle wypełnia obowiązki chrześcijańskie, i że w nieobecności swego męża, który teraz jest w Ameryce, przyjmuje odwiedziny, na nieszczęście zbyt częste, niejakiego pana Hardy, bogatego fabrykanta.
Na wspomnienie imienia opiekuna i pryncypała Agrykoli, Garbuska nie mogła powstrzymać się od okazania zdziwienia, a twarz jej pokryła się rumieńcem.
Przełożona uważała naturalnie ten rumieniec za dowód wstydliwości młodej szwaczki i, niczego się nie domyślając, tak dalej mówiła:
— Osądziłam za rzecz potrzebną powiedzieć ci wszystko, moja córko, abyś wiedziała, czego się strzec i na co dawać baczenie... bo skoro zostaniesz przyjętą pod opiekę zakładu, ja będę obowiązaną starać się o twe szczęście, a nadto jeszcze, gdyby twe skrupuły sumienia zmusiły cię do opuszczenia domu pani de Bremont, ponieważ wtedy pozbawioną byłabyś przez jakiś czas roboty, w takim mówię razie, zakład nasz, jeśliby wogóle był zadowolony z twej gorliwości i poświęcenia, dawać ci będzie po franku dziennie, dopóki cię znowu nie pomieści w jakim zacnym domu...
Biedna Garbuska znajdowała się w nader kłopotliwem położeniu: nie wierzyła uszom swoim, nie wiedziała, co ma myśleć. To rumieniła się, to bladła.
Matka Agrypina zanadto była przenikliwą, aby nie odgadnąć, co się działo w duszy Garbuski, rzekła więc:
— Zresztą ty możesz obejść się bez naszego nadzoru: bez naszych rad zdolną będziesz sama ocenić wszystko, coby szkodzić mogło twemu dobru. Od ciebie przeto niczego nie żądam, i proszę cię tylko, abyś nie zapomniała, że zawsze gotową jestem w razie potrzeby, udzielić ci rad macierzyńskich.
— Ach, pani... jakże łaskawą dla mnie jesteś, nie wiem sama, jak mam za to dziękować — wyjąkała biedna Garbuska, nie wiedząc, że w tem ukrywa się wybieg i sądząc, że już teraz uczciwym sposobem pozyska przyzwoite utrzymanie.
— Nie jest to bynajmniej łaska... jest to słuszność — mówiła matka Agrypina z większą jeszcze łaskawością — nie można mieć nigdy za wiele ufności i życzliwości dla cnotliwych dziewcząt, które ubóstwo bardziej jeszcze ugruntowało w cnocie i oczyściło z grzechu, jeśli tak powiedzieć można, bo one zawsze wypełniały Boskie przykazania.
— Wielebna matko...
— Jeszcze jedno zapytanie, moja córko, ileż razy na miesiąc spowiadasz się?
— Niestety, pani — odpowiedziała Garbuska — nie spowiadałam się ani razu, od czasu mej pierwszej komunji, to jest od ośmiu lat. Zaledwie bowiem, pracując codzień od rana do nocy zdołać mogę zarobić na wyżywienie się: kiedyż więc...
— Ach! przebóg! — zawołała przełożona, przerywając mowę Garbusce i składając ręce z oznakami bolesnego zdziwienia — czyliżby to miało być prawdą... nie chodzisz więc do kościoła... kochana córko, ale cóż mam począć... my staramy się umieszczać nasze protegowane tylko w domach pobożnych, od nas przeto żądają tylko pobożnych osób, jest to nieodzowny u nas warunek. A więc mocno żałuję, że niepodobna mi być ci użyteczną... Z tem wszystkiem, jeślibyś porzuciła tę tak wielką obojętność dla chrześcijańskich obowiązków... jeślibyś poprawiła się... wtedy zobaczylibyśmy.
— Pani — odezwała się Garbuska, przejęta żalem, gdyż wyrzec się musiała owej błogiej nadziei — przepraszam panią, że jej bezużytecznie tyle czasu zabrałam.
— Ja to, moja córko, żałuję mocno, że nie mogę cię przyjąć pod opiekę naszego zakładu... ale nie tracę nadziei... pewna jestem, że i pod tym względem, równie jak we wszystkich innych, staniesz się z czasem godną opieki pobożnych osób... Bądź zdrowa, kochana córko... idź z Bogiem, oby Pan Bóg miał cię w Swej świętej opiece.
To mówiąc, przełożona wstała i przeprowadziła Garbuskę aż do drzwi.
— Idź korytarzem, moja córko, zeszedłszy po kilku stopniach, zapukaj do drugich drzwi po prawej stronie, tam jest garderoba: zastaniesz tam Florynę, która cię wyprowadzi...
Skoro Garbuska wyszła od przełożonej, łzy, dotąd wstrzymywane, obficie zrosiły jej lica; nie śmiąc się pokazać tak zapłakaną Florynie i zakonnicom, mogącym znajdować się w garderobie, stanęła na chwilę w oknie na korytarzu.
Niechcący spojrzała w okno domu naprzeciw położonego, gdzie zdawało się jej, że widziała Adrjannę de Cardoville, gdy wtem ta, wybiegłszy, śpieszyła do parkanu z żerdzi, przedzielającego dwa ogrody.
Garbuska wzruszona, nachyliwszy się do okna, śledziła z niepokojem poruszenia panny de Cardoville i Róży Simon, których widzieć razem w tem miejscu się nie spodziewała.
Sierota, zbliżywszy się do parkanu, oddzielającego klasztor od domu doktora Baleinier, powiedziała coś Adrjannie, na której twarzy wyraziło się natychmiast zdziwienie, oburzenie i politowanie.
W tej chwili wbiegła do ogrodu zakonnica, rozglądając się po wszystkich stronach, jakgdyby kogoś szukała; potem, spostrzegłszy Różę, która przelękła przycisnęła się do parkanu, uchwyciła ją za rękę, zgromiła i uprowadziła ją ze sobą.
Biedna sierota zdołała tylko jeszcze dwa lub trzy razy obejrzeć się na Adrjannę, która, przemówiwszy jeszcze coś do niej, już to głosem, już gestami, śpiesznie odeszła.
Korytarz, gdzie podówczas znajdowała się Garbuska, był na pierwszem piętrze klasztoru; szlachetnie myśląca, a przytem sprytna szwaczka powzięła myśl, by zejść na dół, dostać się do ogrodu i pomówić z żółto-włosą piękną dziewicą.
Dzień był na schyłku, i słońce niedługo miało zajść; Garbuska śpieszyła się z wykonaniem swego zamiaru, idąc pocichu i przysłuchując się co chwila, stanęła na końcu korytarza; dwa lub trzy stopnie schodów prowadziły do przedsionka garderoby, potem, wąsko się zakręcając, wiodły na dół.
Szwaczka, usłyszawszy głos, prędko zbiegła i znalazła się na długim dolnym korytarzu, w środku którego były szklanne drzwi, prowadzące do części ogrodu, służącej wyłącznie dla przełożonej. Długą aleję zasłaniał z jednej strony wysoki bukszpanowy szpaler, tak, że Garbuska nie mogła być spostrzeżoną.
O kilka kroków przed sobą spostrzegła pannę de Cardoville, siedzącą na ławce z głową, wspartą na dłoni.
Owej strasznej nocy, w której Adrjanna została zaprowadzoną do domu obłąkanych doktora Baleinier, słaby jej charakter, z powodu nadzwyczajnych trudów, gwałtownego wzruszenia, przestrachu i rozpaczy zachwiał się był na chwilę, wreszcie doktór, korzystając z szatańską chytrością z przerażenia i osłabienia młodej dziewicy, dokazał tyle, iż na pewien czas sama o sobie zaczęła powątpiewać.
Lecz cisza, jaka nastąpiła po przykrych i gwałtownych wzruszeniach, rozwaga i zastanowienie wywiodły ją szybko z obawy, którą doktór na chwilę w niej zdołał wzbudzić. Nie wierzyła nawet w błąd uczonego doktora; nakoniec, niestety zapóźno, poznała w nim ślepe narzędzie pani Saint-Dizier.
Od owego czasu zamknęła się w sobie, uzbroiła się w ciche uczucie godności; najmniejszy żal, najmniejszy zarzut nie wyszedł z jej ust... postanowiła czekać cierpliwie... Jednakże, lubo pozwolono jej przechadzać się i robić co się jej podoba (prócz wychodzenia poza obręb zakładu), położenie Adrjanny było przykre, nieznośne, dla niej szczególnie, tak namiętnie lubiącej otaczać się wszystkiem, co piękne. Czuła wszakże, że takie położenie długo trwać nie może.
Mniemanie takie, słuszne czy niesłuszne, było dostatecznem do dodania jej mocy i dzielności.
Pomimo to nie mogła dociec przyczyny gwałtu, na niej dokonanego; za dobrze znała panią Saint-Dizier, aby mogła przypuszczać, że działa bez pewnego celu i że chce tylko chwilowo ją udręczyć... W przypuszczeniu tem nie pomyliła się. Margrabia d’Aigrigny i księżna byli przekonani, że Adrjanna wie więcej, aniżeli wiedziała w istocie, że wie, ile jej zależało na tem, aby dnia 13 lutego znajdowała się przy ulicy świętego Franciszka, i że zmierzała dochodzić praw swoich.
Jakakolwiek była przyczyna tego okrutnego z nią postąpienia, w każdym razie nie mogła jej nie oburzać.
Zdawałoby się, że postępek taki wywoła śmiertelną nienawiść i nieprzebłaganą zemstę; tymczasem Adrjanna, myśląc o nikczemnym postępku księżny Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i doktora Baleinier, obiecywała sobie nie zemstę, ale świetne zadość uczynienie. Postanowiła ścigać, gnębić bez wytchnienia, bez litości, ową chytrość, owo okrucieństwo, nie przez zemstę za doznane krzywdy, lecz aby uchronić inne ofiary od podobnych męczarni.
Adrjanna, zapewne jeszcze pod wpływem bolesnego wrażenia, doznanego przy widzeniu się z Różą Simon, siedziała wsparta na poręczy ławki, zasłoniwszy oczy lewą ręką. Kapelusz położyła przy sobie, a z powodu nachylenia głowy bujne loki jej włosów prawie całkiem zasłoniły jej świeżą, białą twarz.
W takiej, pełnej wdzięku, postawie, bogate zarysy jej kibici uwydatniały się pod morową suknią koloru majowo-zielonego.
Na widok tej dziewicy, której wykwintny strój i cudną postawę Garbuska naiwnie podziwiała, zapominając o okrywających ją łachmanach i własnej szpetnej ułomności, biedna dziewczyna od pierwszego spojrzenia bardzo trafnie osądziła, że niepodobna, aby warjatka potrafiła się ubrać tak gustownie; myślała jednak, iż może ta nieszczęśliwa dziewica w istocie jest obłąkaną i miewa tylko chwile przytomności; chcąc się przekonać o tożsamości Adrjanny, odezwała się bojaźliwym, cichym głosem:
— Panno de Cardoville!
— Kto mnie woła? — zapytała żywo Adrjanna.
Biedne to, ułomne, nędznie odziane, niespodzianie zjawiające się stworzenie, musiało w pannie de Cardoville, tak bardzo lubiącej wdzięk i piękność, wzbudzić pewien wstręt i przestrach.
Garbuska, nie dostrzegłszy, jakie sprawiła wrażenie, niewzruszona, z wlepionemi oczyma, złożywszy ręce z pewnym podziwem, a raczej głębokiem uszanowaniem przypatrywała się niezwykłej piękności Adrjanny, którą widziała tylko przez kraty w oknie; wszystko, co powiedział jej Agrykola o urodzie swej protektorki, wydało się jej nie dorównywującem rzeczywistości.
Szczególnym trafem zbliżyły się do siebie dwie stoły, przedstawiające krańcowe sprzeczności: jedna była wzorem piękności i bogactwa, druga zaś szpetności i ubóstwa.
Garbuska, na widok Adrjanny, wpadła w zachwyt.
— Czego chcesz? — zawołała panna de Cardoville, wstając z niejaką niechęcią, która nie uszła baczności szwaczki.
— Wybacz pani, że ośmielam się zbliżyć do ciebie, lecz chwile moje są drogie, a przychodzę... od Ągrykoli...
Przestrach Adrjanny jakby znikł po usłyszeniu imienia Ągrykoli.
Zbliżyła się do parkanu i z zajęciem przyglądała się Garbusce.
— Przychodzisz od pana Ągrykoli Baudoin? — rzekła do niej. — A któż jesteś?
— Jego przybrana siostra... uboga szwaczka, zamieszkała w tymże co i on domu...
— Wszak to ty, moje dziecko, namówiłaś pana Agrykolę, aby się udał do mnie po kaucję, nieprawdaż?
— Jakto... pani sobie to przypominasz?...
— Nigdy nie zapominam tego, co jest wzniosłe. Ale jakżeś dostała się do tego klasztoru?
— Powiedziano mi, że może dostanę tu robotę, bo teraz mi jej zabrakło. Na nieszczęście, odmówiła mi przełożona.
— A jakże mnie pani poznała?
— Po niezwykłej piękności, o której mówił mi Agrykola...
— A któż ci podał myśl przyjść tu, aby mówić ze mną?
— Nadzieja wyświadczenia pani ważnej może przysługi. Pani raczyłaś okazać tyle dobroci Ągrykoli, iż ja ośmielam się podzielać jego wdzięczność dla pani...
Adrjanna odrzekła z niewymownym wdziękiem:
— Odbieram więc nagrodę podwójną... lubo dotąd tylko dobrą chęcią mogłam być użyteczną panu Baudoin.
Podczas tej rozmowy Adrjanna i Garbuska spoglądały na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Garbuska nie pojmowała, aby obłąkana mogła tak mówić, jak to czyniła Adrjanna; potem dziwiła się sama sobie, że tak swobodnie i tak przytomnie odpowiada pannie de Cardoville.
Panna de Cardoville ze swej strony była głęboko wzruszona i zarazem zdziwiona, słysząc tę dziewczynę z gminu, odzianą jak żebraczka, a tak dobrze się wyrażającą. Im dłużej przypatrywała się Garbusce, tem bardziej doznane na jej widok nieprzyjemne wrażenie ustępowało miejsca wprost przeciwnemu. W wyrazie jej fizjognomji, pojętnej i roztropnej, a przytem łagodnej i bojaźliwej, dostrzegła Adrjanna tkliwy i smutny wdzięk, skromną godność, przy których można było zapomnieć o jej brzydocie.
Adrjanna bardzo lubiła fizyczną piękność; ale, będąc obdarzona wzniosłym umysłem, szlachetną duszą i czułem sercem, umiała ocenić piękność moralną, jaką czasami dostrzec można w niepozornej, cierpiącej twarzy.
Po chwili milczenia, podczas którego piękna patrycjuszka i biedna szwaczka przypatrywały się sobie wzajemnie z coraz większem zajęciem, Adrjanna rzekła do Garbuski:
— Jak mi się zdaje, łatwo jest odgadnąć przyczynę naszego obopólnego zdziwienia: ty, dobra panienko, uważasz, że ja, jak na warjatkę, dość rozsądnie mówię; ja zaś uważam, że twój delikatny sposób obejścia i wysławiania tak są sprzeczne z twem, jak się zdaje, smutnem położeniem...
— Ach! pani — zawołała Garbuska z uczuciem takiego uszczęśliwienia, iż łzy radości w oczach jej stanęły, — a więc odgadłam?... a więc nieprawdą jest, co mi mówiono?... Ależ... jakimże sposobem doszło do tego, że pani jesteś w tym domu?...
— Och! moja dobra panienko — odrzekła Adrjanna.
— A jakim sposobem stać się mogło, że ty, przy tylu zaletach serca i duszy, jesteś tak biedną?... Lecz uspokój się, moja droga, ja tu nie pozostanę na zawsze... mówię ci, że ty i ja odzyskamy przynależne nam miejsca...
A potem mówiła dalej:
— Ale, zanim pomyślimy o mnie, myślmy wprzód o innych: pan Baudoin zapewne jest jeszcze w więzieniu?
— W tej chwili, pani, pewno już jest wolny, dzięki wspaniałomyślności jednego z jego kolegów; wczoraj właśnie ojciec jego chodził, by złożyć za niego kaucję, i przyrzeczono mu, że syn jego dziś ma być uwolniony... ale, będąc jeszcze w więzieniu, pisał do mnie, że ma udzielić pani nader ważną wiadomość.
— Ma coś do zakomunikowania... mnie? — powtórzyła panna de Cardoville, zdziwiona i zamyślona. — Napróżno myślę, coby to być mogło, dopóki jednak jestem zamknięta w tym domu, przerwane mam wszelkie związki ze światem, i ani myśleć może pan Agrykola, aby mógł, czy to bezpośrednio czy nawet pośrednio, znieść się ze mną; musi więc zaczekać, aż stąd wyjdę; ale niedosyć jeszcze na tem, trzeba wydobyć z klasztoru dwoje biednych dzieci, bardziej jeszcze niż ja godnych litości... Córtki marszałka Simon trzymane tu są mimo ich woli.
— Czy znasz je pani?
— Mówiąc mi o ich przybyciu do Paryża, pan Agrykola powiedział, że mają po piętnaście lat i że dziwnie są do siebie podobne... I właśnie wczoraj, używając zwykłej przechadzki, spostrzegłam dwie biedne zapłakane panienki, zbliżające się co chwila do okien celek, w których osobno były zamknięte, jedna na dole, druga na pierwszem piętrze. Tajemne jakieś przeczucie mówiło mi, że są to pewno dwie nieszczęśliwe sieroty, o których mi mówił pan Agrykola, a które od owej chwili mocno mnie zajęły, bo są to moje krewne.
— One są krewnemi pani?
— Tak jest... Dlatego, więcej uczynić nie mogąc usiłowałam przynajmniej dać im poznać na migi, jak mnie los ich obchodzi... ich łzy i cierpienia dostatecznie mnie przekonały, że te biedne sieroty tak są uwięzione w klasztorze, jak ja w tym domu.
— Ach, pani... pojmuję teraz, że pewno jesteś ofiarą intrygi rodzinnej!...
— Jakikolwiek jest mój los, nietyle jednak zasługuje na politowanie, jak tych dzieci... których rozpacz trwogą mnie przejmuje. Nadewszystko ich rozłączenie jest dla nich bolesne; domyślam się, że są równie jak ja, ofiarami piekielnej intrygi... Ale przy twej pomocy, kochana panienko, można będzie je uwolnić. Nie dano mi ani pióra, ani atramentu; nie mogłam więc pisać... Teraz chciej mnie posłuchać uważnie, a będziemy mogły zwalczyć nikczemne prześladowanie...
— O! mów pani, słucham...
— Czy żołnierz, który przyprowadził sieroty do Francji, ojciec Ągrykoli, jest teraz w Paryżu?
— Tak, pani, jest w domu... Ach! gdybyś pani widziała jego rozpacz, jego oburzenie, gdy za powrotem do domu nie zastał dzieci, ’które powierzyła mu ich umierająca matka!...
— Niezbędnem jest przedewszystkiem, aby się wystrzegał wszelkiej gwałtowności; inaczej wszystko byłoby stracone... Weź ten pierścień — i Adrjanna zdjęła pierścionek z palca — oddaj mu go. Niech się uda natychmiast... Ale czy pewna jesteś, że spamiętasz nazwisko i adres?
— Spamiętam... spamiętam niezawodnie... bądź pani spokojna; Agrykola raz mi tylko powiedział nazwisko pani... a nie zapomniałam go; serce także ma pamięć...
— Pamiętaj więc nazwisko hrabiego Montbron...
— Hrabiego Montbron... nie zapomnę.
— Jest to dawny, zacny mój przyjaciel; mieszka na placu Vendôme, pod numerem siódmym...
— Na placu Vendôme, numer siódmy... będę pamiętała.
— Niech ojciec Ągrykoli uda się do niego dziś wieczorem, jeśliby go nie zastał, niech zaczeka, póki nie powróci... Wtedy niech powie, że przychodzi do niego ode mnie, a na dowód niech mu odda ten pierścień; gdy się z nim zobaczy, niech mu wszystko opowie o porwaniu dwóch dziewcząt i gdzie się znajdują; niech powie, że i ja, pod pozorem obłąkania, uwięzioną zostałam w domu zdrowia doktora Baleiner... Prawda ma swój głos, który pan Montbron zrozumie... Jest to człowiek, mający bardzo wiele doświadczenia i rozsądku, a wpływ jego jest bardzo wielki. Śpiesz się więc, moja droga...
— Chciałabym cię ucałować jak siostrę... lecz gdy jesteśmy przedzielane, podaj mi przynajmniej twą rękę, niech ją uściskam... — rzekła panna de Cardoville, łzy mając w oczach; potem wyciągnęła swą rękę między żerdzie parkanu do Garbuski.
— Śmiałość... pamięć... i ufność!...
Wszystko to stało się tak szybko, iż biedna Garbuska kroku jeszcze postąpić nie zdążyła; łzy, ale tym razem słodkie łzy, puściły się po bladych licach. Dzięki wzniosłym słowom panny Adrjanny de Cardoville, uczuła ona na chwilę swoją zacność... Złożyła ręce i wzniosła oczy do nieba z wyrazem gorącej wdzięczności...
Garbuska, wyszedłszy z ogrodu niespostrzeżona, powróciła na pierwsze piętro i zwolna zapukała do drzwi garderoby.
Zakonnica otworzyła jej.
— Moja siostro, czy niema panny Floryny, która mnie tu przyprowadziła? — zapytała się.
— Nie mogła doczekać się; zapewne, panienko, byłaś u naszej wielebnej przełożonej?
— Tak, tak, moja siostro — odpowiedziała Garbuska, spuszczając oczy — bądź łaskawa powiedzieć mi, którędy mogę wyjść.
Garbuska szła za zakonnicą, lękając się za każdym krokiem spotkania przełożonej, która nie zaniedbałaby pewno zapytać ją o przyczynę tak długiego pobytu w klasztorze.
Wreszcie wyszła za pierwszą furtkę klasztorną.
Przebiegła obszerny dziedziniec, a zbliżając się do budki odźwiernego, usłyszała ostrym tonem wymówione następujące słowa:
— Podobno, mój Hieroninie, wypadnie tej nocy podwoić baczność. Co do mnie, dołożę jeszcze dwie kule do mojej fuzji; pani przełożona rozkazała, aby nie raz, jak zwykle, ale dwa razy tej nocy odbyć patrol.
— Ja Mikołaju, nie potrzebuję fuzji — — odezwał się drugi głos — mam chwacką kosę, na porządnym kiju osadzoną... Jest to broń ogrodnicza, a jednakże nie najgorsza.
Niespodzianie strapiona temi słowy, usłyszanemi przypadkiem, Garbuska zbliżyła się do budki i zażądała, aby jej otworzono.
— A skąd to panna idziesz? — zapytał odźwierny, wychyliwszy się do połowy z swej budki i trzymając w ręku fuzję, którą właśnie nabijał, a podejrzliwem okiem przyglądał się biednej dziewczynie.
— Byłam u matki przełożonej — odpowiedziała lękliwie.
— Czy to tylko prawda? — odparł grubjańsko odźwierny — bo jakoś niebardzo dobrze patrzy ci z oczów.. wreszcie, mniejsza o to... idź, tylko prędko.
Furtka uchyliła się, Garbuska wyszła.
Zaledwie postąpiła parę kroków, aż oto spostrzegła biegnącego ku niej Ponurego, a nieco dalej śpieszącego za nim Dagoberta.
— Hej! hej!.. Garbusko! — odezwał się głos ze strony wprost przeciwnej.
Na widok Dagoberta i Ągrykoli, zdumiała się Garbuska i stanęła, zaledwie kilka kroków odszedłszy od bramy klasztornej.
Żołnierz jeszcze nie dostrzegł Garbuski; biegł on śpieszcie za Ponurym, który, jakkolwiek miał wychudłe, zapadłe boki, szerść najeżoną i błotem był zwalany, wydawał się nie posiadać z radości, i co moment zwracał zmyślny łeb ku swojemu panu, do którego też przybiegł, połasiwszy się Garbusce.
— Tak, tak, rozumiem cię, mój biedny staruchu — ty jesteś wierniejszy ode mnie... tak, ty ich nie odstąpiłeś ani na chwilę, poszedłeś za kochanemi dziećmi... ty czekałeś dzień i noc, nic nie jedząc... przy drzwiach domu, do którego je wprowadzono; i nareszcie, nie mogąc się doczekać... przybiegłeś po mnie do domu... O! kiedy ja nie wiedziałem, co począć w rozpaczy, jak obłąkany... ty robiłeś tymczasem to, co ja powinienem był robić... ty wyszukałeś miejsce ich pobytu... I czegóż to dowodzi? że zwierzęta lepsze są od ludzi to już wiadomo... Nareszcie., muszę je widzieć... kiedy pomyślę, że to jutro 13 i że gdyby nie ty, mój stary Ponury... wszystko byłoby stracone... aż mrowie po mnie przechodzi... Ach! czy tylko prędko dojdziemy?.... Jakaż to bezludna okolica! a noc tuż.
Dagobert, tak mówiąc do Ponurego, szedł żywo, nie spuszczając z oka wiernego psiska, które sunęło przed nim. Widząc nagle, jak poczciwe zwierzę opuściło go z radosnym podskokiem, podniósł oczy i spostrzegł o kilka kroków, jak Ponury witał Garbuskę i Agrikolę, którzy tylko co zeszli się nieopodal od klasztornej bramy.
— Garbuska! — zawołali ojciec i syn.
— Bądź dobrej myśli! panie Dagobercie — rzekła z niepodobną do opisania radością — znalazłam Różę i Blankę. Dobra nowina, Agrykolo... panna de Cardoville nie ma obłąkania... widziałam się z nią.
— Nie ma obłąkania!... Jakież to szczęście! — zawołał kowal.
— Dzieci!! — wykrzyknął Dagobert, chwytając w swoje drżące z radości dłonie ręce Garbuski. — Widziałaś?
— Tak, dopiero co widziałam... bardzo smutne... bardzo zmartwione... ale nie mogłam mówić z niemi.
— Ach! — rzekł Dagobert, ledwie tchu złapać mogąc przy usłyszeniu tej nowiny, i przykładając ręce do piersi — nigdy nie myślałem, ażeby moje stare serce tak jeszcze bić mogło! A przecież... dzięki mojemu Ponuremu, pewny prawie byłem, że tak się stanie, jak się oto rzeczywiście stało...
— Dobry ojcze... widzisz, dzień mamy pomyślny — mówił Agrykola, z wdzięcznością spoglądając na szwaczkę
— Chodź-że, niech cię ucałuję, moja droga córko — dodał Dagobert, ściskając Garbuskę.
— Chodźmy po dzieci jak najprędzej!
— Ach! moja droga Garbusko — rzekł kowal wzruszony — powracasz spokój, a może i życie memu ojcu... a panna de Cardoville... jakże się dowiedziałaś o niej?
— Ponury stanął i szczeka — rzekł Dagobert niecierpliwiąc się.
W rzeczy samej pies, równie niecierpliwy jak jego pan, pobiegł przed bramę klasztorną i zaczął szczekać.
Żołnierz zrozumiał zamiar psa i rzekł do Garbuski, dając jej znaczące skinienie:
— Widać, że dzieci tam są?
— Tak, panie Dagobercie.
— Pewny tego byłem... Oj! tak, zwierzęta lepsze są od ludzi; wyjąwszy ciebie, moja kochana Garbusko, gdyż lepszą jesteś od ludzi i zwierząt... Przecież nareszcie.. biedne dzieciska!... nie zginęły, przecież je zobaczę i.. odzyskam je.
To mówiąc, Dagobert zaczął biec w stronę psa.
— Agrykolo — zawołała Garbuska — wstrzymaj ojca, żeby nie pukał do bramy... wszystkoby popsuł.
Kowal, podskoczywszy kilka kroków, dopędził ojca; żołnierz wyciągnął już rękę, chcąc zapukać do bramy.
— Ojcze... nie pukaj — zawołał kowal.
— Cóż ty mi znowu mówisz?
— Garbuska powiedziała, że, gdybyś zapukał... wszystko stracone.
— Jakto?
— Ona ci wytłómaczy.
W rzeczy samej Garbuska, mniej zwinna niż Agrykola, zbliżywszy się, jak mogła najprędzej, rzekła do żołnierza:
— Nie stójmy tu przed tą bramą; mogliby otworzyć i zobaczyć nas; to obudziłoby podejrzenie.
— Podejrzenie!.. — rzekł weteran zdziwiony.
— Zaklinam cię, panie, na wszystko... nie stój tu! — prosiła Garbuska. Kowal dodał:
— Kochany ojcze... ponieważ Garbuska tak mówi, musi mieć powód; słuchajmy jej...
— Niech mnie kaci porwą, jeśli ja rozumiem choć słowo, co wy mówicie! Dzieci są w tym domu, wezmę je i wyprowadzę, to się skończy w dziesięć minut.
— O! nie wierz temu... panie Dagobercie — odparła Garbuska. — To sprawa nie tak łatwa, jak sobie wystawiasz. Ale chodźmy stąd... czy słyszycie?... na podwórzu rozmawiają.
— Chodź... chodź.. mój ojcze... nalegał Agrykola, prawie przemocą odciągając Dagoberta.
Była wtedy godzina piąta wieczorem, mocny wiatr dął; gęste, sine chmury przesuwały się, po niebie. Jużeśmy mówili, że bulwar Szpitalny, ciągnący się w tem miejscu wzdłuż ogrodu klasztornego, był prawie bezludny. Tam więc trójka nasza bez przeszkody mogła się naradzić.
Żołnierz nie ukrywał niecierpliwości, ledwie też skręciwszy za róg ulicy, rzekł do szwaczki:
— Słucham cię, jakbym był w ukropie.
— Panie Dagobercie, dom, w którym zamknięto córki marszałka Simon, jest klasztorem.
— Klasztor! — wykrzyknął żołnierz — tegom się powinien był spodziewać — potem dodał: — No!... cóż dalej?.. pójdę po nie do klasztoru.
— Ależ, panie Dagobercie, zamknięto je tam pomimo ich i pomimo twojej woli; więc ci ich nie wydadzą.
— Jakto! nie wydadzą mi ich? zobaczymy...
I postąpił krok ku ulicy.
— Mój ojcze — rzekł Agrykola, wstrzymując go.
— Niczego słuchać nie chcę... Jakto! biedne dzieci są tu zamknięte... o parę kroków ode mnie... wiem o tem... i miałbym nie wydostać ich natychmiast.... Na Boga żywego. Puśćcie mnie.
— Panie Dagobercie, błagam cię, posłuchaj mnie — prosiła Garbuska, ująwszy żołnierza za rękę — jest inny sposób wydobycia tych biednych dziewcząt.
— Ha! jeśli jest inny sposób... tem lepiej...
— Oto pierścień, który panna de Cardoville...
— Któż to jest ta panna de Cardoville?
— Kochany ojcze, jest to ta sama młoda, zacna panna, która chciała złożyć za mnie kaucję...
— Dobrze, dobrze — przerwał Dagobert. — No, i cóż dalej z tym pierścieniem, moja Garbusko?
— Weźmiesz go, panie Dagobercie i pójdziesz natychmiast do hrabiego Montbron, na placu Vendomme, numer siódmy. On jest przyjacielem panny de Caidoville, a ten pierścień posłuży ci za dowód, że od niej przybywasz; powiesz mu, że ją zamknęli jako obłąkaną w domu zdrowia, przytykającym do tego klasztoru i że w tym klasztorze zamknięto córki marszałka Simon.
— Dobrze... a potem... potem?..
— Wtedy hrabia Montbron postara się, aby wypuszczono na wolność pannę de Cardoville i córki marszałka Simon, i to może... jutro lub pojutrze...
— Jutro lub pojutrze! — wykrzyknął Dagobert; — ależ one muszą być wolne dziś, natychmiast!... Pojutrze... byłoby już po niewczasie... Dziękuję ci, moja Garbusko, zatrzymaj sobie ten pierścień... Ja wolę sam zająć się moją sprawą...
— Ależ! ojcze... co chcesz robić — perswadował Agrykola, wstrzymując żołnierza — to klasztor... zastanów-że się!
Trzeba pamiętać, że Dagobert był starym żołnierzem napoleońskim; całe życie przepędził na wyprawach wojennych.
— Rekrut jestem, czy co?... ja znam na palcach żeńskie klasztory. Powiem ci, co będzie i jak będzie... pukam, otwiera furtjanka i pyta mnie, czego chcę; ja nie odpowiadam; ona chce mnie zatrzymać, ja idę; skoro wejdę do klasztoru, krzyczę z całych sił o moje dzieci...
— Ależ, panie Dagobercie, zakonnice... — usiłuje zreflektować go Garbuska, za rękę powstrzymując.
— Zakonnice gonią za mną i krzyczą, jak sroki z gniazd spłoszone; znam ja to wszystko. Raz w Sevilli poszedłem po Andaluzjankę, którą Beginki gwałtem trzymały w klasztorze zamkniętą... Ale co tam o tem... ja nie będę zważał na ich krzyki, będę więc biegał po korytarzach, wołając Róży i Blanki... One usłyszą mnie i odezwą się, jeśli są zamknięte, chwytam, co mi się nadarzy i wybijam drzwi.
— Ależ, panie Dagobercie, zakonnice, zakonnice!...
— Zakonnice swymi krzykami nie przeszkodzą mi wybić drzwi, zabrać dzieci i odejść; jeśli zamknięto zewnętrzną bramę i tę wybijam... Otóż — dodał żołnierz, wyrywając się z rąk Garbuski — zaczekajcie tu na mnie, za dziesięć minut powrócę... Tymczasem ty, mój synu, poszukasz dorożki.
Agrykola, spokojniejszy niż ojciec, a nadewszystko lepiej obeznany z kodeksem karnym, przeląkł się skutków, jakieby mogły wyniknąć z nierozsądnego postępku weterana. Dlatego, zastąpiwszy mu drogę, zawołał:
— Ojcze, błagam cię, jedno jeszcze słowo, posłuchaj...
— Przez Boga żywego! cóż takiego, mów prędko.
— Jeśli zechcesz się dostać do klasztoru przemocą, wszystko zgubisz!
— Jakto?
— Najprzód, panie Dagobercie — objaśniała Garbuska — w klasztorze są mężczyźni.. kiedym dopiero co wychodziła, widziałam, jak odźwierny fuzję nabijał, ogrodnik mówił coś o kosie i o patrolu, który w nocy odbywają...
— Ja się śmieję z fuzji odźwiernego i z kosy ogrodnika.
— Może to być, mój ojcze, ale ja cię błagam na wszystko, posłuchaj nas chwilę jeszcze... Ty pukasz, nieprawdaż?... brama się otwiera, odźwierny pyta czego chcesz...
— Ja mówię, że mam interes do przełożonej... i ruszam do klasztoru...
— Ależ!... na Boga, panie Dagobercie — wmieszała się do rozmowy Garbuska — kiedy przejdziesz podwórze, znajdziesz drugie drzwi, zamknięte na zasuwę; tam zakonnica wychodzi i patrzy, kto dzwoni i zapyta, poco przychodzisz?
— Powiem jej, że chcę widzieć się z przełożoną...
— A wtedy, mój ojcze, ponieważ nie znają cię w klasztorze, pójdą zawiadomić przełożoną.
— Dobrze... co potem?
— Ona wyjdzie...
— Potem?
— Pytać będzie, czego chcesz? panie Dagobercie.
— Czego ja chcę?.. dziwniście... moich dzieci...
— Jeszcze chwilę cierpliwości, kochany ojcze... Niema wątpliwości, że po tylu przedsięwziętych ostrożnościach, kiedy dziewczęta trzymają tam przemocą, pewno także nie wydadzą ci ich, choćbyś się nie wiem jak o to upominał.
— Nie wątpię... pewny tego jestem...
— A więc, mój ojcze, przełożona odpowie ci, że nie rozumie, czego chcesz, i że panien Simon niema w klasztorze.
— A ja jej powiem, że są: świadkiem Garbuska, świadkiem Ponury.
— Przełożona odpowie, że cię nie zna, że nie ma potrzeby ci się tłómaczyć i zamknie drrzwi.
— Wtedy ja drzwi wyłamuję... Widzisz więc, że zawsze wyłamać trzeba... puść mnie... mówię ci, puść mnie.
— A cóż wtedy się stanie z twemi biednemi dziećmi, panie Dagobercie? — dodała Garbuska.
Stary żołnierz dość miał rozsądku, aby ocenić trafność przełożeń Garbuski i Ągrykoli; ale wiedział także, że należy użyć wszelkich środków dla uwolnienia dziewcząt przed jutrem. Okropne to było dla niego zadanie; tak okropne, iż przyłożywszy ręce do gorącego czoła, rzucił się na kamienną ławkę.
Agrykola i Garbuska, do żywego wzruszeni tą jego niemą rozpaczą, smutnie na siebie spojrzeli.
— Ale mój ojcze... wspomnij, co ci powiedziała Garbuska: gdy pójdziesz z pierścieniem panny de Cardoville do tego hrabiego, który, jak słyszałeś, ma wielkie wpływy córki marszałka Simon mogą być jutro wolne, przypuśćmy nawet, że dopiero pojutrze wydane ci zostaną....
— Czy chcecie, żebym zwarjował — krzyknął Dagobert, podskakując z ławki i spoglądając na syna i na Garbuskę tak dzikim wzrokiem, z taką rozpaczą, iż Agrykola i szwaczka odskoczyli zdziwieni i niespokojni.
Poczem, przychodząc do siebie po długiem milczeniu, żołnierz dodał:
— Niesłusznie unoszę się, nie możemy się zrozumieć... Słuszne to jest, co wy mówicie... ale i ja mówię słusznie... Posłuchajcie mnie... ty Agrykolo, dobrym jesteś chłopcem, z ciebie, Garbusko, wyborna dziewczyna... Mogę więc z wami mówić otwarcie... Przyprowadziłem tu dzieci z głębi Azji, wiecie poco? Aby jutro znajdowały się przy ulicy św. Franciszka... Jeżeli tam nie staną, ja będę zdrajcą przysięgi, jaką uczyniłem ich umierającej matce...
— Przy ulicy św. Franciszka nr. 3 — zawołał Agrykola, przerywając mowę ojcu.
— Tak... Skądże ty wiesz o tym numerze? — zapytał zdziwiony Dagobert.
— Alboż ta data i numer nie znajdują się na bronzowym medalu?
— Tak... — przyznawał Dagobert coraz więcej zdziwiony — któż ci o tem powiedział?
— Chwilkę... mój ojcze... — odrzekł Agrykola. — Pozwól mi tylko zastanowić się... zdaje mi się... że odgadnę... tak.... i ty, moja Garbusko, powiedziałaś mi, że panna de Cardoville nie jest obłąkaną....
— Nie... zatrzymują ją, pomimo jej woli... w tym domu, i nie pozwalają z nikim komunikować się... powiedziała mi nadto, iż sądzi, że podobnie jak córki marszałka Simon, jest ofiarą obmierzłej intrygi.
— Niema wątpliwości — twierdził kowal — teraz wszystko rozumiem... Pannie de Cardoville, tak samo jak córkom marszałka Simon, wiele na tem zależy, aby się jutro znajdowała przy ulicy Świętego Franciszka... a ona może nawet nie wie o tem.
— Jakto?
— Słuchaj-no jeszcze, kochana Garbusko. Czy ci to powiedziała panna de Cardoville, że jej bardzo wiele zależy na tem, aby jutro była wolną?
— Nie.. gdyż, dając mi pierścień do hrabiego Montbron, powiedziała: z jego łaski ja i córki marszałka Simon będziemy wolne jutro lub pojutrze.
— Ależ tłomacz-że się przecie! — odezwał się, niecierpliwiąc się, żołnierz do syna.
— Zaraz — odparł kowal — gdy przyszedłeś po mnie do więzienia, mój ojcze, powiedziałem ci, że muszę dopełnić świętego obowiązku i że przyjdę do ciebie do domu.
— Tak.. a ja z mej strony poszedłem próbować nowych środków, o których zaraz ci powiem.
— Pobiegłem więc natychmiast do pawilonu przy ulicy Babilońskiej, nic nie wiedząc o tem, że panna de Cardoville dostała pomieszania zmysłów, przynajmniej tak o niej twierdzono... służący, otworzywszy mi, powiedział, że jego pani nagle dostała obłąkania. Możecie sobie wystawić jak mnie to zmartwiło.. Pytam, gdzie jest, odpowiadają mi, że nic o tem nie wiedzą; pytam więc dalej, czy mogę mówić z kimkolwiek z jej krewnych?... Ponieważ miałem na sobie bluzę, odpowiadają mi, że tu niema nikogo z jej krewnych, co mnie jeszcze bardziej zmartwiło; wszelako przytem przyszła mi myśl... pomyślałem sobie tak: ponieważ dostała pomieszania, jej doktór powinien wiedzieć, gdzie ją oddano; Pytam więc owego służącego, jak się nazywa doktór, który zwykle leczył pannę de Cardoville? Daje mi adres: doktór Baleinier, przy ulicy Taranne nr 12. Biegnę do niego, nie zastaję, mówią, że koło piątej będzie w swoim domu zdrowia; dom ten sąsiaduje z klasztorem, więc tym sposobem zeszliśmy się.
— Ale cóż wiesz o medalu? — pytał niecierpliwie Dagobert.
— Słuchajcie, ojcze: udałem się do niej z prośbą o kaucję; policja udała się tam za mną; panna de Cardoville, dla przeszkodzenia aresztowaniu, kazała zaprowadzić mnie do kryjówki w swym pawilonie, jest to pokoik, do którego światło dochodzi kanałem w rodzaju komina; rozglądałem się gdzie jestem; mury pokryte boazerjami; wejście do kryjówki zamykają drzwiczki, obracające się na dwóch czopach, przyglądałem się temu wszystkiemu ciekawie, badając kółka i sprężynki; zrozumiałem cały mechanizm, z wyjątkiem jednego mosiężnego kółeczka, nadaremno pociągałem je ku sobie, nic to na sprężyny nie działało, wtedy przyszło mi do głowy, że zamiast przyciągania należy je nacisnąć; ledwie to uczyniłem, usłyszałem lekkie szczęknienie i zobaczyłem spadającą klapę, klapa ta miała kształt szufladki; za otwarciem od silnego wstrząśnienia wypadł z niej mały medal bronzowy z łańcuszkiem.
— Na którym zobaczyłeś adres.. ulicy Ś-go Franciszka — zawołał Dagobert.
— Tak, a razem z medalem wypadła duża zapieczętowana koperta. Podniósłszy ją, przeczytałem:
Panna de Cardoville. Ma te papiery rozpoznać w chwili, gdy je do rąk dostanie. Pod temi słowami mieściły się litery B i C, a pod kreską data w Paryżu 12 listopada 1830 roku, na pieczątce też litery, a nad niemi hrabiowska korona. Pieczęć była nienaruszona. Niema więc wątpliwości, że panna de Cardoville nie wie o tych papierach, koperta leży nienaruszona już blisko dwa lata.
— To jasne — zakonkludował Dagobeit — a cóżeś z tem wszystkiem zrobił?
— Włożyłem wszystko napowrót do skrytki i zamknąłem ją; tymczasem w kilka chwil później, szukając mnie, odkryto kryjówkę, potem panny de Cardoville już nie widziałem; zdążyłem tylko jednej z jej pokojówek szepnąć parę niedość jasnych słów o mem odkryciu...
— Ale ten medal — mówił Dagobert — podobny do medalu córek marszałka Simon, jakim to sposobem?
— Nic naturalniejszego, mój ojcze, panna de Cardoville wspomniała mi, że jest ich krewną.
— A więc, teraz — rzekł Dagobert, spoglądając niespokojnie na syna — pojmujesz, dlaczego chcę mieć dzieci dziś jeszcze? Jak mi objaśniła umierająca matka, jeden dzień zwłoki wszystko zgubić może! Nie mogę poprzestać na owem może jutro... Przychodzę z temi dziećmi z głębi Azji, aby je jutro zaprowadzić na ulicę Ś-go Franciszka... Ja te dzieci dziś mieć muszę, choćby mi przyszło spalić klasztor!
— Ale powtarzam ci jeszcze raz, gwałt...
— A hrabia Montbron, do którego panna de Cardoville udać się zaleciła — dodała Garbuska — przyśpieszy kroki sprawiedliwości i dzieci dziś jeszcze będą ci wydane.
— Mój ojcze... Idź do hrabiego, ja biegnę do komisarza, powiedzieć mu, że teraz już wiadomo, gdzie przytrzymują dziewczęta.
Dagobert zamyślił się, a potem rzekł nagle do Agrykoli:
— Niech i tak będzie. Usłucham waszej rady... Ty, mój synu, śpiesz do komisarza; ty, kochana Garbusko, wracaj do domu i czekaj na nas; ja idę do hrabiego... Daj mi pierścień... A adres?
— Na placu Vendôme nr. 7. Idź doń... Prawo zawsze broni poczciwych ludzi...
— Tem lepiej — odrzekł żołnierz — bo inaczej poczciwi ludzie byliby zmuszeni bronić się sami... tak więc, moje dzieci, wkrótce zejdziemy się przy ulicy Brise-Miche.
Ósma godzina wieczorem, deszcz trzepie w okna izdebki Franciszki Baudoin, przy ulicy Brise-Miche, a gwałtowny wicher miota drzwiami i niedomkniętem oknem.
Podłoga zabłocona i kurzem okryte ubogie sprzęty, niedawno jeszcze odznaczały się nienaganną czystością. Od czasu aresztowania Franciszki przez komisarza, łóżko nie było posłane...
Przy bladym blasku świecy, stojącej ma małym, zimnym piecyku żelaznym, bo zapas węgla dawno już się wyczerpał, widzimy Garbuskę, drzemiącą w fotelu, ze zwieszoną głową.
Po całodziennym trudzie, po tylu różnych zmartwieniach, biedna istota nie miała kawałka chleba w ustach, ani centyma za któryby mogła krupić pożywienie; czekając na Dagoberta i Agrykolę, zdrzemnęła się, lecz nie był to sen pokrzepiający ciało i duszę. Niespokojna, co chwila otwierała oczy i oglądała się około siebie.
Słychać nareszcie ciężkie stąpania w sieni.
Wszedł Dagobert a za nim Ponury.
Zerwała się co żywo.
— A cóż, panie Dagobercie, czy dobre nowiny? Czy...
Nie śmiała dalej mówić, tak ją przeraził smutny wygląd żołnierza. Rzucił się na krzesło i twarz zasłonił rękami.
Półgłosem mówił sam do siebie.
— Trzeba koniecznie... trzeba koniecznie...
Rozglądał się po izbie, jakby czegoś szukając, a dostrzegłszy pręt żelazny ze dwie stopy długości mający, służący za pogrzebacz, podniósł go, zważył w ręku, a potem z zadowoleniem położył na komodzie.
Garbuska obserwowała wszystkie jego poruszenia; przelękła się, gdy zobaczyła jak żołnierz, rozłożywszy na stole swoją walizkę, wyjął z niej parę pistoletów kieszonkowych.
— Na Boga!.. panie Dagobercie... co pan myślisz robić?
Żołnierz spojrzał na dziewczynę, jakgdyby dopiero co spostrzegł ją w izbie.
— Dobry wieczór, która teraz godzina?
— Ósma... dopiero co wybiło na kościele Saint-Merry.
— Ósma... dopiero ósma!...
I kładąc pistolety przy żelaznym pręcie na komodzie, znowu się zamyślił, potem znów rozglądał się po izbie.
— Panie Dagobercie — odezwała się Garbuska nieśmiało — nie usłyszałeś więc nic pomyślnego?
— Nie...
Tem jednem tylko słowem żołnierz odpowiedział. Garbuska, nie śmiąc go badać dalej, usunęła się w kąt i tam usiadła w milczeniu. Ponury zbliżył się do niej i oparł łeb na jej kolanach, i jak ona śledził wszystkie poruszenia swego pana.
Dagobert tymczasem, namyśliwszy się, zbliżył się do łóżka, zdjął z niego prześcieradło, i mierzył wzrokiem jego długość i szerokość; nareszcie, po skończonem w myśli obliczeniu, zawołał krótko:
— Nożyczek!
Garbuska podała je żołnierzowi.
— Teraz przytrzymaj, moje dziecko, za drugi koniec prześcieradła i mocno je wyciągnij...
W kilka minut Dagobert rozciął prześcieradło na cztery części wzdłuż, potem mocno je skręcił, i tym sposobem powstały jakby cztery powrozy. Związał je mocno.
— Teraz mi potrzeba jeszcze haka...
I znowu począł przeglądać kąty izdebki.
Garbuska, coraz bardziej strwożona zamiarami żołnierza, odezwała się nieśmiało:
— Ale, panie Dagobercie, Agrykola jeszcze nie wrócił... z pomyślnemi wiadomościami...
— Tak — odparł żołnierz z goryczą — z wiadomościami tak pomyślnemi jak i moje...
Potrzeba mi koniecznie jakiego mocnego haka żelaznego.
Zobaczył worek z grubego płótna, rozłożył i rzekł do Garbuski:
— Moje dziecko, włóż tu żelazny pręt i powróz; tak wygodniej będzie nieść... tam....
— A więc, niestety! panie Dagobercie, straciłeś wszelką nadzieję?
— Przeciwnie... mam pewną nadzieję... ale w sobie samym.
— Zaczekaj pan przynajmniej na powrót Agrykoli.
— Zaczekam... jeśli przyjdzie przed dziesiątą...
— O! mój Boże! więc zdecydowałeś się pan stanowczo?
— Nieodwołalnie... A jednak, gdybym był o tyle zabobonny, iżbym chciał wierzyć w złe wróżby....
— Czasami, panie Dagobercie, wróżby nie zawodzą — twierdziła Garbuska, dodając. — A cóżeś pan widział?...
— Mogę ci to opowiedzieć, moje dziecko... Czy to nie wpół teraz wybiło?
— Tak, panie Dagobercie, wpół do dziewiątej.
— Jeszcze półtorej godziny — rzekł żołnierz zcicha, — wiesz, co widziałem, przechodząc teraz jakąś tam ulicą, niechcący wzrok skierowałem na ogromny czerwony afisz, na którym widać było czarnego rysia, pożerającego białego konia... Na ten widok krew we mnie zawrzała, bo właśnie czarny ryś pożarł mi białego konia, który wraz z Ponurym był mi towarzyszem... nazywał się Jowialny...
Na to imię, Ponury, leżący u stóp Garbuski, podniósł nagle łeb i spojrzał bystro na swego pana.
— Czy widzisz... i zwierzęta mają pamięć — rzekł żołnierz, westchnąwszy.
A zwracając się do Ponurego dodał:
— To ty sobie przypominasz Jowialnego?
Ponury parę razy lekko zaszczekał, jakgdyby chciał potwierdzić, że pamięta swego towarzysza podróży.
— Łatwo pojmuję, panie Dagobercie, jak ten widok musiał być dla pana przykrym.
— To nic jeszcze... Zbliżam się do afisza i czytam, że Morok, przybyły z Niemiec, pokazywać będzie w menażerji oswojone przez siebie zwierzęta drapieżne, między innemi pysznego lwa, wspaniałego tygrysa i czarnego rysia z wyspy Jawy, nazwanego Śmierć.
— Okropna nazwa — rzekła Garbuska.
— A jeszcze cię bardzie przerazi, moje dziecko to, że właśnie ten ryś przed czterema miesiącami zadusił mi konia niedaleko Lipska.
— To straszne, co pan opowiadasz — rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się.
— Na tem nie koniec. Przez tego Moroka ja i moje dzieci zostaliśmy aresztowani w Lipsku.
— I ten niegodziwiec jest w Paryżu... trzeba się mieć ma baczności; zła to wróżba...
— Tak... dla tego łotra... jeśli go tylko spotkam — mówił sam do siebie Dagobert — bo oddawna mamy z sobą na pieńku...
— Ktoś biegnie po schodach — odezwała się szwaczka, nadstawiając ucha — to chód Agrykoli...
Rzeczywiście wszedł Agrykola. Garbuska, niestety! zaledwie rzuciła nań badawczym wzrokiem, przekonała się, że nadzieje, które pokładała w jego powrocie, są płonne...
— No i cóż? — zapytał Dagobert.
— Ach! mój ojcze, oszalećby można!.. jakby się wszystko sprzysięgło — rzekł kowal oburzony. — A ty, mój ojcze — widziałeś się z hrabią Montbron?
— Hrabia od trzech dni wyjechał do Lotaryngji... Takie są moje pomyślne nowiny — odrzekł żołnierz z gorzką ironją — a jakież są twoje?...
— Komisarz odrzekł: więc te dziewczęta umieszczone są w miejscu bardzo poważnem... w klasztorze., niema nagłej potrzeby, aby je zabrać... Zresztą nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za najście klasztoru. Jutro złożę raport gdzie należy.
— Rzekłem mu: Jeżeli te dziewczęta nie znajdą się jutro przy ulicy św. Franciszka, poniosą stratę niepowetowaną.
— Mocno żałuję — odpowiedział mi komisarz — ale wymiar sprawiedliwości odbywać się musi podług formalności, od których zbaczać nie wolno.
— Czy mówiłeś mu także o pannie de Cardoville?
— Tak, ale i w tym przedmiocie tak samo mi odpowiedział: skargi swojej nie popierasz pan żadnym dowodem; nie mogę również czynić gwałtu względem zakładu doktora; wszelako zdam raport. Lecz i tu wymiar sprawiedliwości iść musi właściwą drogą.
— Kiedy niedawno chciałem działać — przypomniał synowi żołnierz — czy nie przewidywałem tego wszystkiego, A więc nie można o tem marzyć, aby drogą prawną dziś, nawet jutro zrana, Róża i Blanka zostały mi zwrócone?
— Nie, mój ojcze, sprawa ta nie może być wcześniej rozstrzygnięta, niż za dwa lub trzy dni. Jednakże — objaśniał dalej kowal — ja na tem nie poprzestałem. Pełen rozpaczy, nie mogąc uwierzyć, aby sprawiedliwość była głuchą na tak słuszne żądania... pobiegłem do pałacu sprawiedliwości... w nadziei, że może tam... znajdę sędziego... lub jakiego urzędnika..
Powiedziano mi, że kancelarja prokuratora zamyka się o piątej popołudniu, a otwiera o dziesiątej zrana. Chciałem spróbować jeszcze jednego kroku; poszedłem na odwach, gdzie wojsko linjowe trzyma wartę pod dowództwem porucznika... Panie poruczniku — rzekłem doń — wyświadcz mi tylko tę łaskę, daj mi podoficera i dwóch żołnierzy, abym w ten sposób uzyskał prawny wstęp do klasztoru. Zażądamy widzenia się z córkami marszałka Simon; pozostawimy im do wyboru; albo pozostać w klasztorze, albo wrócić do mego ojca, który je przyprowadził do Paryża... a przekonamy się, czy dobrowolnie są tam trzymane...
— Mój młodzieńcze — rzekł mi — tego, czego żądasz, uczynić niepodobna; nie mogę podjąć takiego kroku na własną odpowiedzialność. Danoby mi dymisję... — A więc cóż mam począć?... Na Boga, oszaleć można z rozpaczy...
— Doprawdy nie wiem — rzekł ze współczuciem porucznik. — Najpewniejszy środek zaczekać...
— Wtedy, mój ojcze, sądząc, żem zrobił wszystko, co człowiek zrobić może, powróciłem do domu... w nadziei, że może ty byłeś szczęśliwszy ode mnie; na nieszczęście zawiodłem się.
Po tem opowiadaniu Agrykoli, które zniszczyło ostatnie nadzieje tych trzech, ciosami nieubłaganego losu udręczonych, osób, nastąpiło głębokie milczenie.
Drzwi izdebki otworzyły się i na progu ukazała się z nieśmiałością Franciszka Baudoin, blada, ledwie trzymająca się na nogach. Ledwie kilka kroków postąpiwszy, padła na kolana, złożyła ręce jak do modlitwy i odezwała się słabym głosem:
— Mój biedny mężu... przebacz mi!...
Na te słowa Agrykola i Garbuska obejrzeli się żywo, Dagobert podniósł głowę.
— Kochana matko!.. ty, na kolanach — mówił Agrykola, schyliwszy się do Franciszki z czułością — wstańże!
— Nie, moje dziecko — odrzekła Franciszka — nie podniosę się, dopóki twój ojciec... nie przebaczy mi...
— Przebaczyć... biedna żono — rzekł żołnierz wzruszony, podnosząc strapioną. — Alboż ja cię obwiniałem... Więc uwolniono cię?... Wczoraj nie mogłem dowiedzieć się, gdzie cię osadzono... Usiądź-że, moja kochana!
— Droga matko... jakaś ty blada.. jak zziębnięta,.. — mówił kowal, klęcząc przed matką. — Drżysz cała... — a zwracając się do Garbuski, dodał: — moja kochana, rozpalno prędko w piecyku.
— Myślałam o tem, lecz już niema ani węgli, ani drzewa.
— A więc, bądź tak dobrą, zejdź i pożycz od ojca Loriot... on jest tak dobry, że ci nie odmówi...
Ledwie wymówił te słowa, a Garbuski już nie było. Kowal wstał, wziął kołdrę z łóżka i otulił nią nogi swej matki.
Dagobert, niemniej troskliwy od syna, — zdjął z łóżka poduszkę i rzekł:
— Pozwól, że ci ją zasunę za plecy.
— Jak niesprawiedliwie obaj mnie pieścicie! — rzekła Franciszka, usiłując uśmiechnąć się — a szczególniej ty, mój mężu... jaki ty jesteś dobry... po takim moim postępku, jak wyrozumiały!
I wysunąwszy powoli z rąk syna rękę, ujęła nią dłoń Dagoberta, przycisnęła do ust, a skraplając ją łzami, rzekła:
— Będąc — w więzieniu, bardzom żałowała... a potem jeszcze więcej, gdym się zobaczyła z naszym Gabrjelem.
— A Gabrjel? kochana matko, jakże się ma ten mój poczciwy braciszek?
— Od czasu jak przybył — mówiła Franciszka, łzy otarłszy — trzymany jest na pokucie... jego przełożeni zakazali mu surowo wychodzić z domu... Szczęściem, że mu pozwolili przyjąć moje odwiedziny.. bo jego rady otworzyły mi oczy; on dopiero oświecił mnie, jak dalece, nie wiedząc, zawiniłam względem ciebie, kochany mężu.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Dagobert.
— Ależ winieneś być przekonany, że lubo naraziłam cię na straszne zmartwienie, jednak nie w złych zamiarach... Widzą twą rozpacz, bolałam z tobą, lecz nie śmiałam wyznać prawdy, aby nie złamać przysięgi... Chciałam jej dochować, sądząc, że czynię dobrze... Jednak coś mi szeptało wewnętrznie, że nie miałam prawa narażać cię na takie zmartwienie, że ubliżyłam przez to moim obowiązkom. Uklękłam więc w więzieniu i, mimo naigrawań innych kobiet, błagałam Stwórcy, aby mnie oświecił... Kiedym modliła się tak gorąco, dobry Bóg wysłuchał mej prośby i natchnął mnie myślą, abym się udała do naszego Gabrjela... Boże, będę Ci posłuszną — mówiłam w duchu — Gabrjel jest jakby mojem dzieckiem, jest księdzem, przytem cierpiał za wiarę... Skoro wyjdę z więzienia, pójdę do niego poradzić się.
— Droga matko — przyznawał Agrykola — była to myśl prawdziwie z nieba... Galbrjel... to istny anioł, niema istoty czystszej, cnotliwszej i szlachetniejszej od niego; to wzór prawdziwego kapłana.
— Ach! biedna kobieto! — odezwał się Dagobert z goryczą — gdybyś ty nigdy nie była miała innego spowiednika...
— Myślałam już o tem, nim wyjechał w podróż — odrzekła naiwnie. — Ale obawiałam narazić się księdzu Dubois, a przytem bałam się, aby Gabrjel nie był zanadto pobłażliwym dla mych grzechów.
— Twych grzechów?... droga matko! — zawołał kowal.
— A cóż ci powiedział Gabrjel? — zapytał żołnierz.
— Niestety! czemuż nie miałam wcześniej z nim takiej rozmowy... To, co mu powiedziałam o księdzu Dubois, obudziło w nim podejrzenie; pytał mnie o wiele szczegółów.. Otworzyłam mu zupełnie swe serce, on mi także otworzył swoje, i o wielu nieszczęsnych dowiedzieliśmy się rzeczach, dotyczących osób, któreśmy dotąd za bardzo szanowne uważali... a które przecież oszukiwały nas wzajemnie.
— W jaki sposób?
— Jemu mówiono pod sekretem o rzeczach, niby pochodzących ode mnie, a mnie, również pod sekretem, o rzeczach, które niby pochodzić miały od niego. Otóż... wyznał mi, iż w początkach nie czuł powołania do stanu duchownego. Zapewniono go jednak, że ja nie czułabym się pewną zbawienia, gdyby on nie wstąpił do jezuitów; że jednak nie śmiałabym żądać od niego, od Gabrjela, takiej ofiary, pomimo, że wzięłam go z ulicy, jako sierotę... A wtedy... biedne kochane dziecko, sądząc, że dogodzi najgorętszym mym życzeniom, poświęcił się dla mnie... Wstąpił do seminarjum.
— Ależ to zgroza! — wykrzyknął kowal — to haniebny podstęp...
— Tymczasem — mówiła Franciszka dalej — mnie zupełnie inaczej rzecz tę przedstawiano; powiedziano mi, że Gabrjel chciałby zostać księdzem, ale że nie śmie z tem się odezwać, aby nie wzbudzić we mnie zazdrości ze względu na Agrykolę, który, gotując się na rzemieślnika, nie miał na widoku takich korzyści, jakie Gabrjelowi zapewnić miał stan duchowny... Dlatego, kiedy prosił mnie o pozwolenie wstąpienia do seminarjum (a uczynił to z niechęcią, sądząc tylko, że mnie tem uszczęśliwi), ja, zamiast go odwodzić od tego zamiaru, upewniałam go, że nic lepszego uczynićby nie mógł, i że mnie to bardzo cieszy...
— Jakież to haniebne intrygi! — wykrzyknął kowal zdumiony. — Niegodziwym sposobem postarano się skorzystać z waszego wzajemnego do siebie przywiązania.
— Jednakże — opowiadała dalej Franciszka — ponieważ Gabrjel jest człowiekiem wyjątkowej dobroci, powoli obudziło się w nim powołanie... Czemu się zresztą wcale nie można dziwić; pocieszać cierpiących, poświęcać się dla nieszczęśliwych, to jakby się do tego urodził... Nie byłby mi nigdy o tem wspomniał, gdyby nie dzisiejsza nasza rozmowa... Gdy się jednak o tem wszystkiem dowiedział, mocno się oburzył, szczególniej na pana Rodina i na inną jeszcze osobę... Mówił mi, że już miał do nich urazę, ale to odkrycie dopełniło miary.
Dagobert zerwał się z siedzenia i potarł ręką po czole, jakby chciał sobie coś ważnego przypomnieć. Od kilku już minut słuchał z ogromnem zdziwieniem i prawie z bojaźnią o tych piekielnych intrygach.
Franciszka mówiła dalej:
— Nakoniec... kiedym wyznała Gabrjelowi, że za radą księdza Dubois wydałam obcej osobie dzieci, które powierzono memu mężowi... córki marszałka Simon... zganił mi to; powiedział, że powinnam była wprzód poradzić się męża, który sam tylko odpowiedzialny jest przed Bogiem i przed ludźmi za to, co mu zostało powierzonem... Mocno ganił postępek księdza Dubois, pocieszał mnie ze swą zwykłą anielską dobrocią, obowiązując, abym za powrotem do domu wszystko ci wyznała... Chciałby przybyć tu ze mną, ale przełożeni zakazali mu surowo wychodzić z seminarjum, i dlatego...
Dagobert nagle przerwał mowę swej żonie.
— Jedno słowo tylko, Franciszko — rzekł — pośród tylu zmartwień, tylu spisków szatańskich, człowiek głowę traci... W dniu, w którym znikły dzieci, wspominałaś mi, że, gdyś Gabrjela z ulicy zabrała, miał on na szyi medal bronzowy, a w kieszeni pugilares pełen papierów, zapisanych obcym językiem?
— Tak, mój mężu.
— Te papiery i medal oddałaś spowiednikowi?
— Tak, mój mężu.
— A Gabrjel potem nigdy ci nic nie wspominał o tych papierach i o tym medalu?
— Nie, nigdy.
Agrykola zawołał:
— A więc Gabrjel ma taki sam interes, jak córki marszałka Simon i jak panna de Cardoville... aby znajdować się na ulicy Ś-go Franciszka.
— Zapewne — wtrącił żołnierz — a teraz przypominam sobie, co powiedział, że za kilka dni będzie potrzebował naszej pomocy.
— Prawda, mój ojcze.
— I zatrzymują go jak więźnia w seminarjum! Powiedział matce, że niedobrze obszedł się z nim przełożony! z miną tak smutną, a tak znaczącą...
— Że nie mówiłby do nas inaczej, gdyby szło o pojedynek na śmierć... — przerwał ojcu Agrykola. — A jednakże on jest odważny, jak ty; musi więc być wielkie niebezpieczeństwo, skoro tak bardzo boi się przełożonych.
— Rozumiem wszystko... — rzekł żołnierz. — Gabrjel jest tak samo jak Róża i Blanka, jak panna de Cardoville... jak twoja matka, jak może i my nawet, niewinną ofiarą intryg jezuitów... Kiedym teraz poznał ich niegodziwe sposoby, ich straszną chytrość i zawziętość.. widzę — dodał ciszej — że trzeba być bardzo mocnym, aby wystąpić z nimi do walki...
— Dobrze mówisz, ojcze... jezuici, przy swej obłudzie i złośliwości, tyle mogą uczynić złego, ile dobrzy pomiędzy nimi, tacy jak Gabrjel, czynią dobrego... Nie można ich się nie lękać.
— Tak. to prawda... i to mnie przeraża, bo biedne moje dzieci są w ich rękach. Czyż można je opuścić? O! nie, nie... precz ze słabością... a jednakże... od chwili jak twoja matka odkryła nam te szatańskie zmowy, nie wiem... ale mniej jestem śmiały... Okropnem wydaje mi się wszystko, co się wokoło nas dzieje. Porwanie tych dzieci jest epizodem rozgałęzionego spisku, który nas otacza i zagraża nam.... Zdaje mi się, że ja i ci, których kocham, chodzimy w ciemnościach... pośród wężów... pośród nieprzyjaciół i zasadzek... których ani widzieć, ani zwalczyć nie można.... Nie jestem tchórzem... Teraz zaś pawiem ci prawdę... ja się boję jezuitów....
Agrykola zadrżał, gdyż podzielał to wrażenie.
Ludzie otwartego charakteru, dzielni, śmiali, przywykli walczyć i działać jawnie, lękają się tylko, żeby ich nie usidlali, nie uderzali znienacka nieprzyjaciele niewidzialni.
Milczenie przerwał powrót Garbuski.
Lekko zapukała, zatrzymując się za drzwiami z ojcem Loriot.
— Pani Franciszko, czy można wejść? — zapytała — bo ojciec Loriot niesie drzewo.
— Prosimy.... prosimy! — odrzekł Agrykola, gdy tymczasem jego ojciec ocierał sobie zimny pot z czoła.
Otworzyły się drzwi i wszedł poczciwy farbiarz, którego ręce tym razem ubarwione były kolorem amarantowym.
— Dobry wieczór państwu — rzekł ojciec Loriot — dziękuję ci, pani Franciszko, żeś sobie o mnie przypomniała, że mój sklep i wszystko, co się w nim znajduje, jest na twoje usługi... sąsiedzi wzajemnie wspierać się powinni; pani byłaś tak dobrą dla mej nieboszczki żony!...
Złożywszy drzewo w kącie i oddawszy łopatkę z węglami kowalowi, poczciwy farbiarz zapytał:
— Czy nie potrzeba państwu jeszcze czego?
— Dziękujemy ci, zacny ojcze Loriot.
— Dobranoc państwu.
A zwracając się do Garbuski, dodał:
— Nie zapomnij, moje dziecko o liście do pana Dagoberta.. nie śmiałem dotknąć go, aby nie zostawić na nim śladu moich pięciu palców... Dobranoc państwu.
I ojciec Loriot wysunął się z izby.
— Oto list, panie Dagobercie — rzekła Garbuska.
I zajęła się rozniecaniem ognia, gdy tymczasem Agrykola przysunął do pieca stare krzesło ze swą matką:
— Mój chłopcze, zobacz co tu piszą? — rzekł Dagobert. — Mam głowę tak skłopotaną, że ledwie widzę światło.
Agrykola wziął list i czytał:
„Korzystam ze spotkania i rozmowy przez kilka minut ze statkiem, płynącym prosto do Europy. Piszę do ciebie, mój stary towarzyszu, te kilka słów naprędce, i spodziewam się, że cię dojdą przez Havr prędzej, aniżeli mój list, pisany z Indji... powinieneś już być teraz w Paryżu z mojemi....
„Nie mogę skończyć, bo łódź odpływa... tylko słowo jeszcze: przybywam do Francji... Nie zapomnij o 13 lutego.. przyszły los mej żony i mego syna... lub mej córki od tego zależy...
„Bądź zdrów, mój przyjacielu, wdzięczność na wieki.
— Agrykolo!... twój ojciec.. prędko... — wykrzyknęła Garbuska. Za usłyszeniem pierwszych wyrazów tego listu Dagobert zbladł jak trup... Jakby go z nóg ścięły. Syn skoczył do ojca i przytrzymał go na chwilę w objęciu. Wkrótce napad słabości przeminął; Dagobert wstał; oczy jego zaiskrzyły się; surowa twarz przybrała wyraz niezachwianego postanowienia. Wykrzyknął:
— Nie, nie, zdrajcą nigdy nie będę! Już nie boję się jezuitów i tej nocy jeszcze Róża i Blanka Simon będą wolne. — Agrykolo, która godzina? — zapytał Dagobert.
— Dopiero co wybiła dziewiąta.
— Musisz zrobić mi natychmiast mocny hak żelazny... tak mocny, iżby wytrzymał ciężar mego ciała, a tak rozwarty, iżby go można było założyć na daszek na murze.
To mówiąc, wziął stojące przy piecu grube szczypce, podał je synowi i dodał:
— Pośpiesz się, chłopcze, rozdmuchuj ogień, kuj żywo..
Na te słowa Franciszka i Agrykola spojrzeli na siebie ze zdziwieniem; kowal osłupiał.
— Mój ojcze... hak... a to do czego?
— Żeby go uwiązać do powrozu, który tu mam.
— Ależ, do czego ten powróz, ten hak?
— Do dostania się na mury klasztoru, jeśli nie można będzie wejść bramą.
— Ależ, mój ojcze... to niepodobna... ani marzyć o tem.
— O cóź-to idzie, moje dziecko — zapytała niespokojna Franciszka; — dokąd ojciec chce iść?
— Chce tej nocy dostać się do klasztoru, w którym zamknięte są córki marszałka Simon, i chce je stamtąd wydobyć.
— Wielki Boże!.. mój mężu!... to świętokradztwo!
Żołnierz odpowiedział surowo, niemal uroczyście:
— Słuchaj, moja żono, i ty, synu, w moim wieku, kiedy się kto na co odważa, pewno już wie, dlaczego to czyni; robię, com powinien; zaniechajcie więc próżnej gadaniny. Tego wieczora chcę być panem swej woli.
— Mój ojcze!... — rzekł Agrykola. — Nie chcę zbijać postanowienia, chcę tylko dowieść, że nie wiesz, na co się narażasz...
— Wiem dobrze o wszystkiem — rzekł żywo żołnierz. — Wielkiej wagi jest krok, na który się ośmielam...
— Zastanów się raz jeszcze, na jakie wystawiasz się niebezpieczeństwo!
— No, mówmy o niebezpieczeństwach, mówmy o fuzji odźwiernego i o kosie ogrodnika — rzekł Dagobert, wzruszając z pogardą ramionami. — No! i cóż dalej? przypuśćmy, że położę głowę w tym klasztorze? alboź ty nie pozostaniesz dla matki? Dwadzieścia lat obywaliście się beze mnie... niewielką poniesiecie stratę...
— Ach! mój Boże! i to ja, ja jestem przyczyną wszystkich tych nieszczęść! — zawołała Franciszka.
— Pani Franciszko, uspokój się — rzekła zcicha Garbuska. — Agrykola nie dozwoli ojcu narażać się na takie niebezpieczeństwo.
Kowal rzekł wzruszonym głosem:
— Zanadto znam cię, mój ojcze, żebym się miał poważyć wstrzymywać bojaźnią śmierci...
— A o jakiem-że chcesz mówić niebezpieczeństwie?
— Ulękniesz się go.. jakkolwiek odważnym jesteś... — rzekł młodzieniec tonem uroczystym.
— Agrykolo — rzekł surowo i ostro Dagobert — obrażasz mnie. — Podłą jest rzeczą chcieć odwieść człowieka postrachem od spełnienia powinności...
— Przebacz mi, kochany ojcze... ale choćbym miał ściągnąć na siebie twą nienawiść, dowiesz się, na co się narażasz, przełażąc przez mur do klasztoru, i to jeszcze w nocy..
— Dość już, ani słowa więcej!.. — krzyknął żołnierz, tupnąwszy z gniewem nogą.
— Uprzedzam cię, że prawie niezawodne galery — wyrzekł kowal, zbladłszy ze wzruszenia.
— Nędzniku! — wrzasnął Dagobert — czy nie lepiej było raczej ukryć to.. aniżeli wystawiać mnie na to, abym się okazał zdrajcą i tchórzem! — Potem, chwyciwszy się oburącz za głowę, powtórzy: — Galery!...
I spuścił głowę, jakby zdruzgotany tem piorunującem słowem.
— Tak, tak, zakradać się do miejsca zamieszkanego w nocy, przez mur, gwałtem... za to czekają galery! — objaśnił Agrykola. — Jeżeli zostaniesz schwytany na gorącym uczynku; a można postawić dziewięć przeciw jednemu, że to może nastąpić. Klasztor jest mocno strzeżony; gdybyć poważył się uprowadzić dziewczęta wśród dnia, byłbyś aresztowany, lecz przynajmniej krok ten miałby, cechę śmiałości, za którą możeby cię sąd uniewinnił... Lecz napadać w nocy, dostawać się gwałtem przez mury.. Za to czekają galery. Teraz... ojcze, namyśl się.. co zrobisz, ja z tobą zrobię... nie pozwolę ci iść samemu..,.Słowo tylko powiedz.. a ukuję ci hak... za godzinę ruszymy.
Głębokie milczenie przerywały ciche łkania Franciszki; w rozpaczy powtarzała:
— Ja to, ja... wszystkiemu jestem winna.
Daremnie Garbuska usiłowała pocieszać Franciszkę.
Dagobert wpadł w osłupienie.
Przerażające słowa syna oświeciły mu rzeczywistość i zgubne następstwa; pozostawało mu albo zdradzić zaufanie marszałka Simon i złamać przysięgę, uczynioną umierającej matce sierot, albo też narazić siebie, a szczególniej syna, na straszną hańbę.... syna! i to jeszcze nie będąc zupełnie pewnym, czy zdoła uwolnić sieroty.
Wtem Franciszka, jakby z natchnienia zawołała:
— Mój Boże! może się znajdzie sposób oswobodzenia tych dzieci bez gwałtu.
— Jakiż to sposób, matko?
— Wszakże to ksiądz Dubois kazał je tam zaprowadzić, a mój spowiednik działał z namowy pana Rodina.
— A choćby i tak, napróżno udalibyśmy się do pana Rodina, nicbyśmy nie wskórali.
— U niego nie, ale może u tego władzę mającego księdza, który jest przełożonym Gabrjela, i który zawsze się nim opiekował.
— Cóż to za ksiądz, matko? — Ksiądz d‘Aigrigny.
— D‘Aigrigny! — zawołał Dagobert ze wstrętem. — Więc do tych matactw należy człowiek, który był wojskowym, nim został księdzem?
— Tak, ojcze, margrabia d’Aigrigny... dawniej, jeszcze za czasów Napoleona, służył w jakiemś obcem wojsku... a w roku 1815 Burbonowie dali mu pułk francuski...
— To on! — rzekł Dagobert przytłumionym głosem. — Wszędzie on! jak zły duch... kiedy idzie o matkę, o ojca lub dzieci.
— Co mówisz, mój ojcze?
— Margrabia d’Aigrigny! — mówił dalej Dagobert. — Wiecie wy, co to za człowiek? Nim został księdzem, dręczył swą miłością matkę Róży i Blanki, walczył przeciwko swemu krajowi i dwa razy potykał się z generałem Simon... Tak, kiedy generał, okryty ranami, był w niewoli w Lipsku, on tymczasem pod Waterloo, w obcem wojsku, walczył przeciwko nam. Za Burbonów, renegat ten, okryty zaszczytami, spotkał się znowu z napoleońskim generałem, który był wówczas w nieszczęściu. Wtedy to przyszło między nimi do pojedynku... Margrabia został raniony; ale generał Simon skazany na śmierć, musiał uciekać z Francji... Powiadacie, że ten renegat jest księdzem... A więc ja jestem zupełnie pewny, że to on kazał porwać Różę i Blankę przez nienawiść do ich rodziców... I ten niegodziwiec trzyma je w swej mocy!... A więc nietylko bronić muszę majątku tych dzieci... ale i ich życia!... Słyszycie?... ich życia!... bo on je zabić zechce!...
— Uważasz tego człowieka za zdolnego do...
— Człowiek, który zdradził swój kraj, a potem został jezuitą... zdolny jest do wszystkiego; może w tej chwili pastwią się nad temi dziećmi... bo rozłączyć je jest już to samo, co począć je zabijać!... Córki marszałka Simon są w mocy margrabiego d’Aigrigny i jego bandy... a ja będę się wahał ocalić je... z bojaźni galer!... Galer! cóż znaczą, zwłaszcza dla mnie, galery? Jeśli moje ostatnie usiłowanie nie uda się, myślicie, że będę żył? Kładź w ogień żelazo, mój chłopcze... Prędko, czas nagli...
— Ale, syn... pójdzie z tobą — zawołała Franciszka głosem macierzyńskiej rozpaczy i rzuciła się do nóg Dagoberta. — Jeśli ty zostaniesz przytrzymany... to i on także...
— To i cóż?... mam dwa pistolety; wystarczą dla obu.
— Ale ja... — zawołała biedna matka.
— Słusznie mówisz... pójdę sam.
— Nie pójdziesz sam... mój ojcze...
— Ale twoja matka!... Agrykolo... ty nie pójdziesz ze mną... zakazuję ci! — rzekł żołnierz, przyciskając syna do piersi.
— Ja... wykazawszy ci niebezpieczeństwo.. mam się cofnąć?... Pójdę z tobą, ojcze; jest to mojem prawem, moją powinnością, wreszcie taką jest moja wola!
— O! mój Boże! zlituj się nad nami! — modliła się biedna matka na klęczkach.
— Nie płacz tak, kochana matko, bo mi serce rozdzierasz — prosił Agrykola, — gdy obaj razem działać będziemy roztropnie, możemy dopiąć swego, prawie na nic się nie narażając, nieprawdaż, ojcze?... — rzekł kowal, mrugnąwszy na żołnierza. — Uwolnimy córki marszałka Simon i pannę de Cardoville... Garbusko, podajno mi kleszcze i młotek z dolnej szuflady.
— Oto są twe narzędzia, Agrykolo — rzekła Garbuska mocno mienionym głosem, drżącą ręką podając kowalowi kleszcze i młotek.
Dagobert ujął Franciszkę za rękę i rzekł:
— Znasz swego syna: przeszkodzić mu teraz, aby udał się ze mną niepodobna... Ale, bądź spokojna... dokażemy swego... jestem prawie pewny... Jeżeliby zaś nie udało się nam, gdybyśmy zostali przytrzymani... precz z samobójstwem; ojciec i syn pójdą spokojnie do więzienia, jak uczciwi ludzie. Gdy nadejdzie dzień sądu... wyznamy wszystko... powiemy, że doprowadzeni do ostateczności... przymuszeni byliśmy chwycić się ostatecznego środka... Dalej, chłopcze, kuj żwawo! — dodał Dagobert, zwracając się do syna — kuj... kuj... nie lękaj się, sędziowie są uczciwymi ludźmi i uwolnią uczciwych ludzi.
— Tak, tak, mój ojcze, słusznie mówisz; sędziowie ocenią różnicę, między złoczyńcami, a starym żołnierzem i jego synem, którzy z narażeniem swej wolności chcieli oswobodzić biedne ofiary.
— A jeżeli na to nie zwrócą uwagi — dodał Dagobert — ani twój syn, ani mąż nie będą zhańbieni w oczach uczciwych ludzi... Jeżeli oddadzą nas na galery... jeżeli tyle okażemy mocy, iż zachowamy sobie życie; to dobrze! stary i młody zbrodzień z chlubą dźwigać będą kajdany... nie my będziemy hańbieni, ale podły renegat... nikczemny jezuita, który zakałę przynosi swemu powołaniu... Dalej, dalej, kuj żelazo, mój synu!
— Teraz parę słów do ciebie, Garbusko, godzina zbliża się. Będąc w ogrodzie, czy uważałaś jak wysokie są piętra klasztoru?
— Niebardzo wysokie, panie Dagobercie, szczególnie od strony domu obłąkanych, w którym zamknięta jest panna de Cardoville.
— Jakimże sposobem zdołałaś zbliżyć się i mówić z tą panną?
— Była za parkanem, przedzielającym ogrody.
— Wybornie... — rzekł Agrykola, nie przestając kuć swego żelaza — będziemy mogli dostać się z jednego ogrodu do drugiego; może też łatwiej będzie dostać się przez dom obłąkanych... Ale nie wiesz, gdzie jest pokój panny de Cardoville?
— Zaraz... — odrzekła Garbuska, przypominając — ona mieszka w kwadratowym pawilonie, a nad jej oknem jest daszek, pomalowany w białe i niebieskie pasy.
— Bardzo dobrze... zapamiętam to.
— A mniej więcej, gdzie są celki mych biednych dzieci? — zapytał Dagobert.
Po chwili namysłu, Garbuska odrzekła:
— Celki te znajdują się naprzeciw okna panny de Cardoville, gdyż już od dwóch dni dawała im znaki, a teraz przypominam sobie, iż wspomniała, że te celki są jedna nad drugą, na dole i na piętrze.
— A czy okna są zakratowane? — zapytał kowal.
— Mniejsza o to, dziękujemy ci, moje dziecko; po tem objaśnieniu możemy iść — rzekł Dagobert — co do reszty, mam ja swój plan.
— Moja kochana Garbusko, dajno wody — rzekł kowal — aby ostudzić żelazo — a, zwracając się do ojca, zapytał: — czy dobry będzie ten hak?
— Wyborny, mój chłopcze.
Franciszka Baudoin gorąco modliła się na klęczkach: błagała Boga o miłosierdzie dla męża i syna, prosiła, aby tylko na nią samą zesłał karę, gdyż ona była przyczyną rozpaczliwego kroku Dagoberta i Agrykoli.
Ojciec z synem w milczeniu kończyli swe przygotowania; bladzi i w uroczystym nastroju; pojmowali niebezpieczeństwo przedsięwzięcia.
Biła godzina dziesiąta na wieży kościoła Saint-Merry.
Słabo było słychać bicie zegara z powodu silnego wiatru i deszczu, który nie przestawał padać.
— Dziesiąta! — zawołał Dagobert — nie mamy już ani minuty czasu do stracenia; Agrykolo, bierz worek.
— Zaraz, ojcze.
Kowal przystąpił do szwaczki, która zaledwie na nogach trzymać się mogła i rzucił jej po cichu:
— Jeżeli nie wrócimy do jutra rana... polecam ci mą matkę... Pójdziesz do pana Hardy; może już wrócił z podróży. Pocałuj mnie, siostro i bądź dobrej myśli...
I głęboko wzruszony, serdecznie uściskał Garbuskę, która o mało co nie zemdlała.
— Choć, stary Ponury... dalej w drogę — rzekł Dagobert — będziesz nam służył za pikietę.
Potem, przystąpiwszy do żony, która przyciskała do piersi głowę syna, rzekł tonem spokojnym:
— No, kochana żono, dopilnuj, aby ogień nie wygasł... za dwie lub trzy godziny przyprowadzimy ci moje sieroty i piękną pannę... Ucałuj mnie... na szczęście.
Rzuciła się mężowi na szyję. Niema jej rozpacz, objawiająca się tylko łkaniami, rozdzierała serce. Dagobert zmuszony był wyrwać się z jej objęć i rzekł zmienionym głosem:
— Chodźmy, chodźmy, ona mi serce rozdziera... czuwaj nad nią.
I wsunąwszy pistolety do kieszeni surduta, postąpił ku drzwiom, a za nim Ponury.
— Synu!... niech — cię uściskam raz jeszcze... może ostatni! — zawołała biedna matka.
Kowal łzy swe połączył ze łzami matki:
— Bądź zdrowa. Wkrótce się zobaczymy.
Żywo pośpieszył za ojcem.
Franciszka, głęboko westchnąwszy, padła na krzesło, podtrzymywana przez Garbuskę.
Zegar w pobliżu wydzwonił pól do dwunastej, kiedy Dagobert z Agrykolą stanęli na bulwarze szpitalnym.
Wiatr dął gwałtownie, deszcz rzęsisty padać nie przestawał; mimo przeciągających chmur noc była stosunkowo jasną, gdyż była to pełnia.
Przy świetle tem można było widzieć ciemne drzewa i mury, okalające ogród klasztorny. Zdala nad bulwarem błotnistym, wiatr powiewał latarnią, której czerwonawe światło przedzierało się przez mgłę. Niekiedy w oddaleniu, słychać było turkot późno wracającej karety.
Dagobert z synem, po wyjściu z domu, prawie nic do siebie nie mówili. Szli zadumani. Agrykola niósł na plecach worek, w którym był powróz, hak i odłamek żelaza; Dagobert wspierał się na ramieniu syna, a za nimi postępował Ponury. Stary żołnierz rzekł:
— Teraz dopiero wpół do dwunastej; trzeba zaczekać do północy. Usiądziemy na tej ławie i naradzimy się.
Siedli.
— Agrykolo... mój kochany... jeszcze czas... proszę cię... puść mnie samego... im bardziej zbliża się stanowcza chwila, tem więcej lękam się, że wplączesz się w tę niebezpieczną sprawę.
— A ja, ojcze... im bliżej do czynu, tem więcej jestem przekonany, że ci się na coś przydam... ten dług honorowy spłacić — uważasz za swą powinność... połowę tej zapłaty ja biorę na siebie. Nie mówmy już o tem... lepiej naradźmy się, jak działać.
— Ha! widzę, że muszę cię wziąć z sobą.
— Trzeba tak zrobić, ojcze, żeby uwolnić dziewczęta i nie wpaść w biedę. Zauważyłem, że tam, w rogu, przy ogrodzie, jest szopa... przez tę szopę dostaniemy się do ogrodu. Ale, ojcze, zapomniałem: gdy się do szopy dostaniemy, czy weźmiemy z sobą Ponurego?
— Naturalnie. Jeśli tam jest jaki pies, on się z nim rozprawi; uprzedzi nas także o zbliżaniu się stróżów nocnych. A przytem... On jest tak zmyślny i tak przywiązany do Róży i Blanki, że może nam ułatwi ich wyszukanie.
W tej chwili dał się słyszeć uroczysty dźwięk, zegar wybijał północ. Zadrżeli obaj, w milczeniu jeden drugiemu uścisnął rękę. Serca ich odpowiedziały swem biciem dźwiękom zegara, rozlegającym się wśród ponurego milczenia nocy. Dagobert odezwał się:
— Północ... uściskaj mnie i... naprzód!
Chwila była uroczysta, stanowcza.
— Teraz, ojcze, działać należy z taką przezornością i odwagą, jak złodzieje.
Z łatwością znaleźli szopę; wydawała się całkiem zrujnowaną.
— Wybornie — rzekł kowal do ojca.
Krzepki młodzieniec oparł się plecami o szopę i mocno odsadził się nogami: lecz w tejże chwili Ponury zawarczał. Dagobert schwycił syna za rękę:
— Cyt!... Nie ruszaj się. Ponury czuje kogoś w ogrodzie...
Przez chwilę stali w milczeniu, nie ruszając się. Pies, posłuszny panu, przestał warczeć, ale niespokojność i niecierpliwość jego stawały się coraz wyraźniejsze. Z tem wszystkiem nic nie było słychać.
— Pies zapewne pomylił się, ojcze.
— O nie... nie ruszaj się.
Ponury mocno wciągnął w siebie powietrze.
— Idą! — szepnął Dagobert.
— Uciekajmy więc, ojcze.
— Nie... przysłuchajmy się... będzie czas...
Słychać było ciężkie stąpanie po ziemi i niewyraźną rozmowę.
— To pewno stróże, o których wspominała Garbuska.
— Tem lepiej... teraz nierychło wrócą tutaj...
Stąpanie coraz mniej słyszeć się dawało, nareszcie zupełnie ucichło. Dagobert rzekł synowi:
— No, teraz nie traćmy czasu... Muszą już być daleko... Trzeba co prędzej wysadzić deski.
Agrykola z całej siły oparł się o szopę; szopa, mimo starości, mocno się trzymała.
— Do licha! — rzekł kowal: — musi tu być żelazny rygiel! inaczej nie wytrzymałyby te stare deski. Daj mi ojcze powróz i hak, wlezę na mur i otworzę drzwi ze środka.
Żołnierz oparł się o mur i skrzyżował ręce; kowal wdrapał mu się na szerokie plecy, a czepiając się powrozu i korzystając z nierówności muru, dostał się na jego szczyt.
Wierzchołek muru był posypany tłuczonem szkłem. Pokaleczył sobie kolana i ręce; lecz, aby nie przestraszyć ojca, stłumił krzyk bólu, przełożył hak i spuścił się po powrozie do ogrodu.
Szopa była blisko; zamek tak był lichy, iż Agrykola złamał go odrazu; drzwi się otworzyły i Dagobert wszedł do ogrodu, a z nim Ponury.
— No, dzięki tobie, mój chłopcze, rzecz najważniejsza zrobiona. Teraz panna de Cardoville i moje sieroty mają przynajmniej którędy wyjść. Idzie teraz o to jak je wynaleźć, nie spotkawszy się z nikim. Ponury pójdzie naprzód. No, stary, marsz, tylko nie szczekaj.
Ponury postąpił kilka kroków i, węsząc, przysłuchiwał się. Przyszli do małego placyku, otoczonego wysokiemi drzewami. Agrykola rzekł:
— Pójdźmy aleją, ciągnącą się wzdłuż muru.
— Dobrze, lecz idźmy nie po ścieżce, ale po trawie, żeby nie słychać było stąpania.
Czas niejaki szli długą, krętą aleją; niekiedy zatrzymywali się, przysłuchując, lub przypatrywali się dziwnym kształtom, jakie przybierały drzewa przy słabem świetle księżyca. Pół do pierwszej wybiło, gdy ojciec z synem zbliżali się do żelaznej kraty, opasującej odzielny ogród przełożonej.
— Ten tam pawilon — szeptał Agrykola — powinien być tym, w którym mieszka panna de Cardoville.
— A naprzeciwko gmach — dodał ojciec — w którym więżą biedne sieroty, ale go stąd nie widać... Drogie dzieci tak blisko są od nas i pewnie smucą się i płaczą — szeptał stary żołnierz z uczuciem.
— Byleby tylko ta krata żelazna nie była zamkniętą.
Krata nie była zamkniętą na klucz, Dagobert chciał ją otworzyć.
— Strzeż się, ojcze, żeby nie zaskrzypiała.
— To jak otwierać: powoli czy prędko?
— Puść mnie, ja otworzę.
I nagle otworzył drzwi kraty tak zręcznie, że ledwo co skrzypnęły.
Zatrzymali się przez chwilę i niespokojni przysłuchiwali się. Wszędzie panowała cisza i spokój. Zdecydowali się wejść do ogrodu przełożonej.
Tu Ponury wesoło podniósł oczy, z zadowoleniem machał ogonem, nareszcie popędził wprost ku drewnianym sztachetom, gdzie rano Róża Simon rozmawiała z panną de Cardoville. Zatrzymał się w tem miejscu, potem zaczął wąchać, szukając zgubionego śladu.
Dagobert z Agrykolą z wielką uwagą śledzili wszystkie jego poruszenia.
— Pewno Róża tu była, kiedy Garbuska ją widziała — domyślał się Dagobert. — Ponury wpadł na trop.
Po krótkiej chwili pies obejrzał się na Dagoberta i co tchu poleciał ku drzwiom gmachu, leżącego naprzeciwko pawilonu Adrjanny.
— Teraz już niema wątpliwości, sieroty muszą tu być — szeptał Dagobert.
— Zobaczmy, czy są kraty w oknach?
Zbliżył się do Ponurego.
— No i cóż, stary — pytał Dagobert, — czy tu są twoje panie?
Ponury odpowiedział radosnem skomleniem i cichem szczeknięciem. Dagobert oburącz chwycił go za pysk.
— Zgubi nas! — zawołał Agrykola.
W tej chwili żelazne kraty, którędy weszli i które Agrykola zostawił otwarte, z łoskotem się zatrzasły.
— Zamknięto nas! — zawołał kowal. — Siedzimy w pułapce!...
Ojciec z synem z przerażeniem spojrzeli na siebie, wreszcie Agrykola rzekł:
— Może też same się zamknęły, albo wiatr... Pójdę zobaczyć i jeśli można, znowu roztworzę...
— Śpiesz się!... a ja tymczasem obejrzę okna.
Agrykola szybkim krokiem poszedł do kraty, Dagobert zaś, skradając się wzdłuż muru, zbliżył się ku dolnym oknom. Było ich cztery, a w tej liczbie dwa bez krat.
Spojrzał w górę; pierwsze piętro niewysokie a okna bez krat. Ta więc z sióstr, którą osadzono na piętrze, mogłaby przywiązać prześcieradło do okna i spuścić się po niem na dół, ale tu zachodziła nowa trudność; są cztery okna: w które więc zapukać?
Agrykola spieszno powracał.
— To pewno wiatr zatrzasnął drzwi — objaśnił. — Otworzyłem je i założyłem kamieniem...
— Lecz jak tu poznać ich okna? — pytał niespokojnyny żołnierz. — Zawołać na chybił trafił... jeśli nie trafimy w okna właściwe zrobi się hałas.
— Boże mój, Boże! — utyskiwał kowal.
— A czas ucieka — przerwał żywo Dagobert — trzeba ryzykować... Zawołam głośno Różę albo Blankę; zrozpaczone dziewczęta pewno nie śpią... Usłyszawszy mój głos, zerwą się... Ta, która mieszka na piętrze, zaraz się spuści po prześcieradle i za pięć minut tu będzie... a ta, która mieszka na dole, jeśli w jej oknie niema kraty, natychmiast będą przy nas, a jeśli jest krata, wyłamiemy ją...
— Ależ, ojcze, głośno wołać? Jak usłyszą, wszystko będzie stracone.
— Zanim sprowadzą stróżów i pootwierają kilkoro drzwi... dzieci wydostaną się.
— Mam, ojcze, sposób!... — zawołał nagle Agrykola — i to sposób pewny... Garbuska mówiła, że panna Adrjanna rozmawiała z Różą i Blanką na migi... Musi więc wiedzieć, w których oknach mieszkają.
— Dobrze mówisz... Trzeba wpierw iść do niej...
Parkan był niedaleko; Agrykola odrazu wysadził trzy deski i otworzył wejście.
— Zostań tu, ojcze, i pilnuj — rzekł kowal, przełażąc do ogrodu doktora Baleinier.
Okno, o którem mówiła Garbuska, łatwo było poznać. Szerokie i wysokie, miało nad sobą pewien rodzaj wystawki, bo dawniej były tu drzwi, które zamurowano do trzeciej części wysokości. Okno było zakratowane, ale dosyć rzadko.
Agrykola, zbliżywszy się do okna, widział, że w pokoju było ciemno; lecz w tylnej ścianie, przez drzwi nawpół roztwarte, widać było światło. Kowal, domyślając się, że panna de Cardoville jeszcze nie śpi, lekko zapukał. W kilka sekund otworzyły się drzwi drugiego pokoju. Panna de Cardoville wyszła z drugiego pokoju... Świeca, którą trzymała w ręku, dobrze oświetlała jej uroczą twarz; malowały się na niej zdziwienie i niepokój... Postawiła lichtarz na stole i zbliżywszy się nieco ku oknu, przysłuchiwała się... Nagle zadrżała i zastanowiła się. Dostrzegła, że ktoś patrzy w okno.
— To ja, Agrykola Baudoin.
Adrjanna usłyszała głos i poznała go. Zrozumiawszy, zbliżyła się do okna i ostrożnie je otworzyła.
— Panno de Cardoville! hrabiego Montbron niema w Paryżu; ja z ojcem przyszliśmy oswobodzić panią.
— O! jakże ci wdzięczna jestem, panie Baudoin, lecz najpierw myślcie o pannach Simon.
— Przychodzę zapytać, gdzie są ich okna?
— Jedno na dole, ostatnie od ogrodu; drugie wprost nad niem na piętrze.
— Teraz je ocalimy — rzekł kowal.
— Zaczekaj pan... do pierwszego piętra wysoko... Przy budującej się kaplicy są długie łaty do rusztowania, to ci się przyda.
— Posłużą mi zamiast drabiny...
— Myślcie tylko o tych biednych sierotach... Byle je tylko oswobodzić jeszcze tej nocy, o mnie mniejsza, czy dzień lub dwa zostanę tu jeszcze...
— Nie, pani — przerwał kowal — niezmiennie wiele na tem zależy, abyś i pani wyszła stąd jeszcze tej nocy... Idzie o interes ważny...
— O czem pan chce mówić?
— Nie pora teraz obszerniej to tłumaczyć; zaklinam panią, abyś za mną pośpieszyła... mogę wyrwać dwa pręty z tej kraty...
— To nie potrzeba. Łatwiej będzie złamać zamek, i będę mogła wyjść swobodnie, gdyż sama tu mieszkam.
— Za dziesięć minut będziemy na bulwarze. Tylko prędko wybierz się pani; i weź szal, gdyż noc bardzo chłodna...
— Panie Agrykolo, wiem, na co się pan naraziłeś dla mnie... Lecz nie wracaj pan po mnie przed oswobodzeniem córek marszałka Simon.
— Dzięki otrzymanym od pani wskazówkom nie będzie to rzeczą zbyt trudną.
Posłuszny wskazówkom panny de Cardoville, Agrykola pobiegł do budującej się kaplicy, chwycił w silne ręce długą żerdź i śpieszył z nią do ojca.
Zaledwie minął parkan, biegnąc cieniem ku kaplicy, wydało się Adrjannie, że widzi postać ludzką, wychodzącą z gęstwiny ogrodu klasztornego, przebiegającą szybko aleję i niknącą za wysokim szpalerem bukszpanowym. Przestraszona Adrjanna napróżno cichym głosem wołała na Agrykolę, chcąc go przestrzec. Już jej słyszeć nie mógł, już przybył do ojca, który, gorejąc z niecierpliwości, biegał podsłuchując od jednego do drugiego okna, coraz większą dręczony niespokojnością.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Agrykola pocichu — oto okna sierot.
— Nareszcie! — zawołał uradowany żołnierz i pobiegł obejrzeć wskazane okna.
Poczem dodał zadowolony:
— I krat w nich niema.
— Najpierw trzeba przekonać się, czy która z nich jest w swojej celi — mówił kowal — postawię żerdź przy murze, wlezę po niej aż na piętro.
— Dobrze, moje dziecko, skoro się tam dostaniesz, zapukaj w szybę i wołaj Róży i Blanki; jak ci odpowiedzą, zleziesz na dół, a wtedy biedne dziecko spuści się; one są zręczne i śmiałe.
Podczas gdy Agrykola ustawiał żerdź i zamierzał włazić, Dagobert zapukał w dolne okna, wołając po cichu:
— To ja... Dagobert.
Róża Simon rzeczywiście zajmowała tę celkę. Biedna dziewczyna, zrozpaczona, że ją rozłączono z siostrą dręczona gorączką nie spała i zalewała się łzami. Zrazu, po zapukaniu, przelękła się; gdy jednak usłyszała głos żołnierza, głos tak jej znany i miły, podniosła się. Siedząc jeszcze na łóżku, przyłożyła rękę do czoła, jakby dla upewnienia, że to nie sen; potem szybko skoczyła do okna...
Lecz w tejże chwili... zanim jeszcze zdążyła otworzyć okno, rozległy się dwa wystrzały, a po nich krzyki:
— Złodzieje!... złodzieje!... Na pomoc!... ratunku...
Sierota, zdrętwiała od strachu, patrząc oknem, widziała niewyraźnie, przy świetle księżyca, jak kilku ludzi potykało się zawzięcie...
Krzyki o ratunek powtarzały się ciągle.
Mniej więcej na dwie godziny przed opisanymi tu wypadkami w klasztorze Panny Marji, Rodin i ksiądz d’Aigrigny znajdowali się razem w gabinecie przy ulicy Środek-Ursynów, gdzieśmy ich poprzednio już widzieli. Rodin, odziany zawsze po swojemu, brudno, niechlujnie, siedział skromnie przy biurku i pisał, jako uniżony sekretarz, chociaż obowiązki jego były daleko ważniejsze; był Socjuszem, a w istocie miał obowiązek nie odstępować swego przełożonego ani na chwilę, pilnie uważać, śledzić najdrobniejsze jego czyny i o wszystkiem donosić do Rzymu.
Pomimo zwykłej, pozornej obojętności na wszystko, okazywał widoczny niepokój; odpowiadał jeszcze krócej, niż zwykle, na rozkazy i zapytania, odbierane od księdza d’Aigrigny, który zaledwie przed chwilą przybył.
— Cóż tu zaszło nowego podczas mej nieobecności? — zapytał margrabia Rodina. — Czy zawsze pomyślne nadchodziły wieści?
— Bardzo pomyślne.
— Przeczytaj je.
— Zanim zdam z nich sprawę Waszej Wielebności — rzekł Rodin — uprzedzić winienem, że Morok znajduje się tu już od dwóch dni.
— Morok? — zdziwił się d’Aigrigny. — Sądziłem, że, opuściwszy Niemcy i Szwajcarję, otrzymał z Friburga rozkaz udania się na południe. Teraz właśnie w Linie i Awugdunionie mógłby być bardzo użytecznym pośrednikiem... gdyż protestanci burzą się, zachodzi obawa reakcji przeciw katolikom.
— Nie wiem, czy Morok nie miał jakich szczególnych powodów do zmienienia kierunku podróży. Powiedział mi, że chce tu dawać przedstawienia.
— Jakie przedstawienia?
— Podczas przejazdu przez Lugdun, agent dramatyczny zobowiązał go, aby za bardzo korzystnem wynagrodzeniem dawał ze swą menażerją przedstawienia w teatrze Porte-Saint-Martin.
— Niechże i tak będzie — rzekł d’Aigrigny, wzruszywszy ramionami — lecz rozpowszechnianiem broszur, sprzedażą różańców i obrazków, jako też przez wpływ, jakiby pewno wywierał na mniej oświecony lud Południowego departamentu i Bretonji, mógłby oddać daleko większe usługi, aniżeli swą działalnością w Paryżu.
— Jest on tu, na dole, wraz z pewnym olbrzymem, który mu zawsze towarzyszy; gdyż Morok, jako dawny sługa Waszej Wielebności, spodziewa się, że dostąpi zaszczytu ucałowania jeszcze dziś ręki Waszej Wielebności.
— Niech o tem nie marzy. Wiesz przecie, ile nam jeszcze pozostało zajęcia na dzisiejszy wieczór. Czy poszedł kto na ulicę Świętego Franciszka?
— Wysłałem... Stary żyd, jak oznajmił, już został zawiadomiony przez notarjusza. Jutro, o godzinie szóstej rano, mularze wybiją zamurowaną bramę, a tak dom ten, po stu pięćdziesięciu latach, pierwszy raz będzie otworzony.
D’Aigrigny zamyślił się, poczem odezwał się do Rodina.
— Dziś, przed tak stanowczym dniem jutrzejszym, trzeba o wszystkiem pamiętać, przypomnieć sobie, i niczego nie zaniedbać. Odczytaj mi kopję owej noty, dotyczącej pana Rennepont’a, zaciągniętej do archiwum zgromadzenia przed 150-ciu laty.
Sekretarz wyjął z szafy notę i czytał:
„Dziś, dnia 19 lutego 1682 roku, Przewielebny ojciec Aleksander Bourdon nadesłał zawiadomienie, z temi słowy: niezmiernie ważne na przyszłość“:
„Niedawno powzięto wiadomość, z zeznań umierającego, o rzeczy, zachowywanej w wielkiej tajemnicy.
„Pan Marjusz Rennepont, jeden z najczynniejszych i najniebezpieczniejszych przywódców wyznania reformowanego, jeden z najzawziętszych wrogów naszego świętego zgromadzenia, wrócił był, jak się zdawało na łono świętej matki naszego kościoła, a to jedynie w tym celu, aby uchronić swój majątek przed konfiskatą, za karygodne, niereligijne jego postępowanie; gdy jednak wiele osób z naszego towarzystwa dostarczyło dowodów, że nawrócenie się Marjusza Rennepont’a — jest pozorne tylko, ogłoszono go za odszczepieńca, z rozkazu króla Ludwika XIV, skonfiskowano mienie, on zaś sam skazany na dożywotnie galery. Dla uniknięcia tej kary dopuścił się samobójstwa; za taką haniebną zbrodnię, ciało jego włóczono po ulicy, a w końcu oddano psom na pożarcie“.
„Po tej wstępnej wiadomości, przystępujemy do rzeczy tajemnej, tak niezmiernie ważnej w przyszłości dla dobra naszego towarzystwa.
„Jego Królewska Mość Ludwik XIV, w swej ojcowskiej i katolickiej miłości dla kościoła, a szczególniej też dla naszego towarzystwa, w nagrodę za to, żeśmy się przyczynili do wykrycia, iż Rennepont był haniebnym i świętokradzkim heretykiem i odszczepieńcem, darował nam skonfiskowane jego dobra.
„Dowiedzieliśmy się z pewnością, że przy tej konfiskacie, a zatem z uszczerbkiem naszego towarzystwa, zatajono dom w Paryżu, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3, i sumę pięćdziesięciu tysięcy talarów w złocie.
„Dom sprzedany został przed konfiskatą, podstępnym sposobem, pewnemu przyjacielowi pana Rennepont’a, na nieszczęście dobremu katolikowi, którego przeto nie można ścigać z przyzwoitą surowością.
„Dom ten, wskutek nagannego porozumienia się tegoż przyjaciela z wydziedziczonym, którego to przyjaciela jednak do odpowiedzialności pociągnąć nie można, został zamurowany, i ma być otworzony nie prędzej jak za sto pięćdziesiąt lat, a to stosownie do ostatniej woli pana Rennepont’a.
„Co się tyczy owych pięćdziesięciu tysięcy talarów, powierzone one zostały osobie, na nieszczęście dotąd niewiadomej, na procent składany, z tem, aby, po upływie stu pięćdziesięciu lat, rozdzielone były pomiędzy wówczas żyjących potomków pana Rennepont’a.
„Suma ta w ten sposób pomnażana, stanie się z czasem olbrzymią, i wyniesie, mniej więcej, od czterdziestu do pięćdziesięciu miljonów liwrów turońskich.
„Z niewiadomych dotąd powodów, objaśnionych w testamencie, pan Rennepont zataił przed swą rodziną, którą ustawy przeciw heretykom-protestantom wypędziły z Francji, i rozproszyły po Europie, zataił, mówię, istnienie wspomnianej sumy; wezwał tylko krewnych, aby z pokolenia na pokolenie zalecali następcom, iżby przy życiu pozostali potomkowie, po stu pięćdziesięciu latach zebrali się w Paryżu, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3, dnia 13-go lutego 1832 r. Aby zlecenie owo nie zostało zapomnianem, zobowiązał niewiadomego człowieka, którego jednak rysopis nam dostarczono, ażeby sporządził z bronzu medale, na których to zlecenie i ta data były oznaczone, i ażeby rozesłał je, po jednym egzemplarzu, członkom jego rodu. Był to środek tem potrzebniejszy, że z innych, również niewiadomych pobudek, które zapewne będą wyjaśnione w testamencie, spadkobiercy obowiązani będą stawić się owego dnia, przed południem, osobiście, a nie przez zastępców, gdyż w ostatnim razie utraciliby prawo do spadku.
„Człowiek nieznany, który udał się dla rozdania tych medaljonów członkom rodziny Rennepont’a, jest mężczyzną do trzydziestu sześciu lat mającym, miny wyniosłej, smętnej, wysokiego wzrostu; każe nazywać się Józefem; pada mocne podejrzenie, że ten podróżny jest czynnym i niebezpiecznym emisarjuszem owych zbrodniczych, nienawistnych Bogu republikanów i reformatorów siedmiu zjednoczonych prowincyj!
„Z powyższego wynika, że ta suma, powierzona przez owego odszczepieńca niewiadomym rękom, sposobem ukradkowym, wymknęła się z pod zapewnionej nam przez króla konfiskaty; ogromny to więc uszczerbek, szkaradny podstęp, który koniecznie wypada nam powetować, jeśli nie teraz, to przynajmniej w przyszłości.
„Ponieważ nasze towarzystwo trwać będzie aż do skończenia wieków, łatwo więc będzie, dzięki związkom naszym na całej kuli ziemskiej, za pomocą misyj i innych instytucyj, śledzić odtąd rozgałęzienia tej rodziny Rennepont’ôw, od pokolenia do pokolenia, nigdy ich z oka nie spuszczając, aby za sto pięćdziesiąt lat, w chwili podziału tego ogromnego nagromadzić się mającego majątku, towarzystwo nasze wejść znowu mogło w jego posiadanie, od którego tak zdradziecko zostało usunięte. Wrócić zaś powinno per fas aut ne fas, jakim bądź sposobem, choćby nawet podstępem lub gwałtem, gdyż nasze towarzystwo nie jest obowiązane postępować inaczej przeciwko przyszłym przywłaszczycielom naszych dóbr, tak złośliwie, łotrowsko zdefraudowanych przez tego niegodziwego, świętokradzkiego odszczepieńca. Bo wszystkim i każdemu wiadomo, że dozwolonem jest prawnie bronić, zachowywać i odzyskiwać swoją własność wszelkiemi sposobami.
„Ta więc rodzina Rennepont’ôw, aż do chwili zupełnej restytucji wydartego naszemu towarzystwu majątku, uważaną ma być za potępioną i odrzuconą, jako przeklęte pokolenie Kaina odszczepieńca; dobrze więc będzie nietylko dawać na nią ustawiczną baczność, ale nadto, w miarę możności, prześladować ją.
„Dlatego potrzeba koniecznie, poczynając od dnia dzisiejszego aż do wyżej oznaczonego terminu, wyprowadzać rok rocznie śledztwo, co do stanu członków tej rodziny“.
Rodin przestał czytać i rzekł do księdza d’Aigrigny:
— Następują coroczne sprawozdania o stanie tej rodziny od 1682 roku, aż do ostatnich dni. Sądzę, iż zbyteczną byłoby rzeczą czytać Waszej Wielebności te sprawozdania?
— Nie trzeba — odpowiedział d’Aigrigny — ta nota dokładnie przedstawia wszystko. — Następnie dodał z triumfem:
— Jakże wielką jest potęga stowarzyszenia, opartego na podaniu i wieczności!... Dzięki tej nocie, zachowanej przez półtora wieku w naszem archiwum, rodzina ta była śledzoną z pokolenia do pokolenia. Nareszcie jutro odzyskamy tę wierzytelność, małą w zaczątku, ale w ciągu stu pięćdziesięciu lat, wzrosłą do ogromnego majątku. A w tem wszystkiem jedna jeszcze okoliczność mocno mnie zajmuje.
— Jakażby to? — zapytał Rodin.
— Myślę o wiadomościach, które nadaremno usiłowano otrzymać od starego żyda, stróża domu przy ulicy Świętego Franciszka... Czy próbowano raz jeszcze, jak to poleciłem?
— Próbowano...
— No i cóż?
— Tym razem, jak poprzednio, niepodobna było dowiedzieć się cośkolwiek od tego skrytego, starego żyda; zresztą on już prawie zupełnie zdziecinniał, a jego żona również nie więcej warta od niego.
— Kiedy pomyślę — mówił ksiądz d’Aigrigny — że od półtora wieku dom ten przy ulicy Świętego Franciszka był zamurowany i zamknięty, że straż jego z pokolenia na pokolenie pozostawała przy tej samej rodzinie Samuela, nie mogę przypuścić, iżby oni nie wiedzieli, kto był i jest depozytarjuszem sum, które wzrastając ciągle, stanowią teraz ogromny kapitał.
— Widziałeś, Wasza Wielebność — odrzekł Rodin — z noty, załączonej do akt naszych o tym interesie, że w różnych epokach usiłowano otrzymać od nich wiadomości w tym przedmiocie, którego nota ojca Bourdon nie wyjaśniła. Pomimo tych usiłowań, ta rasa stróżów żydów zawsze była niemą, z czego wnosić należy, że rzeczywiście nic nie wiedzieli.
— Otóż właśnie uważam za rzecz nieprawdopodobną... bo przecież... pradziad tych wszystkich Samuelów, przed stu pięćdziesięciu laty, był obecnym przy zamykaniu tego domu... Był on, jak mówią akta, powiernikiem czy też służącym pana Rennepont’a. Niepodobna, żeby nie wiedział o wielu rzeczach, o których podanie pewno przechowało się — dowodził d’Aigrigny.
— Jeśliby mi wolno było uczynić uwagę... — rzekł pokornie Rodin.
— Mów... proszę...
— Niewiele lat temu powzięto wiadomość, że kapitał istnieje i że doszedł do ogromnej sumy...
— Tak jest — odpowiedział d’Aigrigny — osoba, która powiedziała o tem swemu spowiednikowi, ze wszech względów zasługuje na zupełną wiarę... Niedawno jeszcze ponowiła to zeznanie... lecz pomimo wszelkich nalegań w tej mierze przewodnika jej sumienia, nie chciała wyjawić, w czyjem są ręku, zapewniając zawsze, że nie można było złożyć ich w pewniejsze ręce. Jednakże, kto wie, czy obecny posiadacz tej ogromnej sumy stawi się jutro, pomimo, że tak wychwalają jego prawość? Co do mnie, im bardziej zbliża się stanowcza chwila, tem niespokojniejszy jestem... Bo też idzie tu o rzecz tak wielkiej wagi, że gdyby się udała, skutki jej byłyby nieobliczalne!... Zresztą, przynajmniej... wszystko się zrobiło, co tylko zrobić było można.
Socjusz nic nie odpowiedział.
D’Aigrigny spojrzał ze zdziwieniem i dodał:
— Czy nie podzielasz zdania mego?... można było uczynić co więcej?... alboż nie uczyniliśmy wszystkiego, co tylko jest w mocy ludzkiej?...
Rodin nisko się ukłonił, lecz nie rzekł ani słowa.
— Jeżeli sądzisz, że pominięto jaką potrzebną ostrożność — zawołał d’Aigrigny — mów!... Jest jeszcze czas... Co można zrobić? Wszak wszyscy potomkowie są usunięci; skoro więc Gabryel stawi się jutro przy ulicy Świętego Franciszka, on będzie jedynym przedstawicielem rodziny Rennepont’ôw, a zatem jedynym spadkobiercą tego ogromnego majątku. A stosownie do jego piśmiennego zrzeczenia się i według ustaw naszych, nie on, ale zakon nasz posiądzie go. Możnaż było działać lepiej?
— Nie śmiem objawić w tej mierze żadnego mego zdania — odrzekł Rodin pokornie — dobry lub zły skutek okaże, czy dobre lub złe użyte były środki.
Po chwilowem milczeniu d’Aigrigny mówił dalej:
— Przeczytaj mi ostatnie raporty o każdej z głównych osób.
Rodin czytał co następuje:
„Jakób Rennepont, zwany Leżynago, widziany był w więzieniu za długi, gdzie jest osadzony, dziś o godzinie ósmej wieczorem“.
— Z jego strony nie potrzebujemy jutro obawiać się niczego... Jeden więc pozostaje na boku... Czytaj dalej.
„Przełożona klasztoru Panny Marji, na żądanie księżny Saint-Dizier, zamknęła jeszcze ściślej Różę i Blankę Simon. Zbrojna straż czuwać będzie przez noc koło klasztoru“.
— I z tej strony niema obawy — dodał d’Aigrigny. — Czytaj dalej.
„Doktór Baleinier, również na żądanie księżny Saint-Dizier, nie przestaje mieć pod ścisłą strażą panny de Cardoville; o trzy kwadranse na dziewiątą brama do jej pawilonu została zaparta i na klucz zamknięta“.
— Bardzo dobrze, o jeden kłopot mniej.
— Co do pana Hardy — mówił dalej Rodin — odebraliśmy dziś rano z Tuluzy bilet od pana Bressac, jego przyjaciela, któremu tak szczęśliwie udało się wyświadczyć nam przysługę, oddalając stąd tego fabrykanta już od kilku dni; przy tym bilecie jest list pana Hardy, pisany do zaufanej osoby; pan Bressac uznał za potrzebne nie dopuścić, aby ten list doszedł do miejsca swego przeznaczenia, i nam go przesłał, jako dowód jego zabiegów, które tak dobrze mu się udały, a za które, jak się spodziewa, okażemy mu wdzięczność; gdyż, jak mówi, aby nam skutecznie służyć — w sposób najniegodziwszy zdradza swego najzaufańszego przyjaciela, odgrywając haniebną komedję. Pan Bressac nie wątpi, że po usługach, jakie nam oddał, zwrócimy mu listy, czyniące go od nas zależnym, gdyż mogłyby zgubić kobietę zamężną, którą namiętnie kocha. Mówi, że należałoby się ulitować nad jego okropnem położeniem.
— Te lamenty na to, że przeszkadzamy jego występnym związkom miłosnym, wcale na politowanie nie zasługują — odrzekł ze wzgardą d’Aigrigny. — Zresztą, pomyśli się o tem... Pan Bressac może być nam jeszcze użytecznym. Ale zobaczmy list pana Hardy, tego republikanina i bezbożnika, godnego potomka przeklętego rodu, a którego konieczniej usunąć wypadało, aniżeli wszystkich innych.
— Oto list pana Hardy — rzekł Rodin — prześle się go jutro osobie, do której jest pisany.
I czytał, co następuje:
„Znalazłem przecież chwilkę czasu dla napisania do ciebie, kochany przyjacielu, i wyjaśnienia ci przyczyny tak nagłego odjazdu, który, jeśli cię nie zaniepokoił, to przynajmniej w zadziwienie wprawić musiał; piszę również do ciebie z prośbą o wyświadczenie mi przysługi; krótko mówiąc, interes jest taki: Mówiłem ci nieraz o Feliksie Bressac, towarzyszu moich lat dziecięcych, ale młodszym ode mnie; zawsze kochaliśmy się czule i daliśmy już sobie nawzajem tyle dowodów szczerego przywiązania. Jest on dla mnie jakby bratem. Przed kilkomakoma dniami z Tuluzy, dokąd udał się na pewien czas, napisał do mnie list następujący:
- „Jeżeli mnie kochasz, przybywaj, potrzebny jesteś... Przyjeżdżaj natychmiast... Pociecha, przez ciebie udzielona, może wzbudzić we mnie chęć do życia... Jeślibyś przybył za późno... przebacz mi i wspomnij czasem o tym, który do zgonu nie przestanie być twym najwierniejszym przyjacielem“.
„Możesz sobie wyobrazić mój żal i przerażenie; zażądałem natychmiast koni; zarządzający moją fabryką, starzec, którego poważam i szanuję, ojciec generała Simon, dowiedziawszy się, że wyjeżdżam na południe, prosił mnie, abym go zabrał z sobą; miałem zostawić go na kilka dni w departamencie Creuse, gdzie chciał zwiedzić niedawno otworzone zakłady. Tem chętniej zgodziłem się na tę jego podróż, że przynajmniej miałem przed kim użalić się z mym smutkiem, jakiego nabawił mnie list mego przyjaciela.
Po przybyciu do Tuluzy powiadają mi: Bressac wyjechał wczoraj w największej rozpaczy, zabrawszy z sobą pistolety.
Na razie niepodobna mi było dowiedzieć się, dokąd pojechał. Dopiero we dwa dni, i to z wielką trudnością, zdołałem uzyskać słabe wskazówki o jego podróży; nareszcie odnalazłem go w nędznej mieścinie. Nigdy, nigdy nie widziałem podobnej rozpaczy: żadnych gwałtownych objawów, ale jakieś nieszczęśliwe osłabienie i uporczywe milczenie; z początku prawie odpychał mnie od siebie; w kwadrans może, gdy straszna jego rozpacz nieco uśmierzyła się, rzucił mi się w objęcia z płaczem... Miał przy sobie broń nabitą. Gdybym jeszcze jeden dzień był się spóźnił, może... już byłoby po nim. Nie mogę ci wyjawić przyczyny jego strasznej rozpaczy; jest to tajemnica nie moja... ale nie dziwiłem się jego zrozpaczeniu.... Mam ci powiedzieć?... on potrzebuje leczenia radykalnego. Na teraz, potrzeba zagoić to biedne, okrutnie zranione serce... Namówiłem go na kilkodniową wycieczkę; ruch, rozrywka wiele w tej mierze dopomóc mogą. Jadę z nim do Nizzy, jutro wyjeżdżamy. Jeśli się zgodzi, przedłużymy wycieczkę, gdyż moje interesa w Paryżu nie wymagają powrotu wcześniej, niż pod koniec marca.
Co się tyczy przysługi, o której wyżej wspomniałem, wyświadczysz mi ją pod pewnymi warunkami... Rzecz cała tak się przedstawia:
Podług niektórych papierów rodzinnych mej matki, zdaje się, że zależałoby mi na tem, abym znajdował się w Paryżu 13 lutego, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3. Dowiadywałem się w tym przedmiocie, ale niczego dowiedzieć się nie mogłem, chyba tylko, że dom ten, mający wygląd bardzo stary, od stu pięćdziesięciu lat był zamknięty, przez śmieszną dziwaczność jednego z przodków mej matki, i że ma być otwarty 13 bieżącego miesiąca, w obecności współ-spadkobierców, którzy, choćbym ich miał, nie są mi znani.
„Nie mogąc sam być obecnym, napisałem do ojca generała Simon, zarządzającego moją fabryką i posiadającego zupełne moje zaufanie, a którego zostawiłem, jak to już nadmieniłem, w departamencie Creuse, aby się udał do Paryża i był obecny przy otwarciu tego domu, nie jako mój pełnomocnik, bo to na nicby się nie przydało, tylko poprostu przez ciekawość, i żeby doniósł mi do Nizzy, o wszystkiem, coby tam się okazało z tego romantycznego testamentu mego pradziada. A ponieważ, być może, że stary Simon przybędzie za późno i nie będzie mógł dopełnić mego zlecenia, wielce przeto zobowiążesz mnie, jeśli dowiesz się u mnie, w Plesis, czy powrócił, a w razie przeciwnym, zastąpisz go przy ulicy Świętego Franciszka.
Jak sądzę, niewiele poświęcam dla przyjaźni Bressac’a, nie znajdując się osobiście w Paryżu w dniu wskazanym, lecz choćby ta ofiara była jak największą, żałować jej nie będę, moje starania i moja przyjaźń potrzebne są dla tego, który dla mnie jest jakby bratem.
„Tak więc, proszę cię, bądź obecny przy otwarciu tego domu, i chciej napisać do mnie, do Nizzy, poste restante, o ciekawych szczegółach, jakich będziesz świadkiem i t. d.
— Lubo obecność starego Simona pod żadnym względem nie byłaby dla nas szkodliwą, jednakże lepiej byłoby, gdyby nie znajdował się jutro przy otwarciu tego domu — rzekł d’Aigrigny. — Ale mniejsza o to; pan Hardy jest daleko stąd; idzie jeszcze tylko o młodego Indjanina. Co do niego — mówił dalej zamyślony — mądrze postąpiono, pozwalając jechać Norval’owi z podarkami i listem od panny de Cardoville do tego księcia. Lekarz, towarzyszący panu Norval, wybrany przez doktora Baleinier, nie wzbudzi przecież najmniejszego podejrzenia?...
— Żadnego — odpowiedział Rodin.
— Tak więc i co do indyjskiego księcia niema się czego obawiać — mówił z zadowoleniem d’Aigrigny.
— Co do Gabrjela — objaśnił dalej Rodin — pisał znowuż dziś rano, prosząc, aby mu wolno było pomówić z Waszą Wielebnością, i tego usilnie domaga się już od trzech dni; wielce go trapi surowa kara, którą mu wyznaczono, aby przez pięć dni nie ważył się wyjść z domu.
— Jutro... prowadząc go na ulicę Ś-go Franciszka, wysłucham go... będzie jeszcze czas... A więc — mówił d’Aigrigny z triumfem — wszyscy potomkowie tej rodziny, których obecność mogłaby zniweczyć wszystkie nasze zamiary, nie będą mogli w żaden sposób znajdować się jutro przed południem przy ulicy Ś-go Franciszka, gdy tymczasem Gabrjel będzie tam obecny i on sam tylko będzie obecny... Tak więc nareszcie cel nasz osiągniemy.
Dwa lekkie pukania we drzwi przerwały mowę księdzu d’Aigrigny.
— Proszę wejść! — zawołał.
Stary lokaj wszedł i oznajmił;
— Na dole jest jakiś człowiek i w bardzo pilnym interesie chce się zaraz widzieć z panem Rodinem.
— Jak się nazywa? — zapytał ksiądz.
— Nie powiedział swego nazwiska, lecz oświadczył, że przybywa od pana Van-Daela... kupca batawskiego.
D’Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie z zadziwieniem.
— Zobacz, co to za człowiek — rzekł d’Aigrigny do Rodina, nie ukrywając niepokoju — i przyjdziesz mnie objaśnić.
A zwracając się do służącego, dodał:
— Wprowadź go tu.
Zamienił z Rodinem znaki porozumienia i wyszedł bocznemi drzwiami.
W minutę potem Faryngea, były naczelnik sekty dusicieli, stanął przed Rodinem, który odrazu poznał w nim człowieka, widzianego w zamku Cardoville. Rodin struchlał, ale nie chciał okazać, że go sobie przypomina. Ciągle nachylony nad biurkiem, udając, że nie widzi Faryngei, napisał naprędce kilka słów na leżącym przed nim arkuszu papieru.
— Czy mam zaczekać? — zapytał służący, zdziwiony milczeniem sekretarza.
Rodin złożył dopiero-co napisany papier, a oddając go służącemu, rzekł:
— Oddaj to podług adresu... Odpowiedź przyniesiesz mi natychmiast.
Lokaj ukłonił się i wyszedł.
Rodin, nie wstając z krzesła, wlepił oczy w Faryngeę i rzekł z przymileniem:
Faryngea, urodzony w Indjach, wiele podróżował i miał stosunki z wieloma domami handlowymi europejskimi w różnych częściach Azji, mówił bardzo dobrze po angielsku i po francusku, przenikliwy, przezorny, roztropny, doskonale się ucywilizował. Zamiast odpowiedzieć na zapytanie Rodina, wpatrywał się weń przenikliwem okiem.
Rodin, zniecierpliwiony tem milczeniem i przeczuwając, że przybycie Faryngei, ma jakiś pośredni związek z Dżalmą, powtórzył udanym tonem oziębłości.
— Z kim mam zaszczyt mówić?
— Nie poznajesz mnie pan?
— Nie przypominam sobie, abym kiedy miał szczęście widzieć pana — odpowiedział Rodin ozięble.
— A ja pana poznaję, widziałem pana w zamku Cardoville w dniu rozbicia się statku parowego i trzymasztowego okrętu.
— W zamku Cardoville?... być może... w rzeczy samej, byłem tam podczas tego wypadku.
— W owym dniu zawołałem na pana po nazwisku. Pan zapytałeś mnie, czego żądam... ja zaś odpowiedziałem: teraz niczego nie żądam... bracie... później wiele żądać będę... Nadszedł czas... przychodzę żądać od pana wiele...
— Mój kochany panie pragnąłbym wiedzieć wprzód, z kim mam przyjemność mówić?... wszedłeś tu pan pod pozorem posłannictwa od pana Josue Van-Dael... czcigodnego negocjanta w Batawji, i...
— Znasz pan pismo pana Jozue?
— Znam je bardzo dobrze.
— Przypatrz się pan...
Metys wydobył z kieszeni długą depeszę, którą skradł Mahalowi, kantrabandziście jawańśkiemu, zadusiwszy go pad Batawją; podsunął ją pod oczy Rodina.
— W rzeczy samej jest to pismo pana Van-Daela — odezwał się Rodin i sięgnął ręką po list, który jednak szybko i zręcznie cofnął Faryngea.
— Mój panie, dziwny masz sposób wypełniania danych ci zleceń — rzekł Rodin. — Ponieważ list ten do mnie jest adresowany, i ponieważ powierzył ci go pan Jozue...
— Ten list bynajmniej nie był mi powierzony przez pana Jozue.
— Jakim więc sposobem dostał się do rąk twoich?
— Pewien jawański kontrabandzista zdradził mnie; pan Jozue wyrobił temu człowiekowi przejazd do Amsterdamu i dał mu ten list. Ja zadusiłem kantrabandzistę, zabrałem mu list, popłynąłem tym samym statkiem... i tu stanąłem...
Dusiciel opowiadał to chełpliwym tonem; jego dziki nieustraszony wzrok nie zmieszał się przed przenikliwym wzrokiem Rodina.
Faryngea mniemał, że zadziwi lub przestraszy Rodina temi zbójeckiemi przechwałkami; lecz mocno się zdziwił, widząc, że Rodin zawsze obojętny, zawsze zimny jak trup, rzekł mu spokojnie:
— Aha!... czy to tak duszą ludzi w Indjach?
— I gdzieindziej podobnież... — odparł Faryngea, z szyderczym uśmiechem.
— Nie obce mi się uwierzyć... ale wydajesz się dziwnie szczerym człowiekiem... Jakże się nazywasz?
— Faryngea.
— A więc, panie Faryngeo, co zamierzasz zrobić?...
— Zabrałeś przez haniebną zdradę list... wahasz się oddać mi go... Cóż to znaczy?
— To, że go czytałem... i że mi może się przydać.
— Jakto! czytałeś go? — zawołał zmieszany na chwilę Rodin. — I cóż użytecznego dla siebie wyczytałeś w liście pana Van-Dael’a?
— Wyczytałem, mój bracie... że jesteś również jak ja, synem Dobrego Dzieła.
— O jakiemże to dobrem dziele mówisz?
Faryngea odpowiedział tonem szyderczej ironji.
— Van-Dael pisze do ciebie w swym liście:
„Posłuszeństwo i odwaga, sekret i cierpliwość, dostęp i śmiałość, zgoda i wzajemne poświęcenie się między nami, oto przymioty nasze i nasze cnoty: naszą ojczyzną jest świat cały, naszą rodziną bracia nasi, a królową Rzym“.
— Być może, ale cóż stąd wnosisz?
— Że nasze dzieło, podobnie jak wasze, mój bracie, ma świat za ojczyznę; podobnie jak wy, za rodzinę uważamy naszych braci, a za królowę Bohwanją.
— Nie znam tej świętej — rzekł Rodin uniżenie.
— Jest to nasz Rzym — objaśnił Dusiciel, i mówił dalej: — Jozue pisze jeszcze do ciebie o członkach waszego dobrego dzieła, którzy rozproszeni po całej kuli ziemskiej, pracują dla chwały Rzymu, waszej królowej. Nasi bracia także pracują w różnych krajach dla chwały Bohwanji.
— A któż to są, panie Faryngeo?
— Ludzie śmiali, odważni, cierpliwi, podstępni, zdradliwi, uporczywi, którzy dla powodzenia dobrego dzieła, poświęcają swój kraj, swego ojca, matkę, siostrę i brata, i którzy uważają za nieprzyjaciół wszystkich do ich towarzystwa nie należących!
— Zdaje mi się, że wiele być musi dobrego w duchu wyłącznie religijnym waszego dzieła... tylko poznaćby potrzeba cel jego i środki.
— Podobnie jak wy, bracie... my robimy trupów.
— Trupów? — zawołał Rodin.
— Van-Dael w swym liście pisze — odrzekł Faryngea — że zwierzchnicy wasi robią z was trupów. My także robimy z ludzi trupów. Śmierć ludzka miłą jest Bohwanji.
— Ależ, panie, pan Jozue mówi zapewne o duszy... o woli, które prawidła nasze zatrzeć powinny.
— To prawda: Wy, podobnie jak my, jesteście łowcami ludzi.
— My zabijamy nie ciało, ale wolne myśli.
— A czemże są ciała pozbawione duszy, woli, myśli, jeżeli nie trupami?... Daj więc pokój, mój bracie, umierający od naszego stryczka, nie bardziej są zimni, jak umarli przez wasze prawidła. Spróbuj tylko dotknąć się ich, mój bracie... Rzym i Bohwanja to są rodzeni brat i siostra.
Im bardziej niespokojny był Rodin w duchu, tem mocniej usiłował okazać się spokojnym. Mówił więc:
— To porównanie Rzymu do Bohwanji jest bardzo dowcipnem... — Ale cóż z tego wnosisz, mój panie?
— Mój bracie, chcę pokazać ci, co mogę, aby cię przekonać, że lepiej jest mieć mnie za przyjaciela, aniżeli za wroga.
— Należysz do zbójeckiej sekty indyjskiej. Na twoje alegorje zrobię ci skromną uwagę, że tu się nikogo nie dusi. Jeżeliby napadła cię chęć przemienić kogo w trupa dla miłości Bohwanji, zdejmą ci głowę z karku przez miłość dla innego bóstwa, zwanego sprawiedliwością.
— A coby mi zrobiono, gdybym spróbował otruć kogo?
— Panie Faryngeo, nie mam czasu wykładać ci kursu prawa karnego. Ostatnie słowo: czy chcesz, lub nie oddać listy pana Jozuego?
— Listy, tyczące się księcia Dżalmy?
Bystro wpatrywał się w Rodina.
— Nie wiem o treści listów, które pan zatrzymujesz Proszę ostatni raz, abyś mi oddał listy... albo żebyś się stąd oddalił.
— Za chwilę będziesz prosił, abym został.
— Wątpię.
— Kilka słów dokaże tego cudu... Mój bracie, jeśli wspomniałem ci o otruciu, to dlatego, że wysłałeś doktora... do zamku Cardoville dla otrucia... chwilowego księcia Dżalmy.
Rodin struchlał. Zapanował nad pomięszaniem.
— Tego nie rozumiem... — rzekł.
— Wiem z listów Jozuego, że wiele wam na tem zależy, aby książę Dżalma nie znajdował się tu... jutro; wiem coście zrobili. Rozumiesz mnie pan?
— Nie mam dla pana żadnej odpowiedzi.
Dwa lekkie zapukania we drzwi przerwały rozmowę.
— Proszę wejść! — zawołał Rodin.
— List doręczono podług adresu — rzekł stary sługa, nisko się kłaniając — oto odpowiedź.
Rodin wziął podany sobie papier i przed rozpieczętowaniem, rzekł uprzejmie do Faryngei:
— Raczysz pan pozwolić?
— Proszę na mnie nie zwracać uwagi — odrzekł metys.
Rodin prędko przeczytał list, napisał na nim kilka słów odręcznie i, oddając służącemu, rzekł:
— Odeślesz to tej samej osobie.
Służący nisko się skłonił i wyszedł.
— Czy mogę mówić dalej? — zapytał metys.
— Bardzo proszę.
— Onegdaj, gdy książę, pomimo, że jest ranny, wybierał się w podróż do Paryża, nadszedł piękny powóz z pysznemi poduszkami od niewiadomej osoby. W powozie było dwóch mężczyzn; jeden przysłany przez niewiadomego przyjaciela; drugim był doktór, przysłany przez ciebie, aby miał staranie o Dżalmę i towarzyszył mu aż do Paryża.
— Mów pan dalej.
— Dżalma wyjechał wczoraj... Doktór oświadczył, że rana księcia pogorszyłaby się niebezpiecznie, jeżeliby odbywał podróż nie położywszy się w powozie; tym sposobem pozbył się towarzystwa przysłanego przez niewiadomą osobę jegomościa, który pojechał osobno; doktór mnie także chciał oddalić; ale Dżalma tak się uparł, iż jechaliśmy razem; doktór, książę i ja. Wczoraj wieczorem przybyliśmy na połowę drogi; doktór radził, aby przenocować w oberży, mówiąc, że dosyć będziemy mieli czasu, aby stanąć dziś wieczór w Paryżu, a to wskutek oświadczenia księcia, że 12 lutego wieczorem tu znajdować się musi. Doktór nalegał, aby sam jeden tylko jechał z księciem. Z listu Jozue’go wiedziałem, że wam niezmiernie zależy na tem, aby Dżalma nie znajdował się w Paryżu 13 lutego, powziąłem więc podejrzenie. Przybywszy do oberży, kiedy doktór był przy Dżalmie, poszedłem do jego pokoju i przejrzałem pudełko z licznemi flaszeczkami; w jednej z nich było opjum... Domyśliłem się...
— Czegoś się pan domyślił?
— Zaraz wyjaśnię... Doktór, oddalając się od chorego, rzekł mu: „Rana pańska w dobrym stanie, ale trudy podróży mogłyby wywołać zaognienie; dobrze więc będzie jutro, podczas dnia, zażyć lekarstwo łagodzące, którego przyrządzeniem zajmę się dzisiaj, aby było na pogotowiu“. Rachuba doktora była prosta: nazajutrz, a więc dziś, książę wypiłby opjum o czwartej lub piątej popołudniu... wkrótce potem głęboko by zasnął. Doktór niespokojny, kazałby się zatrzymać... oświadczyłby, że byłoby niebezpiecznie jechać dalej... przepędziłby noc w oberży, przy księciu, którego sen miał trwać akurat do tej godziny, jaka dla was była potrzebna. Taki był wasz zamiar; postanowiłem z niego skorzystać.
— Wszystko, co pan opowiadasz, jest historją o żelaznym wilku.
— Zawsze niedość jasno się tłómaczę... ale powiedz mi, czy znasz arraymów.
— Nie.
— Tem gorzej: jest to wyborny produkt wyspy Jawy, tak płodnej w różne trucizny.
— Zaraz się dowiesz: My, synowie Bohwanji, brzydzimy się rozlewem krwi — opowiadał dalej Faryngea — lecz chcąc dogodniej zarzucić stryczek na szyję naszych ofiar, czekamy aż zasną... Kiedy ich sen niedość jest mocny, powiększamy go według woli: jesteśmy biegli w naszej sztuce; wąż nie jest od nas roztropniejszy, ani śmielszy... Dżalma tego na sobie doświadczył... Arraymów jest to nader miałki proszek; dając go odrobinę powąchać śpiącemu, albo dodawszy go do tytoniu dla tego, co ma palić fajkę, jesteśmy w możności wprawić nasze ofiary w taki sen, iż nic z niego wyrwać nie zdoła. Jeżeliby zachodziła obawa zadać go na raz za wiele, dajemy wąchać po trosze, kilka razy, i tym sposobem przedłużamy sen według upodobania, tak długo, jak człowiek bez pokarmu wytrzymać może... trzydzieści do czterdziestu godzin... opjum niedołężnym jest środkiem w porównaniu z tym narkotykiem. Przywiozłem go z sobą z Jawy pewną ilość... jedynie dla ciekawości... ale nie zapomniałem i o antydocie...
— A więc jest i antydot? — zapytał Rodin niechcący.
— Podobnie jak ludzie przeciwni takim, jakimi my, synowie Bohwanji, jesteśmy... Jawańczykowie nazywają sok tego korzenia Tuboe; on tak rozprasza sen, odrętwienie, jak słońce rozprasza chmury... Wczoraj więc, będąc pewny zamiaru twego posłańca względem Dżalmy, zaczekałem aż doktór uśnie... zakradłem się, czołgając do jego stancji... i dałem mu powąchać proszku arraymów taką dozę... iż dotąd jeszcze spać musi.
— Nieszczęśliwy! — wykrzyknął Rodin coraz mocniej przerażony tem opowiadaniem, gdyż Faryngea niszczył wszystkie jego plany. — Ależ mogłeś otruć tego doktora.
— Mój bracie... tak samo, jak on mógł otruć księcia Dżalmę; dziś rano wyjechaliśmy, zostawiwszy twego doktora pogrążonego we śnie. Byłem w powozie sam jeden z Dżalmą. On palił fajkę jak prawdziwy Indjanin; odrobina proszku, dodana do tytoniu, którym mu nałożyłem fajkę, sprowadziła zaraz lekki sen. Druga doza, dana do powąchania, głęboko go uśpiła, teraz leży w oberży, do której zajechaliśmy. Ode mnie zależy pozostawić Dżalmę we śnie, który przeciągnie się aż do jutra, do wieczora... albo też obudzić go natychmiast. Zależeć będzie od tego, czy mnie zaspokoisz lub nie, aby Dżalma nie znajdował się jutro lub był obecny przy ulicy św. Franciszka Nr. 3.
Faryngea wydobył z kieszeni medaljon Dżalmy:
— Widzisz, że mówię prawdę... Podczas snu Dżalmy zdjąłem z niego ten medal, jedyny znak, po którym trafiłby do miejsca, gdzie znajdować się ma jutro... Kończę więc na tem, od czego zacząłem, mówiąc ci: „Bracie, przychodzę żądać od ciebie bardzo dużo!“
Od kilku minut Rodin, swoim zwyczajem, kiedy go palił wściekły, niemy gniew, gryzł sobie paznogcie do krwi.
Dzwonek u budki odźwiernego ozwał się po trzykroć.
Rodin zdawał się nie zwracać na to uwagi, a przecież jego małe jaszczurcze oczy zaiskrzyły się nagle. Faryngea, ręce na krzyż założywszy, z miną triumfującą, pogardliwą, śmiało na niego spoglądał.
Rodin spuścił oczy, zamilkł, wziął od niechcenia pióro leżące na biurku i gryzł przez chwilę. Nagle rzucił pióro, zwrócił się do metysa i rzekł tonem pogardliwym:
— Cóż to, panie Faryngea, chcesz szydzić z ludzi?
Metys zdumiony cofnął się o krok.
— Jakto, mój panie? — mówił Rodin — przychodzisz tu, do uczciwego domu, z przechwałkami, żeś skradł cudzą korespondencję, zadusił tego, otruł tamtego!... To już trzeba być szalonym. Chyba najbezczelniejszy złoczyńca mógłby się chełpić tak okropnemi zbrodniami... Radbym jeszcze wierzyć, że takie zbrodnie istnieją tylko w twej wyobraźni...
— Strzeż się bracie...
— Oho! chyba tylko człowiek z antypodów mógłby mniemać o francuzach, że tak łatwo dadzą się uwieść. Masz, jak sam mówiłeś, roztropność węża i odwagę lwa. Czy jesteś lwem, nie wiem; ale co do wężej roztropności... tej ci muszę zaprzeczyć. Jakto? masz przy sobie list do pana Jozue, list, który może mi szkodzić, książę Dżalma pogrążony jest w odrętwieniu, z którego ty sam tylko wyprowadzić go możesz! Mówisz, że możesz zadać straszny cios mym interesom. A nie pomyślałeś, że mnie idzie tylko o zyskanie dwudziestu czterech godzin czasu. Przybywasz do Paryża z głębi Indji. Jesteś cudzoziemcem, nikomu nieznanym, a nie zastanawiasz się, że tu jesteś w mej mocy; że ta ulica jest odludną, dom odosobniony, że ja tu mogę mieć natychmiast trzech lub czterech ludzi, którzy mogliby w mgnieniu oka związać cię, pomimo że jesteś dusicielem?... a na to dosyćby mi było pociągnąć za dzwonek — dodał Rodin, rzeczywiście biorąc w rękę sznurek od dzwonka.
— Ale nie bój się — ciągnął dalej z szatańskim uśmiechem, — albożbym cię uprzedzał, gdybym naprawdę to zamierzał uczynić?... Teraz więc, odpowiedz mi... Gdybyś został związany i na dwadzieścia cztery godziny schowany, jakżebyś mógł szkodzić mi? Czy trudno byłoby mi wtedy odebrać ci papiery Jozuego i medaljon Dżalmy...
— Widzisz więc, że próżne są twe pogróżki... bo polegają na samych kłamstwach... A więc... oddal się stąd i pamiętaj, że nieprędko mnie oszukasz.
Te słowa wprawiły Faryngeę w osłupienie; wszystko, co usłyszał, podobnem było do prawdy, a przecież Rodin kazał mu wyjść, jemu, Faryngei, który uważał się za tak strasznego.
Kiedy metys zastanowił się, zdało mu się, że Rodin, pomimo pokazanych — dowodów, nie wierzył, aby Dżalma był w mocy Faryngei.
Rzekł:
— Jeszcze słowo... sądzisz może, że kłamię?...
— Pewny tego jestem. Chciej mnie zostawić samego.
— Jeszcze minutę... jak widzę, człowiek z ciebie, przed którym... nic ukrywać nie trzeba — rzekł Faryngea. — Czego teraz od Dżalmy spodziewać się mogę... chyba jałmużny i wzgardy. Potrzeba mi złota, dużo złota... ty jeden możesz mi je dać, płacąc za zdradę. Nie chcesz mnie wysłuchać, bo myślisz, że kłamię... Wziąłem adres oberży, w której stanęliśmy; oto jest. Poślij kogo dla przekonania się, czy prawdę mówię, a wtedy pewno mi uwierzysz; ale cena mej zdrady będzie bardzo wielką...
— Weź ten adres... i przekonaj się, że nie kłamię — mówił metys, podając adres Rodinowi.
— Hę... cóż to jest? — odrzekł Rodin, ukradkiem spojrzawszy na adres i chciwie go przeczytawszy, bez dotknięcia się.
— Przeczytaj pan ten adres...
— Doprawdy, mój panie — odparł Rodin, odpychając ręką adres — twoja bezczelność zawstydza mnie. Powtarzam ci, że nie chcę mieć z tobą żadnej sprawy... Ja nie znam żadnego księcia Dżalmy i znać go nie chcę... Mówisz, że możesz mi szkodzić; zróbże to, ale, na miłość Boską, oddal się stąd.
To mówiąc, gwałtownie zadzwonił.
Faryngea poruszył się, jakgdyby chciał przygotować się do obrony.
Stary, dobroduszny, pokorny sługa wszedł natychmiast.
— L’apiere... poświęcić temu panu — rzekł Rodin.
— A więc, panie — rzekł Faryngea — odrzucasz moją ofiarę? Strzeż się... jutro będzie już zapóźno.
— Uniżony sługa pański.
I Rodin uprzejmie się skłonił.
Dusiciel wyszedł.
Drzwi zamknęły się za nim.
Natychmiast pokazał się we drzwiach od bocznego pokoju ksiądz d’Aigrigny. Twarz jego była blada.
— Cóżeś zrobił? — zawołał, zwracając się do Rodina. — Słyszałem wszystko... Nędznik ten, na nieszczęście, mówił prawdę... Indjanin jest w jego mocy; teraz pójdzie do niego.
— Może nie dojdzie — odpowiedział Rodin.
— A to jakim sposobem?
— Daruj mi Wasza Wielebność... Poznałem natychmiast tego okropnego zbrodniarza; dlatego, nim przystąpiłem do rozmowy z mim, napisałem kilka słów do Moroka, który z Goljatem oczekiwał w dolnej sali na chwilę przedstawienia się Waszej Wielebności; później, gdy mi przyniesiono odpowiedź Moroka, dałem mu nową instrukcję.
— I na cóż, kiedy ten człowiek wyszedł z domu?
— Wasza Wielebność! Niewpierw wyszedł, aż podawszy mi adres hotelu, w którym stoi Indjanin. Wprawdzie i bez tego Faryngea wpadłby w ręce Moroka i Goljata, oczekujących na ulicy, ale bylibyśmy w kłopocie, gdyż nie wiedzielibyśmy, gdzie zamieszkał Dżalma.
— Znowu gwałt! — rzekł ksiądz d’Aigrigny ze wstrętem.
— Prawda że to przykro... bardzo przykro... lecz wypadało trzymać się dotąd przyjętego systemu.
— Czy przez tę uwagę chcesz mi przyganiać?
— O tem pomyślećbym nie śmiał — odrzekł Rodin, kłaniając się niemal do ziemi — idzie tu o to tylko, aby zatrzymać tego człowieka na dwadzieścia cztery godzin.
— A potem?... Jego skargi?...
— Taki bandyta skarżyć się nie ośmieli, zresztą wyszedł stąd dobrowolnie i swobodnie... Morok z Goljatem, pochwyciwszy go, zawiążą mu oczy. Dom ten ma wyjście na ulicę Starą-Urszulańską. O tej godzinie, podczas takiej zawieruchy, nikt nie przechodzi tą odludną okolicą Przeprowadzenie zupełnie go obłąka; zaprowadzą go do piwnicy nowobudującego się domu, a jutro, w nocy, o tejże godzinie, wypuszczą go z takąż samą ostrożnością... Co do Indjanina, wiemy teraz, gdzie mieszka... dosyć będzie tylko posłać do niego osobę, zasługującą na zaufanie, a jeżeli przebudzi się ze snu... jest łatwy sposób, a nadewszystko nie gwałtowny, — zatrzymać go jutro przez cały dzień zdala od ulicy Ś-go Franciszka.
Ten sam co pierwej sługa z dobroduszną miną wszedł do gabinetu; trzymał w ręku trzos zamszowy, a, oddając go Rodinowi, rzekł:
— To przyniósł tu pan Morok, wszedł od ulicy Starej.
Służący oddalił się.
Rodin otworzył worek i rzekł do księdza d’Aigrigny:
— Oto medaljon i list Jozuego... Morok spisał się gracko...
— A więc jeszcze jednego uniknęliśmy niebezpieczeństwa — rzekł margrabia — przykra to rzecz chwytać się takich środków.
— Czyjaż w tem wina, jeśli nie tego łotra, który zmusza nas do chwytania się ich?... Idę natychmiast wysłać kogo do hotelu Dżalmy.
— A ja jutro zrana udzielę Gabrjelowi posłuchania, o które upomina się już od trzech dni.
— Jużem go o tem zawiadomił.
Przy wejściu na ulicę Ś-go Gerwazego przez ulicę Złotą w roku 1832 był naprzeciwko niezmiernie wysoki mur z czarnej cegły, pleśnią czasu pokryty; mur ten, ciągnący się niemal przez całą długość tej odludnej ulicy, służył za podporę tarasu, ocienionego stuletniemi drzewami, zasadzonemi blisko na czterdzieści stóp wyżej bruku; przez gęstwę tych drzew widać było kamienny fronton, wysoki dach i wielkie ceglane kominy starożytnego domu, do którego wejście znajdowało się przy ulicy Ś-go Franciszka Nr. 3, niedaleko od rogu ulicy Ś-go Gerwazego.
Nic posępniejszego nad powierzchowność tego domu; z tej strony także wznosił się wysoki mur, w nim trzy małe okienka, okute kratami. Wrota bramy z grubego dębowego drzewa, okute żelaznemi sztabami, najeżone gęsto ćwiekami, których koloru napróżno chciałby się kto dopatrzeć pod warstwą nagromadzonego przez czas błota i kurzu, zawieszone były w głębokiem łukowałem zagłębieniu, podobnem do głębokiej arkady, gdyż mury były niezmiernie grube; w jednej połowie tych wielkich i grubych wrót była mała furtka, która służyła za wejście żydowi Samuelowi, stróżowi tej ponurej siedziby.
Przestąpiwszy próg, wchodziło się pod sklepienie budynku frontowego. W tym budynku urządzone było mieszkanie dla Samuela. Okna wychodziły na obszerne podwórze, przegrodzone sztachetami, za któremi widać było ogród. W środku ogrodu wznosił się duży dom piętrowy z ciosowego kamienia, tak dziwacznie podniesiony, iż trzeba było przejść gankiem podwójne schody o dwudziestu stopniach, by się dostać do drzwi zamurowanych od stu pięćdziesięciu lat.
Miejsce okiennic zastępowały szerokie i grube blachy ołowiane, szczelnie zlutowane i osadzone w żelaznych ramach, wmurowanych w kamień. Przytem, aby nie dopuścić przystępu powietrza i światła, i tym sposobem ochronić od psucia się wewnątrz i zewnątrz, dach był pokryty grubą blachą ołowianą, jak i górne otwory kominów, które wpierw zamurowano.
Takim samym sposobem zamknięto mały taras czworoboczny na szczycie domu, okrywając jego szklane ściany oponą ołowianą, przymocowaną do dachu. Skutkiem jakiejś dziwnej fantazji, w każdej z czterech blach ołowianych, okrywających cztery ściany tarasu, zwrócone na cztery główne strony świata, zrobiono po siedem małych, okrągłych otworów, rozmieszczonych w kształcie krzyża.
Przy takich ostrożnościach, przy trwałej budowie tego domu, wymagał on tylko małych reparacyj zewnątrz; pokoje zaś, przy zamkniętym zupełnie przystępie powietrza, miały pozostać przez półtora wieku w takim stanie, w jakim znajdowały się przy zamknięciu.
Widok rozwalonych murów, spróchniałych i połamanych okiennic, napół zapadłego dachu, mchem i chwastem zarosłych okien, byłby może mniej smutnym, niż widok tego domu kamiennego, naszpikowanego żelazem, zalanego ołowiem i jak grób zachowanego.
Ogród, całkiem zaniedbany, do którego dla odbycia perjodycznej rewizji, tylko raz na tydzień wychodził stróż Samuel, przedstawiał, nadewszystko w lecie, dziwną mieszaninę pasożytniczych roślin i krzaków. Drzewa, same sobie pozostawione, rozrosły się na wszystkie strony i gałęzie jedne z drugiemi się powikłały; tu i owdzie bujne winorośle, powstałe z odrostów, czołgając się najprzód po ziemi aż do pni drzew, wspinały się na nie, okrążały drzewa, a dostawszy się aż na najwyższe gałęzie, rozrastały się tam w niepodobne do rozwikłania sieci.
Przebyć ten nietknięty las można było nie inaczej, jak tylko idąc ścieżką, którą wydeptał stróż.
Ciągnęła się wzdłuż muru, a po ścieżce odbywały nocną straż dwa lub trzy wierne duże psy rasy pirenejskiej, które w tym domu utrzymywano od półtora wieku.
Takiem było mieszkanie, przeznaczone na rendez-vous dla potomków rodziny Rennepont’ôw.
Wkrótce przeminąć miała noc, przedzielająca 12 od 13 lutego.
Po burzy nastąpiła cisza, deszcz ustał; niebo było pogodne, gwiaździste; księżyc rzucał łagodne światło na to ponure i opuszczone mieszkanie, w którego progach od tylu lat nie postała noga ludzka.
Jasne światło, widniejące w oknach mieszkania, odrazu wskazywało, że żyd Samuel nie spał jeszcze.
Wystawmy sobie obszerną izbę, pokrytą boazerjami, których brunatny kolor zczerniał od starości; duże głownie dopalają się w kominku; na kamiennym gzymsie widać żelazny lichtarz z cienką świecą, przy nim szczypce, para pistoletów i myśliwski kordelas z XVII wieku; w kącie staroświecki karabin.
Cztery drewniane stołki, dębowa szafa i stół na kręconej nodze, były jedynemi sprzętami tej izby. Na boazerjach porozwieszane klucze; do ich pierścieni poprzyczepiane różne etykiety.
Wpuszczona w mur sekretna obszerna skrzynia żelazna z dziwnym mechanizmem florentyńskiego zamku z XVI-go wieku. Duża szkatułka z cedru, wyjęta z tej skrzyni i postawiana na stoiku, zawierała mnóstwo papierów.
Stary stróż Samuel, przy świetle miedzianej lampy, zajęty jest spisywaniem rejestru, który mu jego żona Jezabel z czytanej notatki dyktowała.
Samuel miał wówczas około osiemdziesięciu dwóch lat, las siwych włosów pokrywał jego głowę; niski, chudy i żylasty; rześkie jego ruchy dowodziły, że niewiele osłabła w nim energja, chociaż wobec obcych udawał, że już prawie zdziecinniał.
Stary szlafrok barankowy okrywał całą figurę starca.
W rysach Samuela widać było czysty typ wschodni jego rasy: cerę miał brunatno-żółtawą, nos orli, brodę spiczastą, kości policzkowe rzucały dość ostry cień na zapadłe i pomarszczone lica. W fizjognomji jego widniały dowcip i przenikliwość. Wysokie czoło oznaczało szczerość i siłą charakteru; czarne błyszczące oczy rzucały spojrzenie przenikliwe a miłe.
Jego żona, Jezabel, o piętnaście lat młodsza, wysokiego wzrostu, ubrana była całkiem czarno: gładki czepek holenderski osłaniał jej bladą surową twarz, rzadkiej niegdyś piękności, wzoru biblijnego; kilka zmarszczek na czole świadczyło, że smutek trapił tę kobietę.
W tej nawet chwili w fizjognomji Jezabeli widać było wielkie zmartwienie: ściskała konwulsyjnie duży splot czarnych jak heban włosów, który nosiła na szyi. U tego splotu był medaljon złoty.
Samuel odczytał głośno z rejestru to, co napisał:
— 5.000 obligacyj pożyczki austrjackiej po 1.000 złotych, a data 19 października 1826 roku. Czy tak, Jezabel? czy porównałaś z kartką?
Żydówka nic nie odpowiedziała.
Samuel spojrzał na nią z wyrazem tkliwości:
— Cóż ci to?... Ach mój Boże!
— Co?... 19 października... 1826... — odrzekła powolnie, wzrok mając ciągle zwrócony na jeden przedmiot i jeszcze mocniej ściskając splot czarnych włosów, wiszących u jej szyi. — Jest to nieszczęsna data... Samuelu, bardzo nieszczęsna... pod tą datą odebraliśmy ostatni list od...
Dalej mówić nie mogła.
— Ach!... rozumiem cię — odrzekł starzec — ojciec może w roztargnieniu zapomnieć, kiedy ma na głowie ważne zatrudnienia, ale serce matki zawsze jest przytomne.
Rzuciwszy pióro, wsparł smutnie czoło rękami.
Jezabel, jakgdyby z upodobania w bolesnem wspomnieniu, tak dalej mówiła:
— Tak... 19 października 1826, ostatni to dzień, w którym nasz syn, Abel, napisał do nas z Niemiec, donosząc nam, że według twego zlecenia, postąpił z sumą, którą stąd zabrał... i że miał udać się do Polski, aby tam zrobić inny interes... Biedak nie dojechał... w drodze... zabito go... Jeden z naszych dobrych braci znalazł go w lesie zranionego, umierającego, zawiózł do wioski i tam pogrzebał... Oto wszystko, co zostało nam po nim — dodała, całując splot włosów i medaljon.
— Niestety — rzekł Samuel, ocierając sobie łzy, — przynajmniej Bóg zabrał nam syna wtedy, gdy już ukończyć się ma obowiązek, który nasz ród od półtora wieku wiernie wypełnia... Alboż ta szkatułka nie zawiera królewskiej fortuny? alboż ten dom przed stu pięćdziesięciu laty zamurowany, nie będzie otwarty dziś rano dla potomków dobroczyńcy mego dziada?...
Mówiąc te słowa, Samuel smutnie spojrzał na dom, który widniał przez okno.
Księżyc zaszedł; teraz również i kominy odbijały się czarno na ciemnym błękicie.
Samuel nagle zbladł:
— Jezabel!... siedem punktów świecących, podobnie jak przed trzydziestu laty... patrz... patrz!...
Samuel i Jezabel jak wryci wpatrywali się w siedem świecących punktów na ścianie tarasu. Blado-różowe światło za domem oznajmiało wschodzącą jutrzenkę.
Samuel pierwszy przerwał milczenie:
— W tem, co tu widzimy, niema nic złego dla nas. Czy mój ojciec nie mówił mi, że i on i mój dziad widzieli kilka razy podobne światełka.
— Tak, Samuelu, ale jak my teraz, tak i oni nie mogli sobie wytłumaczyć, co te światełka znaczą?
— Jakąś nieznaną nam drogą dostają się tam jakieś osoby dla spełniania tajemniczych powinności. Mój ojciec ostrzegał mnie, abym się nie trwożył temi osobliwszemi widziadłami... które po trzydziestu latach znowu się ukazały...
— A przecież mnie to przeraża, jak coś nadprzyrodzonego.
— Minęły czasy cudów — wieleż to dawnych domów w tej okolicy ma przejścia podziemne do dalekich katakumb i do Sekwany... Bezwątpienia i ten dom mieć musi podobną komunikację.
— Ale skądże ten taras tak oświetlony?
— Podług opisu przy planie tej budowli, taras stanowi szczyt tak zwanej „sali żałobnej“. Z powodu pozamykanych i zabitych wszystkich okien, jest tam zupełnie ciemno, trzeba więc mieć z sobą światło, chcąc się dostać do tej „żałobnej sali“, w której znajdować się mają rzeczy nadzwyczajne.
Jezabel, podobnież jak mąż, ciekawie przypatrywała się owym siedmiu świetlanym punktom.
— Dzień dzisiejszy jest tak ważnym dla rodziny Rennepont’ôw, iż zjawisko to dziwić nas nie powinno. A jeśli się pomyśli — mówił Samuel — że światło to od półtora wieku pokazywało się kilka razy, przypuszczać należy, że jest jeszcze inna rodzina, która, podobnie jak nasza, z pokolenia na pokolenie dopełnia święcie przyjętego na siebie obowiązku. Przed ósmą trzeba nam uporządkować szkatułkowe interesy i poklasyfikować ogromne sumy, aby mogły być oddane, komu z prawa wypadną. A czyż Bóg nie był na nas łaskaw, chociaż dotknięci jesteśmy ciężkim ciosem przez śmierć naszego syna? Azali nie z jego to łaski trzy pokolenia mojego rodu mogły zacząć, prowadzić i dokończyć tego wielkiego dzieła?
— Tak, mój Samuelu — odrzekła czule żydówka — gdy wybije dwunasta, uwolnisz się od ciężkiej odpowiedzialności.
— Prawda — odpowiedział starzec — wołałbym widzieć już te ogromne skarby w rękach osób, do których należą, aniżeli być ich depozytarjuszem...
Samuel wziął pióro i zaczął wykonywać z wielką uwagą swoje bankierskie rachunki; jego żona znowu dręczyć się zaczęła mimowolnie okrutnemi myślami o śmierci syna, którą jej przypomniała nieszczęsna data 19 października 1826 roku.
Przebiegnijmy pokrótce bardzo prostą, a napozór bardzo romantyczną historję owych 50.000 talarów, które, dzięki pomnażaniu się i roztropnemu zarządowi, zamieniły się w przeciągu półtora wieku w sumę daleko większą od czterdziestu miljonów, jak ją szacował ksiądz d’Aigrigny.
Historja tego majątku łączy się ściśle z historją rodziny Samuela.
Około 1670 roku, pan Marjusz Rennepont, na kilka lat przed śmiercią, podczas swej podróży do Portugalji, miał sposobność wstawieniem się ocalić życie nieszczęsnemu żydowi, skazanemu przez inkwizycję na spalenie. Żydem tym był Izaak Samuel, dziad stróża domu przy ulicy Ś-go Franciszka.
Pan Rennepont, przekonawszy się, że Izaak, trudniący się wówczas w Lizbonie wekslarstwem, jest człowiekiem poczciwym, czynnym i roztropnym, zaproponował żydowi, aby się z nim udał do Francji i objął zarząd jego dobrami. Izaak, wdzięczny panu Rennepont, poprzysiągł sobie, że poświęci się całkiem na usługi tego, który, ocaliwszy mu życie, zaufał jego uczciwości, uczciwości żyda, należącego do rasy tak powszechnie wówczas nienawidzonej, pogardzanej i prześladowanej. Pan Rennepont nie zawiódł się w wyborze. Jego majątek znajdował się w kwitnącym stanie pod zarządem Samuela.
Nadeszła chwila prześladowania i upadku pana Rennepont’a; dobra jego zostały skonfiskowane i oddane Jezuitom, jego oskarżycielom, na kilka dni przed śmiercią. Do kryjówki, w której schronił się dla przerwania pasma swego życia, zawezwał tajemnie Izaaka Samuela i powierzył mu 150.000 franków w złocie, resztkę znacznego majątku; wierny sługa miał operować tą sumą, pomnażać procentami, starać się o pewną lokatę i obowiązek ten przekazać synowi; w braku syna wybrać uczciwego krewnego i zobowiązać go do spełnienia tego obowiązku, do którego przywiązane było odpowiednie wynagrodzenie; zarząd miał przechodzić z pokolenia na pokolenie przez półtora wieku. Nadto Rennepont zobowiązał Izaaka, aby przyjął na siebie dozór domu przy ulicy Świętego Franciszka, gdzie będzie miał bezpłatne mieszkanie, i żeby obowiązek ten przekazał następcom.
W kilka lat po śmierci pana Rennepont’a urodził się Izaakowi syn.
Ten syn, Lewi Samuel, urodzony 1689 roku, nie doczekawszy się dzieci z pierwszej żony ożenił się powtórnie, mając lat blisko sześćdziesiąt, a w roku 1750 urodził mu się syn, Dawid Samuel, stróż domu przy ulicy Ś-go Franciszka, który w 1832 roku miał lat osiemdziesiąt dwa, i zdawał się zapowiadać jeszcze równie długie życie jak jego ojciec, który umarł, mając lat dziewięćdziesiąt trzy; dodajmy wreszcie, że Abel Samuel, tak bardzo opłakiwany przez matkę Jezabel, urodzony był w roku 1790, i zabity został w drodze z Niemiec do Polski, mając lat dwadzieścia sześć.
Dziedziczna długowieczność tych trzech członków rodu Samuela, która połączyła niejako wiek XVII z wiekiem XIX, dziwnie uprościła spełnienie ostatniej woli pana Rennepont’a, który wyraźnie oświadczył dziadowi Samuela, że życzeniem jego jest, aby pozostawiona suma powiększyła się przez kapitalizację procentów po pięć od sta, a majątek doszedł do jego potomków bez plamy nieczystej spekulacji.
Współwyznawcy rodziny Samuela, pierwotni wynalazcy weksli, które w średnich wiekach służyły im do tajemnego przenoszenia znacznych sum z jednego końca świata na drugi, do ukrywania majątków, do chronienia przed drapieżnością nieprzyjaciół, żydzi, mówię, prawie sami tylko zajmują się handlem zamiany pieniędzy aż do końca wieku XVIII, wiele dopomagali do umów i działań handlowych rodziny Samuela, która prawie aż do roku 1820 umieszczała znaczne sumy, z czasem niezmiernie pomnożone w bankach i kantorach najbogatszych żydów w Europie..
Ten pewny i tajemny sposób działania dozwolił teraźniejszemu stróżowi z ulicy Ś-go Franciszka, bez czyjej bądź wiedzy, jedynie pod nazwą depozytu lub za pomocą weksli, wypożyczać ogromne sumy, gdyż głównie pod jego zarządem kapitalizowana suma doszła do ogromu.
Pieniądze jednego dnia bez procentu nie leżały. jednakże trzeba było wielkich zdolności finansowych do osiągnięcia celu, gdy przyszło już do obracania pięćdziesięcioma miljonami; tę zdolność ostatni Samuel, zaprawiony w szkole ojca, rozwinął do wysokiego stopnia.
Nic szlachetniejszego, godniejszego szacunku nad postępowanie członków tej rodziny, którzy przez tyle lat pracowali, równie bezinteresownie jak roztropnie nad powolnem pomnażaniem fortuny, w której nie spodziewali się wziąć udziału.
Nic wreszcie zaszczytniejszego tak dla dotkniętego banicją, który powierzył sumę, jak i dla żyda, który ją przyjął; bez żadnej innej rękojmi, prócz wzajemnej ufności i szacunku, gdy chodziło o skutek, który dopiero za sto pięćdziesiąt lat miał się okazać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przeczytawszy z największą uwagą bilans, Samuel rzekł do żony:
— Pewny jestem, żem się nie pomylił w dodawaniu; sprawdzimy teraz z twoją notatką spis sum.
Czytał:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Wszystko w porządku — rzekł Samuel sprawdziwszy wszystko z papierami wartościowemi, złożonemi w szkatułce z drzewa cedrowego. — Jest więc w kasie do rozporządzenia spadkobierców rodziny Rennepont’a suma dwieście dwanaście miljonów, sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków.
— To nie do uwierzenia! — zawołała Jezabel — wiedziałam, że ogromne są skarby w twych rękach; ale nigdybym nie uwierzyła, że 150.000 fr., złożonych przed stu pięćdziesięciu laty, były jedynym zaczątkiem tego olbrzymiego majątku.
— A przecież tak jest, Jezabello... Niema wątpliwości, że mój dziad, mój ojciec i ja zawsze równie wiernie jak dbale zarządzaliśmy tym funduszem; lecz ani moi przodkowie, ani ja, nigdy nie dopuściliśmy się pożyczki lichwiarskiej... To zastrzegło wyraźne polecenie pana Rennepont’a... Gdybyśmy nie byli tak sumienni, suma dwustu miljonów byłaby może daleko większa.
— Ach, mój Boże! czy to być może?
— Nic prostszego nad to, Jezabelo... Wiadomą jest rzeczą, że kapitał z procentem składanym po pięć od sta, podwaja się w ciągu czterdziestu lat; zwróć teraz uwagę, że w stu pięćdziesięciu latach mieści się dziesięć razy po czternaście lat... We dwanaście lat po śmierci mojego ojca, to jest w roku 1794, kapitał ten przedstawiał 38.400.000 franków, w 1808 roku dochodził do 76.800.000 franków, w 1822 roku do 153.600.000 franków, a dziś, doliczywszy do tej sumy procenty składane za ostatnie lat dziewięć, powinnaby ona wynosić około 225 miljonów. Lecz straty, których rachunek jest ściśle prowadzany, zmniejszyły ją do 212.175.000 franków.
Już całkiem się rozwidniło; wybiła siódma.
Samuel, wstawiając napowrót cedrową szkatułkę w żelazną skrzynię, ukrytą za dębową szafą, rzekł:
— Tak... ciekawy jestem, komu się to wszystko dostanie.
Dwa czy trzy silne uderzenia w bramę rozległy się po dziedzińcu. Odpowiedziały na nie psy głośnem szczekaniem.
Samuel rzekł do żony:
— To są pewno mularze z dependentem.
To mówiąc, Samuel zszedł szybko po schodach i zbliżył się do bramy; przez okienko zobaczył trzech rzemieślników w mularskich fartuchach i młodzieńca w czarnym ubiorze.
— Czego chcecie, panowie? — zapytał żyd wprzód nim otworzył, dla przekonania się o tożsamości osób.
— Przychodzę od pana Dumesneil, notarjusza, aby być obecnym przy otworzeniu zamurowanych drzwi; oto list od mego przełożonego do Samuela.
— Ja nim jestem — rzekł żyd — chciej pan wrzucić len list do skrzynki, a ja go wyjmę.
Dependent zastosował się do informacji, ale wzruszył ramionami, śmiesznem wydało mu się i podejrzliwe żądanie starca.
Stróż otworzył skrzynkę, wyjął list, porównał starannie jego podpis z podpisem na innym liście notarjusza; potem poszedł pouwiązywać swe brytany na łańcuchy, nareszcie otworzył bramę dependentowi i mularzom.
— Cóż u kata! — zawołał dependent wchodząc — gdyby mi przyszło wejść do obronnego zamku, nie znalazłbym tyłu formalności.
Żyd ukłonił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Czy głuchy jesteś, przyjacielu?
— Nie, panie — odrzekł Samuel, łagodnie się uśmiechając.
— A oto drzwi zamurowane, które należy otworzyć; trzeba także odpieczętować i otworzyć ramy drugiego okna po prawej stronie.
— A czemuż nie otworzyć wszystkich okien?
— Bo takie odebrałem rozkazy, jako stróż tego domu Kiedy mularze zabierali się do roboty pod nadzorem dependenta notarjusza, przed bramą stanął powóz. Samuel znów poszedł otworzyć.
Gdy Samuel roztworzył bramę, stanęli przed nim Gabrjel i Rodin. Ostatni zapytał żyda:
— Czy pan jesteś stróżem tego domu?
— Tak, panie — odrzekł Samuel.
— Ksiądz Gabryel de Rennepont, którego tu pan widzisz — rzekł Rodin, wskazując swego towarzysza — jest jednym z potomków Marjusza de Rennepont.
— A tem lepiej, panie — odrzekł żyd prawie mimowolnie, uderzony anielską fizjognonmją Gabryela.
Patrzał na księdza z pełnem poszanowania zajęciem, wkrótce jednak, spostrzegłszy, że to nabawiało Gabryela kłopotu, odezwał się:
— Notarjusz przybędzie dopiero o godzinie dziesiątej.
Gabryel spojrzał nań ze zdziwieniem i zapytał:
— Jaki notarjusz?
— To wszystko wyjaśni panu ksiądz d‘Aigrigny — podchwycił Rodin; a zwracając się do żyda, dodał: — Czy nie moglibyśmy gdzie zaczekać na notarjusza?
W kilka chwil potem Gabryel i Rodan wprowadzeni zostali przez Samuela do pokoju, który tenże zajmował na dole.
Rodin i Gabryel pozostali w pokoju sami.
Zamiast zwykłej łagodności, która twarzy młodego misjonarza nadawała wdzięk niewymowny, widniał na niej widoczny wyraz smutku i surowości. Od kilku już dni Rodin nie widział Gabryela, mocno więc uderzyła go
zmiana w jego fizjognomji. Gabryel, jak zwykle, ubrany był w długą czarną sutannę, przy której mocniej jeszcze odbijała przezroczysta bladość jego twarzy. Po oddaleniu się żyda, rzekł do Rodnia poważnym tonem:
— Czy nareszcie powiesz mi pan, dlaczego już od kilku dni nie wolno mi było widzieć się z wielebnym księdzem d‘Aigrigny?... Jakiż ja mogę mieć w tem interes, aby się znajdować w tym domu?
— Niepodobna, abyś o tem nie wiedział — mówił Rodin, pilnie badając Gabryela. — Bo pocóż to przychodziła wczoraj twoja przybrana matka?... Czyż nie mówiła ci o pewnych papierach rodzinnych?
— Wcale nie — odrzekł Gabryel.
— A więc... twierdzisz, że nie po to przychodziła do ciebie wczoraj Franciszka Baudoin? — uporczywie powtarzał Rodin.
— Panie — rzekł młody ksiądz łagodnie, tłumiąc w sobie uczucie niecierpliwości. — Zapewniam pana, że prawdę mówię.
— Wierzę — odrzekł Rodin — Taką myśl nastręczyło mi tylko szukanie przyczyny, jaka skłoniła cię do przekroczenia rozkazu Wielebnego księdza d‘Aigrigny, zabraniającego ci wszelkiej styczności z osobami obecnemi.. Pozwoliłeś sobie przeciwko wszelkim naszym regułom zamknąć drzwi, które powinny być zawsze otwarte lub tylko przymknięte, aby nie było żadnej przeszkody do wzajemnego kontrolowania.
— Drzwi zamknąłem dlatego że chodziło o spowiedź.
— A cóż ją tak nagliło do spowiedzi?
— O tem dowiesz się pan, jak będę zdawał sprawę księdzu d‘Aigrigny, jeżeli ci pozwoli być przy tem obecnym.
Słowa te wyrzekł młody misjonarz tak dobitnie, że nastąpiło po nich dość długie milczenie.
Tak więc Gabryel nie wiedział wcale o rodzinnych związkach, łączących go z córkami marszałka Simom,
i panną de Cardoville, z panem Handy, z księciem Dżalmą i z Leżynago; gdyby mu powiedziano, że jest spadkobiercą Marjusza Renneponta, mniemałby, że jest jedynym potomkiem tej rodziny.
Gabryel przypatrywał się pracy mularzy, wybijających zamurowane drzwi do domu.
Samuel wprowadził do pokoju księdza d’Aigrigny: Gabryel się odwrócił, Rodin się obrócił, Rodin zaś szepnął księdzu d’Aigrigny:
— On nie wie o niczem.
Pomimo robionej obojętności, twarz pana d’Aigrigny była blada, przebijał się w niej niepokój.
Gdy Gabrjel się odwrócił, odezwał się do niego przyjaznym tonem:
— Kochany synu, wiele mnie to kosztowało, żem ci do tej chwili odmawiał posłuchania; zapewnić cię jednak mogę, żem tak postąpił z tobą jedynie dla twego własnego dobra.
— Powinienem wierzyć waszej wielebności — odrzekł misjonarz, kłaniając się.
Ksiądz d’Aigrigny, w którego ręce złożył straszną przysięgę, łączącą go na zawsze z zakonem jezuitów, wywierał nań wpływ despotyzmu, ucisku i ustawicznego postrachu.
Po powrocie z Ameryki, Gabrjel pierwszy raz dopiero widział się z księdzem d’Aigrigny.
— Pragniesz, kochany synu, pomówić ze mną w bardzo ważnym przedmiocie?
— Tak, wielebny ojcze.
— I ja także chcę objaśnić cię o interesie wielkiej wagi i posłuchaj więc mnie naprzód... Lat temu blisko dwadzieścia — mówił czule ksiądz d’Aigrigny — spowiednik twej przybranej matki zwrócił się do mnie, za pośrednictwem pana Rodina, polecając cię mej uwadze, twój łagodny, skromny charakter i wczesne rozwijanie się władz umysłowych zasługiwały na troskliwe zajęcie się tobą; za mojem staraniem zostałeś przyjęty bezpłatnie do jednej ze szkół
naszych; tym sposobem ulżyło się ciężaru zacnej kobiecie, która przyjęła cię pod swą opiekę, a dziecko, rokujące już tak dobre nadzieje, otrzymało wszelkie dobrodziejstwa pobożnego wychowania... Czy nieprawda, mój synu?
— Prawda, wielebny ojcze — odpowiedział Gabrjel, spuściwszy oczy.
— W miarę, jak podrastałeś, wyborne, rzadkie rozwijały się w tobie cnoty; byłeś przykładny; w naukach także szybkie robiłeś postępy. Byłem pewny, że będziesz zawsze wiernym synem kościoła. Nie omyliłem się w mej nadziei. Dowiedziawszy się, że twoja przybrana matka gorąco pragnie widzieć cię w stanie duchownym, szlachetnie odpowiedziałeś życzeniom zacnej niewiasty, której tyle byłeś winien. Stwórca sprawiedliwy w rozdawaniu swych nagród zaliczył cię w poczet wojujących członków naszego świętego kościoła.
Ksiądz d’Aigrigny mówił dalej.
— Kochany synu, wypadało mi skreślić ten krótki obraz przeszłości, aby przejść do tego, co następuje, gdyż idzie tu, jeśliby to było możebnem... o mocniejsze zaciśnięcie węzłów, które cię łączą z nami.
— A więc... wielebny ojcze... — żywo zawołał Gabrjel, przerywając mowę księdza d’Aigrigny — nie mogę... nie powinienem cię już słuchać.
I młody ksiądz zbladł, a po zmienionych rysach jego twarzy widać było, że wrzała w nim gwałtowna walka.
— Prawdziwie, kochany synu, mocno mnie zadziwiasz. Mój Boże!... Cóż ci się to stało!?
— Wielebny ojcze, już nie mam prawa do twej ufności pod względem interesów zakonu, bo niezadługo przedzieli nas pewno od siebie przepaść.
Trudno byłoby określić spojrzenia, jakie na te słowa d’Aigrigny i Rodin nawzajem na siebie rzucili; Rodin, wlepiwszy swe jaszczurcze oczki w Gabrjela, zaczął gryźć paznogcie; d’Aigrigny zbladł zżółkł; na czoło pot zimny mu wystąpił...
Myśl ta prawdziwie pogrążyła go w rozpaczy. Odpowiedział z wielką łagodnością:
— Mój synu, niepodobna mi uwierzyć, aby kiedy ciebie i mnie przedzielać miała przepaść...
— W rzeczy samej, jest temu lat blisko dwanaście, wielebny ojcze — mówił Gabrjel poważnie — odkąd za staraniem twojem wszedłem do szkoły jezuitów... Wszedłem z ufnością. Ale jakże zachęcano ten szacowny instynkt dzieciństwa?... Tegoż samego dnia, w którym przybyłem, rzekł do mnie przełożony, wskazując mi dwoje dzieci nieco starszych ode mnie: „Oto są towarzysze, szczególniej dla ciebie przeznaczeni; zawsze wszyscy trzej razem będziecie wychodzili; reguła zakonna nie dozwala rozmowy między dwoma; reguła także wymaga, abyś pilnie słuchał, co mówić będą twoi towarzysze, a następnie mógł mi wszystko powtórzyć, bo te kochane dzieci, mimowoli, mogą mieć złe myśli; a jeżeli będziesz kochał swych towarzyszów, ostrzeżesz mnie o ich złych zamiarach... lepiej jest zapobiec złemu, aniżeli je potem karać“.
— Mój synu, takie są w istocie — rzekł d’Aigrigny — reguły naszych szkół.
— Wiem o tem — z żalem odpowiedział Gabrjel — tak więc w trzy dni potem, ja, biedne, uległe i łatwowierne dziecko, śledziłem naiwnie mych towarzyszy, podsłuchując, zatrzymując w pamięci ich rozmowy i donosząc o wszystkiem przełożonemu, który mi winszował mej gorliwości... Była to niegodziwość, jaką mi nakazywano... a z tem wszystkiem, Bóg mi jest świadkiem, sądziłem, że dopełniam uczynku pobożnego... kiedym pewnego dnia zawinił przekroczeniem reguł domu, rzekł mi przełożony: „Moje dziecię, zasłużyłeś na surową karę; ale będzie ci ona darowaną, jeśli zdołasz odkryć takie przewinienie w którym z twoich towarzyszów; kiedy schwytasz ich na uczynku i ściągniesz na nich zbawienną karę, odniesiesz stąd dwojaką korzyść: bo
wyświadczysz im wielką przysługę, a powtóre, sam unikniesz zasłużonej kary, która ci za twoją gorliwość o dobro bliźniego zostanie odpuszczoną“.
— Mój synu — odrzekł d’Aigrigny — to wszystko zgodnem jest z przyjętemi zasadami w naszych szkołach, gdzie wszyscy nawzajem kontrolują się bez uszczerbku dla przyjaźni i wzajemnej miłości, dla większej chwały Pana Boga.
— Wiem o tem; tak to w imię wszystkiego, co jest najświętszem u ludzi, zachęcano mnie do złego!
— Kochany synu, takie odezwanie się do mnie... jest wielce nieprzyzwoitem. Przykro mi, gdy zmuszony jestem przypomnieć ci, mój synu, że nam winien jesteś wychowanie swoje.
— Takie też były jego owoce, mój ojcze — odrzekł Gabrjel. — Stałem się donosicielem dlatego, aby uniknąć zasłużonej kary... A taka była moja wiara, pokora i ufność, iż przyzwyczaiłem się z całą niewinnością i z największą gorliwością do pełnienia tej podwójnie haniebnej roli. Pewnego razu, dręczony niewyraźnemi skrupułami, ostatniemi popędami szlachetnego natchnienia, zadałem sam sobie pytanie: czy pobożny cel, jaki wyznaczono tym donoszeniom, był dostatecznym do uniewinnienia mnie z moją wątpliwością zwierzyłem się przełożonemu; odpowiedział mi, że nie powinienem roztrząsać tylko poprostu słuchać, i że na niego samego tylko spada odpowiedzialność za moje uczynki.
— Mów dalej, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny, — niestety! słuszne miałem powody, nie chcąc pozwolić ci udać się do Ameryki.
— Widać, że chciała Opatrzność, abym w tym kraju dziewiczym, żyznym i szczęśliwym, oświecony osobliwszym trafem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jasno przejrzał nareszcie! — zawołał misjonarz. — Tak jest, w Ameryce, pośród niezmiernych pustyń, które przebiegałem... na widok takiej wspaniałości i wielkości
uczyniłem przysięgę... Zaraz, wielebny ojcze, wytłómaczę się z owej przysięgi; ale wierz mi, dzień ów, w którym lękać się i potępiać musiałem to, co tak długo błogosławiłem i czciłem, był dla mnie bardzo nieszczęśliwym, strasznym....
— Znam twoje dobre serce, mój kochany synu; mam nadzieję, że utwierdzimy twoją wiarę, zachwianą nieszczęściem i rozproszymy chmury, które wzrok twój zaćmiły...
Kiedy ksiądz d’Aigrigny tak mówił, Rodin stanął, dobył z kieszeni pugilares i coś w nim napisał. Gabrjel coraz więcej bladł i bardziej był wzruszony. Wielkiej potrzeba mu było odwagi, żeby tak mówić.
Mówił dalej zmienionym głosem:
— Zalecano mi ciągle unikać wzroku tego, kto do mnie mówił, abym tem lepiej ukrył wrażenie, które zdziałać mógł na mnie swemi słowy, abym ukrywał wszelkie moje uczucia, abym na wszystko uważał i wszystko około siebie podsłuchiwał? Tak doszedłem do lat piętnastu. Ponury, milczący i trwożliwy, w głębi tego smutnego, cichego i zimnego domu, poznałem, że coraz bardziej zamykano mnie przed miłym i swobodnym światem; cały czas zajmowały mi zawiłe, bez związku, bez żadnego pożytku nauki i mnóstwo drobiazgowych ćwiczeń i formuł. Zamiast owych Boskich słów Zbawiciela: Kochajcie się nawzajem... wpajać chciano: Nie ufajcie jedni drugim... Mówionoż nam kiedy słowo o rodzinnym kraju? o obowiązkach obywatela? Nie... o nie, bo na te słowa bić zaczyna serce, a właśnie u nas nie wolno bić sercu... Przyszło do tego, że już nic nie czułem; od sześciu miesięcy nie widziałem ani przybranej matki, ani brata; nareszcie przyszli do kolegjum... Kilka lat wcześniej byłbym ich przyjął z zapałem radości i rozrzewnieniem. Tym razem oczy moje pozostały suche, a serce zimnem; moja matka i brat odeszli ode mnie zapłakani; przecież ten widok żalu uderzył mnie... zawstydziłem się wtedy
mej zimnej nieczułości, która opanowała mnie od chwili jak zamieszkałem w tym grobie, który nazywa się szkołą jezuicką. Przerażony, chciałem z niego wyjść, dopóki jeszcze starczyło siły... Wtedy, mówiłem ci, Wielebny ojcze, o wyborze stanu... gdyż w owych to krótkich chwilach przebudzenia, zdawało mi się, że słyszę w dali brzmiące życie czynne, płodne, pracowite, niezależne, życie podzielane z przyjaciółmi, z rodziną... Wtedy to, Wielebny ojcze, powiedziałeś mi, że moja matka miała tylko jeden cel, jedno życzenie, życzenie...
— Widzieć cię w stanie duchownym, mój synu — dokończył ksiądz d’Aigrigny.
— Dosyć, mój ojcze — przerwał Gabrjel tonem oburzenia — przykro mi jest słuchać cię podającego fałsz za prawdę: Franciszka Baudoin nigdy nie miała tej myśli... Wczoraj, mój ojcze, powiedziała mi wszystko. I ja i ona byliśmy oszukani.
Surowo odparł ksiądz d’Aigrigny:
— Słowom twej przybranej matki więcej wierzysz, aniżeli mnie?... co mniemasz o...
Wielebny ojciec nie mógł dokończyć.
Wszedł Samuel i rzekł:
— Mężczyzna jakiś już w starszym wieku chce mówić z panem Rodinem.
— To ja, panie — odrzekł zdziwiony Rodin. Nim wyszedł z żydem, podał księdzu d’Aigrigny kartkę zapisaną ołówkiem.
Ksiądz d’Aigrigny i Gabrjel pozostali sami.
Ksiądz d'Aigrigny, w wielkiem zmartwieniu, wziął machinalnie bilet od Rodina i trzymał go w ręku, nie pomyślawszy o przeczytaniu; wielebny ten ojciec z trwogą wyglądał końca rozmowy.
Według ustawy zakonu jezuitów, Gabrjel nie mógł nic posiadać na swoją wyłączną własność, a nadto ksiądz d'Aigrigny uzyskał od niego, na rzecz zgromadzenia, wyraźne zrzeczenie się wszelkiego majątku; lecz można było mniemać, iż wyraźnie zerwać chce związki, łączące go z zakonem Jezuitów; w takim razie prawnie nie miał obowiązku dotrzymać jakiegobądź przyrzeczenia. Nadzieje księdza d'Aigrigny zagarnięcia na rzecz zakonu olbrzymiego mienia rodziny Rennepont'ôw na zawsze byłyby zniszczone.
Ksiądz d'Aigrigny, w niemym przestrachu, czekał rozwiązania tej aż dotąd groźnej dla niego rozmowy.
Misjonarz zaś mówił dalej:
— Gdy wstąpiłem do jezuickiego seminarjum, mego postanowienia nie dyktowało mi nieodzownie religijne powołanie... skłoniła mnie do tego chęć świętego wywdzięczenia się przybranej matce. Z tem wszystkiem, prawdziwy duch religji Chrystusa tak jest ożywczy, iż nabrałem chęci i gorliwości, gdym pomyślał, że będę wykonywał Boską naukę Zbawiciela. Tej wzniosłej i świętej nauce nikt się nie oprze, kiedy się jej nauczy ze łzami w oczach i sercem pełnem tkliwej miłości bliźniego!
— Mój synu, taki jest w rzeczy samej duch chrystjanizmu; i uczyć się trzeba i zgłębiać słowo Pisma świętego — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny. — Dla tej to nauki szczególniej, przeznaczone są nasze seminarja. Wykład słowa jest dziełem rozbioru, karności i uległości, a nie dziełem serca i uczucia... dlatego, mój synu, porządek, uległość, regularność, są pierwszemi zasadami naszego towarzystwa.
— Niestety! mój ojcze, nie było to życie, ale raczej śmierć, którą tak regulowano; — wpośród tego niszczenia wszelkich szlachetnych zasad, poświęcałem się nauce scholastycznej, nauce ciemnej, która zawsze obudza myśli niebezpieczeństw, walk, wojen, a nigdy myśli pokoju, spokojności i szczęścia.
— Scholastyka, kochany synu — odpowiedział surowo ksiądz d‘Aigriginy — jest zarazem puklerzem i mieczem: puklerzem dla osłony i ochrony katolickiego dogmatu, mieczem zaś dla zwalczania herezji.
— Z tem wszystkiem, mój ojcze, Chrystus i jego Apostołowie nie znali tej ciemnej nauki, a na ich proste, wzruszające słowa, odradzali się ludzie i zyskiwali prawdziwe zbawienie... Azali ewangelja, ta boska ustawa, nie jest dostateczną do nauczania ludzi, by kochali się wzajemnie? Lecz niestety! zamiast przemawiać do nas tym językiem, mówiono nam tylko o wojnach religijnych, obliczając potoki krwi, którą trzeba było przelać, aby przypodobać się Bogu i utopić herezję. Taka to straszna nauka uczyniła jeszcze smętniejszem nasze życie; związki nasze z towarzyszami przybierały charakter goryczy, zawiści i podejrzliwości. Nałóg donoszenia rodził skrytą nienawiść, głęboką urazę. Ja nie byłem ani lepszym, ani gorszym od innych: wszyscy ugięci od tylu lat pod żelazne jarzmo biernej uległości, odwykli od wszelkiej rozwagi, od używania własnej woli, pokorni, drżący przed swymi przełożonymi, wszyscy byliśmy jednakowo usposobieni, bezwładni, milczący... Nareszcie
przyjąłem święcenie: przyjąłem je za twoją radą... Jak się to stało? Nic nie wiem... bo oddawna już nie miałem własnej woli. Poddać się musiałem i odbyć wszelkie próby... najstraszniejsza stanowczą była... Kilka miesięcy przepędziłem w milczeniu w mojej celi, odbywając wytrwale nadzwyczajne, machinalne ćwiczenia, jakie mi naznaczono. Prócz waszej wielebności, nikt się do mnie przez ten długi czas nie zbliżył; żaden głos ludzki, prócz waszego, nie obił się o moje uszy... czasem w nocy, uczuwałem przestrach... umysł mój, osłabiony postami, surowością, samotnością, trapiły dziwne, straszne widziadła; innym znowu razem przeciwnie: wpadałem w jakąś niemoc, w jakąś nieczułą spokojność, sądząc, że wykonać moje śluby było to samo, co pozbyć się na zawsze ciężaru woli i myśli...
— Przypomnij sobie, kochany synu — odrzekł wielebny ojciec — przypomnij sobie, że w wigilję dnia; wyznaczonego ci do wyrzeczenia tych ślubów, ofiarowałem ci wolność, podług ustawy naszego towarzystwa, abyś zrzekł się należenia do zgromadzenia naszego, zostawiając ci wybór, bo my dobrowolne tylko przyjmujemy powołanie.
— Prawda, mój ojcze — odpowiedział misjonarz z boleścią — kiedym wycieńczony, zwątlony na duszy przez trzymiesięczną samotność i próby, był bezwładny... nie mogąc ruszyć się, otworzyłeś wtedy drzwi mej celki... mówiąc mi: „Jeżeli chcesz, wstań... wolno ci... Niestety brakło mi sił; jedynem życzeniem mej bezwładnej i oddawna już sparaliżowanej duszy, był spoczynek w grobie... Wykonałem więc nieodzowne śluby i upadłem na twoje ręce jak trup.
— I aż dotąd, mój synu, nie upadłeś nigdy pod tem posłuszeństwem trupa...
Po chwili milczenia Gabrjel mówił dalej:
— Zawsze, mój ojcze, ukrywałeś przede mną prawdziwy cel zakonu, do którego wstępowałem... Zupełnego
wyrzeczenia się własnej woli, którą zdałem na mych przełożonych, żądano ode mnie w imię chwały Pana Boga... mówiłeś mi, że miałem być użyty do dzieła świętego, wielkiego, pięknego... uwierzyłem ci, ojcze... Czekałem... nieszczęsny przypadek zmienił moje przeznaczenie... bolesna choroba, pochodząca z...
— Synu! niema potrzeby przytaczać tych okoliczności.
— Przebacz mi, ojcze, wszystko przypomnieć ci muszę, mam prawo żądać, abyś mnie słuchał...
— Mów więc — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, brwi zmarszczywszy, i nie mogąc ukryć obawy wobec tego, co miał powiedzieć młody ksiądz, którego dotąd blade lica pokryły się żywym rumieńcem.
— Na pół roku przed mym odjazdem do Ameryki — mówił dalej Gabrjel, oczy opuszczając — zapowiedziałeś mi, że mnie przeznaczasz na spowiednika... i... żeby mnie przygotować do tej świętej posługi dałeś mi książkę, zawierającą pytania, jakie kapłan czynić może młodym chłopcom... młodym panienkom... i mężatkom... gdy staną przed trybunałem pokuty... Oh! mój Boże! — dodał Gabrjel, zadrżawszy — nigdy nie zapomnę owej strasznej chwili... było to wieczorem... Pełen uszanowania, ufności i wiary... otworzyłem ową książkę. Z początku nie rozumiałem... Potem nareszcie,,, zrozumiałem... Wtedy to przejęła mnie zgroza, osłupiałem; ledwo tyle miałem siły, aby zamknąć tę obmierzłą księgę... wyrzucałem sobie, żem niechcący rzucił okiem na te karty hańby... które, pewno przez pomyłkę, podałeś mi w ręce.
— Kochany synu — odpowiedział wielebny ojciec poważnie — starałem się uspokoić twoje skrupuły. Ksiądz obowiązany słuchać wszystkiego pod pieczęcią spowiedzi, powinien wszystko poznać, o wszystkiem wiedzieć i móc wszystko ocenić... że nasze zgromadzenie obowiązywało młodych księży, przeznaczonych na spowiedników, czytać tę książkę, jako dzieło klasyczne.
— Uwierzyłem ci, Wielebny ojcze; nałóg
bezwładnego posłuszeństwa opanował mnie. Pomimo wstrętu, który sobie wyrzucałem jako wielkie przestępstwo, mając na myśli twoje słowa, zaniosłem książkę do stancji i czytałem ją... O! mój ojcze... jakież przerażające odkrycie wszystkiego, co tylko być może najwystępniejszego... Ach! jaka noc! jaka noc! Straszne obrazy przedstawiały się mej aż dotąd czystej wyobraźni.... świadkiem mi jest Bóg! zdawało mi się, że czuję wyraźnie, jak rozum mój słabnie. Tak... Zmącił się zupełnie... gdyż wkrótce unikać chciałem tej piekielnej księgi, i nie wiem co za zgubny pociąg, jakaś pożerająca ciekawość dyszącego mnie zatrzymywała i do kart zgrozy przykuwała... zdawało mi się, że umrę od wstydu i hańby!... straszna gorączka pozbawiła mnie do reszty zmysłów.
— Mówisz o tej książce wyrazami przygany — rzekł surowo ksiądz d‘Aigrigny — gdyż byłeś ofiarą zbyt silnej wyobraźni: jej to przypisać winieneś owe nieszczęsne wrażenia, jakich doznałeś, czytając książkę wyborną, której nic zarzucić nie można.
— A więc, mój ojcze — odpowiedział Gabrjel z głębokim żalem — nie mam prawa żalić się na to, że moja aż do owego czasu niewinna, czysta myśl, zmazaną została sprośnościami. Po tej strasznej nocy nastąpiła długa choroba; powiadano mi, że kilka razy Obawiano się, abym nie dostał pomieszania. Gdym powrócił do zdrowia... przeszłość wydała mi się jak jakie przykre marzenie... Wtedy powiedziałeś mi, wielebny ojcze, że nie byłem dość dojrzały do pełnienia pewnych obowiązków... Wtedy to prosiłem cię usilnie, abym mógł udać się jako misjonarz do Ameryki... Długo nie chciałeś przychylić się do mej prośby, wreszcie pozwoliłeś... Odjechałem... Ujrzałem się między oceanem a niebem! Wtedy wydało mi się, żem wyszedł jak więzień z ciemnej jaskini; pierwszy to raz, po tylu latach, uczułem wolne bicie serca w swych piersiach! pierwszy raz uczułem, że jestem panem swej myśli, i ośmieliłem się zastanowić nad mem
przeszłem życiem... Wtedy to dziwne przedstawiały się mej myśli wątpliwości. Pytałem się sam siebie, jakiem prawem, w jakim celu tak długo we mnie tłumiono, niweczono używanie własnej woli, własnego rozumu, kiedy sam Bóg obdarzył mnie tą wolą, tym rozumem; lecz pomyślałem sobie... że może cele tego dzieła wielkiego, pięknego i świętego, do którego przyczynić się miałem, zostaną mi kiedyś odkryte i nagrodzą mnie za moje posłuszeństwo i moje wyparcie się samego siebie...
W tej chwili wszedł Rodin.
Ksiądz d‘Aigrigny zapytał go znaczącem spojrzeniem; Rodin zbliżył się i rzekł mu pocichu, tak iż Gabrjel nie mógł słyszeć:
— Nic ważnego; doniesiono mi tylko, że ojciec marszałka Simon przybył do fabryki pana Hardy.
Rodin zajął poprzednie stanowisko przy kominku.
— Mów dalej, mój synu... chciałbym prędzej wiedzieć, na czem skończyć zamierzasz? — rzekł d‘Aigrigny.
— Powiem ci to niebawem, mój ojcze... Przybyłem do Charlestown‘u... Przełożony naszego instytutu w tem mieście, któremu objawiłem powątpiewania moje o towarzystwie, oświadczył się, z gotowością oświecenia mnie; z przerażającą otwartością odkrył mi cel, do którego uporczywie dążyli naczelnicy, od początku zawiązania zakonu... Przeląkłem się... Czytałem kazuistów... Och! wtedy-to, mój ojcze, było to nowe, straszne dla mnie odkrycie, gdy na każdej karcie tych ksiąg, pisanych przez jezuitów, czytałem usprawiedliwienie, uniewinnienie kradzieży, potworzy, gwałtu, cudzołóstwa, krzywoprzysięstwa i t. p. Kiedym wspomniał, że ja, kapłan Boga miłosierdzia, sprawiedliwości, przebaczenia i miłości, należałem do towarzystwa, którego naczelnicy wyznawali takie zasady i chełpili się niemi, przysiągłem Bogu, że zerwę na zawsze łączące mnie z niem dotąd związki!..
Na te słowa Gabrjela, ksiądz d‘Aigrigny i Rodin
spojrzeli na siebie przerażeni; osądzili, że wszystko stracone, że ich zdobycz z rąk im się wymykała.
Gabrjel, głęboko wzruszony tylu wspomnieniami, nie dostrzegł pomieszania swych słuchaczy, i tak mówił dalej:
— Pomimo mego postanowienia opuszczenia zakonu, bolesnem mi było uczynione przeze mnie odkrycie... Tak dalece cierpiałem... iż myśląc o niebezpieczeństwach mej misji, spodziewałem się z tajemną radością, że może przy tej okoliczności Bóg mnie do siebie powoła... lecz przeciwnie,czuwał nade mną z opatrzną troskliwością...
Gabrjel zadrżał na wspomnienie tajemniczej niewiasty, która mu ocaliła życie w Ameryce.
— Po skończeniu misji wróciłem tu, mój ojcze, postanowiwszy prosić się, abyś mnie uwolnił od wykonanych ślubów... Kilka razy, ale nadaremnie, żądałem pomówienia z tobą... wczoraj zrządziła Opatrzność, że mogłem rozmówić się z mą przybraną matką; od niej dowiedziałem się, jakiego to użyto podstępu dla zmuszenia mnie do wstąpienia do zakonu. Pojmujesz, Wielebny ojcze, że gdybym mógł wahać się jeszcze w mem postanowieniu, to to, o czem się wczoraj dowiedziałem; uczyniłoby postanowienie nieuniknionem... Lecz w tej uroczystej chwili wyznać ci muszę, mój ojcze, że nie obwiniam całego zgromadzenia, gdyż zapewne wiele do niego należy osób, podobnie jak ja prostych, łatwowiernych i ufających... żałuję lich, i prosić będę Boga, aby ich oświecił, tak jak mnie oświecił...
— A więc, mój synu — rzekł ksiądz d‘Aigrigny zbladły, struchlały — żądasz zerwania związków, które cię łączą z naszem zgromadzeniem?
— Tak, mój ojcze, złożyłem przysięgę w twoje ręce i proszę cię, abyś mnie rozwiązał... abyś mnie uwolnił od mych ślubów.
— A wiesz, mój synu, że zgromadzenie może cię uwolnić... lecz ty sam nie możesz się uwolnić od niego?
— Mój postępek dowodzi ci, mój ojcze... jaką
przywiązuję wagę do przysięgi, kiedy cię proszę, abyś mnie od niej uwolnił... Z tem wszystkiem jednak, gdybyś mi tego odmówił, przestanę nadal uważać się za zobowiązanego tak w oczach boskich, jak i w oczach ludzi.
— To bardzo jasne... — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, zwróciwszy się do Rodina, a głos zamierał mu na ustach, tak wielką była jego rozpacz.
Wtem Rodin, jakby pod natchnieniem niespodzianej myśli, dostrzegł, że wielebny ojciec trzymał jeszcze w ręku jego bilet nieprzeczytany. Żywo więc przystąpił do księdza d‘Aigrigny i zapytał go pocichu tonem powątpiewania i trwogi:
— Wielebny ojcze... czyś nie czytał jeszcze mego biletu?...
— Nie pomyślałem o nim.
— Przeczytaj go więc...
Zaledwie ksiądz d‘Aigrigny rzucił okiem na bilet, gdy żywy promień nadziei zabłysnął na jego, dotąd w rozpaczy pogrążonej, twarzy; ścisnął z wdzięcznością rękę Rodinowi i rzekł mu pocichu:
— Słusznie mówisz... Gabrjel jest nasz...
Głęboko się najprzód namyślił ksiądz d‘Aigrigny, nim przemówił do Gabrjela: jego fizjognomja zwolna się wypogodziła. Zdawał się rozważać, obliczać skutki wymowy, którą rozwinąć miał z wybornego i efektownego tematu, który Rodin, widząc grożące niebezpieczeństwo, wyznaczył mu naprędce w kilku wierszach ołówkiem nakreślonych.
Rodin wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne przy kominku.
Trupia twarz jego przybrała zwykły spokój; wielkie powieki, podniesione na chwilę w gniewie i niecierpliwości, opadły znowu i zakryły do połowy małe, mętne oczy.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo wytwornych i płynnych słówek, pomimo ułudy układnego obejścia, mimo sympatycznej twarzy i całej powierzchowności skończonego i wyrafinowanego światowca, gasł i niknął częstokroć w porównaniu z niezachwianą stałością, chytrością i szatańską przebiegłością Rodina, który przecież rzadko kiedy wychodził za obręb swej skromnej roli sekretarza i niemego słuchacza.
Jego wielebność, zręcznie pewno ułożywszy plan ataku, przerwał nareszcie milczenie, westchnął głęboko, umiał swej fizjognomji, przed chwilą surowej i zagniewanej, nadać wyraz ujmującej dobroci i rzekł uprzejmie do Gabrjela:
— Przebacz mi, kochany synu, żem tak długo milczał...
bo też twoje nagłe postanowienie tak mnie zmieszało, tyle obudziło we mnie przykrych myśli... iż musiałem się zastanowić przez chwilę, aby dociec przyczyny twego postępku... i zdaje mi się, żem ją znalazł... Czy więc, mój synu, dobrze się namyśliłeś... dobrze rozważyłeś?
— Tak, mój ojcze.
— A jakież są dalsze twoje zamiary, synu mój?
— O! mój Boże! zdaje mi się, że przy pomocy Twojej mógłbym w wiejskiej parafji wyświadczyć przysługę ludzkości. A więc, przykroby mi było, mój ojcze, gdybym widział, że mi odmawiasz tego, co...
— O! bądź spokojny, mój synu — przerwał ksiądz d‘Aigrigny — nie mam bynajmniej zamiaru opierać się dłużej twemu życzeniu odłączenia się od nas...
— A więc, mój ojcze... uwalniasz mnie od mych ślubów?
— Do tego nie mam władzy, kochany synu; napiszę jednak bezzwłocznie do Rzymu, do naszego generała, prosząc o upoważnienie.
— Dziękuję ci, wielebny ojcze...
— Wkrótce więc, kochany synu, uwolniony będziesz od związków, które ci są za ciężkie, a ludzie, których się wyrzekasz z taką goryczą, nie przestaną modlić się za ciebie... aby cię Bóg zachował od wszelkiego obłąkania... Sądzisz, mój synu, że się od nas odłączysz, a my nie sądzimy, abyśmy mogli odłączyć się od ciebie... nie tak łatwo zrywa się u nas ojcowskie przywiązanie. Przez wiele lat dawaliśmy ci, jako swemu ukochanemu dziecku, chleb duszy i ciała; dziś podobało ci się wyrzec się nas, porzucić nas... nietylko na to zezwalam... ale gdym doszedł prawdziwego powodu twego rozbratu z nami, czuję się w obowiązku uwolnić cię od twej przysięgi.
— O jakim powodzie myślisz, wielebny ojcze?
— Niestety! kochany synu, pojmuję twoją obawę... Wiesz, że dziś grożą nam niebezpieczeństwa...
— Niebezpieczeństwa, mój ojcze?
— Niepodobna, żebyś nie wiedział, kochany synu, że od niejakiego czasu prześladują nas, gnębią... Dlatego to, kochany syniu, pojmuję i oceniam, jak należy, pobudki, które przywodzą cię do odłączania się od nas.
— Mój ojcze! — zawołał Gabrjel z gniewem i żalem — tak o mnie nie myślisz... i myśleć tak nie możesz.
Ksiądz d‘Aigrigny, bez względu na protest młodego misjonarza, kreślił dalej obraz urojonych niebezpieczeństw grożących zakonowi, których nietylko że nie było, lecz przeciwnie, tenże zakon odzyskiwał powoli, skrycie, dawny swój wpływ.
— Och! gdyby nasze zgromadzenie, tak jak dawniej — prawił wielebny ojciec — doznawało jeszcze poszanowania i względów, jakie mu winni dobrzy katolicy, pomimo tylu bezecnych potwarzy, nas ścigających! Lecz dziś, kiedy jesteśmy słabi, uciskani, zagrożeni, ze wszystkich stron, obowiązkiem jest naszym nie zmuszać cię do dzielenia z nami niebezpieczeństw...
Gabrjel został rozbrojony; nie było na świecie szlachetniejszego, uczciwszego serca nad niego.
— Wielebny ojcze — rzekł głosem wzruszonym i ze łzami w oczach — twoje słowa są okrutne... i niesprawiedliwe... bo wiesz, że ja nie jestem podłym.
— Nie... — wtrącił Rodin krótko, ucinkowo; a zwracając się do księdza d‘Aigrigny i wskazując na Gabrjela wzrokiem pogardliwym, dodał: — syn waszej wielebności jest... roztropny.
Na te słowa Gabrjel wzdrygnął się: lekki rumieniec wystąpił na jego blade lica; jego wielkie, błękitne oczy zaiskrzyły się szlachetnym gniewem; potem, wierny zasadom rezygnacji i chrześcijańskiej pokory, poskromił to chwilowe uniesienie, schylił głowę i, zbyt będąc wzruszonym, aby mógł odpowiedzieć, milczał, otarłszy tylko łzę nieznacznie.
— Inna jeszcze pobudka zmusza nas, abyśmy się nie wahali uwolnić cię od twych ślubów, mój synu... — jest
to kwestja dość drażliwa... Dowiedziałeś się zapewne wczoraj od swej przybranej matki, że powołany będziesz do odziedziczenia spadku... którego wartość jeszcze niewiadoma.
Gabrjel żywo podniósł głowę i odparł:
— Nie rozumiem cię, mój ojcze.
— A przecież to rzecz bardzo prosta...
— Łamiesz swoją przysięgę dlatego, że my jesteśmy prześladowani i że chcesz odzyskać swój dar — dodał Rodin piskliwym głosem, jakgdyby chcąc krótko i po grubjańsku przedstawić stosunek Gabrjela do zakonu.
Na to haniebne oskarżenie Gabrjel podniósł i ręce do nieba, wołając żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... mój Boże!
Ksiądz d‘Aigrigny, zamieniwszy z Rodinem spojrzenie, rzekł do niego surowym głosem, niby karcąc go za jego obraźliwą otwartość:
— Sądzę, że za daleko się posuwasz...
— Wielebny ojcze — odezwał się nareszcie Gabrjel blady, wzruszony, drżący i hamując swe słuszne oburzenie — dziękuję ci, żeś przynajmniej zawiesił swój sąd... Nie, nie jestem podły, gdyż Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem, aby zagrażało waszemu zgromadzeniu jakie niebezpieczeństwo; nie jestem ani podstępnym, ani chciwym, gdyż Bogiem się świadczę, że dopiero w tej chwili, od was się dowiaduję, iż, być może, powołany zostanę do odziedziczenia spadku i że...
— Jedno słowo tylko, kochany synu — przerwał ksiądz d‘Aigriginy — o tej okoliczności dowiedziałem się niedawno, prawdziwym przypadkiem... A to z powodu papierów, które twa przybrana matka oddała swemu spowiednikowi i które nam złożone zostały przy twem wejściu do naszej szkoły. Jeszcze wczoraj wieczorem uważaliśmy cię wszyscy za swego; ustawa nasza wymaga, aby żaden z mas nie posiadał nic na swą wyłączną własność... A więc już nie ty, lecz zgromadzenie, w mojej osobie, wystąpiło
jako spadkobierca, za ciebie i w twojem imieniu, opatrzone twymi dowodami, które ja tu mam w porządku. Lecz teraz, mój synu, ponieważ opuszczasz nas... do ciebie należy stanąć; my przybyliśmy tu jedynie jako pełnomocnicy ubogich, którym ty dawniej rozdawałeś pobożnie mienie, kiedykolwiek na cię przypaść mogące. Teraz przeciwnie, nadzieja pozyskania majątku zmienia twoje myśli; odbierz więc swoją darowiznę.
Gabrjel słuchał z niecierpliwością swego przełożonego, nareszcie zawołał:
— I ty to, wielebny ojcze, ty sądzisz, że jestem zdolny cofnąć donację, dobrowolnie zgromadzeniu zapisaną w dowód wdzięczności za udzielone mi szlachetnie przez ciebie wychowanie?...
— Spodziewałem się tego, mój synu.
Potem skinął na Rodina, aby się wmieszał.
— Pozwól pan — rzekł zimno Rodin — prawo nie uznaje naszego istnienia, nie zna także darów uczynionych zgromadzeniu... Mógłbyś więc odebrać jutro to, cobyś dał dzisiaj.
— A moja przysięga, panie! — zawołał misjonarz.
— Pańska przysięga? wszakże przysiągłeś wieczne posłuszeństwo zgromadzeniu i że go nigdy nie opuścisz; a dziś, jakąż ma u pana wagę ta przysięga?
Gabrjel zakłopotał się na chwilę, lecz nic nie odpowiedziawszy, z godnością zbliżył się do stołu, siadł i napisał:
„W obliczu Boga, który mnie słyszy; przed tobą, Wielebny ojcze i przed panem Rodinem, świadkami mej przysięgi, ponawiam teraz dobrowolnie, bez przymusu, donację całą i zupełną, którą uczyniłem dla towarzystwa Jezuitów, w osobie księdza d‘Aigrigny, wszelkich dóbr, jakieby kiedykolwiek do mnie należały, i bez względu na ich wartość. Przysięgam, pod karą hańby, że obietnicy tej dotrzymam święcie, jako uiszczenia się z długu wdzięczności i pobożnej powinności.
„Ponieważ cełem tej donacji jest wynagrodzenie
otrzymanych dobrodziejstw, tudzież przyjście z pomocą ubogim, przeto rozporządzenie to w żadnym wypadku zmienionem być nie może. Wiedząc, iż prawnie mógłbym kiedyś żądać unieważnienia aktu, który teraz czynię z własnej, dobrej woli, oświadczam, że, gdybym myślał kiedy, z jakich bądź powodów, o unieważnieniu go, zasłużyłbym na wzgardę u wszystkich uczciwych ludzi.
„Dla lepszej wiary napisałem to i podpisałem 13 lutego 1832 roku w Paryżu, w chwili otwarcia testamentu jednego z mych przodków ojczystych.
Młody ksiądz oddał następnie ten akt Rodinowi, nie rzekłszy ani słowa.
Socjusz uważnie przeczytał dokument, poczem, zwracając się do Gabrjela, odezwał się ze zwykłą sobie oziębłością:
— To tylko przysięga napisana... nic więcej.
Gabrjel osłupiał na bezczelność Rodina.
— Panie! — przerwał, zaledwie powstrzymując uniesienie.
— A więc dobrze — odrzekł zimno Rodin — ponieważ masz pan niezmienne postanowienie uczynić tę donację zupełnie ważną... to jakie mógłbyś pan mieć zarzuty, aby otrzymała rękojmię prawną?
— Ależ, panie, żadnego nie mam zarzutu — odparł z goryczą Gabrjel — lecz gdy moje słowo napisane i zaprzysiężone nie jest dla pana dostateczne...
— Mój kochany synu — przerwał uprzejmie wielebny ojciec — wierz mi, że gdyby tu szło o donację na moją korzyść, ja, przyjmując ją, znajdowałbym w twem słowie zupełną rękojmię... Lecz tu zachodzą inne okoliczności... Bóg może cię powołać do siebie... dziś lub jutro... A któż ręczy, że twoi spadkobiercy zechcą wypełnić twoją obietnicę?
— Słusznie mówisz, Wielebny ojcze.
W tej chwili Samuel otworzył drzwi i rzekł:
— Panowie, przybył notarjusz: czy mogę go tu wprowadzić?
— Notarjusz przybywa w porę — odezwał się Rodin do Gabrjela. — Jeżeli więc pan trwasz w swych zamiarach, możesz swą donację zeznać przed tym urzędnikiem publicznym.
— Panie, cokolwiekby zaszło, uważać się będę niezmiennie za związanego tą przysięgą pisaną, którą proszę cię zachować, mój ojcze — rzekł Gabrjel, oddając księdzu d‘Aigrigny swą deklarację — zupełnie tak samo, jak aktem notarjalnym, który mam podpisać — dodał, zwróciwszy się do Rodina.
— To wystarcza, kochany synu... otóż i pan notarjusz — odezwał się ksiądz d‘Aigrigny.
Podczas rozmowy tego urzędnika publicznego z Rodinem, Gabrjelem i księdzem d‘Aigrigny, poprowadzimy czytelnika do środka zamurowanego domu.
Mularze, ukończywszy swoją robotę i chcąc być obecnymi przy otwarciu drzwi, oczekiwali wraz z dozorującym ich dependentem notarjusza na przybycie Samuela, który nadchodził od strony ogrodu z pękiem kluczy w ręku.
— Teraz, moi przyjaciele — rzekł starzec, zbliżywszy się przed schody ganku — kiedyście ukończyli waszą robotę, udacie się do pana notarjusza po zapłatę, a następnie ja was wypuszczę za bramę.
— A zmiłujże się, szanowny panie — odezwał się dependent — zważ przecie, że ja i ci ludzie znajdujemy się w najciekawszej chwili i radzibyśmy niezmiernie widzieć wnętrze tego osobliwego domu, a ty miałbyś serce odprawić nas z kwitkiem?... to niepodobna...
— Przykro mi bardzo, ale tak być musi, gdyż ja powinienem najsamprzód, i to sam jeden, wejść do tego domu, zanim wprowadzę doń spadkobierców dla przeczytania testamentu.
Widząc nieugiętość stróża, mularze z żalem zdecydowali się zejść ze schodów; dependent nie chciał tak łatwo dać za wygraną.
Zamiarowi temu jednakże przeszkodził notarjusz, który z dziedzińca odezwał się donośnym i naglącym głosem:
— Panie Piston... Zbiegnij prędko do najbliższego handlu i przynieś trzy lub cztery arkusze stemplowego papieru, dla spisania aktu... Bież co żywo, bo akt musi być
spisany natychmiast, jeszcze przed otwarciem testamentu; czas bardzo nagli!
Tymczasem Samuel, idąc po schodach, dostał się do drzwi, które tylko co odmurowano.
Starzec z głębokiem wzruszeniem, po odszukaniu w pęku potrzebnego klucza, włożył go w zamek, zakręcił, a otworzywszy, popchnął drzwi, które zaskrzypiały na odwiecznych zawiasach.
Natychmiast uderzyło go w twarz wilgotne, zimne powietrze, jak z piwnicy, która bardzo dawno nie była roztwieraną.
Odgłos ciężkich stąpań żyda rozlegał się pod wysoką kopułą sieni; wnuk Izaaka Samuela melancholijnie zadumał się, pomyślawszy, że pewno kroki jego dziada były ostatniemi, które rozległy w tym domu, gdy go zamykał przed stu pięćdziesięciu laty, wierny bowiem przyjaciel Rennepont‘a, który mu pozornie sprzedał swój dom i który następnie zdał go dziadowi Samuela, umożliwił tym sposobem przechowanie tej nieruchomości dla dzisiejszych jego spadkobierców.
Do tych myśli, zajmujących Samuela, dołączyło się jeszcze wspomnienie światła, widzianego dziś zrana w otworach ścian, okrywających taras; pomimo więc mocy charakteru, starzec zadrżał, biorąc zkolei drugi klucz z napisem: do czerwonej sali, i otwierając nim podwoje, prowadzące do tej sali.
Jedno w całym tym domu otworzone okno oświecało ten obszerny pokój, wybity ciemno-purpurawym adamaszkiem, którego kolor nie uległ zmianie; gruby kobierzec turecki pokrywał posadzkę: krzesła z drzewa, pozłacane, w surowym stylu z czasów Ludwika XIV, rozstawione były systematycznie wzdłuż ścian; drugie drzwi, prowadzące do następnego pokoju, znajdowały się wprost drzwi wchodowych, ich boazerje, jak i gzymsy, sufit okalające, były białe ze złoconemi listwami.
Bogate kandelabry i ścienny zegar, tego stylu co i
meble, przeglądały się w wielkiem weneckiem zwierciadle.
Na środku tego salonu stał wielki stół, nakryty aksamitnym, karmazynowym kobiercem.
Zbliżywszy się do tego stołu, Samuel zobaczył leżący na nim arkusz białego pergaminu z następującym napisem:
„W tej sali ma być otworzony mój testament; inne pokoje pozostaną zamknięte aż do przeczytania mej ostatniej woli“.
Głęboka cisza panowała w tym salonie w chwili, kiedy Samuel położył rejestr na stole.
Nagle rzecz, napozór najnaturalniejsza, a przecież niesłychana, najdziwniejsza, jaką tylko sobie wystawić można, wyrwała Samuela z jego zadumy.
Usłyszał czysty, srebrny dźwięk głosu zegara, bijącego dziesiątą godzinę w przyległym pokoju.
I w rzeczy samej było to właśnie o dziesiątej zrana.
Samuel był zanadto rozsądnym i praktycznym człowiekiem, aby miał uwierzyć w perpetuummobile, to jest w zegar, idący od półtora wieku. Dlatego zastanowił się, równie zdziwiony jak przerażony, jakim sposobem ten zegar nie stanął od tylu lat, a najbardziej zadziwiło go to, że z taką dokładnością wskazał właściwą godzinę.
Długo zastanawiając się nad tem nadzwyczajnem zjawiskiem i łącząc je z równie nadzwyczajnem ukazaniem się światła w otworach nakrycia tarasu, Samuel wnioskował, że musi być jakiś tajemny związek między temi dwoma zjawiskami.
Lubo starzec nie mógł dociec prawdziwej przyczyny tych zjawisk, usiłował przynajmniej tłómaczyć je sobie wedle swego pojmowania rzeczy, to jest domysłami o podziemnych komunikacjach, które, jak niosło podanie, miały się rozciągać od tego domu do różnych miejsc odległych; tym sposobem, podług jego domysłu, niewiadome, tajemne
osoby mogły dostawiać się tą drogą po kilka razy w ciągu każdego wieku.
Żywy promień słonecznego światła, przedarłszy się przez chmury, oświecał dwa wielkie portrety, zawieszone po obu stronach kominka, których żyd dotąd nie spostrzegł, a które, odmalowane w całej naturalnej od stóp do głów postawie, wyobrażały jeden kobietę, a drugi mężczyznę.
Po skromnym, ale zarazem silnym kolorycie tych malowideł, po śmiałym, i dzielnym pędzlu łatwo było poznać, że to są mistrzowskie dzieła.
Niewiasta zdawała się być w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; okazały czarny włos wieńczył białe, szlachetne, wysokie czoło; ubiór jej głowy, zamiast przypominać modę, której wzór podała pani de Sevigne dla wieku Ludwika XIV, przeciwnie przywodzi na pamięć owe słynne ubiory głów na portretach Veroinesa; pewnego rodzaju tunika czyli suknia z czarnej, połyskliwej materji, kroju nazywanego a la vierge, zachodziła aż na ramiona, i po zgrabnej, wyniosłej kibici, spadała aż na stopy, całkiem przykryte fałdami tej nieco powłóczystej odzieży.
W postawie tej niewiasty widać było szlachetność, połączoną z prostotą.
Rozkład obrazu, tudzież ciepły, i żywy koloryt pierwszych płaszczyzn, które bez żadnego pośredniego przejścia nagle odbijały od odległego tła, wszystko to dozwalało odgadnąć, że ta niewiasta znajdowała się na wzgórzu, z którego widzieć mogła cały wkoło siebie horyzont.
W wyrazie twarzy tej kobiety przebijało głębokie zamyślenie i zmartwienie. Szczególnie w jej wzroku, nawpół wzniesionym ku niebu, czytać można było błagalną boleść.
Po lewej stronie kominka wisiał drugi, równie dzielnego pędzla obraz.
Przedstawiał on mężczyznę wzrostu wysokiego, w wieku trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Pod obszernym, ciemnego koloru, kształtnie zarzuconym płaszczem, widać było kaftan, zapięty pod szyję, na który wywinięty był
biały kołnierz. Piękna charakterystyczna głowa przedstawiała w swych zarysach ród dzielny, a pomimo, że te zarysy były surowe, jednakże przebijały się przez nie cierpienia, rezygnacja i nadewszystko niewymowna dobroć; czarne brwi dziwnem zrządzeniem natury rozciągały się od jednej do drugiej skroni jednym nieprzerwanym łukiem.
Tło obrazu przedstawiało także zachmurzone niebo; lecz za niewielu skałami widać było morze, którego widnokrąg jakby się łączył z ciemnemi chmurami.
— Jakież to szlachetne i piękne twarze! — rzekł do siebie staruszek, zbliżając się dla lepszego przypatrzenia się obrazom. — Lecz cóż to są za portrety?... do rodziny Rennepontów nie należą, gdyż, jak mi mówił ojciec, tamte mają być zgromadzone w sali żałobnej...
Po chwili zadumany rzekł:
— Trzeba pomyśleć o przygotowaniu wszystkiego do tego uroczystego zebrania... bo dziesiąta godzina już wybiła...
To mówiąc, Samuel poustawiał złocone krzesła wkoło okrągłego stołu, a następnie wyrzekł z zamyśloną miną:
— Godzina zbliża się, a jednak niema jeszcze dotąd żadnego z potomków dobroczyńcy mego dziada, prócz tego młodego księdza... Czyżby więc on jeden miał być przedstawicielem rodziny Rennepant‘ów... A ponieważ on jest księdzem... czyżby przeto rodzina ta na nim miała wygasnąć?...
Obrócił klucz dwa razy w zamku i otworzył podwoje.
Z wielkim smutkiem starzec ujrzał na ganku tylko Gabrjela, mającego obok siebie, z lewej strony Rodin‘a, a po prawej księdza d‘Aigrigny.
Notarjusz i Jezabel, która ich aż tu przywiodła, stali za trzema pierwszymi.
Samuel, głęboko westchnąwszy, rzekł do przybyłych:
— Panowie... wszystko przygotowane... możecie wejść...
Gdy Gabrjel, Rodin i ksiądz d‘Aigrigny weszli do czerwonego salonu, zdawało się, że każdy z nich znajdował się pod wpływem innego wrażenia.
Gabrjel, blady i smutny, był bardzo nieszczęśliwy; radby jak najprędzej wyjść z tego domu, i zdawało mu się, że zrzucił z siebie jakieś ciężkie brzemię, od chwili, gdy uroczystym aktem, przed notarjuszem zdziałanym, z wszelkiemi prawnemi formalnościami, zrzekł się wszelkich swych praw do spadku na rzecz księdza d‘Aigrigny.
Był to niewątpliwie misjonarz, obdarzony z natury nadzwyczajną mocą charakteru, skoro ten kwiat skrupulatnej uczciwości nie zwiądł pod zaraźliwym wpływem jego wychowania; lecz szczęściem dla niego, że jak zimno zachowuje niekiedy ciała od zepsucia, tak lodowata atmosfera, w której upłynęła część jego dziecinnego wieku i jego młodości, wprawiła go tylko w odrętwienie, ale nie zepsuła szlachetnych przymiotów, które niebawem odświeżyło i przywróciło do życia wolne powietrze.
Samuel był wielce strapiony... nikt inny jako dziedzic, prócz Gabrjela, nie pokazał się...
Niema wątpliwości, że starzec powziął wielką sympatję dla tego młodzieńca; ale ten młodzieniec był księdzem; z nim więc zgasłoby imię rodziny Rennepont‘ów; a wówczas ogromny, tak pracowicie nagromadzony majątek, pewno nie byłby użyty tak, jak tego pragnął testator.
Różni aktorowie tej sceny stali wokoło wielkiego, okrągłego stołu.
W chwili, kiedy na wezwanie notarjusza mieli usiąść, Samuel, pokazując na zawierającą rejestr czarną teczkę, rzekł:
— Ten rejestr, panie, polecono mi tu złożyć; jest on zamknięty.
— W rzeczy samej, tak postąpić nakazuje dodatek do testamentu, który tu mamy — rzekł pan Dumesneil — a który został złożony w noku 1682 u Tomasza Le Semelier, radcy królewskiego, notarjusza przy trybunale paryskim, zamieszkałego wtedy na placu Królewskim Nr. 13.
To mówiąc, pan Dumesneil wyjął z czerwonej safjanowej teki wielką pergaminową kopertę, pożółkłą z czasem, do której przyczepiona była jedwabną nicią także pergaminowa kartka.
— Raczcie zająć miejsca, panowie — rzekł notarjusz — przeczytam wam załączoną tu notę, która przepisuje, aby dopełnić przed otworzeniem testamentu formalności.
Notarjusz, Rodin, ksiądz d‘Aigrigny i Gabrjel zasiedli około stołu.
Ten ostatni, usiadłszy tyłem do kominka, nie mógł widzieć dwóch około niego zawieszonych portretów. Pan Dumesneil począł czytać następujące rozporządzenie:
„Dnia 13 lutego 1832 roku mój testament zaniesiony będzie na ulicę Świętego Franciszka Nr. 3.
„Punkt o godzinie dziesiątej zrana, drzwi do czerwonego salonu, leżącego na parterze, będą otworzone dla mych spadkobierców.
„Skoro się zbiorą, przeczytany zostanie mój testament, a gdy wybije dwunasta, testament zostanie zamknięty na korzyść tych, którzy, według mego zlecenia, jak się spodziewam, dochowanego w mej familji przez podanie, poczynając od dnia dzisiejszego, w ciągu stu pięćdziesięciu lat, stawią się osobiście dnia 13 lutego, przy ulicy Świętego Franciszka“.
Notarjusz zatrzymał się przez chwilę, a następnie rzeki uroczyście:
— Ponieważ ksiądz Gabrjel-Franciszek Marja de Rennepont legalnie udowodnił swoje pochodzenie i pokrewieństwo z testatorem, i aż do tej chwili sam jeden z rodziny Rennepont‘ów stawił się w tem miejscu osobiście, przeto otwieram testament w jego obecności.
To mówiąc, notarjusz wydobył z koperty testament.
Ksiądz d‘Aigrigny nachylił się i oparł rękę o stół, z niepokoju zaledwie mogąc oddychać.
Gabrjel gotów był słuchać raczej przez ciekawość, aniżeli powodując się osobistym interesem.
Rodin usiadł w pewnej odległości od stołu. Cała uwaga socjusza dzieliła się między najmniejszym szelestem, jaki usłyszał zewnątrz domu, a powolnem posuwaniem się wskazówek zegara, którego bieg małe jego oczko zdawało się pragnąć przyśpieszać, niecierpliwie bowiem oczekiwał godziny dwunastej.
Notarjusz, rozłożywszy kartę pergaminową, wpośród ogólnej ciekawości, czytał co następuje:
„Śmierć dobrowolna ocalić mnie ma od hańby galerów, na które skazali mnie nieprzyjaciele mojej rodziny, jako odszczepieńca.
A wreszcie... nieznośnem jest życie od czasu, jak syn mój padł ofiarą tajemnej zbrodni.
Umarł, mając lat dziewiętnaście... biedny Henryk... nieznani są jego zabójcy... nie... niezupełnie nieznani... jeżeli uwierzyć mam memu przeczuciu...
Chcąc zachować dla tego dziecka majątek, udałem, że się wyrzekam protestantyzmu... Dopóki żyło to kochane dziecko, dopełniłam ściśle napozór katolickich obrządków... Oburzało mnie wprawdzie to oszukaństwo, ale chodziło o syna...
Przymus ten stał się dla mnie nieznośnym... od czasu, jak mi zgładzono ze świata syna... śledzono wszystkie me kroki; zostałem oskarżony i osądzony, jako odszczepieniec... mój majątek skonfiskowano, a ja skazany zostałem na galery.
O! w jakże okrutnych żyjemy czasach!
Nędza i niewola! krwawy despotyzm i religijna nietolerancja... Ach! miło mi jest rozstać się z takiem życiem...
Tak, trzeba pomyśleć o krewnych, którzy żyją, albo raczej o tych, którzy żyć będą... w lepszych może czasach...
Suma pięćdziesiąt tysięcy talarów wynosząca — depozyt powierzony przyjacielowi — pozostała mi z tylu dóbr moich...
Nie mam już syna... ale mam wielu krewnych, wygnanych, rozproszonych po Europie.
Suma ta, pięćdziesiąt tysięcy talarów, podzielona między wszystkich krewnych, bardzo małym byłaby dla nich zasiłkiem. Inaczej więc nią rozporządziłem.
A w tem trzymałem się rady bardzo mądrego człowieka... którego szanuję głęboko.
Dwa razy w mem życiu widziałem tego człowieka, i to w nader okropnych okolicznościach... dwa razy winien mu byłem moje ocalenie.. raz ocalenie ciała, drugi ocalenie mej duszy.
Rzecz niepojęta!... kiedy się dobrze przekonał o mojem postanowieniu odebrania sobie życia, mimowolnie wyrwało się z ust jego słowo, które uwierzyć mi kazało, że zazdrościł mi mego losu... mej śmierci...
Czyliż on więc skazany jest, aby żył wiecznie?...
Tak... pewno się sam na to skazał, aby mógł być użytecznym, pomocnym dla ludzkości... a przecież cięży mu życie; słyszałem bowiem, jak pewnego dnia w rozpaczy mówił, czego nigdy nie zapomniałem... „Ach! życie... życie... któż mnie od niego uwolni!“
Oddalił się; ostatnie jego słowa to we mnie sprawiły, że spokojnie sobie śmierć wyobrażam...
Jemu to winienem, że śmierć moja nie będzie bezowocna.
Jemu to należy się wdzięczność, że niniejsze słowa, napisane przez człowieka, który za kilka godzin żyć przestanie, wydadzą może coś wielkiego za półtora wieku; oh! tak, coś wielkiego, coś szlachetnego!... jeżeli ściśle wypełnią moją wolę moi potomkowie.
Żeby zrozumieli i ocenili moje ostatnie życzenia, potrzeba, żeby poznali prześladowców mej rodziny, iżby mogli pomścić swych przodków, ale pomścić szlachetnym sposobem.
Mój dziad był katolikiem; idąc nietyle za religijną gorliwością jak za przewrotnymi radami, połączył się, chociaż świecki, z towarzystwem, którego potęga była zawsze równie straszną jak tajemniczą: z towarzystwem Jezuitów“.
Przy tych słowach testamentu, ksiądz d‘Aigrigny, Rodin i Gabrjel, spojrzeli się na siebie mimowolnie.
Nie zauważywszy tego poruszenia, notarjusz czytał dalej:
„Po kilku latach, w których nie przestawał dawać dowodów najzupełniejszego poświęcenia dla tego towarzystwa, okropne odkrycia nagle oświeciły go o ukrytym celu, jaki miało toż towarzystwo, i o środkach, jakiemi do niego dążyło.
Było to roku 1610, na miesiąc przed zabiciem Henryka IV-go.
Mój dziad, przerażany tajemnicą, jakiej powiernikiem stał się mimowolnie, porzucił wyznanie rzymskie i został protestantem.
Niezaprzeczone dowody, świadczące o wspólnictwie dwóch członków tego towarzystwa z Ravaillac‘em, wspólnictwie równie dowiedzionem w czasie zbrodni Jana Chatel, królobójcy, znajdowały się wówczas w ręku mego dziada.
Taka to była pierwsza przyczyna zajadłej nienawiści Jezuitów przeciwko naszej rodzinie.
Mój ojciec także wystawiony był na skryte prześladowania; jego upadek, a może i śmierć, byłyby ich skutkami, gdyby nie pośrednictwo anielskiej kobiety, dla której on zachował miłość niemal religijną.
Portret tej kobiety, którą znowu widziałem przed kilku laty, równie jak portret mężczyzny, dla którego mam cześć najwyższą, odmalowane zostały przeze mnie na pamiątkę, i umieszczone są w czerwonym salonie przy ulicy Świętego Franciszka“.
Od niejakiego czasu, Gabrjel był coraz uważniejszy na czytanie tego testamentu; myślał on, że dziwnym zbiegiem rzeczy, jeden z jego przodków, przed dwoma wiekami, zerwał stosunki z Jezuitami, tak, jak on to przed dwiema godzinami uczynił... i że od tego rozbratu, sięgającego dwóch wieków... zaczynał się także pewien rodzaj nienawiści, a jaką towarzystwo Jezuitów ścigało zawsze jego rodzinę.
Również dziwną wydało mu się rzeczą, że to dziedzictwo, przekazane mu przed stu pięćdziesięciu laty przez jednego z jego przodków, który padł ofiarą Jezuitów, wracało znowu do tego towarzystwa, skutkiem dobrowolnego zrzeczenia się jego.
Gdy notarjusz przeczytał wzmiankę testamentu o dwóch portretach, Gabrjel, który równie jak ksiądz d‘Aigrigny siedzieli obróceni tyłem do obrazów, obrócili się, chcąc im się przypatrzeć...
Zaledwie misjonarz ujrzał portret kobiety, krzyknął nagle z zadziwieniem i niemal przerażeniem.
Notarjusz przerwał czytanie testamentu i spojrzał zmieszany na Gabrjela.
Gabrjel, stojąc drżący, patrzył na portret kobiety z coraz większem zdumieniem.
Po chwili rzekł zcicha, jakby sam do siebie:
— Mój Boże! czyliżby to być mogło, żeby los zdarzył takie podobieństwo!... Te oczy... zarazem tak śmiałe i smętne... to jej oczy... a to czoło... a ta bladość... tak, to jej rysy; to jej rysy twarzy!...
— Cóż ci jest, kochany synu — zapytał troskliwie ksiądz d‘Aigrigny, równie zdziwiony jak Samuel i notarjusz.
— Osiem miesięcy temu — odpowiedział misjonarz — byłem w mocy dzikich Indjan... między skalistemi górami... Przywiązano mnie do krzyża, zabierano się już do zdejmowania mi skóry z czaszki... byłbym już umarł... gdy Opatrzność Boska zesłała mi niespodziany ratunek... Tak, właśnie ta kobieta ocaliła mnie.
— Ta kobieta!... — powtórzyli razem ze zdziwieniem Samuel, ksiądz d‘Aigrigny i notarjusz.
— Tak, właśnie ta sama kobieta — odrzekł Gabrjel cichym głosem — ta kobieta... albo raczej tak do tej podobna, iż gdyby ten obraz nie znajdował się tu od lat przeszło stu pięćdziesięciu, sądziłbym, że to jej portret... gdyż nie mogę sobie wytłómaczyć ani przypuścić, żeby tak uderzające podobieństwo mogło być trafem przypadkowym...
To powiedziawszy, Gabrjel rzucił się znowu zamyślony
na krzesło pośród głębokiego milczenia, które niedługo przerwał ksiądz d‘Aigrigny, mówiąc:
— Jest to przypadkowe, nadzwyczajne podobieństwo i nic więcej... kochany synu.
Rodin, kręcąc się z niecierpliwości jak w ukropie, rzekł do notarjusza, obok którego siedział:
— Zdaje mi się, panie notarjuszu, że cały ten romansik nie ma żadnej styczności z testamentem?...
— Słusznie pan mówisz — odpowiedział notarjusz.
Poczem rozpoczął dalsze czytanie testamentu:
„Takich prześladowań ze strony Jezuitów była przedmiotem moja rodzina.
Towarzystwo to posiada teraz, skutkiem konfiskaty, zabrane mi dobra. Ja umrę... Oby jego nienawiść zagasła z mą śmiercią, i oby wolną była nadal od jego pocisków moja rodzina... której los w tej uroczystej chwili jest moją jedyną, ostatnią myślą.
Dziś rano wezwałem tu człowieka oddawna doświadczonej poczciwości, Izaaka Samuela.
Izaak Samuel, a po nim jego następcy, którym przekaże ten obowiązek wdzięczności, będą mieli staranie około korzystnego użycia i pomnażania tej sumy doliczaniem procentu aż do upływu stu pięćdziesięciu lat, licząc od dnia dzisiejszego.
Suma ta, pomnażana tym sposobem, stać się może w owym przeciągu czasu ogromną.
Oby potomkowie moi chcieli zrozumieć i usłuchać mych życzeń co do podziału i użycia tej ogromnej sumy.
W przeciągu stu pięćdziesięciu lat, na nieszczęście, zdarza się tyle zmian, tak się przeistaczają losy następujących po sobie pokoleń rodu, iż prawie z pewnością powiedzieć można, że po upływie półtora wieku, potomkowie moi należeć będą do różnych klas społeczeństwa i stanowić najrozmaitsze ogniwa społeczne.
Znajdą się może między nimi ludzie obdarzeni wielkiemi umysłowemi zdolnościami, lub wielką odwagą, albo też
nader cnotliwi; może tam będą uczeni, imiona sławne w wojnie lub sztukach; może też będą między nimi skromni rzemieślnicy, mieszczanie, a niestety! może także wielcy winowajcy!
Cokolwiek bądź wypadnie, najgorętszem, najmilszem jest mojem życzeniem, aby wszyscy potomkowie moi zbliżyli się z sobą, żeby utworzyli znowu jedną rodzinę, żeby między sobą wykonywali słowa Zbawiciela, który rzekł: kochajcie się nawzajem.
To zjednoczenie się zbawienny dałoby przykład... bo zdaje mi się, że ze zjednoczenia, ze zgody i połączenia się z sobą ludzi, wyniknąć powinno przyszłe szczęście ludzkości.
Zgromadzenie, już od tak dawna prześladujące mój ród, najmocniejszym jest dowodem potęgi stowarzyszenia, nawet w złym celu“.
Znowu Gabrjel i d‘Aigrigny rzucili na siebie nawzajem pełne znaczenia spojrzenia.
Notarjusz czytał dalej:
„Jeżeli zgromadzenie bezecne, ugruntowane na poniżeniu człowieka, na bojaźni, na despotyzmie, obciążone przekleństwy ludów, przeżyło wieki i częstokroć rządziło światem przez podejście i postrach... czegoby nie zdołało zdziałać towarzystwo, postępujące w duchu ewangelicznej, braterskiej miłości, które miałoby na celu uratowanie człowieka od poniżenia i zepsucia, przyczynienie się do szczęścia tych, co na ziemi znali tylko same cierpienie, niedostatek i pracę — któreby zamierzyło oświecić skazanych przez ciemnotę, ułatwić swobodne i rozumne rozwijanie się wszelkich uczuć, któremi Bóg w swojej nieskończonej mądrości i niewyczerpanej dobroci obdarował człowieka, jako najsilniejszemi dla jego szczęścia środkami; któreby dążyło do pielęgnowania wszystkiego, co od Boga pochodzi... miłości równie jak macierzyńskiego uczucia, siły równie jak rozumu, piękności równie jak genjuszu; obudzając w ludziach prawdziwą wiarę i głęboką wdzięczność
dla Stwórcy; dając im pojęcie o wspaniałości natury i czyniąc ich godnymi uczestnikami jej skarbów?...
Oh! jeżeli pozwoli niebo, ażeby po upływie półtora wieku, potomkowie mej rodziny, wierni ostatniej woli życzliwego ludzkości serca, połączyli się tym sposobem w świętą społeczność!
Ileżby dać tu można było wspaniałych, wzniosłych przykładów światu. Jakież boskie posłannictwo! Nakoniec jak silny mogłaby nadać dla dobra ludzkości popęd rodzina tak zjednoczona, tak potężnemi rozrządzać mogąca środkami działania.
I wtedy takie w dobrym celu zjednoczenie byłoby zdolne zwalczyć zgubne towarzystwo, którego ja jestem ofiarą, a które może po upływie półtora wieku nic jeszcze nie straci ze swej strasznej władzy.
A wtedy, po tem dziele ciemnoty, ucisku i złości, które ciążą nad światem, moi potomkowie będą mogli okazać dzieło światła, dobra i szczęścia.
Duch dobrego i duch złego stanąłby naprzeciw siebie.
Rozpoczęłaby się walka, a Bóg wspierałby sprawiedliwych...
Żeby zaś niezmierne środki pieniężne, któreby nadały tyle władzy mej rodzinie, nie wyczerpały się, ale żeby odradzały się z czasem, moi spadkobiercy, słuchając mej woli, powinniby użyć na fundusz, pomnażać się mający tym samym sposobem, dwa razy taką sumę, jakiej ja dla zapewnienia im mienia użyłem...
Wreszcie znajdą się w dużem biurku hebanowem, w żałobnej sali, niektóre praktyczne myśli w przedmiocie takiego stowarzyszenia.
Taka jest ostatnia moja wola...
Jeżeli koniecznie wymagam, aby moi potomkowie stawili się osobiście przy ulicy Świętego Franciszka w dniu otwarcia testamentu, to dlatego, aby zebrani w tym dniu uroczystym zobaczyli i poznali się.
Posyłając przed kilku dniami członkom mojej rodziny, których wygnanie rozproszyło po całej Europie, medaljony z datą zwołania mych spadkobierców za półtora wieku od dnia dzisiejszego, wypadało mi zachować w tajemnicy prawdziwą tego przyczynę, oznajmiłem przeto tylko... że moje potomstwo znajdzie w tem ważny swój interes, aby się w oznaczonym dniu i miejscu znajdowało.
Takie postąpienie uznałem za potrzebne dlatego, że znam przebiegłość i zawziętość zgromadzenia, którego jestem ofiarą; gdyby ono mogło dowiedzieć się, że w tej epoce moi potomkowie będą mieli do podzielenia pomiędzy siebie ogromne sumy, wtedy wielkie oszustwa, a może wielkie niebezpieczeństwa groziłyby mej rodzinie, gdyż zgromadzenie Jezuitów przekazywałoby sobie z pokolenia w pokolenie zgubne rozporządzenia.
Oby przezorność moja miała pożądany skutek!
Oby moje życzenia, na medaljonie wyryte, od pokolenia do pokolenia wiernie były przechowywane!
Po przeczytaniu mego testamentu osoba, w której ręku znajdować się będzie nagromadzony kapitał, zawiadomi o jego wielkości i wartości, aby, gdy wybije dwunasta, kapitał ten był wydany i podzielony między spadkobierców, którzy się wtedy znajdą.
Wtedy pokoje domu zostaną im otwarte. Zobaczą oni tam rzeczy, zająć ich mogące, rzeczy godne ich politowania, ich szacunku... wszystko to w żałobnej sali.
Życzeniem mojem jest, aby dom ten nie był sprzedany, żeby umeblowanie jego pozostało bez zmiany i żeby służył za miejsce zbierania się dla mych potomków, jeżeli, jak się spodziewam, usłuchają mej ostatniej prośby.
Jeżeli, przeciwnie, rozdzielą się, jeżeli zamiast połączyć się i przyczynić wspólnie do najszlachetniejszego przedsięwzięcia, jakiem kiedykolwiek wiek jaki mógłby się odznaczyć, pójdą za samalubnemi namiętnościami; jeżeli bezowocną indywidualność przekładać będą nad płodne zjednoczenie; jeżeli w tym ogromnym majątku
upatrywać będą tylko możności płochego marnotrawstwa lub brudnego sknerstwa, przeklęci niech będą przez tych wszystkich, którzy mogliby ich kochać i szanować za ich dobrodziejstwa... niech wtedy dom ten będzie zburzony, rozrzucony, niech wszystkie papiery, których wykaz zostawi Izaak Samuel, równie jak dwa portrety, znajdujące się w czerwonej sali, będą spalone przez stróża mego domu
Skończyłem...
Mojego Obowiązku już dopełniłem.
W tem wszystkiem poszedłem za radą człowieka, którego poważam głęboko.
Wkrótce ten przyjaciel, który nic nie wie o mym niezmiennym zamiarze zakończenia życia, przyjdzie tu z mym notarjuszem; w ich ręce, po dopełnieniu prawnych formalności, złożę niniejszy testament zapieczętowany.
Taka jest moja ostatnia wola.
Spełnienie jej oddaję pod opiekę Opatrzności.
Testament ten tajemny, napisany własnoręcznie z dobrej woli, chcę, aby był skrupulatnie wykonany tak co do ducha, jako też i co do litery.
Działo się dnia 13 lutego 1682 roku, o pierwszej godzinie po południu.
W miarę jak notarjusz czytał testament, Gabrjel różnych naprzemian doznawał wrażeń.
Jego miłosierna, wzniosła dusza, łatwo pojąwszy, jak rozległą, jak szczęśliwą mogłaby być myśl wspaniałego zjednoczenia się rodzinnego, tak usilnie zalecanego przez Marjusza de Rennepant‘a... uczuła głęboki żal, gdy sobie wyobraziła, że wskutek dobrowolnego zrzeczenia się, i ponieważ nie stawił się żaden inny spadkobierca, myśli tej nie można dopełnić, i że majątek olbrzymi, daleko większy nad najśmielsze przypuszczenia, miał wpaść w ręce niegodnego zgromadzenia, które używać go może jako strasznego narzędzia złości.
Myśli te bezustannie zajmowały jego umysł. Widok portretu tajemniczej kobiety; nieszczęsne, smutne wiadomości, o których dowiedział się z testamentu; wzniosłość widoków szlachetnych i słusznych w testamencie pana de Rennepont; tyle nadzwyczajnych wydarzeń — wprawiły Gabrjęła w zadziwienie, w niejakie osłupienie, w którem był jeszcze pogrążony, kiedy Samuel, oddając notarjuszowi klucz od teczki, zawierającej rejestr, rzekł:
— W tym rejestrze znajdziesz pan rzeczywisty stan sum, będących w moim depozycie, a to wskutek kapitalizacji na procent składanych 150.000 franków powierzonych memu dziadowi przez pana Marjusza de Rennepont.
— Pańskiemu dziadowi... — zawołał d‘Aigrigny, niezmiernie zdziwiony — więc to pańska rodzina ciągle zarządzała tą sumą?
— Tak, panie, a moja żona za chwilę przyniesie tu szkatułę, w której są wszystkie papiery bankowe. W kasie mam w papierach, kurs w kraju mających, sumę dwieście dwanaście miljonów... sto siedemdziesiąt...
— Co pan mówisz? — przerwał zdumiony margrabia.
— Tak, tak,, to sumka! — dodał Rodin drgającym głosem, uniósłszy się może pierwszy raz w życiu...
— Powiadam panu — odrzekł starzec — że mam w kasie papierów bankowych, kredytowych i gotówki na dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, jak o tem przekona się pan notarjusz, bo otóż i moja żona, która je tu niesie.
W rzeczy samej w tej chwili weszła Jezabel, trzymając w ręku szkatułkę z drzewa cedrowego, w której zamknięte były te sumy; postawiła ją na stole i, spojrzawszy na Samuela, wyszła.
Gdy Samuel ogłosił niezmierną sumę majątku, słowa jego przyjęte zostały zdumionem milczeniem przez obecnych.
Gabrjel, słysząc notarjusza, czytającego ustęp testamentu, w którym była mowa o królewskiej fortunie i nie
znając cudów kapitalizacji, obliczał tę sumę na trzy lub cztery miljony. Dlatego, słysząc o ogromie oznajmionej sumy, osłupiał. I pomimo jego przedziwnej bezinteresowności i prawości, doznał pewnego omamienia, szału, pomyślawszy, że ogromny ten majątek mógł być jego własnością... że on sam mógł być jego dziedzicem.
Notarjusz, prawie tak samo jak on zdumiony, przejrzał rachunki; ledwie mógł wierzyć swoim oczom.
Żyd stał milczący, zamyślony i wielce zmartwiony, że nie stawił się nikt więcej ze spadkobierców.
Pośród tego głębokiego milczenia, zegar ścienny w przyległym pokoju zaczął bić powali dwunastą...
Samuel zadrżał... potem głęboko westchnął.
Za kilka sekund upływać miał czas testamentem zakreślony.
— Już dwunasta! — zawołał Rodin i prawie bezwiednie wyciągnął ręce do szkatułki, chcąc ją zabrać w posiadanie.
— Nakoniec! — zawołał d‘Aigrigny z uniesieniem radości i triumfu, trudnych do opisania, potem dodał, rzucając się w objęcia Gabrjela i ściskając go w uniesieniu:
— Ach! kochany synu, iluż to ubogich błogosławić cię będzie!....
— Podziękujmy najprzód Opatrzności — zawołał Rodin poważnym głosem, padając na kolana — podziękujmy Opatrzności i módlmy się, aby pozwoliła użyć nam tych skarbów światowych dla większej chwały imienia Pana Boga.
D‘Aigrigny, jeszcze raz uściskawszy Gabrjela, wziął go, za rękę i rzekł:
— Rodin dobrze mówi... Uklęknijmy, kochany synu, i złóżmy dzięki Opatrzności.
To mówiąc, ukląkł i pociągnął za sobą Gabrjela, który osłupiały, zmieszany, głowę straciwszy po wypadkach tak nagle po sobie następujących, ukląkł machinalnie, prawie nie wiedząc, co czyni.
Godzina dwunasta wybiła.
Wszyscy powstali...
Wówczas notarjusz rzekł:
— Ponieważ nikt więcej ze spadkobierców pana Marusza de Rennepont nie stawił się przed południem, przeto, spełniając wolę testatora, ogłaszam w imieniu prawa i sprawiedliwości pana Franciszka-Marję Gabrjela de Rennepont, tu obecnego, jedynym, wyłącznym dziedzicem i posiadaczem majątku ruchomego, nieruchomego i wszelkiego rodzaju wartości, pochodzących ze spadku testatora, którego to majątku urodzony ksiądz Gabrjel de Rennepont, rozmyślnie i dobrowolnie zrzekł się mocą aktu notarjalnego na rzecz księdza Fryderyka, Emanuela de Bordeville, margrabiego d’Aigrigny, który tymże aktem zapis przyjął i tym sposobem jest prawym posiadaczem tegoż majątku, w miejsce pomienionego Gabrjela de Rennepont, mocą donacji między żyjącym, spisanej dziś rano przeze mnie i podpisanej przez księży: Gabrjela de Rennepont i Fryderyka d‘Aigrigny.
W tej chwili usłyszano dochodzący z ogrodu hałas głosów ludzkich.
Jezabel wbiegła z pośpiechem i zmienionym głosem rzekła do męża:
— Samuelu... jakiś żołnierz... chce...
W drzwiach czerwonego salonu ukazał się Dagobert. Był bardzo blady; wydawał się niemal mdlejącym, lewą rękę trzymał na chustce i wspierał się na ramieniu Agrykoli. Na widok Dagoberta obwisłe, sine powieki Rodina nabrzękły, jakgdyby nagle wszystka krew rzuciła mu się do głowy.
Poczem socjusz rzucił się na szkatułkę z uczuciem gniewu i chciwości tak zapamiętałej, iż zdawało się, że gotów był, przykrywając ją swem ciałem, bronić chociażby z narażeniem życia.
Ksiądz d’Aigrigny nie poznał Dagoberta; lecz domyślił się wszystkiego, gdy usłyszał radosny okrzyk Gabrjela:
— I ty... mój bracie?... i ty... mój ojcze?... jesteście?... Ach! Bóg was tu zsyła...
Ścisnąwszy za rękę Gabrjela, Dagobert zbliżył się do księdza d‘Aigrigny. Widząc groźną fizjognomję żołnierza, ksiądz d’Aigrigny, mając za sobą prawo po wybiciu godziny dwunastej, cofnął się o krok i rozkazującym tonem rzekł do weterana:
— Mój panie, kto jesteś i czego chcesz?
Zamiast odpowiedzi, żołnierz postąpił jeszcze parę kroków naprzód; potem, stanąwszy tuż przed księdzem d‘Aigrigny, zaczął przypatrywać mu się z taką mieszaniną ciekawości, pogardy, odrazy i zuchwalstwa, iż ex-pułkownik huzarów zmieszał się na chwilę i spuścił oczy przed bladą twarzą i rozognionym wzrokiem weterana. Przezwyciężywszy wreszcie pomieszanie, w jakie wprawił go nieubłagany wzrok żołnierza, ksiądz d’Aigrigny podniósł głowę i powtórzył:
— Mój panie, pytam ciebie, kto jesteś i czego chcesz?
— Więc mnie nie poznajesz?
— Nie, panie, nie poznaję...
— Aha, rozumiem! spuściłeś oczy teraz, boć pamiętasz, jak pod Lipskiem, gdzie walczyłeś przeciw Francuzom, generał Simon, okryty ranami, odpowiedział ci, gdy miałeś czelność żądać od niego szpady: „Nie oddam mej
szpady zdrajcy“, i zaczołgawszy się do generała nieprzyjacielskiego, jemu ją oddał... Obok generała Simon był także żołnierz ranny... tym żołnierzem byłem ja...
— Ależ, wreszcie, mój panie... czego chcesz?
— Chcę cię zdemaskować, ciebie, tu przed wszystkimi, który jesteś tak podłym i obmierzłym, jak ten tu Gabrjel jest księdzem zacnym i przez wszystkich uwielbianym.
— Mój panie!... — zawołał margrabia, siniejąc z gniewu i oburzenia.
— Powtarzam ci, żeś podły. Aby zagarnąć dziedzictwo córkom marszałka Simon, pannie de Cardovilile i Gabrjelowi, użyłeś najhaniebniejszych środków.
— Co mówisz? — zawołał Gabrjel — córki marszałka Simon?...
— Są twemi krewnemi, moje dziecko, równie jak zacna panna de Cardoville... dobrodziejka Agrykoli... Ten ksiądz — i wskazał na d‘Aigrigny — jednę kazał zamknąć, jako warjatkę, w domu zdrowia... a sieroty zabrać do klasztoru... Co do ciebie, kochane dziecko, nie spodziewałem się ciebie tu zastać, sądziłem, że nie dopuszczą cię, tak jak innych, do znajdowania się tu dziś rano; ale, dzięki Bogu, że cię tu zastaję... i ja przybywam na czas; nie mogłem przybyć wcześniej z powodu mej rany. Tyle straciłem krwi, że mdlałem całe rano. To nic... upadłem i skaleczyłem się... Mniejsza o to... Przecież wykryją się niegodziwości...
Niepodobna opisać ciekawości, niepokoju, zdziwienia lub obawy różnych aktorów tej sceny, gdy usłyszeli te groźne słowa Dagoberta. Lecz najbardziej ze wszystkich strapiony był Gabrjel. Na jego twarzy widać było głębokie wzruszenie, nogi pod nim drżały. Wiadomość, dopiero co oznajmiona przez Dagoberta, uderzyła weń jak piorun; nareszcie zawołał przejmującym głosem:
— I to ja... mój Boże!... to ja jestem przyczyną pokrzywdzenia tej rodziny!...
— Ty, bracie? — zawołał pytająco zdziwiony Agrykola.
— Dwunasta wybiła — mówił Gabrjel. — Ja tylko jeden z całej rodziny byłem tu obecny; pojmujesz teraz?... Czas oznaczony upłynął... inni spadkobiercy utracili swe prawa... na moją korzyść!...
— Na twoją korzyść — wykrzyknął Dagobert, ledwo posiadając się z radości — kochane dziecko... a więc wszystko uratowane! podzielisz się z nami... Ja znam twoje serce...
— Ale ja całego tego majątku zrzekłem się nieodwołalnie — odpowiedział zrozpaczony misjonarz.
— Zrzekłeś się... tego majątku! — zawołał osłupiały Dagobert — a na czyjąż korzyść?... na czyją?
— Na korzyść jego — odpowiedział Gabrjel, wskazując księdza d‘Aigrigny.
— Jakto?... na jego korzyść! na korzyść tego renegata!... zdrajcy!... co był wiecznym wrogiem całej twej rodziny!
— Ależ, mój bracie — zawołał Agrykola — znałeś przecie swoje prawa do tego dziedzictwa?
— Nie — odpowiedział z boleścią młody ksiądz — nie... dowiedziałem się o nich dopiero dziś rano od księdza d‘Aigrigny... powiedział mi, że dowiedział się o mych prawach niedawno z rodzinnych papierów, przy mnie znalezionych i oddanych przez twoją matkę jej spowiednikowi.
Kowal jakby odkrywał nową dla siebie wiadomość i zawołał:
— Teraz rozumiem wszystko... Jezuici wyczytali z tych papierów, że możesz być kiedyś bogatym... zwabili cię do tej szkoły, gdzie nigdy nie mogliśmy widzieć się z tobą... a później niegodziwemi kłamstwami zmusili cię do wstąpienia do ich zakonu, aż w końcu doprowadzili cię do zrobienia tego zapisu... Ach! mój ojciec miał słuszność... takie intrygi są haniebne, podłe!...
Podczas tej sceny d‘Aigrigny i jego socjusz, z początku przestraszeni i zachwiani w swej bezczelności, powoli zaczęli odzyskiwać zimną krew.
Rodin, ciągle oparty łokciami na szkatułce, szepnął coś księdzu d‘Aigrigny, ten więc, na czynione mu przez Agrykolę wyrzuty, pokornie spuścił oczy i odrzekł:
— Powinniśmy przebaczyć urazy... aby Bóg i nam odpuścił nasze winy.
Słuszne i roztropne słowa Agrykoli nagle oświeciły Gabrjela. Pierwszy to raz w swem życiu mógł ogarnąć młody misjonarz, jednym rzutem oka, wszystkie intrygi, których był ofiarą; oburzenie i rozpacz przemogły lękliwość; z zaiskrzonemi oczyma i pałającemi policzkami zwrócił się do księdza d‘Aigrigny:
— Tak więc, kiedyś mnie umieszczał w swej szkole, nie uczyniłeś tego przez litość, ani przez życzliwość, lecz jedynie w nadziei, że kiedyś uda ci się nakłonić mnie do zrzeczenia się tej sukcesji na korzyść twego zgromadzenia... Trzeba było zrobić mnie mimowolnem narzędziem niegodziwego oszustwa! Gdyby tylko szło o mnie jednego... nie upominałbym się o nie; jestem kapłanem religji, która ukochała, uświęciła ubóstwo; zapis przeze mnie uczyniony, do was już należy... nic ja z niego dla siebie nie żądam i żądać nie będę... lecz idzie tu o majątek, należący do biednych sierot, sprowadzonych z głębi Azji przez mego przybranego ojca; ja nie chcę, żebyście je mieli wydziedziczyć!... Idzie tu także o dobrodziejkę mego przybranego brata... idzie o ostatnią wolę umierającego, który przez swoją gorącą miłość ludzkości, przekazał swym potomkom wielkie, święte dzieło miłości, zgody i wzajemnego uszczęśliwiania się. Nie... nie... i oświadczam ci, że ta misja musi być spełnioną, choćby mi przyszło odwołać moje słowo.
Ksiądz d‘Aigrigny i Rodin wzajemnie spojrzeli na siebie i lekko wzruszyli ramionami.
Poczem wielebny ojciec, mając oczy ciągle spuszczone, odezwał się spokojnie:
— W przedmiocie spadku po panu Rennepont zachodzi kilka okoliczności napozór bardzo zawiłych; w istocie
jednak niemasz nic nad to prostszego. Mości księże Gabrjelu de Rennepont... proszę cię, zaprzecz moim słowom lub je sprostuj, jeślibym w czemkolwiek uchybiał najściślejszej prawdzie... Jegomość ksiądz Gabrjel de Rennepont, zawdzięczając starania, które niegdyś dla jego wychowania podejmowało zgromadzenie, do którego ja mam zaszczyt należeć, uczynił mnie, jako przedstawicielowi tegoż zgromadzenia, dobrowolnie, chętnie, zapis majątku, jakiby kiedyś mógł spaść na niego, a o którego wartości ani on, ani ja, nic nie wiedzieliśmy...
— Prawda — rzekł młody ksiądz — zapis ten uczyniłem dobrowolnie.
— Dziś rano, wskutek rozmowy bardzo poufnej, ksiądz Gabrjel objawił mi znowu dobrowolne życzenie dotrzymania tego zapisu... nie powiem dla mnie... gdyż ziemskie dobra bardzo mało mnie obchodzą... ale na pobożne, święte, miłosierne uczynki, których nasze zgromadzenie miało być wiernym szafarzem... Odwołuję się w tem do prawości księdza Gabrjela i błagam go, aby oświadczył, czy zobowiązał się lub nie, nietylko najsolenniejszą przysięgą, ale nawet najprawniejszym aktem, zdziałanym przed notarjuszem panem Dumesneil, aktem, który jest w mem posiadaniu.
— Prawda — odpowiedział Gabrjel.
— Akt spisany został przeze mnie — dodał notarjusz.
— Ale Gabrjel ustąpił tylko to, co do niego należało! — zawołał Dagobert — on nie mógł przypuszczać, abyś chciał go użyć za narzędzie dla ograbienia innych!
D‘Aigrigny mówił dalej:
— A więc, mocą podwójnego aktu, to jest przysięgi i zapisu notarjalnego, ksiądz Gabrjel potwierdził poprzednio przez siebie uczynioną darowiznę; a nadto jeszcze — rzekł z naciskiem — gdy z wielkiem jego, również jak naszem zdziwieniem, poznaną została ogromna wartość puścizny, ksiądz Gabrjel, podobnie jak ja, ukląkł dla podziękowania Stwórcy, że go natchnął świętą myśl
ofiarowania tego ogromnego majątku na większą chwałę Pana Boga.
— To prawda — odpowiedział otwarcie Gabrjel.
— W takich okolicznościach — mówił dalej wielebny ojciec — wybiła godzina oznaczona na zamknięcie postępowania spadkowego. Lecz, gdy się to dzieje, ten pan — mówiący wskazał na Dagoberta — ten pan, w obłąkaniu, które szczerze mu przebaczamy i którego on pewno będzie żałować, przybiega, lży, grozi i obwinia mnie, jakobym ja kogoś gdzieś tam zamknął, jakichś krewnych, których ja wcale nie znam, a to żeby przeszkodzić im do przybycia tu... w oznaczonym czasie...
— Tak, obwiniam cię o tę niegodziwość — przerwał mu żołnierz, rozjątrzony taką bezczelnością.
— Ależ, zaklinam pana, abyś mi pozwolił skończyć... potem mi odpowiesz — rzekł pokornie d’Aigrigny najsłodszym głosem.
Mówił dalej z nową ufnością:
— Bezwątpienia, jeśli oprócz księdza Gabrjela są jeszcze inni spadkobiercy, szkoda dla nich, że się nie mogli stawić w oznaczonym czasie. Ale, mój Boże! gdybym zamiast bronić sprawy nieszczęśliwych i w potrzebie będących, bronił tylko własnego interesu, w takim razie byłbym daleki od użycia na własną korzyść tego dobrodziejstwa losu; lecz, jako mandatarjusz wielkiej rodziny ubogich i biednych, obowiązany jestem obstawać przy mych wyłącznych prawach do tego dziedzictwa i bynajmniej nie wątpię, że pan notarjusz, uznając słuszność mego domagania się, odda mi w posiadanie te sumy, które zresztą prawnie do mnie należą.
— Jedynem tu mojem zadaniem jest — odrzekł notarjusz wzruszonym głosem — wykonać wiernie wolę testatora. Akt darowizny jest prawnie zdziałany; nie mogę więc odmówić wydania, w imieniu dotarjusza, sum stanowiących spuściznę...
— Ależ, panie — zawołał Dagobert, zwracając się do
notarjusza — tak być nie może... nie możesz zezwolić na ogołocenie tym sposobem biednych sierot... Mówię to panu w imieniu ich matki i ich ojca. Przysięgam panu na mój honor żołnierza, że nadużyto zaufania i słabości mej żony dla zaprowadzenia córek marszałka Simon do klasztoru, ażeby wprost nie dopuścić ich tutaj dziś rano. Jest to taka prawda, iż zaniosłem skargę do policji.
— No i cóż panu odpowiedziano? — zapytał notarjusz.
— Że moje zeznanie nie było jeszcze dostatecznem.
— Tak, panie — dodał Agrykola.
— Tak samo postąpiono z parnią de Cardoville, którą jako obłąkaną trzymają w domu zdrowia. Takież same ja uczyniłem za nią kroki, jak mój ojciec za córkami marszałka Simon.
— I cóż pan zyskałeś? — zapytał znowu notarjusz.
— Na nieszczęście, — odparł Agrykola — powiedziano mi, że na proste moje zeznanie nie można nic przedsięwziąć... miano się tem zająć.
W tej chwili Jezabel, usłyszawszy, że ktoś zadzwonił do bramy od ulicy, wyszła z czerwonej sali.
Notarjusz rzekł, zwracając się do Agrykoli i jego ojca:
— Nie mam bynajmniej zamiaru, moi panowie, powątpiewać o waszej prawości, lecz sami zeznajecie, że władza sądowa nie uznała na rzecz słuszną działać na zasadzie waszych gołosłownych zeznań; sumiennie postępując, pytam was, czy mogę w tak ważnej okoliczności brać na siebie odpowiedzialność, jakiej ta władza podjąć się nie śmiała? Jeżeli osoby, za któremi obstajecie, uważają się za pokrzywdzone, to sprawa ta może stać się później przedmiotem dochodzenia prawnego przeciwko dziedziczącemu księdzu Gabrjelowi... Tymczasem zaś powinnością moją jest wprowadzić go natychmiast w posiadanie sum... Stałbym się nader winnym, gdybym postąpił inaczej.
Uwagi notarjusza wydawały się być tak ściśle zgodne z prawem, iż Samuel, Dagobert i Agrykola struchleli. Co do Gabrjela, ten po chwilowem zastanowieniu, jakby
rozpaczą do ostatecznego doprowadzony kroku, rzekł do notarjusza:
— Ponieważ w tym razie objaśnienie niedość jest silne dla obrony słuszności, ostatecznego więc, panie, zmuszony będę chwycić się środka; nim do niego przystąpię, raz jeszcze i to ostatni, pytam księdza d‘Aigrigny, czy zechce poprzestać tylko na przypadającej na mnie z tego spadku części, z warunkiem, aby reszta jego pozostała w pewnem ręku dopóty, aż spadkobiercy, w których imieniu zachodzą reklamacje, będą mieli możność udowodnić swoje do niego prawa.
— Na tę propozycję odpowiem, com już powiedział — odrzekł d‘Aigrigny. — Nie idzie tu o mnie, lecz o wielką sprawę ludzkości; zmuszony więc jestem odrzucić cząstkową ofiarę księdza Gabrjela i przypomnieć mu jego przyrzeczenie i tak uroczyste zobowiązanie.
— Tak więc odrzucasz pan taką ugodę? — zapytał Gabrjel wzruszonym głosem.
— Tak mi nakazuje obowiązek wobec ludzkości.
— A więc — odrzekł Gabrjel wzruszonym głosem — ponieważ mnie do tego zmuszasz, przeto odwołuję moje słowo; kiedym ci zapisywał, zapisałem jedynie część na mnie przypadającą, a bynajmniej nie miałem na myśli części należących do innych spadkobierców.
— Strzeż się, kochany synu — zagroził d‘Aigrigny — chciej pamiętać o tem, że ja mam w ręku przysięgę, napisaną przez ciebie... formalną przysięgę...
— Wiem! Mniejsza o to, niech i tak będzie — mówił misjonarz z głębokiem przekonaniem — wystawię się na wszelkie skutki mego wiarołomstwa, ogłoście je wszędzie; stanę się przedmiotem pogardy i odrazy wszystkich... lecz Bóg sądzić mnie będzie...
Młody ksiądz otarł sobie łzy.
— O! uspokój się! — zawołał Dagobert — wszyscy uczciwi ludzie będą po twojej stronie.
— Panie notarjuszu — odezwał się wtedy Rodin piskliwym głosem — panie notarjuszu.. dajże pan do zrozumienia księdzu Gabrjelowi, że może popełnić krzywoprzysięstwo, ile razy zechce, ale że nie tak łatwo jest przekroczyć przepisy Kodeksu cywilnego, jak złamać obietnicę prostą i jedynie... świętą!... Chciejże pan przekonać księdza Gabjela, że darowizna między żyjącymi, taka, jaką uczynił na rzecz księdza d‘Aigrigny, w trzech tylko wypadkach może być odwołaną, nieprawdaż?
— Tak, panie, tylko w trzech razach — odpowiedział notarjusz.
— Najprzód, z przyczyny narodzenia się potomstwa — wyszczególniał Rodin — a w obecnym razie wstydziłbym się przypuszczać takiego powodu nieważności.. Drugą przyczyną unieważnienia byłaby niewdzięczność obdarowanego... Lecz ksiądz Gabrjel może być pewny naszej prawdziwej i wiecznej wdzięczności. Trzecim nareszcie powodem unieważnienia, byłoby niewykonanie życzeń darującego, co do użycia darowizny. Lecz jakkolwiek złe wyobrażenie powziął nagłe o nas ksiądz Gabrjel, użyczy nam przynajmniej jakiegoś czasu, w którym moglibyśmy przekonać go, że jego dary, jak sobie życzy, użyte będą na dzieła, mające na celu największą chwałę Pana Boga.
— Teraz, panie notarjuszu — odezwał się d‘Aigrigny — pańskim obowiązkiem jest wyrzec, czy ksiądz Gabrjel może, lub nie, odwołać zapis, który na rzecz moją uczynił.
W chwili, kiedy notarjusz miał odpowiedzieć, weszła Jezabel, a za nią dwie nowe osoby.
Pierwszą z dwóch osób, których przybycie przerwało odpowiedź notarjusza, był Faryngea.
Na widok tego człowieka, na widok jego złowrogiej twarzy Samuel, przystąpiwszy do niego, zapytał:
— Kto pan jesteś?
Rzuciwszy przenikliwy wzrok na Rodina, który zadrżał nieznacznie, Faryngea odpowiedział:
— Książę Dżalma przybył niedawno z Indji w celu znajdowania się dziś w tem miejscu, jak mu to zalecał napis na medalu, który nosił na szyi...
— I on także! — zawołał Gabrjel, który, jak wiadomo, był towarzyszem podróży morskich Indjanina, zaczynając od wysp Azorskich, dokąd zawinął okręt, przybywszy z Aleksandrji — on również spadkobiercą?.. W rzeczy samej... podczas podróży mówił mi książę, że jego matka była rodem z Francji... Ah! jaki to szlachetny młodzieniec, gdzież on jest?
Dusiciel rzucił okiem na Rodina i odrzekł cedząc słowa:
— Wczoraj wieczorem opuściłem księcia... zwierzył mi się, że jakkolwiek wiele mu na tem zależy, aby się tu znajdować, mogłoby jednak wypaść, iżby poświęcił ten interes dla innych okoliczności... przepędziłem noc w tym samym co i on hotelu... Dziś rano, gdym się doń udał, aby się z nim widzieć, powiedziano mi, że już wyszedł... Moja życzliwość dla niego sprowadziła mnie tutaj w
nadzieji, że wiadomości moje o tym księciu będą może użyteczne.
Nic nie wspominając o pułapce, w jaką wpadł wczoraj, chciał Dusiciel usłużyć socjuszowi, spodziewając się, że za tę przysługę zostanie przez niego odpowiednio wynagrodzony. Zbytecznem może będzie objaśniać czytelników.. że Faryngea kłamał bezczelnie. Dziś rano, wydostawszy się z więzienia cudem przebiegłości, zręczności i śmiałości, pobiegł do hotelu, w którym pozostawił Dżalmę; sam dowiedział się, że mężczyzna i kobieta w sędziwym wieku i nader poważnych fizjognomji, mieniący się krewnymi młodego księcia, chcieli się z nim zobaczyć, i że przerażeni jego stanem niebezpiecznej senności, w jakiej był pogrążony, kazali go przenieść do swego powozu i zabrali do siebie, aby mu udzielić potrzebnej pomocy.
— Szkoda — rzekł notarjusz — że i ten spadkobierca nie stawił się dziś rano; ale, na nieszczęście, utracił już prawo do ogromnego spadku, o jaki tu chodzi.
Druga osoba weszła właśnie w tej chwili.
Był to ojciec marszałka Simon, starzec wysokiego wzrostu, jak na swój wiek jeszcze rzeźki i czerstwy; głowę jego okrywał włos biały, krótko ostrzyżony; w twarzy lekko rumianej, czytać można było rozum, dowcip, łagodność i dzielność.
Agrykola pośpieszył naprzeciw niemu.
— I pan tu przybyłeś, panie Simon? — zawołał.
— Tak, moje dziecko — odrzekł starzec, serdecznie ściskając rękę Agrykoli — w tej chwili przybyłem z podróży. Pan Hardy miał się tu sam znajdować, jak się domyślam w sprawie spadku; ale ponieważ niema go jeszcze w Paryżu, i może nie prędko jeszcze przybędzie, zalecił mi więc, abym...
— I on także... spadkobierca?... pan Franciszek Hardy?... — zawołał zdziwiony Agrykola.
— Ale jaki ty jesteś blady i zmartwiony!... moje dziecko.. Co się tu dzieje?... — pytał starzec.
— O co idzie?... o pańskie wnuczki, które wyzuto z ich majątku! — zawołał Dagobert zrozpaczony — przyprowadziłem je z głębi Azji po to, abym z założonemi rękami był świadkiem tej niegodziwości.
— Pan?... — rzekł stary fabrykant — jeśli się nie mylę, pan jesteś...
— Dagobert...
— Więc to pan jesteś?... co tak szlachetnie poświęciłeś się dla mego syna? — zawołał starzec, serdecznie ściskając ręce weteranowi — lecz mówiłeś pan o córce mego syna, o pannie Simon?..
— O jego córkach, panie — odrzekł Dagobert — te biedne dziewczęta są bliźniętami.
— A gdzież one są? — zapytał starzec.
— W klasztorze.
— W klasztorze!?...
— Tak, panie, przez podstęp tego tu człowieka, który tym sposobem pozbawił je dziedzictwa.
— Cóż to za jeden?
— Margrabia d‘Aigrigny.
— Najzaciętszy wróg mego syna — zawołał starzec, patrząc z oburzeniem na margrabiego.
— I to nie wszystko — objaśniał Agrykola — pan Hardy, zacny mój pryncypał, na nieszczęście także utracił prawa do tego ogromnego spadku.
— Co ty mówisz? — zawołał zdziwiony starzec — ależ pan Hardy nie wiedział, że tu szło o tak ważny dla niego interes... Odjechał spiesznie do swego przyjaciela, który go zawezwał.
Za każdą nową wiadomością powiększała się rozpacz Samuela; lecz nic nie mógł poradzić, wzdychał tylko ze smutkiem.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo pozornego spokoju, oczekując niecierpliwie końca tej sceny, która go okrutnie dręczyła, rzekł do notarjusza poważnym, przejmującym głosem:
— Panie notarjuszu, wypadałoby już skończyć to wszystko... Poco przypisywać haniebnym zabiegom niestawienie się spadkobierców, w których imieniu ten żołnierz i syn jego zanoszą skargi z taką na nas obrazą? Dlaczegoby ich nieobecność miała być dziwniejszą nad nieobecność młodego Indjanina, i nad nieobecność pana Hardy, który, jak właśnie objaśnił jego powiernik, nie wiedział, że wzywały go tu ważne sprawy? Czy nie byłoby właściwiej, prawdopodobniej przypuszczać, że córki marszałka Simon i panna de Cardoville dla przyczyn naturalnych nie mogły stawić się tutaj?... Raz jeszcze powtarzam, że należy już skończyć; sądzę, że pan notarjusz tego co i ja będzie zdania... jestem, pomimo niewczesnej i nieprawej opozycji, jedynym, wyłącznym posiadaczem tego majątku i wobec wszystkich tu obecnych raz jeszcze obowiązuję się użyć go dla większej chwały Pana Boga... Chciej więc, panie notarjuszu, wyrzec sławo stanowcze i raz już zakończyć tę przykrą dla wszystkich scenę.
— Panie — odpowiedział notarjusz uroczystym głosem — w imię sprawiedliwości i prawa, jako wierny i bezstronny wykonawca ostatniej woli Marjusza de Rennepont, oświadczam, że wobec zapisu, uczynionego przez księdza Gabrjela de Rennepont, jesteś pan, mości księże d‘Aigrigny, jedynym, wyłącznym dziedzicem tych dóbr, których posiadaczem ogłaszam pana od tej chwili, abyś mógł użyć ich według życzeń testatora i donatarjusza.
Samuel zbladł bardziej niż zwykle; ścisnął konwulsyjnie za rękę Jezabel, która się do niego zbliżyła, i rzęsiste łzy potoczyły się po licach dwojga starców. Dagobert i Agrykola pogrążeni zostali w głębokim smutku; przekonywali się, że już zrzec się im wypada wszelkiej nadziei. Najwięcej cierpiał Gabrjel; trapiony zgryzotą, wyrzucał sobie, że stał się mimowolnem narzędziem obmierzłego ogołocenia wszystkich.
Dlatego, gdy notarjusz, przekonawszy się o ilości sum
zawartych w cedrowej szkatułce, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Teraz możesz pan ją zabrać.
Gabryel zawołał z gorzką boleścią i głęboką rozpaczą:
— Niestety! możnaby mniemać, że w tych okolicznościach nieubłagane przeinaczenie i nieszczęsny los ciąży nad wszystkimi tymi, którzy są godni miłości i szacunku... O! mój Boże! Twoja najwyższa sprawiedliwość i dobroć nie może zezwolić na taki triumf takiej niegodziwości!!!!
Rzekłbyś, że niebo wysłuchało prośby misjonarza. Ledwie skończył mówić, aż oto stała się rzecz nadzwyczajna. W tej chwili, kiedy ksiądz d‘Aigrigny i socjusz uważali się już za posiadaczy skarbu, drzwi pokoju, w którym słyszano zegar, bijący dwunastą godzinę, Otworzyły się nagle. Ukazała się w ich progu kobieta...
Na jej widok Galbrjel wydał okrzyk podziwu, i stanął jakby piorunem rażony. Samuel i Jezabela padli na kolana, złożywszy ręce jakby do dziękczynnej modlitwy. Oboje wydawali się być ożywieni jakąś nadzieją.
Wszyscy inni aktorowie tej sceny stali w osłupieniu Rodin... Rodin nawet... cofnął się o dwa kroki i drżącemi rękami postawił szkatułkę na stole.
Nastąpiło na chwilę głębokie, uroczyste milczenie. We wszystkich piersiach wstrzymał się oddech, serca poczęły mocniej bić. Wszyscy zdjęci zostali zdziwieniem, z którem łączyła się jakaś trwoga, albowiem ta kobieta wydawała się żywym wzorem portretu, zawieszonego w tym salonie od lat stupięćdziesięciu. Takiż sam miała ubiór na głowie, takąż długą, powłóczystą suknię, ten sam malował się na jej twarzy smutek i rezygnacja. Weszła powoli, jakby nie zauważywszy wrażenia, jakie wywarło jej zjawienie się.
Przystąpiła do jednego z dwóch biurek, ozdobionych bronzami, stojących przy drzwiach, dotknęła sprężyny, ukrytej w rzeźbie złoconych bronzów i tym sposobem
otworzyła górną szufladę, wyjęła z niej pergaminową zapieczętowaną kopertę, poczem zbliżyła się do stołu i położyła ją przed notarjuszem.
Popatrzywszy przez chwilę smętnie i z ujmującą dobrocią na Gabrjela, który wydawał się jakby oczarowanym jej obecnością, skierowała swe kroki ku drzwiom, wiodącym do sieni, które w tej chwili były roztwarte.
Oddalenie się tej kobiety jakby zdjęło urok, któremu ulegli obecni. Gabrjel pierwszy przerwał milczenie, szepcząc zmienionym głosem.
— To ona!... znowu ona... tu... w tym domu?
— Któż to taki... mój bracie? — zapytał Agrykola, zaniepokojony nadzwyczajną bladością i jakby obłąkaną twarzą misjonarza.
— Patrz!... — odrzekł młody misjonarz; — już więcej jak sto pięćdziesiąt lat temu obrazy te są tu zawieszone. I gestem wskazał dwa portrety, naprzeciw których znajdowali się właśnie.
Na ten gest Agrykola, Dagobert i Faryngea zwrócili oczy na dwa portrety, zawieszone po obu stronach kominka.
Trzykrotny okrzyk razem dał się słyszeć.
— To ona... to ta sama kobieta! — zawołał zdumiony kowal — i jej portret znajduje się tu od stu pięćdziesięciu lat?!...
— Cóż ja widzę?... przyjaciel i wysłaniec marszałka Simon! — zawołał Dagobert, przypatrując się portretowi mężczyzny. — Tak, to niewątpliwie twarz tej osoby, która była u nas w Azji zeszłego roku...
— Moje oczy nie mylą mnie... nie, nie... to ten sam mężczyzna z czarną kreską na czole, któregośmy zadusili i zagrzebali na brzegach Gangesu — szeptał sobie Faryngea, drżąc z przestrachu — ten sam, o którym mówił jeden z synów Bohwanji w zwaliskach Tchandi... zabity, a widziany potem przy bramie miasta Bombaj... A
jednakże malowidło to już od stu pięćdziesięciu lat tu się znajduje.
— Jakie niepojęte, niedocieczone podobieństwo! — myślał sobie d‘Aigrigny, a potem, jakby uderzony nagłą myślą, zapytał Gabrjela:
— Czy to nie taż sama kobieta, co ci życie ocaliła w Ameryce?
— Tak, taż sama... — odrzekł z drżeniem Gabrjel, potem dodał sam do siebie: — Ależ wtedy powiedziała mi, że idzie ku Północnej Ameryce.
— A skąd ona wzięła się w tym domu? — zapytał d‘Aigrigny, zwracając się do Samuela.
— Powiedz-no, stróżu?... Czy ona weszła tu przed nami, czy też razem z nami?...
— Ja wszedłem tu pierwszy i sam jeden, gdy pierwszy raz, po półtora wieku, drzwi zostały otworzone — odpowiedział starzec poważnie.
— Ale raz jeszcze powtarzam, powinieneś wytłumaczyć obecność w tym domu tej kobiety — nastawał d‘Aigrigny, sam nie wiedząc, dlaczego jest niespokojny. — Kto ona jest i jak się tu dostała?
— Wiem tylko, że jak mnie zapewniał mój ojciec, mają być podziemne drogi między tym domem a miejscami odległemi od tej okolicy.
Rodin, podobnie jak wszyscy, zdziwił się nagłem, niespodziewanem zjawieniem się kobiety; lecz gdy zobaczył, że położyła przed notarjuszem opieczętowany pakiet, socjusz, zamiast myśleć o nadzwyczajnem zjawisku, zajęty był gwałtowną żądzą opuszczenia jak najśpieszniej tego domu i uniesienia z sobą skarbów, które na zawsze pozostać miały własnością Jezuitów; jednakże dręczył go jakiś tajemny niepokój na widok koperty zapieczętowanej czarnym lakiem, którą opiekunka Gabrjela położyła przed notarjuszem, a którą tenże machinalnie wziął do rąk.
Osądził więc socjusz, że jest to chwila najdogodniejsza, aby wśród ogólnego osłupienia i wciąż jeszcze trwającej ciszy, wymknąć się ze szkatułką; mrugnął więc na swego
zwierzchnika i, wziąwszy szkatułkę pod pachę, puścił się ku drzwiom..
— Za pozwoleniem!... jeszcze chwilkę — zawołał Samuel, zastępując mu drogę. — Proszę pana notarjusza przejrzeć kopertę tylko co mu podaną... a potem pan wyjdziesz.
— Ależ, panie — odparł Rodin, usiłując otworzyć sobie drogę — kwestja już rozstrzygnięta została ostatecznie na korzyść księdza d‘Aigrigny... Pozwól więc...
— Powtarzam panu — rzekł starzec donośnym głosem — że ta szkatułka nie wyjdzie stąd, nim pan notarjusz rozpozna kopertę, którą przed nim położono.
Rodin zmuszony był powrócić na swoje miejsce. Notarjusz, na wezwanie Samuela, obejrzał uważnie kopertę.
— O nieba!....zawołał nagłe — cóż to ja widzę... Ha! tem lepiej!...
— O! czytaj pan... czytaj... — zawołał Samuel, składając ręce — moje przeczucia pewno mnie nie mylą.
— Ależ, panie — pytał, d‘Aigrigny notarjusza, zaczynając podzielać niepokój Rodina — cóż to jest za papier?
— Kodycyl. — odrzekł notarjusz — kodycyl, który rozstrzygnięcie całej sprawy odkłada do późniejszego czasu.
— Jakto, panie — zawołał d‘Aignigny oburzony, żywo zbliżając się do notarjusza — wszystko się odkłada?... a to jakiem prawem?
— To być nie może! — dodał Rodin — protestujemy!
— Gabrjelu... ojcze., słuchajcie-no — zawołał Agrykola — jeszcze nie wszystko stracone... jest jeszcze nadzieja... Gabrjelu... czy słyszysz?... jest jeszcze nadzieja!
— Panowie — odezwał się notarjusz — uważam za mój obowiązek przeczytać wam napis na kopercie... Zmienia on, a raczej odracza wszystkie rozporządzenia testamentowe.
— Gabrjelu! — wykrzyknął Agrykola, rzucając się księdzu na szyję — wszystko odroczone, nic jeszcze nie stracone!....
— Panowie, słuchajcie — odezwał się znowu notarjusz i czytał co następuje:
„Kodycyl niniejszy, z przyczyn wewnątrz pod kopertą wyniszczonych, w niczem nie zmieniając rozporządzenia testamentu z dnia dzisiejszego, wykonanie go odracza do dnia 1 czerwca 1832 roku... Dom ma być znowu zamknięty, a sumy pozostaną nadal w ręku depozytariusza, do rozdziału w dniu 1 czerwca, komu z prawa przypadnie.
Villestaneuse, dnia 13 lutego 1638 roku, o godzinie jedenastej wieczorem.
— To fałszywy kodycyl! — wykrzyknął d‘Aigrigny, siniejąc ze złości i rozpaczy.
— Nie, panie — odrzekł notarjusz surowo — porównałem obydwa podpisy i przekonałem się, że są zupełnie do siebie podobne... Zresztą... co dziś rano mówiłem względem spadkobierców nieobecnych, stosować się może do panów... będziecie mogli zanieść skargę przeciwko autentyczności tego kodycylu; wszystko jednak pozostać musi w zawieszeniu i jako niedoszłe... gdyż czas zamknięcia spadku odroczony jest do trzech i pół miesięcy...
Kiedy notarjusz wymawiał ostatnie słowa, paznogcie Rodina już krwią broczyły; pierwszy to raz sine jego usta zaczerwieniły się.
— Oh! mój Boże! wysłuchałeś mnie... ulitowałeś się nade mną — zawołał Gabrjel, ukląkł i swą anielską twarz ku niebu zwróciwszy, gorąco dziękował Bogu. — Twoja najwyższa sprawiedliwość nie mogła dozwolić triumfu niegodziwości.
— Wszystko cofnięte, mój ojcze — wołał kowal — czas do stawienia się oznaczony jest za półczwarta miesiąca od dnia dzisiejszego... A teraz, kiedy już ci panowie zostali zdemaskowani — tu wskazał na socjusza i jego zwierzchnika — niema się czego obawiać z ich strony; będziemy ostrożniejsi, a młode sieroty, panna de Cardoville, mój
zacny prycypał, pan Hardy i młody Indjanin odziedziczą swój majątek.
Napróżno usiłowalibyśmy opisać radość Gabrjela i Agrykoli, Dagoberta i starego Simona, oraz Samuela i Jezabeli.
Tylko Faryngea stał ponury i milczący przed portretem mężczyzny z czarną kreską na czole Trudno także wyrazić wściekłość księdza d‘Aigrigny i jego sekretarza na widok Samuela, zabierającego znowu do siebie cedrową szkatułkę.
D‘Aigrigny i Rodin opuszczali dom przy ulicy Świętego Franciszka, wściekając się ze złości i rozpaczy. D‘Aigrigny, wsiadłszy do swego powozu, zawołał do służącego:
— Do pałacu Saint-Dizier.
Potem strapiony, straciwszy głowę, rzucił się na poduszki, zasłonił sobie twarz rękami i westchnął głęboko.
Rodin usiadł przy nim... i z gniewem i pogardą patrzył na tak słabego, upadającego człowieka.
— Nikczemny!.. — pomyślał sobie w duchu — już stracił nadzieję...
Powóz księdza d‘Aigrigny przybył szybko do pałacu Saint-Dizier. Przez całą drogę Rodin milczał i tylko przysłuchiwał się uważnie księdzu d‘Aigrigny, który w długich monologach ciskał złorzeczenia, narzekania i wściekłość na nieszczęsny cios przeznaczenia, co w jednej chwili niszczy najpiękniejsze nadzieje. W chwili przybycia pojazdu, można już było widzieć za firanką w oknie oczekującą księżnę Saint-Dizier; usłyszawszy turkot powozu, zbiegła kilka stopni po schodach, śpiesząc naprzeciwko księdza d‘Aigrigny, który strapiony powoli wstępował na ganek.
Na widok bladej, smutnej twarzy wielebnego ojca, księżna zatrzymała się nagle i zbladła... domyśliła się już, że wszystko było stracone... Wzajemne spojrzenia na siebie tej wielkiej damy i jej dawnego kochanka, nie pozostawiły już wątpliwości o skutku, którego się obawiała.
Rodin postępował skromnie za księdzem d‘Aigrigny.
Księżna, zamknąwszy drzwi i zwróciwszy się do księdza d‘Aigrigny, z przestrachem zawołała: — Cóż to się stało?...
Zamiast odpowiedzi, d‘Aigrigny z oczyma zaiskrzonemi z gniewu spojrzał księżnie oko w oko.
— Próżne nasze starania! — zawołał, zgrzytnąwszy zębami. — Żal się Boże! a szło nie o czterdzieści, ale o dwieście dwanaście miljonów....
— Dwieście dwanaście miljonów! — powtórzyła zdumiona księżna, o krok się cofając — to niepodobna... Ależ to niesłychany majątek... i wy wyrzekliście się już... i nie dobijacie się o niego wszelkiemi sposobami... do ostatniej chwili?...
— Przeciwnie, zrobiłem wszystko, co tylko było można! pomimo zdrady Gabrjela, który porzuca zgromadzenie.
— Niewdzięcznik! — zawołała naiwnie księżna.
— Tak — z żalem odpowiedział ksiądz d‘Aigrigny — posiadłość ta dla nas stała się snem, gdyż odkryto kodycyl, który odracza jeszcze o półczwarta miesiąca wszystkie rozporządzenia testamentowe; ale teraz wszystko się obudziło, rzuci się cała banda spadkobierców... dowiedzieli się już o ogromnej sumie... wszystko stracone.
— A któż dał znać o tym kodycylu?
— Kobieta.
— Co za kobieta?
— Nie wiem, włóczęga jakaś!...
— Skąd dowiedziała się o istnieniu kodycylu?
— Wszystko to, jak mi się zdaje, umówione było z niegodziwym żydem, stróżem tego domu.
— A czy nie można zaskarżyć ważności tego kodycylu?
— Zaskarżyć, prawować się... w tych czasach?... wystawić się, nie będąc pewnym skutku, na tysiączne krzyki? I tak już przykro, że się to wszystko rozgłosi... Ach! to okropne... i w chwili, gdy się miało osiągnąć cel... po tylu zabiegach i troskach!... sprawa popierana tak wytrwale od półtora wieku!
Potem, tupnąwszy nogą, mówił dalej: Powiadam ci, że na wspomnienie o tem wzystkiem, człowiek mało nie oszaleje!
— A więc już żadnej nadziei?
— Jedynie ta, żeby Gabrjel nie odwołał swej darowizny w tem, co się jego dotyczy. I to byłoby już wiele... gdyż część na niego tylko przypadająca, wynosiłaby do trzydziestu miljonów.
— Ogromna to suma... — mówiła księżna — a więc czegóż rozpaczacie?
— Bo nie ulega wątpliwości, że Gabrjel wytoczy proces przeciw darowiźnie; jakkolwiek ona jest prawnie sporządzona, znajdą się sposoby dla jej obalenia, teraz, kiedy już nas poznał, kiedy nas poznał... Sądzę nawet, że roztropność nakazuje pisać do Rzymu, prosząc o pozwolenie opuszczenia Paryża na jakiś czas. Obmierzło mi już to miasto.
— Oho! tak, tak, uważam to i ja... już nie musi być nadziei... kiedy ty, mój przyjacielu... gotów jesteś prawie uciekać....
Przez cały czas tej rozmowy Rodin stał pokornie przy drzwiach, trzymając w ręku swój stary kapelusz.
Dwa lub trzy razy, podczas niektórych zdań, wygłoszonych przez d‘Aigrigny‘ego i księżnę, trupiowata, gniewem zachmurzona twarz socjusza, lekko się zarumieniła; jego wielkie, obwisłe powieki zaczerwieniły się, jakgdyby krew rzuciła mu się do głowy wskutek gwałtownej wewnętrznej walki... poczem ponura fizjognomja znowu zbladła i zsiniała.
— Muszę pisać natychmiast do Rzymu o tem niepowodzeniu... które wielkiej jest wagi, gdyż obala niezmierne nadzieje — rzekł ksiądz d‘Aigrigny.
I siadając w fotelu, wskazał Rodinowi na stół i rzekł tonem rozdrażnionym, porywczym:
— Pisz!...
Socjusz milczący, nieruchomy, czekał, co mu podyktuje jego przełożony.
— Pozwolisz, księżno? — rzekł d‘Aigrigny, zwracając się do swej przyjaciółki, i przytłumionym głosem dyktował, co następuje:
„Wszystkie nasze nadzieje, które już były prawie pewnemi, nagle zostały zniweczone. Sprawa Rennepont‘ów, pomimo wszelkich starań, pomimo użytej dotąd zręczności, wcale się nie powiodła, upadła bez ratunku. W takim
stanie, w jakim obecnie znajdują się rzeczy, na nieszczęście, jest to coś gorszego nad niepomyślność... jest to wynik najzgrabniejszy dla towarzystwa, którego zresztą prawa do tych dóbr, jako ukrytych podstępem przed konfiskatą na naszą korzyść, są niezaprzeczalne... Przynajmniej sumiennie przekonany jestem, żem robił wszystko, aż do ostatniej chwili, dla obrony i zapewnienia naszych praw. Ale, powtarzam raz jeszcze, uważać należy tę sprawę za zupełnie i na zawsze straconą, i trzeba o niej zapomnieć“.
Socjusz, zamiast pisać dalej, co mu dyktowano, zerwał się nagle i rzucił pióro na stół, co usłyszawszy ksiądz, obrócił się ku niemu, spojrzał groźnie, i mocno zdziwiony zapytał:
— Hej!.. cóż to znaczy?
— To znaczy, że trzeba już raz skończyć! — rzekł socjusz sam do siebie — ten człowiek zwarjował!
— Cóż to znaczy?... opuszczasz swoje miejsce... nie piszesz? — pytał zdumiony d‘Aigrigny. Potem zwracając się do księżny, dodał:
— Jak widzę... on głowę stracił...
— Siadaj na swojem miejscu i pisz — rzekł do Rodina tonem pogardliwego politowania.
Socjusz, zupełnie obojętny na ten nowy rozkaz, wyprostował się, tupnął obcasem o kobierzec, założył ręce na krzyż na swym zatłuszczonym surducie i spojrzał śmiało na księdza d‘Aigrigny. Nie rzekł ani słowa, ale jego szpetna, zaczerwieniona twarz objawiła nagle wybitne poczucie swej wyższości. Ksiądz d‘Aigrigny, znając bardzo dobrze zwyczaje swego zgromadzenia, zrozumiał, że nie bez przyczyny, a raczej nie bez pewnego prawa, jego najpokorniejszy, najuniżeńszy sekretarz, tak nagle przybrać mógł ton znakomitej wyższości... Za późno... zbyt późno domyślił się wielebny ojciec, że ten podwładny mógł być zarazem szpiegiem i pewnym rodzajem doświadczonego pomocnika, który, stosownie do ustaw zgromadzenia, miał prawo i obowiązek, w pewnych nagłych wypadkach,
usunąć i tymczasowo zastąpić niezdolnego członka, przy którym był umieszczony w roli przestrzegacza. Ksiądz d‘Aigrigny nie mylił się w swych domysłach; zacząwszy od generała, aż do prowincjałów, aż do rektorów kolegjów, wszyscy przełożeni członkowie zgromadzenia mają, każdy przy sobie, częstokroć bardzo przyczajonych, nie wiedząc o nich, w obowiązkach napozór najniższych, ludzi bardzo zdolnych i gotowych do zastąpienia ich w danej chwili, a którzy w tym celu znoszą się ciągle wprost z Rzymem. Zwykle, wyniosłe, dumne obejście się margrabiego zmieniło się nagle; rzekł z pewnego rodzaju nieśmiałością, pełną uszanowania:
— Zapewne masz władzę rozkazywania mi... mnie... co dotąd byłem twym przełożonym?
Rodin, w miejsce odpowiedzi, dobył ze swego zatłuszczonego, starego pugilaresu papier, w czworo złożony, z pieczęciami po obu stronach, na którym było napisanych kilka wierszy po łacinie. Ksiądz d‘Aigrigny, przeczytawszy owo pismo, zbliżył je z uszanowaniem do ust, a potem oddał Rodinowi z głębokim ukłonem. Gdy ksiądz d‘Aigrigny, uczyniwszy pokorny ukłon, podniósł głowę do góry, na twarz jego wystąpił rumieniec gniewu i wstydu; pomimo nawyknienia do bezwarunkowego posłuszeństwa i poszanowania woli zgromadzenia, z twarzy jego wyczytać można było gwałtowne oburzenie, że go tak nagle strącono... A doznać tak poniżającej klęski w obliczu kobiety, było dla niego rzeczą podwójnie okrutną, gdyż, choć wstąpił do zakonu, nie przestał być także człowiekiem światowym. Przytem księżna patrzyła na Rodina z pewnego rodzaju ciekawością i zajęciem. Słusznie ciekawym i zajmującym był dla niej ten człowiek, nieledwie w łachmanach, lichy, szpetny, niedawno jeszcze najuniżeńszy podwładny, a terasz górujący całą przewagą zdolności umysłowych, które mu pewno przyznano, górujący, mówię, nad księdzem d‘Aigrigny, wielkim panem z urodzenia, z wytwornego obejścia i niedawno tyle mającym znaczenia
w swem zgromadzeniu. Od tej chwili Rodin, jako ważna osoba, obniżył zupełnie księdza d‘Aigrigny w umyśle księżnej.
D‘Aigriginy odezwał się do Rodina z pełnym szacunkiem:
— Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi, w czem błądziłem?...
— Zaraz — odpowiedział Rodin ostrym, piskliwym głosem — długo, bardzo długo... wstrzymywałem się, chociaż widziałem tyle błędów w całej tej sprawie!... cały szereg niedołężnych pomysłów i niezręcznych sposobów w jej kierownictwie i całem postępowaniu!
— Panie, zanadto surowy jesteś — odparł obrażony d‘Aigrigny.
— Jestem sprawiedliwy.... Alboż to potrzeba na to cudów zręczności, ażeby zamknąć kogo na dwa spusty w izbie?... Ha?... A czy ty co innego zrobiłeś?... nie ...pewno nie!.... A córki generała Simon? uwięzione w Lipsku... w Paryżu, zamknięte w klasztorze; a Adrjanna de Cardoville? w szpitalu; a Leżynago w więzieniu... a Dżalma narkotykiem odurzony... Jeden tylko środek dowcipny, tysiąc razy pewniejszy, bo działał moralnie, nie materjalnie, takim, mówię, był środek, użyty do oddalenia pana Hardy z Paryża... Co się zaś tyczy innych twych sposobów postępowania... cóż mam o nich powiedzieć! złe, głupie, szkodliwe lub niebezpieczne wszystkie bez wyjątku... Dlaczego?... bo były gwałtowne, a zwykle na gwałt odpowiada się gwałtem; już wtedy nie jest walka ludzi przenikliwych, zręcznych, wytrawnych, widzących pośród ciemności, w której zawsze chodzą i działają.... ale raczej jest to walka gminu na pięści wśród dnia. Jakto? lubo działamy ciągle, nieustannie, jednakże przedewszystkiem powinniśmy starać się tak ukrywać, iżby nas nie spostrzeżono; a ty... jakżeś postępował? nie umiałeś nic lepszego, tylko zwracać na nas uwagę swemi dzikiemi, niedorzecznemi, krzyczącemi, opłakanemi środkami...
wzywałeś do pomocy gwardję miejską, komisarzy policji, dozorców, odźwiernych.... Aż litość bierze, gdy się o tem wszystkiem wspomni!... Chyba tylko najpomyślniejsze udanie się rzeczy mogłoby zjednać ci przebaczenie niedołężności!!! ale nie osiągnąłeś skutku....
— Panie! — rzekł d‘Aigrigny, do żywego dotknięty — jesteś więcej niż surowym... w swym sądzie... i pomimo należącego ci się ode mnie uszanowania, zmuszony jestem powiedzieć ci, że do takiego obchodzenia się ze mną nie jestem przyzwyczajony...
— W istocie! wiele jest jeszcze rzeczy, do których nie jesteś przyzwyczajony — przerwał ostrym tonem Rodin — ale się do nich przyzwyczaisz... zanadto byłeś zarozumiały; jest jeszcze w tobie zaród dawnej żołnierki i światowego trzpiotostwa, który zawsze jeszcze fermentuje i odbiera twemu rozumowi potrzebną zimną krew, przenikliwość i jasność; w obozie i wyprawach biłeś się, bankietowałeś, uganiałeś się za rozkoszami, za kobietami... Wszystko to cię zużyło. Nie możesz być już teraz zdatnym na nic lepszego, jak tylko na subalterna: już jesteś osądzony. Brakować ci zawsze będzie owej dzielności, owej bystrości umysłu, co to umie panować nad ludźmi i wypadkami. Taką dzielność, taką bystrość umysłu, jeśli kto, to ja, ja mam ją...
a wiesz dlaczego? oto dlatego, że oddany wyłącznie usługom naszego zgromadzenia, byłem i jestem zawsze brzydki, brudny i nigdy nie znałem kobiet... tak, tak, nigdy nie znałem kobiet... w tem to jest cała moja męskość....
Wymawiając te słowa z chełpliwym cynizmem, Rodin był przerażający. Za tę jednak zuchwałą, bezczelną śmiałość, za tę dzielność, Rodin w oczach księżnej Saint-Dizier był prawie pięknym. D‘Aigrigny, widząc, jak to szatańskie stworzenie panuje nad nim niemiłosiernie, chciał jeszcze doświadczyć ostatnich sił oburzenia i zawołał:
— Eh! panie, ta junakierja nie dowodzi jeszcze ani wartości, ani mocy... zobaczymy cię w czynach...
— Ja mówię — odrzekł powoli Rodin — że podejmuję
się pokierować pomyślnie sprawą o dziedzictwo Rennepont‘ów, którą ksiądz d‘Aigrigny uważa za straconą.
— Pan!? — zawołał d‘Aignigny — pan?
— Ja...
— Ależ odkryto już nasze intrygi.
— Tem lepiej, będziemy musieli wymyślić zręczniejsze.
— Ależ nikt nam już nie zaufa.
— Tem lepiej... trudne skutki są najpewniejsze.
— Jakto! czy się spodziewasz, że Gabrjel nie odwoła swej darowizny... w której, zresztą, może jest pełno nieprawości?
— Zagarnę ja do kufrów zgromadzenia dwieście dwanaście miljonów, których pozbawić nas chciano. Czy jasno mówię?
— To rzecz jasna, ale to niepodobna.
— A ja mówię, że bardzo podobna... Więc nie pojmujesz, ciasna głowo — zawołał Rodin, uniósłszy się tak dalece, że trupia jego twarz zarumieniła się nieco — nie pojmujesz jeszcze, że teraz wahać się niepodobna... albo dwieście dwanaście miljonów będą nasze, a wtedy przywrócimy nasz przeważny wpływ we Francji, gdyż mając takie sumy, można kupić wszystko na świecie, można rozniecić wojnę domową, można obalić jeden porządek rzeczy, a przywrócić drugi...
— To rzecz oczywista — przytakiwała księżna, składając ręce z podziwem.
— Przeciwnie — mówił znowu Rodin — jeżeliby te dwieście dwanaście miljonów pozostać miały w rękach rodziny Rennepont‘ów, byłoby to zgubą naszą; powstałoby wtedy plemię naszych zajadłych, nieprzebłaganych wrogów... Czy nie słyszałeś owych przeklętych życzeń Renneponit‘a? Pomyśl tylko o ogromnych siłach, jakieby się wtedy zgromadziły około tych miljonerów: stanąłby tam marszałek Simon, działający w imieniu swych córek; jest to człowiek z ludu, wyniesiony do godności księcia, wcielony bonapartyzm wyobraża jeszcze w oczach ludu
tradycję honoru i narodowej sławy. Byłby tam ów Franciszek Hardy, mieszczanin liberalny, niezawisły, oświecony, lubiący postęp i dobry byt rzemieślników! Potem zaliczyłby się tam Gabrjel, dobry kapłan, godny opowiadacz Ewangelji, jak oni mówią... i to nie w imię burzliwej i rewolucyjnej ¡polityki, lecz w imię religji miłosierdzia, miłości i pokoju... Dalej następuje Adrjanna de Cardoville, wzór wytworności, wdzięku, piękności. Tamże wreszcie należy książę Dżalma, młodzieniec rycerski, nieubłagany w zemście, niezachwiany w przywiązaniu, straszne narzędzie dla każdego, kto go potrafi użyć... Masz wreszcie w tej przeklętej famiilji nawet nędznego Leżynago, który, podźwignięty, odrodzony przez styczność z tymi szlachetnymi, może wziąć wielki udział we wpływie tego zjednoczenia. Wszyscy ci ludzie, rozjątrzeni na nas, pójdą za przeklętemu radami heretyka Renneponta. Czyż nie rozumiesz, że gdy zjednoczą wszystkie swoje siły, wszystkie środki działania około tego ogromnego majątku, wydadzą zaciętą walkę nam i naszym zasadom, będą najszkodliwszymi nieprzyjaciółmi, jakich kiedy nam się mieć zdarzyło? Nigdy jeszcze zgromadzenie nie było tak strasznie zagrożone; jest kwestja o śmierć lub życie; teraz już nie idzie oto, aby się bronić, ale o to, aby uderzyć i walczyć, aż do wytępienia tego przeklętego rodu Rennepont’ów, aż posiądziemy wszystkie jego miljony.
— Przyznaję — rzekł d‘Aigrigny do Rodina — że nie myślałem o wszystkich zgubnych skutkach tego majątkowego stowarzyszenia, zalecanego przez Rennepont‘a... Niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie, bardzo groźne; ale aby się od niego zasłonić... cóż wypada zrobić?
— Jakto? masz do czynienia z ludźmi ciemnymi, odważnymi i egzaltowanymi, jak Dżalma, zmysłowymi i dziwacznymi jak Adrjanna de Cardoville, naiwnymi i niewinnymi jak Róża i Blanka Simon, otwartymi i prawymi jak Franciszek Hardy, czystymi i świątobliwymi jak
Gabrjel, grubjańskimi i prostymi jak Leżynago, i pytasz, co robić?
— Prawdziwie, nie rozumiem cię — odrzekł d‘Aigrigny.
— Wierzę temu! — rzekł z pogardą Rodin — używałeś środków ordynarnych, materjalnych, miast działać na namiętności szlachetne, wzniosłe, różnemi podejściami, ułudami, pociągami, zamachami! Jeszcze nie rozumiesz? — Tu Rodin wzruszył ramionami. — Zastanów się, czy umiera kto z rozpaczy?
— O! tak.
— Czy wdzięczność uszczęśliwionej miłości może się posunąć aż do ostatnich granic najszaleńszej wspaniałomyślności?
— Tak jest.
— Czy nie zdarzają się tak okropnie zawiedzione nadzieje, iż samobójstwo jest jedynem lekarstwem przeciw strasznej rzeczywistości?
— Bezwątpienia.
— Czy zbytnia zmysłowość może zaprowadzić nas do grobu?
— I to się zdarza.
— Czy zdarzają się w życiu takie straszne okoliczności, iż najbardziej światowe charaktery, najbezbożniejsi ludzie... złamani nieszczęściami, udręczeni cierpieniami, rzucają się ślepo na łono religji i porzucają największe dobra tego świata, aby mogli oddać się całkiem pokucie, modlitwie i rozmyślaniu?
— I tak bywa.
— Czy nie zdarzają się wreszcie tysiączne okoliczności, w których reakcja namiętności sprowadza nadzwyczajne zmiany, tragiczne rozwiązanie biegu rzeczy, tak w życiu mężczyzny, jak i kobiety?
— I tak wypaść może.
— Więc dlaczegóż pytasz, co robić?... a cóżbyś
powiedział, gdyby np. najniebezpieczniejsi członkowie rodziny Rennepont’ów... nim upłynie trzy miesiące, przyszli na klęczkach prosić o łaskę przyjęcia ich do tego zgromadzenia, do którego mają odrazę i od którego dziś odłączył się Gaibrjel?
— To niepodobna! — odparł d‘Aigrigny.
— Niepodobna... A czemże ty byłeś, mój panie, przed piętnastoma laty? — zapytał Rodin — światowcem, rozpustnikiem... a jednak przyszedłeś do nas, i twoje dobra stały się naszymi... Jakto, my upokarzaliśmy książąt, królów, papieżów, my wciągnęliśmy, przygasiliśmy w naszej jedności wzniosłe dusze, które, będąc za naszym obrębem, zanadto świeciły, my panowaliśmy niemal nad dwoma światami; my przetrwaliśmy czerstwi, bogaci i straszni aż do dziś dnia pośród wszelkich nienawiści, wszelkich proskrypcyj, a nie mielibyśmy zwalczyć familji, która nam tak niebezpiecznie zagraża, a której dobra, zabrane naszemu zgromadzeniu, tak bardzo są nam potrzebne?... Jakto! nie będziemy tyle zręcznymi, aby osiągnąć ten cel bez użycia niezręcznych środków, gwałtów, bez dopuszczenia się jawnych zbrodni? Więc nie znasz potężnych środków wzajemnego niszczenia, jakie wywołać może gra namiętności ludzkich wyrachowanych, drażnionych, podniecanych... a nadewszystko gdy, dzięki potężnej pomocy — dodał Rodin z szatańskim uśmiechem — te namiętności mogą podwoić zapał i gwałtowność!...
— O jakiej mówisz pomocy — zapytał d‘Aigrigny, który, podobnie jak księżna Saint-Dizier, pod wpływem tej mowy, uległ pewnemu zdziwieniu i obawie.
— Tak, tak — mówił dalej Rodin, nie odpowiadając wprost na pytanie — gdyż potężna ta pomoc, jeśli do nas przyjdzie, może sprowadzić zmiany straszne, przerażające, uczynić małymi, lękliwymi, najnieugiętszych, łatwowiernymi najbezbożniejszych... dzikimi, drapieżnymi... najłagodniejszych... Jeśli nadejdzie — mówił dalej Rodin, jakby sam do siebie — młodzi, najsilniejsi... znajdą się w każdej
chwili w niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się umierający w ostatniej chwili konania... Ta wreszcie pomoc... może zdziesiątkować ludność, okryć całunem, który za sobą wlecze, całą tę przeklętą rodzinę, będzie jednak musiała oszczędzać owe niezmierne, wielkie ciało, którego nigdy nie osłabią członki zmarłe... bo duch jego... duch zgromadzenia jezuitów jest wieczny...
— Ależ, nakoniec, ta pomoc?
— Otóż tą pomocą — mówił dalej Rodin — tą pomocą, która postępuje, postępuje... zbliża się... wolnym krokiem, a której smutne przeczucia, wszędzie rozsiewane, oznajmią straszne przyjście...
— Jest?
— Cholera!
Na to sławo, wymówione przez Rodina głosem urwanym, skrzypiącym, księżna i d‘Aigrigny zbledli i dreszczem zostali przejęci. Wzrok Rodina był ponury i zimny, jakby wzrok trupa. Nastąpiła chwila ciszy. Rodin pierwszy ją przerwał. Ciągle zimny, nieczuły, rozkazującem skinieniem pokazał księdzu stół, ponad którym przed chwilą jako skromny i pokorny sekretarz sam siedział, i rzekł krótko:
— Pisz!
D‘Aigrigny wzdrygnął się na ten niespodziany rozkaz, przypomniawszy jednak sobie, że z przełożonego stał się podwładnym, wstał, skłonił się przed Rodinem, a usiadłszy przy biurku z piórem w ręku, rzekł:
— Jestem gotów...
Rodin dyktował, a d‘Aiigrigny pisał, co następuje:
„Przez nieudolność księdza d‘Aigrigny, sprawa o dziedzictwo Rennepont‘ów wielką dziś poniosła szkodę. Spadek ten wynosi dwieście dwanaście miljonów. Jednakże, pomimo tego niepowodzenia, sądzimy, że zdołamy pozbawić rodzinę Rennepont‘ów wpływu szkodzenia naszemu zgromadzeniu i tego dokażemy, że te dwieście dwanaście miljonów, jako prawnie naszemu zgromadzeniu należne,
zostaną nam powrócone. Oczekujemy tylko w tej mierze formalnego upoważnienia“.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W kwadrans po tej scenie Rodin, wyszedłszy z pałacu Saint-Dizier, muskał łokciem zatłuszczonego surduta swój stary kapelusz, i zdjął go z głowy, nisko kłaniając się odźwiernemu.
Następująca scena odbyła się nazajutrz po dniu, w którym Rodin tak nielitościwie zepchnął księdza d’Aigrigny na stopień socjusza, jaki dopiero co sam przy nim zajmował.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ulica Clovis jest najodludniejszą miejscowością w okolicy Montagne-Sainte Geneviere. Dom Nr. 4, przy tej ulicy, składał się z głównego korpusu, przez który ciemny korytarz prowadził na posępne podwórko, w którego głębi wznosił się opustoszały, stary budynek.
Na froncie domu znajdował się, nawpół wsunięty w ziemię, sklepik z węglami, wiązkami drzewa, jarzynami, mlekiem i t. p. artykułami.
Zegar wydzwonił akurat dziewiątą godzinę zrana. Przekupka, niemłoda już, nazywana matką Arseni, słabowita, w perkalikowej sukience, w czerwonej chusteczce na głowie, stojąc na ostatnim stopniu schodów, prowadzących do sklepiku, rozkładała swój towar. Sklepik ten, znajdujący się tuż przy sieni i korytarzu, służył zarazem za lożę dla odźwiernego, gdyż przekupka jednocześnie i te obowiązki pełniła.
Wkrótce potem zgrabna, wesoła panienka wychodząc z domu, wstąpiła do matki Arseni.
Panienką tą była Róża Pompon, zaufana przyjaciółka
Bachantki, chwilowo wdowa, a której, bachicznym wprawdzie, lecz szanownym fatygantem był, jak wiadomo, Nin: Moulin, czyli Jakób Dumoulin, zawołany tancerz i jadowity paszkwilista, któremu wywijanie Burzliwego Tulipana nie przeszkadzało później ciskać jezuitów piorunów.
Róża Pompon, jak wnosić można było z jej niedbałej, rannej toalety, dopiero co opuściła łóżko. Od stóp do głowy tak obwinęła się salopą ze szkockiej materji w kraty czerwone i zielone, nieco wypłowiałą, iż łatwo odgadnąć było można, że pod nią nie było sukni. Łatwo też można było poznać, że pod salopą trzyma w ręku coś ukrywanego.
— Dzień dobry, panno Różo Pompon! — odezwała się uprzejmie matka Arseni — cóżto dziś tak rano wstałaś? pewno wczoraj nie tańczyłaś?
— Nie wspominaj mi o tem, matko Arseni! do tańców nie mam wcale ochoty: biedna Cefiza (Bachantka, siostra Garbuski) całą noc płakała, nie może się uspokoić, że jej kochanek siedzi w więzieniu.
— Właśnie — odrzekła przekupka — muszę z panią pomówić o twej przyjaciółce, Cefizie. Czy nie przypuszczasz pani, że pan Filemon, jak powróci, może mnie wy łajać?
— Panią wyłajać?... a to za co?
— Za to, że panny zajmujecie jego mieszkanie...
— Cóż to znowu, matko Arseni? alboż Filemon nie powiedział, że w jego nieobecności mogę być panią jego dwóch pokoi, jak byłam panią jego samego?
— Nie stosuje się to do pani, ale do twej przyjaciółki Cefizy, którą sprowadziłaś do mieszkania pana Filemona.
— Moja kochana matko Arseni, gdzieżby się ona podziała beze mnie? Od chwili, jak jej kochanek został aresztowany, nie mogła wrócić do swego mieszkania gdyż nie zapłacili komornego.
— Ha! kiedy pani zapewniasz, że pani Filemon nie będzie się gniewał... niech i tak będzie.
— Gniewał, a za cóżby się miał gniewać? że mu się niszczy jego gospodarstwo? Ślicznebo to gospodarstwo! Wczoraj stłukłam ostatnią filiżankę... i ot z czem tu musiałam przyjść po mleko!
I Róża Pompon, śmiejąc się do rozpuku, wysunęła białą, piękną rączkę z pod salopy i pokazała matce Arseni kieliszek od szampańskiego wina, kolosalnej wielkości, w którym blisko butelka zmieścićby się mogła.
— To kieliszek paradny Filemona, którym go obdarzono za jego bohaterskie czyny — rzekła z powagą Róża Pompon.
— Wstyd mi jakoś nalewać w niego mleko, bo to będzie dziwnie wyglądało — utrzymywała matka Arseni.
— A cóż dopiero mnie... a nuż spotkam kogo na schodach... trzymając ten kielich... Toby mnie tak zmieszało, że gotowabym stłuc ostatni sprzęt gospodarski Filemona.
— Niema obawy spotkania kogo: jeden lokator już wyszedł, a drugi wstaje bardzo późno.
— Ale, ale, kiedy mowa o lokatorach, — rzekła Róża Pompon — czy niema do najęcia stancji w podwórzu na drugiem piętrze? Myślę właśnie o Cefizie, jak powróci Filemon.
— Jest tam gabinecik... nad dwoma pokoikami tego tajemniczego staruszka... pana Charlemagne — odrzekła matka Arseni.
— Ale, ale, czy nic więcej nie dowiedziałaś się pani o tym panu Charlemagne? — pytała ciekawie Róża.
— Nic a nic... Dziś rano przyszedł równo ze świtem, zapukał w okiennicę i zapytał: „Czy nie odebrałaś pani listu do mnie wczoraj?“ „Nie, panie“... — odrzekłam mu. „Kiedy tak, to przyjdę tu dowiedzieć się później; przepraszam kochaną panią!“ — rzekł uprzejmie i odszedł.
— Więc on tu nigdy nie nocuje?
— Nigdy. Zapewne musi mieć drugie mieszkanie, gdyż tu przychodzi tylko co czwarty lub piąty dzień zabawić kilka godzin.
— I zawsze, sam przychodzi?
— Zawsze sam jeden.
— Czy czasem nie przyjmuje ładnych kobietek?...
— Pan Charlemagne miałby przyjmować u siebie kobiety! co za myśl... — odrzekła matka Arseni. — Ten kochany staruszek... gdybyś go widziała w jego zatłuszczonym kapeluszu, wyszarzanym surducie, z połatanym parasolem i takim wyrazem twarzy... on wygląda raczej na świętego, aniżeli...
— Ależ przecież, moja matko Arseni, cóż on tu może sam jeden robić przez kilka godzin w tym odludnym kącie?
— Toż właśnie, o to ja się pytam sama siebie, co on tu może robić?... całe umeblowanie jego mieszkania składa się z łóżka na pasach, stołu, żelaznego pieca, stołka i starego kuferka.
— Ha! to właśnie taki lokator, jak i Filemon — zapewniała Róża.
— A przy tem wszystkiem tak się boi, żeby się kto do niego nie dobrał, jakby wszyscy byli złodziejami, a jego meble szczerozłote: na swój koszt kazał przybić bezpieczny zamek; nigdy nie zostawia u mnie swego klucza, woli raczej sam sobie zapalić w piecyku, niż pozwolić komu wejść do siebie.
— A przytem podobno brzydki?
— Trudno sobie wyobrazić, co to za stworzenie: oczki malutkie, jak u jaszczurki, osadzone w twarzy trupiej bladości i z takiemiż ustami. Jest nadzwyczaj ugrzeczniony: tak nisko się kłania, że aż niemiło z nim się spotykać.
— Mniejsza o to! Zresztą... jeżeli Cefiza najmie nad nim tę stancyjkę po powrocie Filemona, będziemy miały
zabawkę, bo musimy koniecznie dowiedzieć się o nim czegoś więcej... A ileż chcą za najem tej stancyjki?
— Och! gospodarz wynająłby ją za pięćdziesiąt franków rocznie, bo nie można postawić w niej pieca, a światło dochodzi tylko z dachu przez okienko małego dymnika.
— Biedna Cefiza! — rzekła smutnie Róża, kiwając głową — ona, co się tak bawiła, co tyle wydała pieniędzy z Jakóbem Rennepont... teraz będzie musiała, biedaczka, mieszkać w takiem mieszkaniu i utrzymywać się z pracy rąk!...
— Oj! to prawda, że wielka jest różnica między tą stancyjką a czterokonnym powozem...
— Biedna Bachantka... biedna hałaśnica!... jeżeli teraz narobi hałasu, to chyba tylko płaczem...
— Oj młodzi... młodzi!... — rzekła przekupka, kiwając głową.
— Posłuchaj no, proszę, matko Arseni, wszak kiedyś byłaś także młodą, nieprawdaż?
— Na poczciwość, powiadam, że prawie zawsze byłam taką, jaką dziś jestem.
— A kochankowie, matko Arseni?
— Kochankowie? właśnie też myśleć mogłam o kochankach! najprzód byłam brzydka, a powtóre dobrze strzeżona.
— Więc to matka tak bardzo pilnowała cię?
— Nie to... lecz ja zawsze byłam w zaprzęgu...
— Jakto w zaprzęgu?
— Tak, tak, moja panienko! zaprzęgano mnie i mego brata do beczki woziwody na 8 do 10 godzin dziennie. A w zimie podczas mrozów... wtedy było najgorzej... ja i mój brat musieliśmy się podkuwać, jak konie, podczas gołoledzi.
— I to jeszcze dziewczyny używać do takiej pracy!... a teraz to nawet psy zabraniają zaprzęgać!...
— Oj! to prawda! — odrzekła matka Arseni —
zwierzęta czasami są szczęśliwsze od ludzi! oj! ciężka, bardzo ciężka była to praca... Przez nią nabawiłam się owej choroby płuc. Wyznać ci jednak muszę, że gdybym miała była okazję i gdybym była piękniejszą, byłabym może taką samą, jak wiele innych młodych dziewcząt, co to zaczynają od śmiechu, a kończą na...
— Płaczu... ale, jakby nie było, moja kochana matko Arseni, trzeba się bawić, dopóki się jest młodą i przystojną... nie zawsze będzie się miało siedemnaście lat... Oj! moja matko Arseni, gdybym chciała, mogłabym przytoczyć przerażający przykład! ale czyż nie dość, że się przecierpiało zmartwienie.
— Jakto? jesteś jeszcze tak młoda, tak wesoła, a jużbyś miała mieć zmartwienie?
— Ach! moja matko Arseni, gdym miała lat przeszło piętnaście, to zdawało mi się, że we łzach się rozpłynę... i dopiero mając lat szesnaście, trochę się pocieszyłam...
— Uwiedziono cię, nieprawdaż?
— Och! jeszcze gorzej... Niedługa jest moja historja... Moi rodzice są wieśniakami z okolic miasta Saint-Valery, ale tak ubodzy, iż z pięciorga nas, rodzeństwa, zmuszeni byli oddać mnie, ośmioletnią dziewczynę, do mej ciotki, która tu, w Paryżu, służyła za gospodynię. Biedna kobieta przyjęła mnie do siebie przez litość. Kiedym miała lat jedenaście, oddała mnie do fabryki na przedmieściu Ś-go Antoniego. Tam małe dziewczęta i mali chłopcy pracują razem z dorosłemi kobietami i mężczyznami... znajdą się zawsze pomiędzy takimi nicponie. Jaki przykład dla dzieci? Cóż stąd wynika?... oto wzrastają, przywykając do słuchania i widzenia codzień rzeczy, do których już potem nie czują żadnego wstrętu. Co do mnie, gdym miała lat piętnaście, byłam powabną... Pewnego dnia, będąc zmuszoną upominać się u oficjalisty fabrycznego o swoją należność, poszłam do jego gabinetu. Powiedział mi, że uczyni zadość memu żądaniu i że nawet opiekować się mną będzie, jeśli go będę
słuchać, i chciał mnie pocałować... Nie pozwoliłam... Wtedy powiedział mi: „Nie chcesz, a więc nie będziesz miała roboty w fabryce: odprawię cię“.
— A! za co niegodziwiec!
— Wróciłam do domu zalana łzami. Nieszczęścia zawsze w parze chodzą! ciotka moja zachorowała, nie było grosza w domu, cóż mogłam począć? chcąc nie chcąc, wróciłam do fabryki, aby prosić owego oficjalisty o przyjęcie mnie z powrotem. Bieda mi dokuczała; nie miałam roboty; ciotka była chora; oficjalista obiecywał, że się ze mną ożeni... Postąpiłam tak, jak wiele innych...
— A kiedy później zażądałaś, aby się z tobą ożenił?
— Ma się rozumieć, iż wyśmiał mnie. Zalewałam się łzami... Zachorowałam... a potem... pocieszyłam się... Zdarzył mi się Filemon. Na nim to mszczę się za innych... Jestem jego tyranem — dodała Róża tonem pseudo-tragicznym, i widać było, jak się rozpraszały chmury, które zasępiły jej piękną twarz.
— Z tem wszystkiem jednak to prawda! — rzekła, zastanawiając się matka Arseni. — Zwodzą młodą, biedną dziewczynę... a któż ją obroni?...
— Otóż macie go!... Nini Moulin! — zawołała Róża Pompon, przerywając przekupce i oglądając się na drugą stronę ulicy — jak się to wcześnie zerwał!...
W rzeczy samej Jakób Dumoulin zbliżał się w kapeluszu na bakier, z zaczerwienionym nosem, z roziskrzonemi oczyma; w jednej ręce trzymał po żołniersku grubą laskę, drugą miał zapuszczoną w boczną kieszeń paltota.
W chwili, gdy zbliżał się do drzwi sklepiku, spostrzegł Różę Pompon.
— Co widzę! moja pupilka już wstała!?... to doskonale!... bo ja przybywam właśnie, aby ją pobłogosławić przy wschodzie jutrzenki!
I Nini Moulin szedł z otwartemi rękami na spotkanie Róży Pompon, która o krok się cofnęła.
— Jakto!... niewdzięczne dziecko... — zawołał żartobliwie pisarz — odrzucasz moje ranne ojcowskie uściśnienie?!
— Ja ojcowskie uściśnienia przyjmuję tylko od Filemona... Odebrałam wczoraj od niego list, a przy nim baryłeczkę winogron, dwie gęsi, gąsiorek ratafji domowej roboty i węgorza. Zresztą „małżonek“ mój przybywa z sumą 700 franków, których zażądał od swej szanownej rodzimy pod pozorem, że będzie się uczył grać na basetli, na trąbce chromatycznej i na waltorni, ażeby mógł robić efekt w porządnych towarzystwach i tym sposobem dobić się karjery dobrem ożenieniem... Chwacki chłopak... nieprawdaż?...
Nini Moulin uderzył dłonią w kieszeń kamizelki, która odezwała się metalicznym brzękiem.
— Przychodzę zaproponować ci, abyś mi uprzyjemniła życie dziś, a nawet jutro i pojutrze, jeśli się to spodoba twemu sercu.
— Jeśli idzie o zabawę przyzwoitą, ojcowską, serce moje nie będzie od tego, pod warunkiem, żeby i biedna Cefiza z nami się bawiła.
— Niech będzie i Cefiza.
— Cóż to... czyś spadek odziedziczył?
— Jeszcze coś lepszego, moja ty najpiękniejsza ze wszystkich róż, Różo Pompon... Zostałem naczelnym redaktorem dziennika jezuickiego... A ponieważ muszę teraz zachowywać wielką powagę i ubrać się porządnie, zażądałem miesięcznej pensji zgóry i po trzy dni urlopu na miesiąc.
— To dopiero będzie ładny dziennik, którego redaktor tańczy w kawiarniach zakazane tańce!
— Będzie on zabawny, tylko nie dla każdego! Wszyscy bogaci świętoszkowie i bigoci opłacać będą jego koszta... Nie będą oni szczędzili pieniędzy, byle tylko dziennik kąsał, drapał, dopiekał, kruszył, wytępiał.
Róża Pompon roześmiała się serdecznie.
— A jakiż będzie miał tytuł ten twój dziennik zakrystjański? — zapytała.
— Miłość Bliźniego, czyli Pogromca Niedowiarków.
— Zechcesz więc zapewne poskromić także panią Sainte-Colombe... bo ona zdaje się być także niedowiarkiem i nie wierzy ci. A cóż z twem małżeństwem?
— I owszem, mój dziennik i w tem mi dopomoże. Wystaw sobie tylko, główny redaktor... to nie żarty. Bigoci będą mnie protegowali, wspierali, utrzymywali. Nabędę szacunku u pani Sainte-Colombe... ożenię się, a wtedy życie... jakie życie!
W tej chwili wszedł do sklepiku listonosz i oddał przekupce list, mówiąc:
— Dla pana Charlemagne... porto opłacone... nic się nie należy.
— Patrz! — rzekła Róża Pompon — to dla tego tajemniczego staruszka, co ma tak osobliwy chód... Czy to zdaleka ten list?
— Zdaje mi się, że to być musi z Włoch, z Rzymu — rzekł Nini-Moulin, spojrzawszy na kopertę, którą przekupka trzymała w ręku. — Ale, ale! — dodał — o jakim to staruszku mówisz?
— Wyobraź sobie... — objaśniała Róża — ma dwie stancyjki w podwórzu; nigdy w nich nie nocuje, zamyka się w nich i siedzi po kilka godzin, nikogo nie przyjmując...
— Pewno to jaki spiskowiec, albo fabrykant fałszywych pieniędzy... — domyślał się żartobliwie Nini-Moulin.
— Biedne człowieczysko! — rzekła matka Arseni — a gdzieżby tam były te pieniądze?... Zawsze mi płaci trzy grosze za kawałek chleba i drugie trzy duże, stare grosze na czarną rzodkiew. Ale cicho, kiedy o wilku mowa, to wilk tuż.
— A gdzież jest ten wilk?
— Widzisz pan tam... tego małego człeczynę... co idzie
wzdłuż muru koło domu; głowę na bok przechylił i pod pachą trzyma parasol.
— Pan Rodin! — zawołał Moulin, i nagle cofnął się, aby nie być widzianym.
— Jak pani mówisz, że się nazywa ten jegomość?
— Pan Charlemagne.
— Cóż on tu robi pod tem przybranem nazwiskiem — szeptał Nini-Moulin jakby sam do siebie.
— Więc go znasz? — zapytała z ciekawością Róża.
— Cóżeś tak zamilkł?
— I ten jegomość ma tu najęte mieszkanie? I przychodzi tu pokryjomu?...
— Tak! — odrzekła Róża Pompon — okna jego widać z gołębnika Filemona.
— Prędko, prędko przejdźmy przez sień, żeby mnie tu nie spotkał — rzekł Dumoulin.
I spiesznie przebiegł ze sklepiku do sieni, a z sieni na schody, prowadzące do mieszkania Róży Pompon.
— Dzień dobry panu, panie Charlemagne! — witała uprzejmie Rodina matka Arseni. — Cóż to za święto dzisiaj, że mam przyjemność widzieć pana po raz drugi?...
— Zbyt jesteś pani dla mnie łaskawą — odrzekł Rodin, kłaniając się nisko, i wszedł do sklepiku przekupki.
Fizjognomja Rodina, gdy wszedł do matki Arseni, tchnęła dobrocią i prostotą serca; oparłszy rękę na rękojeści parasola, rzekł:
— Moja kochana pani, mieszkam na wsi, więc tylko kiedy-niekiedy mogę zajrzeć do tego mieszkania dla załatwienia moich drobnych interesów.
— A właśnie przybył tu list dla pana, któregoś się dziś rano spodziewał; koperta spora i przychodzi z bardzo daleka.
— Dziękuję pani! — odrzekł Rodin, odbierając list z pozorną obojętnością, i włożył do kieszeni bocznej z przodu surduta, który następnie starannie zapiął.
— Czy pan wstąpi do mieszkania?
— Właśnie tam idę, kochana pani.
— A więc zająć się muszę dostarczeniem panu żywności!
Matka Arseni wzięła stary koszyk, włożyła weń trzy czy cztery wiązki drzewa, pęczek łuczywa, kilka kawałków węgla i przykryła to paliwo liściem kapuścianym; poszedłszy potem na dół do sklepiku, wyjęła z kosza duży bochenek chleba, ukrajała sporą kromkę i wybrała pyszną czarną rzodkiew, przekrajała, położyła je starannie przy chlebie na liściu kapuścianym. Wyjąwszy ze swego piecyka kilka żarzących się węgli, włożyła je
w mały drewniany sandałek, napełniony popiołem i umieściła go również w koszyku.
Wszedłszy potem na ostatni stopień schodów, rzekła do Rodina:
— Oto koszyk pański gotowy.
— Uprzejmie dziękuję kochanej pani! — odrzekł Rodin, a wsunąwszy rękę w boczną kieszeń surduta, wydobył z niej piętnaście groszy, które wyliczył na dłoni przekupki.
Wsunąwszy parasol pod lewą pachę, w prawą rękę wziął koszyk, przeszedł małe podwórko i wszedł uradowany na drugie piętro; dobył klucz z kieszeni i otworzył drzwi, które zaraz za sobą zamknął.
W pierwszej stancji jego mieszkania nie było żadnych sprzętów; co do drugiej, trudno sobie wyobrazić smutniejszy, nędzniejszy kąt. Obicie podarte, poobdrapywane, zasmolone; łóżko na pasach z płótna, na wierzchu stary materac i takaż wełniana kołdra, taboret, stoczony przez robaki stół, połatany, stary piecyk żelazny, a pod łóżkiem stary kuferek zamknięty na kłódkę; oto umeblowanie tego smutnego ustronia.
Małe okienko, z zabrudzonemi odwiecznym kurzem szybkami, słabo oświetlało tę stancję, do której powietrza i światła prawie całkiem nie dopuszczały wysokie sąsiednie mury; dwie stare, zatabaczone chustki, szpilkami spięte, służyły za zasłonę; porujnowana, jak klawisze wyginająca się pod stopami starca posadzka, uzupełniała to nędzne schronienie, aż nadto świadczące o niewrażliwości jego lokatora na wygody życia.
Rodin, zamknąwszy za sobą drzwi, rzucił parasol i kapelusz na łóżko, postawił koszyk na podłodze, dobył z niego chleb i czarną rzodkiew. Ukląkłszy przed piecem, ułożył w nim paliwo i rozniecił ogień.
Gdy węgle i drewienka w piecu dobrze się rozpaliły, rozciągnął na szpagacie dwie chustki, służące mu za firanki w oknie; sądząc, że już należycie zabezpieczył się
przed ciekawem okiem ludzkiem, wydobył z surduta list.
Wyciągnął zarazem z kieszeni kilka różnorodnych papierów; jeden z nich, zasmolony, porozdzierany, ułożony w pakiecik, upadł na stół i roztworzył się: zawierał on srebrny krzyż Legji Honorowej, zaśniedziały ze starości; czerwona wstążeczka od tego krzyża niemal całkiem straciła pierwotny kolor.
Na widok tego krzyża, który natychmiast schował napowrót do kieszeni, wraz z medaljonem, zabranym przez Faryngeę księciu Dżalmie, Rodin wzruszył ramionami i uśmiechnął się; potem wyjął srebrny zegarek i położył obok listu z Rzymu.
Oglądał ten list ze szczególną mieszaniną obawy i ciekawości.
Już zabierał się do rozpieczętowania koperty... lecz nagle rzucił ją znowu na stół, jakgdyby chciał przedłużyć jeszcze o kilka minut udręczenie niepewności, jak zapalony gracz, który zwleka z obejrzeniem kart, drżąc jednocześnie z ciekawości, obawy...
Spojrzawszy na zegarek, Rodin postanowił nie odpieczętować listu, dopóki wskazówka nie stanie na godzinie wpół do dziesiątej: brakowało jeszcze siedmiu minut.
Powodowany dziecinnem, zabobonnem dziwactwem, pomyślał: mam wielką ochotę otworzyć ten list, jeśli jednak wstrzymam się z otwarciem aż do wpół do dziesiątej, zawarte w nim wiadomości będą dla mnie pomyślne.
Przeszedł się po stancji, wreszcie zatrzymał się przed dwoma staremi, pożółkłemi miedziorytami, zawieszonymi na zardzewiałych kółkach, w ramach nawpół spróchniałych.
Jednym z tych artystycznych przedmiotów, jedynym ozdobnym sprzętem, którym Rodin przyozdobił swe mieszkanie, był obrazek niezgrabnie narysowany i ilustrowany czerwono, żółto, niebiesko i zielono, jakie zwykle sprzedają na jarmarkach; podpis włoski dowodził, że rysunek ten był robiony w Rzymie.
Wyobrażona była na nim kobieta, okryta łachmanami, z sakwami na plecach, trzymająca na kolanach dziecko, była to odrażająca wróżka, trzymająca w swem ręku rączkę małego dziecięcia, z której zdawała się wyczytywać przyszłość jego, gdyż od ust jej ciągnął się dużemi głoskami napis: sara Papa (będzie Papieżem).
Drugi przedmiot sztuki zdawał się budzić w Rodinie ambitne myśli; była to wyborna, czarna rycina, której wykończenie, rysunek zarazem śmiały i poprawny, osobliwą stanowił sprzeczność z niezdarnem kolorowaniem pierwszego rysunku.
Ta rzadka, pyszna rycina, za którą Rodin dał sześć luidorów (niesłychany zbytek), przedstawiała młodego chłopca, okrytego gałganami. Brzydotę jego twarzy nagradzało wydatne znamię dowcipu; siedział na kamieniu, wspierając brodę łokciami, opartymi na kolanach, a wkoło niego było stado świń, które pasał.
Myśląca postawa tego młodzieńca, odzianego po żebracku i przebiegłość, malująca się na jego ustach, zdawały się zapowiadać nieugiętą przedsiębiorczość, połączoną z wyższemi zdolnościami i zręcznością.
Pod tą postacią, godła władzy papieskiej otaczały medaljon, na którym widać było głowę starca; wydatne rysy tej twarzy, pomimo podeszłego wieku, przypominały aż do złudzenia, obraz młodego pastuszka.
Portret ten zresztą nosił napis: Młodość Syrtusa V-go; obrazek zaś ilustrowany — Przepowiednia.
Rodin, ciągle się przypatrując tym obrazom, jakgdyby szukał w nich natchnienia i wyczytać chciał swoje przyszłe nadzieje, stał jakby przykuty do muru.
W tak zamyślonej postawie stał niewzruszony przez kilka minut.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powiedzieliśmy już, że Rodin rzadko odwiedzał to mieszkanie. Według ustaw swego zakonu, mieszkał dotąd razem z księdzem d’Aigrigny, nad którym nadzór jemu szczególnie był powierzony; żaden bowiem członek zgromadzenia, a szczególnie członkowie niższego stopnia, na jakim Rodin aż do tej chwili pozostawał, nie mógł zamykać się w swem mieszkaniu, ani nawet nie wolno mu było mieć sprzętu na klucz zamykanego; takim sposobem nic im nie przeszkadzało szpiegować się wzajemnie i bezustannie.
Z powodów osobistych Rodin najął to mieszkanie przy ulicy Klodoweusza, bez wiedzy swego zgromadzenia.
Z tej kryjówki socjusz korespondował wprost z najpierwszymi członkami najwyższego kolegjum rzymskiego.
Gdy Rodin pisał do Rzymu, że ksiądz d‘Aigrigny, odebrawszy rozkaz oddalenia się z Francji bez widzenia się ze swą konającą matką, wahał się, czy ma wyjechać (czytelnik przypomina sobie), dodał on w post scriptum
- „Proszę oświadczyć księciu kardynałowi, że może polegać na mnie, ale też nawzajem wypada, aby mnie czynnie wspierał“.
Ten poufały sposób znoszenia się z najpotężniejszym dygnitarzem zakonu dowodził, że, pomimo swej pozornej niskości, socjusz uważany był za bardzo ważną osobistość przez wielu kardynałów, którzy pisywali do niego do Paryża pod zmyślonem nazwiskiem, cyframi, ostrożnie jednak podpisując swe listy.
Po chwilowem dumaniu i przypatrywaniu się portretowi Syxtusa V-go, Rodin wolnym krokiem powrócił do stołu z owym listem.
A ponieważ potrzeba było jeszcze paru minut, ażeby wskazówki jego zegarka wskazywały wpół do dziesiątej, Rodin, aby nie tracić czasu, wziął się
Gdy nadeszła oznaczona godzina, Rodin odpieczętował list drżącą ręką.
W kopercie znalazł dwa listy.
Przeczytał jeden i, jak można było wnosić, treść jego nie odpowiedziała oczekiwaniom Rodina; po kilku minutach ruszył ramionami, uderzył niecierpliwie w stół trzonkiem noża, z pogardą odsunął ten list brudną ręką i zaczął czytać drugi, trzymając w jednej ręce chleb, a drugą maczając rzodkiew w soli, rozsypanej na rogu stołu.
Im dalej list czytał, tem więcej malowało się na jego twarzy zajęcia i zadziwienia.
Zerwawszy się z taboretu, pobiegł do okna, jak gdyby przed powtórnem przeczytaniem chciał się przekonać, czy się nie pomylił.
Ze zbytku radości, równie niespodziewanej jak nadzwyczajnej, pozostał jakiś czas jak osłupiały.
Dzięki cudom przebiegłości, obrotności i obłudy, dzięki mieszaninie podziwu, bojaźni i ufności, które genjusz jego umiał wzbudzić w wielu osobach, mających wielki wpływ, nakoniec dzięki obietnicom przekupstwa, Rodin dowiedział się od rządu papieskiego, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł starać się o władzę, która częstokroć wzbudzała obawę, nienawiść lub zazdrość wielu panujących, a którą czasem piastowali wielcy, zacni ludzie, czasem też ludzie występni lub pochodzący z najniższych warstw.
Lecz żeby pewniej stanąć u tego celu swych życzeń, wypadało mu koniecznie dopiąć tego, czego zobowiązał się dokonać bez użycia gwałtów, lecz tylko za pomocą zręcznie kierowanych popędów namiętności, to jest:
Zapewnić dla zgromadzenia Jezuitów posiadanie majątku rodziny Rennepontów.
Posiadanie, które podwójną, a niezmierną miało w jego myśli wagę: albowiem Rodin, według swych osobistych widoków, zamyślał ze swego zgromadzenia
(którego przełożony zupełnie mu był oddany), zrobić sobie główny szczebel do wyniesienia się i otrzymać silny środek wpływu.
Gdy ocknął się z pierwszego wrażenia, nagle się zerwał, wziął do rąk list, który mu sprawił taką radość i poszedł, iż tak powiemy, pochwalić się nim przed obrazem młodego pastuszka, a późniejszego papieża; potem, dumnie, triumfalnie potrząsając głową, wytrzeszczywszy na portret swój wzrok jaszczurczy i przyłożywszy brudne palce do godeł papieskich, dodał:
— A co... bratku?... i ja także... może...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tak wygórowana i poczęści wypadkami już usprawiedliwiona ambicja, zamknięta, jeśli tak wyrazić się można, w tak lichym, nędznym zakątku, przedstawiała niesłychanie wielką, a nadewszystkio przerażającą sprzeczność.
Ksiądz d’Aigrigny, człowiek, choć nie nadzwyczajny, lecz przynajmniej mający niepospolite zdolności, bardzo dumny, z urodzenia już należący do najpierwszych towarzystw, nigdy się nie ośmielił pomyśleć nawet o tem, czego dobijał się Rodin; jedynem marzeniem księdza d’Aigrigny, które i tak jednak uważał za niemożebne do urzeczywistnienia, było pozyskanie godności generała zgromadzenia ogarniającego świat cały.
Łatwo zaś wytłómaczyć sobie różnicę wzniosłych pragnień tych dwóch ludzi. Gdy mężczyzna wysokich zdolności umysłowych, zdrowej, czerstwej natury, Uporczywie zachowuje się w granicach czystości i skromności, jak to właśnie czynił Rodin; gdy nareszcie wyrzeknie się dobrowolnie wszelkiego dogadzania sercu lub zmysłom: wówczas człowiek taki ma zwykle jakąś potworną żądzę, piekielne bożyszcze, które domaga się od niego, za obiecaną straszną potęgę, aby zniweczył wszelkie uczucia serca, aby zatarł nawet instynkt, którym Stwórca, w swej niedocieczonej mądrości, w swej niewyczerpanej dobroci, tak hojnie obdarzył stworzenie.
Zajęty otrzymanemi wieściami, Rodin nie spostrzegł, że firanki w oknie trzeciego piętra w budynku, przyległym do tego, w którym on się znajdował, lekko się rozsunęły i z za nich pokazała się figlarna twarzyczka Róży Pompon i Nini Moulin.
Dowodziło to, że Rodin, pomimo zasłony z dwóch zatabaczonych chustek, nie zabezpieczył się dostatecznie przed ciekawym wzrokiem dwojga koryfeuszów „Burzliwego Tulipana“.
Jakkolwiek Rodin mocno się uradował z wiadomości, zawartych w drugim liście z Rzymu, nie chciał jednak dać poznać tego uczucia w swej odpowiedzi. Skończywszy skromne śniadanie, napisał następującą notę:
„To, o czem mi donoszą, bynajmniej mnie nie dziwi.
„Wahanie się i trwożliwość zawsze wywołują takie skutki. Dobrze. W Romanji wytępiają patrjotów. I to dobrze. Oddziały nasze przestały tępić liberałów. To mi się nie podoba. Należy działać ciągle i bez wytchnienia....“
W chwili, kiedy Rodin kończył pisać ostatnie wyrazy, uwagę jego przerwał nagle świeży, dźwięczny głos Róży Pompon, która, umiejąc Berangera na pamięć, otworzyła okno w mieszkaniu Filemona i, usiadłszy na niem, śpiewać zaczęła wyjątek z jego pieśni, w którym wyrażała się prawdziwie chrześcijańska tolerancja i życzliwość. Łagodność tych myśli tak była sprzeczna z zimnem okrucieństwem objawionem w kilku wierszach napisanych przez Rodina, iż tenże podskoczył i przygryzł sobie wargi ze złości.
Nie śmiejąc wyjrzeć oknem dla przekonania się, co to za natrętna śpiewaczka, wzruszył ramionami, wziął znowu pióro i pisał dalej:
„Ot co trzeba zrobić: Wypadałoby podburzyć
wszystkich niechętnych, rozdrażnić wszędzie filozofów, rozdmuchać liberalizm — podburzyć przeciwko Rzymowi wszystko to, co lubi krzyczeć. W tym celu należałoby ogłosić światu, że nikczemnie i głupio jest pozwalać narodom korzystać ze swobody wyznania.
„Skoro ogłoszone zostaną te hasła, wybuchnie burza. Powszechne powstanie przeciwko Rzymowi — rozdwojenie w Rzymie — Święte Kolegjum rozdzieli się na trzy partje: jedna chwali, druga gani, trzecia drży — wszystko to dobrze, ba! bardzo dobrze. — Człowiek słaby zlęknie się, będzie abdykował, a wtedy — rozumiesz?
Zamiast powierzyć generałowi dowództwo naszego zakonu. najlepszego wojska, najlepszej podpory papieskiego tronu, ja sam dowodzić niem będę. — Wtedy już spokojny będę o to wojsko: — przykłady... Janczarowie i gwardje pretorjańskie zawsze były niebezpieczne dla władzy: — dlaczego? — bo byli obrońcami władzy, a o niej niezależni... dlatego też byli straszni. Klemens XIV? — Pognębić, zhańbić, osłabić nasze zgromadzenie: błąd niedorzeczny. — Bronić go, uniewinnić, ogłosić się jego generałem — oto co mu wypadało uczynić. Wtedy zgromadzenie, zależne od jego władzy, pozwoliłoby na wszystko; — wtedy my bylibyśmy ulegli papieżowi... i nie miałby powodu lękać się... naszych usług! Klemens XIV umarł na kolki: nauka dla innych. — Ze mną tego nie będzie“.
Znowu dał się słyszeć dźwięczny głos panny Róży Pompon, która śpiewała inną piosnkę Berangera.
Rodin, nie znając jej, podniósł się z taboretu, wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy i słuchał, jak Róża Pompon, przelatując jak pszczółka, z kwiatka na kwiatek, zaczęła znowu śpiewać inną zwrotkę, aż wreszcie umilkła.
Rodin usiadł i pisał dalej:
„Nigdy nie wierzyłem mocniej, jak w tej chwili, że wszystko się uda. Nowa myśl przyszła mi wczoraj.
„Zgodnie działać należy wspólnemi siłami. —
Ufundowałem im dziennik ultra-katolicki: Miłość Bliźniego.
„Z jego fanatycznej zajadłości sądzić będą, że jest organem Rzymu. — Starać się będę, aby utwierdzać w tem mniemaniu. Nienawiść wybuchnie z nową siłą.
„To po mojej myśli.
„Wznowię kwestję o wolności nauczania, tutejsi liberaliści będą mnie wspierać. — Głupcy, przypuszczają nas do prawa powszechnego, kiedy tymczasem nasze przywileje, nasze swobody, nasz wpływ, nasze posłuszeństwo dla Rzymu czyni nas niepodległymi ogólnemu prawu. — Głupcy, głupcy! sądzą, że jesteśmy rozbrojeni, kiedy sami nie mają oręża przeciwko nam.
„Drażliwa kwestja; nowe krzyki; nowy niesmak dla słabego człowieka. — Kropla do kropli utworzą potok. Dobrze.
„Krótko mówiąc: — koniec końców, abdykacja.
Środki: Tortury moralne. — Spadek Rennepontów opłaci elekcję. — Chcesz — wierz, chcesz — nie wierz“.
Rodin nagle przestał pisać, sądząc, że słyszy pukanie do drzwi; nadstawił więc ucha; wszystko ucichło, osądził, że mu się tylko zdawało, i znowu zaczął pisać:
„Sprawę Rennepontów biorę na siebie — przedmiot, od którego zależą wszystkie doczesne kombinacje; rozpocząć je znowu trzeba: jako pośrednie dzieło postawić grę interesów — sprężynę namiętności, zamiast głupich, gwałtownych środków, jakich używał ksiądz d’Aigrigny; — takim sposobem omal, że wszystkiego nie popsuł. — Ale ma on znajomość wyższego świata. W swojej sferze będzie on pożyteczny.
„Wiadomości fałszywe. — Przeszło 200 miljonów; bardzo być może, że pewnem będzie, co było wątpliwem, — zniezmierne jest pole do działania. — Interes Rennepontów jest teraz podwójnie moim! — Żądałem władzy nieograniczonej; czas nagli, działam tak, jakbym ją miał w ręku. Działajcie i wy szybko! — jest to rzecz bardzo
ważna; — jutro znowu napiszę. Dojdzie ta nota, jak zwykle, przez małego kupca“.
W chwili, kiedy Rodin w podwójną kopertę wkładał i pieczętował ten list, zdało mu się znowu, że słyszy pukanie do drzwi swego mieszkania.
Rodin zerwał się: pierwszy raz — blisko już od roku, jak zajął to mieszkanie — pukano do jego drzwi.
Schowawszy spiesznie do kieszeni surduta list dopiero co napisany, pobiegł do starego kuferka pod łóżkiem, otworzył go, wyjął plikę papierów, zawiniętych w podartą chustkę od nosa, włożył do niej dwa ostatnio odebrane listy i znowu starannie zamknął kuferek na kłódkę.
Nie przestawano pukać do drzwi.
Rodin wziął w rękę stary koszyk przekupki, wsunął pod pachę parasol i zaniepokojony poszedł dowiedzieć się, coby to był za gość natrętny.
Otworzył drzwi i zastał przed niemi Różę Pompon, natrętną śpiewaczkę, która grzecznie, uprzejmie powitawszy go, zapytała:
— Czy pan Rodin?
Pomimo, że Rodin tak niespodziewanie został napadnięty i zapytany, nie rozgniewał się jednak, ani zmieszał.
— O kogo to pytasz, moja panienko?
— O pana Rodina — śmiało odpowiedziała Róża, wytrzeszczywszy niebieskie oczy.
— To nie tu — odrzekł, i postąpił jeden krok na schody. — Nie znam. Pytać trzeba wyżej lub niżej.
— A to mi grzecznie! Widzisz... Takie żarty w pańskim wieku! — rzekła Róża, wzruszywszy ramionami — jak gdyby nikt nie wiedział, że pan się nazywasz Rodin.
— Charlemagne — odrzekł były socjusz, kłaniając się. — Charlemagne, do usług pani.
— Nie jesteś pan do nich zdolny — odpowiedziała Róża filuternie: — Więc to mamy coś do ukrywania?... kiedy zmieniamy nazwisko...
— Moja kochana panienko, — rzekł Rodin po ojcowsku, uśmiechając się — trafiłaś jak kulą w płat... Pozwól mi odejść, gdyż mi się śpieszy...
I znowu postąpił krok ku schodom.
— Panie Rodin! — rzekła na to Róża głosem uroczystym — mam bardzo ważne rzeczy do powiedzenia panu, chcę zasięgnąć pańskiej rady w sprawie... dotyczącej serca...
— Więc nie masz komu się naprzykrzać, kiedy aż tu przychodzisz?
— Wszak ja tu mieszkam, panie Rodin!
— Nie wiedziałem o tak pięknem sąsiedztwie.
— Od sześciu miesięcy, panie Rodin.
— Więc to pani tak pięknie śpiewałaś?
— Ja, panie.
— Wielką mi sprawiłaś przyjemność.
— Zbytek grzeczności z pańskiej strony.
— I mieszkasz pani przy rodzinie?
— Zdaje mi się, panie Rodin... — odrzekła Róża niby ze skromną minką — mieszkam z dziaduniem Filemonem i babusią Bachantką.
Rodin, dość szczerze zaniepokojony, usłyszawszy imię Bachantki, uczuł się wynagrodzonym za nieprzyjemne spotkanie z Różą Pompon, i odkrycie jego prawdziwego nazwiska; w rzeczy samej Rodinowi bardzo zależało na dowiedzeniu się o miejscu zamieszkania Cefizy, siostry Garbuski, bo tę ostatnią zaczęto uważać za niebezpieczną od czasu, kiedy należała do zamiaru ułatwienia ucieczki pannie de Cardoville.
Poruszeniem rąk okazawszy zarówno zdziwienie, jak ciekawość, zapytał:
— Moja złota panienko, proszę cię, nie żartuj, powiedz prawdę... czyżby to miała być, przypadkiem, młoda osoba, tak nazywająca się, siostra także młodej, ułomnej dziewczyny?...
— Tak, panie, królowa Bachantek jest jej przezwisko. Prawdziwe jej nazwisko jest Cefiza Soliveau; jest to moja przyjaciółka.
— I pani ją lubisz?
— Kocham ją jak siostrę... Biedna dziewczyna! robię dla niej, co mogę, a to niewiele... Lecz, jakto, szanowny panie? w pańskim wieku znasz królowę Bachantkę?...
— Moja kochana pani, nie mam już wcale ochoty
do żartów — przerwał jej Rodin tak smutnie, że Róża Pompon, prawie wyrzucając sobie swoją żartobliwość, zapytała:
— Ależ przecie, skąd pan znasz Cefizę?
— Niestety! moja panienko, nie znam jej... ale znam dobrego chłopaka, który się w niej szalenie kocha!...
— Jakóba Rennepont?...
— Przezwanego Leżynago... W tej chwili siedzi on w więzieniu za długi... — odrzekł Rodin z westchnieniem — widziałem go tam wczoraj.
— Jakże się on ma? — zapytała Róża Pompon z wielkiem zajęciem, klasnąwszy w dłonie — kiedy tak, chodź natychmiast powiedzieć Cefizie o jej kochanku...
— Moja dobra panienko, chciałbym dać jej same tylko dobre wieści o tym dobrym chłopaku, którego bardzo kocham, pomimo jego usterek (a któż od nich jest wolny... któż nie błądzi?) Powiem więcej, — dodał Rodin — lubię go za jego głupstwa: bo niech ludzie mówią, co chcą, tacy, co to wspaniałomyślnie rozrzucają wiele pieniędzy dla innych, zawsze mają dobre serce.
— Jak widzę, pan jest bardzo dobrym człowiekiem. Ale dlaczego nie chcesz pan odwiedzić Cefizy i powiedzieć jej cośkolwiek o Jakóbie?...
— Nacóż mówić jej to, co ona wie i bez tego? Jabym pragnął wydźwignąć tego dobrego chłopca z jego nieszczęśliwego położenia...
— Ach, panie, zrób to, a ja i Cefiza ucałujemy cię serdecznie.
— Szkoda byłoby waszego trudu, moja kochana panienko. Ja nie potrzebuję nagrody, gdy mam komu co dobrego zrobić.
— A więc pan masz nadzieję, że będziesz mógł wydobyć Jakóba z więzienia?
Rodin pokiwał głową.
— Spodziewałem się... zapewne... Lecz teraz... wszystko się zmieniło...
— A to dlaczego? — zapytała zdziwiona dziewczyna.
— Ten pusty żart, na jaki sobie pozwalasz, nazywając mnie panem Rodinem, musi ci się wydawać bardzo zabawnym; pojmuję to, że pani tu jesteś tylko echem... Ktoś powiedział pani: Idź, powiedz panu Charlemagne, że się nazywa panem Rodinem... będzie to bardzo zabawne... I osoba, która wymyśliła taki niedorzeczny żart, nie wiedziała zapewne o tem, że tym sposobem zaszkodziła Jakóbowi Rennepont...
— A mój Boże!... Ależ przecie, jaki związek może mieć ten żart z przysługą, którą chciałeś wyświadczyć Jakóbowi?
— Nie wolno mi tego pani powiedzieć... Pozwól mi już pani odejść.
— Panie... — rzekła zakłopotana dziewczyna — gdybym panu powiedziała nazwisko osoby, która mnie namówiła, aby nazwać pana Rodinem...
— Nie staram się odgadywać niczyich sekretów... moja miła panienko... Pomimo, że Jakób Rennepont bardzo mnie interesuje, nie chciałbym, przyznasz mi to pani, robić sobie nieprzyjaciół, ja, biedny człowiek... Boże mnie uchowaj...
Róża Pompon zupełnie nie rozumiała powodów jego obawy.
— Posłuchaj mnie pan, to dla mnie za mądre; to tylko wiem, że bardzoby mnie to zmartwiło, gdybym niewczesnym żartem miała zaszkodzić biednemu chłopcu; otwarcie więc panu powiem...
— Otwartość wyświetla czasami rzeczy najzawilsze.
— A jeśli będzie źle, — mówiła Róża jakby do siebie — tem gorzej dla Nini-Moulin, sam sobie winien. Pocóż każę mi robić głupstwa, które mogą szkodzić kochankowi Cefizy? Otóż, panie: Nini-Moulin, wielki figlarz, spostrzegł pana przed chwilą na ulicy; odźwierna powiedziała, że się pan nazywasz Charlemagne. On zaś powiedział do mnie: Nieprawda, on się nazywa Rodin;
trzeba mu spłatać figla: idź do jego drzwi, zapukaj i nazwij go panem Rodinem. Zobaczysz, jak to go zdziwi.
Po usłyszeniu imienia Nini-Moulin, Rodin nie mógł ukryć zdziwienia. Nie miał powodu obawiać się osoby (tego paszkwilarza, któremu dopiero co kazał powierzyć główną redakcję dziennika Miłość Bliźniego; lecz Nini-Moulin, jako wielki gaduła, mógł go nabawić niepokoju.
— Tak więc, moja kochana panienko, to pan Desmoulins namówił panią do tego niedorzecznego żartu.
— Nie Desmoulins... ale Dumoulin — odrzekła Róża Pompon. — On pisze artykuły do dzienników jezuickich i broni bigotów za pieniądze, które mu płacą, gdy rzeczywistymi jego patronami są muzyka i butelka, jak to zresztą sam powiada.
— To będzie ten sam... pan Dumoulin... Och!... teraz to mnie pani zupełnie uspokoiłaś: już mnie teraz nic nie obchodzi jego żart, bo to bardzo dobry człowiek ten pan Dumoulin, może trochę zbytecznie hołdujący rozkoszom.
— A więc pan postarasz się dopomóc biednemu Jakóbowi?
— Mam nadzieję... może mi się uda...
— Ale ja nie potrzebuję mówić Nini-Moulin’owi, iż pan wiesz, że to on namówił mnie, abym nazwała pana Rodinem... nieprawdaż, panie?
— A czemużby nie?
— Ależ, panie, Nini-Moulin jak najmocniej zalecił mi, abym panu nie wymieniła jego nazwiska...
— Moja kochana panienko, to ciebie, a nie mnie dotyczy... Postąpisz, jak będziesz uważała za stosowne.
— A Cefizie mogę powiedzieć o pańskich dobrych zamiarach względem Jakóba?
— Szczerość, droga pani, zawsze szczerość...
— Biedna Cefiza, jakże się ucieszy!
— Nie wypada, aby sobie zbyt wiele czyniła nadziei; powiadam tylko, że postaram się... zdaje mi się, że od
chwili uwięzienia Jakóba ona znajduje się w przykrem położeniu...
— Niestety, panie, w bardzo przykrem.
— Kiedy tak, postaram się dla niej o małe wsparcie, które przyjaciółka pani dziś jeszcze odbierze, aby mogła żyć uczciwie...
— Ach, dobry panie... Możnaby powiedzieć, że jesteś jej aniołem opiekuńczym... Nie wiem, czy się pan nazywasz Rodinem czy też Charlemagnem, ale to wiem, iż jesteś najzacniejszym człowiekiem...
— Dajmy temu pokój, nie przesadzajmy! — przerwał skromnie Rodin — powiedz poprostu: dobry, uczciwy staruszek... i nic więcej. Wierzaj mi, pani, że całem szczęściem starych jest — patrzeć na radość młodych...
Słowa te wymówił tonem takiej dobroci, iż dziewczynie łzy w oczach stanęły.
— Zechciej mnie posłuchać, dobry panie. Cefiza i ja jesteśmy biedne dziewczęta; są cnotliwsze od nas, i to prawda! ale śmiem twierdzić, że mamy dobre serca; dlatego, jeślibyś pan — co nie daj Boże! — kiedy zachorował, zawołaj nas: niema sióstr miłosierdzia, któreby lepiej od nas służyły... nie mówiąc o Filemonie, którego doprowadzę do tego, że dałby się na sztuki porąbać dla pana: honorem za to ręczę; Cefiza, tak jak ja za Filemona, zaręczy za Jakóba, że wszystko dla pana gotów będzie poświęcić.
— Widzisz więc, kochana panienko, że dobrze powiedziałem: trzpiotowata główka, lecz dobre serce... Bądź zdrowa, do widzenia.
— Dajno mi pan ten koszyk, żeby panu lepiej byłe zejść — rzekła dziewczyna, biorąc koszyk, pomimo, że się Rodin temu wzbraniał; potem dodała: — Podaj mi pan rękę; schody są tak ciemne... mógłbyś pan upaść.
— Przyjmuję pomoc pani, bo jakoś nie jestem zbyt rześki.
I, oparłszy się po ojcowsku na prawem ramieniu Róży Pompon, Rodin zeszedł po schodach na podwórko.
— Spojrzyj pan tam wysoko, na trzeciem piętrze, na tę wielką twarz, wlepioną w szybę! — rzekła zcicha Róża Pompon, zatrzymując się na środku podwórka — to Nini-Moulin... Czy go pan poznajesz?...
— Ten sam — odrzekł Rodin, podniósłszy głowę i witając ręką uprzejmie Jakóba Dumoulin, który, zdumiony, szybko odsunął się od okna.
— Biedny chłopiec!... Pewny jestem, że się mnie boi... od czasu niedorzecznego żartu, — rzekł Rodin z uśmiechem — a niepotrzebnie...
I, wymówiwszy wyraz niepotrzebnie, przygryzł sobie złośliwie usta.
— Ha! teraz, kochane dziecko, — rzekł jej, gdy oboje weszli na korytarz — obejdę się już bez twojej pomocy. Powracaj szybko do swej przyjaciółki.
Róża Pompon pobiegła na schody.
Rodin wyszedł z korytarza.
— Oto koszyk, kochana pani — rzekł stanąwszy na progu sklepiku matki Arseni. — Najuprzejmiej dziękuję za jej dobroć.
— Niema za co, zacny panie. Czy prędko znowu pana zobaczę?
— Tak się spodziewam... Ale czy nie mogłabyś mi pani wskazać najbliższego kantoru pocztowego?
— Zwróciwszy się w ulicy na lewo, w trzecim domu, w handlu korzennym.
— Bardzo dziękuję.
— Założyłabym się, że to słodki bilecik do jakiej przyjaciółki.
— Ech! ech! ech!... co też to pani przychodzi do głowy! — odrzekł Rodin, uśmiechając się. — Uniżony z całego serca sługa pani...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
I poszedł ulicą.
Adrjanna de Cardoville ściślej jeszcze była zamknięta w domu doktora Baleinier od czasu, jak Agrykola z Dagobertem w nocy dom ten i klasztor naszedłszy, chcieli ją uwolnić; wówczas żołnierz, dość ciężko raniony, tylko dzięki poświęceniu młodego kowala i nieustraszonej odwadze Ponurego zdołał wydostać się małą furtką ogrodową i wspólnie z synem uciec przyległemi bulwarami.
Była godzina czwarta popołudniu; Adrjanna od dwóch dni przeprowadzona była do izby na drugiem piętrze w domu zdrowia.
Młoda dziewczyna, od czasu widzenia się z Garbuską, z dnia na dzień spodziewała się, że za staraniem swych przyjaciół zostanie uwolnioną; lecz bardzo była niespokojna i martwiła się o Agrykolę i Dagoberta, nie wiedząc, jaki był koniec ich wyprawy.
Te nowe zdarzenia bardziej jeszcze jątrzyły gniew panny de Cardoville na księżnę Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i ich wspólników.
Lekka bladość na pięknej twarzy panny de Cardoville, jej żywe, a teraz nieco zmęczone oczy, świadczyły o nowych zmartwieniach; siedząc przed małym stolikiem i oparłszy czoło na dłoni, czytała książkę.
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktór Baleinier. Doktór, jezuita, uległe i do wszystkiego gotowe narzędzie zgromadzenia, jak powiedzieliśmy, posiadał tylko połowę tajemnic księdza d’Aigrigny i księżnej Saint-Dizier.
Nie wiedział on o celu przytrzymania panny de Cardoville; wczoraj odebrał rozkaz od księdza d’Aigrigny (już wtedy podległego zleceniom Rodina), aby ściślej jeszcze strzegł panny de Cardoville, żeby podwoił surowość względem niej.
Na widok doktora, panna de Cardoville nie mogła ukryć odrazy i pogardy.
Doktór, przeciwnie, zawsze uśmiechający się, zawsze słodziuchny, wesoło przystąpił do Adrjanny, spokojniuteńki, zatrzymał się przed nią o kilka kroków, potem, jakgdyby był zadowolony z poczynionych spostrzeżeń, odezwał się:
— Przecież nieszczęsne wypadki przedostatniej nocy mniej szkodliwy wywarły wpływ, aniżelim się obawiał... Jak widzę, masz się pani lepiej, cera twarzy prawie normalna... oczy jeszcze cokolwiek za żywe, ale już nie widać w nich niezwykłego blasku. Jużeś pani była na tak dobrej drodze!... gdy nieszczęsne wypadki zaprzeszłej nocy wprawiły panią w tem zgubniejszą egzaltację, żeś się ich nie spodziewała. Lecz, przy pomocy naszych starań, wyzdrowienie pani nie o wiele później nastąpi.
Panna de Cardoville nie mogła powstrzymać się od pogardliwej odpowiedzi:
— Jakże bezczelna jest ta pańska poczciwość! Jak podła gorliwość w zarabianiu pieniędzy!... Zawsze szalbierstwo, kłamstwo u pana w ustach. Prawdziwie, jeśli ta haniebna komedja trudzi pana do tego stopnia, do jakiego mnie napełnia obrzydzeniem, przyznać trzeba, że nie dosyć jesteś za nią wynagrodzony.
— Niestety! — odrzekł doktór tonem politowania — zawsze taż sama nieszczęsna wyobraźnia, toż samo uprzedzenie, że nie potrzebujesz naszej pomocy!... że ja gram komedję... Lecz, prócz tej małej oznaki upornej chorobliwości, stan umysłu pani znacznie się polepszył; szybko zbliżasz się do zupełnego wyzdrowienia. Później, dobre serce pani odda mi sprawiedliwość.
— Spodziewam się tego, mój panie; tak, zbliża się chwila, w której zostaniesz osądzony, jak na to zasługujesz — rzekła Adrjanna.
— Zawsze to samo marzenie — odparł doktór pewnego rodzaju tonem politowania. — Ale przecie bądźże pani rozsądna... Pozbądź się tak dziecinnych myśli...
— Wyrzec się domagania się zadośćuczynienia dla siebie, a kaźni dla ciebie, mój panie... och! nigdy... przenigdy!
— Pomówmy serjo: czy pani rzeczywiście masz zamiar udać się do sądów? — zapytał poważnym tonem doktór.
— Bezwątpienia... Pan wiesz, że, jak co postanowię, to się nie cofam.
— A więc, proszę panią, zaklinam, abyś zaniechała tego zamiaru! — rzekł doktór tonem pewnej urazy, — a proszę panią o tę łaskę dla jej własnego dobra...
— Zdaje mi się, że pan zanadto mieszasz swój interes z moim...
— Jakto! — odparł doktór z udaną niecierpliwością — jakto?... miałabyś tyle okrucieństwa i odwagi, aby pogrążyć w rozpacz dwie osoby pełne dobroci i szlachetności?...
— Tylko dwie?... Żart byłby zupełniejszym, gdybyś policzył trzy: siebie, moją stryjenkę i księdza d’Aigrigny...
— Co za przypuszczenie?... Nie idzie tu wcale o mnie, ani też o księżnę Saint-Dizier i księdza d’Aigrigny.
— O kogóż więc chodzi, mój panie?
— Idzie tu o dwóch biedaków, którzy, bezwątpienia, wysłani przez ludzi, których pani nazywasz swymi przyjaciółmi, zakradli się zaprzeszłej nocy do przyległego klasztoru, z klasztoru zaś dostali się do mego ogrodu. Jeden z nich został raniony, ale niezbyt niebezpiecznie, tak przynajmniej się zdaje, gdyż mógł umknąć przed ścigającymi go ludźmi.
— Chwała Ci, Panie Boże!
— Nic chwalebniejszego nad radość, jaką pani okazujesz; lecz dlaczego chcesz popełnić tak dziwną sprzeczność i narazić ich na ściganie sprawiedliwości?...
— Co pan mówisz?
— Bo, jeśli zostaną przytrzymani, ponieważ stali się winnymi przełażenia przez mur w nocy i gwałtownego włamania się, czekać ich będą za to galery.
— O nieba!... i to z mego powodu!
— A co gorsza, że przez panią zostaliby wskazani.
— Jakto przeze mnie?
— Tak, niezawodnie, jeżeli wytrwasz w zamiarze mszczenia się na swej stryjence i na księdzu d’Aigrigny.
— Tłómacz się jaśniej!
— Co też za dziecko z pani — zawołał jezuita pewnym tonem — czy pani sądzisz, że skoro sprawiedliwość zajmie się jaką sprawą, można będzie wstrzymać jej bieg gdzie i jak się podoba? Wyszedłszy stąd, wniesiesz skargę do sądu na mnie i na swą rodzinę, nieprawdaż?... Dobrze!... cóż stąd wyniknie? Ten nocny napad, który, dla uniknięcia zgorszenia, przełożona klasztoru miała pokrywać milczeniem, ten nocny napad, mówię, któregom i ja także rozgłaszać nie chciał, rozgłosić się musi; a, ponieważ tu idzie o wielką zbrodnię, o hańbiącą karę, sprawiedliwość ścigać będzie nieszczęśliwych; w Paryżu, prędzej czy później zostaną wykryci i aresztowani.
— Ależ to byłoby okrutne!... to niepodobna...
— Przeciwnie, niezawodnie, — odrzekł Baleinier — i, kiedy przełożona klasztoru i ja staramy się o przytłumienie wieści o tej sprawie... pani... dla której ci nieszczęśliwi narazili się na niebezpieczeństwo galer, chcesz ich wydać w ręce sprawiedliwości.
W rzeczy samej Rodin, którego instrukcyj, nic o tem nie wiedząc, trzymał się doktór, był zanadto przebiegłym, aby miał pozostawić Adrjannie wybór, mówiąc: Jeśli odezwiesz się w sądach z jaką skargą, my zaraz wniesiemy zażalenie na Dagoberta i jego syna; można było dojść
do tego samego celu, wpajając w pannę de Cardorille przekonanie, iż wytoczenie sprawy będzie niebezpieczne przedewszystkiem dla jej wybawców, aby ją odwieść od zamiaru wszelkiego poszukiwania.
A, jednak, pomyślawszy o tem, co wycierpiała w tym domu, policzywszy słuszne urazy, jakie przypominało jej serce, okrutną wydało się Adrjannie rzeczą wyrzec się przykrej rozkoszy i wykrycia i pomieszania tylu niegodziwych intryg.
— Nareszcie, panie Baleinier — rzekła Adrjanna, nie mogąc ukryć swego niepokoju — przypuśćmy, że dla jakichbądź powodów skłonię się do zaniechania wszelkich skarg, że zechcę zapomnieć o wyrządzonych mi krzywdach, kiedyż przecie stąd wyjdę?
— Nic o tem nie wiem, gdyż nie mogę wiedzieć, kiedy pani będziesz zupełnie wyleczona — odrzekł łagodnie doktór. — Obecnie jesteś pani na wybornej drodze... lecz...
— Ciągle taż sama bezczelna, głupia komedja — przerwała mu z gniewem Adrjanna. — Proszę przynajmniej powiedzieć mi, jak długo jeszcze mam być trzymaną w tym obmierzłym domu?... bo przecież... spodziewam się, że kiedyś stąd wyjdę?
— O! tak, i ja mam nadzieję! — odrzekł jezuita z politowaniem — ale kiedy, o tem nie wiem. Zresztą, otwarcie muszę panią przestrzec, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, aby zapobiec takim napaściom, jak zaprzeszłej nocy... A wszystko to dla dobra pani, aby ta nieszczęsna główka znowu nie wpadła w jaki szał.
— A więc, panie, — zapytała zaniepokojona Adrjanna — w porównaniu z tem, co mnie czeka, upłynione dni były jakby swobodne.
— Chodzi tu przedewszystkiem o pani dobro.
Panna de Cardoville, widząc, jak bezsilnemi są jej gniew i rozpacz, boleśnie westchnęła i zakryła twarz rękami.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w korytarzu; miejscowa dozorczyni, zapukawszy do drzwi, weszła.
— Panie doktorze! — rzekła z pewnem zaniepokojeniem — przyszli jacyś panowie i pragną widzieć się natychmiast z panem doktorem i z tą panią.
Adrjanna żywo podniosła głowę; oczy jej były zalane łzami.
— Jakże nazywają się ci panowie? — zapytał bardzo zdziwiony Baleinier.
— Jeden z nich rzekł do mnie — objaśniała dozorczyni: — Idź i powiedz doktorowi, że jestem urzędnikiem i że przychodzę tu dopełnić polecenia sądowego, dotyczącego panny de Cardoville.
— Urzędnik! — zawołał jezuita, zaczerwieniwszy się i nie mogąc przytem ukryć zdziwienia i niepokoju.
— Dzięki Ci, Boże! — zawołała Adrjanna, żywo zrywając się z miejsca, a na twarzy jej, pomimo łez, zajaśniały radość i nadzieja — widocznie moi przyjaciele zostali nareszcie zawiadomieni... nadeszła godzina wymiaru sprawiedliwości!
Doktór Baleinier, po niejakim namyśle, rzekł do dozorczyni:
— Poproś tych panów.
Potem, z widocznym niepokojem, zbliżywszy się do Adrjanny, rzekł zcicha, tonem ostrym, niemal groźnym, zupełnie odmiennym od tego, jakim przemawiał zwykle;
— Strzeż się, pani!... cieszyć się przedwcześnie!...
— Już teraz nie boję się ciebie! — odpowiedziała Adrjanna żywo i wesoło. — Pan de Montbron, powróciwszy do Paryża, dowiedział się o wszystkiem, i zapewne to on przybywa obecnie z urzędnikiem, aby mnie stąd uwolnić.
Potem dodała uszczypliwym tonem.
— Żal mi cię, mój panie, i twoich wspólników.
— Słuchaj, pani! — zawołał Baleinier z coraz większą obawą — powtarzam, strzeż się!... Los, honor
tego żołnierza i jego syna od ciebie zależą... Zastanów się dobrze... idzie tu o galery. Powtarzam to pani raz jeszcze, że, jeśli się poważysz zanieść skargę, już będzie po tych ludziach.
Zachwiana Adrjanna zawołała:
— Ależ, mój panie, jeśli urzędnik ten mnie będzie pytał, czy sądzisz, że będę kłamać?
— Odpowiesz mu, co jest prawdą... powiesz, że przed kilkoma dniami byłaś w takiej egzaltacji umysłu, iż osądzono za rzecz przyzwoitą, dla twego własnego dobra, przyprowadzić cię tu, pomimo twej woli, ale że dziś stan twego umysłu tak dalece polepszył się, iż sama przyznajesz, że słuszny był środek, którego chwycono się względem ciebie, dla twego własnego dobra. Zresztą tak było i jest rzeczywiście.
— O! nigdy! — zawołała z oburzeniem panna de Cardoville — nigdy nie popełnię takiego haniebnego kłamstwa.
— Otóż i urzędnik — zawołał Baleinier, usłyszawszy kroki za drzwiami. — Powtarzam, strzeż się!
W rzeczy samej drzwi się uchyliły i, ku ogromnemu zdziwieniu doktora, wszedł Rodin, a z nim mężczyzna w czarnym ubiorze, poważnej fizjognomji i postawy.
Wystawić sobie możemy podwójne zdumienie doktora, gdy ujrzał sądownika, którego niespodziewane przybycie i nakazująca fizjognomja już go mocno zaniepokoiły, tembardziej, gdy go ujrzał przybywającego z Rodinem, najpokorniejszym, najniższym sekretarzem księdza d’Aigrigny.
Rodin, jak zwykle, niechlujnie odziany, zaraz ode drzwi gestem, pełnym szacunku, a przytem wyrażającym współczucie, wskazał urzędnikowi pannę de Cardoville. Potem cofnął się o kilka kroków, gdy tymczasem urzędnik, nie ukrywając podziwu na widok rzadkiej piękności
dziewicy, przypatrywał się jej ciekawie i z pewnem zajęciem.
Doktór Baleinier, do najwyższego stopnia zdziwiony i pomieszany, sądząc, że go Rodin zrozumie, mrugnął na niego i kiwał, chcąc się dowiedzieć o powodach niespodziewanego zjawienia się urzędnika.
Drugą przyczyną zmieszania się doktora Baleinier było to, że Rodin zachowywał się, jakby go nie znał i nie rozumiał jego znaków, i tylko spoglądał na niego z udanem zdziwieniem.
Nakoniec, w chwili, kiedy zniecierpliwiony doktór podwajał swoje migi, Rodin postąpił kilka kroków naprzód, wyciągnął szyję i zapytał dobitnym głosem:
— Czego pan chcesz, panie doktorze?
Na te słowa, które do reszty zmieszały doktora i które przerwały od kilku chwil panujące milczenie, urzędnik obrócił się.
Rodin, ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi, dodał:
— Od czasu naszego tu przybycia, pan doktór daje mi jakieś znaki... Sądzę, że musi mieć coś bardzo ważnego do udzielenia mi. Ja zaś, nic nie mając tajemnego, proszę go, aby się głośno tłómaczył i otwarcie powiedział, co ma do powiedzenia.
Tą odprawą, udzieloną w sposób napastniczy, a przytem spojrzeniem zimnem, Rodin w taki kłopot wprawił doktora Baleinier, iż ten niesłychanie zdumiony, osłupiały, stał przez chwilę, nie mogąc nic odpowiedzieć.
Musiał także zdziwić się sądownik, gdyż surowem okiem spojrzał na doktora.
Panna de Cardoville, również spodziewając się, że ujrzy przybywającgo hrabiego Montbron, mocno się zdziwiła, gdy ujrzała kogo innego.
Doktór Baleinier, zmieszany na chwilę niespodziewanem przybyciem sądownika i niepojętem zachowaniem Rodina, odzyskał wkrótce zimną krew i, zwracając się do swego współbrata, rzekł:
— Chciałem wyrazić panu moje zdziwienie z wizyty, o której nie byłem uprzedzony.
— Pani to wytłómaczę powód mego milczenia, prosząc ją, aby mi to wybaczyła — odezwał się sądownik, skłoniwszy się Adrjannie. — Uczyniono mi względem pani zeznanie ważne... i wszystko zdaje się przekonywać mnie o jego słuszności.
— Będęż mógł wiedzieć — rzekł doktór — do kogo mówić mam zaszczyt?
— Jestem sędzią śledczym, panie doktorze. Nazywam się Garnande.
— Racz pan uczynić mi zaszczyt udzielenia bliższych objaśnień — rzekł doktór.
— Ciąży na panu zarzut dopuszczenia się czynu... bardzo zdrożnego, jeżeli oszczędzić mam panu przykrej nazwy... — odrzekł sądownik. — Co do rodzaju czynu tego wolę mniemać, że pan mogłeś raczej pomylić się zupełnie w djagnozie.
— Gdy pan rzecz wytłómaczysz — odrzekł jezuita z dumą — nie trudno mi będzie dowieść, że na mem naukowem sumieniu, jak również na sumieniu człowieka, żaden nie ciąży zarzut.
— Proszę mi powiedzieć! — zapytał de Gardande, zwracając się do Adrjanny — czy prawdą jest, żeś pani podstępnie została sprowadzoną do tego domu?
Nie uczucie podłej, pospolitej zemsty, ale słuszne oburzenie na haniebną obłudę powodowało Adrjanną.
— Pozwól pan uczynić sobie nawzajem zapytanie. Czy odpowiedź, jaką mam dać panu, będzie uważaną za formalne oskarżenie?
— Przedewszystkiem przybywam tu, aby wykryć prawdę... żadne więc względy nie powinny wstrzymać panią od jej wyjawienia.
— Niech i tak będzie! Lecz czy wolno mi będzie potem zaprzestać dochodzenia wskutek zeznań, jakie obecnie panu uczynię?
— Niema wątpliwości, że pani wolno będzie zaniechać potem wszelkiego dochodzenia, ale sprawiedliwość ujmie się za panią w imię sprawiedliwości, jeśli ta w osobie pani została obrażoną.
— Czyż nie pozwolonoby mi było przebaczyć mym prześladowcom?...
— Pani za swoją osobę będzie mogła przebaczyć, zapomnieć; ale mam zaszczyt to pani powtórzyć, że sprawiedliwość nie może okazać takiej pobłażliwości... Sposób tłómaczenia się pani, objawienie szlachetnych uczuć, godność w zachowaniu się — wszystko to daje mi przekonanie, że powiedziano mi prawdę.
— Panie sędzio! — odezwał się doktór Baleinier, odzyskując w zupełności zimną krew — czy raczysz pan przynajmniej zakomunikować mi zeznanie, jakie panu uczyniono?
— Zapewniono mnie, — odparł surowym tonem urzędnik — że panna de Cardoville została tu przyprowadzona podstępnie.
— Zaprzeczyć nie mogę, — odrzekł jezuita, po krótkim namyśle, — że panna de Cardoville przywiezioną została sposobem podstępnym.
— A więc pan to przyznajesz?
— Tak, panie, przyznaję, że chwycić się musiałem środka, którego na nieszczęście używać się zwykło, kiedy osoba, potrzebująca naszej pomocy, nie uznaje swego nieszczęśliwego stanu...
— Ależ, panie! — odparł znowu sądownik — zapewniono mnie, że panna de Cardoville nigdy nie znajdowała się w stanie, potrzebującym pańskiej troskliwości.
— To przedmiot medycyny sądowej.
— Przedmiot ten w rzeczy samej będzie sumiennie badany i rozbierany.
— A mogęż zapytać pana, w jakim celu, — odrzekł doktór tonem ironicznym i lekko wzruszając ramionami — w jakim interesie miałbym popełnić taką niegodziwość? — Miałeś pan tak postąpić w zmowie z rodziną panny de Cardoville, a to z powodów chciwości na jej majątek.
— A któż to, panie sędzio, śmiał uczynić tak potwarcze doniesienie? — zawołał Baleinier, zapalając się gniewem — kto był tak zuchwałym, iż poważył się oskarżyć człowieka godnego poszanowania, jakoby miał być wspólnikiem tak haniebnej zbrodni?
— To... ja... — rzekł z zimną krwią Rodin.
— Pan... pan?... — zawołał doktór.
I, cofnąwszy się o parę kroków, stanął jakby piorunem rażony.
— Ja to pana oskarżam — powtórzył Rodin krótko, dobitnym tonem.
— Tak jest, ten pan — objaśniał sądownik, o krok się cofnąwszy, by Adrjanna mogła widzieć swego obrońcę.
Zwróciła na niego spojrzenie, w którem malowały się zarazem ciekawość, zajęcie, zdziwienie i wdzięczność.
Trupia twarz Rodina, jego odrażająca szpetność, jego brudna odzież, przed kilkoma dniami wzbudziłyby może wstręt w Adrjannie; lecz obecnie, wspomniawszy, że Garbuska, uboga, szpetna, prawie gałganami tylko
okryta, obdarzana była najszlachetniejszem sercem, panna de Cardoville nie myślała o tem, że on brudny i brzydki, a widziała tylko, że jest stary, że wygląda ubogo i że przybywa jej na ratunek.
Co do doktora Baleinier, ten, pomimo swej przebiegłości, pomimo bezczelnej obłudy, pomimo przytomności umysłu, nie mógł w sobie ukryć pomieszania, jakiego nabawiło go wyznanie Rodina.
Rodin, najniższy sługa i powiernik księdza d’Aigrigny, oskarżył wspólników i sprowadził urzędnika sądowego dla uwolnienia Adrjanny...
Baleinier, rozjątrzony postępkiem, który uważał za obmierzłą zdradę, zawołał powtórnie:
— I to pan... pan jesteś tyle bezczelnym, iż mnie oskarżasz.. pan... który... przed kilku dniami jeszcze...
Potem, zastanowiwszy się, że oskarżać Rodina o wspólnictwo występku było to samo, co oskarżać siebie, udał, że poskramia swe uniesienie, i mówił dalej z żalem:
— Ach panie, panie... jesteś ostatnim z ludzi, o którym mógłbym pomyśleć, że będziesz zdolny do tak haniebnej denuncjacji... To niegodziwie!...
— A któż lepiej ode mnie mógł donieść o tej niegodziwości? — odparł Rodin tonem ostrym, ucinkowym. — Jakiż był mój, uczciwego człowieka, obowiązek? oto ostrzec pana... sędziego...
— Tym więc sposobem, panie sędzio, — rzekł Baleinier — nietylko mnie oskarża ten jegomość, ale nadto śmie oskarżać jeszcze...
— Oskarżam księdza d’Aigrigny! — podchwycił Rodin głośno i dobitnie, nie dając mówić doktorowi — oskarżam pana, mości doktorze, że w haniebnym, podłym zamiarze uprowadziliście tutaj pannę de Cardoville i córki marszałka Simon do przyległego klasztoru... Czy to jasne?
Oskarżenie Rodina, tyczące się dwóch sierot, było nowym, strasznym ciosem dla doktora Baleinier. Aż nadto
oczywisty już miał dowód, że zdrajca przeszedł do nieprzyjacielskiego obozu. Chcąc jak najprędzej zakończyć tę kłopotliwą scenę, rzekł do sędziego, usiłując okazać się powściągliwszym, pomimo gwałtownego uniesienia.
— Panie sędzio, mógłbym poprzestać na pogardzie dla takiego oskarżenia i pozostawić je bez odpowiedzi, dopókiby proces sądowy nie nadał mu jakiego takiego znaczenia... Lecz mając czyste sumienie, odwołuję się do samej panny de Cardoville...
— I cóż to znaczy, mój panie? — odezwał się żywo Rodin, zuchwale przerywając mowę doktorowi — dajmy na to, że ta zacna pani, powodowana szlachetnem uczuciem, przyzna to, co pan mówisz, cóż to będzie za dowód dla pana?... żaden.
— Ależ, panie — usiłował mówić doktór.
— Ależ, panie! — przerwał mu Rodin, nie dając przyjść do słowa — rzecz oczywista, że w przewidywaniu tego, co się dzieje w tej chwili, aby zapewnić sobie wymówkę, udałeś, że jesteś przekonany o swem obmierzłem kłamstwie, oto nawet w oczach tej biednej ofiary, aby później zasłonić się swem mniemanem przeświadczeniem?...
— Więc to tak, mój panie!? — zapytał doktór, gniewem zapalony.
— Tak, tak, mój panie! — odparł Rodin jeszcze głośniej — powiedz pan tak lub nie, że zachowujesz sobie wykręt zrzucenia tego haniebnego uprowadzenia na naukową pomyłkę? Rzecz bowiem dowiedziona, że rozum panny de Cardoville nigdy, ani na chwilę, nie był obłąkany...
— A ja, mój panie, mówię przeciwnie: że był obłąkany.
— Wstydziłbyś się, mój panie... wstydziłbyś się, powtarzam ci... gdyż szkaradną jest rzeczą tak utrzymywać w obecności pani, i nikczemną, jeślibyś prawdę
mówił, i równie nikczemną, jeśli kłamiesz — odrzekł oburzony Rodin.
— A cóż to za niepojęta zaciekłość! — zawołał z rozjątrzeniem doktór.
— Panie! — odrzekł surowo pan de Gannande. — Z tego wszystkiego okazuje się, nawet według własnego wyznania pana doktora, że stan zdrowia panny Cardoville jest o tyle uspokajający, iż dziś jeszcze wrócić może do domu.
— Nie widzę przynajmniej ku temu ważnej przeszkody, panie sędzio! — odrzekł doktór.
— Nie mam więc potrzeby użycia mej władzy dla otwarcia drzwi tego domu pannie de Cardoville? — zapytał sędzia, zwracając się do doktora.
— Panna de Cardoville jest wolną... — odrzekł Baleinier — zupełnie wolną.
— Co się zaś tyczy kwestji, czy pan wprowadziłeś tu pannę de Cardoville pod pozorem, że cierpi pomieszanie zmysłów... tem już zajmie się sprawiedliwość, mój panie.
— O to jestem spokojny! — odrzekł Baleinier.
— Szczerze panu tego życzę — zapewniał pan de Gannande. — Jakkolwiek ważne są zarzuty przeciw panu, radzibyśmy byli, zwłaszcza gdy idzie o osobę pańskiego znaczenia i na pańskiem stanowisku, aby okazały się bezzasadnemi... — Potem, zwracając się do Adrjanny, dodał: — A teraz pozwól pani zadać sobie jeszcze jedno pytanie: ten pan (tu sędzia wskazał na Rodina), który tak szczerze, tak bezinteresownie zajął się obroną pani, dał mi do zrozumienia, jakobyś pani życzyła sobie zająć się tymczasowo, do przyjazdu ich ojca, córkami marszałka Simon?... Pójdę natychmiast upomnieć się o nie w sąsiednim klasztorze, gdyż i one także, jak słyszę, podstępnie zostały tam zamknięte.
— W rzeczy samej, — odrzekła Adrjanna — jak tylko dowiedziałam się o przybyciu do Paryża córek
marszałka Simon, życzeniem mojem było, aby zamieszkały w moim domu. Panny Simon są mojemi krewnemi.
— Sądzę, że, dla ich dobra, nie mógłbym lepiej postąpić — odrzekł pan de Garnande.
Potem, zwracając się do doktora Baleinier, zapytał:
— Czy pozwolisz pan, abym tu przyprowadził panny Simon? Idę po nie do klasztoru, a tymczasem panna de Cardoville przygotuje się do opuszczenia tego domu.
— Proszę!... Mój powóz będzie na jej rozkazy.
— Po tych smutnych dniach pozostaje mi przynajmniej — rzekła Adrjanna z godnością — miła pamiątka pańskiej dla mnie życzliwości, i mam nadzieję, panie sędzio, że raczysz mi dać sposobność podziękowania ci we własnym domu... A przytem — dodała panna z uśmiechem — będę się starała dowieść, panu, że moje, tak zwane wyzdrowienie, jest zupełnie rzeczywistem.
Sądownik skłonił się Adrjannie ze światową wytwornością i należnym jej szacunkiem. Rozmawiając tak ze sobą przez chwilę, obróceni byli tyłem do doktora Baleinier i Rodina. Ten ostatni, korzystając z takiego położenia szybko wsunął w rękę doktorowi karteczkę, którą poprzednio napisał ołówkiem w kapeluszu.
Baleinier, zdumiony, spojrzał ze zdziwieniem na Rodina.
Wszystko to odbyło się tyle szybko, iż, gdy pan de Garnande odwrócił się, Rodin, oddalony o kilka kroków, patrzył na pannę de Cardoville z uszanowaniem i życzliwością.
— Pozwól, panie sędzio, towarzyszyć sobie — rzekł doktór do sądownika, i obaj wyszli z pokoju. Rodin pozostał sam na sam z panną de Cardoville.
Odprowadziwszy pana de Garnande aż do ostatniej bramy swego domu, pan Baleinier przeczytał bilet, który mu podał Rodin; treść kartki była następująca:
„Sędzia pójdzie do klasztoru ulicą: biegnij tam przez
ogród i powiedz przełożonej, aby spełniła dane jej rozkazy co do sierot, bo zależy na tem niezmiernie wiele“.
Znak, uczyniony przez Rodina, i treść kartki przekonały doktora, przejętego zdumieniem, że sekretarz wielebnego księdza d‘Aigrigny wcale nie działa na zdradę, ale zawsze dla dobra kongregacji.
Zaledwie sędzia i doktór odeszli, kiedy panna de Cardoville zawołała, patrząc na Rodina z uszanowaniem i wdzięcznością:
— Więc to z łaski pana jestem wolną... tak... wolną. Och! nigdy dotąd nie uczułam, ile to jest uroku w tem słowie!
I pierś jej mocniej wznosić się poczęła: otworzyła koralowe usta, jakgdyby z rozkoszą napawała się nowem, czystem, ożywczem powietrzem.
— Od kilku zaledwie dni znajduję się w tym okropnym domu... — mówiła dalej — ale dostatecznie poznałam, co to jest zamknięcie, tak, iż uczyniłam ślub, co rok wyswobadzać kilku nieszczęśliwych, uwięzionych za długi. Podwójne więc składam panu dzięki, gdyż i pana czynię uczestnikiem tej myśli wyswabadzania, która obudziła się we mnie, jak widzisz pan, wśród szczęścia, jakie panu winna jestem.
W rzeczy samej panna Cardoville spostrzegła zupełną zmianę w fizjgnomji Rodina. Człowiek ten, niedawno tak twardy, ostry, nieugięty dla doktora Baleinier, zdawał się rozpływać w łagodnych, rzewnych, tkliwych uczuciach. Jakgdyby nagle wydrzeć się chciał tym wrażeniom, rzekł:
— Ale dajmy pokój temu rozczuleniu. Czas jest zbyt drogi... nie dopełniłem jeszcze mego posłannictwa... nie, niedosyć jeszcze zrobiłem... Moja droga pani, później mówić będziemy o wdzięczności... Czy pani wiesz, co się tu dzieje?
Adrjanna ze zdziwieniem spojrzała na jezuitę i rzekła:
— Nie wiem; co pan masz na myśli?
— Czy wiadome są pani rzeczywiste powody, dla jakich tu zostałaś zamkniętą?...
Odpowiedziała z boleścią:
— Jestem przekonana, że pobudką dla księżny Saint-Dizier do takiego ze mną postąpienia jest nienawiść, jaką dla mnie odczuwa.
— Tak... nienawiść, lecz przedewszystkiem chęć pozbawienia pani ogromnego majątku...
— Mnie... a to jakim sposobem?
— Więc pani nic nie wiesz, ile zależało na tem, abyś się znajdowała dnia 13 lutego przy ulicy Świętego Franciszka dla odziedziczenia spadku?
— O tak, pojmuję teraz zupełnie! — zawołała Adrjanna — do nieprzejednanej ku mnie nienawiści mej stryjenki przyłączyła się, jak widzę, chciwość... Córki marszałka Simon tak samo, jak ja, zostały zamknięte...
— A jednakże — zawołał Rodin — nietylko pani i panny Simon byłyście ofiarami spisku...
— I któż jeszcze, prócz nas?
— Pewien młody Indjanin...
— Książę Dżalma? — zawołała żywo Adrjanna.
— O mało co nie został otruty narkotykiem... z tego samego powodu...
— Wielki Boże! — zawołała młoda dziewica, składając ręce z przerażeniem. — To okropność!... on.. on.. ten młody książę, który, jak mówią, ma być tak szlachetny, tak wspaniałomyślny. Ależ ja posłałam do zamku Cardoville...
— Człowieka, któremuś pani zaufała, który miał sprowadzić księcia do Paryża: wiem o tem, moja droga pani; lecz człowiek ten został podstępnie oddalony, a młody Indjanin dostał się w ręce nieprzyjaciół.
— Ależ trzeba go koniecznie odnaleźć — rzekła wzruszona Adrianna. — Nie trzeba zaniedbać niczego w tym względzie, usilnie pana o to proszę; jest to mój krewny... a jest sam jeden... bez opieki, bez pomocy.
— Zapewne, — odpowiedział Rodin z politowaniem — biedny książę... tak młody jeszcze, prawie dziecko... osiemnaście lub dziewiętnaście ¡lat... porzucony sam jeden w Paryżu, w tym odmęcie!...
— Przedewszystkiem idzie o wynalezienie go, a potem zasłonimy go już od tych niebezpieczeństw. Książę jest moim krewnym, winnam więc okazać mu wspaniałą grzeczność.. przenaczyłam dla niego pawilon, który zajmowałam u mojej stryjenki.
— A pani?..
— Dziś jeszcze zamierzam osiedlić się w mieszkaniu, które jeszcze dawniej kazałam sobie przygotować, postanowiwszy się rozłączyć z księżną Saint-Dizier i żyć sama według moich upodobań. Tak więc, drogi panie, ponieważ posłannictwem pańskiem jest być aniołem opiekuńczym naszego rodu, przeto bądź równie życzliwy dla księcia Dżalmy, sprowadź go do pawilonu, który ofiaruje mu nieznany przyjaciel, niech o nic się nie troszczy.
— Tak, będzie żył po książęcemu, z łaski hojności pani... Nigdy też ten zacny książę nie znalazłby dla siebie lepszego przytułku... Dosyć jest tylko widzieć, jak widziałem, jego piękną, melancholijną fizjognomję, żeby....
— A gdzie go pan widziałeś?
— W dawnej pani własności, w zamku Cardoville, w bliskości którego zagnała go na ląd burza... a dokąd ja udałem się dla...
I po krótkiem wahaniu, jagdyby go szczerość zanadto uniosła, dodał:
— Ach, mój Boże! dokąd udałem się dla spełnienia złego czynu... czynu haniebnego, niegodziwego... kiedy już mam wyznać całą prawdę.
— Pan?... złego czynu!... w zamku Cardoville! — zawołała Adrjanna, mocno zdziwiona.
— Tak, niestety! droga pani! — odrzekł naiwnie Rodin. — Mówiąc krótko, miałem polecenie od księdza d‘Aigrigny, bym doprowadził rządcę, dawnego rządcę pani, do tego, iżby albo się oddalił, albo podjął się niegodziwości... t. j. czegoś takiego, co byłoby bardzo podobne do szpiegostwa i potwarzy; lecz ten uczciwy, zacny człowiek nie podjął się tego...
— Któż więc pan jesteś? — zapytała Adrjanna, bardzo zdziwiona.
— Jestem... Rodin... były sekretarz księdza d‘Aigrigny... człowiek, jak pani widzi, bardzo małego znaczenia.
Trudno byłoby naśladować ton głosu bardziej niewinny, naiwny i otwarty niż ten, jakim jezuita wymówił te słowa, nisko się skłoniwszy.
Na takie wyznanie Adrjanna nagle cofnęła się. Uczuła budzącą się w sobie jakąś nieufność, gdy się dowiedziała, że jej wybawca jest tym samym człowiekiem, który odgrywał tak niegodziwą rolę.
Z pewną już ostrożnością prowadziła dalszą rozmowę, którą rozpoczęła z taką otwartością i uczuciem.
Rodin spostrzegł, jakie wrażenie zrobiło na pannie de Cardoville jego wyznanie; był on na to przygotowany, bynajmniej się więc nie zmieszał, gdy Adrjanna, patrząc mu śmiało w oczy, rzekła:
— Ach, to pan jesteś pan Rodin... sekretarz księdza d‘Aigrigny?
— Racz pani mówić ex-sekretarz — odpowiedział jezuita — gdyż możesz być pani pewną, że u księdza d‘Aigrigny moja noga więcej nie postanie... Zrobiłem sobie z niego nieprzejednanego wroga i pozostałem na bruku...
Te słowa, powiedziane poprostu i z pewną godnością, wzbudziły litość w sercu Adrjanny. Powiedziała ona sobie: Jakkolwiekbądź, staruszek ten mówi prawdę. Tak
wyjawiona nienawiść do księdza d‘Aigrigny musiała również i w nim budzić nieprzebłaganą nienawiść; a wreszcie Rodin wcale na nią nie zważał, kiedy uczynił tak szlachetne wyznanie.
Z tem wszystkiem panna de Cardoville rzekła ozięble.
— Skoro pan wiedziałeś o haniebnych propozycjach, jakie miałeś zlecenie uczynić rządcy dóbr Cardoville, dlaczego podjąłeś się tak szkaradnego posłannictwa?
— Dlaczego?... dlaczego? — odparł Rodin z pewną niecierpliwością. — Bo wtedy jeszcze nie mogłem oprzeć się wpływowi księdza d‘Aigrigny, człowiekowi, któremu równie zręcznego nie zdarzyło mi się napotkać między ludźmi. I wyznać muszę, że cel, jaki zdawał się nadawać swym zamiarom, był piękny i wielki; lecz onegdaj... okropnie się zawiodłem... jakgdyby gromem zostałem obudzony. Zresztą, droga pani, nie mówmy już o mej nieszczęsnej podróży do zamku Cardoville. Lubo ja byłem tylko ciemnem, ślepem narzędziem, tak się jednak tego wstydzę, jakgdybym działał z własnego natchnienia...
Rodin wyznał swój błąd tak dobrowolnie, tłómaczył go tak naturalnie, jak przynajmniej się zdawało, tak szczerze go żałował, że Adrjanna, której podejrzenia nie znajdowały dalszej podniety, czuła, że jej nieufność coraz bardziej zmniejsza się.
— Tak jak pani, jak paniny Simon, książę nie stanie się ofiarą tego obmierzłego spisku, który, na nieszczęście, i innym osobom zagrażał.
— A komuż on jeszcze groził?
— Panu Hardy, człowiekowi ze wszech miar uczciwemu i zacnemu, również krewnemu pani, który, mając także prawo do spadku, haniebnym podstępem został oddalony z Paryża... Nakoniec uwziął się on jeszcze na jednego, ostatniego dziedzica, biednego rzemieślnika, który, wpadłszy w zręcznie zastawione nań sidła, został wtrącony do więzienia za długi.
— Ależ panie! — zawołała nagle Adrjanna — na czyjąż korzyść knuł się ten obmierzły spisek, który w rzeczy samej przeraża mnie?
— Na korzyść księdza d‘Aigrigny! — odpowiedział Rodin.
— Panie! — rzekła Adrjanna, otrząsnąwszy się zupełnie z nieufności — chcę mówić z panem otwarcie. Jakim sposobem mogłam zasłużyć sobie lub wzbudzić w panu życzliwość, jaką mi okazujesz i którą rozciągasz nawet na wszystkich członków mej rodziny?
— Dobrze więc, jeśli chcesz pani wiedzieć koniecznie!... otóż zająłem się panią, poświęciłem się dla niej, bo masz serce szlachetne, umysł wzniosły, charakter niepodległy, wspaniały...
— Chętnie temu wierzę.
— Tym więc (sposobem mógłbym tłómaczyć moją życzliwość dla pani. Z tem wszystkiem jednak przyznam się, to nie byłoby dla mnie dostatecznem; byłabyś pani sobie poprostu panną de Cardoville, bardzo bogatą, bardzo szlachetnie urodzoną i bardzo piękną, młodą osobą, której nieszczęście, bez wątpienia, bardzo mnie zajęło; ale pomyślałbym sobie: ta biedna pani zasługuje na litość, to prawda, lecz ja, biedny człowiek, cóż mogę jej poradzić?... jedynym dla mnie sposobem do życia jest sekretarstwo przy księdzu d‘Aigrigny, a tu tymczasem wypadałoby najprzód uderzyć na niego! On jest możny, a ja jestem niczem: walczyć z nim, byłoby to samo, co dobrowolnie zgubić się, bez nadziei ocalenia tej nieszczęśliwej. Kiedy tymczasem przeciwnie, wiedząc o tem, kto pani jesteś... jakem uczciwy, zbuntowałem się w mej miłości prawdy. Nie, nie, powiedziałem sobie, tysiąc razy nie! Tak wzniosły umysł i tak wielkie serce nie będą ofiarami tak szkaradnego spisku.
Trudno opisać, z jaką przebiegłością, z jaką energią i czułością Rodin usiłował wymawiać te słowa.
Sprzeczność rozrzewnia nas, pobudza do litości. Takiego właśnie wrażenia doznała panna de Cardoville, patrząc na Rodina, bo, o ile okazał się ostrym, przykrym i zuchwałym dla doktora Baleinier, o tyle był skromnym, prostym i czułymi dla niej.
— Daruj pan moją uporczywą i natrętną ciekawość... ale chciałabym wiedzieć...
— Jakim sposobem objawiłaś mi się pani ze strony moralnej, nieprawdaż?... Och! droga pani, nic nad to prostszego... W kilku słowach objaśnię to pani. Ksiądz’ d‘Aigriginy uważał mnie tylko za maszynę do pisania, za narzędzie tępe i nie widzące dalej...
— Sądziłam, że ksiądz d‘Aigrigny jest przezorniejszy.
— I masz pani słuszność... jest to człotwiek niesłychanie przenikliwy... Ale ja go zwodziłem... udając mniej niż prostotę...
— Tak, pojmuję ten rodzaj dumy — odpowiedziała panna de Cardoville, coraz bardziej dziwiąc się oryginalnemu wkładowi myśli Rodina.
— Ale wróćmy do przedmiotu, bliżej panią obchodzącego. W wigilję 13-go lutego ksiądz d‘Aigrigny dał mi papier, stenograficznie zapisany i rzekł: Przepisz ten protokół, przyczem dodasz tylko, że to pismo służy na podparcie decyzji rady familijnej, która stanowi, stosownie do opinji doktora Baleinier, że stan umysłowy panny de Cardoville jest tak zatrważający, iż wymaga zamknięcia jej w domu zdrowia.
— Tak — objaśniła smutnie Adrjainna — była to długa rozmowa moja z księżną Saint-Dizier, moją stryjenką, a tę rozmowę bez mojej wiedzy spisywano.
— Sam na sam, z ową stenograficzną notą, zacząłem ją przepisywać... Ledwie przepisałem dziesięć wierszy, zdumiałem się... nie wiedziałem, czy marzę, czy jestem na jawie... Jakto! obłąkana?... Ależ warjatami chyba są ci, co śmią utrzymywać taką niedorzeczność... Zaciekawiony
coraz bardziej, czytam dalej... nareszcie kończę... Och! Wtedy to, cóż mam pani powiedzieć?... trudno wyrazić to, com uczuł... było to rozczulanie, radość, zapał!...
— Panie!... — zawołała niedowierzająco Adrjanna.
— Tak, droga pani, zapał!... Niech ten wyraz nie obraża skromności pani; dowiedz się, że owe myśli tak nowe, tak samoistne, tak śmiałe, któreś wyjawiła tak świetnie wobec swej stryjenki.. podziela z panią prawie w równym stopniu, choć nie wiesz o tem, osoba, dla której uczujesz może kiedyś prawdziwy szacunek.
— O kim to pan mówisz? — zapytała Adrjanna z coraz większem zajęciem.
Po chwili pozornego wahania Rodin mówił dalej:
— Nie... nie... niema potrzeby teraz pani o tem mówić... Mogę to tylko dodać, że, skończywszy czytanie, pobiegłem do księdza d‘Aigrigny, chcąc go przekonać o błędzie, w jakim znajdował się względem pani... Niepodobna było widzieć się z nim... lecz wczoraj rano wypowiedziałem mu swoje myśli: jedną tylko rzeczą zdawał się być zdziwiony, to jest spostrzegł, że i ja umiem myśleć... Pogardliwem milczeniem przyjął wszystkie moje uwagi... Sądziłem, że może jego samego oszukano, że mi się uda przekonać go; nalegałem uporczywie, ale nadaremnie: rozkazał mi iść z sobą do domu, w którym miał być otwarty testament pradziada pani. Ja byłam tak zaślepiony wyglądem księdza d‘Aigriginy, iż dla otworzenia mi oczu potrzeba było przybycia żołnierza, następnie jego syna, a potem ojca marszałka Simon... Ich oburzenie odkryło mi rozległość uknutego nadzwyczaj śmiało i zręcznie spisku. Okazać zaraz na posiedzeniu całą zgrozę, jaką we mnie te odkrycia wzbudziły, byłoby tem samem, co całą rzecz naraz zgubić... nie popełniłem takiego błędu. W nieobecności księdza d‘Aigrigny łatwo mi było przejrzeć całą korespondencję, dotyczącą tego dziedzictwa: takim sposobem zdołałem zrozumieć całą tę sprawę. O! droga pani, zdumiałem się, struchlałem wobec poczynionych odkryć,
o których, gdyby nie te zdarzenia,, niktby nie wiedział.
— Jakież to odkrycia pan uczynił?
— Strasznemi bywają tajemnice dla tego, kto je posiada. Dlatego, droga pani, nie nalegaj, abym ci wszystkie tłomaczył: zorganizowany spisek, niegodne sprzysiężenie przeciwko pani i twym krewnym objawiły mi się w całej swej zuchwałości. Opuściłem dom księdza d‘Aigrigny... Z tem wszystkiem, ponieważ nieszlachetnie byłoby z mej strony napadać bez uprzedzenia, po oddaleniu się zawiadomiłem księdza d‘Aigrigny, że, posiadając dostateczne dowody, zamierzam oskarżyć go przed sądem jawnie i prawnie, niech więc broni się, jeśli może... Pogróżkę moją wykonałem najdokładniej, a reszta pani wiadoma...
W tej chwili otworzyły się drzwi, weszła do pokoju jedna z dozorczyń miejscowych i rzekła do Rodina:
— Posłaniec, którego pan wysłał, na ulicę Brise-Michę, powrócił...
— Czy oddał mój list?
— Właśnie przychodzę to donieść... list został odniesiony zaraz na górę.
— Bardzo dobrze... możesz odejść.
Dozorczyni oddaliła się.
Gdyby panna de Cardoville mogła mieć jeszcze jakąkolwiek wątpliwość co do szczerości postępowania Rodina, jużby ją nasunęło następujące proste i nie podlegające żadnemu zarzutowi rozumowanie.
Jakże bowiem przypuszczać porozumienie między księdzem d‘Aigrigny i jego sekretarzem wobec faktu, że ten ostatni, wykrywszy wszystkie intrygi swego byłego zwierzchnika, oskarża go i oddaje w ręce sprawiedliwości?... Nareszcie, jak to mówił sam Rodin, któżby, mając choć trochę uczciwości, nie zajął się losem Adrjanny.
Osobliwe uczucia... mieszanina ciekawości, zdziwienia i życzliwości łączyły się z wdzięcznością panny de Cardoville dla Rodina; z tem wszystkiem, poznawszy w skromnem, ubogiem ciele wyższe zdolności. Adrjanna uczuła nagle względem niego pewne podejrzenie.
— Panie! — rzekła do jezuity — ludziom, których szanuję, wypowiadam zawsze wszelkie wątpliwości, jakie we mnie wzbudzają, aby się usprawiedliwili i wytłomaczyli to, w czem ja mylić się mogę.
Rodin spojrzał na Adrjannę ze zdziwieniem.
— Chciałabym wiedzieć: dlaczego, pomimo wysokiej zdolności, pomimo rzeczywistej swej wartości, zajmowałeś pan przy księciu d‘Aigrigny, i to od dawna, tak niskie stanowisko.
— Och! to prawda! — odrzekł Rodin, uśmiechając się. — Niestety! przyznaję, że mam wielką wadę, która
od czterdziestu lat niweczy wszystkie me widoki lepszego losu.
— A tą wadą jest?...
— Ponieważ koniecznie trzeba wszystko pani wyznać, dowiedz się więc, że tą wadą jest... lenistwo... tak, lenistwo... wstręt do wszelkiej umysłowej czynności, do wszelkich własnych pomysłów. Z pobieranemi od księdza d‘Aigrigny tysiącem dwustu frankami rocznej płacy, byłem najszczęśliwszym człowiekiem w święcie: wierzyłem w szlachetność jego charakteru; jego myśl była moją i równie też nie miałem innej woli nad jego. Dopełniwszy mego dziennego obowiązku, wracałem do swej ubogiej izdebki, rozpalałem ogień na kominku, posilałem się jarzynami; potem, wziąwszy do ręki książkę i marząc nad nią, pozwalałem bujać mym myślom, które, cały dzień trzymane jakby na uwięzi, wytwarzały przeróżne teorje, najpocieszniejsze utopje. Wtedy, uniesiony Bóg wie gdzie w zuchwałych marzeniach, wyobrażałem sobie, że panuję nad mym panem i nad wszelkiemu genjuszami tego świata. Taka gorączka trwała zwykle trzy do czterech godzin, potem spałem jak zabity; co rano szedłem wesoło do obowiązku, pewny, że jutro będę miał chleb, nie troszcząc się o przyszłość, przestając na małem, wyglądałem niecierpliwie rozkoszy wieczornej samotności i myśląc sobie: Piszę jak bezrozumna, niema maszyna, he! he! he!... a z tem wszystkiem... gdybym chciał...
— No, a teraz, kiedy pan pozostajesz bez obowiązku, jakże pan żyć będziesz? — zapytała Adrjanna, coraz bardziej zajęta tym osobliwym człowiekiem, i chcąc przekonać się o jego bezinteresowności.
— O! mam ja cokolwiek w woreczku! wystarczy mi to na cały czas, jakiego potrzebować będę, dopóki nie rozwikłam do ostatniej nitki czarnego wątka księdza d’Aigrigny. Powinienem to koniecznie uczynić za tak niegodziwe oszukanie mnie; a spodziewam się, że trzy lub cztery dni na to wystarczą. Potem, nie wątpię, że znajdę sobie skromną
posadkę na prowincji, u jakiego prywatnego poborcy. Niedawno nawet pewien życzliwy przyjaciel robi mi podobną propozycję; nie chciąłem jednak opuszczać księdza d‘Aigrigny, pomimo, że czyniona mi oferta przedstawiała znaczne korzyści... Wystaw tylko sobie pani: osiemset franków!... osiemset franków, stół i wszelkie wygody.. Ale, ponieważ jestem trochę odludek, wolałem mieszkać sobie na ustroniu... gdy jednak aż tyle mi dają, będę musiał zgodzić się na tę małą niedogodność.
Trudno wyrazić, z jaką bezczelnością Rodin wywnętrzał się ze swemi zamiarami przed panną de Cardoville, w której znikło ostatnie względem niego podejrzenie.
— Jakto, panie? — rzekła do jezuity z pewnem zajęciem — zamierzasz pan opuścić Paryż?
— Tak się spodziewam, droga pani, a to... — mówił tonem tajemniczym — a to z wielu powodów... lecz najdroższą byłoby dla mnie rzeczą, — dodał tonem poważnym, przejętym, i spoglądając na Adrjannę z rozczuleniem — gdybym przynajmniej uniósł z sobą przekonanie, iż pani czujesz życzliwość dla mnie za to, że, z samego odczytania rozmowy pani z księżną Saint-Dizier, odgadłem w pani zdolności i przymioty, które w naszych czasach niełatwo znaleźć w młodej osobie z takich sfer towarzyskich i w takim, jak pani wieku... A widok pani uzupełnił wyobrażenie, jakie sobie o pani stworzyłem...
— Czyż być może?... prawdziwie... pan mnie coraz bardziej zadziwiasz...
— Nie pojmuję, z jakiego powodu?... wszak tylko szczerze spowiadam się przed panią z mych wrażeń; teraz, naprzykład, doskonale pojmuję namiętne upodobanie pani do wszystkiego, co jest piękne, pogardę dla wielu zwyczajów, którym podlegać musi kobieta; tak jest, teraz lepiej jeszcze pojmuję szlachetną dumę, z jaką spoglądasz na ten tłum mężczyzn, próżnych, zarozumiałych, śmiesznych, dla których kobieta jest stworzeniem zawisłem, podległem
prawom, które ani stworzyli na swój obraz, a który wcale nie jest pięknym. Według tych tyranów, kobieta, stworzenie niższego rzędu, któremu zaledwie raczono przyznawać duszę, czyż nie powinna się uważać za bardzo szczęśliwą, gdy zostanie najniższą sługą tych małych baszów, starych w trzydziestym roku, zadyszanych, odrętwiałych, którzy, znużywszy się wszelkiego rodzaju zbytkami, chcąc nareszcie odpocząć, myślą, jak mówią, o zakończeniu, i dla tego zaślubiają biedną dziewczynę, która przeciwnie, chciałaby dopiero zacząć żyć.
Uśmiechnęłaby się zapewne panna de Cardoville na satyrycznie pociski Rodina, gdyby nie zdziwiły jej jego poglądy, tak zgodne z jej wyobrażeniami.
Adrjanna, zamiast przerywać Rodinowi, słuchała go z największą uwagą i z coraz większą ciekawością. On zaś, pewny będąc skutku, jaki zamierzał osiągnąć, mówił dalej, udając zagniewanego:
— A stryjenka pani i ksiądz d‘Aigrigny uważają cię za obłąkaną za to, żeś się zbuntowała przeciwko przyszłemu jarzmu tych tyranów! za to, że pragnęłaś być niepodległą, ze wszystkiemi szlachetnemi przymiotami i cnotami niezawisłości.
— Ależ panie! — Zawołała Adrjanna, coraz bardziej zdziwiona — skąd pan tak dobrze znasz moje myśli?
— Najprzód, znam panią doskonale z owej rozmowy z księżną Saint-Dizier, a potem, jeśliby tak chciał wypadek, abyśmy dążyli oboje do jednego celu, choć różnemi dragami?
— Nie rozumiem pana... o jakim chcesz pan mówić celu?
— O celu, do którego Wszystkie umysły wzniosłe, wspaniałe, niepodległe, dążą bezustannie... jedne, działając podobnie jak pani, przez skłonność, przez instynkt, nie zdając sobie może sprawy z wysokiego posłannictwa, do którego są powołane. Tak naprzykład, kiedy pani masz upodobanie w najwyszukańszych rozkoszach, gdy się
otaczasz tem, co się podoba twym zmysłom... czy sądzisz, że ulegasz tylko samym wrażeniom piękna?... samej tylko potrzebie wytwornych rozkoszy? Nie, nie, tysiąc razy nie... bo wtedy byłabyś tylko stworzeniem niedoskonałem, egoistycznem, zimnym samolubem, wystukanego, wyrafinowanego gustu... i nic więcej... a więc porozumiejmy się: czujesz ich cenę lub brak żywiej niż kto inny, nieprawdaż?
— Tak, w rzeczy samej — — odpowiedziała Adrjanna z żywem zajęciem.
— A więc do wdzięczności i życzliwości pani mają prawo wszyscy ci, którzy pani dostarczają tych przyjemności.
— To odczucie wdzięczności jest we mnie tak silne. — odrzekła Adrjanna, ucieszona, że tak dobrze została pojętą lub odgadnioną — iż pewnego razu kazałam wyryć imię robotnika ma pięknej robocie złotniczej w tem miejscu, gdzie zwykle mieści się imię sprzedawcy; był to biedny, nieznany artysta, który tym sposobem uzyskał przynależne mu miejsce.
— Widzisz pani, żem się nie mylił: upodobanie w posiadaniu takich przedmiotów pobudza panią do wdzięczności dla tych, którzy ich pani dostarczają. Nieznośny byłby dla pani widok nędzy, gdybyś nie mogła ulitować się i wspierać tych, którzy cierpią taki niedostatek.
— Ach, — mój Boże! — zawołała Adrjanną, ulegając coraz bardziej urokowi Rodina — im dłużej pana słucham, tem mocniej przekonywam się, że pan tysiąc razy lepiej ode mnie bronisz wyobrażeń, które tak ostro ganili we mnie księżna Saint-Dizier i ksiądz d‘Aigrigny. Och! mów pan... nie potrafię wysłowić panu, z jakiem upodobaniem... Z jaką dumą słucham pana.
— I pani się dziwisz, że pani nie zrozumieli ani księżna Saint-Dizier, ani ksiądz d‘Aigrigny! A cóż miałaś pani wspólnego z tymi hipokrytami, zazdrośnikami, obłudnikami, jak teraz sądzić o nich mogę? Czy chcesz pani mieć
dowód ich nienawistnego zaślepienia?... oto (pomiędzy tak przez nich nazwanemi szaleństwami, pani, które to według zdania pani było najgorsze, najwystępniejsze? oto postanowienie pani żyć nadal samej, według własnego upodobania, rozporządzać dowoli swoją teraźniejszością i przyszłością; uważali to za rzecz bezecną, szkaradną, niemoralną. A przecież, czy, takie postanowienie dyktowała pani niedorzeczna miłość swobody?... nie! Czy przesadzony wstręt do wszelkiego przymusu, wszelkiego jarzma?... nie. Czy osobliwsza żądza odróżnienia się?... nie! bo w takich razach ostrobym to pani ganił.
— W rzeczy samej, panie, mogę cię zapewnić, iż inne mną kierowały pobudki — odrzekła Adrjanna, zadowolona z szacunku, jaki jej charakter wzbudzał w Rodinie.
— Och, pewny jestem, że pobudki pani były, i koniecznie musiały być dobre — odrzekł jezuita. Dlaczegóż to decydujesz się pani na krok, wywołujący tak surowe nagany? Czy dla pogardy przyjętych zwyczajów? nie! szanowałaś je dopóty, dopóki nienawiść księżnej Saint-Dizier nie zmusiła pani usunąć się z pod jej nieznośnej opieki. — Czybyś wreszcie nadużyć chciała swobody? Nie, raz jeszcze mówię: nie; kto zamierza cokolwiek złego, ten stuka ukrycia, odosobnienia, a tu przeciwnie, wszystkich zazdrosne oczy zwrócone były na panią. Dlaczegóż więc czynisz to śmiałe postanowienie, które pewno jest trudnem dla młodej osoby w takim, jak pani.. wieku? Czy chcesz pani, abym ci to powiedział?... Więc dobrze! chcesz pani pokazać swym przykładem, że każda kobieta, mająca serce czyste, umysł prawy, charakter stały, duszę niezawisłą, nie potrzebuje dozoru i może być zostawiona sama sobie... może dorównać mężczyźnie rozumem, mądrością, prostotą, a przewyższyć go delikatnością i szacunkiem dla samej siebie... Otóż taki jest zamiar pani. Jest on szlachetny, wielki...
Oczy panny de Cardoville jaśniały dumnym, miłym blaskiem, policzki jej lekko się zarumieniły, pierś
cokolwiek się wzdęła, podniosła piękną głowę z pewnem zadowoleniem dumy; nakoniec, owładnięta zupełnie wpływem tego człowieka-szatana, zawołała:
— Ależ, panie, kto jesteś, że tak poznałeś, tak rozbierasz moje najskrytsze myśli, że czytasz w mej duszy wyraźniej, aniżeli ja sama czytaćbym w niej potrafiła; kto jesteś, mój panie?
— Kto jestem? — odpowiedział Rodin z uśmiechem poczciwej prostoty — powiedziałem już pani: jestem sobie ubogi staruszek, który, od dat czterdziestu służąc dzień w dzień za maszynę do pisania cudzych myśli, powraca co wieczór do swego ustronia, gdzie dopiero pozwała sobie obrabiać własne myśli; poczciwy człowiek, który ze swego poddasza towarzyszy, a nawet nieco należy do ruchu szlachetnych, wzniosłych umysłów, które dążą do ulepszenia stosunków społecznych... Dlatego, droga pani, powiedziałem ci niedawno, że zmierzamy do jednego celu... pani, nie zastanawiając się nad tem i będąc tylko posłuszną swemu rzadkiemu, natchnionemu instynktowi. Dlatego, wierzaj mi pani, żyj! żyj zawsze piękna, zawsze niepodległa, zawsze szczęśliwa!... taka jest twa misja; nie przestawaj otaczać się arcydziełami sztuki, udoskonalonej zmysłowości, oczyszczaj gust wyborem rozkoszy, wznoś się dowcipem, wdziękiem, czystością nad ten niedołężny, szpetny tłum mężczyzn; widząc panią od jutra samą, wolną, otoczą cię rojem, uważać cię będą za łatwą zdobycz, przeznaczoną ma ofiarę ich chciwości, ich samolubstwu, ich głupocie... Żartuj sobie, śmiej się z tych głupich, nikczemnych roszczeń; bądź królową tego świata i okaż się godną poszanowania, jak królowa... Kochaj... jaśniej... używaj... to jest twoja rola na świecie. Będzie ci się zdawało, że żyjesz dla samej tylko rozkoszy... a będziesz żyła dla najszlachetniejszego celu, do jakiego dążyć może tylko wielka, piękna dusza... Może też... od dziś za kilka lat zobaczymy się jeszcze; pani coraz piękniejsza i bardziej uwielbiana... ja zaś coraz starszy, bardziej nieznany; lecz
mniejsza o to... tajemny głos powie ci wtedy, mówi już i teraz, pewny tego jestem, że między nami dwojgiem jest ukryty związek, tajemna wspólność, której nadal nic nie zniszczy!
Wymawiając ostatnie słowa tak wzruszanym głosem, iż Adrjanna zadrżała, Rodin zbliżył się do niej nieznacznie, że tak powiem nie chodem, ale pełzaniem, blada jego twarz nieco się zarumieniła, a odrażająca szpetota nikła prawie przy iskrzącym się blasku małych, jaszczurczych, okrągłych oczek, w tej chwili prawie zupełnie otwartych, które uporczywie wlepił w Adrjannę; ona słuchała, usta mając nieco otwarte, oddech przytłumiony, również nie mogła oderwać oczu od wzroku jezuity; on już nie mówił, a ona jeszcze słuchała.
Trudno określić wrażenie, jakiego ta młoda, piękna, pełna wdzięku dziewica doznawała na widok węża. Porównanie pospolite, ale w tym razie bardzo trafne.
Taktyka Rodina była zręczna i pewna.
Gdyby Rodin zaatakował miłość własną Adrjanny, nie udałby mu się podstęp, gdyż ona próżną nie była, ale on uderzył we wszystko, co było egzaltowanego, wspaniałego w sercu tej młodej dziewicy; to, co on zdawał się zachęcać, podziwiać w niej, było rzeczywiście godne zachęcenia i pochwały. Jakże więc nie miała dać się uwieść mowie, pod którą kryły się tak szatańskie zamiary?
Zdziwiona niezwykłą przenikliwością jezuity, Adrjanna rzekła mu z właściwą sobie otwartością i dobrocią:
— Człowiek tak zdolny i tak dobre jak pan mający serce, nie powinien być igraszką losu, ani zależeć od okoliczności: kilka pańskich słów otwiera mi nowe horyzonty... Widzę, że w wielu okolicznościach rady pańskie mogą być mi nader użytecznemu na przyszłość; nakoniec ponieważ poświęciłeś się i dla innych osób mej rodziny ponieważ dałeś mi tyle dowodów życzliwości, przeto zapomnieć o tem wszystkiem byłoby niewdzięcznością z mej
strony... Zajęcie, wprawdzie skromne, ale pewne, postradałeś pan z mej przyczyny... pozwól więc, abym...
— Ani słowa więcej, kochana pani! — przerwał Rodin.
— Ależ, panie, wszak przeciwnie, to ja byłabym panu obowiązana, gdybyś chciał przyjąć to, com pragnęła panu ofiarować.
— Och! — odrzekł Rodin z uśmiechem — nie wątpię; z tem wszystkiem, powtarzam raz jeszcze, nic od pani przyjąć nie mogę... Kiedyś może... dowiesz się pani dlaczego.
— Kiedyś?
— Więcej powiedzieć pani nie mogę.
— A wtedy, panie, nie wolno mi już będzie być ci wdzięczną?
— Nie....nie — odrzekł Rodin z udanem oburzeniem. — Och! wierzaj mi pani... przyjdzie uroczysta chwila, w której będziesz mogła okazać mi swą wdzięczność w sposób godny ciebie i mnie.
Rozmowę tę przerwała dozorczyni, która weszła i rzekła do Adrjanny:
— Na dole czeka młoda dziewczyna, garbata, która się chce widzieć z panią...
— Niech wejdzie! — rzekła żywo Adrjanna, która z opisu poznała Garbuskę.
— Pan doktór kazał, aby jego powóz był gotów na pani rozkazy; czy trzeba kazać zaprzęgać?
— Dobrze... za kwadrans — odrzekła Adrjanna dozorczyni, która odeszła.
Potem, zwracając się do Rodina, dodała:
— Spodziewam się, że niezadługo przyprowadzi tu pan sędzia z klasztoru panny Simon.
— Tak, zapewne — odrzekł Rodin. A potem obojętnym głosem zapytał:
— Kto jest ta garbata dziewczyna?
— Jest to przybrana siostra uczciwego rzemieślnika, który naraził się na wszystko, chcąc mnie stąd wyprowadzić — odrzekła Adrianna ze wzruszeniem. — Ta biedna
szwaczka jest stworzeniem rzadkiej dobroci; nigdy wznioślejsze myśli, ani szlachetniejsze serce nie ukrywały się pod powierzchownością mniej powabną... Nie, nie sama tylko ta uboga dziewczyna dowodzi, jak dalece szlachetność duszy, jak wysokość umysłowych zdolności przewyższają pozorne zalety, zawisłe od ślepego trafu lub dostatków.
W chwili, kiedy Adrjanna wymawiała ostatnie słowa, Garbuska weszła do pokoju.
Panna de Cardoville pośpieszyła na spotkanie Garbuski, a, ująwszy ją za ręce, rzekła wzruszonym głosem:
— Chodź... chodź!... drogie dziecię... niema już teraz krat, któreby nas rozdzielały!
Garbuska, widząc się objęciach panny de Cardoville, gdy na swoich bladych, biednych licach uczuła pocałunek świeżych koralowych ust Adrjanny, łzami się zalała, słowa nie mogąc wymówić.
Rodin, cofnąwszy się w kąt, przypatrywał się tej scenie z tajemmem niezadowoleniem. Pomyślał sobie, że nie trzeba nigdy lekceważyć czy to nieprzyjaciela, czy też przyjaciela, jakbądź byłby małym.
Jego zaś nieprzyjacielem był każdy, poświęcający się dla panny Cardoville; nareszcie, jak wiadomo, Rodin, przy całej tęgości charakteru, podlegał pewnym zabobonnym słabostkom; czuł więc niepokój i lękał się wrażenia, jakie na nim uczyniła Garbuska; przyrzekł sobie w myśli zapamiętać to wrażenie i porównywać z niem spostrzeżenia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
I tak, gdy Garbuska zalała się łzami wdzięczności, Adrjanna, wziąwszy bogato haftowaną chustkę, otarła nią zroszoną twarz biedniej szwaczki.
Ten, tak dobrotliwy, naiwny postępek panny de Cardoville, oszczędził biednej Garbusce niemałego kłopotu.
Może się kto pogardliwie uśmiechnie na te dziecinne
szczegóły, któreśmy przytoczyli za przykład, lecz biedna Garbuska, nie śmiejąc sięgnąć do kieszeni po chuścinę-gałganek, musiałaby długo pozostać z załzawionem i oczami, gdyby ich nie otarła panna de Cardoville.
— Pani jesteś dobra... O! szlachetnie miłosierna!
— Patrz pan na nią... — odezwała się Adrjanna do Rodina, który zbliżył się nieco. — Jest to skarb, przeze mnie odkryty... — dodała z dumą młoda patrycjuszka. — Przypatrz się jej! kochaj ją tak, jak ja ją kocham i szanuj ją tak, jak ja ją szanuję. Jest to serce... jakiego szukamy.
— I jakie, dzięki Bogu, znajdujemy, moja kochana pani — odrzekł Rodin, schylając się przytem przed Garbuską. Ta powoli podniosła oczy na jezuitę. Na widok tej trupiej twarzy, uśmiechającej się do niej z przymileniem, dziewczyna zadrżała; rzecz dziwna! nigdy tego człowieka nie widziała, a jednak od pierwszej chwili uczuła wstręt i obawę, tak samo jak on, gdy ją zobaczył. Zwykle nieśmiała i wstydliwa, nie mogła oderwać wzroku od Rodina; serce jej mocniej zaczęło bić, jakgdyby zagrażało jej jakie niebezpieczeństwo; a ponieważ ta szlachetna istota zwykła obawiać się przedewszystkiem o tych, których kochała, machinalnie zbliżyła się do Adrjanny, jakby ją chciała sobą zasłonić, nie spuszczając przytem wzroku z Rodina. On zaś, bardzo wprawny fizjognomista, niby nie dostrzegł, jakie wrażenie zrobił na szwaczce, i tem większą uczuł do niej odrazę. Zamiast spuścić oczy przed jej natrętnym wzrokiem, począł nawzajem tak pilnie przypatrywać się jej, że aż zwróciło to uwagę panny de Cardovilile.
— Przebacz, mi, dobra panienko, — odezwał się Rodin do Garbuski, udając przytem, że sobie coś przypomina — ale zdaje mi się... że się nie mylę.... Czy nie chodziłaś przed kilkoma dniami do klasztoru panny Marji... tu, w sąsiedztwie?
— Tak, panie...
— O! słusznie powiedziałaś pani, — odrzekł Rodin, wskazując na Garbuskę — że to złote serce, serce takie, jakich właśnie szukamy. Gdybyś pani wiedziała, z jaką godnością, jak śmiało ta biedna panienka, nie mając roboty — a dla niej nie mieć roboty to samo znaczy, co czuć niedostatek — odrzuciła hańbiące propozycje, jakie jej czyniła przełożona klasztoru, a mianowicie szpiegowania rodziny, u której ją zamierzała umieścić...
— Panie... — przerwała Garbuska z zakłopotaną miną.
— Ho! ho! moja panienko, nie tak łatwo dam się ja odstraszyć od wypowiedzenia tego, co czuję... wszystko mi jedno, czy to ma być pochwałą, czy naganą.... Zapytaj o to tę zacną panią — mówił jezuita, wskazując wzrokiem Adrjannę. — Otóż powiem ci, dobra panienko, bez ogródek, że równie dobre mam wyobrażenie o tobie, jak o pannie de Cardoville.
— Wierzaj mi, drogie dziecko, — dodała nieco zakłopotana Adrjanna — że są pochwały, które czynią zaszczyt... które stają się nagrodą... a takiemi właśnie są pochwały pana Rodina... jestem tego pewna... powtarzam ci, jestem pewna!
— Zresztą, nie mnie samemu należy się zaszczyt takiego sądu...
— Jakto, panie?
— Czyż nie jesteś przybraną siostrą Agrykoli Baudoin, uczciwego, energicznego rzemieślnika, popularnego poety?
— Słusznie pan mówisz! — przyznawała Adrjanna. — Mówił on mi o niej z takim zapałem, z takiem przywiązaniem, iż odrazu powzięłam szacunek dla istoty, która potrafiła wzbudzić takie przywiązanie.
Te słowa Adrjanny tak mocno zmieszały Garbuskę, iż blada jej twarz okryła się żywym rumieńcem.
Wiadomo, że biedna ta dziewczyna kochała Agrykolę, a kochała równie namiętnie jak skrycie.
Stąd ten niezwykły rumieniec na jej twarzy, stąd tak widoczne zakłopotanie, które nawet zdziwiło Adrjannę.
Subtelny, rzadki umysł, jakim obdarzony był Rodin, najmniejszy spostrzegłszy skutek, zaraz dochodził jego przyczyny. Sądząc przez porównanie, jezuita widział z jednej strony dziewczynę ułomną, upośledzoną, ale bardzo roztropną i zdolną do namiętnego poświęcenia; z drugiej zaś strony przedstawiał mu się rzemieślnik przystojny, śmiały, dowcipny i otwarty.
Myślał sobie: — Za braterską miłość nikt się nie rumieni.
Wpadłszy na ślad tego odkrycia, Rodin chciał dalej posunąć swoje badania. Spostrzegłszy, że zmieszanie Garbuski zdziwiło Adrjannę, rzekł do niej, mrugnięciem zwracając jej uwagę na biedną dziewczynę.
— Czy widzisz pani, jak to dziewczę rumieni się, kiedy jest mowa o silnem przywiązaniu do niej dzielnego rzemieślnika?
Garbuska spuściła oczy, nie wiedząc, co ma począć ze wstydu.
Dopiero co jak pons czerwona, zbladła jak ściana i cała drżeć poczęła.
— Nie ma się pani czemu dziwić! — odezwał się znowu Rodin z miną najniewinniejszą. — E! to rzecz zupełnie naturalna; to dziecko przywiązane jest do swego brata jak dobra, życzliwa siostra. Tak go kocha, tak się z nim jednoczy, iż kiedy go kto chwali, zdaje się jej, że tem samem już i ją chwali...
— A ponieważ jest równie skromna, jak dobra — dodała Adrjanna, biorąc Garbuskę za rękę — najmniejsza pochwała, czy to dla jej przybranego brata, czy też dla niej samej, miesza ją do tego stopnia, jak w obecnej chwili... co jest istnem dzieciństwem i mocno nagannem.
Panna de Cardoville mówiła w najlepszej wierze, uważając objaśnienia Rodina za bardzo stosowne, jakiemi też były w istocie.
Garbuska była pewną... i potrzeba jej było tej pewności, aby nie umrzeć ze wstydu, że ostatnie słowa Rodina
były szczere, i że nie domyśla się on jej miłości dla Agrykoli.
— Daruj mi, pani! — odezwała się bojaźliwym głosem do Adrjanny — tak mało przyzwyczajona jestem do łaskawego obchodzenia się ze mną, jakie mi pani raczysz okazywać, iż nie zasługuję na tę dobroć.
— Moja dobroć?.. biedna dziewczyno! — odrzekła panna de Cardaville — nic jeszcze dla ciebie dobrego nie uczyniłam. Lecz, Bogu dzięki! od dzisiaj, jeżeli ci się to podoba, nie rozłączymy się już. Jeśli zgodzisz się, potrafię pogodzić moją, może nieco samolubną, chęć zatrzymania cię przy sobie, z niezawisłością twego charakteru, z twem zamiłowaniem pracy, z twem nawyknieniem do cichego, skromnego życia na ustroniu; spodziewam się, że mi się uda zniewolić cię do pozostania przy mnie.
— Ach! cóż ja uczyniłam takiego, aby zasłużyć na taką wdzięczność pani? — zapytała naiwnie Garbuska.
— Dosyć już... dosyć tego... — przerwała Adrjanna z wdzięcznym uśmiecham — ja już tak ułożyłam sobie, że będziesz moją przyjaciółką... i starać się będę przekonać cię, że tak będzie... ale teraz, przychodzi mi na myśl... choć trochę zapóżno.. dowiedzieć się, co cię tu sprowadza?
— Dziś rano pan Dagobert odebrał list, w którym zapraszano go, aby tu przybył, i zapewniano, że tu usłyszy pomyślną wiadomość o tem, co go najwięcej może zajmować...
Adrjanna spojrzała pytająco na Rodina, który skinął potwierdzająco głową i rzekł:
— Tak, tak, droga pani, to ja napisałem list do tego zacnego żołnierza... ale bez podpisu i bez bliższych wyjaśnień; dowiesz się pani dlaczego.
— A więc.. moja droga, dlaczego przybywasz sama? — zapytała Adrjanna.
— Niestety! droga pani, przybywszy tu, tak zostałam
wzruszona twem łaskawem przyjęciem, iż nie zdążyłam wypowiedzieć mej obawy...
— Jakiej obawy? — zapytał Rodin.
— Wiedząc, że pani tu jesteś, mniemałam, że to pani napisałaś ten list do pana Dagoberta; powiedziałam mu to, i on uwierzył, a raczej taki sam powziął domysł. Przybywszy tutaj, był tak niecierpliwy iż we drzwiach zaraz zapytał, czy tu znajdują się sieroty, i opisał, jak wyglądają. Odpowiedziano mu, że tu ich niema. Wtedy, nie zważając na mą usilną prośbę, pobiegł do klasztoru, aby dowiedzieć się.
— Co za nierozwaga! — zawołała Adrjanna.
— Po tem wszystkiem, co zaszło zaprzeszłej nocy... — dodał Rodin, wzruszając ramionami.
— Napróżno tłomaczyłam, — objaśniała Garbuska — że w liście niema o tem mowy, że mu zostaną wydane sieroty... ale tylko, prawdopodobnie, że otrzyma o nich jaką wiadomość; ani słuchać nie chciał, a tylko odrzekł: Jeśli niczego się nie dowiem... przyjdę za tobą... ale one jeszcze onegdaj były w klasztorze; teraz już wszystko, wykryło się, i nie mogą mi już odmówić wydania ich.
— Z takim człowiekiem — rzekł Rodin, uśmiechając się — niema co mówić po ludzku...
— Przez Bóg żywy! byle tylko nie poznano go! — zawołała strwożona Adrjanna, przypomniawszy sobie pogróżki doktora Baleinier.
— Nie przypuszczam, żeby to mogło się stać.... — mówił Rodin — nie wpuszczą go do klasztoru, pewno i na nim, jak sądzę, rzecz się skończy; zresztą sędzia wkrótce tu przybędzie z temi pannami... Nie mam już potrzeby pozostawać tu dłużej... wzywają mnie inne zatrudnienia. Muszę wykryć miejsce pobytu księcia Dżalmy; racz więc pani powiedzieć mi, gdzie i kiedy będę mógł widzieć się z panią.
— Znajdziesz mnie pan w domu, w mym nowym domu, do którego wprost stąd się udam, przy ulicy Anjou,
w pałacu niegdyś Beaulieu... Ale.. zdaje ¡mi się, — rzekła Adrjanna po pewnem zastanowieniu się, — że z wielu względów nie będzie ani przyzwoitą, ani roztropną rzeczą umieszczać księcia Dżalmę w pawilonie, który zajmowałam w pałacu Saint-Dizier... Widziałam ja niedawno śliczny, zupełnie umeblowany, gotowy domek; w ciągu dwudziestu czterech godzin uzupełnią i urządzą w nim pomieszkanie wcale piękne... Tak, tak, to będzie daleko lepiej! — dodała po nowem zastanowieniu się — tym sposobem będę mogła daleko pewniej zachować największe incognito.
— Jakto?! — zawołał Rodin, którego projekty niweczyło to nowe postanowienie panny de Cardoville — chcesz pani, aby on zupełnie nie wiedział?...
— Chcę, aby książę Dżalma wcale nie wiedział, kto jest nieznajomym przyjacielem, który mu przychodził z pomocą; życzeniem mojem jest, aby on nie słyszał mego nazwiska, aby nawet nie wiedział, że istnieję... Przynajmniej na teraz... Później... może za miesiąc... zobaczę; okoliczności wskażą, jak mi wypadnie postąpić.
— Ale — zakwestjonował Rodin, ukrywając swój niepokój, wywołany tym zawodem — czy nie będziesz pani miała za wiele trudności w zachowaniu tego incognito?
— Gdyby książę zamieszkał mój pawilon, sąsiedztwo mej stryjenki mogłoby go wkrótce objaśnić o rzeczywistym stanie rzeczy; właśnie unikając tego, muszę zmienić mój pierwotny zamiar... Ale książę zamieszka w stronie dość odległej... przy ulicy Białej. Któżby mu mógł powiedzieć o tem, o czem wiedzieć nie powinien? Jeden z mych starych przyjaciół, pan Nerwal, pan i ta dobra panienka, — tu wskazała wyrokiem Garbuskę — na których dyskrecji mogę polegać, sami tylko będziecie wiedzieli o mej tajemnicy... dobrze więc będzie zachowana!... Zresztą, jutro obszerniej pomówimy o tym przedmiocie; wypada, najpierw, aby się udało panu odnaleźć tego biednego księcia.
Rodin, lubo bardzo niezadowolony z nagłego
postanowienia Adrjanny względem Dżalmy, pokrył jednak swe nieukontentowanie i rzekł:
— Życzenia pani będę się starał ściśle wypełnić i jutro, jeśli pani pozwoli, przyniosę, jak się spodziewam, pomyślne wiadomości...
— Więc do jutra... oczekiwać pana będę z wielką niecierpliwością — rzekła Adrjanna, serdecznie ściskając rękę jezuicie. — Musisz być łaskaw dla mnie, gdyż przewiduję, że jeszcze o wiele rad, o wiele przysług prosić mi pana wypadnie... mnie, która już tyle winna panu jestem...
— Nigdy mi, kochana pani, nigdy zawiele winną nie będziesz — odrzekł Rodin, nisko się kłaniając i postępując ku drzwiom.
W chwili, kiedy już miał wyjść, napotkał Dagoberta.
— Ha! tuś mi... przecież mam choć jednego!... — zawołał żołnierz, silnie chwyciwszy ręką za kark jezuitę.
Panna de Cardoville, widząc, jak Dagobert gwałtownie uchwycił za kołnierz Rodina, krzyknęła przerażona i pobiegła ku żołnierzowi.
— Na miłość boską! panie... co robisz?
— Co robię! — ostro odpowiedział żołnierz, nie puszczając Rodina — korzystam ze sposobności; dusić będę tego nikczemnika z bandy renegata, aż dopóki mi nie powie, gdzie są moje dzieci...
— Zadusisz mnie pan... — krzyczał jezuita, usiłując wymknąć się żołnierzowi.
— Gdzie są sieroty, kiedy ich tu niema? — krzyczał Dagobert piorunującym głosem — i kiedy zamknięto przede mną drzwi klasztoru, nie chcąc mi nawet odpowiedzieć?
— Gwałtu... gwałtu!... — wołał Rodin okropnym głosem.
— Ależ to straszna rzecz! — zawołała Adrjanna. I blada, drżąca, złożywszy błagalnie ręce, rzekła do Dagoberta: — Zmiłuj się, panie!... posłuchaj mnie... posłuchaj go...
— Panie Dagobercie! — dodała Garbuska, chwytając żołnierza za ramię swemi słabemi rączynami i wskazując Adrjannę — to panna de Cardoville... W jej obecności taki gwałt... a potem pan się mylisz... tak, mylisz się, panie Dagobercie.
Usłyszawszy nazwisko panny de Cardoville, żołnierz nagłe obrócił się i puścił Rodina.
— Daruj, pani — rzekł Dagobert, przystępując do Adrjanny, jeszcze bladej i przestraszonej — nie wiedziałem, kto pani jesteś... lecz pierwsze oburzenie uniosło mnie mimo woli...
— Lecz, przebóg! cóż pan masz przeciwko temu panu? — zapytała Adrjanna. Gdybyś pan chciał mnie słuchać, dowiedziałbyś się...
— Przebacz mi, pani, że przerywam — rzekł żołnierz ido Adrjanny powściągliwym głosem, a zwracając się następnie do Rodina, który już nieco uspokoił się, dodał: — Podziękuj pani i precz... jeśli tu dłużej pozostaniesz nie ręczę za siebie...
— Pozwól pan tylko słówko powiedzieć — sobie, kochany panie! — prosił Rodin — ja...
— Powtarzam ci, że nie ręczę za siebie jeśli tu dłużej pozostaniesz! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą.
— Ależ na miłość boską! powiedź pan przynajmniej przyczynę swego gniewu... — odezwała się Adrjanna — a przedewszystkiem nie daj się unieść pozorom, uspokój się i chciej nas wysłuchać...
— Ja mam się uspokoić! — zawołał Dagobert z rozpaczą — wszak ja o jednej tylko myślę rzeczy... o przybyciu marszałka. Simon: on będzie, tu dzisiaj, najdalej jutro..
— Czy być może? — przerwała zdziwiona Adrjanna.
Fizjognomja Rodina zdradzała również zdziwienie, i radość.
—— Wczoraj wieczorem odebrałem list od marszałka... wysiadł ma ląd w Hawrze; od trzech dni już chodzę, staram się, robię, co mogę, w nadziei, że nareszcie sieroty zostaną mi wydane, gdyż nie udały się intrygi tych łotrów — i wskazał na Rodina nowym giestem oburzenia. — Lecz wszystko napróżno... Oni znowu knują jakiś haniebny spisek. Tego się po mich spodziewałem.
— Ależ panie, — usiłował uspokoić go Rodin — pozwól, abym ci...
— Precz! — krzyknął Dagobert, którego — rozdrażnienie zwiększało się na myśl, że lada chwila może przybyć do Paryża marszałek Simon — odejdź!... mówię ci, bo... gdyby nie pani... przynajmniej pomściłbym się na jednym.
Rodin mrugnął na Adrjannę, wskazując jej Dagoberta giestem życzliwego politowania, i odrzekł:
— A więc odchodzę, a czynię to tem chętniej, że właśnie miałem wyjść, kiedy pan przybyłeś.
Potem, zbliżywszy się do panny de Cardoville, mówił pocichu:
— Biedny żołnierz! żal wprawia w obłęd, nie byłby w stanie wysłuchać mnie, ani zrozumieć. Racz wytłumaczyć mu pani wszystko, a przekona się, w jakim jest błędzie! — dodał z dowcipną minką — ale tymczasem — mówił dalej, sięgnąwszy do kieszeni i wyjmując z niej małą paczkę — oddaj mu pani to... to jest moja zemsta... spodziewam się, że mu będzie miłą.
Po wyjściu Rodina, Adrjanna zbliżyła się do żołnierza i rzekła łagodnym głosem, z wyrazem tkliwego współczucia:
— Tak nagłe, niespodziewane przybycie pana, nie pozwoliło mi zapytać o rzecz najważniejszą... A jakże rana pańska?
— Dziękuję pani! — odrzekł żołnierz, budząc się z zamyślania — dziękuję pani! mała to rzecz i nie mam też czasu myśleć o niej.... Przykro mi, żem tak grubjańsko zachował się w obecności pani, żem wypędził tego łotra, ale bo to przewyższa siły człowieka; na widok tych ludzi... krew się we mnie burzy.
— A z tem wszystkiem, wierz mi pan, za porywczo osądziłeś człowieka, który tylko co stąd wyszedł.
— Za porywczo... wszak go znam nie od dzisiaj... On był razem z tym renegatem, księdzem d‘Aigrigny.
— To prawda... ależ to mu nie przeszkadza być uczciwym, dobrym człowiekiem...
— Jemu!? — zawołał niedowierzająco Dagobert.
— Tak, jemu... a nawet w tej chwili jedną tylko zajmuje się rzeczą... to jest odzyskaniem dla pana kochanych dzieci.
— Kto?... on! — zawołał zdziwiony żołnierz, jakgdyby
nie mogąc uwierzyć temu, co słyszy — on miałby mi powrócić moje dzieci!?
— Tak jest... może jeszcze prędzej, aniżeli się sam spodziewasz.
— On zwodzi panią! — zawołał nagle Dagobert — mylisz się pani, jeżeli wierzysz temu staremu oszustowi.
— Nie, nie! — odrzekła Adrjanna, uśmiechając się i potrząsając głową — mam dowody jego szczerości... a przedewszystkiem za jego staraniem wychodzę z tego domu.
— Czy to być może — zawołał żołnierz nieco zmieszany.
— Tak, to niezawodna prawda, a nadto jest tu coś jeszcze, co może pana z nim pogodzić — mówiła Adrjanna, oddając Dagobertowi mały pakiecik, który doręczył jej Rodin przy odejściu — nie chcąc pana drażnić dłużej swoją obecnością, rzekł mi: Oddaj to pani temu uczciwemu żołnierzowi; będzie to moja zemsta.
Dagobert patrzył ciekawie w oczy pannie Cardoville, otwierając jednocześnie od niechcenia mały pakiecik. Gdy go rozwinął i gdy ujrzał swój poczerniały srebrny krzyż i wypłowiałą wstążeczkę, które skradzione mu zostały w oberży pod „Białym sokołem’“, serce mu mocniej zaczęło bić ze wzruszenia i zawołał drżącym głosem:
— Mój krzyż!... mój krzyż!.. to mój krzyż!!
I w uniesieniu radości.. przyciskał srebrną gwiazdkę do siwych wąsów.
Adrjanna i Garbuska patrzyły z uczuciem na wzruszenie żołnierza, który zawołał:
— Po przysłudze wyświadczonej marszałkowi Simon, mej żonie lub memu synowi... nie można było większej uczynić mi przysługi... I pani ręczysz za tym człowiekiem? A ja go skrzywdziłam... sponiewierałam wobec pani... słusznie należy mu się obecnie zadośćuczynienie... będzie je miał. O tak! będzie je miał.
I stary żołnierz poskoczył ku drzwiom, przebiegł dwa
pokoje, wypadł na schody i dagonił Rodina na ostatnim stopniu.
— Panie! — zawołał wzruszonym głosem — potrzeba koniecznie, abyś pan zaraz się wrócił. Pobłądziłem, zawiniłem, a kiedy zawinię, staram się natychmiast błąd swój naprawić. Skrzywdziłem pana, obraziłem wobec świadków... Przeproszę pana wobec tych samych świadków...
— Ale, mój dobry panie... i bez tego chcę panu to zapomnieć.. śpieszę się... muszę odejść!.
— Co to mnie obchodzi, że się tam pan śpieszysz?... Chodź, pan, chodź, koniecznie, gdyż, jeżeli nie... — odrzekł żołnierz wzruszonym głosem, ściskając serdecznie rękę jezuicie — bo jeśli nie pójdziesz, szczęście, jakieś mi sprawił, oddając krzyż, nie będzie zupełnem.
— Ha! jeśli tyle panu na tam zależy, to wróćmy się... tak, wróćmy się.
— Otóż go mamy... otóż go mamy! — zawołał Dagobert, wchodząc — zaledwie zdołałem do dogonić, już na samym dole.
— I przyprowadził mnie podwójnym krokiem — dodał Rodin zadyszany.
— Teraz, panie — rzekł żołnierz poważnie — oświadczam uroczyście przy paniach, żem grubo zbłądził, żem cię niesłusznie obraził: przepraszam więc cię najpokorniej i z radością wyznaję, żem wiele ci winien... och! tak, bardzo wiele... a kiedym winien... to płacę!
I Dagobert wyciągnął jeszcze raz swą poczciwą rękę do Rodina, który uścisnął ją bardzo uprzejmie mówiąc:
— Ależ, mój Boże! o cóż tu idzie?. Cóż to za wielka przysługa, o której mówisz?
— A to! — odrzekł Dagobert, pokazując swój krzyż Rodinowi. — Więc pan nie wiesz, czem jest dla mnie krzyż?!
— I owszem, domyślając się, że przywiązujesz doń wielką wagę, osądziłem, że wielką będę miał przyjemność, gdy ci go oddam. Dlatego przyniosłem go tu... Lecz, niech
to pozostanie między nami, zaraz na wstępie przywitałeś mnie tak... tak poufale... iż nie miałem nawet dość czasu..
— Panie, — przerwał zawstydzony Dagobert — zapewniam cię, że djabelnie żałuję tego, com uczynił.
— Wierzę, mój przyjacielu.. nie mówimy już o tem.. Więc tak bardzo ceniłeś ten krzyż?
— Czy ja go ceniłem! — zawołał Dagobert i znów pocałował krzyż — wszak to dla mnie rzecz najdroższa... Ten, od którego on pochodzi, mój dobroczyńca... ach! mój Boże! wszak to on sam go dotykał...
— Jakto... — rzekł Rodin, udając, że patrzy na krzyż z zajęciem i poszanowaniem — jakto! Napoleon... wielki Napoleon własną ręką, swoją zwycięską ręką dotykał się tego zaszczytnego znaku honorowego?
— Tak, panie, swoją ręką! on to umieścił go na krwią zbroczonej piersi, jako lekarstwo na moją piątą ranę... Dlatego, zdaje mi się, iż,gdyby mi przyszło umierać z głodu, w wyborze między chlebem a tym krzyżem. nie wahałbym się... aby, umierając nawet, mieć go na sercu... Ale dosyć już... dosyć o tem... Mówmy o innych rzeczach.. A to głupi, stary żołnierz, nieprawdaż? — dodał Dagobert; ręką przecierając oczy; potem, jakgdyby wyrzucał sobie, że się wstydzi szlachetnego wzruszenia, już łez nie ukrywał i mówił dalej żywo: — Oj, tak, tak, płaczę z radości, żem odzyskał krzyż... mój krzyż... który mi dał cesarz... swoją zwycięską ręką, jak mówi ten zacnym człowiek...
— Niechże więc będzie wielbiony Bóg za to, że moja uboga ręka zwróciła ci ten skarb — rzekł Rodin z rozrzewnieniem i dodał: — Na poczciwość! dzień ten będzie pomyślny dla wszystkich; właśnie napisałem to dziś w liście do pana...
— W tym liście bez podpisu? — zapytał coraz bardziej zdziwiony żołnierz — więc to pan go przysłałeś?
— Ja... obawiając się tylko nowej zasadzki ze strony
księdza d‘Aigrigny, nie mogłem, jak pojmujesz, tłomaczyć się jaśniej.
— A tak... moje biedne sieroty... będą mi powrócone?
Rodin z najpoczciwszą minią kiwnął potakująco głową.
Adrjanna uczyniła znak potwierdzający Dagobertowi, który z oczu chciał wyczytać jej zdanie.
— Jeżeli listu,pisanego do pana, nie podpisałem, to tak postąpić nakazywała mi roztropność, gdyż obawiałem się, alby moje nazwisko nie wzbudziło w panu podejrzenia; jeżeli wreszcie prosiłem pana, abyś przybył tu, a nie do klasztoru, to z obawy, aby cię tam nie poznał odźwierny lub ogrodnik, gdyż w razie takiego poznania, pańska wyprawa z zaprzeszłej nocy mogłaby pociągnąć fatalne skutki.
— Lecz doktór Baleinier wie o wszystkiem!... objaśniała zaniepokojona Adrjanna — a nawet groził, że doniesie o wszystkiem, że oskarży pana Dagoberta i jego syna, jeślibym ja poważyła się uskarżać.
— Możesz pani być zupełnie spokojną: nie on pani, ale pani jemu będziesz teraz dyktować warunki — odpowiedział Rodin. — Polegaj pani na mnie w tym względzie; co się zaś tyczy pana Dagoberta... wszystkie jego zmartwienia, wszystkie udręczenia już się skończyły.
— Tak, — odezwała się Adrjanna, zwracając się do żołnierza — sędzia, człowiek zacny i ludzki, poszedł do klasztoru po córki marszałka Simon, zapewne przyprowadzi je tu lada chwila; lecz on sądzi, zupełnie zgodnie ze mną, że byłoby przyzwoiciej, aby one zamieszkały u mnie... Jednakże na to potrzebne jest pańskie zezwolenie... gdyż one panu zostały powierzone.
— Jeśli pani chcesz im zastąpić matkę, — odrzekł Dagobert — wypada mi tylko serdecznie podziękować pani za tę łaskę dla mnie i dla moich biednych sierot... Tylko, nauczony przykrem doświadczeniem, prosić będę panią, ażebym mógł nie odchodzić od drzwi ich pokoju, tak wie dnie, jak w nocy. Jeżeli wyjdą gdzie z panią, pozwolisz,
abym szedł o kilka kroków za niemi, nigdy ich z oka nie spuszczając, tak właśnie, jakby to uczynił Ponury, który lepszym ode mnie okazał się ich stróżem... Skoro przybędzie marszałek... a to lada dzień nastąpi, wtedy stróż się usunie...
— Tak! — potakiwał Rodin — Bóg by dał, żaby przybył jak najprędzej, gdyż wypadnie mu pociągnąć księdza d‘Aigrigny do ciężkiej odpowiedzialności za prześladowanie jego córek, pomimo, że marszałek jeszcze nie wie o wszystkiem....
— I nie żałujesz pan tego renegata? — zapytał Dagobert.
— Nie żałuję podłych, ani zdrajców — odpowiedział Rodin. — Niech tylko pan marszałek raczy mnie posłuchać, niech ja mu wszystko opowiem, a wtedy zbuduje się postępowaniem księdza d‘Aigrigny. Dowie się, że najlepsi przyjaciele jego, jak również i on sam, są przedmiotem nienawiści tego niebezpiecznego człowieka.
— Jakto? — zapytał Dagobert.
— Ależ pan sam — odparł Rodin — możesz posłużyć za dowód tego, co mówię.
— Ja!?
— Czy pan sądzisz, że to przez zwykły wypadek zaszły sceny w oberży pod Białym Sokołem, niedaleko Lipska?
— Skąd pan wiesz o tej scenie?
— Gdzie pan przyjąłeś wyzwanie Moroka — opowiadał dalej Rodin, nie zważając na zapytanie żołnierza — i wpadłeś pan w zasadzkę... gdzie odrzuciłeś potem wyzwanie i wtedy przytrzymano pana, jako nie mającego legitymacyjnych papierów, których w rzeczy samej nie miałeś, potem uwięziono pana jako włóczęgę, z temi biednemi sierotami... Czy wiesz pan, co miały na celu wszystkie te gwałty, na panu dokonane?.. Oto, aby ci przeszkodzić w przybyciu tutaj na dzień 13 lutego.
— Im dłużej pana słucham — odezwała się Adrjanna — tem bardziej przeraża mnie zuchwałość księdza
d‘Aigrigny i rozległe środki, jakiemi on rozporządza... Prawdziwie, gdyby słowa pańskie nie zasługiwały na zupełną wiarę...
— Nie uwierzyłabyś pani temu? — przerwał Dagobert — podobnie jak ja nie mogę uwierzyć, aby ten renegat, jakkolwiek jest nikczemny, miał związki z właścicielem menażenji w głębi Saksonji! a przytem, skądżeby on mógł wiedzieć, że ja z dziećmi będę przejeżdżać przez Lipsk? To niepodobna.
— W rzeczy samej — dodała Adrjanna — obawiam się, czy odraza, jaką masz do księdza d‘Aigrigny, jakkolwiek słuszna, nie unosi pana za daleko, i czy pan z tego powodu nie przypisujesz mu za wielkiej władzy i szeroko rozgałęzionych, niemal bajecznych stosunków?
Po tych uwagach nastąpiło chwilowe milczenie, podczas którego Rodin z pewnem politowaniem spoglądał to na Adrjannę, to na Dagoberta, nareszcie zapytał:
— A jakżeby ksiądz d‘Aigrigny otrzymał pański krzyż, gdyby nie te stosunki z Morokiem?
— W rzeczy samej, dobrze, że mi pan przypominasz! — odrzekł Dagobert — bo z wielkiej radości nie zastanowiłem się nad tem, jakim sposobem mój krzyż dostał się do pańskich rąk?
— Właśnie drogą stosunków, jakie ksiądz d‘Aigrigny miał w Lipsku.
— Ale jakże mój krzyż dostał się do pana w Paryżu?
— Powiedzże no pan: aresztowany byłeś w Lipsku dlatego, że nie miałeś papierów, nieprawdaż?
— Tak... a nigdy nie mogłem pojąć, jakim sposobem moje papiery i mój krzyż mogły mi zniknąć z tornistra... Sądziłem, że wypadkiem zgubiłem je.
Rodin wzruszył ramionami i rzekł:
— Były panu skradzione w oberży pod Białym Sokołem przez Goljata, jednego z zaufanych sług Moroka, a ten przesłał je księdzu d‘Aigrigny na dowód, że wykonał otrzymane zlecenie co do pana i sierot; onegdaj ja
dowiedziałem się o tych wszystkich szatańskich intrygach; krzyż i papiery znajdowały się w archiwum księdza d‘Aigrigny; spodziewając się, że ujrzę pana dziś rano, i wiedząc, jak żołnierz ceni swój krzyż, jakem poczciwy! nie zawahałem się i schowałem go do mej kieszeni. Niech mówi, co kto chce, pomyślałem sobie, będzie to poprostu zwrócenie rzeczy jej właścicielowi, a moja delikatność może przesadza pojęcie tego nadużycia zaufania.
— Nic lepszego nie mogłeś pan zrobić! — rzekła Adrjanna — i z mej strony, przez życzliwość dla pana Dagoberta, osobiście jestem panu wdzięczna.
Potem, po chwili namysłu, ze zdziwieniem i obawą dodała;
— Ale jakże potężna jest władza księdza d‘Aigrigny... kiedy on nawet w obcych krajach ma tak rozległe, tak straszne stosunki?
— Cicho! — odrzekł Rodin cichym głosem, oglądając się na wszystkie strony z przestraszoną miną — cicho... na Boga, proszę was, moi państwo, nie pytajcie mnie o to!
Panna de Cardoville mocno zdziwiona przestrachem Rodina, gdy go zapytała o wytłumaczenie tak potężnej władzy księdza d‘Aigrigny, zawołała:
— A cóż jest tak nadzwyczajnego w pytaniu, które panu zadałam?
— Raz jeszcze proszę panią, nie wypytuj mnie w przedmiocie tak strasznym; mury tego domu mają uszy, jak to się zwykle mówi.
Adrjanna i Dagobert spoglądali na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Co do Garbuski, ta, przez nieodgadniony instynkt, ciągle czuła nieprzezwyciężony wstręt do Rodina. Czasem patrzyła nań ukradkiem bardzo długo, usiłując przeniknąć maskę człowieka, który ją przerażał.
— Nie, nie, droga pani! — powtórzył Rodin z westchnieniem, widząc, że milczenie jego dziwiło Adrjannę — nie pytaj mnie o władzę księdza d‘Aigrigny.
— Ale raz jeszcze proszę pana wyjaśnić mi — odrzekła Adrjanna — dlaczego się tak wahasz z odpowiedzią?... Czego się tak boisz?
— Ach! droga pani! — rzekł Rodin — ci ludzie są tak potężni!... ich zemsta jest tak straszną!
— Ależ, panie, czyż nie lepiej jest znać niebezpieczeństwo. które nam zagraża
— Kiedy się wie o manewrach przeciwnika, to przynajmniej bronić się można — dodał Dagobert. — Lepszy jest otwarty atak, niż zasadzka!
— Zresztą chciej mi wierzyć — zapewniała Adrjanna — że kilka pańskich słów tajemniczych przejmują mnie jakimś niepokojem...
— A więc, kiedy o to idzie... kochana pani — odrzekł jezuita, udając, iż niechętnie ulega naciskowi — ponieważ gardzisz przestrogą... jaśniej się wytłumaczę... Ale pamiętaj — dodał poważnie — iż twe nalegania zmuszają mnie do odkrycia tego, o czem możeby lepiej było, gdybyś nie wiedziała.
— Mów pan, mów, bardzo cię o to proszę — odrzekła Adrjanna.
Rodin, uczyniwszy obecnym znak, aby się zbliżyli, mówił pocichu, w sposób tajemniczy:
— Czy nie słyszeliście nigdy, moi państwo, o potężnem stowarzyszeniu, co rozciąga swoje sieci po całej kuli ziemskiej, co ma swych członków, swych ajentów, fanatyków we wszystkich warstwach społecznych... które miało i jeszcze ma silny wpływ na wysokich urzędników, nawet na osoby panujące... towarzystwo to wszechwładne, bo jednem słowem także spycha te osoby w nicość, z której tylko ono wydźwignąćby ich mogło.
— Przebóg! — zawołała Adrjanna — cóż to za straszne towarzystwo! Dotąd nigdy o niem nie słyszałam.
— Wierzę pani, a przecież ta nieświadomość pani bardzo mnie dziwi.
— Dlaczego pana dziwi?
— Gdyż ciągle byłaś przy swej stryjence i często widywałaś księdza d‘Aigrigny.
— Ja żyłam u księżnej Saint-Dizier, ale nie z nią, gdyż z bardzo wielu słusznych powodów miałam wstręt do niej.
— Tak, to prawda, moja uwaga jest bezzasadną; tam, bardziej niż gdzieindziej, nadewszystko przed panią, wystrzegać się musiano z mową o tem towarzystwie... a
jednakże jemu zawdzięcza księżna Saint-Dizier, że takie znaczenie i tak wielki wpływ miała za czasów restauracji... Niechże to będzie teraz pani wiadomem. Przez to towarzystwo ksiądz d‘Aigrigny jest człowiekiem tak niebezpiecznym; za pośrednictwem członków tego towarzystwa mógł on śledzić, ścigać, dosięgać różnych członków rodziny pani, jednych z głębi Azji, drugich w Indjach, a innych nareszcie w górach Ameryki, gdyż, jak to już pani powiedziałem, onegdaj, przypadkiem tylko, przeglądając papiery księdza d‘Aigrigny, wpadłem na ślad, a potem przekonałem się, że on jest członkiem tego towarzystwa, a nawet jednym z najczynniejszych i najzdolniejszych naczelników.
— Ależ, panie, jak się nazywa to towarzystwo? — zapytała Adrjanna.
— A więc dobrze... jest to... — i Rodin zaciął się.
— Jest to... jest to... — powtórzyła Adrjanna, równie ciekawa, jak Dagobert i Garbuska.
Rodin obejrzał się wokoło, dał znak, aby wszyscy jeszcze bardziej się zbliżyli, i rzekł pocichu, powoli wymawiając słowa:
— Jest to... zgromadzenie jezuitów. — I zadrżał.
— Jezuici! — zawołała panna de Cardoville, nie mogąc powstrzymać się od głośnego śmiechu, zwłaszcza, że po tajemnych, oratorskich ostrożnościach Rodina, spodziewała, się, że dowie się o czemś daleko straszniejszem — jezuici! — mówiła dalej, ciągle się śmiejąc — wszakże oni tylko w książkach istnieją! są to osoby historyczne, bardzo niebezpieczne, jak mniemam; ale dlaczego przekształcać w jezuitów księżnę Saint-Dizier i księdza d‘Aigrigny? czy nie dosyć już oni, tacy jak są, usprawiedliwiają mój wstręt dla nich i pogardę?
Rodin, wysłuchawszy spokojnie panny de Cardoville, odrzekł poważnym, uroczystym tonem:
— Zaślepienie pani przeraża mnie; przeszłość powinna była uczynić, panią przezorniejszą i baczniejszą na
przyszłość, bo więcej niż kto inny doświadczyłaś pani zgubnego wpływu tego zgromadzenia, którego istnienie uważasz za mrzonkę.
— Ja, panie? — zapytała Adrjanna z uśmiechem, lubo zarazem nieco zdziwiona.
— Tak... pani.
— I w jakich okolicznościach?
— I pani mnie jeszcze o to pytasz?... wszak byłaś pani tu zamknięta, jako obłąkana! Czy nie dosyć będzie powiedzieć pani, iż rządzący tym domem jest jednym z najgorliwszych świeckich członków tego strasznego zgromadzenia, ślepem narzędziem księdza d‘Aigrigny.
— A więc! — zawołała Adrjanna, już tym razem nie śmiejąc się — doktór Baleinier...
— Posłusznym był księdzu d‘Aigrigny, najgroźniejszemu naczelnikowi tego strasznego zgromadzenia... Zdolności swoich używa on na złe; lecz przyznać mu trzeba, że jest bardzo zdolny... Dlatego właśnie, gdy pani stąd wyjdziesz, tak ty, jak i wszyscy członkowie tej rodziny, szczególniej na niego zwrócić powinniście całą baczność, zachować największą ostrożność; bo, proszę mi wierzyć, ja go znam, on jeszcze nie uważa sprawy swojej za straconą... przygotować się musicie na nowe napaści, w innym pewno rodzaju, ale przez to samo może jeszcze niebezpieczniejsze...
— Dobrze, mój przyjacielu, że nas ostrzegasz! — odezwał się Dagobert — i spodziewam się, że pozostaniesz po naszej stronie.
— Nie wieleć ja mogę, ale to, co mogę, poświęcam na usługi zacnych ludzi — odrzekł Rodin.
— Teraz — rzekła Adrjanna zamyślana, zupełnie ufając przekonywującym dowodzeniom Rodina — pojmuję niezmierny wpływ, jaki miała moja stryjenka.
— O iluż to rzeczach nie wiesz pani jeszcze! — odrzekł Rodin. — Gdybyś wiedziała, jak ci ludzie otaczają cię, bez twej wiedzy, wiernymi i najzupełniej oddanymi
im ajentami? Jeśli im tego potrzeba, żaden twój krok nie ujdzie ich wiedzy. Potem zaczynają zawsze działać zwolna, przezornie, ostrożnie, w ukryciu; Oszukują cię, podchodzą, zacząwszy od pochlebstwa aż do postrachu, wszelkimi sposobami, jakich tylko użyć mogą...
Rodin mówił tak przekonywująco, że Adrjanna struchlała; potem jednakże, wyrzucając sobie tę trwożliwość, rzekła:
— Z tem wszystkiem nie... nie! nigdy nie będę mogła uwierzyć w tak piekielną ich potęgę; raz jeszcze mówię, że władza tych dumnych księży nie należy do tej epoki... Dzięki Bogu! oni już zniknęli na zawsze.
— Tak, prawda, zniknęli... bo też oni umieją rozproszyć się i zniknąć, gdy tego wymagają okoliczności; ale właśnie wtenczas bywają najgroźniejsi, bo wtedy każdy sądzi, że już niema niebezpieczeństwa z ich strony, a oni tymczasem nie przestają czuwać, knują spiski, stawiają sidła w ciemnościach. Ach! droga pani, gdybyś znała ich szatańską przebiegłość!... Mamże powiedzieć pani, że do tego stopnia umieją posunąć swoją piekielną chytrość, iż częstokroć najobmierźlejszy podstęp umieją ubarwić, pokryć najniewinniejszą, najszczerszą powierzchownością.
Tu przypadkiem wzrok Rodina zatrzymał się na Garbusce; widząc jednak, że Adrjanna nie dostrzegła tej aluzji, jezuita mówił dalej:
— Słowem jeżeli obrali cię za cel swej napaści, jeżeli zależy im na tem, aby cię usidlić, uwikłać... och! od tej chwili nie ufaj nikomu wkoło siebie, nie dowierzaj najserdeczniejszemu przywiązaniu, najczulszym dowodom życzliwości, bo te potwory potrafią przekabacić twych najwierniejszych przyjaciół, i tem niebezpieczniejsze dla ciebie uczynić sobie z nich narzędzie, im mocniej zaufałaś im.
— Ach! to niepodobna! — zawołała Adrjanna oburzona — przesadzasz pan... Nie, nie, piekło samo nie wymyśliłoby nic okropniejszego nad takie zdrady...
— Niestety!... droga pani... jeden z pomiędzy twych
krewnych... pan Hardy, człowiek znany z prawości charakteru, człowiek pełen szlachetności w ten właśnie sposób stał się ofiarą najhaniebniejszej zdrady... Nareszcie, wiesz pani, czegośmy się dowiedzieli z testamentu twego pradziada? Oto, że umarł jako ofiara nienawiści tych strasznych ludzi, i że teraz jeszcze, po upływie stu pięćdziesięciu lat, jego potomków ściga zawziętość tego, nigdy nie dającego wytępić się, zgromadzenia.
— Ach! panie... to przejmuje zgrozą! — zawołała Adrjanna w udręczeniu serca. — Czyż więc niema broni przeciwko takiej napaści?...
— Roztropność, kochana pani, baczna ostrożność, niedowierzanie, a przytem pilne badanie wszystkich otaczających cię osób. Dlatego, kochana pani, i ty, zacny, uczciwy żołnierzu, zaklinam was na wszystko, co wam jest drogie, nie wierzcie im... lada komu nie ufajcie, strzeżcie się, pamiętajcie, że o mało nie padliście ofiarą tych niegodziwych ludzi; zawsze będziecie z nich mieli nieprzejednanych nieprzyjaciół... I ty także, biedna, dobra panienko, — dodał jezuita, zwracając się do Garbuski — słuchaj mej rady, strzeż się ich... na jedno oko tylko zasypiaj, jak mówi przysłowie.
— Ja, — panie? — odrzekła Garbuska — a cóż ja zrobiłam?... czegóż ja się mam lękać?
— Co zrobiłaś?... Pytanie zbyteczne... Czyż nie jesteś czule przywiązaną do tej kochanej pani, twej opiekunki?... Czy nie usiłowałaś dopomóc jej? O! kochana panno de Cardoville, nie sądź, żebym przesadzał, kiedy to mówię. Miej się zawsze ma ostrożności, a nadewszystko, w każdym wątpliwym wypadku nie zaniedbuj udać się do mnie po radę. W przeciągu trzech dni z własnego doświadczenia dosyć obeznałem się z ich sposobem postępowania, to też potrafię zawsze wykazać ci zasadzkę, podstęp, odkryć mogące zagrażać ci niebezpieczeństwo i bronić cię w potrzebie.
Według zwykłej taktyki synów Lojoli, którzy jużto
zapierają się sami swego istnienia, ażeby tym sposobem ujść mogli oka swych przeciwników, już znowu przeciwnie, głoszą zuchwale czynną potęgę swego wiecznie żyjącego towarzystwa, aby zastraszyć lękliwych — Rodin śmiał się głośno w oczy owemu rządcy dóbr Cardoville, gdy ten mówił o istnieniu jezuitów; gdy tymczasem teraz, opisując ich sposoby działania, usiłował, i po części udało mu się, rzucić w umysł panny de Cardoville zaród postrachu, który powoli, w miarę rozmyślania nad tem, co jej powiedział, miał się zamienić w lękliwość, a wszystko posłużyć miało jego zgubnym, względem niej powziętym zamiarom.
Co się tyczy Garbuski, ta ciągle obawiała się Rodina; z tem wszystkiem prawie mimowolnie była mu wdzięczną za pożyteczne rady, których udzielił pannie de Cardoville.
Spojrzała nań znowu ukradkiem, a tym razem w oku jej malowała się już wdzięczność, połączona, iż tak powiem, z podziwem.
Odgadując to wrażenie, chcąc je wzmocnić jeszcze, a przy tem usiłując zatrzeć i usunąć szkodliwe uprzedzenie Garbuski, a nadewszystko chcąc uprzedzić odkrycie, które prędzej czy później miało nastąpić, jezuita udał, że zapomniał o czemś bardzo ważnem i, uderzywszy się w czoło, zawołał:
— O czemże to ja myślałem?
Potem, zwracając się do Garbuski, zapytał:
— Czy nie wiesz, moje dziecko, gdzie jest obecnie twoja siostra?
Garbuska zarumieniona odrzekła:
— Już od kilku dni nie widziałam mej siostry.
— A więc, moje dziecko, powiem ci, że ona teraz jest w najnieszczęśliwszem położeniu. Przyrzekłem jej przyjaciółce postarać się dla niej o wsparcie; udałem się do osoby dobroczynnej, i oto co mi dla niej ofiarowano.
I wydobył z kieszeni zapieczętowaną rolkę, którą podał Garbusce, równie zdziwionej, jak zawstydzonej.
— Masz więc biedną siostrę... a ja nic o tem nie
wiedziałam! — odezwała się żywo Adrjanna — to źle, moja kochana, to bardzo źle!
— Nie wiń jej pani!... — rzekł Rodin. — Najpierw nie wiedziała o tem, że jej siostra znajduje się w przykrem położeniu, a potem nie mogła żądać od pani, abyś się tem zajmowała.
A gdy panna Cardoville spojrzała na Rodina ze zdziwieniem, on, zwróciwszy się do Garbuski, rzekł:
— Wszak prawda, kochana panienko?
— Tak, panie! — odpowiedziała zawstydzona Garbuska; potem ze wzruszeniem i żywością dodała: — Ale gdzież pan widziałeś moją siostrę? gdzie ona jest?... i pod jakim względem jest w przykrem położeniu?
— Opowiadać ci o tem wszystkiem, moje dziecko, byłoby zadługo... Idź raczej, jak można najprędzej, na ulicę Klodoweusza, do domu owocarki, powiedz, że chcesz widzieć się z twą siostrą, i że przychodzisz od pana Charlemagne lub Rodina, wszystko jedno, gdyż mnie tam znają pod inem imieniem chrzestnem, jako też i rodzinnem nazwiskiem, a dowiesz się reszty... Powiedz tylko swej siostrze, że jeżeli będzie się przyzwoicie prowadzić, jeżeli wytrwa w swem dobrem postanowieniu — nie przestanę pamiętać o niej i zajmować się nią.
Garbuska, coraz bardziej zdziwiona, właśnie miała odpowiedzieć Rodinowi, gdy wtem drzwi się otworzyły i wszedł pan de Garnande.
Sędzia wyglądał bardzo poważnie i był zasmucony.
— A córki marszałka Simon? — zapytała panna de Cardoville.
— Na nieszczęście... nie przyprowadzam ich pani — odpowiedział sędzia.
— A gdzież one są, panie?... cóż z niemi zrobiono? Onegdaj jeszcze były w tym klasztorze! — pytał Dagobert, strwożony takim zawodem jego nadziei.
Ledwie żołnierz wymówił te słowa, kiedy, korzystając z poruszenia, które zgromadziło około sędziego
wszystko aktorów tej sceny, Rodin cofnął się o kilka kroków i wymknął się za drzwi tak, iż nikt tego nie dostrzegł.
Podczas gdy żołnierz, pogrążony nagle w największej rozpaczy, patrzył na pana de Garnande, niecierpliwie oczekując jego odpowiedzi, Adrjanna zapytała:
— Ależ, na Boga! cóż panu odpowiedziała przełożona klasztoru, gdyś się zapytał o panny Simon?
— Przełożona odmówiła mi wszelkich objaśnień w tym przedmiocie. „Nie mam nic do odpowiedzenia panu w tym względzie... Powiadasz, że jesteś upoważniony do prowadzenia śledztwa, a więc dobrze, prowadź je...“
— Nie mogąc otrzymać innego wyjaśnienia, — dodał sędzia — przebiegłem wszystkie zakątki klasztoru, kazałem otworzyć wszystkie cele... ale, na nieszczęście, nie znalazłem nigdzie śladu tych dziewcząt...
— Pewno wysłano je gdzie, w inne miejsce... — mniemał Dagobert — a któż wie... może bardzo chore... O, mój Boże! zamęczą je, umorzą je!.. — wołał zrozpaczony żołnierz.
— Po takiej odpowiedzi, mój Boże cóż tu robić? Ach! panie, zmiłuj się, poradź nam, — rzekła Adrjanna, odwracając się i chcąc mówić do Rodina.
Lecz, spostrzegłszy, że jezuita zniknął, zdziwiona zapytała Garbuskę:
— A gdzież pan Rodin?
— Nie wiem pani, — odpowiedziała szwaczka, oglądając się wokoło — gdzieś wyszedł.
— Dziwna rzecz... — odrzekła Adrjanna — zniknął tak nagle, nie powiedziawszy ani słowa!...
— Nie mówiłem pani, że to jest zdrajca! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą ze złości — oni się wszyscy znają.
— Nie, nie, — odpowiedziała panna de Cardoville — nie przypuszczaj pan takich rzeczy.
— Przyznam się pani, że niemal polegałem na nim — rzekł pan de Garnande — i powróciłem tu, już-to aby
zawiadomić panią o niepomyślnym skutku mych poszukiwań, już żądać od tego zacnego człowieka, który nie wahał się odkryć tak haniebnych intryg, aby nas oświecił swemi radami.
Dziwna rzecz! już od kilku chwil Dagobert, głęboko zamyślony, nie zwracał uwagi na tak ważne dla niego słowa sędziego; a nawet nie dostrzegł, kiedy ten wyszedł. Pan de Garnaide, żegnając się z Adrjanną, przyrzekł, że niczego nie zaniedba, aby wykryć prawdę w przedmiocie zniknięcia sierot.
Zaniepokojona takiem milczeniem, pragnąc nadto jak najprędzej dom ten opuścić i wezwać żołnierza, aby jej towarzyszył, Adrjanna dała znak Garbusce i już zbliżała się do Dagoberta, gdy wtem usłyszano zewnątrz prędkie stąpanie przez pokój, i dźwięczny męski głos, wołający niecierpliwie:
— Gdzie on jest?... gdzie jest?
Na ten głos Dagobert, jakby ze snu obudzony zerwał się i poskoczył ku drzwiom.
W otwartych drzwiach, na progu, ukazał się marszałek Simon.
Marszałek Piotr Simon, książę de Ligny, był mężczyzną wysokiego wzrostu; ubrany był w skromny granatowy surdut, zapięty pod szyję, gdzie w ostatniej dziurce od guzika widniał koniec czerwonej wstążeczki.
Trudno było spotkać fizjognomję uczciwszą, okazującą więcej serdeczności, postawę bardziej rycerską; czoło miał szerokie, nos orli, brodę wydatną, cerę ogorzałą od słońca indyjskiego. Krótko obcięte włosy zaczynały siwieć nad skroniami; lecz brwi, jak i suty, spadający wąs, były czarne; chód nieco wymuszony, żwawy, śmiały, poruszenia pewne, świadczyły o jego wojskowym zapale; odważny i wykształcony, otwarty i szlachetny, chlubił się swem niskiem pochodzeniem, jak inni pysznią się swojem znaczeniem.
Gdy marszałek Simon wszedł do pokoju, w twarzy jego widać było zmartwienie; na widok Dagoberta, promień radości zabłysnął mu w oczach; rzucił się do żołnierza, wyciągnąwszy ręce i zawołał:
— Przyjacielu!... dawny przyjacielu!
Milczącem rozrzewnieniem odpowiedział Dagobert na to czułe uściśnienie, potem marszałek, wydobywszy się z jego objęcia i wlepiwszy weń łzami zroszone oczy, rzekł drżącym z rozczulenia głosem:
— A więc stanąłeś — tu wcześniej, przed dniem 13-ym lutego.
— Tak, generale... Lecz wszystko odłożone na cztery miesiące...
— A moja żona?... a syn czy córka?...
Na to pytanie Dagobert struchlał, spuścił oczy i milczał.
— Czy ich tu niema? — zapytał marszałek Simon, bardziej zdziwiony, aniżeli niespokojny. — Powiedziano mi u ciebie, że tam niema ani mej żony, ani dziecka, ale że cię znajdę tutaj... przybiegłem... czy więc i tu ich niema?
— Generale... — odezwał się zbladły jak chusta Dagobert — generale...
Potem, obcierając krople zimnego potu z czoła, nie mógł wymówić ani słowa; zdawało się, jakby mu głos zamarł w piersiach.
— Ty mnie... przerażasz! — zawołał marszałek, blednąc równie jak żołnierz, którego chwycił za rękę.
W jednej chwili Adrjanna odezwała się do marszałka słodkim, wzruszonym głosem:
— Panie marszałku... jestem Adrjanna de Cardoville... krewna pańskich kochanych córek.
Marszałek żywo się obrócił, równie zdziwiony niezwykłą pięknością dziewicy, jak i słowami, które do niego wymówiła...
— Pani... krewna... moich córek?
Ostatnie słowo wymówił z przyciskiem, patrząc w osłupieniu na Dagoberta.
— Tak, panie marszałku... twoich córek! — dodała z pośpiechem Adrjanna — a miłość tych dwojga miłych bliźniąt...
— Siostry bliźnięta! — wykrzyknął marszałek, przerywając mowę pannie de Cardoville z oznakami żywej radości. — Dwie córki zamiast jednej!... Ach! jakże szczęśliwą musi być ich matka...
Potem dodał, zwracając się do Adrjanny:
— Przebacz mi, pani, moją niegrzeczność, że tak źle wywdzięczam się za wiadomość, której mi raczyłaś
udzielić... lecz, wystaw sobie pani, od siedemnastu już lat nie widziałem mej żony... Przybywam... i... zamiast dwóch istot mej miłości... trzy ich zastaję... Pozwól mi pani wynurzyć całą wdzięczność, jaką ci jestem winien. Zlituj się nade mną... nad moją niecierpliwością... Racz je przysposobić do widzenia się ze mną jak najprędzej...
Dagobert, coraz bardziej wzruszony, unikał wzroku marszałka i drżał jak liść.
Adrjanna spuściła oczy.
Zdziwiony tem milczeniem, marszałek spoglądał to na Adrjannę, to na żołnierza, nareszcie, zaniepokojony i strwożony, zawołał:
— Dagobercie... ty coś ukrywasz przede mną!...
— Generale... — bąknął żołnierz — zapewniam... cię... zapewniam...
— Pani! — zawołał Simon — przez litość, zaklinam cię, wyznaj mi otwarcie... okropnem jest moje udręczenie... Co się stało? Moje córki... moja żona... czy chore? czy niebezpiecznie?... Och!... powiedz mi!... powiedz.
— Pańskie córki, panie marszałku — odrzekła Adrjanna — były cokolwiek słabe po podróży, ale niebezpieczeństwa już niema.
— A więc moja żona, a więc to jej grozi niebezpieczeństwo?...
— Nie trać pan odwagi — odrzekła smutnie Adrjanna. — Niestety! wypada panu szukać pociechy w przywiązaniu dwóch pozostałych aniołków.
— Generale — dodał Dagobert mężnym, poważnym głosem — przybyłem tu z Azji... sam... z dwiema córkami generała.
— A ich matka?... ich matka? — pytał marszałek przejmującym głosem.
— Nazajutrz po jej śmierci puściłem się w drogę z dwiema sierotami — odpowiedział żołnierz.
— Umarła!... — zawołał marszałek, przejęty boleścią — umarła!...
Odpowiedzią było ponure milczenie.
Uderzony tym niespodzianym ciosem, marszałek zachwiał się na nogach, oparł się o poręcz krzesła i, padłszy na siedzenie, zasłonił oczy rękami. Przez kilka chwil słychać było tłumione łkanie, gdyż marszałek Simon kochał żonę aż do ubóstwienia. Żona i dziecko... to były warunki niezbędne do szczęścia, którego się spodziewał; choćby żona była przeżyła córki, to przecież nie byłaby mu ich zastąpiła, tak samo, jak one nie mogły mu zastąpić utraconej żony.
Adrjanna i Dagobert uszanowali głęboki żal tego nieszczęśliwego człowieka. Wreszcie marszałek podniósł głowę; twarz jego była blada, jak marmur: otarł łzy, wstał i rzekł do Adrjanny:
— Wybacz mi, pani... nie mogłem przezwyciężyć pierwszego wrażenia... Pozwól mi, pani, oddalić się... Wypadnie mi wypytywać o wiele bolesnych szczegółach przyjaciela, który do ostatniej chwili nie opuszczał mej żony... Bądź pani łaskawą kazać zaprowadzić mnie do moich dzieci... do tych biednych sierot!...
— Panie marszałku — odpowiedziała panna de Cardoville — w tej właśnie chwili oczekiwaliśmy na twe dzieci... ale, na nieszczęście, zawiedliśmy się w nadziejach...
Marszałek spojrzał na Adrjannę, nic jej nie odpowiedziawszy, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał, co rzekła.
— Ale uspokój się pan — dodała młoda dziewica — nie trzeba jeszcze rozpaczać.
— Rozpaczać!?... — odrzekł jakby od niechcenia marszałek, spoglądając naprzemian na żołnierza i na Adrjannę — rozpaczać! dlaczego?... na Boga!
— W tej chwili dzieci pańskich niema — odpowiedziała Adrjanna. — Pańska obecność jednakże... obecność ojca... ułatwi ich odnalezienie...
— Odnalezienie!... — zawołał marszałek. — A więc niema tu moich córek?...
— Nie, panie! — oświadczyła nareszcie Adrjanna —
wydarto je przywiązaniu tego zacnego człowieka, który sprowadził je z głębi Azji i zaprowadzono do klasztoru.
— Nieszczęśliwy! — zawołał marszałek Simon, postępując groźnie z zapalczywością ku Dagobertowi — ty mi odpowiesz za wszystko!...
— Ach, panie! nie obwiniaj go! — zawołała panna de Cardoville. — On nic nie winien...
— Generale! — dodał Dagobert głosem cichym i zmartwionym — zasługuję na twój gniew... moja to wina.
— Ależ to niegodziwość!... — zawołał marszałek, wskazując na Dagoberta giestem rozpaczliwego gniewu — komuż więc ufać... kiedy on mnie zawiódł?...
— Ach! panie marszałku! — zawołała Adrjanna — nie miej do niego żalu, nie wierz mu; on naraził swe życie, honor, chcąc wydostać z klasztoru twe dzieci...
— Ależ ten klasztor! — wykrzyknął marszałek z gniewem — gdzie jest ten klasztor?... Ci ludzie chyba nie wiedzą, co to jest ojciec, kiedy odważyli się zabrać mu dzieci?
W chwili, kiedy marszałek Simon wymawiał te słowa, we drzwiach pokoju ukazał się Rodin, trzymając za ręce Różę i Blankę. Słysząc okrzyk marszałka, zdziwił się niezmiernie; promień szatańskiej radości rozpromienił jego złowrogą twarz, albowiem nie spodziewał się, że w tak odpowiedniej chwili napotka marszałka Simon.
Panna de Cardoville pierwsza spostrzegła zjawienie się Rodina. Biegnąc naprzeciw niego, zawołała:
— Ach, nie myliłam się... nasz duch opiekuńczy... zawsze.. zawsze...
— Moje kochane dzieci — rzekł pocichu Rodin do dziewcząt i pokazując im marszałka Simon — oto wasz ojciec.
— Panie — dodała Adrjanna, przedstawiając marszałkowi Różę i Blankę — oto są twoje dzieci.
Dziewczęta rzuciły się w objęcia ojca; nastąpiło głębokie milczenie, przerywane jedynie łkaniami, pocałunkami i okrzykami radości.
— Przybliż się pan przynajmniej i bądź uczestnikiem radości, którą przygotowałeś! — mówiła, ocierając sobie oczy, panna de Cardoville do Rodina, opartego o futrynę drzwi wchodowych i zdającego się przypatrywać tej scenie z wielkiem rozczuleniem.
Dagobert, na widok Rodina, przyprowadzającego dzieci, w pierwszej chwili, osłupiały ze zdziwienia, ruszyć się nie mógł; lecz, słysząc słowa Adrjanny i ulegając popędowi wdzięczności, że tak powiem, mimowolnej, rzucił się na kolana przed jezuitą i, złożywszy ręce jakby do modlitwy, zawołał przerywanym głosem:
— Przyprowadzając dzieci, ocaliłeś mnie...
— Niech cię Bóg błogosławi za wszystkie dobro, jakie czynisz! — zawołała Garbuska, idąc za ogólnym popędem.
— Moi łaskawi przyjaciele — odrzekł Rodin, udając, że tyle wzruszenia siły jego przechodzi — zanadto... prawdziwie, to zawiele... Przeproście za mnie marszałka... i powiedzcie, że dość dla mnie, gdy go widzę szczęśliwym.
— Proszę pana... racz się zbliżyć... — rzekła do jezuity Adrjanna — niech przynajmniej pozna cię marszałek, niech cię zobaczy.
— Och! pozostań!... pozostań, panie, który nas wszystkich uszczęśliwiasz — dodał Dagobert, chcąc także przyczynić się do zatrzymania Rodina.
— Pani!... Duch opiekuńczy nie troszczy się już dobrem zdziałanem, ale tem, które jeszcze zrobić należy... — rzekł Rodin głosem udanej dobroci, zwróciwszy się do Adrjanny. — Dowidzenia, moi przyjaciele, dowidzenia.
To mówiąc, Rodin skłonił się grzecznie ręką Adrjannie, Garbusce i Dagobertowi, a, wysuwając się powoli za drzwi, wskazał im uradowanym wzrokiem marszałka Simon, który, siedząc, łzami oblewając i całując córki, trzymał je na piersiach i wcale nie wiedział, co się wkoło niego dzieje.
W godzinę po tej scenie panna de Cardoville z Garbuską, marszałkiem Simon z córkami i Dagobert wychodzili z domu doktora Baleinier.
Już od trzech dni panna de Cardoville wyszła z domu doktora Baleinier.
Następujące sceny odbyły się w małym domku przy ulicy Białej, do którego Dżalma zaprowadzony został w imieniu nieznanego protektora.
Wystawmy sobie ładny salon okrągły, wybity materją indyjską, w desenie purpurowe, na popielato perłowem tle, dla większej wydatności obciągane zrzadka złotą nitką; sufit ku środkowi niknął pod takiemiż draperjami, podwiązanemi grubym jedwabnym sznurem, u którego końców, nierówno spadających, zawieszone są, w kształcie żołędzia, małe lampki indyjskie, złote, misternej i filigranowej roboty. Te lampki dziwnym, a dosyć często zdarzającym się w owych barbarzyńskich krajach pomysłem, służyły także do palenia w nich wonnych kadzideł; lekkie obłoczki białawej pary wznosiły się bezustannie z tych lamp i szerzyły wokoło balsamiczny zapach.
Światło dochodziło do tego salonu (była wtedy godzina blisko druga po południu) przez małą cieplarnię, którą widać przez białą, czystą szybę, stanowiącą zarazem drzwi. Chińska sztora, spuszczona, mogła to szkło zakryć lub zastąpić jego miejsce.
Światło, znacznie już osłabione zasłoną zielonych liści, przez które dostawało się do salonu, było nader miłe dla
oka, i tem przyjemniejsze czyniło wrażenie, że się mieszało z lazurowym blaskiem lamp kadzielnych i czerwonych płomieni ognia, palącego się w wysokim porfirowym kominie wschodnim.
W tym nieco ciemnym salonie, napełnionym miłą wonią kadzideł, pomieszaną z przyjemnym zapachem perskiego tytoniu, mężczyzna o długich czarnych włosach na głowie, ubrany w długą ciemno-zieloną suknię, przepasaną pstrokatym, różnobarwnym pasem, klęcząc na pysznym tureckim kobiercu, zapalał złotą fajkę, a długi, cienki, kilku zwojami spoczywający na kobiercu cybuch tej fajki, jak wąż szkarłatny, upstrzony srebrnemi łuskami, kończył się w zgrabnej dłoni Dżalmy, wygodnie rozciągniętego na sofie.
Oparty łokciem na poduszce, prawą dłonią podpierał twarz, a ponieważ szeroki rękaw sukni opadł mu aż za łokieć, przeto na okrągłej jak u kobiety ręce widać było tajemniczy napis, którym go niegdyś za pomocą delikatnej igły utatuował był w Indjach Dusiciel.
Syn Kadżi-Singa trzymał w lewej ręce bursztyn. Biała, z pysznego kaszmiru suknia, której szlak w różnobarwne palmy sięgał kolan, przewiązaną była nad biodrami szalem koloru pomarańczowego.
Twarz Dżalmy, zarazem łagodna i męska, miała wyraz owej melancholijnej ciszy, do jakiej przywykł Indjanin i Arab, którzy są skłonni do odrętwiałego zamyślenia, obok gwałtownej energji w działaniu.
Żywe oczy księcia, podobne do czarnych, w błękitną perłową masę oprawnych djamentów, błąkają się od niechcenia po kwiatach sufitu.
— Czy trzeba nałożyć fajkę? — zapytał klęczący człowiek, obracając się do Dżalmy i pokazując wydatne, złowrogie rysy twarzy Faryngei-Dusiciela.
Młody książę nic nie odpowiedział, już to, że ze zwykłej na Wschodzie pogardy dla pewnych ras, nie chciał mówić do metysa, czy też, zatopiony w myślach, nie usłyszał go.
Dlaczego Faryngea, ten srogi sekciarz Bohwanji, bóstwa zabójstw, przyjął tak upokarzającą służbę? Skądże to przyszło temu człowiekowi niepospolitych zdolności, człowiekowi namiętnie wymownemu, który mocą przekonywania tyle pozyskał zwolenników Dobremu Dziełu? Jak mógł zgodzić się na przyjęcie tak niskiego stanowiska?
Dalszy ciąg powieści objaśni te zapytania.
Teraz tyle tylko można powiedzieć, że po dłuższej rozmowie z Rodinem, Dusiciel odszedł od niego ze spuszczonemi oczami i pokorną miną.
Po dość długiem milczeniu Dżalma, wodząc oczami za wznoszącemi się od ust kłębami dymu, nie patrząc na Faryngeę, rzekł doń w ów przenośny, a zarazem zwięzły sposób, jakim ludy wschodnie zwykły tłumaczyć swoje myśli:
— Godzina mija... a starzec z dobrem sercem nie przybywa... ale on przyjdzie... jego słowo jest u niego słowem.
— Jego słowo jest u niego słowem, panie — powtórzył Faryngea potakującym tonem. — Kiedy przed trzema dniami odwiedził pana w owym domu, gdzie niegodziwi, dla swych występnych zamiarów, zdradliwie zaprowadzili pana uśpionego, podobnie jak i mnie uśpili... mnie, pańskiego troskliwego, przywiązanego sługę.. powiedział wtedy do pana:
— „Nieznany przyjaciel, który posłał po waszą książęcą mość do zamku Cardoville, przysyła mnie teraz do waszej książęcej mości; proszę waszą książęcą mość zaufać mi i udać się ze mną; mieszkanie, godne waszej książęcej mości, zostało dla niego przygotowane“.
Prócz tego powiedział jeszcze panu:
— „Pozwolisz wasza książęca mość na to, abyś nie wychodził z tego domu, dopóki ja nie powrócę; wymaga tego interes waszej książęcej mości; za trzy dni ujrzysz mnie wasza książęca mość, wtedy wolno mu będzie wyjść dokąd i kiedy mu się podoba....“
— I czekam na starca z niecierpliwością — rzekł
Dżalma — gdyż przykrzy mi się ta samotność...
Po chwilowem milczeniu, syn Kadżi-Singa odezwał się nagle do Faryngei tonem niecierpliwego sułtana:
— Powiedz-no mi co!
— O czemże mam panu mówić?
— O czem zechcesz! — rzekł Dżalma z pogardliwą obojętnością, wlepiwszy ociężale oczy w sufit. — Jedna myśl nie odstępuje mnie!... chcę się rozerwać... Mów mi...
Faryngea spojrzał przenikliwem okiem na oblicze młodego Indjanina:
— Pan myślisz o paryskich kobietach...
— Milcz, niewolniku... — rzekł Dżalma.
— Dlaczegóż unikać tych myśli, panie? Książę ma dziewiętnaście lat, cały swój młodzieńczy wiek przepędził na wojnie lub w więzieniu — i jeszcze nie kochał...
Dżalma rzekł mu zarazem wyniośle i surowo.
— Nie chcę tu, obok ucywilizowanych ludzi, uchodzić za barbarzyńcę, jak oni nas zwykli nazywać... Dlatego chlubię się tem, że jestem czysty...
— Nie rozumiem, co pan mówi.
— Kochałbym może kobietę tak czystą, jak była moja matka, gdy ją zaślubił mój ojciec — rzekł Dżalma, — a kto chce wymagać od kobiety czystości, winien być równie, jak ona, czystym.
Na tę niezwykłą mowę Faryngea nie mógł się wstrzymać od złośliwego uśmiechu.
— Czegóż to się śmiejesz, niewolniku? — rzekł wyniosłym tonem książę.
— U ludzi cywilizowanych... jak książę mówi, mężczyzna, któryby się ożenił w stanie zupełnej niewinności... byłby wyśmiany i wstydziłby się.
— Kłamiesz, niewolniku! byłby wyśmiany wtedy tylko, gdyby zaślubił młodą dziewicę, nie tak czystą jak on.
— Widziałem kobiety paryskie na Isle-de-France w Pondicheri, panie, potem wielu dowiedziałem się rzeczy podczas naszej podróży.
— A więc ucywilizowani mężczyźni wymagają od kobiet niewinności, której oni sami nie mają?
— Wymagają jej tembardziej jeszcze, im mniej oni sami mogą się nią pochlubić.
— A kobietę, która zawiedzie... czy ją tu zabijają? — rzekł Dżalma, nagle się podniósłszy i wpatrując się dzikiem, zapalczywem okiem w Faryngeę.
— Zabijają ją, jeżeli pochwycą na uczynku, mości książę, zawsze tak samo, jak u nas.
— O, despoci, jak my... To wszystko smutną jest rzeczą, jeżeli prawdę mówisz — odrzekł Dżalma zamyślony.
Potem dodał z pewnem uniesieniem i ciągle używając, według swego zwyczaju, mowy symbolicznej, pospolitej w jego kraju:
— Tak, to co mówisz, niewolniku, martwi mnie... gdyż dwie krople rosy niebieskiej łączą się razem w kielichu kwiatu... bo dwa serca jednoczą się w dziewiczej czystej miłości... promienie ogniste łączą się w płomień niewygasły... w gorące i wieczne rozkosze dwojga kochanków, którzy stali się sobie małżonkami...
I młody książę wpadł w głęboką zadumę.
— A gdybyś też dumny, smutny jak ptak królewski naszego kraju, sułtan naszych lasów, upodobał sobie, panie, urozmaicone rozkosze, zamiast samotnych rozpamiętywań. Wierz mi, książę, co jesteś tak ognistym, wspaniałym synem naszego kraju, staniesz się miłością, chlubą, bożyszczem tych tu kobiet... i te kobiety, najponętniejsze w świecie... na ciebie tylko jednego zwrócą oczy, za tobą będą spoglądać i wzdychać.
Dżalma słuchał Faryngei w milczeniu — chciwie.
Wyraz twarzy młodego Indjanina zmienił się zupełnie; nie był to już ów melancholijny młodzieniec, rumieniący się powściągliwem uczuciem na wspomnienie dozwolonych rozkoszy prawego i uczciwego związku. Nie, nie, podszepty Faryngei wzbudziły w nim nagle ukryty zapał: rozogniona twarz Dżalmy, jego oczy, naprzemian
roziskrzone, to omdlałe, oddech męski, oznajmiały rozgrzaną krew i wrzące namiętności, tem silniejsze, że dotąd były powściągane.
Dlatego, nagle zerwawszy się z sofy, giętki, silny i lekki, jak młody tygrys, Dżalma pochwycił Faryngeę za gardło i zawołał:
— Twoje słowa są palącą trucizną...
— Książę — rzekł Faryngea, nie stawiając najmniejszego oporu — książę, niewolnik pański, jest jego niewolnikiem...
Ta uległość rozbroiła księcia.
— Moje życie do pana należy — powtarzał metys.
— Ja to do ciebie należę, niewolniku! — zawołał Dżalma, odpychając go. — W tej chwili byłem uczepiony u twych ust, pożerając te zgubne kłamstwa.
— Kłamstwa, panie?... Pokaż się tylko, książę, tym kobietom! a ich oczy potwierdzą moje słowa.
— Czy te kobiety kochałyby mnie... mnie, który żyłem dotąd na wojnie i w lasach? Ależ ja jestem dzikim barbarzyńcą!...
— Dlatego właśnie zobaczysz je pan u swych stóp; będą się zarazem lękały ciebie i wzdychały za tobą, myśląc o tych wszystkich gwałtownościach, o tych uniesieniach nienawiści, namiętności i miłości, jakim mężczyzna pańskiej krwi, pańskiej młodości i pańskiego zapału musi podlegać. Dziś łagodny i tkliwy, jutro szalony i namiętny... takim będziesz, książę... takim być trzeba, żeby im się spodobać, zniewolić je sobie.
— A więc dobrze! — zawołał Dżalma z zaiskrzonem okiem, biegając po salonie, a raczej skacząc jak dziki — myśląc o tem, drżę z radości, szczęścia i obawy... Niewolniku, prawdę mówisz! ta miłość będzie to coś upajającego, strasznego... Ależ ta kobieta... ta kobieta... przed którą ja będę truchlał, i która truchleć będzie, ujrzawszy mnie... gdzież ona jest? — zawołał Dżalma, w większym jeszcze niż przedtem szale... — Znajdę ją! kiedy?
— Kobieta, to wiele, panie — odrzekł Faryngea z sardoniczną oziębłością. — Kto szuka jednej kobiety, rzadko kiedy znajdzie ją w tym kraju; kto zaś szuka kobiet, ten będzie wiedział, którą z nich wybrać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W chwili, kiedy metys tak niepochlebną dla kobiet paryskich dawał odpowiedź Dżalmie, pokazał się przed małą furtką ogrodu tego domu, wychodzącą na odludną uliczkę, odkryty powóz, nadzwyczaj wytworny, błękitno-lazurowy, z białym spodem i obwódkami również błękitnemi.
W powozie tym siedziały dwie kobiety: panna de Cardoviille i Floryna.
Ażeby wytłomaczyć przybycie panny de Cardoville przez furtkę ogrodową domu, który zajmował Dżalma, wrócić się musimy do poprzednich wypadków.
Opuszczając dom doktora Baleinier, panna Cardoville udała się do swego pałacu przy ulicy Anjou. Podczas ostatnich miesięcy swego pobytu u ciotki, Adrjanna kazała potajemnie wyrestaurować i umeblować to piękne mieszkanie, którego przepych i wytworność powiększyła wszelkiego rodzaju osobliwościami pawilonu pałacu Sant-Dizier.
Sądząc, że do zajęcia się podrzędnemi, wewnętrznemi interesami domu, do jego dozoru i utrzymania, potrzeba jej będzie wiernych ludzi, Adrjanna napisała do rządcy dóbr Cardoville i do jego żony, aby natychmiast przybyli do Paryża.; tak więc pan Dupont miał pełnić obowiązki intendenta, a pani Dupont szafarki, gospodyni. Dawny przyjaciel ojca panny de Cardoville, hrabia Montbron, starzec nader dowcipny, niegdyś mężczyzna bardzo wzięty, a przytem wielki znawca wszelkiego rodzaju elegancji, doradził Adrjannie, aby występowała jak księżna, aby przyjęła koniuszego, stręcząc jej do pełnienia tych obowiązków człowieka bardzo dobrze wychowanego, w wieku już nieco więcej niż dojrzałym, człowieka, który, będąc wielkim miłośnikiem koni, zniszczywszy się w Anglji,
w Newmarket, w Derby i u Tatersalla, sławnego handlarza koni, zmuszony był, jak się to często zdarza dżentelmenom tamtejszym, zostać stangretem dyliżansu, znajdując w tych obowiązkach uczciwy chleb i sposobność zadośćuczynienia swemu upodobaniu do koni. Takim był pan de Bonneville, protegowany przez hrabiego Montbron.
Panna Cardoville przyjęła znowu do usług dawne pokojowe swoje: Hebe, Żorżetę i Florynę.
Ostatnia z początku miała objąć służbę przy księżnie Saint-Dizier, jako dozorczyni, z polecenia przełożonej klasztoru Panny Marji; lecz wskutek nowego kierunku, jaki Rodin nadał sprawie Rennepontów, postanowiono, aby Floryna, jeśliby pozwoliły okoliczności, weszła napowrót do służby u panny Cardoville.
Co do Garbuski, dogadzając żądaniom panny Cardoville, uważając, że już nie jest potrzebną żonie Dagoberta, o której potem mówić będziemy, zgodziła się na pozostanie w pałacu, przy ulicy Anjou przy Adrjannie, która przez rzadką przenikliwość serca, czem się szczególniej odznaczała, powierzyła młodej wyrobnicy, co jej razem służyła za sekretarza, wydziały wsparcia i jałmużny.
W rzeczy samej, Garbuska mogła bardziej niż ktokolwiek przyjąć ofiarowane sobie przez Adrjannę posłannictwo; okrutne jej doświadczenie, to jest bieda, dobroć jej anielskiej duszy, wzniosłość jej umysłu, jej rzadka czynność, jej znajomość tajników nieszczęścia, jej doskonała znajomość ludzi ubogich, pracowitych, dawały rękojmię przezorności i taktu; ta zacna istota mogła doskonale wspierać szlachetne myśli panny de Cardoville.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Mówmy teraz o różnych wypadkach, które w owym dniu poprzedziły przybycie panny de Cardoville z Floryną przed furtkę ogrodu w domu przy ulicy Białej.
Około godziny dziesiątej zrana, okiennice sypialnego pokoju Adrjanny, szczelnie zamknięte, nie pozwoliły przedrzeć się najmniejszemu promykowi światła do tego
pokoju, oświetlonego tylko kulistą lampą ze wschodniego alabastru, zawieszoną u sufitu na trzech długich srebrnych łańcuszkach.
Pokój ten, zbiegający się w kopułę, miał kształt namiotu, o ośmiu ściętych ścianach.
Dwoje drzwi z kości słoniowej, przecudnie nabijanej perłową masą, prowadziły jedne do sali łaziennej, drugie do buduaru.
Panna de Cardoville, tylko co przebudziwszy się, spoczywała na łożu wpośród fali muślinu, koronek, batystu i białego jedwabiu.
Ubiór jej głowy, naśladowanie dawnego greckiego, zwiększał wdzięk i tak już pięknej, czystej twarzy panny Cardoville, tak ją odmładzając, iż zamiast osiemnastu lat, wyglądała na piętnaście.
Pogrążona w porannem odrętwieniu, którego ciepła niemoc sprzyja marzeniom, Adrjanna oparła się na poduszce, mając głowę nieco zwieszoną, przez co lepiej jeszcze uwydatniał się idealny kontur jej szyi i obnażonych ramion. Któżby odmalował niewysłowioną swobodę przebudzonej Adrjanny... ocknięcie się tak pięknej, tak czystej duszy, w ciele tak pięknem i tak czystem! ocknięcie serca tak czystego, jak świeże, wonne tchnienie młodości, wolno podnoszące pierś panieńską... pierś białą, jak śnieg najczystszy...
Ufna w szlachetność swego charakteru, dumna z przykładu, jaki miała dać innym kobietom, wiedząc, że oczy będą na nią zwrócone przez zazdrość, czuła się, że tak powiem, zupełnie pewną siebie; nie obawiając się wcale, iżby miała uczynić zły wybór, lękała się raczej, czy będzie miała w czem wybierać, tak jej gust udoskonalił się.
Bieg okoliczności czy też wybryk skłonił wkrótce Adrjannę do zajęcia się Dżalmą.
Uszczęśliwi ona dopełnieniem względem tego królewskiego rodu obowiązków królewskiej gościnności, młoda
dziewica wcale nie miała zamiaru czynić młodego księcia bohaterem swej przyszłości.
Myślała ona najprzód, i słusznie, że to nawpół dzikie dziecko, z burzliwemi namiętnościami, które choć z czasem dałyby się poskromić, to przecież jeszcze nie były poskromione, że mówię, to dziecko, przeniesione nagle w środowisko wyrafinowanej cywilizacji, wystawione być musi nieuchronnie na przykre doświadczenia i gwałtowne wstrząśnienia. Zaś panna de Cardoville, nie mając w swym charakterze nic męskiego, żadnej skłonności do panowania, nie chciała zajmować się cywilizowaniem młodego dzikiego. Nie chcąc go zostawić bez obrony na wszelkie niebezpieczeństwa paryskiego życia, prosiła po przyjacielsku hrabiego Montbron, aby wprowadził księcia Dżalmę do najlepszych towarzystw w Paryżu i żeby oświecił go radami swego doświadczenia.
— Co do mnie, kochany hrabio, — mówiła do pana Montbron ze zwykłą sobie szczerością — moje postanowienie jest niezmienne; sam mi pan powiedziałeś, jakie sprawi wrażenie między ludźmi zjawienie się księcia Dżalmy, dziewiętnastoletniego Indjanina, zachwycającej piękności, wyniosłego i dzikiego, jak lew wyszły z lasu; to jest nowe, to nadzwyczajne, powiedziałeś mi, hrabio; dlatego cywilizacyjna społeczność ścigać go będzie z natarczywością, której się dla niego lękam; otwarcie zaś przyznam się kochanemu hrabiemu, iż nie wypada mi okazać, że chcę rywalizować w gorliwości z tylu pięknemi damami, które pewno i nieustraszenie zechcą się wystawić na szpony tego młodego tygrysa.
A gdy pan Montbron zapytał, czy wygnanie biednego młodego tygrysa indyjskiego długo będzie trwało, odpowiedziała mu Adrjanna:
— Przyjmując u siebie prawie wszystkie osoby towarzystw, do których go pan wprowadzisz, będę miała sposobność bawić się różnemi zdaniami, jakie dadzą się słyszeć o nim. Jeżeli znajdą się mężczyźni, co powiedzą o nim
wiele dobrego, znajdą się kobiety, co mówić będą wiele złego... tak się spodziewam. Słowem opinja, jaką sobie tym sposobem wytworzę, skróci lub przedłuży, jak pan mówisz, wygnanie mego królewskiego kuzyna.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tym dniu Adrjanna, rano, skłopotana myślami o widokach, jakie przyszłość przedstawić mogła potrzebom jej serca, porzuciła je nareszcie i znowu wpadła w głęboką zadumę.
Nagle podniosła się, usiadła, przetarła oczy i zadzwoniła na swe panny służące.
Na pierwszy srebrny głos dzwonka otworzyło się dwoje drzwi ze słoniowej kości.
Na progu we drzwiach od pokoju gotowalnianego pokazała się Żorżeta, a razem z nią wpadła ze szczekaniem, czarno podpalona, ze złotą obróżką na szyi, Lutyna.
Hebe wyszła z pokoju kąpielowego.
W głębi tego pokoju, z góry oświetlonego, widać było na kobiercu z zielonego kordybanu, ze złotemi kwiatami, obszerną kryształową wannę, w kształcie podłużnej muszli.
Widząc Hebę w jej świeżym, ładnym ubiorze, przynoszącą w kształtnych rękach kąpielowy ubiór, Adrjanna rzekła:
— Moje dziecko, gdzież jest Floryna?
— Już będzie dwie godziny, jak wyszła; zawołano ją, jak mówiła, w bardzo pilnym interesie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Blisko w dwie godziny po wstaniu, Adrjanna, kazawszy ubrać się, jak zwykle, z całą elegancją, dała znak pannom,aby się oddaliły i zawołały do niej Garbuskę, której zawsze okazywała pewien szacunek, i dlatego przyjmowała ją zawsze sam na sam.
Młoda wyrobnica przybyła spiesznie, blada, wzruszona, i rzekła drżącym głosem:
— Ach, pani!... słuszne były moje przeczucia. Zdradzają panią...
— O jakichże mówisz przeczuciach? moja droga — rzekła zdziwiona Adrjanna — i któż to zdradza mnie?
— Pan Rodin — odpowiedziała Garbuska.
Słysząc skargę, wytoczoną przez Garbuskę przeciwko Rodinowi, panna de Cardoville patrzyła na dziewczę z nowem zdziwieniem.
Nim opowiemy tę scenę, nadmienimy tu pokrótce, że Garbuska, porzuciwszy swoją ubogą odzież ubrała się z woli Adrjanny czarno, w sposób równie prosty jak gustowny. Smutny ten kolor zdawał się oznajmiać, że Garbuska zrzekła się wszelkiej próżności ludzkiej, że serce jej przybrało wieczną żałobę, a jej obowiązki wymagały poświęcenia się dla wszelkiego rodzaju nieszczęśliwych.
Pomieszanie na twarzy Garbuski wyrażało wielką obawę.
Panna Cardoville; mocno zdziwiona, zawołała:
— Co mówisz?...
— Pan Rodin zdradza panią.
— O!... to niepodobna!...
— Nie wiem, pani, ale takie było pierwsze moje uczucie, a moja obawa tak była niezwyciężoną, iż pomimo względów, jakie pan Rodin okazał mej siostrze, zawsze się go lękałam.
— To rzecz dziwna; ale skądże dziś twe podejrzenia zamieniły się w przekonanie?
— Wczoraj poszłam do mej siostry, Cefizy, by zanieść jej wsparcie, które mi dał dla niej pan Rodin od jakiejś miłosiernej osoby... Nie zastawszy Cefizy u przyjaciółki,
która ją była przyjęła do siebie, prosiłam odźwierną owego domu, żeby oświadczyła mej siostrze, iż przyjdę do niej dziś rano... Co też rzeczywiście uczyniłam. Lecz daruj mi, pani, że tu wyznać muszę niektóre potrzebne szczegóły.
— Mów, mów, moja przyjaciółko.
— Młoda kobieta, która przyjęła do siebie moją siostrę, — rzekła zakłopotana Garbuska, spuściwszy oczy i zarumieniwszy się — niebardzo... przyzwoite prowadzi życie. Pewien jegomość, z którym ona miała zażyłość, nazwiskiem pan Dumolin, powiedział jej prawdziwe nazwisko pana Rodina, który, mając w tym domu najętą stancję, kazał się tam nazywać panem Charlemangne.
— Właśnie też mówił o tem u doktora Baleinier.
— A więc tedy wczoraj pan Rodin przyjmował u siebie księdza d‘Aigrigny.
— Księdza d‘Aigrigny? — zawołała panna Cardovil!e.
— Otóż czego się dowiedziałam: ksiądz d’Aigrigny przyszedł rano odwiedzić pana Rodina; nie zastawszy go, zostawił u odźwiernej swoje nazwisko napisane na kawałku papieru, z temi słowami: „Powrócę za dwie godziny“. Młoda dziewczyna, o której pani mówiłam, widziała i czytała ten napis.
— Nie... nie.. — rzekła Adrjanna, truchlejąc — to niepodobna, to jakaś pomyłka.
— Chcąc się dowiedzieć o szczegółach, — mówiła Garbuska — pytałam odźwierną, czy pan Rodin i ksiądz d‘Aigrigny gniewali się; o ile mogła zauważyć, jeden na drugiego, gdy ich widziała wychodzących z domu; powiedziała mi, że nie, ksiądz d‘Aigrigny mówił tylko do pana Rodina, rozstając się z nim przy bramie domu: „Jutro... napiszę do pana.. zgoda, pamiętajże pan...“
— O mój Boże! czyliżby to był tylko sen! — rzekła Adrjanna, przyłożywszy ręce do czoła — nie mogę wątpić o tem, co mówisz, kochana przyjaciółko, a z tem wszystkiem, moja droga przyjaciółko, nie lękajmy się niepotrzebnie, nie bądźmy zbyt skwapliwe do uwierzenia
złemu... Starajmy się obie przekonać rozumowaniem: powtórzymy jeszcze okoliczności. Pan Rodin otworzył mi drzwi domu doktora Baleinier, w obecności mojej wytoczył skargę na księdza d‘Aigrigny... Wszystko to jest oczywiste, nieprawdaż?
— Tak, bezwątpienia.
— Zastanówmy się teraz, czy może być jaka możliwość zdrady. Schodzić się z księdzem d’Aigrigny, ażeby mnie zdradzić? Lecz zdradzać mnie, gdzie? w czem?
— Ależ w takim razie, jak tłómaczyć sobie wypada schadzkę dwóch ludzi, którzy tyle mają powodów do urazy i nienawiści jeden ku drugiemu... A zresztą czy się w tem wszystkiem nie ukrywa jaki szkodliwy zamiar? A potem, racz mi pani wierzyć, że nie ja tylko podobnie sądzę...
— Jakto?
— Dziś rano, wróciwszy do domu, tak byłam zmartwiona, iż panna Floryna pytała mnie o przyczynę tego zmartwienia; wiem o tem, jak ona do pani jest przywiązana.
— Niepodobna być mi bardziej życzliwą; niedawno, kochana przyjaciółko, samaś mi powiedziała, jak ważną wyświadczyła ona przysługę podczas mego pobytu w domu doktora Baleinier.
— Tak więc proszę pani, wróciwszy dziś rano do domu, sądziłam, że trzeba przestrzec panią jak najprędzej i opowiedziałam wszystko pannie Florynie. Ona, równie jak ja, a może i bardziej jeszcze przerażona została wiadomością o schadzce i pogodzeniu się pana Rodina z księdzem d‘Aigrigny. Zastanowiwszy się nieco, rzekła mi:
„Sądzę, że niema potrzeby budzić pani; w ciągu paru godzin może się jeszcze o czem więcej i lepiej dowiem“. Potem kazała zawołać dorożkę i pojechała.
— Floryna jest zacną dziewczyną, — rzekła z uśmiechem panna de Cardoville — lecz w tym razie sądzę, że jej gorliwość i dobre serce zawiodły ją, równie jak ciebie, kochana przyjaciółko. Ksiądz d‘Aigrigny teraz mocno
się lęka pana Rodina, on więc szukał go w jego ustroniu, chcąc go przeprosić.
— Może to być, pani, — rzekła Garbuska po krótkiem zastanowieniu. — Z tem wszystkiem jednak nie wierz im pani, zwodzą panią, tak, ja czuję, że cię zwodzą!.. ale wszystko zdaje się być przeciw temu, co mówię... Ale wierz mi, pani, że moje przeczucia zbyt są mocne, iżby miały być błędne... A wreszcie, czy pani nie odgadujesz najskrytszych skłonności mego serca, iżbym ja nawzajem nie miała odgadnąć grożących ci niebezpieczeństw?...
— Co mówisz, kochana przyjaciółko? Cóż to ja odgadłam? — odrzekła panna Cardoville, mimowolnie wzruszona i zdziwiona przekonywującym i strwożonym tonem Garbuski, która mówiła dalej:
— Co pani odgadłaś? Któż powiedział pani, kiedyś chciała mnie posadzić u swojego stołu, jako przyjaciółkę, mnie, ubogą wyrobnicę, w której chciałaś uwielbić pracę, cierpliwość i poczciwość! Że będę szczęśliwa, jeżeli znajdzie się dla mnie małe, skromne mieszkanie w tym wspaniałym pałacu, którego blask razi mnie? Któż mówił pani to, kiedy raczyłaś wybrać aż nadto piękne mieszkanie dla mnie? Któż jeszcze powiedział pani, że, nie zazdroszcząc wytworności ślicznym dziewicom, otaczającym cię, a które kocham dla tego samego już, że panią kochają, że, mówię, porównywując się mimowolnie, będę miała kłopot i wstydzić się będę sama siebie? Któż pani powiedział, żeś była tyle łaskawa oddalać je zawsze od siebie, ile, razy mnie wzywałaś? Któż nareszcie zawiadomił panią o przykrych i drażliwych okolicznościach mego wyjątkowego położenia? Kto pani powiedział to wszystko? Bóg pewno, On, który w nieograniczonej wielkości opatruje świat i wszelkie stworzenia, który pamięta o najdrobniejszym, w trawie czołgającym się robaczku. I nie chcesz pani, aby wdzięczne serce, które tak dobrze odgadujesz, wzniosło się do odgadnienia nawzajem tego, coby jej mogło szkodzić? Nie, nie! pani, jedni mają instynkt zachowania siebie
samych, drudzy daleko szczęśliwsi, obdarzeni są instynktem zachowania tych, których kochają... Taki instynkt Bóg mi dał... Zdradzają panią, powtarzam... zdradzają panią!.
W chwili, kiedy miała odpowiedzieć Garbusce, zapukano do drzwi salonu, w którym odbywała się ta scena, i weszła Floryna. Widząc pomieszanie w twarzy swej pokojówki, panna Cardoville żywo rzekła do niej:
— Floryno!.. cóż mi powiesz nowego? Skądże wracasz?
— Z pałacu Saint-Dizier, proszę pani.
— Pocóżeś tam jeździła? — zapytała zdziwiona panna de Cardoville.
— Dziś rano, panna (tu Floryna wskazała Garbuskę) zwierzyła mi swoje podejrzenia, swoją obawę, które ja podzielałam z nią. Odwiedziny księdza d‘Aigrigny u pana Rodina uważałam za rzecz bardzo ważną. Pomyślałam sobie, że jeżeli w tych dniach pan Rodin pójdzie do pałacu Saint-Dizier, niewątpliwą będzie rzeczą, że zdradza.
— Słusznie! — rzekła Adrjanna, coraz niespokojniejsza — cóż tedy?
— Ponieważ pani mi kazała dojrzeć, gdy będą przeprowadzali z pawilonu rzeczy, których została się tam jeszcze znaczna ilość, dla otworzenia więc pokojów potrzeba mi było udać się do pani Grivois: miałam zatem powód, by wrócić się do pałacu.
— Potem... Floryno... potem?
— Starałam się naprowadzić panią Grivois na rozmowę o panu Rodinie; ale nadaremno.
— Nie ufają pannie — rzekła Garbuska. — Tego się można było spodziewać.
— Pytałam się jej, czy był w tych dniach w pałacu pan Rodin? — mówiła dalej Floryna — ona powiedziała mi, aby zbyć. Wtedy, nie mając nadziei dowiedzenia się czegoś, odeszłam od pani Grivois i, żeby bytność moją tam nie wzbudziła jakiego podejrzenia, poszłam do pawilonu; wtem, przechodząc z alei, co widzę? i kilka kroków
odemnie idzie ku furtce ogrodowej... pan Rodin, który pewne sądził, że tamtędy wyjdzie niespostrzeżony.
— Słyszysz ją, pani! — zawołała Garbuska, składając ręce z miną błagającą — przekonaj się pani!...
— On!... u księżnej Saint-Dizier! — zawołała panna Cardoville, której wzrok, zwykle tak łagodny, zabłysnął nagle gwałtownem oburzeniem.
— Na widok pana Rodina zatrzymałam się, — rzekła Floryna — i, cofnąwszy się natychmiast, dostałam się do pawilonu, a nie będąc widziana, weszłam prędko do sionki od ulicy. Stamtąd okna wychodzą ku furtce ogrodowej, otwieram je, pozostawiając zamknięte okiennice i widzę fiakr, czekający na pana Rodina, który w kilka minut później siadł do niego, mówiąc do stangreta: „na ulicę Białą Nr. 39“.
— Do księcia!.. — zawołała panna Cardoville.
— Tak, pani — rzekła Floryna.
— W rzeczy samej pan Rodin dziś miał go odwiedzić — rzekła Adrjanna, pomyślawszy.
— Niema wątpliwości, jeżeli zdradza panią, zdradza także i księcia... który daleko łatwiej, niż pani stanie się jego ofiarą.
— Niegodziwość!... niegodziwość!... niegodziwość — zawołała nagle panna Cardoville. — Gdyby to taka miała być zdrada!... Ach!... wtedy już nie można byłoby ufać nikomu, nawet samej sobie.
— O! pani, to kropnę! nieprawdaż? — rzekła struchlała Garbuska.
— Ależ w takim razie, na co mnie ratować, uwalniać, mnie i moich krewnych, na co zanosić skargę na księdza d‘Aigrigny? — rzekła panna Cardoville. — Prawdziwie, w głowę zajść trzeba. To otchłań! Och!... ta wątpliwość jest okropna...
— Gdym wracała, — rzekła Floryna, rzucając czuły, wzrok na swoją panią — przyszedł mi na myśl sposób,
którymby pani mogła przekonać się dobrze o wszystkiem... ale nie byłoby ani chwili do stracenia...
— Co chcesz powiedzieć? — rzekła Adrjanna, ciekawie patrząc na Florynę.
— Pan Rodin będzie wkrótce sam na sam z księciem — rzekła Floryna.
— Niema wątpliwości — odpowiedziała panna Cardoville.
— Książę zawsze przebywa w małym salonie, od którego idą oszklone drzwi do oranżerji. W tym salonie przyjmować on będzie pana Rodina.
— Cóż dalej? — rzekła Adrjanna.
— Z tej oranżerji, którą ja urządziłam według rozkazów pani, jedne tylko małe drzwiczki prowadzą na przyległą uliczkę. Grupy roślin tak są rozłożone, iż zdaje się, że wtedy nawet, kiedy sztory, okna od sali na oranżerję obrócone zasłaniające, nie byłyby spuszczone, jeszczeby można, nie będąc widzianą, tak się zbliżyć, iżby słychać było rozmowę, prowadzoną w salonie. W ostatnich dniach zawsze temi drzwiami od uliczki wchodziłam do oranżerji, aby dojrzeć jej urządzenia. Ogrodnik miał jeden klucz... a ja drugi...
— Szpiegostwo... -— rzekła panna de Cardoville z oburzeniem i pogardą, przerywając mowę Florynie — nie zastanawiasz się nad tem, co mówisz....
— Przepraszam panią — rzekła młoda dziewczyna, spuściwszy oczy zawstydzona i zmieszana. — Pani miała niejakie podejrzenia, byłby to, według mnie, jedyny sposób, za pomocą którego możnaby, albo potwierdzić je, lub też usunąć.
— Poniżyć się... aż do podsłuchiwania czyjejś rozmowy? nigdy — odrzekła Adrjanna.
Sama siebie przezwyciężywszy, rzekła Garbuska, usiłując powściągnąć łzy, które oczy jej zasłaniały.
— Z tem wszystkiem, ponieważ idzie tu może o
ocalenie pani, gdyż, jeżeli to jest zdrada... okropna byłaby przyszłość... ja się udam... jeżeli pani pozwolisz... dla...
— Tak, — odpowiedziała Adrjanna wzruszonym głosem — jeżeli mają zamiar prowadzić ze mną wojnę... zaciętą, trzeba się do niej przygotować.. i wreszcie byłoby to słabością, niedołężnością, nie mieć się na ostrożności. Floryno: salopę, kapelusz i pojazd... pojedziesz ze mną...
W pół godziny po tej rozmowie powóz Adrjanny zatrzymał się, jak widzieliśmy już, pod drzwiami ogrodu przy ulicy Białej.
Floryna sama weszła do oranżerji i, niebawem powróciwszy, rzekła do swej pani:
— Sztora spuszczona; pan Rodin dopiero co wszedł do salonu, w którym książę...
A więc panna Cardoville obecna była, choć niewidziana, przy następującej scenie między Rodinem a księciem Dżalmą.
Na kilka minut przed wejściem panny Cardoville do oranżerji, Rodin wprowadzony został przez Faryngeę do księcia Dżalmy, który, cały jeszcze opanowany namiętnem uniesieniem, jakie wzbudziły w nim podżegania przewrotnego metysa, zdawał się nie spostrzegać przybycia jezuity! Ten, zdziwiony mocnem wzruszeniem, malującem się na twarzy Dżalmy i jego jakby obłąkanym wzrokiem, skinął pytająco na Faryngeę, który także ukradkiem odpowiedział symbolicznie, to jest przyłożywszy wskazujący palec na serce i na czoło, a następnie wskazał na żarzące się węgle w kominku; ta pantomina znaczyła, że głowa i serce Dżalmy były namiętnie rozognione.
Zrozumiał pewno Rodin tę mowę, gdyż nieznaczny uśmiech zabłysnął na jego ustach, potem rzekł głośno do Faryngei:
— Życzeniem mojem jest pozostać sam na sam z księciem... spuść sztorę i daj baczenie, aby nam tu nikt nie przeszkadzał...
Metys pokłonił się nisko i, zbliżywszy się do szklanych drzwi, dotknął sprężyny, a te usuwały się w głąb muru, w miarę jak opadała sztora, poczem skłoniwszy się znowu, metys wyszedł z salonu. W kilka więc minut po jego wyjściu panna Cardoville i Floryna przybyły do oranżerji, oddzielonej od salonu, w którym był Dżalma, tylko sztorą
z białej jedwabnej materji, na której wyszyte były wielkie barwne ptaki.
Stuknięcie drzwiami, które Faryngea zamknął za sobą, zdawało się przywracać Dżalmie przytomność; lubo jego fizjognomja była jeszcze nieco rozogniona, odzyskał jednak zwykły spokój i łagodność.
— Przebacz, ojcze...
I ogólnym zwyczajem młodych barbarzyńców, pełnych uszanowania dla starców, Indjanin chciał wziąć rękę Rodina i przyłożyć ją do ust, jezuita nie przyjął tego hołdu, o krok się cofnąwszy.
— Prawdziwie, książę, tyle robisz ceremonji, że mnie nabawiasz kłopotu — rzekł Rodin.
— Książę jesteś w swoim domu, w głębi Indji; szczerze pragniemy, abyś książę tak sobie wyobrażał.
— Wiele rzeczy tutaj przypomina mi mój kraj — rzekł Dżalma łagodnym, poważnym głosem.
— Wasza dobroć przypomina mi mego ojca i tego, który mi go zastępował — dodał Indjanin, mając na myśli marszałka Simon, o którego przybyciu do owej chwili jeszcze, dla pewnych przyczyn, nic mu nie wspomniano.
Po chwilowem milczeniu, rzekł swobodnym tonem, podając rękę Rodinowi:
— Jesteś tu, szczęśliwy jestem! mój ojcze.
— Pojmuję radość księcia, gdyż wyswobodziłem go z więzienia... otworzyłem mu klatkę... Prosiłem księcia, aby się poddał dobrowolnie temu lekkiemu zamknięciu, jedynie dla swego własnego dobra.
— Czy jutro już będę mógł wyjść?
— Dziś nawet, kochany książę.
Młody Indjanin zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Chodź, ojcze...
— A dokąd, kochany książę?... — odrzekł mocno zdziwiony jezuita.
— Podziękować moim przyjaciołom... Czekałem przez trzy dni... to długo.
— Pozwól, kochany książę... pozwól... wiele mam do pomówienia z nim w tym względzie, racz usiąść.
Dżalma usłuchał i natychmiast usiadł na krześle. Rodin rzekł:
— Prawda... masz, książę, przyjaciół... czyli raczej masz przyjaciela; przyjaciele są rzadkością.
— A ty, kochany ojcze?
— Słusznie mówisz, kochany książę... Masz więc dwóch przyjaciół, kochany książę: mnie, którego znasz... i drugiego, którego nie znasz... i który życzy sobie nie być znanym...
— Dlaczego?
— Dlaczego?... — odrzekł Rodin, zakłopotany trochę — bo szczęście, jakiego doznaje, dając ci dowody swej przyjaźni, i spokój, przy takim sposobie postępowania... są dla niego nagrodą tej tajemnicy.
Rysy twarzy Dżalmy przybrały natychmiast wyraz smętnej godności, podniósł dumne czoło i rzekł poważnym, surowym głosem:
— Ponieważ ten przyjaciel ukrywa się, widać zatem, że powinienem się go wstydzić... Od takich tylko ludzi przyjmuję gościnność, których jestem godny, lub którzy są godni mnie... Opuszczam ten dom.
I to mówiąc, Dżalma powstał z takiem postanowieniem, iż Rodin zawołał:
— Ależ posłuchaj mnie, kochany książę... pozwól sobie powiedzieć, że jesteś niezmiernie drażliwy... Lubo staraliśmy się przywieść księciu na pamięć jego piękny kraj, jesteśmy tu jednak w środku Europy, w środku Francji, w Paryżu.
— Słusznie mówisz, mój ojcze, nie jestem we własnym kraju... tu odmienne są zwyczaje, będę o tem pamiętał.
Rodin zdziwił się, widząc go przez chwilę zamyślonego! Dżalma tonem spokojnym, ale wyrażającym mocne przekonanie, rzekł:
— Usłuchałem cię; zastanowiłem się, mój ojcze.
— Cóż więc, kochany książę!
— W każdym kraju na świecie, pod żadnym pozorem, człowiek uczciwy, jeżeli jest przyjacielem innego człowieka, ukrywać się z tem nie powinien.
— A jeżeli niebezpiecznie jest dla niego oświadczać się z tą przyjaźnią... — rzekł Rodin, bardzo niespokojny z powodu takiego toku rozmowy. — A gdyby też właśnie księciu groziło niebezpieczeństwo, w razie gdyby ta przyjaźń została odkryta?
— Nic nie przyjmuję od przyjaciela, który mniema, że zdolny jestem zaprzeć się go przez podłość...
— Ależ, na Boga! a gdyby tu szło o kobietę! — zawołał Rodin, podniecony do ostateczności, biegnąc ku niemu; rzeczywiście bowiem, lękał się, aby Dżalma nie wyszedł z domu i żeby tem nie zniweczył jego zamiarów.
Na ostatnie słowa, wymówione przez Rodina, Indjanin zatrzymał się nagle.
— Kobieta? — odrzekł drżącym głosem, z uszanowaniem, składając ręce.
I na jego twarzy malowało się niewymowne, głębokie zachwycenie.
— Kobieta?.. — mówił jeszcze — Paryżanka?...
— Tak, kochany książę, kiedy mnie zmuszasz do tej otwartości, wyznać ci muszę, że to jest kobieta... zacna Paryżanka... godna matrona... pełna cnót, której podeszły wiek zasługuje ze strony księcia na szacunek.
Po miłosnem, namiętnem uczuciu, jakie chwilowo zabłysło na twarzy księcia, nastąpił wyraz tkliwego uszanowania; spojrzał na Rodina z rozrzewnieniem i rzekł mu wzruszonym głosem:
— A więc ta kobieta jest dla mnie matką?
Trudno opisać, z jakim wdziękiem, melancholijnym i czułym, wymówił Indjanin słowo „matka“.
— Teraz, kochany książę, pozwól powiedzieć sobie, jakie są życzenia twej macierzyńskiej przyjaciółki... Ten dom pozostanie zawsze do twego rozporządzenia, jeżeli ci się
w nim podoba; służba francuska, powóz i konie będą na twoje rozkazy; rachunki potrzeb dla twojego domu będą zaspakajane. Przytem, ponieważ syn królewski żyć powinien po królewsku, zostawiłem w przyległym pokoju szkatułkę, zawierającą sto pięćdziesiąt luidorów: co miesiąc będzie ci odliczona takaż suma; jeżeliby ci nie wystarczała na tak zwane u nas, drobne wydatki, powiesz mi, a będzie ci dane....
Dżalma obruszył się, a Rodin dodał co żywo:
— Oznajmić ci zarazem winienem, kochany książę, że delikatność twoja może być w tej mierze zupełnie spokojna. Najprzód.. od matki... wszystko się przyjmuje... potem, ponieważ w ciągu trzech miesięcy odziedziczysz ogromny spadek, łatwo ci więc będzie, jeżeliby ci ciężyło to dobrodziejstwo (chociaż suma wynosi ledwo cztery lub pięć tysięcy luidorów), mówię, że łatwo ci będzie zwrócić tę pożyczkę: nie żałuj więc niczego, użyj wszystkiego, co ci się spodoba... pragnieniem przyjaciółki twej, abyś pokazał się w największym świecie paryskim tak, jak pokazać się wypada synowi króla, przezwanego ojcem Wspaniałego. Tak więc, raz jeszcze powtarzam, nie krępuj się niepotrzebną delikatnością... jeżeli ta suma nie wystarczy ci...
— Żądać będę więcej... moja matka ma słuszność, królewicz powinien żyć po królewsku.
Taką dał Indjanin odpowiedź, wyrzekł ją z naiwną prostotą, nie okazując najmniejszego zdziwienia, że go tak hojnie uposażono, i tego właśnie po nim spodziewać się należało.
— Tak więc rzecz skończona, kochany książę! — rzekł jezuita. — Teraz, kiedy potrzeba, abyś zobaczył świat, żebyś wszedł do niego najlepszemi drzwiami, jak się zwykło u nas mówić... jeden z pomiędzy przyjaciół twej macierzyńskiej przyjaciółki, hrabia Montbron, starzec pełen doświadczenia i należący do najpierwszych towarzystw, przedstawi cię w najznakomitszych domach paryskich...
— Dlaczegóż nie przedstawisz mnie ty, mój ojcze?
— Niestety! kochany książę, przypatrz się mi, czy to dla mnie byłaby rola... A potem, uważasz, książę, pan Montbron potrafi lepiej ode mnie znaleźć się między ludźmi w świecie, w którym ma... oświecić cię względem sideł, jakieby zastawić na cię chciano. Bo masz nieprzyjaciół, nikczemnych nieprzyjaciół, którzy niegodziwym sposobem nadużywają twego zaufania, którzy naigrawali się z ciebie. A skoro, na nieszczęście, ich potęga dorównywa ich złości, roztropniejszą byłoby może dla ciebie rzeczą unikać ich... chronić się...
Na wspomnienie tych nieprzyjaciół, na myśl unikania ich Dżalma wzdrygnął się cały, twarz jego nagle zbladła, zsiniała: oczy jego zaiskrzyły się tłumionym ogniem; nigdy pogarda, nienawiść, pragnienie zemsty, nie wystąpiły wyraźniej na twarzy ludzkiej...
Rodin zawołał:
— Kochany książę!... co ci jest? przerażasz mnie.
Dżalma nic nie odpowiedział, pochylony na krześle, ręce trzymając ściśnięte ze złości, jednę z drugą zwarte, zdawał się trzymać poręczy krzesła z bojaźni, aby go nie uniósł straszny napad wzburzonego gniewu... Przypadek zdarzył, że w tej chwili cybuch fajki potoczył się mu pod nogi. Dżalma był tak silny, iż szybkiem poruszeniem nogi skruszył bursztyn, pomimo jego twardości.
— Ależ, na Boga! książę, co ci jest? — zawołał Rodin.
— Tak zetrę mych podłych nieprzyjaciół! — zawołał Dżalma, rzuciwszy na Rodina groźnem, zaiskrzonem okiem.
Potem, jakby te słowa doprowadziły do najwyższego stopnia jego zapalczywość, zerwał się z krzesła, i z obłąkanym wzrokiem biegał tu i owdzie pa sali, jakby szukał oręża. Była to bezsilna wściekłość dzikiego zwierza, miotającego się w klatce, gdy łaknie krwi.
Tak więc młody Indjanin był bardzo piękny i bardzo dziki: widać było po nim, że posiada wrodzony instynkt ognisty, ślepy, nieustraszony, w owej chwili, jak spostrzec
było można, do najwyższego stopnia uniesiony na wspomnienie podłości.
Rodin, ukrywając złośliwą radość, podziwiał popędliwość młodego Indjanina, który, w zdarzyć się mogących okolicznościach, unieść się mógł strasznym wybuchem. Nagle, ku wielkiemu zdziwieniu jezuity, ucichła burza. Twarz jego zbladła, przybrała ponury wyraz; potem, z zimnym spokojem, straszniejszym aniżeli zapalczywość, jaką niedawno pałał, rzekł do Rodina.
— Mój ojcze, zaprowadzisz mnie dziś do mych nieprzyjaciół.
— A w jakim celu, kochany książę?.. Cóż chcesz uczynić?
— Pozabijać tych nikczemników!
— Zabijać ich!! Nawet nie myśl o tem. Ależ, raz jeszcze powtarzam, pamiętaj o tem, książę, że tu nie jesteś nad brzegami Gangesu, gdzie zabija się swych nieprzyjaciół tak samo, jak tygrysa na polowianiu.
— Wytępić szkodników jest powinnością.
— A więc.. książę.. zemsta.
— Ja się nie mszczę nad wężem — rzekł Dżalma wyniosłym tonem — ja go niszczę.
— Ależ, kochany książę, nie jest tu w zwyczaju w taki sposób pozbywać się swych nieprzyjaciół, jeżeli ma się przyczynę do żalu ku nim.. Tu społeczność zajmuje się twoją sprawą, rozbiera ją, sądzi i, jeżeli trzeba, karze.
— W mojej sprawie ja sam jestem sędzią i katem.
— Proszę cię, książę, racz mnie wysłuchać. Mógłbym powiedzieć ci: znam tych nieprzyjaciół, lecz, z obawy, żebyś się nie dopuścił jakiej płochości, zataję przed tobą ich nazwiska. Lecz nie, zapewniam cię, że jeżeli szanowna osoba, co kocha cię jak swego syna, uzna za rzecz słuszną i pożyteczną, abym ci wyjawił te nazwiska... powiem ci je, ale nie prędzej, aż ona wyrzeknie.
Dżalma ponuro patrzył na Rodina, zagniewany.
W tej chwili wszedł Faryngea i rzekł do Rodina:
— Jakiś człowiek przychodzi z listem do pana. Powiedziano mu, że pan tu jesteś. Tu więc przyszedł. Czy mam przyjąć od niego list?... Mówi, że jest od księdza d‘Aigrigny.
— Zapewne! — rzekł Rodin; potem dodał: — jeżeli książę pozwoli?
Dżalma przyzwolił skinieniem głowy. Faryngea wyszedł.
— Daruj mi, książę, spodziewałem się dziś rano bardzo ważnego listu; kiedym się go nie mógł doczekać, nie chcąc opuścić chwili odwiedzenia księcia, zaleciłem w domu, aby mi ten list przysłano.
W kilka minut potem Faryngea powrócił z listem, który oddał Rodinowi, poczem metys wyszedł.
Po wyjściu Faryngei Rodin wziął list księdza d‘Aigrigny w jednę rękę, a drugą zdawał się szukać czegoś najprzód w kieszeniach surduta, potem w kieszeni w spodniach; potem nareszcie, nigdzie nie znalazłszy, położył list na kolanach swych wytartych czarnych pantalonów, patrząc nań z żalem i niepokojem.
— Niestety! kochany książę! — rzekł Rodin — zdarzyła mi się rzecz najprostsza w świecie, najbagatelniejsza, a jednakże wiele mi sprawia kłopotu... zapomniałem, lub też zgubiłem okulary, a przy tem półświetle, a nadewszystko z przyczyny nieszczęsnego wzroku, który przez zbytnią pracę i z wiekiem straciłem, niepodobna mi będzie przeczytać tego listu, a jest bardzo ważny, gdyż czekają ode mnie bardzo spiesznej, bardzo prostej i bardzo kategorycznej odpowiedzi...
— Mój ojcze, — rzekł mu uprzejmie Dżalma — czy pozwolisz, abym cię wyręczył?
Przeczytawszy, starać się będę zapomnieć natychmiast, com czytał...
— Czy naprawdę byłbyś łaskaw, kochany książę, uczynić mi tę przysługę? Nie ośmieliłbym się prosić cię o nią.
To mówiąc, Rodin podał list Dżalmie, który czytał głośno.
Treść tego listu była następująca:
„Dzisiejsza ranna bytność pana w pałacu Saint-Dizier,
według tego, co mi powiedziano, jest nowem najściem z jego strony.
„Oto ostatnia propozycja, jaką panu oznajmiono; będzie ona równie daremną, jak postąpienie z mej strony, którego użyłem bezskutecznie wczoraj, udając się na ulicę Klodoweusza.
„Po tem długiem i przykrem tłomaczeniu się, powiedziałem panu, że do niego napiszę; dotrzymuję mej obietnicy, otóż moje ultimatum. A najprzód ostrzeżenie:
„Strzeż się pan... Jeżeli zechcesz stawać uporczywie do nierównej walki, wystawisz się nawet na nienawiść tych, których podejmujesz się bronić. Jest tysiąc sposobów zgubienia cię w ich oczach, kiedy się ich zawiadomi o twych zamiarach. Łatwo będzie przekonać ich, że sam należałeś do spisku, który teraz chcesz wykrywać, a to nie przez wspaniałomyślność, ale przez chciwość“.
Chociaż Dżalma był bardzo delikatny i pojmował dobrze, że wypytywanie byłoby wielką niedelikatnością, nie mógł jednak opanować ciekawości; czytając więc ten ustęp, spojrzał na jezuitę.
— A któż to są ci ludzie, których pan bronisz?
— Których ja bronię?.. — rzekł Rodin, udając niby, że waha się — kto są moi protegowani?.. He... he!.. powiem ci, książę... Są to... są to biedacy bez żadnego ratunku, ludzie małego znaczenia, ale ludzie poczciwi, mający za sobą słuszność... w procesie, który prowadzić muszą; grozi im zguba ze strony ludzi możnych... bardzo możnych... Szczęście, że ja bardzo dobrze znam tych drugich, mogę więc demaskować ich na korzyść moich protegowanych... I cóż chcesz, książę? ja biedny człowiek, naturalnie biorę stronę ubogich, biednych ludzi... Ale, czytaj dalej, proszę cię:...
Dżalma czytał:
„Jeżeli więc nie przestaniesz występować przeciwko nam jako nieprzyjaciel, wielce się narazisz, a nic nie zyskasz, trzymając stronę ludzi, których nazywasz swymi
przyjaciółmi. W tem wszystkiem, raz jeszcze powtarzam, ukrywać się musi chciwość.
„Jeżeli więc tak jest, to i pod tym względem... można ci ofiarować hojne wynagrodzenie... Tego jeszcze wieczora, najdalej o dwunastej w nocy, opuścisz Paryż i zobowiążesz się, że powrócisz nie wcześniej jak za sześć miesięcy“.
Dżalma nie mógł ukryć zdziwienia i spojrzał na Rodina.
— Rzecz bardzo prosta! — odpowiedział tenże — proces mych protegowanych sądzony będzie przed tym czasem, więc, oddalając mnie, chcą przeszkodzić mi w czuwaniu nad nimi; pojmujesz, kochany książę — rzekł Rodin, niby z wielkiem oburzeniem. — Bądź łaskaw czytać dalej i darować mi, że ci przerywam, ale taka bezczelność oburza mnie...
Dżalma czytał dalej:
„Abyśmy byli pewni, że oddalasz się z Paryża na sześć miesięcy, udasz się do jednego z naszych przyjaciół w Niemczech, przyjmiesz u niego wspaniałą gościnę, ale koniecznie będziesz musiał pozostać u niego aż do upłynięcia rzeczonego czasu“.
— Tak... dobrowolne więzienie — rzekł Rodin.
„Pod temi warunkami będziesz pobierał pensję, wynoszącą 1.000 franków na miesiąc, poczynając od dnia twego wyjazdu z Paryża, 10.000 franków na rękę, a 20.000 fr. po upływie sześciu miesięcy. Wszystko będziesz miał dostatecznie poręczone. Nareszcie, po sześciu miesiącach, będziesz miał zapewnione miejsce równie zaszczytne, jak niepodległe“.
Gdy Dżalma przestał czytać, mimowolnie przejęty gniewem, rzekł mu Rodin:
— Czytaj dalej, proszę cię, kochany książę, trzeba przeczytać do końca; dowiesz się stąd, co się to u nas dzieje, mimo naszej cywilizacji.
Dżalma znowu czytał:
„Dostatecznie znany ci jest tok sprawy i wiesz, kim jesteśmy, ile możemy; pojmuesz, że, oddalając cię, chcemy się tylko pozbyć mniej szkodliwego, ale bardzo uprzykrzonego nieprzyjaciela; nie zaślepiaj się pierwszymi krokami, które ci się jako tako udały. Skutki twego doniesienia będą znikome, gdyż jest ono potwarcze; sędzia, który poważył się przyjąć je, gorzko żałować będzie swej haniebnej stronności. Z niniejszego listu zrobić możesz użytek, jaki ci się podoba.
„Wiemy do kogo piszemy, co piszemy i jak piszemy. Odbierzesz ten list o godzinie trzeciej. Jeżeli o czwartej nie otrzymamy od ciebie wyraźnego przyzwolenia, z podpisem własnoręcznym tu, na dole tego listu... rozpocznie się nanowo wojna... nie jutro, ale jeszcze dziś wieczorem“.
Skończywszy czytanie, Dżalma spojrzał na Rodina, który mu rzekł:
— Pozwól mi, książę, zawołać Faryngeę.
I, mówiąc to, zadzwonił.
Metys wszedł.
Rodin wziął list z rąk Dżalmy, rozdarł go na dwoje, zgniótł w ręku, tak, iż zrobiła się z niego gałka i, podając go metysowi, rzekł:
— Oddasz to posłańcowi, który czeka, i powiesz mu, że taka jest moja odpowiedź na ten bezczelny i niegodziwy list; rozumiesz mnie dobrze: na ten niegodziwy, zuchwały list.
— Rozumiem... dobrze rozumiem — odpowiedział metys i wyszedł.
— Może to niebezpieczna wojna dla ciebie, mój ojcze — rzekł przyjacielskim tonem młody Indjanin.
— Tak, kochany książę, niebezpieczna, może nawet.... Ale ja nie postępuję tak, jak ty... mój książę... nie chcę zabijać mych nieprzyjaciół dlatego, że są podli i złośliwi... pokonywam ich... pod tarczą prawa. Mnie więc naśladuj...
Potem, widząc występujący rumieniec i oburzenie na twarzy Dżalmy, Rodin dodał:
— Mylę się... nie będę ci już dawał rady w tej mierze... Zgódź się tylko ze mną na to, że tę kwestję oddasz pod sąd twej godnej i macierzyńskiej opiekunki. Jutro będę się z nią widział; jeżeli na to przystanie, wyjawię ci nazwiska twych nieprzyjaciół. Jeżeli nie... to nie.
— A ta kobieta... — ta druga matka... — rzekł Dżalma — czy jest tak szlachetna, iż na jej sąd będę mógł spuścić się?
— Ona! — zawołał Rodin, składając ręce i mówiąc z coraz większem uniesieniem — ona... wszak to najszlachetniejsza, najwspanialsza, najodważniejsza na ziemi istota... ona... twoja opiekunka, a choćbyś też był prawdziwym jej synem, nie okazywałaby ci bardziej macierzyńskiej miłości i, mimo to, gdyby ci szło o wybór między poniżeniem a śmiercią, powiedziałaby ci pewno: „Umieraj! gotowa jestem umrzeć z tobą“.
— O! szlachetna kobieta!... taką właśnie była moja matka! — zawołał Dżalma z uniesieniem.
— Ona!... — zawołał znowu Rodin z coraz większym zapałem i, zbliżywszy się do okna, zakrytego sztorą, na które rzucił zukosa niespokojnym wzrokiem. — Twoja opiekunka... Wystaw sobie tylko uosobnioną odwagę, prostotę charakteru, prawość. O! nadewszystko prawość!.... Tak, jest to szczerość, otwartość szlachetnego mężczyzny, obdarzonego wielkim charakterem, połączona ze wzniosłą godnością kobiety, która w całem swem życiu nietylko nigdy nie skłamała... — nietylko ani jednej swej myśli nie ukryła... ale która umarłaby raczej, aniżeli dopuścićby się miała najmniejszej obłudy, najmniejszej skrytości lub wybiegu, właściwych kobietom.
Trudno jest opisać zdziwienie, jakie objawiło się na twarzy Dżalmy, gdy usłyszał o takim portrecie kobiety z ust Rodina; zaiskrzyły się mu oczy, twarz okryła się rumieńcem, serce biło z uniesienia...
— Dobrze, dobrze, szlachetne serce! — rzekł mu
Rodin, postąpiwszy znowu ku oknu, zasłoniętemu sztorą. — Posłuchaj tylko, kochany książę, przed kilku dniami... ta szlachetna kobieta powiedziała mi szacowne słowa, których nie zapomnę: Panie, kiedy mam podejrzenie na kogo, a kogo szanuję lub kocham...
Rodin nie dokończył.
Tak gwałtownie z zewnątrz wstrząśnięto sztorą, iż pękła sprężyna, ku wielkiemu zdziwieniu Dżalmy i ujrzał on pannę Cardoville.
Wydała się Dżalmie tak zachwycającą, iż zdawało su młodemu Indjaninowi, że chyba marzy o takiem zjawisku.
Ręce złożywszy, z otwartemi szeroko oczyma, lekko pochylony naprzód, jakby przyklęknął do modlitwy, stał osłupiały i zdumiony.
Panna Cardoville, wzruszona, nieco się zarumieniwszy nie wchodząc do salonu, stała na progu drzwi, prowadzących do oranżerji. Wszystko to się stało w krótszym, aniżeli na opisanie tego potrzeba, czasie; i ledwo też sztora została podniesiona, kiedy Rodin, udając zdziwienie, zawołał:
— Pani tu jesteś!
— Tak, panie... — odrzekła Adrjanna zmieszanym głosem — przybywam, aby dokończyć zdania, które pan niedawno zacząłeś. Powiedziałem panu, że, gdy mi padnie na myśl podejrzenie, oznajmiam je głośno osobie, która je we mnie wzbudziła. A więc przyznaję się przy tej sposobności, że o mało co nie zbłądziłam: przybyłam tu śledzić pana... Pierwszy to raz w mem życiu poniżyłam się aż do podstępu... słabość ta godną jest ukarania, poddaję się mu; daję panu zadosyćuczynienie: jeżeli żądasz, przeproszę cię... Następnie — zwracając się do Dżalmy, dodała: — Teraz książę, nie można dalej utrzymywać tajemnicy... jestem twoją krewną, jestem panna Cardoville, i spodziewam się, że przyjmiesz gościnność od siostry, jak przyjmowałeś od matki.
Dżalma nic nie odpowiedział.
Zapatrzony w zachwycie na to niespodziewane zjawisko, ognisty wzrok Indjanina pochłaniał z pożerającą chciwością rzadką piękność młodej dziewicy.
W rzeczy samej nigdy dwie piękniejsze istoty nie stanęły wobec siebie. Adrjanna i Dżalma przedstawiali wzory piękności kobiety i mężczyzny. Zdawałoby się, że jest coś nadzwyczajnego, coś nadludzkiego w zbliżeniu tych dwóch istot, tak młodych, tak świeżych... tak wspaniałych, tak namiętnych, tak heroicznych i tak wyniosłych, które, rzecz dziwna, wprzód jeszcze nim się zobaczyły, już poznały się na całej moralnej wartości.
Spojrzawszy w stronę księcia i chcąc go pobudzić do odpowiedzenia na oświadczoną mu braterską ofiarę, Adrjanna, spotkawszy znowu jego bystry, dziki, ognisty wzrok, spuściła oczy z pewnym przestrachem, smutkiem i obrażoną dumą; wtedy winszowała sobie, że odgadła niezbędną potrzebę trzymania nadal Dżalmy w oddaleniu od siebie, tak dalece bowiem lękała się zapalczywej, unoszącej się natury księcia.
Chcąc skończyć to nader przykre położenie, panna de Carodville rzekła do Rodina cichym i drżącym głosem:
— Bądź tak dobry, mój panie... pomów z księciem... powtórz mu moją ofiarę... Ja tu pozostać dłużej nie mogę.
To powiedziawszy, Adrjanna cofnęła się ku Florynie.
Za pierwszem poruszeniem się z miejsca Adrjanny, Dżalma poskoczył ku niej jak tygrys, któremu chcą wydrzeć łup jego. Młoda dziewica, przelękniona dzikim wyrazem twarzy Indjanina, prędzej jeszcze cofnęła się z głośnym krzykiem. Na ten krzyk Dżalma przyszedł do siebie i przypomniał sobie wszystko, co zaszło; wtedy, zbladłszy z żalu i wstydu, drżący, zmieszany, mając łzy w oczach, padł do nóg Adrjannie i, wyciągnąwszy do niej błagalnie ręce, rzekł jej głosem łagodnym, z uszanowaniem i lękliwością, prosząc ją:
— O! pozostań... pozostań... nie opuszczaj mnie! już od tak dawna cię oczekuję...
Na tę prośbę wypowiedzianą z rzewną szczerością dziecięcia, z pokorą sprzeczną z okazaną dopiero co dzikością, której ulękła się, Adrjanna odpowiedziała, dając przytem skinieniem znak Florynie, aby się przygotowała do odejścia:
— Książę... niepodobna mi pozostać tu dłużej...
— Lecz... powrócisz pani? — rzekł Dżalma, powściągając łzy — ujrzę ją znowu?...
— Och! nie, nigdy!... — rzekła panna de Cardoviłle przytłumionym głosem; potem, korzystając z gwałtownego wzruszenia, w jakie wprawiła Dżalmę jej odpowiedź, Adrjana zniknęła za klombem roślin w oranżerji.
W chwili, kiedy Floryna, dążąc za panią, przechodziła około Rodina, ten rzekł jej pocichu a prędko:
— Trzeba skończyć jutro z Garbuską.
Floryna cała struchlała i, nic nie odpowiedziawszy Rodinowi, skryła się równie jak Adrjanna za gęstwinę roślin.
Dżalma, nie odpowiedziawszy, opuścił ręce na kolana i obrócił ku Rodinowi twarz, łzami jeszcze zroszoną.
— Wiedziałem, że panna Cardoville jest zachwycającą i że w tym, co książę, wieku łatwo można się zakochać, — mówił dalej Rodin — i dlatego uchronić chciałem księcia od tego nieszczęsnego wypadku, gdyż piękna bohaterka księcia zapamiętale kocha pewnego młodzieńca, zamieszkałego tu, w Paryżu...
Usłyszawszy te słowa, Dżalma przyłożył obie ręce do serca, jakby mocno w nie został ugodzony, i krzyknął boleśnie; głowa jego w tył się przechyliła i zemdlony upadł na sofę.
Rodin patrzał nań przez kilka chwil ozięble, a następnie, odchodząc i głaszcząc łokciem zatłuszczony kapelusz, rzekł:
— Połknął haczyk!
Było to w nocy.
Dziewiąta godzina dopiero co wybiła.
Wieczorem owego dnia, w którym panna de Cardoville pierwszy raz widziała się z Dżalmą, Floryna blada, niespokojna, drżąca, ze stoczkiem w ręku weszła do sypialnego pokoju, umeblowanego skromnie, ale bardzo przyzwoicie i wygodnie. Pokój ten należał do mieszkania, zajmowanego przez Garbuskę u Adrjanny, a mieścił się na dole; dwa były do niego wejścia: jedno prowadziło na ogród, drugie na dziedziniec; tędy to przychodziły do Garbuski osoby, chcące otrzymać wsparcie.
Postawiwszy stoczek na kominku i prędko rzuciwszy okiem po całym pokoju, pokojówka zbliżyła się do dużego biurka mahoniowego, na którem stała piękna biblioteczka z dobranych książek; klucz był w zamku każdej szuflady: wszystkie trzy zrewidowała Floryna. Znajdowały się w nich różne prośby o wsparcia, z wypisanemi na nich gdzie-niegdzie ręką Garbuski uwagami.
Przy łóżku były małe drzwi, prowadzące do gabinetu garderobianego; wszedłszy tam, Floryna najprzód szukała daremnie w wielkiej szafie. Tu znalazła starannie złożone stare, liche gałganki, w które odziana była Garbuska, gdy przybyła do tego bogatego domu.
Floryna struchlała; mimowolne wzruszenie odbiło się
na jej twarzy; myśląc jednak, że nie idzie tu o rozczulenie, ale o posłuszeństwo nieprzebłagalnym rozkazom Rodina, zawiązała napowrót zawiniątko, zamknęła szafę, wyszła z garderoby do sypialnego pokoju.
Patrząc znowu na biurko, wpadła nagle na nową myśl. Nie poprzestając teraz na przejrzeniu półek, wyjęła całkiem jedną szufladę, spodziewając się, że może przecie znajdzie to, czego szukała; ale nic nie znalazła.
Drugie poszukiwanie lepiej się jej powiodło. Tu poruszeniem okazała zdziwienie, bo zupełnie czego innego spodziewała się; z tem wszystkiem wzięła rękopis, otworzyła i szybko przewracała karty. Kilka ich przejrzawszy, okazała zadowolenie — i już chciała schować to pismo do kieszeni, lecz, chwilkę pomyślawszy, położyła napowrót, gdzie było, wszystko ukryła jak poprzednio, wzięła stoczek i wyszła z tego mieszkania niepostrzeżona, jak się spodziewała, wiedząc, że teraz Garbuska zabawi u panny Cardoville przez kilka godzin.
Nazajutrz po tych poszukiwaniach Floryny, Garbuska, znajdując się sama w pokoju sypialnym, siedziała wygodnie przy ogniu płonącym na kominku.
Garbuska, oparłszy ręce na poręczach krzesła, opływała w rozkosznych uczuciach szczęścia, którego jeszcze nigdy tak zupełnie nie zażyła do chwili znalezienia się w tym pałacu. Dla niej, od tak dawna przywykłej do dokuczliwego niedostatku, wielkiem być musiało szczęściem, że mieszkała w tak wygodnem, cichem ustroniu; te wygody winna była swej odwadze i energji, jakie okazała pośród tylu przykrych prób, szczęśliwie ukończonych.
Kobieta w średnim wieku, łagodnej, skromnej twarzy, z wyraźnej woli Adrjanny przeznaczona na usługi Garbuski, weszła i rzekła jej:
— Pani, przyszedł jakiś młody mężczyzna i chce się widzieć z panią dla pomówienia w bardzo pilnym interesie... nazywa się Agrykola Baudoin.
Na te słowa Garbuska spojrzała z radością i zdziwieniem, nieco zarumieniła się, wstała i pobiegła do drzwi, prowadzących do salonu, w którym się znajdował Agrykola.
— Dzień dobry, kochana Garbusko — rzekł kowal, czule całując dziewicę, której lica rozpaliły się, zaczerwieniły pod braterskiemi pocałunkami.
— Ach! dla Boga? — zawołała nagle wyrobnica, wpatrując się zmartwiona w Agrykolę — cóż to znaczy ta czarna przepaska na twem czole?... Zostałeś więc raniony?
— To nic, — rzekł kowal — to nic nie znaczy, nie zważaj na to... powiem ci zaraz o tem... jak mnie to spotkało... A tymczasem chcę cię prosić o radę w bardzo ważnych okolicznościach.
— Chodź więc do mego pokoju, będziemy tam sami — rzekła Garbuska, idąc przed Agrykolą.
— A to mi się dopiero podoba, moja kochana Garbusko... otóż tak chiąłbym cię widzieć zawsze mieszkającą; poznaję w tem wszystkiem pannę Cardcwille... Jakie serce.. jaka dusza... Ty nie wiesz... ona napisała do mnie onegdaj... dziękując mi za to, co dla niej uczyniłem... Przysłała mi szpilkę złotą, bardzo prostą, którą musiałem przyjąć, jak mi pisała, gdyż nie ma innej wartości nad tę, że ją nosiła jej matka. Gdybyś wiedziała, jak mnie wzruszył ten delikatny dar.
— Nic cię nie powinno dziwić, co pochodzi od tak szlachetnej pani. Ale twoja rana...
— Zaraz, moja kochana... tyle mam rzeczy do powiedzenia ci!... Zacznijmy od najpilniejszej, idzie bowiem o radę dla mnie w bardzo ważnej okoliczności...
— Mów prędko.
— Od czasu, jak moja matka wyjechała z Gabrjelem na prowincję, na probostwo, które dostał, i od czasu jak mój ojciec mieszka z marszałkiem Simon i jego córkami, jak ci wiadomo, mieszkałem w fabryce pana Hardy z mymi towarzyszami we wspólnym domu. Lecz dziś rano... ach!
muszę ci powiedzieć, że pan Hardy, po powrocie z długiej podróży, którą odbył w ostatnich czasach, znowu od kilku dni wyjechał za interesami. Dziś więc rano, w czasie śniadania, pozostałem jeszcze przy robocie po ostatniem dzwonieniu; wychodząc z budynku fabrycznego i mając iść do naszego refektarza, spostrzegam wchodzącą na dziedziniec kobietę, która wysiadła z fiakra; idzie ku mnie spiesznym krokiem; widzę, że jest blondynką, choć woal napół był spuszczony, miła, piękna na twarzy i bardzo porządnie ubrana, jak znakomita dama. Ale, zdziwiony jej bladością i niespokojną, przelęknioną miną, pytam, czego żąda? „Panie — odrzekła mi drżącym głosem, zdając się czynić to z przymusem i nieśmiałością — czy pan jesteś rzemieślnikiem w tej fabryce?“ Tak, pani. „Czy pan Hardy nie jest w jakiem niebezpieczeństwie?“ — zawołała. Pan Hardy, pani? wszak on nie wrócił jeszcze do fabryki. „Jakto? — odpowiedziała — pan Hardy nie wrócił wczoraj wieczorem? Nie był bardzo niebezpiecznie raniony przez maszynę, gdy zwiedzał warsztaty?...“ — Prawdę pani mówię; gdyby pan Hardy znajdował się w jakiem niebezpieczeństwie, nie byłbym ja tak spokojny, mówiąc z panią o nim. — „Ach! Bogu dzięki!“ — zawołała młoda dama. Potem jeszcze dziękowała mi tak szczęśliwa, tak ucieszona, iż mnie samego tem wzruszyła! Lecz, nagle, jakgdyby wstydziła się swego postępku, spuściła woal i śpiesznie oddaliła się ode mnie; wyszedłszy z podwórza, wsiadła do fiakra, który ją przywiózł. Ja pomyślałem sobie: ta dama zajmuje się panem Hardy i przestraszyła się fałszywą pogłoską.
— Pewno go kocha — rzekła rozczulona Garbuska — i przez niepokój dopuściła się może nieroztropnego kroku, przybywając, aby pytać o niego.
— Słusznie mówisz, jak się zdaje. Patrzę za nią ciekawie, jak siada do fiakra, gdyż jej wzruszenie zastanowiło mnie... Fiakr odjeżdża... ale cóż widzę niedługo potem? Kabrjolet uliczny, którego dama nie mogła
spostrzec, gdyż stał ukryty za rogiem muru. W chwili, gdy zawracał, widziałem wyraźnie mężczyznę, siedzącego obok stangreta i dającego mu znak, aby udał się w tę samą stronę, w którą pojechał fiakr.
— A więc tę biedną damę śledzono.
— Tak, bezwątpienia; dlatego też ja puszczam się w pogoń za fiakrem; dopędzam go i przez spuszczone sztory mówię młodej damie, biegnąc obok jej drzwiczek: „Miej się pani na baczności, kabrjolet ściga cię“.
— Dobrze!... Agrykolo... a czy odpowiedziała?
— Słyszałem, jak zawołała przeraźliwym głosem: „O Boże!!“ I fiakr pojechał dalej. Wkrótce przebiegł koło mnie kabrjolet; widziałem siedzącego obok stangreta mężczyznę wysokiego, grubego, czerwonego, który, widząc mnie biegnącego za fiakrem, może się czegoś domyślił, gdyż patrzył na mnie z niespokojną miną.
— A kiedy pan Hardy powróci? — zapytała Garbuska.
— Jutro lub pojutrze; teraz, moja kochana Garbusko, poradź mi... Ta młoda dama kocha pana Hardy, to rzecz oczywista. Musi to być pewno mężatka, gdyż była bardzo zakłopotana, gdy do mnie mówiła, a mówiła z wielką nieśmiałością i przestraszona krzyknęła przeraźliwie, gdy jej powiedziałem, że jest ścigana... Cóż mam robić? Przypuściwszy, że pan Hardy przybędzie jutro, mamże mu powiedzieć co zaszło, czy też?...
— Zaczekaj no tylko!... — zawołała nagle Garbuska, przerywając Agrykoli i zdając się coś sobie przypominać — gdym poszła do klasztoru Panny Marji prosić przełożoną o robotę... proponowała mi, abym się podjęła chodzić na dzienną robotę do pewnego domu, w którym miałam... dawać baczność... czyli mówiąc poprostu... szpiegować...
— Nędznica!...
— A wiesz — rzekła Garbuska — wiesz, do kogo stręczyła mi wejść, dla wykonania tej haniebnej posługi?
Do pani de... Fremont czy Bremont, już dobrze nie pamiętam... do kobiety wielce nabożnej, którą miałam szpiegować; jak mi mówiła przełożona, bardzo często odbierała wizyty od pewnego rękodzielnika.
— Co mówisz? — zawołał Agrykola — czy tym rękodzielnikiem miał być?...
— Pan Hardy... miałam wiele powodów niezapomnienia tego nazwiska, które przełożona wymówiła... Po owym dniu tyle zaszło wypadków, iż zapomniałam już o tej okoliczności. A tak więc... jest wielkie prawdopodobieństwo, że ta młoda dama jest tąż samą, o której mówiono mi w klasztorze.
— A jakiż mogła mieć w tem szpiegowaniu interes przełożona klasztoru?... — zapytał kowal.
— Nie wiem o tem... ale, jak widzisz, interes, który nią powodował, utrzymuje się do dziś dnia, kiedy ta młda dama była szpiegowana... a może w tej chwili jest oczerniona... zniesławiona... Ach! to straszna rzecz!
— Ale... wytłómacz się jaśniej, Agrykolo — odrzekła nakoniec Garbuska — twoja rana... jakim sposobem dostałeś ją?... proszę cię, powiedz mi.
— Właśnie też mam ci mówić o tej ranie... bo prawdziwie, im więcej o tem myślę, tem bardziej przypadek owej damy zdaje mi się wiązać z innemi okolicznościami.
— Co ty mówisz?
— Wystaw sobie tylko, od kilku dni dziwne zaszły rzeczy w okolicach naszej fabryki... a najprzód, ponieważ teraz mamy wielki post, pewien ksiądz z Paryża, przystojny, piękny mężczyzna, jak mówią, już przybył z kazaniami do miasteczka Villiers, które odległe jest tylko o ćwierć mili od naszej fabryki... Ksiądz ten znalazł sposobność wygadywania różnych rzeczy w swem kazaniu na pana Hardy.
— Jakto?
— Pan Hardy ułożył i kazał wydrukować w kształcie regulaminu wszystkie przepisy, odnoszące się do naszej
pracy i do podziału zarobku, jaki nam w nagrodę przeznacza; do tego regulaminu dodane zostały luźne maksymy, równie szlachetne, uczciwe, jak proste dla każdego, a czerpane z pism różnych wyznań chrześcijańskich... Z tego, że pan Hardy wybrał najlepsze prawidła nie z samych pism katolickich, ksiądz zaopinjował, że pan Hardy jest bezbożnik, nadto ogłaszał naszą fabrykę jako ognisko zguby, potępienia i zepsucia, mówił nawet, że sąsiedztwo takiej zgrai bezbożników, tak bowiem nazywa nas, ściągnąć mogło gniew boski na cały kraj... że wiele mówiono o cholerze, która się zbliża, i że może być, iż z przyczyny naszego bezbożnego sąsiedztwa, wszystkie okolice zostaną dotknięte tą klęską.
— Ależ mówić takie rzeczy ciemnemu ludowi — zawołała Garbuska — jest tem samem, co pobudzać go do gwałtownych kroków.
— Mieszkańcy okoliczni, podżegani jeszcze pewno przez namówionych burzycieli, zaczynają już krzywo patrzeć na naszych robotników; starano się podburzyć w nich, już nie mówię nienawiść, ale przynajmniej zazdrość... Wszystkie te podburzania zaczynają już wydawać owoce; były już dwa spotkania między nami a mieszkańcami okolic... W jednej to z tych potyczek dostałem kamieniem w głowę...
— A czy tylko nieszkodliwie, Agrykolo, czy rana nie jest niebezpieczna? — rzekła niespokojnie Garbuska.
— Mówię ci, że niema żadnego niebezpieczeństwa... ale nieprzyjaciele pana Hardy nie poprzestali na samych kazaniach; chwycili się oni daleko szkodliwszych środków.
— A czegóż-to jeszcze?
— Niech sobie inni robią co chcą, nas to nie obchodzi. Chcemy żyć spokojnie, a ojciec marszałka Simon, który jest równie odważny jak jego syn, pochwala nasze postępowanie. Cóż tedy, od kilku dni znajdujemy wszędzie, wokoło fabryki, w ogrodzie, na dziedzińcach, podrzucane drukowane kartki, w których mówią na nas:
— „Jesteście podli, samoluby; że los wam dał dobrego pana, to już obojętni jesteście na nieszczęście swych współbraci i na środki wspomożenia ich; dobry byt czyni was nieczułymi...“
— Ach, mój Agrykolo, jakaż to zawzięta złośliwość!...
— O tak... i, na nieszczęście, takie wichrzenia już wywarły wpływ na wielu z naszych najmłodszych towarzyszów... już okazywać się zaczęły w naszych warsztatach niesnaski, rozdwojenia między towarzyszami... Jeżeli ci teraz powiem, że jestem niemal pewny, iż owe drukowane karty, rzucane przez mury fabryki, a które zasiały między nami ziarno niezgody, rozniesione zostały przez wysłańców księdza kaznodziei... czyż nie poznasz, że wszystko, będąc w związku z tem, co spotkało dziś rano ową młodą damę, dowodzi, że pan Hardy od niedawnego czasu ma bardzo wielu nieprzyjaciół?
— Ja równie, jak ty, Agrykolo, uważam to za rzecz przerażającą — rzekła Garbuska — jest to rzecz tak ważna, iż sam tylko pan Hardy będzie mógł przedsięwziąć potrzebne w tej mierze środki... Mojem zdaniem, obowiązkiem twoim jest przestrzec pana Hardy... niech lepiej on uprzedzi większe zło...
— Słusznie mówisz, kochana Garbusko... pójdę za twoją radą; pan Hardy dowie się o wszystkiem. Teraz mówmy o innych... pomówmy wreszcie o mnie... tak, o mnie... idzie bowiem o rzecz, od której zależeć może szczęście mego życia — dodał kowal uroczystym, poważnym tonem, który zadziwił Garbuskę.
— Wiadomo ci — mówił dalej Agrykola po krótkiem milczeniu — że od mego dzieciństwa nic przed tobą nie ukrywałem... że ci wszystko mówiłem... wszystko a wszystko.
— Wiem o tem, Agrykolo — rzekła Garbuska, wyciągając swoją białą, cienką rękę do kowala, który ją serdecznie uścisnął i dalej mówił:
— Kiedy mówię, że nic przed tobą nie ukrywałem, mylę
się... zawsze ukrywałem przed tobą moje miłostki... a to z przyczyny, że, lubo wszystko powiedzieć można siostrze... jednakże są rzeczy, o których nie wypada mówić godnej, uczciwej dziewczynie, jaką ty jesteś... Lecz przez to samo, że wstrzymałem się mówić ci kiedykolwiek o moich miłostkach, myślałem sobie: jeżeliby mi się zdarzyło coś naprawdę... gdyby nastąpić miała miłość, prowadząca do małżeństwa!... och! wtedy moja kochana Garbuska pierwsza wiedziałaby o tem.
— Och! jak dobry jesteś, mój Agrykolo...
— A więc tedy... to coś, naprawdę teraz nastąpiło... zakochałem się szalenie i myślę się żenić.
Na te słowa Agrykoli, Garbusce zdawało się, że krew w niej się zatrzymała i ścięła się jak lód w żyłach przez kilka chwil... myślała, że umrze... serce jej bić przestało, czuła, że nie pęka, ale że się topi i niknie... Potem znalazła w sobie niesłychaną siłę: podniosła głowę, spojrzała spokojnie w oczy kowalowi prawie pogodnem okiem i rzekła mu pewnym głosem:
— Ach! to kochasz kogoś... naprawdę...
— To jest, kochana Garbusko, od czterech dni... nie żyję... czyli raczej tylko tą miłością żyję...
— Dopiero od czterech dni... od czterech dni... zakochałeś się?...
— Nie więcej, jak od czterech dni; ale tu czas nic nie znaczy.
— I twoja kochanka... jest piękna?
— Brunetka... kibić nimfy, biała jak lilja... oczy niebieskie... wielkie, a tak miłe... tak dobre, jak twoje....
— Pochlebiasz mi, Agrykolo.
— Nie, nie... ja pochlebiam Anieli... bo takie jej imię...
— Prześliczne imię!...
— A więc, wyobraź sobie, że to imię zdaje się być obrazem nietylko jej postaci, ale jej serca... słowem... jest to serce, przynajmniej mnie się tak zdaje, równe twojemu.
— Ona ma moje oczy... moje serce... — rzekła
Garbuska, uśmiechając się — to osobliwa rzecz, jak podobne do siebie jesteśmy...
Agrykola nie spostrzegł rozpaczliwej ironji, jaką ukrywała w swych słowach Garbuska, i mówił dalej, równie szczerze jak tkliwie:
— Czy sądzisz, kochana Garbusko, że uwiódłbym się miłością naprawdę, gdybym w ukochanej osobie, w jej charakterze, w jej sercu i duszy nie upatrywał zalet, które w tobie szanuję?...
— Dosyć, dosyć, mój bracie... — rzekła Garbuska, uśmiechając się; tak, nieszczęśliwa miała tyle mocy, iż mogła się uśmiechnąć — jak widzę, mój braciszku, romansowy dziś jesteś... A gdzież poznałeś tę młodą osobę?
— Jest to, powiem ci otwarcie, siostra jednego z moich towarzyszy: jej matka jest dozorczynią garderoby fabrycznej; potrzebowała nowej pomocnicy, a ponieważ, według zwyczaju tutejszego stowarzyszenia, pierwszeństwo otrzymania pracy w fabryce mają krewni... przeto pani Bertin, tak się nazywa matka mojego towarzysza, sprowadziła z Lille swoją córkę, gdzie bawiła przy swojej ciotce, i pięć dni temu przybyła do garderoby fabrycznej... Trzeciego dnia biegłem do niej skwapliwie... a teraz kocham się zapamiętale... i postanowiłem żenić się z nią.... jeżeli takie będzie twoje zdanie... Z tem wszystkiem... tak... to dziwi cię... ale wszystko od ciebie zależy... nie będę prosił o pozwolenie ojca i matki, aż ty wyrzekniesz.
— Nie rozumiem cię, Agrykolo.
— Wiesz, jaką ufność pokładam w niewypowiedzianej domyślności twego serca! Poprosisz panny de Cardoville, żeby ci pozwoliła wyjść na kilka godzin; zaprowadzę cię do fabryki; mówiłem już o tobie pani Bertin i jej córce, jako o swej kochanej siostrze... i według wrażenia, jakie na tobie sprawi widok Anieli, oświadczę się, lub nie... Może uważać to będziesz z mej strony za dzieciństwo, za gusła, jednak przy swojem pozostanę...
— Nie żartuj sobie, braciszku... — rzekła Garbuska
łagodnym, smętnym głosem — ważna to rzecz!... idzie tu o szczęście na całe twe życie...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekła Garbuska.
Weszła Floryna.
Garbuska wstała i, zwracając się do kowala, rzekła:
— Czy chcesz czekać przez chwilę, Agrykolo? zapytam pannę Cardoville, którego dnia będę mogła oddalić się i wrócę zaraz uwiadomić cię. — To mówiąc, młoda dziewczyna wyszła, zostawiwszy Agrykolę z Floryną.
— Pragnąłbym podziękować dziś pannie Cardoville — rzekł Agrykola — ale obawiam się, żebym się nie naprzykrzał.
— Pani jest trochę słaba — rzekła Floryna — i nikogo dziś nie przyjmowała; lecz jestem pewna, że, skoro jej będzie lepiej, z przyjemnością widzieć będzie pana u siebie.
Garbuska powróciła i rzekła do Agrykoli:
— Jeżeli chcesz, przyjdź po mnie jutro o trzeciej godzinie, abyś nie zmarnował całego dnia; pójdziemy do fabryki, a wieczorem odprowadzisz mnie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tegoż dnia, gdy wszystko uciszyło się w pałacu, Garbuska, która aż do dziesiątej godziny zabawiła u panny Cardoville, wróciła do sypialni, zamknęła drzwi na klucz, poczem, sama, już, swobodna, rzuciła się na kolana przed krzesłem i rzewnie zaczęła płakać.
Długo płakała biedna dziewczyna, bardzo długo.
Wreszcie otarła oczy, przystąpiła do biurka, otworzyła szufladkę, wyjęła schowany w skrytce rękopis, który szybko przejrzała poprzedniego dnia Floryna, i przez znaczną część nocy pisała jeszcze.
Powiedzieliśmy już, że Garbuska długo w noc pisała w kajecie, odnalezionym i przejrzanym poprzedniego wieczora przez Florynę.
„Nocy dzisiejszej nie zakłócił mi żaden przykry sen; wstałam rano, nie przeczuwając nic smutnego.
„Byłam spokojna, swobodną miałam myśl, gdy przyszedł Agrykola. Nie wydawał mi się wzruszonym; był, jak zwykle, prosty, skromny i grzeczny. Mówił mi najprzód o wypadku dotyczącym pana Hardy, a potem bez żadnych poprzednich przejść, przygotowań, rzekł bez namysłu:
— „Od czterech dni jestem szalenie zakochany... To moje uczucie jest tak poważne, tak szczere, iż myślę żenić się... Przyszedłem poradzić się ciebie“.
„Ach! mój Boże... mój Boże... w głowę zachodzę...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Czuję, żem spokojniejsza... Nic, to nic, uspokój się, uspokój, biedne serce... Uspokój się; jeżeli znowu dręczyć mnie będzie smutek, odczytywać będę te wyrazy, pisane w najważniejszych chwilach i powiem sobie: Czemże jest zmartwienie obecne, w porównaniu z tem, jakiego doznałam? Agrykola żądał, abym poszła jutro zobaczyć młodą dziewczynę, w której zakochał się tak
zapamiętale i którą poślubi, jeżeli mu tak doradzi domyślność mego serca... To małżeństwo... ta myśl najsroższa jest dla mnie ze wszystkich, jakie mnie dręczyć mogły...
„Rzecz dziwna, osobliwa! nigdy mi się nie wydawał Agrykola piękniejszym niż dziś rano... Jak w jego męskiej twarzy malowało się miłe wzruszenie, gdy mi mówił o niepokoju owej młodej damy... Gwałtownie biło we mnie serce, gdym go słuchała mówiącego o nieszczęściu kobiety, narażającej się na zgubę dla mężczyzny, którego kocha... ręce mi się rozpaliły... jakaś miękka niemoc całą mnie opanowała... zdawało się, że umieram... Rzecz godna śmiechu! Czyż ja mam prawo się rozczulać?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Tak... co się stało dziś, stać się mogło i potem — prędzej czy później... wszystko jedno.
„Tak, i to jest pocieszające... dla tych, co lubią życie... owa myśl: że śmierć nie jest... straszną, że i tak prędzej czy później musi nastąpić. Wstrzymywało mnie zawsze od samobójstwa uczucie powinności... Nie o sobie tylko myśleć trzeba.
„I tak więc... dziś... już miałam chęć zakończyć życie... Ani Agrykola, ani matka jego... już nie potrzebują mojej pomocy... Tak... ale ci nieszczęśliwi, których mi poruczyła panna Cardoville?... Ależ sama nawet moja dobrodziejka, lubo ona mnie łajała w sposób uprzejmy za me uporczywe podejrzenia względem tego człowieka... Bardziej teraz niż kiedykolwiek... przeczuwam grożące jej niebezpieczeństwo... bardziej teraz niż kiedykolwiek wierzę, że moja obecność przy niej może być jej pożyteczna...
„Trzeba więc żyć...
„Żyć, aby pójść jutro zobaczyć tę młodą dziewczynę... którą Agrykola kocha.
„Ach, mój Boże!... dlaczegóż ja zawsze doznaję tylko
boleści, a nigdy nienawiści?... Musi to być gorzka rozkosz w tej nienawiści!... Tylu ludzi nienawidzi!... Może i ja będę nienawidziła... tę dziewczynę... Anielę... jak on ją nazywa... mówiąc mi naiwnie: „Prześliczne imię... Aniela... nieprawdaż Garbusko?“
„Ja nienawidzę tę dziewczynę?... A za co? Czyż ona ukradła mi piękność, która uwodzi Agrykolę? Mogęż mieć jej za złe, że jest piękna?
„Lękam się tylko, abym się nie rozpłakała na widok tej dziewczyny, aby mi nie zabrakło sił do przezwyciężenia wzruszenia. Bo wtedy, o mój Boże! mój płacz jakążby był oznaką dla Agrykoli! Jemu... odkryć nierozsądną miłość, jaką we mnie wzbudził... O! nigdy... dzień, w którymby się dowiedział, byłby ostatnim dniem mego życia... Wtedy byłoby dla mnie coś wyższego nad powinność, dla uniknięcia wstydu, wstydu nieuleczalnego, któryby mnie piekł zawsze, jak rozpalone żelazo...
„Nie, nie, będę spokojna... A wreszcie, czyż niedawno nie wytrzymałam mężnie w obecności jego strasznej próby? Będę spokojna; trzeba zresztą, aby moja osoba nie zaćmiła mego wzroku, tak bystrego dla tych, których kocham.
„Gdy wspomnę na moje poświęcenie dla niego, ileż to razy, w największej skrytości serca, stawiałam sobie pytanie, czy też przyszło mu kiedy na myśl kochać mnie inaczej, aniżeli kocha się siostrę, czy też pomyślał kiedy, jak przywiązaną miałby ze mnie żonę?
„Ale cóż?... Mnie być jego żoną... Przebóg!... To marzenie równie niedorzeczne, jak trudne do opisania, tej niewymownej słodyczy myśli, w których zawierają się wszelkie uczucia, zacząwszy od miłości małżeńskiej, aż do miłości macierzyńskiej... te myśli i te uczucia dla mnie są wzbronione pod karą wystawienia się na pośmiewisko równie wielkie, jak gdybym ubrała się w piękne suknie, lub włożyła strój, którego nie pozwalają mi nosić szpetność i ułomność?
„A zresztą, chociażby Agrykola chciał, bym pozostała jego żoną... czyliżbym mogła być tak samolubną, iżbym na to zezwoliła...“
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na tem kończył się dziennik. Widać było z licznych śladów, że często płakać musiała...
Garbuska znalazła jednak, w swem szlachetnem sercu dość sił, aby spełnić prośbę Agrykoli. Nazajutrz udała się z kowalem do fabryki pana Hardy. Floryna, dowiedziawszy się o odejściu Garbuski, ale zatrzymana przez część dnia na usługach przy pannie Cardoville, pewna będąc, że nikt jej nie spostrzeże, za nadejściem zmierzchu weszła do pokoju wyrobnicy... Wiedząc już, gdzie znajdzie rękopis, poszła do biurka, otworzyła skrytkę, potem, dobywszy z kieszeni zapieczętowany list, włożyła go w miejsce, z którego zabierała rękopis.
Odczuwała dobrze nikczemność swego postępku, lecz strach przed Rodinem przewyższał uczciwe głosy, odzywające się w niej. Schowawszy kajet pod fartuch, wyszła ukradkiem z pokoju Garbuski.
Wróciwszy do swego pokoju, w parę godzin po schowaniu rękopisu, zabranego Garbusce, powodowana ciekawością, postanowiła go przejrzeć.
„Dziś były moje imieniny. Aż do samego wieczora miałam próżną nadzieję. Wczoraj zaszłam do pani Baudoin dla opatrzenia jej lekkiej rany na nodze. Gdym weszła, zastałam Agrykolę. Pewno mówił o mnie z matką, bo, gdy mnie ujrzeli, umilkli natychmiast i tylko z uśmiechem spojrzeli na siebie, a potem spostrzegłam, przechodząc koło komody, piękne tekturowe pudełko, a na jego nakrywce ładną poduszeczkę... Uczułam, jak, uszczęśliwionej, wystąpił mi na twarz rumieniec... Rozumiałam, że to podaruneczek dla mnie przeznaczony, ale udałam, jakobym nic nie wiedziała.
„Lecz próżne były moje nadzieje. Przeminął dzień... Nadszedł ten wieczór... Nic... Piękne pudełko nie dla mnie było przeznaczone. Na jego nakrywce była poduszeczka... więc było przeznaczone dla kobiety... Komuż więc podarował je Agrykola?...
„W tej chwili jestem mocno cierpiąca. Moje przywidzenie, że Agrykola będzie winszował mi imienin, jest bardzo dziecinne, wyznaję, to ze wstydem... ale byłoby to mi dowiodło, iż nie zapomniał o tem, że ja mam inne imię prócz Garbuski.
„Dlatego, mocnobym się ucieszyła, gdyby Agrykola, w dniu moich imienin, nazwał mnie choć raz właściwem imieniem... Magdalena.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Coraz mocniej wzruszana Floryna, przewróciła kilka kartek i znowu czytała:
„Wzbronione są nam materjalne rozkosze z przyczyny naszego ubóstwa. Czyliż więc ludzką jest rzeczą wzbraniać nam rozkoszy duchowych?
„Czy Agrykola jest mniej dobrym rzemieślnikiem dlatego, że, powróciwszy do matki, poświęca dni świąteczne na pisanie owych śpiewek popularnych, któremi rozrywają się przy pracy rzemieślnicy? Czy byłoby lepiej, gdyby spędzał ten czas na hulankach w szynkowni? Ach! mylą się ci, którzy wzbraniać nam chcą tych niewinnych rozrywek po pracy, dlatego, jak mówią, że, w miarę, jak oświeci się i wykształci nasz rozum, nie będziemy tak cierpliwie znosili niedostatku i biedy, i że przez to staniemy się drażliwszymi.
„Ale nie, przeciwnie, ustają między ludźmi zwady, nienawiść, w miarę, jak ich rozum rozwija się, skłonniejsi są wtedy do zgody i wzajemnej miłości; tym sposobem dochodzimy do poznania się na cierpieniach moralnych, wtedy to poznajemy, że bogaci i dostojni ludzie miewają częstokroć przykre dolegliwości, i uczymy się wzajemnego pobłażania i litowania się nad sobą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Poszłam odnieść pilną robotę; przechodziłam przez plac du Temple; o kilka kroków przede mną dziecko, mające najwyżej dwanaście lat, z gołą głową i boso, pomimo zimna, bardzo biedne, w gałganki tylko ubrane, prowadziło na uzdeczce wielkiego, bez zaprzęgu, ale z uprzężą na szyi, konia od wozu... Koń co chwila stawał uporczywie, nie chcąc iść... dziecko, nie mając bata do popędzania go, nadaremnie ciągnęło za uzdeczkę... koń ruszyć nie chciał... stojąc jak wryty... Wtem biedny malec
krzyknął: „O! mój Boże! mój Boże! co ja tu poradzę...“ i rzeczywiście płakał... oglądając się naokoło, czy mu nie pomoże kto z przechodzących.
— „Mój pan wybije mnie! — wołał biedny chłopczyna z płaczem — już o dwie godziny spóźniłem się, bo koń nie chce iść, i ot, porwał postronki... Mój pan mnie wybije i wypędzi. Cóż ja zrobię... o! mój Boże!... nie mam ani ojca, ani matki...
„Na te słowa, wymówione żałosnym głosem, uczciwa przekupka z Temple, znajdująca się między ciekawymi, zawołała miłosiernie: „Ani ojca, ani matki!... Nie martw się, moje dziecko, znajdzie się ratunek w Temple! a jeśli moje kumy takie są jak ja — nie odejdziesz z gołą głową i boso na takie zimno“.
„Przechodnie zajęli się chłopcem; naprawiono uprząż, potem jedna przekupka dała czapkę, druga parę pończoch, inna trzewiki, tamta spencerek, ta spodeńki, i w kwadrans chłopiec był ciepło ubrany, uprząż naprawiona. Ta scena miłosierdzia ludu uradowała mnie; patrzyłam, dopóki okiem dosięgnąć mogłam, za malutkim chłopczyną, który teraz ledwo zdążyć mógł za koniem, gdy ten uczuł bicz nad sobą.
Tak! ludzie są z natury dobrzy!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„...Szczęśliwy był dla mnie dzień dzisiejszy; spodziewam się, że dostanę robotę, a to szczęście winna będę młodej osobie, pełnej dobroci; jutro zaprowadzić mnie ma do klasztoru Panny Marji, gdzie, jak mniemam, znajdą dla mnie zatrudnienie...“
Floryna, głęboko już wzruszona czytaniem tego dziennika, zadrżała, gdy doszła do tego miejsca, w którem Garbuska o niej mówiła, i czytała dalej:
„Nigdy nie zapomnę, jak tkliwie, z jak delikatną uprzejmością przyjęło mnie to dziewczę, mnie, tak ubogą, tak nieszczęśliwą. To mnie zresztą nie dziwi: ona była przy pannie de Cardoville. Powinna była być godną
zbliżenia się do dobrodziejki Agrykoli. Wspomnienie jej imienia zawsze będzie dla mnie miłe, drogie, ale bo też piękne jest, jak jej twarz, imię jej... Floryna... Ja niczem nie jestem, nic nie mam, lecz jeżeliby gorące życzenia przejętego wdzięcznością serca mogły być wysłuchane, Floryna byłaby szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
Te kilka wierszy, tak naiwnie, tak szczerze wyrażających wdzięczność Garbuski, zadały ostatni cios wahaniu się Floryny; nie mogła się już dłużej opierać szlachetnym pobudkom, jakie uczuła.
Zelektryzowana wszystkiem, co było pełnem zapału, szlachetności i wzniosłości w piśmie, które przeczytała, zahartowawszy upadającą duszę w tem ożywiającem czystem źródle, idąc wreszcie za dobrym popędem, który budził się w niej czasami, Floryna wyszła ze swego pokoju, wziąwszy z sobą rękopis, gotowa, gdyby Garbuska jeszcze nie wróciła, położyć go napowrót w miejscu, skąd go wzięła, i nieodzownie także postanowiwszy powiedzieć Rodinowi, że za drugim razem nadaremnie szukała dziennika, że pewno Garbuska spostrzegła jej pierwszy zamiar zabrania go i schowała gdzieindziej.
Po długiej rozmowie z Anielą, ujęta, równie jak Agrykola, niewinnym wdziękiem, rozsądkiem i dobrocią tej dziewczyny, Garbuska tyle miała mocy, iż doradzała kowalowi, alby się ożenił z Anielą. Następująca więc scena działa się w chwili, gdy Floryna kończąc przegląd dziennika młodej wyrobnicy, już zdecydowała się była na odniesienie go napowrót w miejsce, skąd wzięła. Była to dziesiąta godzina wieczorem. Garbuska, powróciwszy do pałacu panny Cardoville, dopiero co weszła do swego pokoju i, utrudzona tylu bolesnemi uczuciami, usiadła w krześle.
Rozmyślała smutnie, lecz spokojnie. Wreszcie wstała i wolno postępując, poszła do swego biurka.
— Jedyną dla mnie pociechą — rzekła, — sądząc w głębi mej duszy, że ta młoda dziewczyna zdolna będzie zapewnić szczęście Agrykoli... rzekłam mu to z całą szczerością serca... Kiedyś... kiedyś, odczytując te kartki, znajdę w nich może nagrodę mych teraźniejszych cierpień.
To mówiąc, Garbuska otworzyła skrytkę w biurku. Nie znalazłszy w niej rękopisu, zawołała z niespokojnem zdziwieniem:
— Cóż to jest!?
Lecz jakże została przerażona, gdy, w miejscu jego, zobaczyła list, do siebie napisany!
Biedna dziewczyna zbladła jak trup; nogi pod nią drżały; omało nie zemdlała; ale coraz większe przerażenie dodało jej gorączkowej siły — rozpieczętowała złowrogi list.
Wypadł z niego bilet 500-frankowy, a Garbuska czytała co następuje:
„W czytaniu jej pamiętników, zawierających historję jej miłości ku Agrykoli, jest coś tak oryginalnego, iż nie można odmówić sobie przyjemności odkrycia mu tej wielkiej namiętności, na którą on pewno okaże się czułym.
„Korzystać będziemy z tej sposobności przysłużenia się wielu osobom, którym na nieszczęście może jej braknie, przyjemną rozrywką, jaką znajdą w czytaniu dziennika Panny. Jeżeli nie wystarczą odpisy i wyjątki, wydrukować go każemy; że dziennik Panny narobi hałasu... za to ręczymy.
„Ponieważ, prawdopodobnie, gotowa jesteś Panna uniknąć swego triumfu, i ponieważ same tylko gałganki miałaś na sobie, gdy cię przyjęto przez litość do tego domu, w którym chcesz panować i grać rolę damy, co nie przystoi z wielu względów twojej osobie, załączamy ci więc przy niniejszym liście 500-franków.
Grubjańsko-szyderczy, bezczelny ton tego listu, jak się zdawało, napisanego umyślnie przez jakiegoś lokaja, zawistnego przybyciu do domu tej nieszczęsnej dziewczyny, wyrachowany był z szatańską zręcznością i niezawodnie pociągnąć miał za sobą spodziewany skutek.
— Ach! mój Boże!...
To były jedyne słowa, które zdołała wymówić biedna dziewczyna w osłupieniu i trwodze.
Cios ten był dla niej tak straszny, iż biedna Garbuska na chwilę oprzeć się mu nie mogła.
Zdawało się jej tylko (jak się tego spodziewano), że ta niegodziwość musi być dziełem jakich niższego rzędu sług, zazdrosnych o poszanowanie, jakie okazywała jej panna Cardoville.
Tak sobie pomyślała Garbuska w strasznej rozpaczy. Te karty, tak boleśnie poufne, iż nie ośmieliłaby się powierzyć ich najczulszej i najprzywiązańszej matce, gdyż, pisane, iż tak powiem, krwią jej ran, aż nadto wiernie malowany i odsłaniały tysiączne, najtajemniejsze rany jej zbolałego serca... te karty miały służyć... już może w tej chwili służyły... za igraszkę sługom tegoż pałacu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dołączone do tego listu pieniądze i szyderczy sposób, w jaki były ofiarowane, tembardziej jeszcze utwierdzały ją w domyśle. Chciano, aby bojaźń nędzy nie przeszkadzała jej w oddaleniu się.
Garbuska powzięła decyzję ze zwykłym sobie spokojem i niezachwianą wolą. Wstała; w jej żywych, nieco obłąkanych oczach, nie pokazała się ani jedna łza; dosyć bowiem od wczoraj napłakała się. Drżącą, zimną ręką napisała na kartce papieru, którą położyła przy bilecie 500-frankowym, następujące słowa:
„Niech Bóg błogosławi pannę Cardoville za wyświadczone mi dobrodziejstwa; przepraszam Ją, że opuszczam dom, w którym dłużej pozostać nie mogę“.
To napisawszy, rzuciła w ogień ów hańbiący list, który zdawał się palić jej ręce...
Postanowiwszy opuścić ten dom, już postąpiła kilka kroków ku drzwiom i, przechodząc przed kominkiem, niechcący zobaczyła się w zwierciadle, bladą jak śmierć i czarno ubraną... wtedy pomyślała, że nosi ubiór nie należący do niej... i przypomniała sobie ustęp listu, w którym wyrzucano jej, że same tylko gałgany miała na sobie, gdy przybyła do tego domu.
— Słusznie mówi, — rzekła z gorzkiem uśmiechem, spojrzawszy na czarną suknię — nazwaliby mnie złodziejką...
I, wziąwszy świecę w rękę, poszła do garderoby, tam włożyła na siebie swoją biedną odzież, którą chciała zachować jako pamiątkę poprzedniej niedoli. W tej chwili tylko rzęsiste łzy puściły się jej z oczu... Padła na kolana na środku pokoju i, obróciwszy się myślą do panny Cardoville, zawołała głosem, przerywanym konwulsyjnym płaczem:
— Żegnam... żegnam nazawsze!... ciebie, pani, któraś mnie nazywała swoją przyjaciółką... swoją siostrą...
Nagle Garbuska, przestraszona, powstała; usłyszała ciche stąpanie na korytarzu. Była to Floryna, która, na nieszczęście zapóźno, odnosiła rękopis. Przerażona tym. odgłosem, Garbuska opuściła pokój, wbiegła do salonu, stąd do przedpokoju, przebyła dziedziniec i zapukała w okienko odźwiernego. Drzwi się otworzyły i zamknęły za nią. Tak Garbuska opuściła pałac paniny Cardoville.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
I oto Adrjanna postradała wiernego sobie czujnego stróża.
Rodin pozbył się czynnej, przenikliwej antagonistki, której zawsze i słusznie się lękał.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powiedzieliśmy, że Floryna, zapóźno przejęta sprawiedliwym żalem, przybyła do Garbuski w chwili, kiedy ta, przerażona, opuszczała pałac. Spostrzegłszy światło w garderobie, pobiegła tam i spostrzegła na krzesełku czarną suknię, którą dopiero co zdjęła z siebie Garbuska, a o parę kroków otwartą, próżną, starą walizkę, w której chowała starą odzież.
Poznawszy, że już na nic się nie przyda spóźnione przedsięwzięcie, Floryna, westchnąwszy, postanowiła doręczyć Rodinowi rękopis; potem, zniewolona swem nieszczęsnem położeniem, starała się pocieszyć po złem...
tem mniejszem; pomyślała sobie, że przynajmniej zdrada jej będzie dla niej mniej niebezpieczną, kiedy już Garbuska opuściła ten dom.
Drugiego dnia po tym wypadku Adrjanna odebrała od Rodina bilet, odpowiadający na list, w którym mu donosiła o niepojętem i nagłem oddaleniu się Garbuski.
„Zmuszony udać się właśnie dziś rano do fabryki zacnego pana Hardy, dokąd powołuje mnie bardzo ważny interes, nie mogę mieć pożądanej sposobności złożenia pani mego winnego uszanowania. Pytasz mnie pani, co myślę o zniknięciu biednej dziewczyny? Prawdziwie nic jej w tej mierze powiedzieć nie umiem... Przyszłość wyjaśni wszystko może na jej korzyść... jak się spodziewam... Tylko racz sobie pani przypomnieć, co jej powiedziałem u doktora Baleinier względem pewnego towarzystwa i tajemnych emisarjuszów, którymi tak zręcznie otaczać umie osoby, szpiegować się przezeń mające.
„Nie miała ona nic... a znaleziono 500 franków w jej biurku.
„Nie wyprowadzam stąd żadnych wniosków, kochana pani... mam zawsze wstręt do obwiniania bez przekonania... lecz zastanów się, pani, dobrze, i miej się na ostrożności... uniknęłaś może wielkiego niebezpieczeństwa. Podwój pani baczność, nie dowierzaj nikomu; taką radę daje pani jej najuniżeńszy i najwierniejszy sługa“.
Było to w niedzielę rano.
Dwaj mężczyźni rozmawiali z sobą, siedząc w karczmie w wiosce Villiers, leżącej niedaleko od fabryki pana Hardy. Wieś ta zamieszkana była po większej części przez robotników, obrabiających i wydobywających kamienie w przyległych kopalniach. Nic grubszego, przykrzejszego i mniej zyskownego nad pracę tych rzemieślników. Nieszczęście i ciemnota bywają zawsze przyczyną wielkiego zła, albowiem zazdroszczono szczęścia robotnikom pana Hardy, ale jeszcze nie miano powodu nienawidzieć ich, jak to miało miejsce obecnie. Od czasu, jak skryci nieprzyjaciele fabrykanta, związani z panem Tripeaud, jego konkurentem, zaczęli mieć w tem własny interes, aby ten spokojny stan rzeczy zmienił się... dokazali tego swemi zabiegami. Korzystając z coraz większej obawy zbliżającej się podówczas cholery, rzucano postrach w te słabe i łatwowierne umysły, wskazując im fabrykę pana Hardy, jako ognisko zepsucia, potępienia, mogące sprowadzić pomstę niebios na całą okolicę. Już i tak rozjątrzonych zawiścią mężów podburzały jeszcze bezustannie żony, które, obałamucone mowami księdza, przeklinały to gniazdo bezbożników, mogące ściągnąć na cały kraj klęskę. Znaczna liczba robotników pana Hardy, nim jeszcze weszli do jego fabryki, byli członkami towarzystwa rzemieślniczego,
nazwanego Żarłokami; kiedy tymczasem wielu robotników, kamieniarzy i kopiących kamienie, należało do towarzystwa, zwanego Wilki; od dawnych zaś czasów istniała nieprzebłagana zawiść między Wilkami i Żarłokami, i sprowadzała zabójcze między nimi walki. Od tygodnia już Wilcy, podburzani tylu różnymi podszeptami, pałali chęcią znalezienia sposobności i pozoru do spotkania się z Żarłokami; ale ci, nie chodząc do karczmy i prawie nigdy nie oddalając się poza obręb fabryki, przez cały tydzień, aż do owego czasu, nie nastręczali im tej pożądanej sposobności; tak więc Wilcy zmuszeni byli cierpliwie czekać niedzieli. Takie więc było tajemne wzburzenie mieszkańców wsi Villiers wtedy, kiedy dwaj mężczyźni, o których wspomnieliśmy, siedzieli za stołem w karczmie. Mężczyźni ci zażądali osobnej stancji, gdzieby mogli pomówić z sobą sam na sam. Jeden z nich był jeszcze młody i dosyć porządny miał na sobie ubiór; lecz koszula wpółrozwiązana, poplamiona winem, pobladła cera, zaczerwienione oczy, dowodziły, że noc poprzedzającą spędził na hulance. Młodzieniec pytał, patrząc surowo na towarzysza:
— Pocoście wydobyli mnie z więzienia. Co chcecie ze mnie zrobić?
— Wesołego towarzysza, który rozrzuca pieniądze, nic nie robiąc, smacznie zajada, bawi się z młodemi dziewczętami i wyśpiewuje wesołe piosnki... Alboż to złe rzemiosło?
Nic przez chwilę nie mówiąc, rzekł nareszcie młodzian dalej:
— Dlaczegóż to wczoraj, kiedym wychodził z więzienia, położyliście mi za warunek mej swobody, abym napisał do mej kochanki, że już nigdy nie chcę jej widzieć? dlaczego żądaliście, abym wam oddał ten list?
— Westchnienie!... więc jeszcze myślisz o niej?
— Zawsze...
— Niepotrzebnie... twoja kochanka w tej chwili jest
daleko od Paryża... widziałem jak siadała do dyliżansu, nim jeszcze wydostałem cię z więzienia ś-tej Pelagji.
— No, a po djabła przywlokłeś mnie tutaj?
— Chcę, abyś porozmawiał z robotnikami pana Hardy, którzy niezadługo przyjdą tutaj... i namówił ich do zrobienia pewnej rzeczy...
— Do czego? — zapytał młodzieniec.
Przy rozmowie tej obaj mężczyźni opróżniali raz po raz kielichy, to też myśli plątały się trochę młodszemu. Starszy był odporny na działanie alkoholu, mówił spokojnie.
— Do opuszczenia tej fabryki, gdzie niewieścieją w samolubstwie, nie myśląc o swych współbraciach.
— Ale jak opuszczą fabrykę, z czego będą żyli?
— Pomyślą o tem inni... w swoim czasie. Tak więc, czy dopomożesz mi?
— Dopomogę wam... tembardziej, że zaczynam już... ledwo sam trzymać się na nogach... Mnie tylko Cefiza utrzymywała na świecie; czuję, że na złej już jestem drodze... a wy mnie jeszcze popychacie... Idź na złamanie karku!... Takim czy owakim sposobem zginąć, wszystko jedno... Do ciebie...
— Pijmy na uciechę następującej nocy... bo przeszłej nocy piliśmy tylko jak fryce.
— Ale powiedzcie-no mi, kto wy jesteście? Patrzyłem na was; ani na chwilę nie widziałem was zarumienionego, lub śmiejącego się... aniście się wzruszyli... siedzieliście jak kamień.
— Już ja nie mam piętnastu lat; czego innego potrzeba do rozśmieszenia mnie... lecz następnej nocy będę się śmiać.
— Nie wiem, czy to gorzałka... ale niech mnie kaci kołyszą, jeżeli ty mnie nie przestraszasz, gdy mówisz, że śmiać się będziesz tej nocy!
Zapukano do drzwi. Wszedł gospodarz domu.
— Przyszedł tam jakiś młodzian, nazywa się Olivier, pyta o pana Moroka.
— Ja jestem, niech przyjdzie.
Karczmarz wyszedł.
— Jest to jeden z naszych; ale sam jeden — rzekł Morok, w którego surowej twarzy malowało się zawiedzione oczekiwanie. — Sam... to mnie dziwi... spodziewałem się ich wielu... czy znasz go?
— Oliviera?... tak, znam... blondyn, zdaje mi się...
— Zobaczymy... otóż idzie.
W rzeczy samej, młodzian, otwarty, śmiały, roztropny, wszedł do stancji.
— I ty tu.. Leżynago? — zawołał, zobaczywszy współbiesiadnika Moroka.
— Tak, właśnie ten sam. Wieki już, jak cię nie widziałem, Oliwierze.
— Rzecz prosta, mój kolego... nie w jednem i tem samem pracujemy miejscu.
— Ależ sam jesteś? — zapytał Morok.
I, pokazując na Leżynago, odrzekł:
— Przy nim można mówić... on jest z naszych. Ale dlaczegóż sam jeden tylko jesteś?
— Przychodzę sam, ale w imieniu moich towarzyszy.
— Aha.... — odetchnął Morok — przystają.
— Nie chcą!... i ja także.
— Jakto nie chcą?... a więc braknie im odwagi, jak babom?! — zawołał Morok.
— Posłuchajcie mnie... — rzekł ozięble Olivier — odebraliśmy wasze listy, widzieliśmy wasze pieniądze, przekonaliśmy się, że to ma związek z tajemnemi zamiarami... Lecz dziś rano ojciec Simon zawołał nas do siebie; wyłożyliśmy mu nasze spory; on nas przekonał... będziemy czekali...
— Cicho! — zawołał Leżynago, przysłuchując się i chwiejąc na nogach: — zdaje mi się, że słychać tłumne krzyki...
W rzeczy samej słychać było, najprzód niewyraźne,
a potem coraz mocniejsze krzyki, które wkrótce zamieniły się w okropną wrzawę.
— Co to jest? — rzekł Olivier.
— Teraz — odrzekł Morok, złośliwie się uśmiechając — przypominam sobie, że gospodarz, wchodząc, powiedział mi, że we wsi panuje wielkie wzburzenie przeciwko fabryce.
— To więc ta schadzka była pułapką, zastawioną dla uzbrojenia jednych przeciwko drugim robotnikom pana Hardy?! — zawołał Olivier — toście myśleli, że my staniemy razem z ludźmi, których podburzają przeciwko fabryce i że...
Młodzian nie mógł dokończyć. W tej chwili nagle otwarły się drzwi i karczmarz blady, drżący, wpadł do stancji.
— Panowie!... czy jest kto pomiędzy panami, należący do fabryki pana Hardy?
— Ja jestem — odezwał się Olivier.
— A więc zginąłeś pan!... Wilki przybywają tłumem, krzyczą, że tu są Żarłoki z fabryki pana Hardy i żądają, aby się z nimi rozprawić... jeżeli Żarłoki nie odstąpią tej fabryki i nie połączą się z nimi.
— Ani wątpić, że to była zasadzka!... — zawołał Olivier, patrząc na Moroka i Leżynago z groźną miną — chciano nas skrzywdzić, gdyby przybyli moi towarzysze!
— Chodź! — zawołał karczmarz.
I, nie dając Olivierowi czasu na odpowiedź, chwycił go za barki i, otworzywszy okno wychodzące na daszek, rzekł mu:
— Umykaj tem oknem, póki czas...
Jeszcze przeraźliwsze odezwały się krzyki, gwizdania, wycie:
— Wojna Żarłokom!
— Uciekaj, Olivierze! — zawołał Leżynago, niemal wytrzeźwiony zagrażającem niebezpieczeństwem.
Ledwo wymówił te słowa, gdy drzwi do wielkiej izby, z której wchodziło się do tej stancji, otworzyły się ze strasznym łoskotem.
— Otóż ich macie, — zawołał karczmarz, załamując ze strachu ręce.
Potem, skoczywszy do Oliviera, wypchnął go, iż tak powiem, oknem, bo, nogą jedną stojąc na futrynie, robotnik jeszcze się wahał.
Kamieniarz, wzrostu i siły herkulesowej, mający głowę przewiązaną czerwoną chustką, której końce spadały mu na ramiona, okryty starą kozią skórą, wywijał grubemi żelaznemi kleszczami, i zdawał się dowodzić wyprawą; z zaczerwienionemi oczami i z groźną dziką fizjognomją, ruszył ku stancji, udając, że chce odepchnąć Moroka, i wołając piorunującym, głosem:
— A gdzież tu są Żarłoki!... Wilki chcą ich zjeść.
Karczmarz otworzył co żywo drzwi do stancji, mówiąc:
— Niema nikogo, moi przyjaciele... nikogo niema... sami zobaczcie.
— Prawda! — rzekł kamieniarz zdziwiony, obejrzawszy się wkoło po stancji — a gdzież oni są? Powiedziano nam, że jest ich tu z piętnastu. Albo musieliby pójść z nami do fabryki, albo byłaby batalja, a Wilcy byliby kąsali!
— Byleby tylko Wilcy nie zlękli się Żarłoków! — dodał Morok.
— Ponieważ podejrzewasz nas o strach... ty pójdziesz z nami i zobaczysz, jak się spotkamy! — zawołał straszny kamieniarz piorunującym głosem, postępując ku Morokowi.
I mnóstwo głosów odezwało się za kamieniarzem:
— Wilcy mieliby się ulęknąć Żarłoków!
— To się nigdy jeszcze nie zdarzyło.
— Bitwa!... bitwa!... i koniec na tem.
— Dosyć już tego nam... Na co tyle biedy dla nas, a tyle szczęścia dla nich?
— Bitwa!... bitwa!... — krzyczano chórem.
— A więc do fabryki, moje kochane Wilki!... — krzyczał Morok głosem stentora — do fabryki!
— Tak, tak, do fabryki! do fabryki! — powtórzyła zapalczywa tłuszcza, gdyż powoli wszyscy, którzy mogli wleźć na schody, wtłoczyli się do dużej izby.
Na te okrzyki, odzyskawszy przytomność, Leżynago rzekł pocichu do Moroka:
— A, to ja widzę, wy chcecie morderstw? Nie chcę należeć do tego...
— Będziemy mieli czas zapobiec temu w fabryce, opuścimy ich w drodze — odrzekł Morok.
Potem zawołał głośno do gospodarza, przestraszonego tem poruszeniem:
— Gorzałki! trzeba pić za zdrowie walecznych Wilków! Ja funduję!
Niebawem zgraja ta oddaliła się z karczemnego podwórza i pobiegła hurmem do fabryki pana Hardy.
Na czele jej szedł olbrzymi kamieniarz , wywijając ogromnemi kleszczami; za nim, pomieszani, w nieładzie, jedni uzbrojeni kijami; drudzy kamieniami, postępowali tłumem robotnicy.
Morok i Leżynago zniknęli w chwili, gdy tłuszcza wychodziła z podwórza, postępując ku fabryce.
Agrykola, nic nie wiedzący o nieszczęsnem zniknięciu Garbuski, kołysał się w słodkich marzeniach na wspomnienie o swej Anieli, i kończył właśnie tualetę, wybierając się do narzeczonej.
Raz jeszcze z ukontentowaniem przejrzawszy się w zwierciadle, Agrykola, uczesawszy suty wąs i bródkę, wyszedł ze stancji i udał się korytarzem do pralni, gdzie mieszkała Aniela; korytarz, którym szedł, był szeroki, z góry oświetlony, a posadzka jego z desek sosnowych, była bardzo czysta. Lekko zbiegłszy ze schodów, kowal przeszedł przez podwórze, przez obsadzony drzewami trawnik, pośród którego wytryskała fontanna, i dostał się do drugiego pawilonu gmachów. Przebiegłszy obszerną salę do szycia, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zdrowe mającą powietrze, a w zimie należycie ogrzewaną, Agrykola przybył i zapukał do drzwi mieszkania matki Anieli.
Ponieważ mieszkanie, o którem mówimy, było zupełnie oddalane od kuchni, która, na wielką skalę urządzona wspólnie dla wszystkich, mieściła się w innej części gmachów, w największem przeto utrzymać je było można porządku. Aniela była ładną dziewczyną, lat najwyżej siedemnastu, w ubiorze swym równie prostotą jak świeżością zalecająca się, siedziała przy matce. Lekki
rumieniec okrył jej twarz, gdy ujrzała wchodzącego Agrykolę.
— Pani, — rzekł kowal — przychodzę dopełnić mej obietnicy, jeżeli mama pani pozwoli.
— Dobrze, panie Agrykolo, pozwalam — uprzejmie odpowiedziała matka młodej dziewczyny. — Nie chciała ona zwiedzić wspólnego domu i należących do niego części ani ze swym ojcem, ani z bratem, aby mieć przyjemność oglądać go z panem dziś, przy niedzieli... już od godziny wygląda pana niecierpliwie!
— Racz mi, pani, przebaczyć, — rzekł wesoło Agrykola — że, myśląc o przyjemności oglądania jej... zapomniałem o godzinie... Więcej nie mam do powiedzenia na moje usprawiedliwienie.
— Ach! moja mamo... — rzekła dziewczyna do matki z niejakim żalem i zaczerwieniona jak wiśnia — pocóż mama mówi takie rzeczy?
— No, no, czy to prawda, czy nie? Wszak ja ci nie przyganiam, i owszem. Idź, moje dziecko! pan Agrykola wytłómaczy ci wszystko lepiej, niż ktokolwiek inny; zobaczysz, ile to wszyscy rzemieślnicy w fabryce pana Hardy są jemu winni.
— Panie Agrokolo, — rzekła Aniela, zawiązując wstążki swego ładnego czepeczka — jaka to szkoda, że nie będzie z nami pańska przybrana siostrzyczka!
— Garbuska? słusznie pani mówisz, ale co się odwlecze, to nie ociecze.
Aniela, pocałowawszy matkę, podała rękę Agrykoli i wyszła.
— Ach! panie Agrykolo, — rzekła Aniela — jak ja się zdziwiłam, gdy pierwszy raz weszłam do tego pięknego domu, ja, com się przyzwyczaiła patrzeć na nędzę rzemieślników w naszej prowincji... Doprawdy, jest to rozkoszne mieszkanie: zdaje mi się, że to marzenie, i kiedy pytam mamę, aby mi to wszystko wytłómaczyła
odpowiada mi tylko: pan Agrykola najlepiej wszystko ci wytłómaczy.
— A wiesz pani, dlaczego szczęśliwy jestem, że mogę dopełnić dla niej tego obowiązku? — rzekł Arykola głosem zarazem poważnym i czułym — oto dlatego, że dopełnić go mogę w bardzo dogodnej dla mnie chwili.
— Jakto, panie Agrykolo? — Pokażę pani ten dom, wyłuszczę jej wszystkie korzyści naszego stowarzyszenia, będę miał sposobność powiedzenia pani: tu robotnik, spokojny o teraźniejszość, spokojny o przyszłość, nie jest zniewolony, jak tylu biednych jego braci, zrzec się częstokroć najsłodszych potrzeb serca... a to... z obawy, aby ze swoją nędzą nie połączył drugiej nędzy.
— Panie... Agrykolo, — odrzekła Aniela, lekko wzruszona i rumieniąc się bardziej jeszcze — gdybyśmy zaczęli naszą przechadzkę...
— Zaraz, pani — odpowiedział kowal, uradowany pomieszaniem, jakie sprawił w jej niewinnej duszy. — Otóż zbliżamy się — do sypialni dziewcząt. Już te świergotliwe ptaszki dawno opuściły swe gniazdka; wejdźmy tam.
— Ach! jaki porządek w tej sypialni! — rzekła Aniela do Agrykoli — a jaka tu czystość! Któż to dba o to wszystko i w takim ładzie utrzymuje?
— Dzieci same, niema tu sług; trudno uwierzyć, jakie się okazuje między temi malcami współzawodnictwo; jedna przed drugą ubiegają się, kto najporządniej pościele swoje łóżko.
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła nieśmiało Aniela — kiedy te piękne, zdrowe i tak ciepłe sypialnie porównywa się z owymi nędznymi, zimnymi i ponurymi kątami, w których dzieci, pomieszane co do płci, śpią na lada jakiem posłaniu, drżą od zimna, jak się to widzieć daje prawie u wszystkich w naszym kraju robotników!
— A w Paryżu, pani... może gorzej jeszcze.
— Ach! Jakże pan Hardy musi być dobry i miłosierny, a nadewszystko bogaty, że wydaje tyle pieniędzy na dobre uczynki!
— Zdziwisz się, pani — rzekł, uśmiechając się, Agrykola — gdy jej powiem, a może tak dalece zdziwisz się, że nie zechcesz uwierzyć mi.
— A dlaczegóż to, panie Agrykolo?
— Niema pewnie na świecie z lepszem sercem i wspanialszego człowieka nad pana Hardy; on czyni dobrze dlatego jedynie, aby dobrze uczynił, nie myśląc o własnej korzyści; a jednak ręczę pani, że choćby on był najsamolubniejszym, najinteresowniejszym człowiekiem... to jeszcze wynikłaby dla niego wielka korzyść z opieki, jaką nas otacza.
I, otworzywszy drzwi, Agrykola wprowadził Anielę do dosyć wielkiej sali, zastawionej półkami, na których porządnie porozkładane były zimowe owoce, i gromadka, siedem do ośmiu lat mających schludnie i ciepło ubranych dzieci, przebierała zepsute owoce.
— Widzisz, pani, — rzekł Agrykola — gdzie tylko można, staramy się używać z korzyścią dzieci; takie zatrudnienia są dla nich zabawką.
— To prawda, panie Agrykolo; jakże to wszystko mądrze jest urządzone! — A gdybyś pani widziała tych malców w kuchni, jakie tam czynią usługi! Pod kierunkiem jednej lub dwóch kobiet robią tyle, ileby osiem lub dziesięć robić musiało.
— Im bardziej się zastanawiam, tem mocniej przekonywam się, jak tu wszystko mądrze jest wyrachowane dla dobra wszystkich — rzekła Aniela ze zdziwieniem.
— A niełatwo było dokazać tego wszystkiego, trzeba było zwyciężyć, przełamać przesądy, nałogi. Ale uważasz, panno Anielo... właśnie teraz znajdujemy się przed wspólną kuchnią, — dodał kowal, uśmiechając się, — przypatrz się tylko, pani, czy nie piękna?
— Dzień dobry, pani Bartrand! — rzekł wesoło Agrykola do poważnej matrony, która przypatrywała się powolnym obrotom pieczeni wołowych i cielęcych, już pięknie rumienić się zaczynających na rożnach, — nie poważam się przestąpić za próg, chcę tylko pokazać ją tej pani, która tu przed kilkoma dopiero dniami przybyła.
— Proszę, proszę przypatrywać się...
I, to mówiąc, matrona wskazała trzonkiem od warząchwi na mendel kuchcików obojga płci, siedzących około stołu i pilnie zajętych swemi obowiązkami, to jest obieraniem kartofli, przebieraniem zielenizny i t. p.
— I tu znowu nadziwić się nie mogę, — rzekła Aniela, ciągle idąc obok Agrykoli — gdy skąpe, ladajakie i niezdrowe pożywienie robotników naszych stron porównywam z jadłem, jakie tu dostają rzemieślnicy.
— A z tem wszystkiem nie kosztuje nas dziennie więcej nad pięćdziesiąt sześć centymów na osobę, a lepszy mamy stół, aniżeli moglibyśmy mieć za dwa franki w Paryżu. Ale otóż i refektarz, którego pani nie znasz, gdyż jej rodzina, jak wiele innych gospodarstw, wolała kazać sobie przynosić jadło do mieszkania... Uważaj, panno Anielo, co za piękna sala, a jaka wesoła! wystawiona na ogród nawprost fontanny.
— Ale to jeszcze nie wszystko, — rzekł Agrykola do młodej dziewczyny — sala ta jeszcze bardziej spodoba się pani, pewny tego jestem, kiedy się pani dowie, że co czwartek i co niedziela zamienia się ona na salę balową, a we wtorek i sobotę w wieczór na salę koncertową!
— Jak to wszystko dobrze jest obmyślone! panie Agrykolo. A ten budynek po tamtej stronie, co znaczy?
— Tam jest pralnia na wodzie bieżącej.
— A wreszcie co powiesz mi, panie Agrykolo, o tajemnicy tych wszystkich osobliwości?
Ciekawość Anieli tym razem nie została zaspokojoną; znajdowała się ona z Agrykolą właśnie naprzeciw
sztachet, oddzielających ogród od strony wielkiej alei, oddzielającej warsztaty od wspólnego domu. Mocny powiew wiatru przyniósł zdaleka wojenną wrzawę i odgłos wojskowej muzyki; potem słychać było tętent dwóch galopujących koni, coraz bliżej, i wkrótce też przybiegł jenerał na karym, pięknym koniu, okrytym karmazynowym czaprakiem; podobnie jak za cesarstwa miał na nogach wielkie, palone buty z ostrogami, i był w białych spodniach; jego granatowy mundur błyszczał złotemi haftami, miał na sobie wielką wstęgę Legji Honorowej, na szlifie na prawem ramieniu cztery gwiazdki, kapelusz obszyty szerokim galonem z białemi piórami, oznaka samych tylko marszałków Francji. W chwili, kiedy marszałek Simon, albowiem był to on, znalazł się przy Anieli i Agrykoli, zatrzymał nagle konia, zsiadł z niego i rzucił złote cugle masztalerzowi, który mu konno towarzyszył.
— Gdzie mam czekać na księcia? — zapytał masztalerz, stojąc wyprostowany.
— Na końcu alei — odpowiedział marszałek.
I, zdjąwszy kapelusz z uszanowaniem, żywo śpieszył naprzeciwko osoby, której Aniela i Agrykola nie widzieli jeszcze. Był to starzec dziarskiej jeszcze postawy, miał na sobie schludną bluzę, sukienną furażerkę na głowie, pokrytej białym włosem, ręce w kieszeniach.
— Dzień dobry, kochany ojcze! — rzekł z uszanowaniem marszałek, całując z uczuciem starego rzemieślnika. — Byłem obecny tu na rewizji... i skorzystałem ze sposobności, aby pośpieszyć do kochanego ojca.
Aniela, widząc, że ten tak pyszny jenerał, którego nazywano księciem, ma ojca starszego rzemieślnika w bluzie, tak była zdumiona, iż, osłupiała spojrzawszy na Agrykolę, rzekła mu:
— Jakto!... ten stary robotnik?...
— Jest ojcem marszałka, księcia de Ligny... przyjaciela... tak, mogę to powiedzieć, — dodał Agrykola
głosemsem wzruszanym — przyjaciela mego ojca, który służył i wojował pod jego komendą przez lat dwadzieścia.
— Być na tak wysokim stopniu dostojności, a okazywać tyle uszanowania dla ojca rzemieślnika — rzekła Aniela. — Marszałek musi mieć bardzo szlachetne serce, ale nacóż pozwala swemu ojcu być rzemieślnikiem?
— Bo ojciec Simon nie opuściłby swego stanu i fabryki za nic w świecie; urodził się rzemieślnikiem, chce umrzeć rzemieślnikiem, choć ma syna księcia, marszałka Francji.
Gdy Aniela uspokoiła się, po naturalnem zdziwieniu, jakiego doznała na widok Marszałka Simon, rzekł jej z uśmiechem Agrykola:
— A więc proszę panią posłuchać mnie: pan Hardy jak prawdziwy czarodziej, utworzył te wszystkie dziwy, które pani widzisz; powstały one na wielką naszą korzyść i razem, zapewnić panią mogę, z korzyścią pana Hardy.
— Otóż to właśnie, panie Agrykolo, wydaje mi się rzeczą niepojętą.
— Wystaw sobie, pani, iżby pan Hardy, zamiast być takim, jakim jest teraz, był tylko zimnym spekulantem, pan Hardy, jako spekulant, powiedziałby sobie najprzód. Moi robotnicy, daleko mieszkając od fabryki, tracić będą na czasie i trudzić się, nim do niej przyjdą, mniej się wyśpią, jeżeli raniej wstawać zechcą; ujmować snu tak potrzebnego dla robotników? zła to rachuba; stracą na siłach i robota na tem ucierpi. Potem niepogody utrudniać im będą dalekie chodzenie; robotnik przyjdzie do fabryki drżący z zimna, znużony jeszcze przed zaczęciem roboty, a wtedy... jakaż będzie robota? Dlatego, panno Anielo, spekulant powie: — jeżeli umieszczę swoich robotników przed drzwiami mej fabryki, zaradzę tym sposobem wszystkim wymienionym niedogodnościom. Należycie wystawiony budynek, do pomieszczenia tych ludzi, kosztować mnie będzie najwyżej 500.000 franków.
Tym sposobem mój kapitał przyniesie mi rocznie najmniej 5 procent, i ten dochód będzie pewny, gdyż oparty będzie zawsze na płacy za robotę.
— Ach, panie Agrykolo, teraz zaczynam pojmować, jak można częstokroć robić wiele dobrego nawet z własną korzyścią.
— A ja, pani, niemal pewien jestem, że, uczciwie i sprawiedliwie prowadzone interesy, z czasem prawie zawsze stają się dobrami. Ale wróćmy do naszego spekulanta. Tak więc powie on sobie: moi robotnicy, mieszkając blisko fabryki, zawsze przychodzić do niej będą czerstwi, raźni, a ich mieszkania będą zdrowe, wesołe i należycie ciepłe. Gdyby moich dwustu sześćdziesięciu robotników, zamiast prowadzić tyle oddzielnych, biednych kuchni, stowarzyszywszy się, założyło jednę wspólną dla wszystkich, dobrze urządzoną kuchnię, ileżby to wynikło stąd ważnych dla mnie i dla nich korzyści!... Przy tak urządzonem, oszczędnem gospodarstwie, moi robotnicy mieliby za czterdzieści, a najwięcej za pięćdziesiąt centimów na osobę dziennie, wikt zdrowy, smaczny i dostatni.
— O! panie Agrykolo, teraz dopiero rozumiem wszystko.
— Ani wątpić, że nic prostszego i jaśniejszego... to wyborne, piękne, a jednak nikt o tem nie pomyśli... A cóż powiesz, panno Anielo, kiedy jej dowiodę, że nasz spekulant ma jeszcze większe korzyści na tem, że, nietylko płaci swym robotnikom ugodzoną płacę za robotę, ale nadto ustępuje im część czystych dochodów.
Tak rozmawiając, Agrykola z Anielą przybyli niedaleko bramy, prowadzącej do ogrodu wspólnego domu.
Starsza kobieta, skromnie, ale porządnie ubrana, przystąpiwszy do Agrykoli, rzekła.
— Czy pan Hardy powrócił już do fabryki?
— Nie jeszcze, ale oczekują go lada chwila.
— Może dziś jeszcze?
— Dziś lub jutro pewno powróci.
— Niewiadomo panu, o której godzinie przybędzie?
— Nie zdaje mi się, żeby o tem kto mógł wiedzieć; ale może odźwierny fabryki, który jest zarazem odźwiernym domu pana Hardy, będzie mógł powiedzieć o tem pani coś pewniejszego.
— Dziękuję panu.
— Niema za co.
— Panie Agrykolo, — rzekła Aniela, gdy niewiasta oddaliła się, — czy uważałeś pan, jak ta jejmość była blada i wzruszona?
— Właśnie toż samo zauważyłem; a nawet zdawało mi się, że miała łzy w oczach.
— Tak wyglądała, jakgdyby dużo płakała. Biedna kobieta! może przychodziła prosić pana Hardy o wsparcie. Ale cóż to, panie Agrykolo? pan zdajesz się być tak zamyślony?
— Daruj mi, panno Anielo, — rzekł Agrykola — ale obecność tej niewiasty przywiodła mi na pamięć okoliczność, o której, na nieszczęście, nic pani powiedzieć nie mogę, bo to jest sekret nie mnie, a innej osoby dotyczący.
— Och! bądź pan spokojny! — odpowiedziała z uśmiechem młoda dziewczyna — nie jestem ja ciekawa; a to, co mi pan powiedziałeś, tak mnie zajmuje, iż nie żądam, abyś mi pan o czem innem mówił.
— A więc kilka słów jeszcze powiem. Widzisz więc, panno Anielo, jakim to sposobem spekulant urządziłby swoje warsztaty, tak, iżby się wstydzili i zazdrościli mu jego konkurenci! Gdyby teraz była mowa nie o owym zimnym spekulancie, ale gdyby to był człowiek z umiejętnością dobrego rachowania łączący tkliwe, szlachetne uczucie, mający zacne serce, wzniosły, wspaniały umysł, któryby rozciągał swoją troskliwość nietylko na materjalne korzyści, ale i na moralne polepszenie bytu robotników, gdyby wszędzie szukał środków rozwinięcia ich
pojęć, uszlachetnienia ich serca i gdyby, pewny będąc władzy, jakąby mu nadawały jego dobrodziejstwa, pamiętając szczególniej o tem, że człowiek, od którego zawisło szczęście lub niedola trzystu istot ludzkich, ma je wszystkie na swem sumieniu... otóż tedy, panno Anielo, taki człowiek... jest... Ależ przecież uważaj, domyślaj się, zgaduj... aby się mógł między nami zjawić nie inaczej, jak wśród błogosławieństw... Otóż jest nim... pan Hardy!
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła Aniela wzruszona, łzy ocierając — ach! prawdziwie ze łzami wdzięcznej radości należało go przyjąć.
— Uważaj więc tylko, panno Anielo... azali ta szlachetna i miła twarz nie jest obrazem tej zacnej duszy!
W rzeczy samej, powóz pocztowy, w którym się znajdował pan Hardy z panem Blessac, niegodnym przyjacielem, który go tak haniebnie zdradzał, w tej chwili wjeżdżał na dziedziniec fabryczny. Wkrótce potem dał się widzieć zdaleka, od strony Paryża, zbliżający się skromny, mały fiakr, dążący także w stronę fabryki. W tym fiakrze siedział Rodin.
Pan Hardy, wysiadłszy z powozu ze swym przyjacielem Blessac, wszedł do salonu, który zajmował tuż przy przędzalni.
Pan Blessac, poufny przyjaciel pana Hardy, długo był godnym jego tkliwego, braterskiego przywiązania; ale widzieliśmy już, jakim to szatańskim sposobem d‘Aigrigny i Rodin potrafili pana Blessac, aż do owego czasu prostodusznego i szczerego, przerobić na narzędzie swych piekielnych intryg. Dwaj przyjaciele, uczuwszy w drodze przejmujące zimno północnego wiatru, grzali się przy żywym ogniu, rozpalonym w małym salonie pana Hardy.
— Ach! kochany Marceli, wszak to ja nie żartem starzeć się zaczynam! — rzekł pan Hardy, uśmiechając się do pana Blessac — coraz bardziej staję się domatorem...
— A kiedy pomyślę, — odrzekł pan Blessac, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego zarumienienia — kiedy pomyślę, mój przyjacielu, że to dla mnie odbywałeś niedawno długą podróż!...
— A cóż stąd, kochany Marceli... alboż nawzajem nie towarzyszyłeś mi w owej wycieczce, która bez ciebie byłaby tak nudną, jak w twem towarzystwie była dla mnie przyjemną?
— Mój przyjacielu, jaka to różnica! zaciągnąłem względem ciebie dług, z którego się nigdy godnie wypłacić nie zdołam.
— Cóż znowu, mój Marceli... czy to między nami jest jaka różnica, między twojem a mojem?
— Szlachetne serce... szlachetne serce!
— Powiedz raczej szczęśliwe serce... och! tak, bardzo szczęśliwe, dzięki przywiązaniu tych, którzy je otaczają...
— A któż, zaiste, godzien byłby szczęścia na ziemi... jeżeli nie ty, kochany przyjacielu, który jesteś tak silnego charakteru, tak zdolny czynić dobrze, ty, którego widziałem walczącego tak dzielnie i tak odważnie dla pozyskania zwycięstwa w szlachetnem, sprawiedliwem przedsięwzięciu?
— Tak, lecz im dalej w mym zawodzie postępuję, tembardziej rzeczy niegodne, haniebne wzbudzają we mnie odrazę, i tem mniej czuję w sobie siły do narażenia się na nie.
— Gdyby wypadła tego potrzeba, znalazłoby się w tobie więcej odwagi.
— Mój kochany Marceli — odpowiedział pan Hardy wzruszony — mawiałem ci bardzo często: moją odwagą była moja matka. Szczęściem Bóg tak chciał, abym, po stracie tak drogiej matki, mógł przywiązać swe życie do przyjaźni, bez której, szczerze wyznam, byłbym słabym i bezbronnym, gdyż nie uwierzyłbyś, Marceli, jaką znajduję moc, jaką podporę w twojej przyjaźni.
— Nie mówmy o mnie, mój przyjacielu — odrzekł pan Blessac, starając się ukryć zawstydzenie. — Mówmy o innej przyjaźni, której wspomnienie jest niemal tak miłe i tkliwe, jak wspomnienie matki.
— Rozumiem cię, kochany Marceli! — odpowiedziął pan Hardy — nic ukrywać przed tobą nie mogłem, gdyż w bardzo ważnych okolicznościach uciekłem się do ciebie po radę. Wszak prawda, mój przyjacielu. W
rzeczy samej, zdaje mi się, że z każdym dniem powiększa się moja miłość dla tej kobiety, jedynej, którą prawdziwie kochałem, jedynej, którą teraz kochać będę na zawsze...
— A między charakterem pani de Noisy, a twoim tak dziwne zachodzi podobieństwo... nadewszystko jej przywiązanie do swej matki!
— Prawdę mówisz, Marceli! to jej wyrzeczenie się samej siebie było dla mnie przedmiotem podziwienia i udręczenia... Ileż to razy mawiała mi: „Wszystko dla ciebie poświęciłam, ale i ciebie poświęciłabym dla matki“.
— Dzięki Bogu! mój przyjacielu, nie będziesz miał nigdy potrzeby obawiać się widzieć panią Noisy wystawioną na tę okrutną próbę... Powiedziałeś mi, że jej matka oddawna już porzuciła myśl o powrocie do Ameryki, gdzie pan Noisy, wcale nie troszczący się o swoją żonę, zdaje się, postanowił osiąść nazawsze. Dzięki czułemu przywiązaniu tej dzielnej kobiety, która wychowała Małgorzatę, twoją miłość pokrywa największa tajemnica... któżby ją mógł teraz ujawnić?
— Och! nie, nie!... — zawołał pan Hardy — prawie pewny jestem, że spokojnie cieszyć się nią będę...
W tej chwili wszedł służący i rzekł do pana Hardy;
— Przybył jakiś pan w podeszłym wieku i pragnie widzieć się z panem w bardzo pilnym interesie...
— Już!... — rzekł pan Hardy z niejaką niecierpliwością. — Pozwolisz, mój przyjacielu?
Służący wyszedł i niebawem wrócił, wprowadzając Rodina, którego pan Blessac nie znał, gdyż o ową zdradę umawiał się z nim ktoś inny, jakiś pośrednik.
— Pan Hardy? — rzekł Rodin, nisko się kłaniając i pytając kolejno okiem dwóch przyjaciół.
— Ja jestem ten, o którego się pan pytasz.
— Mam udzielić panu ważną wiadomość — rzekł Rodin.
— Możesz pan mówić... Ten pan jest moim
przyjacielem — rzekł pan Hardy, wskazując na pana Blessac.
— Ale ja życzę sobie mówić z panem sam na sam — odrzekł Rodin.
— A więc — odrzekł pan Hardy, nieco zdziwiony — możesz pan mówić... między mną a tym panem niema tajemnicy.
Po chwili milczenia rzekł Rodin, zwracając się do pana Hardy.
— Przybywam, aby odkryć panu niegodziwą zdradę, której pan byłeś ofiarą.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz.
— Mam dowody na to, co mówię.
— Dowody?
— Dowody piśmienne... zdrady, którą odkrywam... mam je niezawodnie; krótko mówiąc, człowiek, którego pan uważałeś za swego przyjaciela... niegodziwie pana oszukiwał.
— Nazwisko tego człowieka?
— Pan Marceli Blessac — rzekł Rodin.
Na te słowa pan Blessac struchlał, zbladł i osłupiał. Hardy, zbliżywszy się do Rodina, któremu ciągle przypatrywał się, rzekł z upokarzającą dla tegoż pogardą:
— Ach!... pan obwiniasz pana Blessac?
— Obwiniam go — dobitnie odpowiedział Rodin.
— Czy znasz go pan?
— Nigdy go nie widziałem...
— A cóż pan masz do zarzucenia mu?... Jak śmiesz pan mówić, że on mnie zdradził?
— W oczach moich, pewnego rodzaju zdrady są równie występne jak zbrodnia, zabójstwo... I dlatego przybywam, aby wdać się między zabójcę i ofiarę...
— Zabójcę? ofiarę? — powtórzył pan Hardy z coraz większem zdziwieniem.
— Pewno pan znasz pismo pana Blessac — rzekł Rodin.
— Tak, panie...
— A więc przeczytaj to pan.
I Rodin dobył z kieszeni list, który podał do przeczytania panu Hardy.
Wtedy tylko, i to po raz pierwszy, rzuciwszy okiem na pismo Blessaca... fabrykant cofnął się o krok... przerażony śmiertelną bladością tego człowieka, który jakby skamieniał ze wstydu i nie mógł wymówić ani słowa, nie był bowiem tyle bezczelny, ile winny szkaradnej zdrady.
— Marceli!... — zawołał z przerażeniem pan Hardy, zmieszany tym niespodziewanym ciosem — Marceli!... jaki ty blady jesteś!... nie odpowiadasz.
— Marceli!... to więc pan jesteś tym, o którym tu mowa! — zawołał Rodin, udając przykre zdziwienie — ach! panie... gdybym był wiedział.
Pan Blessac nie odrzekł ani słowa. Pan Hardy, nie mogąc uwierzyć temu, co widział i słyszał, otworzył drżącą ręką list, podany mu przez Rodina i przeczytał kilka wierszy, przerywając tu i ówdzie czytanie wykrzyknikami, malującemi przerażenie i zdziwienie. Zachwiał się na nogach. Obmierzły list wypadł mu z ręki. Lecz wkrótce po tem osłabnięciu, podniecony gniewem, oburzeniem, pogardą, rzucił się do pana Blessac, zbladły i straszny.
— Nędzniku!... — krzyknął z groźnym giestem.
Potem, wstrzymawszy się na chwilę od uderzenia, rzekł ze strasznym spokojem:
— Nie, splamiłbym... moją rękę...
I dodał, zwróciwszy się do Rodina, który podskoczył, chcąc ich przegrodzić:
— Nie szkaradny policzek wymierzyć... ale pańską uczciwą rękę powinienem uścisnąć... Pan bowiem tyle byłeś dobry, iż odkryłeś mi podłego zdrajcę.
— Panie! — zawołał pan Blessac, gnąc się ze wstydu — jestem na rozkazy pana... i...
Nie mógł dokończyć.
Wtem rozległ się za drzwiami głos, jakaś kobieta weszła pomimo oporu służącego.
— Powiadam ci, — mówił do niego — że natychmiast trzeba mi się z twym panem...
Na widok tej kobiety zadyszanej, zapłakanej, pan Hardy, zapominając o panu Blessac i Rodinie, cofnął się o krok, wołając:
— Pani Duparo! pani tu!... cóż to jest?
— Ach! panie... wielkie nieszczęście...
— Małgorzata... — krzyknął pan Hardy przeraźliwie.
— Odjechała!... panie...
— Odjechała?... — odrzekł pan Hardy, jak piorunem ugodzony.
— Małgorzata odjechała?! — powtórzył.
— Wszystko się odkryło. Jej matka zabrała ją ...trzy dni temu — rzekła biedna kobieta mdlejącym głosem.
— Odjechała... Małgorzata... to nieprawda, zwodzą mnie!... — zawołał pan Hardy.
I, nic nie słuchając, strapiony, przelękniony, wybiegł z domu, pośpieszył na dziedziniec, gdzie stały powozy i, wsiadłszy co żywo do swego, w parę koni zaprzężonego, zawołał na stangreta:
— Do Paryża, najśpieszniej, co tchu!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W chwili, kiedy powóz pędem błyskawicy biegł drogą ku Paryżowi, dosyć silny wiatr przyniósł odległą jeszcze wrzawę i śpiewy Wilków, którzy pośpieszali ku fabryce!
Gdy pan Hardy oddalił się z fabryki, Rodin, nie spodziewając się tak nagłego odjazdu, poszedł powoli do fiakra; lecz właśnie gdy miał wsiadać, zatrzymał się na chwilę i podskoczył z zadziwienia i uciechy spostrzegłszy niedaleko marszałka Simon.
— Bardzo dobrze! — rzekł Rodin — coraz to lepiej byle tylko teraz udało się tamtemu wyforować i przekonać Różę Pompon.
W tych myślach zatopiony, Rodin wsiadł do dorożki. Jednocześnie, coraz bardziej wzmagający się wiatr doniósł do uszu jezuity zbliżający się zgiełk wrzaskliwych pieśni Wilków.
Dorożka puściła się drogą ku rogatkom.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kilku robotników, w chwili, kiedy udać się mieli do Paryża z odpowiedzią na propozycję swych towarzyszy chciało naradzić się wpierw z ojcem marszałka Simon dlatego nie miał on czasu jeszcze pomówić ze swyn synem. Teraz marszałek, wziąwszy w dłonie ręce ojca rzekł do niego tak głęboko wzruszonym głosem, że starzec aż się wzdrygnął.
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwy.
I w tej chwili, przykre uczucie, dotąd tajone, okryło nagle smutkiem oblicze marszałka.
— Ty... nieszczęśliwy! — zawołał ojciec Simon, z niepokojem patrząc na syna.
— Kochany ojcze, opowiem ci wszystko... — odrzekł marszałek zmienionym głosem — potrzebuję bowiem rady twego nieugiętego charakteru.
— W sprawach honoru, cnoty, nie potrzebujesz niczyjej rady!
— Tak, mój ojcze, ty jeden wydźwignąć mnie możesz z niepewności, która jest dla mnie prawdziwą męczarnią.
— Mów-że mi więc otwarcie... proszę cię.
— Od kilku już dni moje córki są tak milczące, tak skryte, ponure!... W pierwszych chwilach mego połączenia się z niemi, nie posiadały się z radości, były bardzo wesołe... Nagle zmieniły się, coraz są smutniejsze... wczoraj jeszcze zastałem je płaczące; wtedy, wzruszony, przycisnąłem je do piersi, ucałowałem i prosiłem, żeby mi wyznały przyczynę swego smutku... Nic nie odpowiedziawszy, rzuciły mi się na szyję, zaczęły mnie całować i płakać.
— To rzecz osobliwa!... ale cóż za przyczyna tej zmiany?
— Czasami obawiam się, czy niedosyć ukrywam przed niemi żal po śmierci ich matki... i biedne te anioły martwią się może, że nie mogą mnie uczynić dość szczęśliwym. Z tem wszystkiem, rzecz to niedocieczona, zdaje się, że nietylko pojmują, ale podzielają mój żal... Wczoraj jeszcze mówiła mi Blanka: „O ileż to byliśmy szczęśliwsi, gdyby wpośród nas była nasza mama!...“
— A więc podzielają z tobą żal, nie mogą ci wyrzucać... Inna musi być przyczyna ich zmartwienia.
— Ja to właśnie mówię, mój ojcze: lecz jaka ona jest? Napróżno usiłuję odgadnąć. Ale co ci powiem jeszcze, ojcze? Czasami ośmielam się przypuszczać, czy jaki zły duch nie wmieszał się między moje dzieci a mnie... Jest to myśl niedorzeczna, głupia, wiem o tem;
ale cóż począć?... kiedy zdrowy rozum nie wystarcza, człowiek posuwać się musi częstokroć do nierozsądnych przypuszczeń.
— Któżby mógł wmieszać się między ciebie a córki?
— Nikt... wiem o tem.
— A więc, Piotrze, zaczekaj... bądź cierpliwym, śledź te biedne, młode serca z właściwą ci troskliwością, a pewny jestem, że odkryjesz jakąś wcale niewinną tajemnicę.
— Tak, — rzekł marszałek, wpatrując się w ojca — tak, ale... chcąc dociec tej tajemnicy, wypadałoby nie opuszczać ich...
— Co mówisz?
— Wiedz najprzód, mój ojcze, o wszystkich obowiązkach, które mnie tu zatrzymują... a dowiesz się potem o tych, któreby oddalić mnie mogły od ciebie, od moich córek i od innego jeszcze mego dziecka...
— Jakiego dziecka?
— Syna mego dawnego przyjaciela, księcia indyjskiego.
— Dżalmy? a cóżby mu stać się mogło?
— Mój ojcze... lękam się o niego...
— O niego?
Nagle, straszny krzyk, z gwałtownym powiewem wiatru przyniesiony, słyszeć się dał zdaleka; krzyk ten był tak imponujący, iż marszałek przestał mówić i rzekł po chwili do ojca:
— Cóż to znaczy?
Przysłuchawszy się przez chwilę głosom, które dolatywały i znowu niknęły z wiatrem, starzec odpowiedział:
— To jacyś podochoceni śpiewacy, idą od rogatek.
— Cóż mi to mówiłeś? — rzekł stary rzemieślnik — że ten młody Indjanin sprawia ci obawę? A dlaczegóżby to?
— Powiedziałem ci, mój ojcze, o jego gorącej, nieszczęśliwej miłości ku pannie Cardoville.
— I to cię przeraża, mój synu? — rzekł starzec,
spojrzawszy ze zdziwieniem na swego syna. — Dżalma ma dopiero osiemnaście lat...
— Nie masz, mój ojcze, wyobrażenia o klęskach, jakie zrządza ta namiętność w dziecku gorącem, niepohamowanem; czasami z bezsilnego osłabienia wpada w dzikie uniesienie. Wczoraj zastałem go, gdy się mnie nie spodziewał, z zaognionemi oczyma, zmienionego na twarzy z gniewu: uniesiony szałem namiętności, przeszywał puginałem poduszkę z czerwonego sukna, krzycząc przerywanym głosem:
— Zabijam człowieka. — Tak nazywa on swego mniemanego rywala.
— W rzeczy samej straszną jest taka namiętność!... w podobnem sercu — rzekł starzec.
— Innym razem — mówił znowu marszałek, — wściekłość jego burzy się przeciwko pannie Cardoville; kiedyindziej wreszcie przeciw samemu sobie. Zmuszany byłem kazać uprzątnąć jego broń, gdyż przybyły z nim człowiek z Jawy, jak się zdaje, bardzo do niego przywiązany, powiedział mi, że spostrzega w nim jakiś zamiar samobójstwa.
— Biedne dziecko!...
— Otóż, kochany ojcze, — rzekł marszałek Simon z wielkim żalem — właśnie w chwili, kiedy moje córki i kiedy to przybrane dziecko wymagają całej mej troskliwości... zmuszony będę, może jutro, oddalić się od nich...
— Oddalić się od nich?
— Tak jest... dla dopełnienia jeszcze świętszego może obowiązku nad obowiązek przyjacielski i familijny — rzekł marszałek głosem tak poważnym i tak uroczystym, iż ojciec jego, głęboko wzruszony, zawołał:
— A jakiż to obowiązek?!
— Mój ojcze, — odrzekł marszałek, pomyślawszy przez chwilę, — któż zrobił mnie tem, czem jestem? Kto mi dał tytuł książęcy, buławę marszałkowską?
— Napoleon...
— Tak, ojcze! Kiedy skazany został na wygnanie... chciałem podzielić z nim jego niedolę; odmówiono mi tej łaski... Ojcze, pozostał syn jego; wydziedziczone dziecię zdolne jest teraz władać orężem... swego ojca...
— Napoleon II, — zawołał starzec, spoglądając na syna z zadziwieniem — król Rzymski!...
— Król! nie jest on już królem... Napoleon?... — już on się nie nazywa Napoleonem... on cierpi... on jest nieszczęśliwy.
— Któż ci to powiedział?...
— Och! taki, który wie dobrze o wszystkiem..., a który powiedział prawdę, zupełną prawdę... Tak, syn cesarski walczy wszelkiemi sposobami, by się uchronić od przedwczesnej śmierci; oczy zwraca na Francję... czeka... czeka... a nikt nie przychodzi..., nikt...
— A ty... ty...
— Tak jest, bo jemu także złożyłem przysięgę...
— To spisek przeciw teraźniejszemu rządowi... pod chorągwią Napoleona II, to nie żarty.
— Powiedziałem ci, mój ojcze, że jestem bardzo nieszczęśliwy; osądź więc — zawołał marszałek. — Nietylko sam siebie pytam, czy mam opuścić me dzieci i ciebie, a rzucić się do planu tak śmiałego... ale nadto pytam się... czy nie jestem zobowiązany względem teraźniejszego rządu, który, przyznając mi tytuł i stopień, nie wyświadczył mi łaski, ale tylko wymierzył mi sprawiedliwość... Cóż mam czynić? Opuścić wszystko, co kocham, albo pozostać nieczułym, na cierpienia syna Cesarskiego... syna Cesarza, któremu winienem wszystko, któremu osobiście zaprzysiągłem wierność, i jemu i jego dziecięciu? Mój ojcze, powiedz, osądź; ty sam, kochany ojcze, ty sam, powtarzam ci... możesz mi wskazać drogę.
Po chwili namysłu starzec miał już odpowiedzieć synowi, gdy ktoś, przebiegłszy ogród, otworzył dolne drzwi
i wpadł zdyszany do pokoju, w którym znajdował się marszałek Simon ze swym ojcem. Był to Olivier, młody rzemieślnik, któremu udało się umknąć z szynkowni na wsi, gdzie się byli zebrali Wilcy.
— Panie Simon... Panie Simon... — wołał blady, zdyszany — otóż... idą... będą atakowali naszą fabrykę.
— Któż taki?... — zawołał starzec, prędko się zrywając.
— Wilcy, z nimi trochę kamieniarzy i robotników kamieniarskich, do których przyłączyło się po drodze mnóstwo włóczęgów. Uważaj tylko, a usłyszysz ich... O! jak krzyczą: Śmierć Żarłokom!
W rzeczy samej, krzyki coraz bliżej, coraz wyraźniej słychać było.
— Czyżby to istotnie miał być napad? — rzekł marszałek do ojca, który wydawał się coraz niespokojniejszym. — Trzeba najprzód dobrze zatarasować wszystkie drzwi... a potem...
Nie mógł dokończyć.
Nagle, razem ze wzmagającym się krzykiem, grad kamieni stłukł kilka okien na pierwszem piętrze, odbił się po większej części od muru i upadł około marszałka i jego ojca.
Nieszczęsnym trafem, starzec, ugodzony w głowę dużym głazem, zachwiał się... schylił się naprzód i, cały skrwawiony, oparł się na ręku marszałka Simon, kiedy tymczasem poza murem rozlegały się ciągle powtarzane krzyki: „Bitwa i śmierć Żarłokom!“
Straszna to była rzecz widzieć tę rozhukaną tłuszczę!
Pawilon wspólnego domu, do którego dotykał z tej strony mur ogrodu, obrócony był frontem do pola; z tej strony Wilki rozpoczęli atak.
Rzuciwszy pierwszy raz cały grad kamieni, większa ich część zaczęła natychmiast szukać około siebie po ziemi nowych pocisków; żeby się lepiej w nie zaopatrzyć, jedni trzymali tymczasem kije w zębach, inni poustawiali je pod murem; tu i owdzie także widać było zbierające się grupy około przywódców tej bandy; najlepiej między nimi odziani, mieli na sobie bluzy lub spencerki i na głowach czapki, inni samemi tylko łachmanami byli okryci, gdyż powiedzieliśmy już, że znaczna liczba włóczęgów, którym źle patrzyło z oczu i z całej postaci, przyłączyła się do trzody Wilków; kilka obszarpanych kobiet, które nie odstępowały tych nędzników, szło za nimi i swemi krzykami i wyzywaniami podniecały jeszcze rozjątrzone umysły.
Wkrótce Wilcy stanęli u potężnej, dębowej bramy. W chwili, kiedy jeden z przywódców, kamieniarz,
podnosił ogromny młot, mając nim uderzyć na skrzydło bramy... ta nagle się otworzyła.
Przez uchyloną bramę, widać było zebranych robotników, których, nieszczęściem, niewielka była liczba, ale gotowych, jak się można było domyślić, do obrony; uzbrojeni byli naprędce w widły żelazne, kleszcze i kije, a na ich czele Agrykola trzymał w ręku potężny młot kowalski.
Młody rzemieślnik był bardzo blady; widać było po jego ognistych oczach, w jego obliczu, po niezachwianej gotowości na wszystko, że krew ojca wre w jego żyłach, i że w podobnej sprawie mógł być strasznym... Z tem wszystkiem umiał pohamować się i rzekł śmiałym głosem do kamieniarza:
— Czego chcecie?
— Bitwy! — ryknął kamieniarz śmiałym głosem.
— Z kim?
— Z Żarłokami.
— Tu niema Żarłoków, — odpowiedział Agrykola — są tu spokojni rzemieślnicy... oddalcie się...
— Tak sądzisz? — zapytał drwiąco kamieniarz. — A więc dobrze! to Wilcy zjedzą tych spokojnych rzemieślników.
— Wilcy nie zjedzą nikogo; — rzekł Agrykola, patrząc w oczy kamieniarzowi, który z groźną miną zbliżył się do niego — Wilków zlękną się chyba tylko małe dzieci.
— My nie chcemy bitwy! — odpowiedział Agrykola — nie wyjdziemy stąd; lecz jeżeli, na wasze nieszczęście, poważycie się wejść tu, przebyć ten próg — i Agrykola, rzuciwszy na próg czapkę, stanął na niej nieustraszenie — napastować nas będziecie w naszym domu... wtedy odpowiecie za wszystko, co stąd wyniknie.
— Czy to u ciebie, czy gdzieindziej, dość na tem, że będziemy mieli bitwę: Wilcy chcą zjeść Żarłoków...
Oto masz za twoją napaść! — zawołał kamieniarz, podnosząc młot na Agrykolę.
Lecz ten, szybko się usunąwszy, uniknął wymierzonego ciosu i prosto w piersi uderzył młotem kamieniarza, który na chwilę zachwiał się na nogach, ale wkrótce się pokrzepiwszy, rzucił się zapamiętale na Agrykolę, krzycząc:
— Za mną, Wilcy!
Napad na Agrykolę stał się hasłem do powszechnej, strasznej i zaciętej walki; tłum napastników, dążący za kamieniarzem, rzucił się na ową bramę z zapamiętałą wściekłością. Kilku napastników, obróciwszy się we drzwiach, zatarasowali sobą wejście i tak go silnie bronili, iż robotnicy fabryczni nie mogli dostać się na schody, a tymczasem jedna z kobiet, uczestniczących w napadzie, ohydna megiera zwana Cebulą, z trzema czy czterema towarzyszkami i tyluż niemniej drapieżnymi obdartusami, plądrować zaczęli jedne po drugich izby, tłukąc co napotkali. Znalazłszy przy jednych drzwiach opór, niebawem je wyłamali; do tego pokoju wpadła Cebula z kijem w ręku, rozczochrana, miotająca się, jak furja piekielna. Tu młoda, urodziwa dziewczyna (była to Aniela), która, zdawało się, chciała bronić przystępu, ręce załamując, błagała:
— Nie chciejcie robić krzywdy, dajcie pokój mej matce.
— Najprzód ciebie utraktuję, a potem twoją matkę! — krzyczała straszna kobieta, rzuciwszy się na biedną dziewczynę i chcąc jej podrapać twarz drapieżnemi paznogciami, kiedy tymczasem inni hultaje, zbieranina włóczęgów, tłukli lustro, zegar i wszystko, co im wpadło w oczy zabierali. Aniela krzyczała przeraźliwie, broniąc
się Cebuli, i ciągle usiłowała nie dopuścić do pokoju, gdzie schroniła się jej matka, która, wychyliwszy się za okno, wołała Agrykoli na ratunek. Młody kowal znowu był w zapasach ze strasznym kamieniarzem.
— Puść mnie... daję ci słowo... jutro będziemy się bili... kiedy zechcesz — rzekł, słysząc wołanie.
— Nie chcę odgrzewanego... ja jadam na gorąco — odrzekł kamieniarz i, uchwyciwszy kowala za szyję potężną ręką, chciał oprzeć się kolanami na jego piersiach.
— Ratunku!... zabijają moją córkę! — krzyczała matka Anieli rozpaczliwym głosem.
— Przebacz mi!... proszę cię, przebacz mi!... Puść mnie... — rzekł Agrykola.
— Zbyt głodny jestem! — odpowiedział kamieniarz.
Wtem kamieniarz uczuł, jak go przejęto ostremi zębami w udo i zarazem dostał trzy czy cztery potężne kije w głowę. Puścił zdobycz i padł na jedno kolano i na rękę, chcąc zakryć się drugą od otrzymywanych ciosów, które ustały, gdy się wydobył Agrykola.
— O! mój ojcze... ty mnie bronisz... Byle tylko dla Anieli nie było zapóźno — zawołał kowal podnosząc się.
— Biegnij prędko, nie myśl o mnie — odpowiedział Dagobert.
I Agrykola pobiegł do wspólnego domu. Dagobert, a za nim Ponury, przybyli, odprowadzając córki marszałka Simona do dziadka. Agrykola tymczasem zdołał poroztrącać mężczyzn, broniących przystępu do schodów, wbiegł na korytarz, gdzie wychodziły drzwi od mieszkania Anieli. Wszedł właśnie w tej chwili, kiedy Aniela machinalnie zasłaniała twarz od paznogci Cebuli, która z wściekłością chciała pokaleczyć twarz swojej ofiary. Rzucił się na megierę i uchwycił ją krzepko za jej rudy warkocz, odepchnął ją w tył, a potem, kopnąwszy silnie nogą, przewrócił ją wznak, — wszystkiego tego kowal dokonał w mgnieniu oka. Cebula, potężnie w głowę ugodzona, więcej się nie podniosła. Kilku robotników
wbiegło za Agrykolą, i kiedy kowal podniósł omdlałą Anielę i zaniósł ją do przyległego pokoju, oni wygnali z domu bandę.
Po pierwszym zapale walki, mała liczba prawdziwych Wilków, jak mówił Agrykola, uczciwych zresztą robotników, którzy przez słabość dali się wciągnąć do wyprawy, widząc, czego dopuszcza się hałastra, przeszła na stronę Żarłoków.
— Niema tu Wilków ani Żarłoków! — mówił jeden, który obronił Oliviera od pazurów jakiegoś włóczęgi — teraz są tylko sami uczciwi rzemieślnicy, którzy powinni się połączyć całemi siłami, ażeby wypędzić tę zgraję łotrów i nikczemników.
Kiedy się to działo, smutny widok przedstawiało mieszkanie ojca Simona, którego strzegło kilku przywiązanych ludzi. Stary ten rzemieślnik leżał rozciągnięty na łóżku, mając głowę przewiązaną chustką, z pod której wyglądały siwe włosy, zbroczone krwią; twarz jego była blada, oddech ciężki, oczy osłupiałe. Marszałek Simon, stojąc przy łóżku, schylony nad ojcem, śledził w rozpaczy najmniejsze oznaki życia umierającego starca, a doktór macał słabnące bicie pulsu. Doktorem tym był Baleinier.
Nagle doktór dał znak. Marszałek Simon, oka z niego nie spuszczający, zawołał:
— Nadzieja!...
— Mości książę, puls nieco wzmacnia się...
— A więc przyjdzie do siebie — rzekł marszałek.
— Nie trzeba się jeszcze upewniać w nadziei, mości książę, — odrzekł poważnie doktór — puls się wzmaga, to skutek mocnych, do nóg przyłożonych, synopizmów, ale nie wiem jeszcze, jakie będzie następstwo tego przesilenia...
— Ojcze! ojcze!... czy słyszysz mnie? — zawołał marszałek, widząc, jak starzec nieco poruszył głową i lekko ściągnął powieki.
— Jesteś tu... Piotrze... — rzekł starzec słabym głosem — podaj... mi rękę...
Piotr, nie posiadając się z radości, ukląkł i zaczął go całować w ręce, w twarz, w głowę, wołając:
— Żyje!... Bogu dzięki!... żyje!... wyzdrowieje!...
W tej chwili krzyki walczących włóczęgów doszły uszu konającego.
— Piotrze, — rzekł starzec głosem, który, z początku dość wyraźny, słabł potem stopniowo — ty mnie pytałeś... niedawno... o radę... w rzeczy bardzo ważnej... Zdaje mi się..., że chęć objaśnienia cię... o twych obowiązkach... na chwilę wróciła mi życie... gdybym wiedział... że zostajesz... na drodze niegodnej... ciebie... mnie... Słuchaj więc, mój synu!... w tej ostatniej chwili... ojciec nie myli się... wielki masz obowiązek do spełnienia... jak przystoi na... na człowieka honoru... spełnienia mojej ostatniej woli... powinieneś... bez wahania... powinieneś...
Głos starca słabł coraz bardziej...
Jedyne słowa, które marszałek Simon mógł jeszcze zrozumieć, były następujące:
— Napoleon drugi... Przysięga.. hańba... mój synu...
Potem stary rzemieślnik ruszył jeszcze machinalnie ustami, i na tem skończył.
W chwili, kiedy skonał, zupełnie się zmierzchło, i nagle rozległy się zewnątrz przeraźliwe krzyki:
— Gore... gore...
Pożar wszczął się w jednym z warsztatowych budynków, napełnionym rzeczami. W tymże czasie słychać było w oddaleniu bębnienie, dające znać, że nadchodzi oddział wojska od rogatek.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Już od godziny, pomimo wszelkiego ratunku, płonie fabryka. Noc jest widna, gwiaździsta, zimna; gwałtowny wiatr wieje od północy. Mężczyzna idzie przez pola, pomiędzy wzgórzami tak wyniosłemi, iż nie spostrzega pożaru, postępuje powoli, nierównym krokiem. Mężczyzną
tym jest pan Hardy. Chciał wrócić do domu pieszo, polem, spodziewając się tem uśmierzyć gorączkę. Nie zwodzono go; uwielbiana kobieta opuściła Francję. Pan Hardy wszedł zadumany na szczyt pagórka. W tej chwili pożar, przez jakiś czas przytłumiony, znowu wybuchnął z wściekłością i szeroko oświetlił horyzont.
Patrzył na to pan Hardy z osłupieniem.
Nagle wybuchnął, ogromny snop iskier. Powiewy silnego, północnego wiatru, miotające płomieniami i rozdmuchujące pożar, przyniosły wkrótce do uszu pana Hardy odgłos dzwonu, wzywającego na ratunek jego gorejącej fabryki.
W kilka dni po pożarze fabryki pana Hardy, następująca scena odbywała się przy ulicy Klodoweusza, w domu, gdzie Rodin miał mieszkanie, które już był opuścił, gdzie także mieszkała Róża Pompon, rozporządzając gospodarstwem swego przyjaciela Filemona. Było to koło południa. Róża Pompon, sama jedna w mieszkaniu akademika, ciągle nieobecnego, wesoło zajadała śniadanie, siedząc przed kominkiem.
Nie było ono zbyt wykwintne. Na małym stoliczku stała miedniczka, w której niedawno wykąpała swoją świeżą, w mniej świeżej wodzie, twarzyczkę; teraz przygotowała sobie w niej napój — wodę z porzeczkowym sokiem. Czubaty talerz sałaty oraz tuzin oliwek, stanowiły pożywienie.
Róża Pompon, schrupawszy sałatę, zabierała się już do oliwek, kiedy ostrożnie zapukano od drzwi.
— Kto tam? — odezwała się Róża Pompon.
— Przyjaciel... stary przyjaciel — odpowiedział dźwięczny, radosny głos. — Więc panna się zamykasz?
— Aha! to ty, Nini-Moulin?
— Tak jest, moja miła wychowanko... Otwórz mi jak najprędzej... Bo bardzo się śpieszę.
Po chwili otworzyła drzwi, a gdy Nini-Moulin stanął
na progu, spojrzała ze zdziwieniem na wypchane kieszenie jego palta.
— Aj! aj! jakież to masz ogromne kieszenie... Cóż to w nich jest?
— Są tam rzeczy, ciebie obchodzące!
— Mnie?
— Różo Pompon, — rzekł nagle z wielką powagą Nini-Moulin — czy chcesz mieć ekwipaż? czy chcesz, zamiast mieszkać w tej nędznej ruderze, mieć pyszne apartamenty? ubierać się jak księżniczka?
— Otóż go masz... znowu głupstwa... Będziesz jadł oliwki?... bo, jeżeli nie, zjem wszystkie...
Nini-Moulin, nic nie odpowiedziawszy, sięgnął do kieszeni, dobył pudełeczko, w którem była bransoletka, i zaczął nią migać przed oczami dziewczyny.
— Ach, co za bransoletka! — zawołała, klaszcząc w ręce. — Zielony wąż trzymający się za ogon... To godło mej miłości dla Filemona.
— Nie mów mi o Filemonie... to mnie żenuje... — rzekł Nini-Moulin, zapinając bransoletkę na ręku Róży Pompon, która śmiała się do rozpuku.
— Ktoś polecił ci to kupno, a ty, gruby apostole, chcesz spróbować na mojej ręce, jak wygląda.
— Różo Pompon, czy chcesz mieć sługi, lożę w operze i tysiąc franków miesięcznie?
— Daj mi pokój! na cóż żarty?
Moulin sięgnął znowu do kieszeni, wyjął z niej pyszny łańcuch i włożył na szyję Róży.
— Ach! jaki piękny łańcuch! — zawołała dziewczyna, spoglądając kolejno to na klejnoty, to na moralnego pisarza.
— Różo Pompon! — wyrzekł Nini Moulin uroczystym tonem — niczem są te drobiazgi w porównaniu z tem, co możesz mieć, jeżeli usłuchasz rad starego przyjaciela...
Zanurzył rękę w swej przepaścistej kieszeni, wyciągnął
z niej teraz pakiet i rozwinął go ostrożnie; była to śliczna mantyla z czarnych koronek.
— Wszystko to może być twoje, jeśli wysłuchasz mnie — kusił Nini-Moulin.
— Jakto? — rzekła zdumiona Róża Pompon — mówisz to poważnie?
— Posłuchaj tylko... — zawołał Dumoulin komicznie powściągliwym tonem — moja kochana pupilko! aż nadto mnie znasz, iżbyś mogła przypuścić, że cię namwiam na czyn nieprzystojny... Aż nadto troskliwy jestem o własny szacunek... z drugiej strony nie uwłaczałbym Filemonowi, który mi powierzył straż nad twoją cnotą.
— A propozycje, które mi czynisz, są uczciwe?
— Nie można żądać uczciwszych.
— Nie będę narażona na zarzut przeniewierzenia się Filemonowi?
— Nie.
— Lub mam być wierną komu?
— Żadnego obowiązku.
Róża Pompon zastanowiła się na chwilę, potem rzekła:
— E! dajmy pokój tym żartom. Nie jestem tak głupia, iżbym mogła przypuścić, że mnie kto utrzymywać będzie jak księżniczkę jedynie dla mych pięknych oczu... do czegóż ja z mej strony będę zobowiązana?
— Do niczego.
— Ale przecież cóż będę musiała robić?
— Okazywać się zawsze, ile można, ładną, hożą, cackać się, bawić się, jeździć powozem na spacer. Widzisz, że to wcale nie będzie dla ciebie trudne... a przyłożysz się do dobrego czynu.
— Żyjąc jak księżniczka?
— Tak jest... namyśl się więc; nie pytaj więcej o szczegóły... nie mógłbym ich wymieniać... zresztą nie będziesz do niczego, mimo twej woli, przymuszona... spróbuj życia... jakiego ci życzę... jeżeli ci się spodoba...
wolno ci będzie używać go; jeżeli zaś nie, powrócisz do swego Filemonckiego bytu.
Nini-Moulin poszedł do okna, otworzył je.
— Patrz... przed bramą.
— Ładny powóz, doprawdy.
— Ten powóz jest twój. Na ciebie oczekuje.
— Jakto! na mnie czeka? — rzekła Róża Pompon — więc zaraz mam być gotowa?
— Natychmiast.
— Ale dokąd mnie zaprowadzisz?
— Albo ja wiem? Stangret wie, dokąd ma jechać.
— Wiesz, mój kochany, że to bardzo śmieszne!
— Przystając, wielką uczynisz mi przysługę.
— Dla ciebie?... a to z jakiego powodu?
— Mniejsza o powód... jedziemy?
— Bo.. przecież... nie zjedzą mnie tam — rzekła śmiało Róża Pompon.
I, poskoczywszy, wzięła różowy kapelusik i włożyła go zgrabnie na swe blond włosy.
— Fi... z salopą — odrzekł i, raz jeszcze sięgnąwszy ręką do kieszeni, jakby prawdziwej sakwy, wyciągnął z niej paradny szal kaszmirowy i zarzucił go na ramiona Róży Pompon.
— Kaszmir! — zawołała dziewczyna, nie posiadając się z radości i podziwu.
I leciutko wyszła, a za nią Nini-Moulin.
Poczciwa zieleniarka stała w swym sklepiku.
— Dzień dobry, wybrałaś się dziś panna tak wcześnie — rzekła.
— Tak, matko Arseni, proszę przyjąć mój klucz.
— Dobrze.
— Ach! dla Boga!... jak sobie pomyślę, — rzekła nagle Róża Pompon pocichu, obracając się do Nini-Moulin i oddalając się od drzwi — gdy pomyślę o Filemonie... bo może tam długo zabawię!
— Ze trzy miesiące, nie dłużej.
— A więc dobrze!
Wróciwszy do zieleniarki i chwilę pomyślawszy, rzekła jej:
— Matko Arseni, gdyby przyjechał Filemon, powiesz mu pani, że... wyjechałam z domu... za interesami... żeby czekał na mnie cierpliwie... Do widzenia, matko Arseni.
— Do widzenia, kochana panno.
I Róża Pompon wsiadła triumfalnie do powozu z Nini-Moulin.
— Niech mię porwą kaci, jeżeli wiem, na czem się to skończy — myślał sobie Jakób Dumoulin, kiedy powóz szybko się oddalał z ulicy Klodoweusza. — Naprawiłem przecie moje głupstwo; teraz się śmieję z reszty.
Panna Cardoville siedziała zamyślona w swym gabinecie, wybitym zieloną tapetą, gdzie stała bibljoteka hebanowa na dużych karjatydach z pozłocistego bronzu. Młoda dziewica, wpół leżąc, opierała się łokciem na kozetce okrytej zieloną materją; tył od kominka dosyć wysoki, zniżał się nieznacznie aż do podstawy tego sprzętu. Przyjemna woń, jakby łagodna mieszanina fijołków i jaśminu, rozchodziła się z kwiatów prześlicznej passiflory. Rzecz osobliwa, wielka liczba nowiuteńkich książek (dopiero przed dwoma lub trzeba dniami kupiła je Adrjanna), świeżo porozrzynanych, leżała koło niej porozkładana, jedne na kozetce, inne na małym gierydonie, między którymi było kilka atlasów z rycinami, leżących na kosztownym kobiercu sobolowym, rozesłanym przy kanapie. A co dziwniejsze jeszcze, wszystkie te różnego formatu i autorów, księgi i atlasy o jednym traktowały przedmiocie.
W całem ułożeniu Adrjanny spostrzegać się dawało jakieś melancholijne znużenie. Wiele było powodów tego smutku, a między innemi zniknięcie Garbuski, lubo nie dawała zupełnej wiary chytrym podszeptom Rodina. Mówiono jej tylko o 500 frankowym bilecie, znalezionym na jej biurku, a ta, iż tak powiem, niepodobna do wytłómaczenia okoliczność, nasuwała drażliwe
podejrzenia w myśli Adrjanny. Już uczuwać zaczynała nieufność dla wszystkiego, co jej doradzał Rodin; miała sekret, z którym kryć się musiała... sekret, który nabawiał ją szczęścia, wstydu i udręczenia.
Napół leżąc na sofie, zadumana, udręczona, Adrjanna spoglądała na niedawno zakupione dzieło; wtem krzyknęła ze zdziwieniem, ręka, w której trzymała książkę, zadrżała jak liść, i od owej chwili zdawała się czytać z natężoną uwagą, z jakąś nadzwyczajną ciekawością. Wkrótce oczy jej zaiskrzyły się zapałem; w uśmiechu przebijała niewymowna słodycz: była razem ucieszoną, szczęśliwą, i jakby czemś pyszniącą się... lecz w chwili, gdy przewróciła ostatnią kartę, na twarzy jej malował się smutek i nieukontentowanie.
Zamyśliła się a wzrok jej zatrzymał się na przecudnej roboty płaskorzeźbie, stojącej na hebanowym postumencie przy oknie. Przepyszny ten bronz, świeżo odlany według wzoru, wziętego z antyku, przedstawiał triumf Bachusa Indyjskiego. Nigdy podobno sztuka grecka nie doszła do stopnia tak rzadkiej doskonałości. Młody wojownik, napół odziany lwią skórą, która dozwalała widzieć i podziwiać nadobność jego młodzieńczych kształtów, jaśniał nadludzką pięknością. Stojąc na wozie, ciągnionym przez dwa tygrysy, w postawie zarazem wyniosłej i miłej, jedną ręką wsparty na tygrysie, drugą kierował majestatycznie swym dzikim sprzężajem.
Młoda dziewica wstała i powoli zbliżyła się do płaskorzeźby. Lekki rumieniec zaczynał występować na twarz panny Cardoville, okrył ją całą i szybko rozszerzył się na czoło i szyję. Wysunęła swą drżącą rękę, chcąc tylko końcami palców dotknąć czoła branżowego indyjskiego Bachusa. Lecz wstrzymało ją jakieś powściągliwe wahanie. Wreszcie przemogła pokusa, uległa jej... alabastrowy palec, delikatnie pogłaskawszy blado złocistą twarz młodego pół-bożka, śmielej spoczął przez chwilkę na jego czystem, szlachetnem czole... Potem,
jakkolwiek lekkiem dotknięciu, uczuła Adrjanna jakby przebiegający ją prąd elektryczny; dreszcz ją przejął; oczy jej omdlałe i lekko wilgocią pokryte najprzód wzniosły się ku niebu, a potem ociężale się przymknęły...
— Pierwszy to raz w mem życiu uczułam się słabą i niedołężną... o tak!... niedołężną... bardzo niedołężną! — szepnęła wreszcie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Żorżeta weszła i rzekła do swej pani:
— Czy pani zechce przyjąć hrabiego Montbron?
— Powiedziałaś panu hrabiemu Montbron, że jestem w domu?
— Tak, pani.
— Proś go więc.
Panna de Cardoville, chcąc ukryć przyczynę gwałtownych uczuć, jakich w tej chwili doznawała, przyjęła pana Montbron z udaną wesołością. Popatrzywszy najprzód przez chwilę na Adrjannę, pan Montbron kiwnął głową i rzekł z żalem, westchnąwszy:
— Moje dziecko... nie cieszy mię to...
— Cóż to?... jakiś ciężar na sercu... czy żałoba, kochany hrabio — rzekła z uśmiechem Adrjanna.
— Choruję na serce... a tej choroby pani mię nabawiłaś... Nie szanujesz swej urody... Tak jest, zobacz tylko swoją bladą twarz! od kilku dni jesteś smutną... masz jakieś zmartwienie...
— Mój kochany panie Montbron, pan jesteś tak przenikliwy, iż choć raz wolno mu pomylić się... a to właśnie zdarza się panu... dziś... Nie mam żadnego zmartwienia... zarozumiale rzeknę, nigdy nie uważałam się za piękniejszą.
— Czy chcesz pani dać do zrozumienia, że chlubisz się zmianą w rysach swej twarzy dlatego, że dumna jesteś z udręczeń swego serca — rzekł pan Montbron, przypatrując się uważnie Adrjannie. — Niech i tak będzie; słusznie więc powiedziałem: Pani masz zmartwienie... Raz jeszcze powtarzam, — dodał hrabia tonem zupełnego przekonania.
— Bądź pan — spokojny, jestem najszczęśliwsza, ciągle bowiem cieszę się przekonaniem: w mym wieku jestem wolna... zupełnie wolna.
— Ja jednak, pani pragnąłbym widzieć panią tysiąc razy jeszcze wolniejszą, aniżeli teraz jesteś, radziłbym... szczerze...
— Pójść za mąż...
— Tak, bezwątpienia, tym sposobem zachowana byłaby droga jej wolność... ze wszystkiemi swemi skutkami... tylko zamiast nazywać się panną de Cardoville... nazywałabyś się: pani de... znaleźliśmy dla pani wybornego męża, który byłby odpowiedzialny za jej niezawisłość...
— A któż byłby odpowiedzialny za tego śmiesznego męża? Może ja? — rzekła Adrjanna z niejakiem oburzeniem. — Nie, nie, kochany hrabio; za dobre i za złe, ja sama zawsze odpowiem za moje czyny i postępki; do mojego imienia przywiązana będzie zawsze, czy to dobra czy zła, ale przynajmniej taka opinja, jaką ja sama sobie utworzę. A ponieważ i ręczyć i odpowiadać można tylko za siebie samą... zachowam więc własne imię.
— Pani jedyna masz takie wyobrażenie.
— A to dlaczego? — rzekła Adrjana, śmiejąc się — zdaje mi się... że nieprzyjemnie jest widzieć biedną młodą dziewczynę, iż tak powiem, niknącą w jakim brzydkim i bardzo samolubnym mężczyźnie. Och! tak, kochany hrabio, przyznaj... że to jest szkaradna metampsychoza... małżeńska — dodała Adrjanna z głośnym śmiechem.
Sztuczna, gorączkowa wesołość Adrjanny tak dziwnie sprzeczna była z jej blademi, zmienionemi licami; tak łatwo spostrzec było można, że usiłowała przytłumić głębokie zmartwienie wymuszonym śmiechem, iż mocno to wzruszyło pana Montbron.
— Otóż masz, kochany trzpiotku... nowe głupstwo... Przypuśćmy, że ja mam dwadzieścia lat i żebyś chciała
zrobić mi zaszczyt oddaniem mi swej ręki... wtedy, przypuszczam, że nazwanoby cię pani Montbron?
— Może...
— Jakto może? nie nosiłabyś mego nazwiska, choćbyś mnie poślubiła?
— Mój kochany panie hrabio, — rzekła Adrjanna uśmiechając się — dajmy pokój przypuszczeniu, któreby pozostawiło mi tylko... żal.
Wtedy nagle pan Montbron poruszył się i spojrzał na pannę Cardoville z wyrazem głębokiego zdziwienia. Od kilku chwil prowadząc rozmowę z Adrjanną, hrabia wziął był niechcący dwie czy trzy książki porozrzucane tu i owdzie na kozetce, i niechcący również zajrzał to w jednę, to w drugą.
Pierwszy tytuł był: Historja nowoczesna.
Drugiej: Podróż w Indjach.
Trzeciej: Listy o Indjach.
Coraz bardziej zdziwiony i ciekawością wiedziony, pan Montbron patrzył dalej, i w dalszym ciągu znalazł tytuł czwartej książki: Przechadzki po Indjach.
Piątą książką były: Wspomnienia Indostanu.
Szóstą: Uwagi podróżnego nad Indjami wschodniemi.
Tu już zdziwienia, dla wielu bardzo ważnych pobudek, pan Montbron ukryć nie mógł. Adrjanna, dzięki swemu śmiałemu charakterowi, przezwyciężywszy się, rzekła:
— A więc... kochany hrabio... czemu się tak pan dziwisz?
Zamiast odpowiedzieć, pan Montbron nie mógł się wstrzymać od słów, do siebie wyrzeczonych:
— Nie.. nie. to niepodobna... a przecież...
— Niegrzecznie byłoby może z mej strony... być obecną temu monologowi — rzekła Adrjanna.
— Daruj mi, moja kochana pani... lecz szukam przyczyny tej nagłej namiętności..
— Geograficznej? — rzekła panna Cardoville, przerywając panu Montbron — może taka skłonność wydawać się będzie za poważną w moim wieku... panie hrabio; ale przecie trzeba się czemś zająć w wolnych chwilach... a wreszcie, mając kuzyna Indjanina, i to jeszcze księcia, chciałam poznać ów błogi kraj...
Ostatnie słowa wymówiła z pewną goryczą, która uderzyła uwagę pana Montbron; dlatego, przypatrując się ciekawie Adrjannie, rzekł:
— Zdaje mi się, że mówisz pani o księciu... z niejaką przykrością.
— Nie... mówię o nim zupełnie obojętnie.
— Zasługiwałby jednak na litość. Widziałem go ostatni raz dwa dni temu... jego widok napełnił me serce boleścią.
— Aha!... panie Montbron, to są żarty!... To nie naprawdę... żądasz pan, abym się zajmowała udręczeniami rozkochanego księcia.
— Ach! cóż się to dzieje!... teraz już nie będę miał żadnego względu... — zawołał hrabia. — Jak widzę niema już żadnej nadziei dla biednego księcia... pani w kimś się kochasz.
A gdy Adrjanna oburzyła się, dodał:
— Och! nie zapieraj się, pani... jej bladość... jej smutek od kilku dni... jej nieubłagana obojętność dla księcia, wszystko mnie przekonywa... wszystko mi dowodzi... że pani jesteś zakochana... Jeżeli zgaduję, jeżeli mówię, że pani kochasz się... jeżeli ośmielam się nawet aż wyrzucać jej miłość... czynię to jedynie dlatego, że tu idzie o życie lub śmierć biednego księcia!
— Byłaby to rzecz osobliwa, — rzekła Adrjanna z chłodem i gorzką ironją — aby moja miłość... przypuszczając nawet że w mem sercu jest jaka miłość... wywierać miała tak nadzwyczajny wpływ... Cóż go to może obchodzić.
— Co go ma obchodzić!... Daruj mi, pani, gdy powiem, że okrutnie pozwalasz sobie żartować... Jakto!... Biedny ten młodzieniec kocha panią z pierwszym zapałem młodzieńczej, ślepej miłości; już chciał samobójstwem zakończyć okropne męczarnie, jakich go nabawia namiętność ku pani... a pani dziwisz się i nie wierzysz temu, że jej miłość dla kogo innego... może być kwestją życia lub śmierci dla niego?...
— Więc on mnie kocha! — zawołała dziewica.
— Aż do szaleństwa... mówię pani, przekonałem się na własne oczy...
— A jednak powiadano mi... że...
— Kto?
— Rodin... Że Dżalma... we dwa dni po widzeniu mnie szalenie się zakochał.
— Rodin... powiedział to pani... — zawołał pan Montbron, jakby coś przypominał sobie. — Wszakże to on powiedział także Dżalmie... że panna w kim innym zakochałaś się...
— Ja?
— I to właśnie nabawiło biednego księcia strasznej rozpaczy...
— I to właśnie było przyczyną mojej rozpaczy!
— A więc pani kochasz go równie jak on panią kocha! — zawołał pan Montbron uradowany.
— Czy ja go kocham! — rzekła panna Cardoville.
Lekkie pukanie do drzwi przerwało znów Adrjannie.
— Proszę — rzekła.
Weszła Floryna.
— Pan Rodin przyszedł... Obawiając się naprzykrzać pani, nie chciał wejść; ale powróci za pół godziny... Czy go pani przyjmie?
— Dobrze... — rzekł hrabia do Floryny — i
choćbym ja był jeszcze u pani, można go wprowadzić...
A zwracając się do panny Cardoville, zapytał:
— Czy przystajesz na to pani?
— Zgadzam się... — odpowiedziała.
Gniew błysnął w jej oczach, gdy pomyślała o tym przewrotnym Rodinie.
— Och! stary łotr!... — rzekł pan Montbron. — Nigdym nie wierzył tej krzywej głowie!
W pannie Cardoville zaszło jakby przeobrażenie; pierwszy to raz jej piękność okazała się w całym swym blasku. Lekkie podrażnienie chytrością Rodina przeminęło, jak lekki cień, na czole młodej dziewicy. Co znaczyły teraz dla miej te kłamstwa, te zdrady? Alboż nie zostały już zniweczone?
Skinieniem dając znak panu Montbron, zaprowadziła go do Indyjskiego Bachusa.
— Jak on do niego jest podobny! — rzekła do hrabiego.
— W rzeczy samej! — zawołał hrabia — to osobliwe!
— Osobliwe? — odrzekła z dumnym uśmiechem Adrjanna, — osobliwe, że bohater, że półbożek, że ideał piękności podobny jest do Dżalmy?...
— Jakże go pani kochasz!... — rzekł hrabia, głęboko wzruszony, widząc wesołą Adrjannę.
— Wielem musiała cierpieć, nieprawdaż?
— A gdybym ja nie był tu dziś przyszedł, z rozpaczy, cóżby się stało?
— Nic nie wiem... możebym już była umarła... gdyż trudna była do wyleczenia rana (i przyłożyła rękę do serca). Ale będzie dla mnie życiem to... coby mi było zadało śmierć...
— Okropna to była rzecz! — dodał hrabia ze
drżeniem — taka namiętność. wzbudzona w pani, w pani, która jesteś tak dumna...
— Tak, dumna!... ale daleka od pychy... Dlatego też, dowiedziawszy się o jego miłości dla innej... słysząc, że zatarło się w nim wrażenie, jakiego, zdawało mi się, doznał podczas pierwszego widzenia się ze mną... wyrzekłam się wszelkiej nadziei, nie mogąc przecież wyrzec się mej miłości.
— Pojmuję teraz, co znaczy ta bibljoteka indyjska.
Zamiast odpowiedzieć, rzekła, uśmiechając się, z niewypowiedzianą radością:
— Niepotrzebnie zapierałam się; teraz pysznię się. Zobacz-no pan... czytaj pan... głośno... proszę pana...
I pięknym palcem pokazała hrabiemu urywek, podając mu książkę.
Pan Montbron czytał następujący ustęp z dziennika podróży po Indjach.
„...Gdym był w Bombay, w 1829 roku, we wszystkich towarzystwach angielskich mówiono tylko o pewnym bohaterze, synu pewnego...
Hrabia przerwał, nie mogąc przeczytać trudnego do wymówienia nazwiska ojca Dżalmy, Adrjanna rzekła żywo:
— Syn Kadżi-Singa.
— Co za pamięć! — rzekł uśmiechając się. I czytał dalej:
„Młody bohater, syn Kadżi-Singa, króla Mundi. Powróciwszy z dalekiej, krwawej wyprawy w góry, przeciwko temu królowi indyjskiemu, pułkownik Drake pełen był zapału dla syna Kadżi-Singa, nazwiskiem Dżalmy. Ledwo wyszedłszy z dziecinnego wieku, młody ten książę w tej zawziętej wojnie dał dowody tak nieustraszonej rycerskiej odwagi, tak szlachetnego charakteru, iż ojca jego nazwano Ojcem Wspaniałego“.
Hrabia czytał dalej opisy zdarzeń, w których Dżalma
złożył, liczne dowody męstwa, siły, dzielności i szlachetności.
— Chciałam abyś to przeczytał — rzekła Adrjanna, przerywając mu — i pojął... mój dla niego szacunek; bo jego odwagę, heroiczną dobroć poznałam podczas rozmowy, niespodziewanie podchwyconej, zanim się mu pokazałam. Od owego dnia byłam przekonana, że jest równie szlachetny, jak nieustraszony, równie delikatny, czuły, jak energiczny i śmiały... Spostrzegłam, jakie sprawiłam na nim wrażenie... i jakiego sama doznałam.. uczułam, że moje życie przywiązane jest do tej miłości.
— A teraz jakie są zamiary pani?
— Chcę, aby Dżalma, dowiedziawszy się o szczęściu mego serca, doznawał, czuł taką rozkosz, jakiej ja doznaję...
— Kiedyż chcesz, pani, ujrzeć Dżalmę?
— Jutro. Tak, jutro.
— A dzisiaj, co pani będziesz robić?
— Nie wiem jeszcze. Muszę przemyśleć wszystko, o czem mówiliśmy.
— Może spędzimy razem ten dzień. Otóż wyborna nastręcza się sposobność: teraz już godzina druga... o wpół do czwartej moja siostrzenica przybędzie tu powozem; dzień jest bardzo piękny... mnóstwo ludzi będzie dziś w lasku Bulońskim; pani wybornej użyjesz przejażdżki; zdaje mi się, że już tam na nią zwrócone są oczy... potem otwarte, wolne powietrze, ruch, złagodzą twą gorączkę... A wieczorem, zaprowadzę panią do Indyj...
— Do Indyj?...
— Do dzikiego lasu, gdzie słychać ryk lwów, rysiów i tygrysów...
— Czy doprawdy?... chyba to żarty.
— Wcale nie, przyrzekam pani, że jej pokażę w naturze owe drapieżne zwierzęta, straszliwych
mieszkańców kraju naszego półbożka... warczące tygrysy... ryczące lwy... Czy nie warte to będzie ksiąg?
— Ależ...
— A więc trzeba odkryć pani tajemnicę mej nadprzyrodzonej władzy; powróciwszy ze spaceru, będziesz pani u mej siostrzenicy, a potem pojedziemy na bardzo ciekawe widowisko, odbywające się w Paryżu przy bramie św. Marcina... Pogromca zwierząt, bardzo osobliwy, pokazuje tam zupełnie dzikie zwierzęta w lesie (jest to wprawdzie tylko złudzenie), i odbywa z niemi, z tygrysami, lwami, rysiami, okropne walki. Cały Paryż biegnie na te widowiska i ujrzy tam panią piękniejszą, bardziej niż kiedykolwiek zachwycającą.
— Dobrze... dobrze... jestem gotowa... słusznie pan mówisz... Największą będzie dla mnie przyjemnością widzieć te dzikie zwierzęta, bo mi przypominać będą owe, które mój półbożek tak heroicznie zwalczał. Zgadzam się jeszcze na wezwanie pańskie i dlatego, że pierwszy raz w mem życiu pałam chęcią okazać się jak najpiękniejszą... wszystkim i dla wszystkich... Przyjmuję... wreszcie i dlatego... że...
Przerwało jej lekkie pukanie do drzwi, potem weszła Floryna, oznajmiając przybycie Rodina.
Rodin wszedł; rzuciwszy bystrem okiem na pannę Cardoville i pana Montbron, odgadł, że w przykrem będzie położeniu.
Na widok tego człowieka, panna de Cardoville prawie zdziwiła się, że nie czuła ani gniewu, ani nienawiści. Gorący płomień, jakim w tej chwili pałało jej serce, oczyścił je ze wszelkiego uczucia zemsty. Owszem, uśmiechnęła się jeszcze, albowiem, rzuciwszy słodkie i dumne spojrzenie na indyjskiego Bachusa, a potem na siebie samą, pytała się w myśli: czego lękać się mają w tej chwili dwie istoty tak piękne, tak młode i kochające się, od tego starego, brudnego, nikczemnego człowieka, który chodził i działał, zawsze czołgając się, jak obmierzła gadzina. Słowem, zamiast czuć gniew lub odrazę do Rodina, młodą dziewczynę opanował szyderski śmiech, a wszelkie jej oczy, już iskrzące się szczęściem, pryskać zaczęły dowcipną ironją.
Hrabia pierwszy rozpoczął ogień; obejrzawszy się przez ramię, rzekł do Rodina:
— Ach!... ach!... jesteś, panie poczciwcze!
— Przybliż się pan... proszę pana — rzekła Adrjanna z uszczypliwym uśmiechem. — Pan, co jesteś perłą przyjaciół, pan, wzór filozofów... Pan otwarty nieprzyjaciel
obłudy i kłamstwa, należą się panu ode mnie tysiące podziękowań.
— Kochana pani, wszystko od niej przyjmuję... nawet niezasłużone grzeczności — rzekł jezuita, usiłując uśmiechnąć się. — Ale czy mogę wiedzieć, czembym zasłużyć miał sobie na jej wdzięczność?
— Swoją przenikliwością... a jest ona bardzo rzadka — odpowiedziała Adrjanna.
— A ja, panie, — rzekł hrabia — składam hołd prawdomówności... nie mniej rzadkiej...
— Miło jest sercu dobrze czynić, nawet nie wiedząc o tem, — odrzekł Rodin, — ale czy mógłbym wiedzieć, za co jestem chwalony...
— Wdzięczność każe mi powiedzieć panu — rzekła Adrjanna uszczypliwie: — Pan to odkryłeś i powiedziałeś księciu Dżalmie, że ja namiętnie kogoś kocham.. A więc... możesz się pan chlubić swoją przenikliwością... bo mówiłeś prawdę...
— Pan również powiedziałeś pannie de Cardoville, że książę Dżalma kocha namiętnie... kogoś, — rzekł hrabia — a przeto pochlubić się pan możesz swoją prawdomównością.
Rodin zmieszał się i zamilkł.
— Tym kimś, którego ja tak namiętnie kocham, — rzekła Adrjanna — jest książę...
— Ową osobą, którą książę tak namiętnie kocha, — mówił hrabia, — jest pani...
Jezuita powoli odzyskał zimną krew, a jego powierzchowny spokój mocno oburzył pana Montbron, który, gdyby to nie było w obecności Adrjanny. wcale inaczej postąpiłby sobie z Rodinem.
— Jest tu pomyłka — rzekł Rodin — we wszystkiem, o czem pani raczyłaś mi mówić. Nie mówiłem, jak żyję, o miłości przyzwoitszej nad tę, jaką przejęta jest pani dla księcia Dżalmy...
— Prawda, — rzekła Adrjanna, — że powodowany
delikatnym skrupułem, mówiąc mi o czułej miłości księcia... aż do tego stopnia byłeś względnym, iż powiedziałeś mi, że... nie mnie, ale kogo innego on kocha...
— I dla takiegoż skrupułu powiedziałeś pan księciu, że pana Cardoville kogoś innego kocha... nie księcia Dżalmę...
— Panie hrabio, — odrzekł Rodin obojętnie — dosyć byłoby z mej strony powiedzieć panu, że nie mam wcale potrzeby mieszać się do intryg miłosnych.
— A więc!... Bądź pan ostrożniejszy w swych zacnych postępkach.
— Tymczasem przykrzej dla mnie być pańskim słuchaczem.
— Cóż to! mój panie, — odrzekł hrabia z pogardą — czy nie wiesz, że wolno użyć wszelkich środków dla ukarania zuchwalców i szalbierzy.
Rodin odpowiedział spokojnie:
— Nie znajduję ja nic zaszczytnego w tem, gdy ktoś nazywa zuchwałym napastnikiem uczciwego starego człowieka, jakim ja np. jestem...
— Panie Rodin, — rzekł hrabia, — primo: biedny starzec, jakim np. pan jesteś, źle robi, zasłaniając się starością, którą hańbi i na podwójną zasługuje karę; secundo co do wieku, nie sądzę, aby strzelcy schylać się mieli z uszanowaniem przed starą skórą starych wilków i przed siwemi włosami starych łotrów.
— Wolnym od zarzutu, iżbym miał być starym wilkiem, a tem mniej starym łotrem... — rzekł spokojnie Rodin — pozwolisz mi, panie hrabio, żądać, abyś mnie zaprzestał ścigać przez strzelców i żandarmów; co do zarzutów... nigdy się nie usprawiedliwiam.
— Doprawdy! — rzekł hrabia.
— Nigdy! — rzekł zimno Rodin — moje czyny uniewinniają mnie, poprostu więc odpowiem, że, widząc głębokie, gwałtowne, niemal przestraszające wrażenie, jakie sprawiła pani na księciu... powinienem był mu
powiedzieć, że pani kochasz kogo innego, jak również powiedzieć musiałem pani, że on inną osobę kocha... a to dla wspólnego ich dobra... Że moje przywiązanie do pani obłąkało mnie... to być może, nie jestem ja nieomylny... lecz, mojem przeszłem postępowaniem względem pani, może powinienem zyskać prawo innego ze mną obejścia...
— A cóż to więc? mój panie! — zawołał obrażony hrabia — swemi kłamstwami pogrążyłeś księcia w taką rozpacz, iż podwakroć już targnąć się chciał na własne życie; swemi kłamstwami także wprawiłeś pannę Cardoville w taki obłęd, iż, gdybym nie był dziś użył kroków zaradczych, obłęd ten trwałby dłużej i mógłby pociągnąć za sobą bardzo zgubne skutki?
Adrjanna przysłuchiwała się tej rozmowie z uwagą. Nagle zerwała się i jakby sobie o czemś przypomniała. Po chwili milczenia rzekła do Rodina, bez żółci, bez urazy, ale ze spokojną łagodnością:
— Gdybyś pan zapatrywać się chciał na rzeczy z mego stanowiska, pozwól przypomnieć sobie, niektóre zdarzenia: Garbuska była pełna poświęcenia dla mnie, dała mi niezaprzeczone dowody przywiązania... lecz czuła nieprzezwyciężony wstręt do pana... Nagle niknie niedocieczonym dotąd sposobem... i pan postarałeś się obudzić we mnie podejrzenie względem niej. Pan Montbron raczy mi dawać dowody ojcowskiego przywiązania; lecz wyznać panu muszę, że mało ma do pana sympatji; starałeś się także rzucić nieufność między mnie a niego... W końcu książę Dżalma ma ku mnie żywą skłonność... a pan najszkaradniejszych używasz podstępów dla zniszczenia w nim tego uczucia; w jakim więc celu pan tak działasz?... tego nie pojmuję; lecz upewniam się, że jego kroki nie są dla mnie przychylne...
— Pani, zdaje mi się, — rzekł Rodin surowym tonem — że do jej nieświadomości rzeczy dołącza się zapomnienie moich usług.
— Nie myślę zaprzeczać, mój panie, że wydobyłeś
mnie z domu doktora Baleinier... lecz bądź co bądź, w kilka dni potem byłby mnie tak samo uwolnił pan Montbron, którego tu pan widzisz...
— Bardzo dobrze! — rzekł hrabia.
— Wiem, że nie mnie tylko okazałeś swoją troskliwość... Córki marszałka Simon przyprowadzone tu były staraniem pana... lecz sądzić należy z pewnością, że upomnienie się marszałka Simon, księcia de Ligny, co do jego dzieci nie byłoby daremne; postarałeś się pan nawet o to, że oddany został staremu żołnierzowi krzyż cesarski, droższy mu nad życie; jest to rzecz bardzo tkliwa... Wkońcu zdemaskowałeś pan doktora Baleinier i księdza d‘Aigrigny... ale i ja sama także byłam gotowa zdemaskować ich... Zresztą wszystko to dowodzi, mój panie, że jesteś człowiekiem niezmiernie przenikliwym, zdolnym...
— Dziękuję za uznanie! — odpowiedział bezczelnie Rodin.
— Tak, panie! — odrzekła Adrjanna — liczne... przysługi, jakie wyświadczyłeś mnie i moim krewnym, otworzyły nam nagle oczy, albo raczej — dodała poważnym tonem — wystaw pan sobie, że Bóg, dający matce instynkt bronienia swego dziecięcia... dał mi, wraz z mojem szczęściem, instynkt zachowania tego szczęścia i że, pomimo mej wiedzy, jakieś przeczucie, wyświetlając tysiączne okoliczności, nieznane mi do owego czasu, nagle mię przestrzegło, iż, zamiast być moim przyjacielem, jesteś może najniebezpieczniejszym wrogiem moim i mojej rodziny.
— A więc przechodzimy do przypuszczeń — rzekł Rodin, ciągle nie zmieszany.
— A od przypuszczeń, mój panie, do najpewniejszego przekonania, — mówiła Adrjanna z niezachwianą godnością. — Tak jest, teraz wierzę, że przez jakiś czas byłam igraszką pana... mówię to panu bez nienawiści, bez gniewu, ale z żalem; przykro jest widzieć człowieka tak
zdolnego... poniżającego się do takich intryg, który po tylu szatańskich zabiegach, w końcu śmiesznością się okrywa... nic bowiem śmieszniejszego, jak być zwyciężonym przez dziewczynę, której jedynym orężem jest... jej miłość. Od dzisiejszego dnia uważam pana za nieprzebłaganego nieprzyjaciela; nie wiem jeszcze, jakiemi zdążać chcesz drogami; ani wątpić, że godne będą przeszłości, a przecież... ja się pana nie boję. Od jutra moja familja uwiadomioną zostanie o wszystkiem, i roztropnie wziąwszy się, zabezpieczymy się, gdyż tu idzie o owo ogromne dziedzictwo, którego już o mało nam nie wydarto. Pan sam powiedziałeś mi, że moi nieprzyjaciele tak niebezpiecznie są zręczni, iż bezustannie wszystko trzeba przewidywać; będę pamiętała słyszaną od pana naukę...
— Byłoby to nieroztropne, jak i dziwne, gdybym chciał być pani nieprzyjacielem — rzekł Rodin, ciągle zimny.
— Dam panu jeszcze radę: będzie krótka; nie próbuj pan walczyć ze mną, bo wystaw sobie, że napotkałbyś coś silniejszego od siebie i swoich wspólników, to jest kobietę, broniącą swego szczęścia.
Piękne jej oczy iskrzyły się szczęśliwością tak nieustraszoną, niż Rodin uczuł obawę.
Pomimo to nie widać było, aby się zmieszał.
— Kochana pani, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nigdy się już nie zobaczymy... jednę tylko przypomnę pani rzecz, którą pamiętać proszę: nigdy się nie usprawiedliwiam... zajmie się tem za mnie przyszłość... Jestem jej uniżonym sługą.
I ukłonił się.
— Panu hrabiemu... moje najwinniejsze uszanowanie — dodał, kłaniając się jeszcze niżej panu Montbron.
Zaledwie oddalił się Rodin, kiedy Adrjanna, pobiegłszy do biurka, coś naprędce napisała, zapieczętowała i rzekła do pana Montbron:
— Nie zobaczę księcia aż jutro... tak przez zabobon serca, jak i dlatego, że trzeba dla mych zamiarów, aby to spotkanie odbyło się z pewną uroczystością... Będziesz pan wiedział o wszystkiem... ale ja do niego teraz napiszę... bo z takimi, jak Rodin nieprzyjaciółmi przewidywać trzeba wszystko.
— Słusznie mówisz, moje dziecko... spiesznie więc list trzeba przygotować...
Adrjanna podała mu go.
— Dosyć mu piszę dla ukojenia jego cierpień... nie tyle jednak, iżbym się pozbawiła miłego szczęścia z niespodzianki, jaką mu gotuję na jutro.
— We wszystkiem tem postępujesz pani roztropnie; i delikatnie; biegnę do księcia, aby oddać mu bilet pani... i powrócę zabrać panią z panią Morinval na pola Elizejskie.
I hrabia Montbron wyszedł spiesznie z domu panny Cardoville ucieszony, wesoły, gdy przedtem był smutny, zmartwiony.
Dwie godzimy blisko upłynęły od rozmowy Rodina i panny Cardoville; mnóstwo spacerujących, wywabionych na Pola Elizejskie piękną pogodą wiosennego dnia (było to przy końcu marca) zatrzymywało się dla oglądania ślicznego ekwipażu Adrjanny.
Pan Montbron nie mógł doręczyć Dżalmie listu panny Cardoville, gdyż książę zrana jeszcze, jak mówił Faryngea, wyjechał był na wieś z marszałkiem Simon, lecz powrócić miał na wieczór, i wtedy bilet miał być mu oddany. Spokojna zupełnie o Dżalmę, Adrjanna, słuchając rad pana Montbron, udała się na spacer swym ekwipażem, aby przekonać świat paryski, że postanowiła, pomimo oszczerczych, przez księżnę Saint-Dizier rozsiewanych, wieści, nic nie zmienić w swem postanowieniu: prowadzić osobny dom.
Tak nazwany świat nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc tę młodą osiemnastoletnią dziewicę, miljonową, należącą do wyższej arystokracji, występującą, iż tak powiem, wobec wszystkich w swym własnym ekwipażu, dla pokazania, że w rzeczy samej żyje zupełnie niezawisła, wbrew wszelkim zwyczajom. Ten rodzaj emancypacji wydawał się czemś osobliwem, nadzwyczajnem i niemal zdumiewano się, że całe ułożenie i postępowanie, pełne powabu, wdzięku i godności, zupełnie zbijało rozsiewane
przez księżnę Saint-Dizier i jej przyjaciół potwarze, co do mniemanego obłąkania jej siostrzenicy.
Wielu elegantów, korzystając ze znajomości z margrabiną Morinval, lub panem Montbron, jedni po drugich witali ich, i przez jakiś czas konno jechali obok powozu, aby mieć sposobność widzieć, podziwiać, a może i słyszeć pannę Cardoville. Ona też spełniała te życzenia, mówiąc ze zwykłym sobie wdziękiem i dowcipem. Z głębi swego powozu Adrjanna bawiła się przypatrywaniem migającym się w jej oczach tłumom różnobarwnej publiczności paryskiej; lecz wpośród tej błyskotliwej mieszaniny upatrywała łagodnych, melancholijnych rysów Dżalmy. Wtem coś spadło na jej kolana... wzdrygnęła się. Był to bukiet zwiędłych już nieco fijołków.
W tejże chwili usłyszała głos dziecinny.
— Na miłość boską... łaskawa Pani... grosik.
Adrjanna obejrzała się i spostrzegła małą, bladą, zziajaną dziewczynkę, o łagodnej, smętnej twarzy, ledwo okrytą gałgankami, która wyciągała ręce i błagała tkliwemi oczyma. Chociaż ta uderzająca sprzeczność największej nędzy, z największym zbytkiem była tak pospolita, iż prawie nie wpadała w oko, Adrjanna jednak ją uczuła:
— Ach! niechże ten dzień przynajmniej, — pomyślała, — niech ten dzień nie dla mnie samej będzie dniem szczęścia.
Wychyliwszy się z powozu, spytała:
— Czy masz matkę, moje dziecko?
— Nie, pani; nie mam już ani matki, ani ojca...
— Któż się tobą zajmuje?
— Nikt... proszę pani... dają mi bukiety fijołków do sprzedania; muszę oddać za nie grosze... A jeżeli nie... biją mnie...
— Biedne dziecko!
— Choć grosik... pani — mówiło dziecko, biegnąc obok powozu.
— Mój kochamy hrabio, — rzekła Adrjanna, uśmiechając się do pana Montbron, — nie pierwsze to pewno będzie dla pana porwanie... bądź pan tak dobry, wychyl się trochę za drzwiczki, i podaj ręce temu dziecku: podnieś ją pan pręciutko... my ją ukryjemy prędko między panią Morinval a mną... oddalimy się potem tak, iż nikt nie spostrzeże tego porwania.
— Jakto? — rzekł hrabia zdziwiony — chcesz pani...
— Wczoraj może mógłbyś pan uważać ten kaprys za głupstwo, lecz dziś... lecz dziś powinieneś pan domyślić się... że jest to niemal moją powinnością.
— Tak, rozumiem to dobrze — rzekł hrabia głosem wzruszonym, kiedy pani Morinval, nie wiedząc o miłości Adrjanny ku Dżalmie, patrzyła ze zdziwieniem na hrabiego i młodą dziewicę.
Wtedy hrabia, wychylając się z powozu i podając dziecku rękę, rzekł:
— Podaj mi ręce, malutka.
Lubo mocno zdziwione, dziecko jednakże mimowolnie usłuchało i wyciągnęło rączyny; wtedy hrabia podniósł je zręcznie. Dziecko, bardziej zdumione, aniżeli przestraszone, ani słowa nie rzekło. Adrjanna i pani Morinval zrobiły między sobą miejsce; posadzono tam dziewczynkę, która znikła natychmiast pod szalami dwóch młodych kobiet. Wszystko to odbyło się tak szybko, iż ledwie kilka osób spostrzegło to porwanie.
— Teraz, kochany hrabio, — rzekła Adrjiainna uradowana — uciekajmy coprędzej z naszą zdobyczą.
Pan Montbron rzekł do dżokiejów:
— Do pałacu.
I cztery konie ruszyły równo kłusem.
— Zdaje mi się, że ten dzień szczęścia jest teraz uświęcony i że już darować można memu zbytkowi, — rzekła Adrjanna — zanim zdołam wynaleźć znowu biedną Garbuskę, przynajmniej nie próżne będzie jej miejsce.
W chwili, kiedy ta dobroczynna myśl o Garbusce
wpadła do głowy Adrjannie, widać było zbiegowisko tłumu w bocznej ulicy.
— Patrzno, wujaszku, — rzekła pani Morinval — jak się tam ludzie zbiegają! Gdyby też kazać stanąć powozowi i posłać tam dowiedzieć się?...
— Dotrzeć możnaby było, ale daruj, moja kochana — rzekł hrabia; — wkrótce już będzie szósta; widowisko drapieżnych zwierząt zacznie się o ósmej; ledwie będziemy mieli czas powrócić i zjeść obiad... Tem wdzięczniejszy będę paniom, gdy nie będziecie opóźniały powrotu, że, zaprowadziwszy je do bramy Św. Marcina, będę jeszcze musiał udać się do klubu na pół godzinki, dla dania tam głosu za lordem Campbell.
— Mój wujaszku, więc pozostaniemy same: Adrjanna i ja na widowisku?
— Twój mąż będzie wam towarzyszył.
— Jednak życzyłybyśmy sobie, żeby wujaszek na długo się od nas nie oddalał.
— Ba! i ja, równie jak wy, ciekawy jestem widzieć te straszne zwierzęta i sławnego Moroka, niezrównanego pogromcę zwierząt.
W kilka minut potem powóz panny Cardoville oddalił się od pól Elizejskich, uprowadzając małą dziewczynkę i dążąc na ulicę Anjou.
W chwili, kiedy ten paradny ekwipaż niknął, zbiegowisko, o którem nadmieniliśmy, jeszcze powiększało się; słychać było wykrzykniki politowania.
— Cóż to jest tam?
— Mówią, że jakaś biedna... garbata dziewczyna upadła z osłabienia, z głodu.
— Garbata... mała szkoda!... dosyć ich i tak garbatych...
— Garbata czy prosta... jeżeli umiera z głodu... — odpowiedział jakiś młodzian, ledwie mogąc powściągnąć swoje oburzenie — jest to rzecz nie mniej smutna, i nie ma się tu z czego śmiać, mój panie!
— Umierać z głodu, hę! — rzekł spacerujący, ruszając ramionami. — Hołota tylko nie chcąca pracować, umiera z głodu... i dobrze jej tak.
— A ja, mój panie, założyłbym się że jest pewien rodzaj śmierci, na którą pan nigdy pewno nie umrzesz. — zawołał młodzieniec oburzony.
— Co pan chcesz powiedzieć?... — rzekł spacerujący z uniesieniem.
— Chcę powiedzieć, że pan nigdy nie umrzesz na chorobę serca, bo go nie masz.
— Mój panie! — zawołał spacerujący, rozgniewany.
I nagle, zakręciwszy się na piętach, odszedł, mrucząc pod nosem, do kabrjoletu z pudłem pomarańczowem, na którem był ogromny herb baronowski.
Spacerującym był baron Tripeaud, właściciel fabryki, szachraj, lichwiarz.
Biedną garbatą była Garbuska, która w rzeczy samej, wycieńczona głodem, upadła w chwili, kiedy szła do panny Cardoville.
Tym razem nie szło o nią, ale o jej siostrę Cefizę... Bachantkę, która wczoraj wróciła do Paryża, a którą Garbuska, przy pomocy Adrjanny, wyrwać chciała z najokropniejszego losu.
Ogromna sala teatru Bramy Św. Marcina napełniona była ciekawą publicznością.
Morok kończył właśnie ubieranie się w garderobie. Ciemny ubiór nadawał pogromcy zwierząt jakąś groźną postać, żółtawa gęsta broda szeroko spadała mu na piersi, a czerwoną krymkę otoczył poważnie długą sztuką białego muślinu. Bigot w Niemczech, komedjant w Paryżu, Morok umiał równie dobrze jak jego protektorowie zastosować się do okoliczności.
W kącie garderoby siedział, patrząc z głupowatym podziwem na pogromcę Jakób Rennepont, Leżynago. Od dnia, w którym pożar zniszczył fabrykę pana Hardy, Jakób nie oddalił się ani na chwilę od Moroka, spędzając noce na hulankach, które nie szkodziły żelaznemu organizmowi pogromcy zwierząt. Przeciwnie, w twarzy Jakóba spostrzegać już było można wielką zmianę; jego wklęsłe policzki, jego marmurowa bladość, jego przyćmiony, częstokroć jakby obłąkany, to znów przytłumionym ogniem pałający wzrok, dowodziły skutków rozpusty.
Napatrzywszy się przez jakiś czas z głupowatym podziwem na Moroka, rzekł Jakób:
— Niech będzie co chce, ale to twoje rzemiosło jest pyszne... (tykali się już), i przyznam ci, iż możesz się
pochlubić, że w tej chwili ledwo jest na całym świecie dwóch takich jak ty ludzi... a to rzecz bardzo pochlebna... Szkoda tylko, że nie poprzestajesz na tem pięknem rzemiośle.
— Cóż ty chcesz powiedzieć?
— A ten spisek, na koszt którego fetujesz mnie po całych dniach i nocach?
— To zagrzewa... Czy ci żal, masz krzywdę może?
— Nie, bynajmniej! — rzekł Jakób, — a cóżbym robił? Spalony gorzałką, choćbym chciał pracować, brakłoby mi sił... nie mam ja, jak ty, marmurowej głowy i żelaznego ciała... ale usmolić się prochem zamiast smolić się — czem innem... na to byłbym gotów, do takiego tylko dzieła zdatny jestem... a wreszcie... to nie dopuszcza mi myśleć..
— O czem?
— Wiesz dobrze.... że gdy myślę... o jednej tylko rzeczy zwykle myślę... — rzekł Jakób ponuro.
— O Bachantce? jeszcze o Bachantce? — rzekł Morok ze wzgardą.
— Zawsze trochę; gdybym wcale o niej nie myślał, wtedy już chyba nie żyłbym... albo jużbym był bez żadnego czucia... szatanie.
— Nigdy nie byłeś zdrowszy i nigdy nie byłeś dowcipniejszy... — głupcze! — odpowiedział Morok obwiązując swój zawój.
Rozmowa została przerwana...
Goljat wszedł z pośpiechem. Ogrom wzrostu tego olbrzyma powiększył się jeszcze barczystością; potężne jego członki, poobciągane żyłami jak postronkami, wystawały pod cielistym trykotem.
— Pocóżeś tu wpadł jak burza? — rzekł Morok.
— Oho! jest tam inna burza w sali; zaczynają niecierpliwić się i krzyczą jak opętani; ale gdyby to na tem się skończyło.
— No! icóż więcej jeszcze?
— Śmierć nie będzie mogła grać tego wieczora...
Morok obrócił się nagle prawie niespokojny.
— Dlaczegóż-to? zawołał.
— Dopiero co oglądałem ją... leży jakby przylepiona w głębi swej loży... uszy tak do głowy przytuliła, jakby je kto poobcinał... Wiesz przecie, co to znaczy.
— Czy to wszystko? — rzekł Morok, obracając się do zwierciadła dla ukończenia ubioru głowy.
— I tak już dosyć, bo ona jest w wściekłym napadzie! Od czasu owej nocy, kiedy w Niemczech zadławiła owego białego konia, nie widziałem, żeby miała tak drapieżną minę, ślepia błyszczą jej jak świece.
— A więc trzeba jej włożyć na szyję jej piękny kołnierzyk!
— Tak, obrożę ze sprężyną.
— Ale to nie wszystko jeszcze... — dodał zasępiony Goljat.
— No cóż jeszcze?...
— Ten Anglik jest tutaj!
Morok zadrżał; opuścił ręce.
Jakób zadziwił się bladością pogromcy zwierząt.
— Anglik?... jest?... widziałeś go, — zawołał Morok do Goljata — pewien jesteś?
— Patrzyłem otworem w kurtynie i spostrzegłem go w małej lóźce prawie nad sceną: chce przypatrzyć się rzeczom zbliska; łatwo go poznać po kliniastem czole, po dużym nosie i po wyniosłem czole.
Morok wzdrygnął się znowu.
Człowiek ten, zwykle nieczuły, jak dzikie zwierzę, coraz bardziej trwożył się. Jakób zapytał:
— Cóż to za Anglik?
— Nie odstępował on mnie, zacząwszy od Strasburga, gdzie mnie pierwszy raz spotkał, — odpowiedział Morok, — odprawiał podróż małemi stacjami, podobnie jak ja, własnemi końmi, zatrzymywał się wszędzie, gdzie ja się zatrzymywałem, aby być na każdem mem widowisku.
Na dwa dni przed przybyciem do Paryża opuścił mnie... myślałem, że się go już pozbyłem! — dodał Morok westchnąwszy.
— Pozbyłem... cóż to znaczy, dlaczego tak mówisz... — rzekł Jakób zdziwiony, — o tak korzystnej okoliczności, o podobnym wielbicielu.
— Tak, — odrzekł Morok, coraz bardziej ponury, zmartwiony, — ten djabeł... założył się o ogromną sumę, że ja będę pożarty w jego obecności podczas widowiska... ma nadzieję, że wygra zakład... dlatego nigdy mnie nie opuszcza.
Myśl Anglika wydawała się Jakóbowi tak zabawną, iż pierwszy raz oddawna śmiał się do rozpuku.
— Ależ, głupcze, zastanów się tylko. — zawołał Morok — to nie jest wcale zabawne! ponieważ zmuszony jestem śledzić bezustannie najmniejsze poruszenia zwierząt, gdy wspomnę, że tam dwoje oczu, zawsze we mnie wlepione... czekają, rychło najmniejsze moje roztargnienie odda mnie na pastwę tych zwierząt...
— Teraz pojmuję, — rzekł Jakób, i także wzdrygnął się. — To przeraża.
— Jeżeli pan nie będziesz zważał, że Śmierć ma uszy przytulone do głowy, — rzekł grubjańsko Goljat — i uprzesz się koniecznie... to mówię ci, że Anglik wygra zakład tego wieczora.
— Pójdziesz mi precz, bydlę... nie zawracaj mi głowy twemi głupiemi przepowiedniami! — zawołał Morok — idź lepiej i przygotuj kołnierz dla Śmierci.
— Ale, — rzekł Leżynago, — czemu nie ogłaszasz, że ryś chory dzisiaj.
Morok ruszył ramionami:
— Czy słyszałeś kiedy, jaka jest rozkosz gracza, gdy stawia na kartę całe swoje szczęście, swoje życie? Otóż i ja w tych codziennych widowiskach mam drażliwą rozkosz w gardzeniu śmiercią w obecności drżącej, lękającej się o moją śmiałość publiczności... Wreszcie,
nawet w przestrachu, jakiego mnie nabawia ten Anglik, znajduję częstokroć, mimowolnie, jakąś straszną zachętę.
Wszedł reżyser.
— Czy już można zadzwonić, panie Morok? — zapytał. — Uwertura trwać będzie dziesięć minut tylko.
— Zadzwoń pan! — rzekł Morok.
— Komisarz policji już powtórnie obejrzał podwójny łańcuch, przeznaczony dla rysia, i hak z kółkiem, wśrubowany w posadzkę, na dnie jaskini; wszystko uznano za bezpieczne.
— Tak... bezpieczne... ale nie dla mnie... — mruknął pod nosem pogromca zwierząt.
— A więc, panie Morok, można zadzwonić?
— Można... — odpowiedział Morok.
Zwykły, potrójny głos dzwonka słyszeć się dał uroczyście, rozpoczęto uwerturę.
Sala wewnątrz przedstawiała widok nader ożywiony. Oprócz dwóch lóż przed sceną, wszystkie miejsca były zajęte.
Podniesiono kurtynę.
Przedscenie na parterze, po lewej stronie widzów, przedzielone było na dwie loże; w jednej znajdowało się kilka osób. Drugą połowę, bliższą teatru, zajmował Anglik, ów dziwak i amator zakładów, co tyle wzbudzał przestrachu w Moroku.
Nad ciemną lożą Anglika, znajdowali się na przedsceniu pierwszego piętra państwo Morinval i panna Cardoyille. Ta ostatnia trzymała w ręku wielki bukiet z najpiękniejszych kwiatów indyjskich: stefanotys, gardenia, mieszały biały matowy kolor z purpurową barwą jawańskiego hybisku i amarylli.
Przedscenie pierwszego piętra, po prawej stronie od widzów, naprzeciw loży Adrjanny, do owego czasu jeszcze było próżne.
Nagle drzwi tej loży otworzyły się. — Wszedł do
niej mężczyzna mogący mieć około czterdziestu lat, o czarno-miedzianej cerze; odziany po indyjsku w długą suknię jedwabną, koloru pomarańczowego, przepasany zielonym pasem, na głowie miał mały biały zawój; ustawiwszy dwa krzesła na przodzie loży i popatrzywszy przez chwilkę to w tę, to w ową stronę, wzdrygnął się, czarne jego oczy zaiskrzyły się, i prędko wyszedł. Mężczyzną tym był Faryngea.
Wzmocniła się jeszcze uwaga publiczności, gdy ujrzała wchodzącego do loży, z której wyszedł Faryngea młodzieńca rzadkiej piękności, również odzianego po indyjsku, w długą suknię z białego kaszmiru z szerokiemi rękawami, a na głowie w zawój szkarłatny w złote pasy, takiegoż koloru pas, za którym błyszczał drogimi kamieniami wysadzony puginał... Młodzieńcem tym był Dżalma.
Wreszcie weszła jeszcze jedna osoba.
Osobą tą była ładna, młoda blondynka, ubrana raczej okazale, niż gustownie. Dwie wielkie kokardy, z wstążek wiśniowego koloru, po obu bokach włosów blond, otaczały śliczną, milutką twarzyczkę. Czytelnicy nasi poznali zapewne Różę Pompon. Miała białe, długie rękawiczki, śmiesznie obciążone bransoletkami. Zamiast naśladować poważny ruch Dżalmy, Róża Pompon raczej wbiegła, niż weszła do loży, posunęła z hałasem krzesło, pokręciła się, zanim usiadła, dla rozłożenia pięknej sukni, potem podała zalotnie bukiet róż do powąchania Dżalmie. Faryngea wszedł znowu, przymknął drzwi loży i usiadł w tyle, za księciem.
Adrjanna, nie spostrzegła księcia i jego towarzyszki zajęta oglądaniem sceny, przedstawiającej las indyjski.
Świeża, wesoła minka Róży Pompon, zawsze powabnej, pomimo dziwnie krzyczącego ubioru, a nadewszystko pomimo śmiesznego zachowania się w podobnym teatrze, bardzo lekkomyślnego i bardziej, niż poufałego względem pięknego Indjanina, który jej towarzyszył, wywołały ogólne zdziwienie; w tej bowiem właśnie chwili Róża Pompon, przy swej bezczelności, powodując się tylko kokieterią, przyłożyła znowu pod nos Dżalmie bukiet róż do powąchania Lecz książę, na widok pejzażu, który mu przypominał rodzinny kraj, zamiast okazać się czułym na tę nową zaczepkę, pozostał przez kilka minut zamyślony, wlepiwszy wzrok w scenę. Siedząca wprost naprzeciwko loży pani Morinval, spostrzegła niebawem te nowo-przybyłe osoby, a nadewszystko osobliwą kokieterję Róży Pompon; dlatego młoda margrabina, nachyliwszy się do panny Cardorille, rzekła z uśmiechem:
— Najciekawszych rzeczy nie szukaj na scenie... spojrzyj tylko prosto, naprzeciwko nas.
— Naprzeciwko nas? — powtórzyła od niechcenia Adrjanna.
I obróciwszy się do pani Morinval, przez ciekawość rzuciła okiem we wskazaną stronę.
Spojrzała...
Osłupiała, zbladła jak trup... instynktem powodowana,
przymrużyła oczy na chwilę, aby nie patrzeć i nie widzieć... podobnie jak odpycha się ostrze, które już zraniło i grozi nam jeszcze...
— Dżalma jest tu z tą kobietą... a odebrał mój list, — pomyślała sobie — mój list... z którego wyczytać mógł szczęście, jakie go czekało.
Adrjanna pomyślała sobie jeszcze: — Rodin prawdę mi mówił.
Tak więc panna Cardoville ze szczytu najwyższego szczęścia strącona została w otchłań najstraszliwszych udręczeń, w przeciągu jednej sekundy... gdyż ledwie sekunda czasu upłynęła, nim odpowiedziała pani Morival.
— Cóż więc jest tak ciekawego nawprost nas, moja Juljo?
— Jakto? moja kochana, nie widzisz tego Indjanina, co wszedł do tej loży na przedsceniu... patrzno... zupełnie wprost nas?
— Ach! to prawda... widzę... widzę ich — odpowiedziała Adrjanna spokojnie.
Dżalma, aż do owej chwili zajęty przypatrywaniem się dekoracji, która mu przypominała jego rodzinny kraj, nie zważał na zaczepki Róży Pompon i nie spostrzegł jeszcze Adrjanny.
— Ach! ach! — mówiła Róża Pompon, kręcąc się na przodzie loży i lornetując pannę Cardoville, — to mi dopiero piękność... rzadka piękność... kobieta, jak anioł, z włosami rudemi, ale dziwnie pięknie rudemi, przyznać jej trzeba... Patrz-że, Śliczny Książę!
To mówiąc, uderzyła lekko w ramię Dżalmę, który na te słowa wzdrygnął się i spostrzegł pannę Cardoville. Lubo go już prawie przygotowano do tego spotkania, książę jednak tak gwałtownie został odurzony, iż chciał wstać; lecz wtem uczuł silnie wspartą na ramieniu rękę Faryngei, który, siedząc za nim, zawołał prędko cichym głosem po indyjsku:
— Bądź tylko cierpliwy... a ujrzysz tę kobietę u swych
stóp... Widzisz, jak zbladła i znowu zaczerwieniła się z zawiści... Nie bądźże słabym... bo inaczej wszystko będzie stracone.
— Otóż masz ich znowu z ich śmiesznym językiem! — rzekła Róża Pompon, obróciwszy się do Faryngei.
— Mówię panu o pani — rzekł metys. — Idzie o niespodziankę, którą dla pani zachowuję.
— Niespodziankę... a to co innego. A więc prędzej, słyszysz, Piękny Książę?...
— Serce mi pęka... — rzekł Dżalma pocichu do Faryngei, ciągle po indyjsku.
— A jutro skakać będzie z radości i miłości, — odrzekł metys. — Pogardą tylko podbić sobie można dumną kobietę. Jutro... mówię ci, drżąca i zawstydzona, stanie przed tobą i prosić cię będzie.
— Jutro... nienawidzieć mnie będzie... do śmierci — odpowiedział z boleścią książę.
— Tak... jeżeli teraz ujrzy cię słabym... lękliwym... Już teraz nie wypada się cofać... Zajrzyj jej teraz śmiało w oczy, a potem weź bukiet od tej dziewczyny i przyłóż go do swych ust... A natychmiast zobaczysz, jak ta dumna kobieta będzie się rumieniła, będzie bladła, jak to niedawno widać na niej było; a wtedy uwierzysz mi Dżalma, w rozpaczy zmuszony próbować wszystkich środków, idąc mimowolnie za szatańskiemi radami przewrotnego Faryngei, śmiało patrzył przez chwilę na pannę Cardoville. Na tak oburzające naigrawanie, panna Cardoville nie mogła się wstrzymać od widocznego poruszenia.
— Masz ją, już teraz twoja... — rzekł mu metys — widzisz, książę, jak zadrżała... z zazdrości; już twoja; bądź tylko cierpliwy! a niebawem przekładać cię będzie nad młodzieńca, który za nią siedzi... gdyż jego to... dotąd kochała.
I metys, jakgdyby odgadując oburzenie złości i
nienawiści, jakie wzbudzić miało to odkrycie w sercu księcia, dodał żywo:
— Tylko bądź spokojny... nie zważaj na nią... Bądź pewnym, że, teraz ten młodzieniec nienawidzieć cię będzie musiał.
— Co ty mu powiadasz takiego, co go tak drażni? — rzekła Róża Pompon do Faryngei, udając zadąsaną; potem, odwróciwszy się do Dżalmy: — No, Piękny Książę, jak mówią w czarnoksięskich powieściach, oddaj mi mój bukiet. Miałeś go u swych ust, bierze mię chętka zjeść go...
I dodała pocichu, wzdychając i czule spoglądając na Dżalmę:
— Ten potwór Nini Moulin nie zwodził mnie... Wszystko to bardzo skromnie, uczciwie... w tym tylko i względzie nie mam sobie nic do zarzucenia.
I białemi ząbkami ukąsiła koniec różowego palca prawej ręki, z której zdjęła rękawiczkę.
Czy trzeba jeszcze mówić, że list Adrjanny nie był oddany księciu?
W tej chwili wszystkie oczy zwróciły się ciekawie ku jaskini po lewej stronie teatru, poniżej loży panny Cardoville; wszyscy niecierpliwie wyglądali aktorów walki...
Straszny ryk rozjątrzonego zwierzęcia z podziemia, do którego otwór milknął w sztucznemi, łatwo usunąć się mogącemi krzakami. Na ten ryk Anglik powstał ze swej małej loży i żywo zatarł ręce, a jego wielkie, zielone, wytrzeszczone oczy, nie opuszczały wejścia do jaskini.
Usłyszawszy ten straszny ryk, Dżalma także zadrżał, pomimo podniety miłości i zawiści, które nim miotały. Widok lasu, ryk rysia, sprawiły na nim głębokie wrażenie, budząc w nim znowu pamięć jego rodzinnego kraju i owych srogich walk, które, równie, jak wojna, mają
swój straszny urok. Wkrótce ponure warczenie, jak odległy łoskot grzmotu, niemal zagłuszyło chrapliwe zgrzytanie rysia; lew i tygrys, Judasz i Kain, odpowiadali mu z głębi teatru, gdzie były ich klatki... Na ten przerażający koncert, który tyle razy obijał się o uszy Dżalmy w puszczach indyjskich, gdy stawał obozem na polowaniu lub wojnie, zawrzała krew w żyłach młodego księcia, oczy jego zaiskrzyły się dzikim zapałem. Nie było już wtedy dla niego teatru, spektatorów, ni Adrjanny; był on w lesie swego kraju... czuł przed sobą tygrysa...
— Otóż go macie!... otóż jest! — dał się słyszeć szmer między widzami.
Morok ukazał się w głębi teatru...
Ciekawość opanowała widzów, wszystkie oczy zwrócone były na jaskinię.
Wtem czarny ryś odsunąwszy szerokie krzaki, swemi szerokiemi piersiami, nagle się pokazał; napół otworzywszy czerwoną paszczę... przeraźliwie ryknął, pokazując dwa rzędy strasznych kłów.
Miał na sobie dwa potężne żelazne łańcuchy i żelazną obrożę ze sprężyną, ale, ponieważ i łańcuchy i obroża były czarno pomalowane, dojrzeć ich nie było można... złudzenie było zupełne... zdawało się, że ten drapieżny zwierz był całkiem swobodny w swej jaskini.
— Moje panie, — rzekł nagle margrabia — patrzcie-no na tych Indjan... w jakiem oni są uniesieniu.
W rzeczy samej, na widok rysia, dziki zapał Dżalmy doszedł do najwyższego stopnia... jego oczy iskrzyły się, wierzchnia warga wywijała się konwulsyjnie i nadawała mu wyraz zwierzęcej dzikości. Faryngea również, oparty łokciami o brzeg loży, gwałtownie był wzruszony widokiem tego przypadkowego spotkania, ale z innej przyczyny.
— Ten czarny ryś, tak rzadki w swym gatunku, — myślał sobie, — którego widzę tu w Paryżu, w teatrze, musi być tym samym, którego Malajczyk (thug, czyli
dusiciel, co utatuował Dżalmę w Jawie, gdy spał) zabrał malutkiego z gniazda i sprzedał europejskiemu kapitanowi... Potęga Bohwanji jest wszędzie — dodał thug, zanurzony w swym krwawym zabobonie.
— Adrjanno... — ozwała się nagle margrabina — oto teraz pogromca zwierząt blisko nas... patrz, jakie widać przerażenie w jego twarzy?...
— W rzeczy samej, — dodał margrabia przekonywającym tonem, — okropnie zbladł... mówią, że, gdyby na chwilę stracił spokojną przytomność umysłu, na największe wystawiłby się niebezpieczeństwo.
— Ach! to byłoby okropne! — zawołała margrabina do Adrjanny — gdyby miał być raniony...
— Alboż to od każdego zranienia umierać trzeba... — odpowiedziała Adrjanna tak obojętnym tonem, iż młoda mężatka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Ach, moja kochana, mówisz okrutne rzeczy!
— Cóż chcesz? taka atmosfera otacza nas i działa na mnie.
— Patrzcie... patrzcie... pogromca zwierząt wypuścił strzałę na rysia! — rzekł nagle margrabia, — a potem dopiero rozpocznie walkę.
Morok w tej chwili założył strzałę na łuk, przykląkł za łomem skały... mierzył długo... grot świsnął i zniknął w głębi jaskini, do której schronił się ryś, pokazawszy na chwilę swój groźny łeb. Zaledwie strzała zniknęła, kiedy Śmierć umyślnie podrażniona przez niewidzialnego Goljata, ryknęła rozjątrzona, jakgdyby ją ugodził wymierzony cios...
Pantomina Moroka była tak wyrazista, udał tak naturalnie radość, że trafił drapieżne zwierzę, iż rzęsiste oklaski zabrzmiały w całej sali... Wtedy, odrzuciwszy daleko od siebie łuk, wydobył puginał z za pasa, wziął w zęby i zaczął czołgać się, jakgdyby chciał zajść zranione zwierzę w legowisku.
Żeby lepiej jeszcze udało się złudzenie, ukryty Goljat
uderzył znowu Śmierć żelaznym prętem, a ta, rozdrażniona, znowu odezwała się okropnym rykiem.
Pantomima Moroka stawała się tem bardziej przerażająca, że, czołgając się, zbliżał się do loży Anglika... Pogromca zwierząt nie mógł oderwać wzroku od wielkich, zielonych oczu tego człowieka; każde poruszenie, jakie czynił czołgając się, było skutkiem magnetycznego wstrząśnienia, jakie w nim wywoływał uparty wzrok Anglika.
Głębokie milczenie, panujące w sali, przerwały okrzyki uniesienia, ryki rysia i odległe, straszne warczenie lwa i tygrysa.
Anglik, prawie wychylony za lożę, z otwartemi ustami od uśmiechu, wytrzeszczywszy wielkie oczy, zdawał się ledwo dech łapać z niespokojnej ciekawości. Chwila była stanowcza.
Nagle Morok krzyknął przeraźliwym, dzikim głosem, rzucając się na Śmierć, która na krzyk odpowiedziała strasznym rykiem, rzucając się na swego pana z taką zapalczywością, iż Adrjanna, przelękniona, sądząc, że już zginął ten człowiek, w tył odskoczyła, zakrywając sobie twarz rękami... Bukiet wyślizgnął się jej z rąk, upadł na scenę i potoczył się do jaskini, gdzie Morok walczył z rysiem. Szybki jak błyskawica, zwinny i rzutki jak tygrys, powodując się uniesieniem miłości i dzikim zapałem, jaki wzbudził w nim ryk rysia, Dżalma jednym skokiem już był na scenie, dobył puginału i rzucił się do jaskini po bukiet Adrjanny. W tej właśnie chwili ranny Morok przerażającym głosem wzywał ratunku... Ryś, bardziej jeszcze rozjuszony na widok Dżalmy, targnął się szalenie dla zerwania łańcucha; gdy mu się to nie udało, wspiął się na tylne łapy, chcąc pochwycić Dżalmę, którego wtedy mógł właśnie dosięgnąć swemi strasznemi szponami. Schylić się na kolana, utopić mu podwakroć puginał w brzuchu było dziełem jednej chwili. Takim sposobem Dżalma uchronił się od niechybnej
śmierci. Ryś ryknął przeraźliwie, upadając całem ciałem na księcia... przez sekundę, gdy trwał jego okropny skon, widać było tylko pomieszaną, konwulsyjnie drgającą masę Czarnych członków i krwią zbroczonych białych sukien... nareszcie podniósł się Dżalma, zbladły, skrwawiony i raniony, a stanąwszy, wsparł nogę na trupie rysia... i trzymając w ręku bukiet Adrjanny, rzucił na nią wzrok pełen, bezgranicznej miłości.
Wtedy i Adrjanina uczuła opuszczające ją siły, gdyż nadludzka tylko odwaga dodała jej mocy, by pozostać świadkiem tego przerażającego widowiska.
Noc jest. Księżyc świeci melancholijnie; pogodne niebo okryte gwiazdami; ostry, zimny, suchy wiatr północny wieje — wyjące gwałtownie jego podmuchy... zamiatają wzgórza Montmartru. Na najwyższym szczycie wzgórza stoi człowiek. Wielki jego cień odbija się na kamienistym, przez księżyc oświetlonym gruncie... Podróżny, przypatrując się niezmiennemu, przed jego stopami rozciągającemu się miastu... Paryżowi...
— „Nie, — mówi — nie... Pan tego nie zechce.
Dosyć już dwa razy.
Pięć wieków temu, mściwa ręka Wszechmocnego pchnęła mnie aż tu z głębi Azji... Samotny podróżnik, pozostawiłem w mym pochodzie więcej żałoby, więcej rozpaczy, trupów... aniżeliby zostawić ich mogły niezliczone wojska wielu pożogę szerzących zdobywców... Wszedłem do tego miasta... i było zdziesiątkowane...
Dwa wieki temu, taż nieubłagana ręka, która mnie prowadzi po całym świecie, znowu mnie tu sprowadziła, i tym razem, również jak wprzód, ta plaga, którą Wszechmocny posyła w moje ślady, spustoszyła to miasto, i najprzód dotknęła mych braci, już wycieńczonych pracą i nędzą.
Braci moich... jerozolimskiego rzemieślnika, którego wyklął Pan, braci moich — nędzą i cierpieniami...
I otóż znowu trzeci raz od pięciu wieków, przybywam na szczyt wzgórza, panującego nad tem miastem. I może znowu przynoszę z sobą trwogę, śmierć i zniszczenie. A to miasto, zagłuszone wrzawą swych uciech, swych zabaw nocnych, nie wie... o! nie wie, że jestem przed jego bramą... Ale nie, moja obecność nie będzie nową klęską... Może już gniew Pana uspakaja się...
O! nie!... nie!... Pan będzie miłosierny...
Nie... on nie skaże na te nowe męki...
Niestety! w tem mieście, moi bracia... są liczniejsi i biedniejsi, niż gdzieindziej... I jabym miał... sprowadzać na nich śmierć!... Nie, Pan ulituje się, bo, niestety! siedmiu potomków mej siostry nareszcie zebrało się w tem mieście. I jabym przynieść im miał śmierć? śmierć... zamiast śpiesznego ratunku, którego tak potrzebują?...
Ach! powiedz, powiedz Panie! czy potomkowie mej siostry unikną przeznaczenia, które od tylu wieków ciąży nad mym rodem? Czy raczysz mi przebaczyć w nich? lub czy będziesz mnie w nich karał? O! spraw, żeby usłuchali ostatniej woli swego pradziada! Owe słowa Człowieka-Boga:
Kochajcie się nawzajem... byłyby jedynym ich celem, jedynym środkiem.
Przez litość, wysłuchaj mnie, Panie... wyrwij potomków mej siostry z rąk ich nieprzyjaciół... zacząwszy od rzemieślnika, aż do syna królewskiego... Nie dozwalaj niszczyć zarodu potężnego, żyznego zjednoczenia, które, z Twej łaski, stanie się epoką w dziejach świata.
A może ich walki, ich poświęcenie, ich cnota, ich cierpienie odkupią moją winę... moją, którego sama niedola uczyniła złym i niesprawiedliwym... Panie! Ponieważ wszechmocna ręka twoja przyprowadziła mnie tu... w niewiadomym mi celu... raczże ukoić gniew... niech ja nie będę narzędziem twej zemsty!... Dosyć już żałoby na ziemi! od dwóch już lat stworzenia twoje
padają tysiącami... po moich śladach... Przerzedzony już został ród ludzki, kir żałoby okrywa całą ziemię... Od Azji aż do lodowatych biegunów... przechodziłem... i wszędzie umierano... Azali nie słyszysz, Panie, tego długiego łkania, które z ziemi wznosi się do ciebie?... Miłosierdzia dla wszystkich i dla mnie... Niech na dzień, na jeden dzień tylko... wolno mi będzie zgromadzić potomków mej siostry... a będą ocaleni...
— Mówiąc te słowa, podróżny padł na kolana... podniósł do nieba błagalnie ręce.
Nagle zaryczał wiatr z podwójną gwałtownością; jego świszczące powiewy zamieniły się w burzę. Podróżny struchlał. Przerażonym głosem... zawołał:
— Panie, wiatr śmierci wściekle sroży się... zdaje mi się, że tuman podnosi mnie... Panie! czy nie wysłuchasz mej prośby?
Widmo... oh! widmo... oto... otóż znowu... oliwkowa jego twarz zżyma się konwulsyjnie... czerwone jego oczy przewracają się w swej oprawie... Precz!... precz ode mnie!... Jego ręka!... och! zimna jak lód... uchwyciła moją rękę... Panie!... ulituj się!...
— Idź!
— Ziemia ucieka pod niemi stopami... Otóż i brama miasta... och! już... Panie... jeszcze czas... Przebacz temu śpiącemu miastu. Niech się nie budzi zaraz na krzyk trwogi, rozpaczy i śmierci!... Panie, już dotykam progu bramy... chcesz więc koniecznie... Stało się... Paryżu! plaga już jest na twem łonie!... Ach, przekleństwo, zawsze przekleństwo!
— Idź!... Idź!... Idź!...
Nazajutrz po dniu, w którym nieszczęsny podróżny, zstąpiwszy ze wzgórz Montmartre, wszedł do Paryża, znaczny ruch panował w pałacu Saint-Dizier. Księżna, przybrawszy sobie do pomocy panią Grivois, swoją gospodynię, wydawała ostatnie rozkazy, co do niektórych przygotowań, wykonywanych w obszernym salonie. W jednym końcu salonu ustawiono, niedaleko kominka, na którym palił się suty ogień, pewien rodzaj bufetu naprędce urządzonego; widać było na nim materjały do wybornego, smacznego przyjęcia.
Rzuciwszy zadowolonem okiem na wieczerzę, księżna Saint-Dizier rzekła do pani Grivois, wskazując jej pozłociste krzesło, przeznaczone, jak się zdawało, dla prezydującego na tem zebraniu.
— Czy położono pod stołem mój szal, aby jego przewielebność mógł wygodnie otulić nogi? bo zawsze użala się na zimno...
— Tak, proszę pani — rzekła pani Grivois, zajrzawszy pod stół.
— Powiedz także, aby nalano wrzącą wodę ogrzewaczkę cynową, na wypadek, gdyby jego przewielebność niedosyć miał szala do ogrzewania nóg...
— Dobrze, pani.
— Przyłóż jeszcze drzewa na kominek.
— Ale, proszę pani, i tak już nadto... niech tylko pani zobaczy! A wreszcie, jeżeli jego przewielebności zawsze zimno, to znowu księdzu biskupowi Halfageńskiemu zawsze gorąco: ciągle poci się.
Księżna wzruszyła ramionami i rzekła do pani Grivois:
— Alboż to jego wysokość ksiądz kardynał Malipieri nie jest starszym od biskupa Halfagen?
— Czy tak, proszę pani?
— Tak, podług hierarchji może jego przewielebność cierpieć gorąco, ale bynajmniej nie wypada jego wysokości cierpieć zimna... Tak więc zrób, co ci mówię, przyłóż drzewa na kominek. Zresztą, nic prostszego; jego wysokość jest Włoch, a jego przewielebność pochodzi z północnej Belgji; rzecz bardzo naturalna, że przyzwyczajeni są do różnych temperatur.
W chwili, kiedy księżna Saint-Dizier dokończyła przeglądu swoich przygotowań, turkot powozów, rozlegający się na dziedzińcu pałacu, ostrzegł ją, że przybyły osoby, których się spodziewała; ani wątpić, że musiały to być osoby dostojne, gdyż wbrew zwyczajowi, wyszła na ich przyjęcie aż do drzwi swego pierwszego salonu. W rzeczy samej był to kardynał Malipieri, któremu zawsze było zimno, i biskup belgijski Halfagen, któremu zawsze było gorąco; towarzyszył im ksiądz d’Aigrigny.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystąpiwszy do księżny, rzekł jej półgłosem:
— Czy raczysz, pani, rozkazać, aby wprowadzono tu księdza Gabrjela Rennepont, który chce zanieść do niej prośbę?
— To więc ten młody ksiądz jest tu? — zapytała księżna, mocno zdziwiona.
— Od dwóch dni. Wezwaliśmy go do Paryża za pośrednictwem jego przełożonych... Dowiesz się, pani, o wszystkiem... Co do księdza Rodina, pani Grivois pójdzie, jak wprzód, i wprowadzi go tu małemi drzwiczkami od krytych schodków.
— I on przyjdzie dziś?
— Ma udzielić nam bardzo ważnych wiadomości. Żądał, aby ksiądz kardynał i ksiądz biskup byli obecni rozmowie, gdyż w Rzymie zawiadomił ich o wszystkiem ksiądz Jenerał, ich jako członków...
Księżna zadzwoniła, wydała rozkazy i zwróciwszy się do kardynała, rzekła doń z troskliwą uprzejmością:
— A jego wysokość, czy nie raczy skosztować tego ostrygowego paszteciku? — Gorący jest — dodała.
— Znam go już, mościa księżno, — rzekł kardynał, połykając ślinkę — wyborny jest, i nie będę się wzdragał.
— Jakież wino będę miała zaszczyt ofiarować waszej wysokości? — mówiła znowu uprzejmie księżna.
— Trochę wina Bordeaux, jeżeli raczysz pani.
I gdy ksiądz d’Aigrigny zabierał się do nalania wina kardynałowi, księżna nie dopuściła mu tego drogiego zaszczytu, i sama wykonała tę uprzejmą usługę.
Poczem ksiądz d‘Aigrigny mówić poważnie zaczął do księdza kardynała.
— Na szczęście, jak to zaraz powiem waszej wysokości, z powodu księdza Gabrjela, gdyby pilnie nad tem nie czuwano, niższe duchowieństwo u nas zaraziłoby się galikanizmem i wyobrażeniami buntu przeciwko temu, co oni nazywają uciskiem ze strony biskupów.
— Żeby temu zapobiec — wyrzekł z przyciskiem kardynał — wypada, aby biskupi podwoili surowość i pamiętali zawsze, że pierwej są Rzymianami, aniżeli Francuzami, gdyż we Francji reprezentują Ojca Ś-go i kościół Rzymski, jak ambasador reprezentuje zagranicą swój kraj, swego władcę i interesy narodu.
— Wówczas towarzystwo zajęłoby należne sobie miejsce, którego jednak, niestety! nie zajmuje we Francji w tych czasach bezbożności i niewiary — mówił kardynał. — Szczęściem widziałem po drodze znaczną liczbę prałatów, których oziębłość karciłem i ożywiałem gorliwość... zalecając im, aby powstali śmiało, otwarcie, na
wolność druku i wyznania, pomimo że te uznane zostały przez obmierzłe ustawy rewolucyjne.
— Przebóg! więc wasza wysokość nie lękał się strasznych, okrutnych niebezpieczeństw, na które wystawieni będą nasi prałaci, gdy jej usłuchają? — rzekła naiwnie księżna. — A owe straszne apelacje od nadużyć, proszę waszej wysokości; bo gdyby wasza wysokość zamieszkał we Francji, powstałby na ustawy krajowe... A więc to straszna rzecz... rada stanu wyrzekłaby, że jest nadużycie w poleceniach waszej wysokości?...
— Trzeba pozwolić pobawić się tym krzykaczom — rzekł uśmiechając się kardynał. — Zawsze jednak my u nich będziemy, pomimo ich wiedzy i woli... Gdym przejeżdżał przez Lugdun... głęboko zostałem wzruszony... wszak to prawdziwie miasto rzymskie, bractwa, wszelkiego rodzaju klasztory... niczego tam nie brak... a co lepsze jeszcze, przeszło trzy kroć sto tysięcy talarów co rok zapisów dla naszego zakonu... Ach, Lugdun jest godną stolicą Francji katolickiej...
— Na nieszczęście, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — nie wszystkie miasta Francji podobne są do Lugdunu! uprzedzić nawet muszę waszą wysokość, że spostrzegać się daje bardzo gorszące zjawisko: niektórzy członkowie z pomiędzy niższego duchowieństwa przemyśliwują o odszczepieństwie, chcąc żądać, aby kościół francuski całkiem był odłączony od Rzymu, a to pod pozorem, że ultra-montanizm zmienił pierwotną czystość nauki ewngelicznej. Pewien młody ksiądz, najprzód misjonarz, a potem proboszcz na wsi, nazwiskiem Gabrjel Rennepont, któremu nakazywałem przez jego przełożonych, by się stawił w Paryżu, jest głównym orędownikiem pewnego rodzaju propagandy; zebrał on wielu pasterzy przyległych do tej parafji, w której jest proboszczem i, zalecając im zupełne posłuszeństwo biskupom, dopóki nie nastąpi jaka zmiana w istniejącej hierarchji zobowiązywał ich, aby używali praw francuskiego obywatela dla dopięcia prawnie tego,
co oni nazywają wyswobodzeniem niższego duchowieństwa.
— Tak więc, ten ksiądz Gabrjel występuje jako reformator. Musi to być niespokojna głowa, dumna? Czy jest niebezpieczny?.
— Wszystko to jest tem gorsze, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, — że łagodność, miłosierdzie i wcale chrześcijańskie poświęcenie księdza Gabrjela wywołało, nietyko w jego parafji, ale w parafjach przyległych, prawdziwy zapał. Proboszczowie okolicznych parafji poszli za powszechnym popędem, i wyznać trzeba, gdyby nie jego umiarkowanie, zaczęłaby się prawdziwa schyzma.
— Ale czegóż spodziewasz, się wielebny ojcze, sprowadzając go tu? — rzekł prałat.
— Położenie księdza Gabrjela jest zawikłane, najprzód, jako spadkobierca rodziny Rennepontów...
— Wszak on zrzekł się swych praw? — zapytał kardynał.
— Tak jest, proszę waszej wysokości, a cesja jego, najprzód pełna wad co do formy, potem, za jego przyzwoleniem, powiedzieć to trzeba jeszcze, doskonale została sprostowana, gdyż przysiągł, że, ustępuje całkiem dla towarzystwa Jezuitów swojej części tego majątku. Z tem wszystkiem jego wielebność ksiądz Rodin sądzi, że jeżeliby wasza wysokość przedstawiwszy księdzu Gabrjelowi, że zostanie odwołany przez swych przełożonych, zaproponował mu dostojne miejsce w Rzymie... możeby udało się nakłonić go do opuszczenia Francji i obudzić w nim uczucie ambicji, która pewnie drzemie, gdyż wasza wysokość powiedział bardzo rozsądnie: każdy reformator musi być człowiekiem ambitnym.
— Potwierdzam tę myśl! — rzekł kardynał po chwili.
Po kilku chwilach milczenia, rzekł nagle kardynał do księdza d‘Aigrigny:
— Ponieważ mówimy o księdzu Rodinie... otwarcie, co sądzisz o nim?...
— Wasza wysokość zna jego zdolności... — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną.
— Czy uważasz, że jest ambitny? — spytał kardynał po chwili milczenia... — Czy nie sądzisz, żeby miał na myśli jakie inne cele.. a nie cel największej chwały swego zgromadzenia?... Tak... mam do tego słuszne powody, że ci to mówię... — dodał prałat.
— Ja myślę... że, jeśliby jego pozorne poświęcenie dla zgromadzenia miało jakie skryte zamiary, wypadłoby wszystkimi sposobami starać się przekonać go... bo przy takich wpływach, jakie on zjednał sobie w Rzymie, i to oddawna już... które ja odkryłem...
Ksiądz d‘Aigrigny nie mógł dokończyć. W tej chwili pani Grivois, zapukawszy wprzód, uchyliła drzwi i dała znak swej pani. Księżna odpowiedziała skinieniem głowy. W sekundę potem wszedł do salonu Rodin.
Na widok Rodina, dwaj prałaci i ksiądz d’Aigrigny powstali razem, tak dalece nakazywała mimowolne uszanowanie rzeczywista wyższość tego człowieka; ich twarze, dopiero co skrzywione nieufnością i zawiścią wypogodziły się i zdawały się uśmiechać do wielebnego ojca z uprzejmym szacunkiem; księżna postąpiła kilka kroków naprzeciw niemu.
— Mówiliśmy o waszej wielebności, miły bracie, — rzekł kardynał uprzejmym tonem, z przymileniem.
— Ach!... — odezwał się Rodin, wpatrując się w prałata — i co też mówiono?
— Och!... wszystko dobre, co tylko powiedzieć można o waszej wielebności...
— Zapewne, — wyrzekł Rodin do kardynała — wasza wysokość usłużyć może naszej sprawie... i wielce usłużyć może... Powiem jej zaraz, jakim sposobem...
Potem zwracając się do księżnej:
— Kazałem powiedzieć doktorowi Baleinier, aby tu przybył, bo dobrze będzie zawiadomić go o niektórych rzeczach.
— Przyjmie go się, jak zwykle — rzekła księżna.
Od chwili przybycia Rodina, ksiądz d‘Aigrigny nie rzekł ani słowa; zdawało się, że zajmowały go przykre myśli i że toczył sam z sobą gwałtowną wewnętrzną walkę; nakoniec trochę podniósłszy się rzekł, cedząc słówka przez
zęby, do prałata.
— Nie występuję tu z prośbą do waszej wysokości, aby był sędzią między wielebnym księdzem Rodinem, a mną, nasz generał wyrzekł: ja byłem posłuszny. Ale, ponieważ wasza wysokość wkrótce znowu zobaczy się z naszym przełożonym, pragnąłbym więc, jeżeliby raczył uczynić mi tę łaskę, aby mógł donieść mu wiernie odpowiedzi jego wielebności księdza Rodina na niektóre z pytań, jakie mu zaraz uczynię.
Prałat skinął głową. Rodin spojrzał na księdza d‘Aigrigny ze zdziwieniem, i rzekł mu oschle:
— To już rzecz osądzona... po co te zapytania?
— Nie dla uniewinnienia mnie, — mówił znowu ksiądz d‘Aigrigny — ale żeby należycie wyłożyć stan rzeczy jego wysokości.
— A kiedy tak, proszę mówić... ale unikać słów nieużytecznych; — potem Rodin, dobywszy dużego srebrnego zegarka, zobaczył godzinę i rzekł — o godzinie drugiej muszę być u Ś-go Sulpicjusza.
— Starać się będę rzeczy przedstawiać krótko, jak tylko można — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, zaledwie ukrywając swoją urazę i mówił do Rodina. — Gdy wasza wielebność uznał za rzecz potrzebną, w miejsce moich, rozpocząć swoje działania, ganiąc... za surowo może, sposób w jaki ja prowadziłem interesy, wyznam, były skompromitowane.
— Skompromitowane? — odrzekł Rodin ironicznie. — Powiedz-że raczej wasza wielebność... stracone... gdy kazałeś mi napisać do Rzymu, że wypadło zrzec się wszelkiej nadziei.
— Dlatego — mówił ksiądz d‘Aigrigny — jego wielebność ksiądz Rodin zarzucał mi, żem używał tylko grubijańskich środków wojskowych, gdyż jak mówił, gwałtowność ich nie zgadzała się i obrażała tegoczesne zwyczaje... Mniejsza o to... Lecz najprzód... nie mogły być także przedmiotem żadnego dochodzenia, a wreszcie gdyby nie zbieg niesłychanych, nieszczęśliwych wypadków,
skutek byłby uświęcił moje postępowanie, jakkolwiek mówisz wasza wielebność, grubijańskiem być miało... Teraz zaś... Czy mogę zapytać waszą wielebność, co ona...
— Co ja więcej zrobiłem? — rzekł Rodin do księdza d‘Aigrigny, — co ja lepszego, niż wasza wielebność, zrobiłem? jak posunąłem sprawę Rennepontów, gdym objął po waszej wielebności niemal straconą?... Czy o tem chce wiedzieć jego wielebność?
— Zapewne — odrzekł oschle ksiądz d’Aigrigny.
— A więc powiem! — mówił dalej Rodin szyderskim tonem. — Ile wasza wielebność zrobiłeś rzeczy wielkich, głośnych, wichrzących... tyle ja zrobiłem małych, niepozornych, dziecinnych, skrytych! O! tak; nie potrafiłbyś wasza wielebność zdobyć się na rzemiosło, jakie ja wykonywałem od sześciu tygodni. Ksiądz d‘Aigrigny ma wielkie zdolności, będzie mi pożyteczny, lecz nie jest on tak wielki, iżby potrafił w potrzebie zrobić się małym... Pojmuje to wasza wielebność?
— Niezupełnie — wyrzekł ksiądz d‘Aigrigny, rumieniąc się.
— Tem gorzej dla waszej wielebności! — rzekł Rodin — dowodzi to, że miałem słuszność. A więc! ja miałem dosyć zdolności do wykonywania przez sześć tygodni najgłupszego rzemiosła... Tak, jak mnie wasza wielebność widzi, gadałem, żartowałem z gryzetką; mówiłem o postępie, ludzkości, wolności, emancypacji kobiety... z młodą pustą dziewczyną; mówiłem o wielkim Napoleonie, o fetyszyzmie bonapartowskim ze starym głupim żołnierzem; mówiłem o sławie cesarskiej, poniżeniu Francji, o nadziei w królu rzymskim z walecznym marszałkiem francuskim, który, jeżeli ma serce pełne uwielbienia dla tego wydziercy tronów, który skonał na wyspie Ś-tej Heleny, tedy ma głowę tak pustą, tak wrzaskliwą, jak trąba wojenna... a przeto dmuchnij tylko w tę czaszkę bez mózgu kilka nut wojennych lub patrjotycznych, a zobaczysz, jakiego to narobi hałasu, wrzawy, nie wiedzieć za kogo, na co i jak.
Więcej jeszcze zrobiłem... i, na poczciwość, bardzo dobrze zrobiłem!... mówiłem o miłostkach z młodym dzikim tygrysem. Nie pięknyż to widok? nieprawdaż? widzieć pająka, uporczywie rozpinającego swe sieci?
Rodin wymawiając ostatnie słowa, uśmiechnął się znacząco.
Ksiądz d‘Aigrigny zaczął żałować, że wdał się w tę walkę, jednak rzekł znowu, nie mogąc powściągnąć swej ironji:
— Nie przeczę drobiazgowości tych środków. Zgadzam się: są one bardzo dziecinne... bardzo pospolite; ale to nie jest dowodem ich wartości.
— Co zdziałały wszystkie te środki? — rzekł Rodin z niezwykłem uniesieniem — zajrzyj tylko w moją pajęczynę, a zobaczysz tam ową piękną i zuchwałą dziewicę, tak dumną przed sześcioma tygodniami ze swej piękności, swego dowcipu, ze swej śmiałości... teraz bladą, zwyciężoną.
— Ale cóż z tego wyniknie dla sprawy Rennepontów? — rzekł kardynał, zdjęty ciekawością.
— Wyniknie stąd najprzód, — rzekł Rodin — że gdy najniebezpieczniejszy, jakiego mieć moglibyśmy nieprzyjaciel, został niebezpiecznie raniony, przeto opuści plac walki; a to już, zda je mi się, coś znaczy.
— Ciekawy jestem dowiedzieć się powodu, — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — dlaczego ta burza namiętności miałaby przeszkodzić pannie Cardoville i księciu do odziedziczenia spadku?
— Czy z nieba pogodnego, czy też zachmurzonego błyska grom uderzający? — odrzekł Rodin z pogardą. — Bądź wasza wielebność spokojny, będę ja wiedział, gdzie rozstawić piorunochrony. Co się tyczy pana Hardy, człowiek ten żył dla trzech rzeczy: dla swych robotników... dla przyjaciela... dla kochanki... odebrał więc trzy ciosy w samo serce. Ja zawsze godzę w serce: to prawne jest i pewne.
— Tak więc pan Hardy, jak sobie wystawiam, poniósł
dotkliwy cios w najmilszych mu rzeczach: — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, który we wszystkiem szukał zarzutów przeciwko Rodinowi — poniósł stratę na majątku, a za to tem pilniej i troskliwiej ubiegać się będzie o spuściznę.
Ten zarzut wydawał się ważnym w oczach obydwóch prałatów i księżnej; wszyscy spoglądali na Rodina z natężoną ciekawością. On zaś wziął butelkę, nalał sobie szklankę madery i wypił duszkiem. Od kilku już chwil czuł przejmujący go dreszcz, spodziewał się, że wino pokrzepi go. Otarłszy sobie usta odwrotną stroną brudnej ręki, powrócił do stołu i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Hardy myśleć ma o pieniądzach? — zapytaj raczej, czy on pomyśli o czemkolwiek? on stracił chęć do wszystkiego. Obojętny na wszystkie potrzeby życia, pogrążony w odrętwieniu, czasami się tylko z niego budzi i zalewa łzami; wtedy mówi tylko z machinalną dobrocią do otaczających go ludzi, którzy mają go w troskliwej opiece (a w dobre oddałem go ręce). Zaczyna jednak okazywać się czułym na tkliwe politowanie, które bezustannie dla niego mają... Bo on jest dobry... poczciwy, tak poczciwy, jak słaby, i do tego przymiotu jego... użyć myślę wielebności księdza d‘Aigrigny, aby dopełnił, co jeszcze pozostaje do zrobienia.
— Mnie? — rzekł mocno zdziwiony ksiądz d‘Aigrigny.
— Tak, a wtedy przyznasz wasza wielebność, czy otrzymany przeze mnie skutek... nie jest znaczny, i...
Potem, przestawszy mówić i ręką sobie czoło potarłszy, rzekł Rodin sam do siebie:
— To osobliwa rzecz!
— Pewnie to przeklęte wino... którego się napiłem... nie przywykły jestem do niego. Głowa mnie trochę boli... ale to przeminie.
— W rzeczy samej... oczy waszej wielebności zaczerwieniły się — rzekła księżna.
— To dlatego pewno, żem za mocno natężał wzrok, patrząc na moją pajęczynę; — odrzekł jezuita, chytrze się
uśmiechnąwszy — jeszcze muszę na nią patrzeć, aby pokazać księdzu d‘Aigrigny, który za krótko widzi... jeszcze inne moje muchy... np. dwie córki marszałka Simon, codzień smutniejsze, coraz bardziej zniechęcone, czując zimną zaporę, wznoszącą się między niemi, a ich ojcem... On zaś... marszałek, od śmierci swego ojca, słyszeć go tylko trzeba, widzieć go miotanym, kołatanym dwiema myślami, przeciwnemi sobie... wczoraj, sądził, że nie ma prawa wykonać wielkiego planu, pomóc synowi przywłaszczyciela, dziś zdaje mu się, że zhańbi się, jeżeli tego nie zrobi; ten żołnierz, ten bohater Napoleoński jest teraz słabszy i bardziej niż dziecko niepewny siebie. Zobaczymy... kto jeszcze pozostaje z tej bezbożnej rodziny? Jakób Rennepont? Zapytajcie Moroka, do jakiego stanu głupoty doprowadziła tego nędznika rozpusta, nad jaką stoi on przepaścią!... Otóż więc mój bilans... proszę widzieć, w jakim stanie rozprzężenia, niemocy, znajdują się wszyscy członkowie tej familji, którzy przed sześcioma tygodniami stanowili razem tyle żywiołów potężnych, energicznych, niebezpiecznych, gdyby się razem połączyli!...
Od kilku chwil, w miarę jak mówił, fizjognomja i głos Rodina coraz mocniej zmieniały się: jego cera, zwykle trupia, śniada, coraz bardziej czerwieniała, ale nie wszędzie równo, tylko w plamy i pręgi; potem, o! dziwne zjawisko! jego oczy coraz bystrzejsze, zdawały się zapadać; głos mu drżał, urywał się. Zmiana w twarzy Rodina, czego on nie zdawał się czuć, ani spostrzegać, była tak wyraźna, znaczna, iż inni aktorzy tej sceny patrzyli nań z pewnym przestrachem. Nie wiedząc o przyczynie tego wrażenia, Rodin rozgniewany, zawołał głosem przerywanym, ciężkim, z głębokim oddechem:
— Czy na twarzach wyczytuję politowanie nad tym bezbożnym rodem?... Jakto! dla obrony od tych żmij, nie mielibyśmy prawa utopić ich w tej samej truciźnie, którą dla nas sączą?... A ja wam mówię, że, poświęcając tę
bezbożną rodzinę, wobec wszystkich i nawet przez własne jej namiętności, na cierpienia, na rozpacz, na śmierć, damy zbawienny przykład ludziom.
Odpowiedział mu kardynał:
— Gdyby postępowanie waszej wielebności względem tej rodziny potrzebowało usprawiedliwienia, już-byś wasza wielebność usprawiedliwił je dostatecznie powiedzianemi przed chwilą słowy... powtarzam, że nietylko według kazuistów zgromadzenia zupełne macie prawo, ale nawet niema tu nic nagannego w oczach praw ludzkich.
Zwyciężony, równie jak wszyscy obecni szatańską pewnością Rodina i przywiedziony do niejakiego bojaźliwego podziwu, ksiądz d‘Aigrigny rzekł do niego:
— Przyznaję, żem niesłusznie powątpiewał o olbrzymich zdolnościach waszej wielebności. Teraz widzę, że za sprawą waszej wielebności, można być pewnym dobrego końca.
— I to jest przesadą! — rzekł Rodin z gorączkową niecierpliwością — wszystkie te namiętności są teraz wzburzone; lecz chwila jest krytyczna... jak alchemik, schylony nad tyglem, w którym gotuje się mikstura, przyprawić go o śmierć lub wydać mu skarb mogąca... ja sam mogę teraz...
Rodin nie dokończył, nagle chwycił się rękami za czoło z krzykiem wewnętrznego bólu.
— Cóż to? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — od niejakiego czasu wasza wielebność blednie.
— Nie wiem, co mi jest — rzekł Rodin zmienionym głosem — ból głowy coraz większy, jakiś zawrót ogłuszył mię na chwilę.
— Siadaj wasza wielebność — rzekła księżna z zajęciem.
— Napij się czego — dodał biskup.
— Nic to — rzekł Rodin, sam siebie chcąc przezwyciężyć. — Mało spałem tej nocy, utrudzenie... nic innego. Mówiłem tedy, że ja sam tylko kierować mogę tą
sprawę... ale nie dokonać jej... wypada mi niknąć.. kryć się... ale czuwać bezustannie w ciemności, skąd trzymać będę wszystkie nici... którym działanie... ja sam... nadać mogę...
Rodin znowu przerwał. Z czoła lał mu się zimny pot, czuł, jak mdlały pod nim nogi, pomimo uporczywej energji, rzekł:
— Poznaję... że... niedobrze mi jest... jednak dziś rano byłem tak zdrów, jak nigdy... drżę mimowolnie... zimno mi...
— Przybliż się wasza wielebność do ognia... ta nagła słabość — rzekł biskup, podając mu rękę z heroicznem poświęceniem — to przejdzie.
— Ten ogień rozgrzał mnie; to przeminie... na poczciwość! mam też czas cackać się... Co za zdarzenie?... chorować w chwili, kiedy sprawa Rennepontów... za mojem tylko staraniem... powieść się może... Wróćmy więc do rzeczy... mówiłem waszej wielebności, mości księże d‘Aigrigny, że wiele mi możesz dopomóc. Pani także, mościa księżno, bo pani wzięłaś również udział w tej sprawie, jakgdyby była twą własną; i...
Znowu Rodin przerwał...
Tym razem krzyknął przeraźliwie, upadł na stojące obok krzesło, przechylił się wtył konwulsyjnie i, rękami za piersi chwyciwszy, zawołał:
— Ach, jakiż ból!...
Wtedy, rzecz straszna! trupiowata twarz jego okropnie i nagle się zmieniła... wklęsłe już oczy krwią zaszły, i tylko źrenice jak ogień błyszczały; drgające nerwy obciągnęły skórę na wystających kościach twarzy, która okryta wilgocią, przybrała kolor zielonawy; z ust współotwartych wymykał się przyspieszony oddech, przerywany następującemi słowy:
— Och!... jakie boleści... pali mię, piecze.
Potem, w napadzie maligny, Rodin drapać się zaczął paznogciami po gołych piersiach, gdyż rozszarpał był na sobie kamizelkę i rozdarł czarną brudną koszulę,
jakgdyby ciśnienie odzieży sprawiało mu boleści, skutkiem których wił się jak wąż.
Biskup, kardynał i ksiądz d’Aigrigny przybiegli coprędzej do Rodina i otoczyli go, chcąc mu dać jaki ratunek; miotały nim okropne konwulsje. Nagle zebrawszy siły, powstał na nogi, wyprostował się sztywnie jak trup; wtedy to, z najeżonemi rzadkiemi włosami na głowie, zielony na twarzy, wlepiwszy czerwone, jaskrawe oczy w kardynała, który w tej chwili nachylił się ku niemu, schwycił go konwulsyjnie obiema rękami, i przeraźliwym, chrapliwym głosem zawołał:
— Kardynale Malipieri... ta słabość napadła mię zbyt nagle... nie ufają mi w Rzymie... pochodzisz z rodu Borghia... a twój sekretarz... był u mnie dziś rano.
— Nieszczęśliwy! cóż on śmie mówić?... — zawołał prałat, równie zdumiony, jak obrażony takiem obwinieniem.
To mówiąc, kardynał usiłował wydobyć się z objęć jezuity, którego ściśnięte, zimne ręce stwardniały jak żelazo.
— Otruto mię... — mruczał Rodin.
I, waląc się na ziemię, upadł na ręce księdza d‘Aigrigny. Drzwi salonu otworzyły się: wszedł doktór Baleinier.
— Ach! doktorze! — zawołała księżna zbladła, przestraszona, biegnąc naprzeciw niemu — ksiądz Rodin nagle dostał strasznych konwulsyj... chodź... chodź...
— Przebóg... jakie oznaki... — zawołał doktór Baleinier, przypatrując się z coraz większem przerażeniem twarzy Rodina, która z zielonawej stawała się błękitnawą.
— Cóż to jest? — zapytali razem wszyscy obecni.
— Co jest?... — odrzekł doktór, wtył odskakując, jak — gdyby na żmiję nastąpił. — To Cholera!!!...
Na to straszne, czarodziejskie słowo, ksiądz d‘Aigrigny puścił Rodina, który upadł na kobierzec.
— Już po nim! — zawołał doktór Baleinier — jednakże pobiegnę i przyniosę, co trzeba, dla ostatecznego ratunku.
I pobiegł ku drzwiom.
Księżna Saint-Dizier, ksiądz d‘Aigrigny, biskup i kardynał, przerażeni, rzucili się do ucieczki. Wszyscy razem tak się cisnęli we drzwi, iż nikt otworzyć ich nie mógł. Otworzyły się przecie, ale zewnątrz, i pokazał się... Gabrjel. Gabrjel, wzór prawdziwego kapłana, świątobliwego kapłana, kapłana ewangelicznego, którego nigdy dosyć szanować i uwielbić nie można.
— Nie wchodź... umiera na cholerę... uciekaj!
Na te słowa, popychając do salonu biskupa, który się był pozostał w tyle za uciekającymi, Gabrjel pobiegł do Rodina, kiedy tymczasem prałat, znalazłszy wolne przejście, umknął czemprędzej.
Rodin wił się w okropnych bólach; gwałtowny upadek pewno przywrócił mu przytomność, mruczał bowiem grobowym tonem:
— Opuszczają mnie... abym umarł... jak pies... Och! podli... ratunku... nikt...
I, przewróciwszy się konwulsyjnie na grzbiet, twarzą do sufitu, powtarzał jeszcze:
— Nikogo... nikogo...
Ogniem pałające, dzikie jego oczy napotkały wielkie, niebieskie, anielskie oczy Gabrjela, który, klęcząc przy nim, rzekł doń łagodnym, poważnym głosem:
— Jestem, mój ojcze... przybywam ci na ratunek, jeżeli możesz być uratowanym... lub modlić się za ciebie, jeżeli Stwórca zechce powołać cię do siebie.
— Gabrjel!... — mruczał Rodin gasnącym głosem przebacz... daruj mi... wielkie... zło... które... ci wyrządziłem... Ulituj się... nie opuszczaj mię!... nie...
Rodin nie mógł dokończyć; zdołał jeszcze podnieść się i usiąść; głośno krzyknął i upadł bez zmysłów.
Tegoż dnia w gazetach wieczornych czytano:
„Cholera jest w Paryżu... dziś pierwszy raz zjawiła się, o trzeciej i pół, przy ulicy Babilońskiej, w pałacu Saint-Dizier“.
Już tydzień upłynął, odkąd dotknęła Rodina cholera, która coraz bardziej zaczęła grasować.
Straszny był to czas!
Kirem żałoby okrył się Paryż, niedawno tak wesoły. Jednakże nigdy niebo nie było piękniej lazurowe, pogodniejsze; nigdy słońce nie świeciło jaśniej.
W każdej chwili nowe, smutne zjawiska uderzały oczy. Jużto przeciągały wozy z symetrycznie ułożonemi trumnami: zatrzymywały się przed każdym domem; ludzie szaro i czarno ubrani czekali przed drzwiami; wyciągali ręce, tym rzucano jednę trumnę, tamtym dwie, częstokroć trzy, lub cztery w jednym domu, tak dalece, iż czasem trumien zabrakło, cały ich zapas wyczerpano; wielu zmarłych na ulicy nie zostało opatrzonych, a wóz naładowany, pełny, odjeżdżał dalej.
Bezustannie więc zapełniano trumny, dzień i noc zabijano je, raczej we dnie, aniżeli w nocy, gdyż skoro się zmierzchło, w braku karawanów, których nie starczało, zachodził smutny szereg naprędce urządzonych powozów pogrzebowych: taczki, wozy, tragi, fiakry, wszystko to służyło do przenoszenia zwłok; przybywały próżne, a wracały obładowane, i znowu na nie ładowano.
W owym czasie zwykle świeciło się we wszystkich oknach. Była to pora balów; te światła dosyć podobne
były do nocnych zabaw weselnych, z tą chyba różnicą, że światło jarzących świec zastępowały tu pogrzebowe świece, a zamiast wesołych śpiewów rozlegały się smutne psalmy; potem po ulicach, zamiast śmiesznych, w przezroczach znaków maskaradowych, kostjumierów, kołysały się tu i owdzie wielkie, z czerwonego jak krew szkła, latarnie, z czarnemi napisami:
Ratunek cholerycznych.
„Ze wszystkich części Paryża najokropniejszy widok, przez cały ciąg rozwijania się cholery, przedstawiało Stare Miasto, a w tej okolicy plac przed kościołem N. Panny codzień prawie bywał widownią strasznych scen. Cholera nie miała jednej fizjognomji... miała ich tysiące. I tak, w osiem dni po nagłem zapadnięciu Rodina, wiele wypadków okropnych, nadzwyczajnych zaszło na placu przed kościołem N. Panny.
Na czarnym murze arkady czytać było można świeżo przylepiony paszkwil; stały napisane ma nim następujące wyrazy:
„Zemsta... zemsta...
Ludzi chorych, ubogich, zaniesionych do szpitala, trują tam, gdyż uważają, że zbyt wiele ich się tam ciśnie; co noc łodzie, napełnione trupami, odpływają w dół Sekwany.
„Zemsta i śmierć zabójcom ludu!“
Dwaj mężczyźni, obwinięci w płaszcze i półukryci w cieniu sklepienia, przysłuchiwali się z niespokojną ciekawością coraz mocniej szerzącemu się szemraniu ludu, tłumnie zbierającego się około głównego szpitala.
Wkrótce okrzyki:
— Śmierć doktorom!... zemsta!... — doszły do uszu owych mężczyzn, zaczajonych pod arkadą.
— Paszkwile zaczynają skutkować — rzekł jeden — już ogień doszedł do prochu... Niech tylko gmin rozhuka się... a wtedy popchnąć go będzie można, dokąd się spodoba.
— Słusznie mówisz! Cholera to wielka grubjanka.
Zresztą z tej strony dobrze się wszystko zanosi; zapewniają także, że spisek republikański wzburzyć ma całe przedmieście Ś-go Antoniego; żywo, żywo, to dobrze dla nas, a święta nasza sprawa odniesie zwycięstwo nad bezbożnością rewolucyjną... Idźmy co żywo do księdza d‘Aigrigny.
— A gdzież go znajdziemy?
— Niedaleko stąd, chodź... chodź.
I dwaj mężczyźni prędko znikli.
Znaczne zbiegowisko ludu, zamykające, jak powiedzieliśmy, przystęp do szpitala głównego, cisnęło się do krat, tę budowlę otaczających; za kratami widać było posterunek piechoty, gdyż krzyki Śmierć doktorom! stawały się coraz groźniejsze.
Kamieniarz i Cebula, uczestnicy napadu na fabrykę pana Hardy, ze znaczną liczbą swych nieodstępnych towarzyszy, znajdowali się także między owym motłochem. Olbrzymia postać kamieniarza wznosiła się nad grupami; mając oczy zakrwawione, rozpalone policzki, krzyczał ze wszystkich sił:
— Śmierć konowałom!... oni to trują ludzi!
— Bo to łatwiej, aniżeli żywić ich — dodawała Cebula.
Od niejakiego czasu słychać było w krętych ulicach Starego Miasta dźwięczny odgłos kilku bębnów; bębniono na alarm, gdyż groziło wybuchem zaburzenia na przedmieściu Ś-go Antoniego. Dobosze, idący pod arkadę, przechodzili przed kościołem Matki Boskiej; jeden z pomiędzy tych żołnierzy, weteran z siwemi wąsami, nagle zwolnił bębnienie i o krok w tyle pozostał; zdziwieni jego towarzysze wracają się... twarz jego zzieleniała, nogi pod nim zginają się, zanim jeszcze bębny pierwszego szeregu bić przestały. Szybkość napadu jego choroby przeraża na chwilę najodważniejszych; część przytomnego tłumu, zdziwiona nagłem ustaniem bębnów, biegnie ciekawa, aby dowiedzieć się, co zaszło.
Na widok umierającego żołnierza, którego dwaj towarzysze trzymają na ręku, jeden z owych dwóch mężczyzn,
co pod arkadą przysłuchiwali się początkom wzburzenia ludu, rzekł do innych doboszów:
— Wasz kolega pewno się napił po drodze przy której fontannie?
— Tak, panie — odpowiedział żołnierz — miał wielkie pragnienie i trochę napił się wody na placu Chatelet.
— A więc zastał zatruty — rzekł ów mężczyzna.
— Otruty? — odezwało się wielu głosów.
— Nie byłoby nic dziwnego — odpowiedział mężczyzna, przybierając tajemniczą minę — bo rzucają jad do fontan publicznych; dziś rano zamordowano człowieka na ulicy Bambourg: dostrzeżono, jak wsypywał paczkę arszeniku do konwi wina u pewnego winiarza.
To powiedziawszy, człowiek ów zginął w tłumie.
W tej chwili uwagę motłochu zwrócił tłum ludzi, zbliżający się ku placowi i przed kościołem Panny Marji.
Maskarada składała się z poczwórnego rydwanu, któremu towarzyszyli konno mężczyźni i kobiety; jeźdźcy i amazonki mieli fantastyczne ubiory, zarazem eleganckie i bogate; większa część tych masek należała do klasy średniej, zamożnej.
Rozeszła się była wieść, że zbiera się maskarada dla zadrwienia z cholery i dla ożywienia tym uciesznym sposobem ducha przelęknionego ludu; natychmiast artyści, młodzież światowa, studenci, czeladź kupiecka i t. p. zgłosili się na to wezwanie, i, lubo dotąd jedni drugim wcale nieznani, prędko się ze sobą zbratali; wielu było takich, co, dla uzupełnienia uroczystości, przyprowadzili swoje kochanki; zebrana przez podpisy składka pokryła koszta zabawy, i rano, po świetnem śniadaniu na końcu Paryża, wesoła kompanja wyruszyła odważnie w pochód, dla zakończenia dnia sutym obiadem, na placu, przed kościołem Matki Boskiej.
Mówimy odważnie, bo prawdziwie wytrwałego musiały być umysłu te młode kobiety, i rzadkiej stałości charakteru, aby tak przebyć to wielkie miasto, pogrążone w trwodze i rozpaczy, aby wymijać co krok targi, lektyki, karawany, napełnione chorymi, trupami, aby wreszcie na nich nie zważać i jeszcze żartować i śmiać się z klęski, która dziesiątkowała ludność miasta.
Dwaj mężczyźni, dziwacznie przebrani za pocztyljonów żałobnych, ozdobieni ogromnemi fałszywemi nosami, mający w kapeluszach plorezy z różowej krepy, a w dziurkach od guzików wielkie bukiety różane i z czarnej krepy fontazie, powozili rydwanem.
Na tym rydwanie postawione były alegoryczne osoby, wyobrażające:
Wino. — Wesołość. — Miłość. — Grę.
Powołaniem tych symbolicznych osób było ożywiać pochód, zapomocą żarcików, śmiechów, igraszek, przedrzeźniań, uczynić otoczenie szczególnie nieczułem, a przeto nieprzystępnem dla cholery. Chciano ją tym szyderskim sposobem pognębić, uśmierzyć.
Wino miało za reprezentanta Sylena otyłego, brzuchatego, rogatego, mającego skronie bluszczem uwieńczone, rysią skórę na barkach, a w ręku wielką pozłocistą czarę, otoczoną kwiatami.
Co chwila Nini-Moulin (któż byłby odpowiedniejszy do tej roli?) wypróżniał czarę, poczem obracał się i wyśmiewał z poczciwej Cholery.
Cholerzysko przedstawiał trupowaty Geront, na pół obwinięty w prześcieradło; maska jego, z zielonawej tektury, z czerwonemi, zapadłemi oczami, zdawała się bezustannie przedrzeźniać śmierć w sposób bardzo ucieszny; na głowie upudrowana, ufryzowana peruka. Tym śmiesznym reprezentantem cholery był Leżynago.
Nieodstępny towarzysz Jakóba, Morok, przebrany za króla karowego, przedstawiał Grę.
Wesołość, bezustannie śmiejąca się, wywijała około uszów Cholery pozłacanem berłem z dzwoneczkami; Wesołością była młoda, żywa, dziewczyna, która piękne czarne włosy nakryła czerwoną czapką frygijską.
Inna ładna dziewczyna, panna Modesta Bornichoux, wyobrażała Miłość i przedziwnie ją wyobrażała; nie można było dobrać na Miłość piękniejszej twarzy i ładniejszych form ciała.
Oberża, w której odbywać się miała uczta uczestników maskarady, była właśnie położona niedaleko od nieszczęsnego głównego szpitala, a stąd krzyki umierających i śpiewy bachickie biesiadników musiały kolejno i nawzajem przeplatać się i głuszyć.
Maski, wysiadłszy z powozu i zsiadłszy z koni, udały się na ucztę.
Aktorowie maskarady zasiedli do stołu w wielkiej sali oberży. Hałaśliwi są, weseli; w ich wesołości przecież daje się spostrzegać coś niezwykłego...
Większa część biesiadników pozajmowała miejsca, każdy według swego gustu, przy swojej kochance, a celibaci mieścili się, gdzie mogli.
Już dwa czy trzy razy przyszedł jeden z miejscowych garsonów i mówił pocichu do siwych kolegów, wskazując im giestem sufit sali bawialnej; lecz koledzy jego bynajmniej nie uważali na jego przestrogi ani na jego obawę, nie chcąc pewno psuć humoru biesiadników, których zapamiętała wesołość coraz bardziej zdawała się wzmagać.
— Któż będzie wątpić teraz o naszym wybornym sposobie traktowania tej niegrzecznej cholery? Czy ośmieliła się targnąć na nasz szanowny hufiec? — rzekł okazały Kuglarz-Turek, należący do sztandarowego orszaku maskarady.
— Znaczy to — rzekł sławny malarz romantyczny, przebrany za Rzymianina ze szkoły Dawida — znaczy to, że cholera jest nędznym kolorystą, bo jej paleta jeden tylko ma ton, i to zielonawy... Pewno ten dziwak uczył się u nudnego Jakóba, króla malarzy klasycznych, którzy są klęską dla innych rodzajów...
— Panowie! — zawołał rzeźbiarz, niemniej sławny — zakończymy tu krótko tę kwestję. Cholera jest bezecnym kolorystą, ale wyborny z niej rysownik... oddaje ci całą budowę ciała, bardzo wydatne muskuły i żyły, a jak obiera z ciała! Przy niej Michał-Anioł byłby ledwie uczniem.
— Zresztą, panowie — rzekł Nini-Moulin ze śmieszną powagą — w tej klęsce jest wielka przestroga.
— Przestroga! przestroga!
— Tak, panowie... zdaje mi się, że słyszę głos tajemny, wołający na nas: pijcie jak najlepiej, wypróżniajcie swoje kieszenie, bawcie się, bo może już policzone są godziny waszego życia... nieszczęśliwi!!!
To powiedziawszy, prawowierny Sylen korzystał z chwili roztargnienia panny Modesty, swej sąsiadki, dla uchwycenia na rumianych licach Amorka głośnego całusa. Przykład był zaraźliwy, szmer całusów pomieszał się ze śmiechami.
— O! cholero! piję do ciebie! — rzekł Nini-Moulin, tonem zabawnego wezwania — ty nie jesteś rozpaczą; przeciwnie, zapowiadasz nadzieję, tak, nadzieję. Ilużto mężów, ile żon na jeden tylko liczyli numer, niestety! bardzo niepewnej loterji wdowieństwa! Zjawiłaś się, aż oto pocieszyli się, z łaski twojej stokrotnie powiększyła się dla nich nadzieja swobody.
— A dla spadkobierców, jaka wdzięczność! przeziębienie... zbytek w jedzeniu... oto w ciągu godziny wuj lub inny krewny staje się szanownym nieboszczykiem.
— A jak to wiele przysiąg wierności i stałości utwierdzi się przez to! — rzekła sentymentalnie panna Modesta — ilużto hultajów przysięgało słabej, dobrej kobiecie, że ją kochać będą do śmierci, i ani spodziewali się, że tak słowa dotrzymają.
— Panowie — zawołał Nini-Moulin — ponieważ to może dziś mamy wilję końca świata, jak mówił sławny malarz, proponuję więc, aby się bawić w koniec świata; żądam: aby te damy zaczepiały nas, aby nas wyzywały, aby nam płatały figle, aby nam wykradały całusy, aby na wszelkie pozwalały sobie z nami wolności, aby z nas szydziły...
Z powszechnem upodobaniem przyjęto propozycję Nini-Moulina, i znowu bawić się rozkosznie zaczęto. Wpośród tego zgiełku wszedł znowu garson, który już wpierw kilka razy przychodził, i mówił pocichu z niespokojną miną do
swych kolegów, wskazując im na sufit; tym razem już był bardzo blady i zmieszany; przystąpiwszy do jednego, który pełnił obowiązki marszałka hotelu, rzekł mu pocichu, wzruszonym głosem:
— Przybyli...
— Kto?
— Wiesz dobrze... tam na górę... — i wskazał sufit.
Ta rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi wpośród coraz większego zgiełku.
Z pomiędzy tych wszystkich biesiadników jeden tylko nie śmiał się, nie pił, a tym był Leżynago: ponury, zadumany, prosto przed siebie patrząc, nie zważając na nic, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała tak wesołą w podobnej kompanji. Wspomnienie o tej dziewczynie, którą zawsze kochał, było u niego jedyną myślą, co go rozrywała czasami w jego zaniedbaniu.
W tej chwili Morok głośno doń rzekł:
— A cóż to, nie pijesz już, Jakóbie? A więc dosyć już masz wina? Czy wódki chcesz?... każę dać.
— Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... — odrzekł Jakób opryskliwie, i znowu zamyślił się ponuro.
— W rzeczy samej masz słuszność! — rzekł Morok szyderskim tonem, coraz głośniej mówiąc — dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... byłoby tak niebezpiecznie bratać się z butelką gorzałki, jak z nabitym pistoletem.
Słysząc mowę Moroka, podającą w wątpliwość jego odwagę pijacką, Leżynago spojrzał urażonem okiem na pogromcę zwierząt.
— Garson! — zawołał z gniewem — dwie butelki koniaku... i dwie szklanki.
— Cóż ty chcesz robić? — rzekł Morok, udając troskliwy niepokój. — Na co dwie butelki koniaku?
— Na pojedynek... — rzekł Jakób tonem zimnym, stanowczym.
— Pojedynek!? — zawołali wszyscy ze zdziwieniem.
— Tak, — odrzekł Jakób — pojedynek... — na koniak. Ty mówisz, że równie niebezpiecznie jest bawić się butelką wódki, jak nabitym pistoletem... Weźmy po butelce obaczymy, kto z nas cofnie się.
Tę dziwną propozycję Leżynaga jedni przyjęli okrzykami radości, drudzy prawdziwym niepokojem.
— Brawo! — krzyknęli wszyscy.
— Panowie — rzekł Nini-Moulin z zapałem — czy pozostaniemy obojętni na szlachetny przykład, jaki nam daje zacna Cholera (wskazał na Jakóba); on wspaniale wyrzekł: koniak... odpowiedzmy mu chwalebnie: poncz!...
— Tak! tak! poncz!...
— Poncz!!!
— Panie — odpowiedział garson triumfującym tonem — właśnie mamy miedziany kościół, świeżo pobielony, jeszcze nie używany: mieści się w nim najmniej trzydzieści butelek.
— Przynieś kocioł... — rzekł Nini-Moulin, napuszywszy się.
— Niech żyje kocioł! — krzyknięto chórem.
— Wlej w niego dwadzieścia butelek araku, włóż sześć głów cukru, kopę cytryn, funt cynamonu, i... roznieć ogień... ogień, zewsząd ogień... — dodał zacny pisarz, krzycząc jak opętany.
Nagle usłyszano kilka głuchych uderzeń, wymierzonych nad sobą biesiadujących. Wszyscy zamilkli i przysłuchiwali się.
W kilka minut potem ów łoskot, którym się tak przerazili biesiadnicy, znowu się rozległ, ale mocniej i ustawiczniej powtarzał się.
— Garson! — rzekł jeden biesiadnik — co to za łoskot słychać tam?
Garson, spojrzawszy na swych towarzyszy i niespokojny, odpowiedział niezrozumiale:
— Panie... jest to... jest to...
— Dalibóg... pewno jakiś złośliwy albo dziwak-lokator, jakiś zwierz, nieprzyjaciel wesołej zabawy puka w posadzkę, dając nam znać, abyśmy mniej głośno śpiewali... — rzekł Nini-Moulin.
Podczas tego zamieszania, Morok zapytał jednego z garsonów i, odebrawszy od niego odpowiedź, krzyknął przeraźliwym głosem, którym zagłuszył całą wrzawę:
— Proszę o głos.
— Pozwalamy... — odpowiedziano wesoło.
Podczas chwilowego milczenia, po odezwaniu się Moroka, znowu dało się słyszeć stukanie, które tym razem było szybsze.
— Lokator nic nie winien — rzekł Morok z uśmiechem — niezdolny jest bynajmniej sprzeciwiać się w czemkolwiek naszej wesołości.
— A to czegóż tam puka na górze, jak głuchy? — rzekł Nini-Moulin, wychyliwszy szklankę.
— Nie lokator to stuka! — rzekł Morok szorstko — to trumnę jego zabijają...
Nagłe i ponure milczenie nastąpiło po tych słowach.
— Jego trumnę... nie... mylę się! — mówił dalej Morok, — powiedzieć chciałem ich trumnę... gdyż, dla pośpiechu, dziecko włożono razem z matką do jednej trumny.
— Kobietę... — zawołała Wesołość, obróciwszy się do garsona... — to kobieta umarła?
— Tak, pani, biedna młoda dwudziestoletnia mężatka! — smutnie odpowiedział garson — mała jej córeczka, którą karmiła, wkrótce po niej umarła... a to wszystko w przeciągu niespełna dwóch godzin... Pan bardzo się martwił hałasem, który przeszkadzać może państwu w zabawie... Lecz nie mógł przewidzieć tego nieszczęścia, bo dziś rano ta kobieta była zupełnie zdrowa, śpiewała nawet, nikt nie był weselszy nad nią.
Nastąpiło milczenie tak głębokie, iż słychać było tu i owdzie westchnienia z przestrachu: ostatnie uderzenia młotka zdawały się boleśnie odbijać we wszystkich sercach; zdawaćby się mogło, że, odpychane dotąd smutne bolesne uczucia zajmą miejsce tej wesołości, tych żartów, raczej sztucznych, aniżeli z serca pochodzących.
Chwila była stanowcza. Wypadało natychmiast zaradzić skutecznie, podźwignąć umysły biesiadników, która upadać już zaczynały, gdyż wiele różanych twarzy pobladło, karmazynowe uszy już zbielały, a w ich liczbie uszy Nini-Moulina.
— Panowie, otóż i poncz! — zawołał garson, otwierając drzwi.
Na widok palącego się płomieniem napoju, który orzeźwić miał osłabione umysły, zapamiętałe brawa i oklaski brzmiały w sali.
Słońce dopiero zaszło, salon o stu nakryciach, w którym odbywała się biesiada, był głęboki, okna rzadkie, wąskie
napół zasłonięte czerwonemi firankami. A lubo jeszcze nie była noc, część sali najdalsza od okien tonęła już w mroku — dwóch garsonów wniosło ogromny kocioł na żelaznym drągu.
— Teraz — rzekł Leży nago do Moroka drwiącym tonem — zanim się poncz przepali... najprzód do naszego pojedynku; galerja osądzi.
Potem, pokazując swemu przeciwnikowi dwie butelki, które przyniósł garson, Jakób dodał:
— Wybieraj broń.
— Wybieraj ty — odpowiedział Morok.
— A więc dobrze!... oto twoja butelka i szklanka...
Nini-Moulin osądzi strzały.
— Szranki są otwarte! — zawołał zacny pisarz.
— Dalejże więc: cel... pal!... — krzyczał Nini-Moulin, klaszcząc w ręce.
Dwaj pijacy wypili każdy jednym tchem po pełnej szklance wódki.
Morok nawet nie zmarszczył się; na jego marmurowej twarzy nie widać było najmniejszej zmiany; pewną ręką postawił szklankę na stole.
Jakób zaś, chcąc postawić swoją szklankę, nie mógł ukryć lekkiego, konwulsyjnego drżenia, z przyczyny wewnętrznych boleści.
— O! to mi dopiero pić walecznie, co się nazywa!, krzyczał Nini-Moulin — wychylić duszkiem kwaterkę wódki! to dopiero triumf!... nikt z nas nie dokazałby tej sztuki... a jeżeli mi uwierzycie, godni rycerze, już zaprzestaniecie na tem.
— Komenderuj tylko ognia... — odrzekł nieustraszony Leżynago.
Jakób pił, trzymając butelkę lewą ręką; nagle zamknął i ścisnął palce prawej ręki, przejęty mimowolnym kurczem, włosy przylgnęły mu do zimnego czoła i przez chwilę fizjognomja jego objawiła dolegliwą boleść; z tem wszystkiem nie przestawał pić; na chwilę tylko, nie
odrywając butelki od ust, opuścił ją trochę, jakoby dla nabrania tchu. Jakób wtedy ujrzał chytre spojrzenie Moroka, który, ze zwykłą sobie nieczułością, pić nie przestawał. Sądząc ze wzroku Moroka, że z niego szydzi, Jakób nagle podniósł butelkę i chciwiej jeszcze pociągnął kilka razy....
Lecz siły już go opuściły: niewygasły ogień trawił mu piersi, cierpienie było dolegliwe... nie mógł się mu oprzeć.. głowa mu się w tył przechyliła, zwarły się konwulsyjnie szczęki, zgruchotał zębami szyjkę butelki, zesztywniała mu szyja... spazmatyczne drgania wykręciły mu członki.. prawie całkiem tracił przytomność.
— Nic... to... nic... mój Jakóbie! — zawołał Morok, którego dziki wzrok zaiskrzył się szatańską radością.
Potem, postawiwszy butelkę na stole, pośpieszył na pomoc Nini-Moulinowi, który nadaremnie usiłował wstrzymać Jakóba.
Nagłe te objawy nie przedstawiały żadnych znaków, cholery, jednakże wszyscy obecni zlękli się: jedna z kobiet dostała gwałtownego napadu nerwowego, druga, przenikliwie krzyknąwszy, zemdlała.
Nini-Moulin, pozostawiwszy Jakóba na ręku Moroka, biegł do drzwi, chcąc zawołać doktora, gdy nagle drzwi się otworzyły...
Zacny pisarz cofnął się, zdziwiony widokiem wchodzącej niespodziewanie osoby.
Osobą, przed którą Nini-Moulin zatrzymał się z tak wielkiem zdziwieniem, była Bachantka.
Zadyszana, zbladła, z rozczochranemi włosami na głowie, z zapadłemi policzkami, odziana prawie w same łachmany, owa świetna i ucieszna bohaterka tylu hucznych zabaw, zmieniła się okrutnie. Nędza, zmartwienie, zniszczyły owe niegdyś tak piękne lica. Wszedłszy do sali, Cefiza zatrzymała się; ponurym, niespokojnym wzrokiem usiłowała przejrzeć nawpół ciemną salę, aby znaleźć tego, którego szukała... Nagle młoda dziewczyna zadrżała i krzyknęła... Po drugiej stronie, na przeciwnym końcu długiego stołu, przy słabem świetle ponczu spostrzegła Jakóba, którego Morok i drugi biesiadnik ledwo mogli utrzymać, rzucającego się w konwulsjach. Na ten widok Cefiza, w pierwszym przestrachu, wiedziona przywiązaniem, zrobiła to samo, co niegdyś tyle razy czyniła w szale uciechy i wesołości. Zręczna, szybka, zamiast tracić czas na długie wokoło okrążenie, wskoczyła na stół, przebiegła lekko między butelkami i talerzami, i była już przy Jakóbie.
— Jakóbie! — zawołała, nie spostrzegłszy jeszcze pogromcy zwierząt i rzuciwszy się na szyję swego kochanka — Jakóbie! to ja jestem... to ja, Cefiza.
Ten głos, tak mu znany, ten krzyk przeraźliwy,
serdeczny, zdawało się, że Jakób ocknął się; machinalnie obrócił głowę ku Bachantce, nie mogąc otworzyć oczu, i westchnął głęboko; wkrótce zesztywniałe członki odzyskały giętkość, po konwulsjach nastąpiło lekkie drżenie, i, po kilku chwilach, ociężałe powieki podniosły się powoli; zaczął wodzić błędnemi oczami.
Cefiza, klęcząc przed swym kochankiem, łzami oblewała mu ręce.
— Nie z mojej winy opuściłam cię... Daruj mi...
Przestała mówić, gdyż Jakób zaczął szeptać:
— Biedna dziewczyno... i ty, jak widzę, miałaś wielkie zmartwienia... wycierpiałaś wielką nędzę... już... nie poznałem cię... Ja.. niedawno już gotów byłem skończyć.
Zawołałaś na mnie... Przyszedłem do siebie na chwilę, bo.. co ja czuję, — i przyłożył rękę do piersi — wyobrażenie przechodzi. Ale to wszystko dla mnie jedno... teraz Widziałem cię... umrę spokojnie.
— Nie umrzesz... Jakóbie... ja tu jestem...
— Słuchaj, dziewczyno... Gdybym tu miał... widzisz w żołądku... korzec węgli żarzących się nie więcejby mnie pewno paliły... Już przeszło miesiąc czuję trawiący mnie powoli ogień. Zresztą, to ten pan... — I skinieniem głowy wskazał na Moroka — ten kochany przyjaciel... uwziął się podniecać zawsze we mnie ogień... Z tem wszystkiem..
nie żałuję ja życia... Odwykłem od pracy, a wciągnąłem się... do hultajki... Skończyłbym jak nędzny żebrak; wolę raczej dozwolić memu przyjacielowi bawić się rozżarzonem ogniem w mych piersiach...
— Warjat z ciebie, niewdzięcznik! — rzekł Morok, wzruszając ramionami — nadstawiłeś szklankę, a ja nalałem... I dalibóg długo i często jeszcze razem będziemy się bawili.
Od kilku już chwil Cefiza nie spuszczała z oczu Moroka. Zamiast wziąć rękę, którą Jakób wyciągnął, Cefiza ciągle klęcząca, schyliła głowę i nie śmiała spojrzeć na swego kochanka.
— Nie odpowiadasz mi — rzekł tenże, nachylając się do dziewczyny — nie chcesz wziąć mej ręki... dlaczego?
Biedna dziewczyna szlochaniem tylko odpowiadała; wstydem ogarnięta, klęczała w postawie tak upokorzonej, tak wymownie błagalnej, iż czołem prawie dotykała nóg swego kochanka.
Jakób, zdumiony milczeniem i zachowaniem się Bachantki, z coraz większem patrzył na nią zdziwieniem; nagle zmieniła mu się twarz, drżeć zaczęły usta i rzekł, prawie tylko bełkocząc:
— Cefizo... znam cię... jeżeli nie weźmiesz mej ręki... to dlatego... że... — Potem nie stało mu tchu, — dodał przytłumionym głosem, po chwili milczenia: — Kiedy przed sześcioma tygodniami brano mnie do więzienia, powiedziałaś mi... „Jakóbie, przysięgam ci na życie moje... będę pracowała, będę żyła, jeżeli tak wypadnie, w największej nędzy... ale żyć będę uczciwie...“ Otóż to mi przyrzekłaś... Teraz wiem, że nigdy nie skłamałaś...
Cefiza bolesnem szlochaniem odpowiadała, całując kolana Jakóba i przyciskając je do swych piersi.
— Jakóbie... gdybyś wiedział... o!... gdybyś wiedział...
Posłuchaj mnie... wszystko ci powiem... przysięgam ci, wszystko... nic nie skłamię... Ten człowiek (pokazała Moroka) nie ośmieli się zaprzeczyć... przyszedłszy... powiedział mi: „Chciej pani tylko...“
— Ja ci nie wyrzucam, nie mam do tego prawa... pozwól mi umrzeć spokojnie... więcej już nie żądam... teraz — mówił Jakób coraz słabszym głosem, odpychając Cefizę. Potem dodał z gorzkim, bolesnym uśmiechem: — Przynajmniej i ja nie mam sobie nic do wyrzucenia... wiedziałem... dobrze wiedziałem... co czyniłem... przyjmując pojedynek... na koniak...
— Panowie, zmiłujcie się, wypędźcie tę kobietę — zawołał Morok — jej widok zbyt przykre sprawia wzruszenie memu przyjacielowi.
— Uspokój się, dziewczyno! — odezwało się kilka
obecnych osób, głęboko wzruszonych, starając się wyprowadź Cefizę — pozostaw go... chodź, z nami, niema dla niego niebezpieczeństwa... nic mu nie będzie...
— O! panowie, panowie! — zawołała biedna dziewczyna, łzami się zalewając i załamując ręce — posłuchajcie mnie, pozwólcie powiedzieć sobie... Zrobię, co zechcecie... odejdę... lecz, na Boga, poślijcie po doktora, nie pozwalajcie mu tak umierać. Jakież on boleści cierpi, jak straszne są jego konwulsje!
— Nie znajdzie teraz doktora! — Lepiej, ot, tak zróbmy! — rzekł ktoś. — Główny szpital jest naprzeciwko; przenieśmy tam biednego; udzielą mu tam pomocy tymczasem; części stołu posłużą za tragi, a okryjemy go obrusem.
— Tak, to najlepiej! — odezwało się kilka głosów przenieśmy go i opuśćmy ten dom.
Jakób, spalony wódką, udręczony widokiem Cefizy, wpadał w gwałtowne konwulsje. Było to konanie tego biedaka. Trzeba go było przywiązać końcami obrusu do blatu stołu, służącego za tragi, które podjęli się nieść dwaj biesiadnicy.
Przychylono się do próśb Cefizy, która błagała, jako o ostatnią łaskę, aby mogła towarzyszyć Jakóbowi aż do szpitala. Jakóba zaniesiono aż do bramy na dół oberży Morok i Nini-Moulin, torując sobie drogę wpośród tłumu, aby się dostać aż do głównego szpitala, poprzedzał tragi.
Niebawem gwałtowny napływ ludu zmusił ich do za trzymania się, i znowu dzikie krzyki rozległy się na drugim końcu placu, na rogu kościoła.
— Cóż to jest? — zapytał Nini-Moulin jakiegoś obmierzłego obdartusa, który stał przed nim. — Co to za krzyki?
— A! szarpią znowu truciciela, podobnie jak tamtego którego trupa już do wody wrzucili... — odrzekł człowiek.
— Jeżeli chcesz przypatrzeć się, chodź za mną! — dodał
— ale rób dobrze kułakami... bo inaczej zapóźno przybędziemy.
Zaledwo ten nędznik wymówił te wyrazy, kiedy przeraźliwy krzyk rozległ się w tłumie, przez krtóry przeciskali się z trudnością, niosący na tragach Leżynago, którego poprzedzał Morok. Był to przeraźliwy krzyk Cefizy. Jakób, jeden z siedmiu dziedziców familji Rennepontów, Skonał w jej objęciu...
Nieszczęsny to był wypadek!... W tej samej chwili, kiedy krzyczała w rozpaczy Cefiza, oznajmiająca śmierć Jakóba... inny znowu krzyk dał się słyszeć na placu, w stronie przeciwnej od tej, w której szarpano otruwacza...
Ten krzyk odległy, błagalny i drżący z wielkiego przestrachu, jako ostatnia obrona człowieka, pasującego się pod razami zabójców, trwogą przejął Moroka.
— Piekło!... — zawołał ten zręczny morderca, co za broń zabójczą, ale prawną, obrał sobie pijaństwo i rozpustę — piekło!... to głos księdza d‘Aigrigny, którego zabijają!!
Powiedzieliśmy już, że najniedorzeczniejsze, wielką trwogę wzbudzające wieści krążyły po Paryżu; nietylko mówiono o zatruwaniu chorych i studzien publicznych, ale nawet powiadano jeszcze, że schwytano złoczyńców, rzucających arszennik do naczyń z winem jakie zwykle stoją napełnione i otwarte w handlach win.
Goljat szedł do Moroka, dopełniwszy zlecenia, z jakiem posłany był do księdza d‘Aigrigny, który oczekiwał na niego w pewnym domu na placu arcybiskupstwa.
Zaszedł do jednego handlu win przy ulicy Calandre, dla napicia się, a wypiwszy dwie szklanki wina, zapłacił za nie. Kiedy szynkarka szukała monety zdawkowej, aby mu wydać resztę, Goljat oparł niechcący i wcale niewinnie ręce na otworze naczynia z winem, które przy nim stało. Olbrzymi wzrost tego człowieka, jego odrażająca fizjognamja, twarz dzika, ściągnęły już na siebie oko szynkarki i nabawiły ją niepokoju, zwłaszcza, że była trwożliwie uprzedzona krążącemi wieściami o trucicielach; a gdy jeszcze zobaczyła, jak oparł ręce na otworze naczynia z napojem, zawołała przerażona: Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem,
— Ach! dla Boga! Co tam wrzuciłeś do wina?!
Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem, dwaj czy trzej, siedzący przy stole i pijący w szynku,
nagle się zerwali, przybiegli do kontuaru i jeden z nich krzyknął nieostrożnie:
— Może to truciciel.
Goljat, nie wiedząc o nieszczęsnej pogłosce, rozpowszechnionej w tej okolicy, nie zrozumiał, o co go obwiniano. Pijący coraz głośniej miotali nań obelgi; on zaś ufny w swoją siłę, wzruszył ramionami i z pogardą i grubjańsko żądał wydania sobie reszty, o której oddaniu szynkarka, zbladła, przelękniona, wcale nie myślała.
— Łotrze! — zawołał jeden z pijących, gwałtownie i natarczywie, tak, iż na ten krzyk zatrzymało się wielu przechodniów.
— Należałoby go przytrzymać... — dodał inny.
— Chodźmy wytłumaczyć się na odwach, łotrze.
Olbrzym rozgniewany obelgami, a nie poczuwający się do winy, rozjątrzył się do żywego tym niespodziewanym napadem; powalił przeciwnika w szynkowni i obłożył go pięściami. W czasie tego rozrachunku kilka butelek i dwie czy trzy szyby stłuczono z łoskotem, a szynkarka, coraz bardziej lękając się, krzyczeć zaczęła co sił:
— Ratunku!... truciciel... morderca!... warty!... warty!...
Goljat ufny w swe herkulesowe siły, po chwilowej walce przeciwko siedmiu czy ośmiu osobom, powalił dwóch najzapalczywszych napastników i co tchu skoczył ku kościołowi N. Panny przez plac kościelny, w poszarpanej odzieży, z gołą głowią, blady, zadyszany.
Lecz natychmiast wielu ludzi, z pomiędzy obecnych zbiegowisku, puściło się w pogoń za nim i mnóstwo głosów krzyczało:
— Łapaj... trzymaj... truciciel!
Słysząc te krzyki, widząc uciekającego człowieka strasznego, jakby obłąkanego, jakiś chłopak rzeźniczy, przechodzący i niosący na głowie próżną nieckę, rzucił ją pod nogi Goljatowi, który, potknąwszy się o tę nagłą przeszkodę upadł... rzeźniczek, sądząc, że dokonał tak heroicznego
czynu, jakgdyby napadł na wściekłego psa, rzucił się na niego i powalił się z nim na bruk, wołając:
— Ratunku! truciciel... ratunku!
Straszna to i niebezpieczna była chwila dla Goljata.. sam jeden, w miejscu, zewsząd zagrodzonem i coraz bardziej jeszcze zaciskanem, widział zewsząd oburzonych nieprzyjaciół, biegnących do niego z pogróżkami śmierci.
Biedny olbrzym nie upadł odrazu... Przez kilka sekund niknął prawie wpośród roju zajadłych napastników; jużto widać było potężną, rozbijającą czaszki i twarze rękę, już ogromną posiniałą, pokrwawioną, wtył zwieszoną głowę, do której czupryny przyczepił się jeden napastnik. Po miotającym się to w tę, to w ową stronę tłumie około Goljata widać było jak potężnie się bronił. Z tem wszystkiem, gdy dostał się do niego przez tłum kamieniarz, Goljat został powalony. I, jak się to często zdarza, widok płynącej potokami krwi z ran Goljata upajał radością i podwoił zapalczywość napastników i świadków!
Sto rąk pastwiło się nad nieszczęśliwym; deptano go nogami, szarpano mu twarz, pognieciono piersi, gruchotano żebra.
Goliat z oszpeconą twarzą, unurzany w błocie, mając na sobie odzież poszarpaną, obnażone piersi... wybąknął słowa, które razem ze krwią wydobyły się mu z ust:
— Zlitujcie się... ja nie zatrułem... zlitujcie się...
Kamieniarz, widząc Goljata, krwią zbroczonego, ręce to tam, to tu wyciągającego, chcąc przedstawić to za znaną zabawkę zawołał:
— Ciu-ciu-babka!
Potem gwałtownie nogą w brzuch go kopnąwszy, znowu powalił nieszczęsną ofiarę, której głowa dwa razy odskoczyła od bruku...
W chwili, kiedy upadł olbrzym, odezwał się głos z pośród tłumu.
— A! to Goljat!... Dajcie mu spokój... on biedny nic nie winien.
I ksiądz d‘Aigrigny (albowiem on to był), litością powodowany, koniecznie chciał się przecisnąć aż do pierwszego szeregu tej sceny, a gdy dostał się tam, wtedy, zbladły, gniewem oburzony, grożąc, zawołał:
— Jesteście nikczemni mordercy! Ten człowiek niewnny, ja go znam... odpowiecie za jego życie...
Te słowa księdza d‘Aigrigny przyjęto z wielkiem oburzeniem.
— Ty znasz tego truciciela! — zawołał kamieniarz, chwytając za kark jezuitę — może i sam jesteś trucicielem.
Gdy ksiądz d‘Aigrigny silnie się szarpnął i wydarł z rąk kamieniarza, spora flaszka kryształowa, bardzo gruba, osobliwszego kształtu, napełniona zieloną cieczą, wypadła mu z kieszeni na ziemię tuż przy Goljacie.
Na widok flaszki zawołało kilka głosów:
— To trucizna... widzicie! ma przy sobie truciznę....
— To nie trucizna! — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc... napij się tego... — krzyknął Kamieniarz.
— Tak.... tak... niech wypije! — wrzeszczał tłum.
— Nigdy! — odrzekł przestraszony jezuita.
I odskoczył żwawo, odepchnąwszy flaszkę ręką.
— Widzicie!... to trucizna... boi się napić! — krzyczano.
I, ze wszech stron już ściśnięty, ksiądz d‘Aigrigny potknął się o Goljata.
— Moi przyjaciele! — zawołał jezuita, który w okropnem znajdował się położeniu, choć nie był trucicielem, gdyż w jego flaszce były sole ochronne, bardzo tęgie, do wypicia równie niebezpieczne, jak trucizna — moi poczciwi przyjaciele, mylicie się; w imię Pana Boga zapewniam was, że... mylicie się... i...
— A to... — powtórzył nieubłagany kamieniarz — ostatni raz... namyśl się.
— Wypić to... tobym umarł... — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc, jesteś trucicielem! Hej skończmy z nim — zawołał, uchwyciwszy za gardło księdza d‘Aigrigny.
Po tem wezwaniu utworzyły się dwie grupy.
Jedna, pod dowództwem Cebuli, dobijała Goljata nogmi, kamieniami, drewnianemi sandałami; wkrótce nie do poznania było jego ciało, sponiewierane, potłuczone, W błocie unurzane, tak, że straciło nawet postać ludzką.
Cebula podarła swój kaftan, a skręcany sznur uwiązano u potłuczonej nogi trupa i tak zawleczono go aż do barjery bulwaru.
I tam wpośród okrzyków dzikiej radości, te krwią zbroczone zwłoki wrzucono w rzekę...
Prawie całkiem się już zmierzchło, gdy pokaleczone sponiewierane zwłoki Goljata wrzucone zostały do rzeki Ksiądz d‘Aigrigny, ciągle oblegany przez tłum, nacierający nań z krzykiem: Śmierć trucicielowi! cofał się krok za krokiem, zasłaniając się od wymierzonych nań ciosów. Cofając się powoli, manewrując tak, iżby się mógł zbliżyć do muru kościelnego, zdążył przecie wtulić się w kąt, między filary kościelne, przy małej furtce. Opór tej ofiary podwoił zapalczywość napastników; krzyki rozległy się z nową gwałtownością. Znowu kamieniarz rzucił się na księdza d‘Aigrigny, wołając:
— Za mną, przyjaciele!... Za długo się nam opiera trzeba z nim skończyć...
Ksiądz d‘Aigrigny przewidywał już swoją zgubę!...
Nagle, w chwili właśnie, kiedy ksiądz d‘Aigrigny, idąc za instynktem zachowawczym, ostatni raz jeszcze wołał ratunku, drzwi, do których tyłem był obrócony, otworzyły się, silna ręka pochwyciła go i prędko wciągnęła do kościoła. Przy tem, z szybkością błyskawicy wykonanem poruszeniu, kamieniarz rozpędzany naprzód dla pochwycenia księdza d‘Aigrigny, nie mógł wstrzymać swego zapędu wpadł prosto na osobę, która, iż tak powiem, zastąpiła miejsce jezuity. Kamieniarz stanął, jak wryty, potem cofnął się o parę kroków, równie jak jego tłuszcza
zdumiony tem niespodzianem zjawieniem się tej osoby i, równie jak tłuszcza, przejęty uczuciem podziwu i uszanowania na widok tego, który tak cudownie przybył na ratunek księdzu d‘Aigrigny. Był to ksiądz Gabrjel. Młody misjonarz stał we drzwiach na progu...
Fizjognomja jego jaśniała tak niebiańską pięknością, malowało się w niej politowanie tak tkliwe, iż lud uczuł jakieś niezwykłe na jego widok wrażenie. Gabrjel, ze łzami w swych pięknych, niebieskich oczach, złożywszy ręce, zawołał dźwięcznym, drżącym głosem:
— Zlitujcie się... moi bracia!... bądźcie ludzkimi bądźcie sprawiedliwymi.
Kamieniarz, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i mimowolnego podziwu, postąpił krok do Gabrjela i zawołał
— Niema litości dla zatruwacza!... potrzebny nam jest... wydać go nam!... bo, jeżeli nie, sami go weźmiemy...
— Moi bracia, posłuchajcie mię... — rzekł Gabrjel, wyciągając do niego ręce.
— Precz! — zawołał kamieniarz. — Truciciel ukrywa się w kościele... wejdźmy do kościoła.
To mówiąc, kamieniarz a za nim Cebula i pewna liczba gotowych na wszystko ludzi, postąpił ku Gabrjelowi. Misjonarz, widząc jak od kilku chwil powiększa się zaciekłość ludu, osądził na co się zanosi; prędko się cofnąwszy do kościoła, zdołał, pomimo natarczywości napastników utrzymać drzwi prawie przymknięte, i zabarykadować je jak mógł najlepiej za pomocą drewnianego drąga, którego jeden koniec oparł o kamienną posadzkę, a drugą o drzwi. Podpierając drzwi, wołał na księdza d‘Aigrigny:
— Uciekaj, mój ojcze... uciekaj przez zakrystję bo inne drzwi są pozamykane...
Jezuita, znękany, osłabiony, oblany zimnym potem, czując, że mu sił braknie i sądząc, że już jest w bezpiecznem miejscu, rzucił się na krzesło omdlały. Na głos Gabrjela
ledwie się podnieść zdołał i chwiejnym krokiem dążył do chóru, oddzielonego kratą od reszty kościoła.
— Prędko, mój ojcze!... — dodał Gabrjel ze strachem, trzymając wszystkiemi siłami drzwi, do których gmin szturmował — śpiesz się, mój ojcze!... Dla Boga, śpiesz się, mój ojcze!... za kilka minut już będzie zapóźno... — Potem misjonarz dodał z rozpaczą: — A tu być samemu...samemu, dla wstrzymania napaści tych rozszalałych...
W tej chwili właśnie Gabrjel, pomimo nadzwyczajnej energji, z jaką trzymał drzwi, pragnąc ocalić księdza d‘Aigrigny, spostrzegł, że już się chwieją. Obejrzawszy się wtedy, dla zobaczenia, czy przynajmniej tymczasem jezuita schronił się za kraty. Gabrjel zdumiał się i przeląkł, widząc go leżącego bez ruchu kilka kroków od chóru. Gabrjel, z założonemi na krzyż rękami na piersiach, stal spokojnie, nieustraszony. Wyłamawszy drzwi, napastnicy wpadli do świątyni. Osobliwa zaszła z nim scena.
Już zmierzchło się było... Kilka tylko srebrnych lamp rzucało tu i owdzie słabe światło, dalej zaś w kościele zupełnie było ciemno. Nagle, wpadłszy do tej ogromnej, posępnej, głuchej, pustej katedry, najśmielsi nawet przelękli się, osłupieli, na widok okazałej, kamiennej pustyni.
Religijne podania, nawyknienia, lub wspomnienia dziecinnego wieku, tak silny mają wpływ na niektórych ludzi, iż wielu towarzyszy kamieniarza, skoro wbiegli do kościoła, natychmiast odkryli głowy i postępowali ostrożnie, aby nie robić hałasu. Lecz za pierwszym żarcikiem kamieniarza, którzy przerwał to szanowne milczenie, wkrótce przeminęło wzruszenie.
— Cóż to? — zawołał — czyśmy tu przyszli śpiewać nieszpory?
Na te słowa odezwały się głośne śmiechy.
W miarę, jak nikło pierwsze wrażenie poszanowania doznane mimowolnie, coraz mocniej odzywały się głosy, a na twarzach malowała się coraz większa dzikość, tem groźniejsza, że każdy wstydził się chwilowego przestrachu
— Tak, tak! — krzyknęło kilka głosów, drżących z gniewu — trzeba nam życia jednego lub drugiego z nich.
— Lub obydwóch...
— Bo dlaczego ten przeszkadza nam poszarpać naszego truciciela?
— Niech zginie! niech zginie!
Po tym wybuchu dzikich okrzyków, tłuszcza rzuciła się do kraty chóru, przy której drzwiach stał Gabrjel.
Kamieniarz, a za nim jego banda, biegnąc do Gabrjela, który jeszcze postąpił naprzeciw nim kilka kroków od kraty, zawołał z zaiskrzonemi złością oczami:
— Gdzie jest truciciel?... Potrzebny nam jest...
— A któż to powiedział wam, moi bracia, że on jest trucicielem? — rzekł Gabrjel przenikliwym, dźwięcznym głosem — Truciciel!... a gdzież są dowody?... świadkowie?...
ofiary?....
— Dosyć tego!... — odpowiedział grubjańsko kamieniarz, przyskakując z groźną miną. — Oddaj nam go musimy go mieć... bo, jak nie, zapłacisz za niego ty...
— A więc macie mię! jestem! — rzekł Gabrjel, podnosząc głowę i postępując naprzód ze spokojem, pełnym poświęcenia i wzniosłości. — Ja lub on — dodał — wszystko to dla was jedno: pragniecie krwi! weźcie moją, a ja wam przebaczę, moi bracia, nieszczęsny szał, który opanował wasz rozum.
W tej chwili tłum spostrzegł leżącego księdza d‘Aigrigny.
— Mamy go! Śmierć trucicielowi — zawołano.
Misjonarz stracił już nadzieję ocalenia jezuity od strasznej śmierci... Z tem wszystkiem zawołał:
— Stójcie!... nieszczęśni, obłąkani...
I rzucił się naprzeciwko tłumu, ręce do niego wyciągnąwszy.
Odpowiedziano mu wrzaskiem.
— Śmierć! śmierć!
— Chcecie jego śmierci? — rzekł Gabrjel, blednąc jeszcze.
— Tak!... tak!...
— A więc niech umrze!... — zawołał misjonarz, nową myślą nagle natchniony — tak, niech umiera zaraz, w tej chili.
Przez kilka sekund ci ludzie zamilkli, osłupieli, z zadziwieniem patrzyli na Gabrjela.
— Człowiek ten, mówicie, jest winny!... — rzekł młody misjonarz drżącym głosem — osądziliście go bez dowodów, bez świadków, bo na co to wszystko?... umrze... Zarzucacie mu, że jest trucicielem... a gdzież są jego ofiary? gdzie one są? Nie wiecie... Na co to wszystko? on już osądzony... Gdzież jego obrona? to święte prawo każdego obwinionego?... nie chcecie go słuchać... na co?... jego wyrok już ogłoszony... Niech i tak będzie!... wy sami jesteście oskarżycielami, sami sędziami i sami katami.
— Nie... nie!... — krzyknęło zapamiętale kilka głosów.
— Nie... — mówił Gabrjel z coraz większym zapałem — nie! chcecie rozlać krewą rozlejecie ją nawet w świątyni pańskiej... Bo, mówicie, to jest wasze prawo... Dopełniacie czynu okropnej sprawiedliwości... Lecz pocóż wtedy tyle silnych rąk dla dobicia tego i tak już konającego człowieka? Poco te krzyki? ta zapalczywość? te gwałty? Azaliż to tak wykonywają się sądy ludu sprawiedliwego, potężnego?
— Tak — odpowiedział kamieniarz — to jest nasze prawo; chcemy zabić truciciela...
To mówiąc, nędznik ten, z zakrwawionym wzrokiem, zapalonemi licami, posunął się na czele gromady, gotowej na wszystko; postępując, najprzód zrobił rękami znak, jakgdyby chciał odepchnąć z drogi Gabrjela, ciągle stojącego przed kratą
Lecz, zamiast opierać się bandycie, misjonarz pośpieszył naprzeciw niemu parę kroków, wziął go za rękę i rzekł doń śmiało:
— Chodź...
I, ciągnąc, iż tak powiem, za sobą kamieniarza zdumionego, że jego towarzysze przerażeni tym postępkiem Gabrjela, nie śmiali od razu pójść za nim... Gabrjel przebiegł szybko przestrzeń, która go oddzieliła od chóru, otworzył kratę i, zaprowadziwszy kamieniarza, nie przestając trzymać go za rękę, aż do ciała księdza d‘Aigrigny leżącego na posadzce, zawołał:
— Otóż jest ofiara... już jest na śmierć skazana, uderz ją!...
— Ja! — zawołał kamieniarz, wahając się — ja... sam jeden...
— Och — rzekł Gabrjel z boleścią — niema żadnego niebezpieczeństwa, łatwo z nim skończysz... patrz... jak znękany cierpieniami, ledwie oddycha... wcale ci się nie będzie opierał... Nie lękaj się niczego!
Kamieniarz stał jak wryty, kiedy tymczasem tłum, mocno zdumiony tem zdarzeniem, zbliżał się powoli do kraty, nie śmiejąc wejść za nią.
— Uderz! — rzekł Gabrjel do kamieniarza i pokazując mu tłum uroczystym giestem — oto sędziowie... a ty jesteś katem...
— Nie! — zawołał kamieniarz odskoczywszy — ja nie jestem katem... nie!
Tłum zamilkł... Przez kilka chwil ani jedno słowo, ani jeden okrzyk nie zmącił głębokiej ciszy wspaniałej katedry.
Potem kilku ludzi z bandy kamieniarza zaszemrało głośno, wyrzucając mu jego lękliwość.
— Nie śmie dobić zatruwacza — rzekł jeden.
— Tchórz!
— Boi się.
— Cofa się.
Słysząc to szemranie, kamieniarz pobiegł do kraty, otworzył ją i, wskazując na ciało księdza d‘Aigrigny, zawołał:
— Jeżeli jest ktoś śmielszy ode mnie, niech idzie dobić go... niech się podejmie być katem... zobaczymy..
Na to wezwanie ucichły szemrania.
Nikt pojedynczo nie śmiał posunąć się i podnieść ręki ma umierającego człowieka. Nagle ksiądz d‘Aigrigny głęboko, chrapliwie westchnął, głowa i jedna ręka nieco się podniosła, konwulsyjnie drgnąwszy, potem opadł na posadzkę, jakgdyby już skonał...
Gabrjel krzyknął żałośnie i upadł na kolana przy księdzu d‘Aigrigny, mówiąc:
— Ach! mój Boże! już umarł...
Sprawiło to mocne wrażenie na tłumie, który bywa zwykle równie skory do złego, jak do dobrego.
Na przeraźliwy krzyk Gabrjela, ludzie, co niedawno tak zapamiętale, z krzykiem domagali się śmierci tego człowieka, teraz prawie rozczulali się nad nim.
— Księże proboszczu — rzekł kamieniarz, nachyliwszy się do Gabrjela.. — czy doprawdy niema już nadziei?...
Niespokojnie i w najgłębszem milczeniu oczekiwano odpowiedzi Gabrjela...
— Bogu dzięki! — zawołał nagle Gabrjel — jego serce bije...
— Jest nadzieja, będziemy mogli uratować go...
— Będziemy mogli uratować go — powtórzył machinalnie kamieniarz.
— Będzie można uratować go... — powtarzał tłum pocichu.
— Prędko, prędko! — rzekł Gabrjel, obróciwszy się do kamieniarza — dopomóż mi, mój bracie; przeniesiemy
go do pobliskiego domu... tam mu udzielą potrzebnej naprędce pomocy...
Na widok strasznego kamieniarza, pomagającego młodemu księdzu ratować człowieka, którego niedawno chciał zamordować, tłum nagle zmienił postawę, inne ogarnęły go uczucia. Wszyscy jeden przed drugim ubiegali się z ofiarowaniem swych usług.
— Mości księże proboszczu, lepiej może byłoby zanieść chorego w lektyce — rzekła Cebula.
— A gdybym też pobiegł sprowadzić powóz — odezwał się szkaradny ulicznik, zdejmując swoją furażerkę.
— Dobrze mówisz — rzekł kamieniarz — biegnij co żywo.
— Taki... tak!... biegnij prędko, moje dziecko — rzekł Gabrjel do ulicznika tonem rozkazującym.
Kiedy ten przeciskał się przez tłum, odezwał się głos:
— Mam ja przy sobie małą flaszeczkę z wódką, może się ona przyda?
Oczekując na przybycie powozu, Gabrjel usiadł na chwilę na krzesełku; tymczasem kilku ludzi usłużnie ofiarowało się przytrzymywać głowę księdza d‘Aigrigny; Gabrjel dawał mu powoli wąchać spirytus we flaszce. Po niejakim czasie spirytus wywarł skutek: jezuita cokolwiek się ocknął; kilka razy poruszył się i podniosła się pierś jego od głębokiego westchnienia.
— Nic mu nie będzie... będzie żył! — zawołał Gabrjel ucieszony — będzie żył... moi bracia...
— Ach, tem lepiej!... — zawołało kilka głosów.
— O! tem lepiej, tem lepiej! moi bracia — rzekł Gabrjel. — Podziękujmy Bogu, że wasz ślepy szał dzikości zamienił w uczucie politowania! Moi bracia, kochajmy się, upadnijmy na twarz przed Zbawicielem, który cierpiał za nas!
To mówiąc, Gabrjel padł na kolana. Wszyscy z uszanowaniem poszli za jego przykładem, tak silne, przekonywujące były jego słowa.
W kilka minut potem, Gabrjel, niemal w triumfie niesiony na ręku, siadał do powozu, w którym leżał ksiądz d‘Aigrigny; jezuita powoli zupełnie odzyskał zmysły. Powóz ten, stosownie do rozkazów jezuity, zatrzymał się przed bramą domu przy ulicy Vaugirard; tyle on już miał odwagi i siły, iż sam, bez pomocy, wysiadł z powozu i wszedł do tego domu, gdzie nie był wprowadzony Gabrjel, a dokąd my poprowadzimy czytelnika.
Kilka dni dopiero upłynęło od czasu, gdy d‘Aigrigny tak odważnie ocalony został przez Gabrjela z rąk rozhukanego gminu. Trzej księża w czarnych, długich sukniach, z białemi wywiniętymi kołnierzykami, w czworograniastych czapkach, przechadzali się miarowym krokiem po ogrodzie. Stosownie do przepisów zgromadzenia (byli to bowiem jezuici), które zabraniają spacerować po dwóch, tylko wszystkim razem, ci trzej duchowni nie rozłączyli się ani na chwilę.
— Bardzo się lękam — mówił jeden z nich w dalszym ciągu rozmowy, która się toczyła o nieobecnej osobie — bardzo się lękam, aby Wielebny Ojciec, nieustannie dręczony od czasu, jak go napadła cholera, nie nadwyrężył swego zdrowia... żeby nie dał powodu do recydywy, która teraz mogłaby być niebezpieczną dla jego życia.
— Dlatego też — rzekł z boleścią najmłodszy jezuita — przykro jest wspomnieć, że Wielebny ksiądz Rodin był przedmiotem zgorszenia z przyczyny, że uporczywie nie chciał onegdaj wykonać publicznej spowiedzi.
— Jego Wielebności zdawało się, że nie jest z nim tak źle, jak sądzono — odezwał się jeden z ojców — i że dopełni swych ostatnich powinności, skoro uzna, że koniec jego zbliża się.
— W rzeczy samej, od dziesięciu dni, jak go tu
sprowadzono umierającego... życie jego, iż tak powiem, było długiem, nieustannem konaniem; a z tem wszystkiem żyje jeszcze.
— Mówią — rzekł inny wielebny ojciec — że ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jego Wysokości, kardynałowi Malipierii, który przybył namówić go, aby przykładnie zakończył życie, jak przystoi na syna Lojoli, naszego świętego fundatora (na te słowa wszyscy trzej jezuici pokłonili się razem, jakgdyby wszystkimi trzema razem jedna poruszyła sprężyna), lecz jakoby ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jej Wysokości: „Nie potrzebuję się spowiadać publicznie, chcę żyć i będę żył“.
Po tej rozmowie nastąpiło dość długie milczenie.
Tak rozmawiając, trzej jezuici przeszli długą ulicę, dotykającą miejsca, drzewami w szachownicę zasadzanego.
W środku tego miejsca, Skąd rozchodziły się ulice w różne strony, na okrągłym, czystym, małym placu stał okrągły kamienny stół; na tym stole klęczał mężczyzna, ubrany także po jezuicku; na plecach i na piersiach miał zawieszone dwie karty z napisami.
Na jednej karcie napisane było dużemi głoskami:
Nieuległy.
Na drugiej:
Cielesny.
Jezuita, skazany, według ustaw zgromadzenia, podczas przechadzki na tę niedorzeczną, żakowską karę, był to mężczyzna, około czterdziestu lat mieć mogący, herkulesowej budowy ciała, z tęgim, grubym karkiem, z czarnemi, kędzierzawemi włosami, śniadej twarzy, lubo, według przyjętego zwyczaju, skromnie, pokornie trzymał oczy spuszczane, domyślać się jednak było można z nerwowego i częstego ściągania wielkich brwi, że wewnętrzne jego uczucia niebardzo zgodne były z jego pozorną pokora nadewszystko, gdy ujrzał zbliżających się do siebie Wielebnych Ojców których bardzo wielu, już to po trzech
już pojedynczo, przychodziło i odchodziło ulicami, schodzącemi się na okrągły plac, gdzie on był wystawiony.
Pomiędzy innymi, tamże w ogrodzie przechadzającym się jezuitami, widać także było tu i owdzie kilku ludzi świeckich, a to z następujących powodów; Jezuici mieli przyległy dom, oddzielony od ich domu tylko grabowym szpalerem; wiele pobożnych osób, w pewnych porach roku przybywało do tego domu i bawiło w nim, odprawiając rekolekcje. Pensjonarze ci używali tam przyjemności dobrego stołu, ładnej kapliczki i nauk ojców jezuitów.
Jeden z dwóch starych jezuitów rzekł do najmłodszego posępnej fanatycznej twarzy, księdza:
— Przedostatni pensjonarz, którego tu przyprowadzono rannego do naszego domu pokuty, nie przestaje dotąd okazywać się równie dzikim, gdyż nie widzę go tu z innymi pensjonarzami.
— Nie wiecie wcale, jak się nazywa ten pensjonarz?
— Od dwóch tygodni wiem o jego pobycie, lecz nie słyszałem, aby go nazywano inaczej niż Jegomość z pawilonu.
— Jeden z naszych sług, jemu przydany, a który go inaczej nie nazywa, powiedział mi, że to człowiek niezmiernie łagodny, miły, i wydaje się pogrążony w wielkim smutku; prawie nigdy nie mówi.
Tak sobie gwarząc, Wielebni Ojcowie przybyli do budynku, przytykającego do głównego mieszkania, a podobnego kształtem do magazynu.
W tym budynku była kasa handlowa, do której wnoszono dochód ze sprzedaży książek, rycin, różańców, fabrykowanych przez zgromadzenie, a rozsyłanych po Francji książek, po największej części niedorzecznych, bałamutnych lub kłamliwych, w których wszystko, co się nie podobało jezuitom w historji francuskiej, wszystko to mówię jest trawestowane, lub wyszydzane stylem karczemnym, straganowym. Przysłuchawszy się z radością
brzękowi talarów, jeden z Wielebnych Ojców rzekł z uśmiechem:
— A to dziś, w dzień, najmniej dochodu przynoszący Ojciec kasjer mówił mi, że dochód z pierwszego kwartału wynosił 83.000 franków.
— Przynajmniej — rzekł cierpko młody Ojciec — wiele środków szkodzenia wydarto z rąk bezbożności.
— Nadaremno burzyć się będą bezbożnicy, ludzie pobożni są z nami! — odrzekł drugi Ojciec Wielebny — przypatrzyć się tylko, pomimo popłochu z powodu cholery, jak rozkupywane są bilety naszej pobożnej loterji.
— Ale wiecie, ile będzie kosztowała kadzielnica, która z dochodu loterji będzie opłacona?
— Ojciec prokurator powiedział, że, rachując w to już drogie kamienie, nie przeniesie 33.000 franków... nie licząc starzyzny, którą przyjęto tylko na wagę złota... oszacowana jest, jak sądzę, na 9.000 franków.
— Loterja ma przynieść nam zysku 40.000 franków; dobrze więc stoimy — rzekł drugi jezuita.
Na nieszczęście tak interesująca rozmowa została przerwaną. Jedne drzwi w kracie ogrodu otworzyły się i jeden z trzech Wielebnych Ojców, na widok nowonadchodzącej osoby, rzekł:
— Ach! otóż Jego Wysokość kardynał Malipieri idzie odwiedzić Ojca Rodina.
— Oby te odwiedziny Jego Wysokości — rzekł młody ksiądz zarozumiałym tonem — mogły być pomocniejsze niż ostatnie, dla Ojca Rodina!
Kardynał Malipieri, któregośmy widzieli obecnego na naradzie u księżnej Saint-Dizier, a który teraz szedł do mieszkania Rodina, ubrany był po cywilnemu, okryty obszernym atłasowym płaszczem, z którego mocno czuć się dawała woń kamfory, gdyż prałat zaopatrzył się we wszelkie środki anticholeryczne.
Fizjognomja prałata zdawała się wyrażać niepokój, cierpkość; cera jego twarzy była żółtawa; brunatna obwódka, otaczająca jego czarne zezowate oczy, wydawała się czarniejszą niż zwykle.
Prałat zamierzał już wejść do przyległego pokoju, w którym leżał chory, gdy wtem przez cienką ścianę, która go przedzielała od Rodina, usłyszał jakąś rozmowę i zatrzymał się dla przysłuchania się, gdyż wszystko, co mówiono w przyległym pokoju, dość łatwo dochodziło jego uszu.
— Otóż więc opatrzony jestem... muszę wstać — mówiono głosem słabym, ale rozkazującym.
— Ani myśl o tem, Wielebny Ojcze — odpowiedział głos mocniejszy — bo to ani podobna.
— Zobaczysz, czy to niepodobna — rzekł pierwszy głos.
— Ależ, mój Wielebny Ojcze... zabiłbyś się... nie jesteś nawet w stanie podnieść się... byłoby to wystawić się na śmiertelną recydywę... ja na to nie pozwolę...
Po tym odgłosie nastąpił znowu jakiś szmer, jakby szamotania się, połączonego z kilkakrotnem stękaniem, raczej gniewliwem, aniżeli użalającem się, i znowu odezwał się głos:
— Nie, nie, mój ojcze, i dla tem większego bezpieczeństwa nie pozostawię ci twego ubrania... Już też nadchodzi godzina, w której zażyć masz lekarstwo; pójdę przygotować je.
I prawie w tejże chwili otworzyły się drzwi, a prałat ujrzał wchodzącego mężczyznę, mającego około dwudziestu pięciu lat, niosącego pod pachą stary surdut oliwkowy i czarne wytarte spodnie, które rzucił na krzesło.
Osobą tą był pan Anioł-Modest Rousselet, pierwszy uczeń doktora Baleinier; fizjognomja młodego praktykanta była skromna, uprzejma, powściągliwa; włosy jego prawie równo podstrzyżone, dość długo spadały na szyję z tyłu; okazał niejakie zdziwienie na widok kardynała i dwakroć niziutko mu się ukłonił, nie podnosząc nań oczu.
— Cóż mówi o chorym doktór Baleinier?
— Powiada, że w najgorszym, jak tylko wyobrazić sobie można, jest stanie. Wielebny Ojciec Rodin jest teraz w owej niebezpiecznej chwili przesilenia, w której parę godzin stanowić może o życiu lub śmierci chorego... Doktór Baleinier poszedł po rzeczy, potrzebne do operacji ochronnej, nader bolesnej, i za powrotem wykona ją na chorym.
— A czy powiedziano o tem księdzu d‘Aigrigny?
— Ksiądz d‘Aigrigny sam jest bardzo chory, jak to wiadomo Waszej Wysokości, od trzech dni jeszcze nie mógł się podnieść z łóżka.
— Pytałem o niego, idąc tu na górę — odpowiedział prałat — i zaraz go odwiedzę. Lecz, wracając się do ojca Rodina, czy powiadomiono jego spowiednika że jest w tak niebezpiecznym stanie i ulec ma tak ważnej opieracji.
— Doktór Baleinier nadmienił mu parę słów o tem, ale ojciec Rodin krzyknął z gniewem, że mu nie dają ani na
chwilę spoczynku, że go dręczą bezustanku, że on więcej, niż kto inny, myśli o zbawieniu duszy i że...
— Och! per Bacco?... nie idzie tu o niego! — zawołał kardynał, tym pogańskim wykrzyknikiem przerywając mowę panu Rousselet i podnosząc swój głos, tak bardzo ostry i przeraźliwy — nie idzie tu o niego, ale o interes jego zgromadzenia. Koniecznie trzeba, aby Wielebny Ojciec przyjął sakramenta z najawniejszą uroczystością i żeby nietylko zakończył żywot przykładnie po chrześcijańsku, ale żeby ten przykład był jak najgłośniejszym...
Wypada, żeby wszyscy ludzie tego domu, nawet obcy, wezwani byli na to widowisko. Bo w tych bezbożnych czasach zgon uroczyście chrześcijański sprawi nader zbawienne wrażenie na publiczności. A nawet byłoby bardzo dobrze na przypadek śmierci, przygotować się do zabalsamowania Wielebnego Ojca; wtedy możnaby go wystawić przez kilka dni w kaplicy na katafalku, według rzymskiego zwyczaju. Mój sekretarz poda rysunek katafalku; będzie to bardzo świetnie, okazale; ze swego położenia w zgromadzeniu, ojciec Rodin zasłużył, aby pogrzeb jego odbył się z największą jak tylko można okazałością; dla niego trzeba będzie najmniej sześć świec...
Suchy odgłos, jak gdyby co metalowego rzucono w gniewie na posadzkę, dał się słyszeć w przyległym pokoju, gdzie był chory, i przerwał mowę prałatowi.
— Pozwoli Wasza Wysokosć uczynić sobie uwagę, że tutejsze prawa sprzeciwiające się podobnym wystawom, i że...
— Prawa... zawsze prawa — rzekł rozgniewany kardynał — alboż to Rzym nie ma także swych praw? Alboż to ksiądz lub zakonnik nie jest poddanym Rzymu? Czy nie czas już, żeby...
Lecz, nie chcąc pewno zapuszczać się w podobną rozmowę z młodym doktorem, prałat mówił dalej:
— Później będzie czas pomyśleć o tem; lecz powiedz mi
pan, czy po ostatniej mojej bytności Wielebny Ojciec Rodin miał znowu napady maligny?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, tej nocy cierpiał na nią najmniej przez półtorej godziny.
— Czy też pamiętałeś pan, jak mu to polecono, zapisywać wszystkie słowa, które wtedy gadał?
— Tak, proszę Waszej Wysokości; oto są notatki, jakie mi kazał zrobić Wasza Wysokość.
To mówiąc, pan Anioł-Modest Rousselet wyjął z szufladki papiery i podał je kardynałowi.
Ta część rozmowy pana Rousselet z księdzem kardynałem toczyła się w oddaleniu od przepierzenia, tak, iż Rodin nic nie mógł słyszeć.
Odebrawszy od pana Rousselet spis słów, wyrzeczonych przez Rodina w malignie, kardynał okazywał wielką ciekawość, chcąc dowiedzieć się, co on zawiera. Prędko przeczytawszy, zmiął papier w ręku i rzekł, bynajmniej nie ukrywając złości:
— Zawsze słowa bez związku i znaczenia... prawdziwie, myślałby kto, że ten człowiek nawet w obłąkaniu umie panować nad sobą i jeżeli prawi głupstwa, to chyba wcale nic nie znaczące.
— Wprowadzisz mnie pan do ojca Rodina — rzekł prałat po chwilowem milczeniu.
— Gotów jestem na rozkazy Waszej Wysokości — rzekł pan Rousselet, nisko się kłaniając.
I wszedł do przyległego pokoju.
Sam pozostawszy, zamyślony kardynał mówił do siebie.
— Zawsze tegoż samego jestem przekonania. Podczas nagłego napadu cholery, jakiemu uległ... zdawało się Ojcu Rodinowi, że został otruty; a więc knuł coś bardzo niebezpiecznego i dlatego tak się wszystkiego lękał. Czyliżby więc słuszne były nasze podejrzenia? Czyliżby silnie a skrycie działał, jak się tego obawiamy, i znakomite osoby w Rzymie... ale w jakimże celu? Otóż właśnie trudno było tego dociec, gdyż jego wspólnicy nader wiernie
dochowują tajemnicy... Miałem nadzieję, że może w malignie... wymknie się mu jakie słowo... a jednak nic.. i nie odkryło się, chyba tylko same frazesy nic nic znaczące.
Pan Rouseslet, powróciwszy, przerwał prałatowi dalsze uwagi.
— Przykro mi jest oznajmić Waszej Wysokości, że Wielebny Ojciec Rodin nie da się w żaden sposób namówić aby przyjąć kogokolwiek; mówi, że potrzebuje teraz zupełnego spokoju.. Lubo bardzo osłabiony, jest jednak markotny, rozgniewany... Wielce zdaje się być prawdopodobnem, że wysłuchał Waszą Wysokość mówiącego o zabalsamowaniu go... i że...
Potem, widząc, że prałat zmierza ku drzwiom, do przyległego pokoju, pan Rousselet dodał:
— Ależ, proszę Waszej Wysokości, ojciec Rodin nikogo a nikogo przyjąć nie chce... potrzebuje zupełnego spokoju przed operacją, która niebawem ma być na nim dokonana... może byłoby niebezpiecznie, gdyby...
Nie odpowiedziawszy na tę uwagę, kardynał wszedł do pokoju Rodina.
Żeby lepsze dać wyobrażenie męczarni Rodina, zmuszonego pozostać nieczynnym z przyczyny choroby, i dla okazania ważności odwiedzin „kardynała Malipieri, przypomnijmy w krótkości zuchwałe zamiary dumnego jezuity, który uważał się za współzawodnika Sykstusa Piątego oczekując tylko, rychło mu się stanie równym. Dochrapać się przez dobre pokierowanie sprawy Rennepontów godności generała swego zgromadzenia, potem, w razie prawie już przewidzianej abdykacji, pozyskać sobie potężnymi środkami większość głosów w kollegium kardynałów aby zasiąść na stolicy papieskiej, a wtedy za pomocą zmiany w ustawach zgromadzenia jezuitów, zagarnąć pod władzę papieską to potężne zgromadzenie, zamiast pozostawić je niepodległem, zrównać się, a niekiedy przemagać nad niem, — takie były skryte zamiary Rodina. Co do podobieństwa ich ziszczenia... uświęcały je mnogie poprzednie wypadki, gdyż wielu prostych mnichów lub księży nagle wzniosło się do godności papieskiej.
Otóż pośród takich okoliczności, okoliczności tak ważnych skazany był Rodin na męki choroby, która paraliżowała jego siły, właśnie wówczas, gdy bardziej niż kiedykolwiek wypadało mu być czynnym, a czynnym wszelkiemi sposobami, do jakich tylko umysł jego był zdolny.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Postawszy jakiś czas niewzruszony przy drzwiach, kardynał zbliżył się powoli do łóżka Rodina. Rozgniewany tem natręctwem Rodin, chcąc uniknąć rozmowy, której z wielu względów nie życzył sobie, nagle odwrócił twarz do ściany i udał, że śpi. Kardynał, mało zważając na to udawanie postanowiwszy korzystać z osłabienia Rodina, o którem bardzo dobrze wiedział, przystawił sobie krzesło i, pomimo odrazy, usiadł w głowach przy łóżku chorego jezuity.
— Jakże się masz, mój Wielebny i miły mi Ojcze? — rzekł do niego słodziuchnym głosem, który przy włoskim akcencie wydawał się jeszcze obłudniejszym.
Rodin udał głuchego, głośno chrapał i nic nie odpowiedział. Kardynał, lubo w rękawiczkach, ze wstrętem jednak zbliżył rękę do ręki jezuity, trochę nią wstrząsnął i powtórzył nieco mocniejszym głosem:
— Mój Wielebny i miły mi Ojcze, ponieważ nie śpisz... więc posłuchaj mnie, proszę cię...
Dręczony boleścią, nękany natręctwem prałata, Rodin nagle obrócił głowę, wlepił zapadłe oczy w rzymianina i ściągniętemi od złośliwego uśmiechu usty rzekł:
— A więc Wasza Wysokość mocno obstaje przy tem, aby mnie zabalsamować.. jak niedawno słyszałem ją mówiącą, i pragniesz Wasza Wysokość widzieć mnie wystawionego w żałobnej kaplicy, żeby mnie tym sposobem w mej śmiertelnej chorobie nie dręczyć i zgon mi przyśpieszyć!
— Jeżeli przez to chcesz powiedzieć, że ze wszystkich sił mej duszy życzyłem... życzę ci chrześcijańskiego przykładnego zgonu... oh! wtedy nie mylisz się, mój miły ojcze! doskonale mnie zrozumiałeś, albowiem byłoby mi bardzo miło widzieć cię, po tak godnie spędzonem życiu, przedmiotem uwielbienia wiernych chrześcijan.
— A ja powiadam Waszej Wysokości — zawołał Rodin słabym, przerywanym głosem — powiadam Waszej Wysokości, że wielkiem jest okrucieństwem odzywać się
z takiemi życzeniami w obecności chorego w tak niebezpiecznym, jak mój teraźniejszy, stanie.
Ten napad gniewu nadwątlił siły Rodina, opuścił głowę, na poduszkę i zatabaczoną chustką otarł spiekłe usta.
— No, no, uspokój się, miły ojcze — odpowiedział kardynał ojcowskim tonem — nie miej tak zgubnych myśli, ani wątpić, że Opatrzność wysokie ma względem ciebie zamiary, kiedy cię już zachowała od tak wielkiego niebezpieczeństwa... Miejmy nadzieję, że cię jeszcze wydźwignie z tego, co ci zagraża w tej chwili.
Rodin odpowiedział chrapliwem mruczeniem, odwracając się do ściany. Niezmieszany prałat mówił dalej:
— Opatrzność nietylko cię wydźwignęła z niebezpieczeństwa, ale więcej jeszcze uczyniła... Niezmiernie ważne ]est to, co ci powiem; posłuchaj mnie tylko uważnie.
Opatrzność chciała, abyś w napadzie obłąkania wyjawił niechcący bardzo ważne rzeczy.
I prałat czekał z niespokojną ciekawością skutków cnotliwej zasadzki, urządzonej na osłabiony umysł jezuity.
Lecz ten, ciągle odwrócony do ściany, nie okazał nawet, że go siły opuszczają i pozostał milczący.
— Pewno się zastanawiasz nad temi słowy, wielebny ojcze — rzekł kardynał — słusznie postępujesz, gdyż idzie o rzecz wielkiej wagi; tak, powtarzam ci, Opatrzność dozwoliła, abyś, podczas twego obłąkania, wymówionemi słowy objawił najskrytsze myśli, któreby ci wielce mogły zaszkodzić... Krótko ci powiem, podczas ataku obłąkania zeszłej nocy, który trwał blisko dwie godziny odkryłeś tajony cel swych intryg w Rzymie z wieloma członkami świętego kolegjum.
Tu kardynał wstał, nachylił się nad łóżkiem choregu śledząc, jakie to uczyni wrażenie na fizjognomji Rodina.
Ale on nie dał mu do tego dosyć czasu. Jak trup, poddany działaniu stosu galwanicznego, nagle podskakuje, rzuca się i miota, tak Rodin podskoczył na łóżku, obrócił się, podniósł i usiadł, usłyszawszy ostatnie słowa prałata.
— Wydał się... — rzekł kardynał cicho po włosku.
Potem prędko znowu usiadłszy, wlepił w jezuitę oczy, skrzące się triumfującą radością.
Lubo nie słyszał okrzyku kardynała, lubo nie widział uradowanej jego fizjognomji, pomimo swojej słabości, Rodin, zrozumiał, jak nieroztropne było jego pierwsze oburzenie, które zbyt wiele znaczyło...
— Mój ojcze, Wasze mocne wzruszenie, wasz przestrach, utwierdza mię w przekonaniu, niestety, w smutnem przekonaniu, jakiego nabyłem — rzekł kardynał, coraz bardziej triumfujący, że mu się udał podstęp i widząc, że już ma dociec tak ważnego sekretu — dlatego teraz, mój ojcze — dodał — pojmujesz, jak ważną będzie dla ciebie rzeczą zastanowić się nad najdrobniejszemi szczegółami twych projektów i twych wspólników w Rzymie; tym sposobem, mój miły ojcze, możesz się spodziewać, że otrzymasz łaskę, nadewszystko, jeżeli się przyznasz szczerze i w najmniejszych szczegółach, jeżeli dopełnisz niektórych okoliczności, których, jak to zwykle bywa, braknie w twem wyznaniu, uczynionem w szale gorączkowym.
Rodin, uspokoiwszy się z pierwszego oburzenia, spostrzegł, lubo już zapóźno, że było to tylko podejście, i że mocno się skompromitował, nie swemi słowami, lecz okazanem zdziwieniem i przestrachem, na nieszczęście tak go zdradzającym.
Tu Rodin otarł rozpalone czoło z zimnego potu. Wzruszenie tej sceny powiększało jego cierpienia i pogarszało jeszcze jego stan i tak już bardzo niebezpieczny. Znękany dolegliwościami choroby i natręctwem, nie mógł już dłużej siedzieć i rzucił się na poduszkę.
— Per Bacco! — rzekł sobie pocichu kardynał, przerażony widokiem fizjognomji jezuity — żeby tylko nie kończył, nic nie powiedziawszy, i nie uszedł zasadzki tak ręcznie nań zastawionej.
I, prędko nachyliwszy się do Rodina, rzekł mu prałat:
— Miejmy nadzieję, kochany ojcze, że to przesilenie nie będzie szkodliwe... ale ponieważ zdarzyć się może, przeciwnie, idzie tu o zbawienie waszej duszy, wypadałoby więc, żebyście mi szczerze wszystko wyznali... z najmniejszemi szczegółami... chociażby wyznanie to wyczerpać miało wszystkie wasze siły... życie wieczne warte więcej niż to życie znikome. Alboż wyznania wasze nie były dość wyraźne? Pocóż więc teraz to naganne wahanie w ich uzupełnieniu?
— Moje wyznania były... wyraźne? zapewniasz mnie o tem Wasza Wysokość? — rzekł Rodin, zacinając się prawie po każdem słowie, tak był udręczony. — A więc... poco je powtarzać Waszej Wysokości? — I znowu drwiący uśmiech osiadł na sinych ustach Rodina.
— Poco? — zawołał rozgniewany prałat — aby zasłużyć sobie na odpuszczenie, albowiem jak udziela się rozgrzeszenia żałującemu pokutnikowi, który się przyznaje do winy, tak na wyklęcie zasługuje grzesznik zatwardziały.
— Ja się nie zapieram — z trudnością wymówił Rodin — ale zostawcie mnie w spokoju.
— Nareszcie Bóg was natchnął — rzekł kardynał z westchnieniem zadowolenia.
I sądząc, że już bliskim jest swego celu, rzekł:
— Słuchajcie tylko głosu Pana, miły bracie w Chrystusie; on będzie waszym przewodnikiem, tak więc niczego nie zaprzeczacie?
— Byłem... w gorączce... nie... mogę...więc... zaprzeczać... (ha! jakże jestem słaby — dodał Rodin tonem nawiasowym). — Nie mogę zaprzeczać głupstw, jakie mogłem powiedzieć... podczas... mego... obłąkania...
— A kiedy te mniemane głupstwa zgodne są z rzeczywistością...
— Kardynale Malipieri... wasz podstęp... dorównywa nawet... memu cierpieniu — odrzekł Rodin gasnącym głosem. — Dowodem, że nie powiedziałem mej tajemnicy...
jeżeli tylko mam jaki sekret... jest to, że chcielibyście wymóc na mnie... abym powiedział...
I jezuita, pomimo udręczenia, pomimo coraz większej boleści, tyle jeszcze miał mocy, że się do połowy podniósł na łóżku, spojrzał oko w oko prałatowi i zadrwił z niego szydersko-ironicznym, szatańskim uśmiechem.
Drzwi nagle się otworzyły i wszedł ksiądz d‘Aigrignv z okrzykiem niewymownej radości:
— Wyborna nowina!...
Po zmianie na twarzy księdza d‘Aigrigny, po jego bladości, po słabym chodzie, znać było, że okropna scena na placu przed kościołem katedralnym wywarła fatalny wpływ na jego zdrowie. Z tem wszystkiem fizjognomja jego jaśniała triumfującą radością, kiedy wchodził do pokoju Rodina, wołając:
— Wyborna nowina!
Na te słowa Rodin drgnął: pomimo wielkiego osłabienia, nagle podniósł głowę; jego ciekawe, niespokojne, przenikliwe oczy zabłysły; skinął wychudłą ręką na księdza d‘Aigrigny, aby zbliżył się do jego łóżka, rzekł mu głosem tak słabym, iż ledwo usłyszeć było można:
— Czuję, że jestem bardzo słaby... Kardynał prawie mię już dobił... Lecz jeżeliby ta wyborna nowina dotyczyła sprawy Rennapontów... o której myśl dręczy mię... a o której nic mi nie mówią... zdaje mi się... iżbym ozdrowiał!
— A więc niech ci będzie na zdrowie mój ojcze — zawołał ksiądz d‘Aigrigny, zapomniawszy o przestrogach doktora Baleinier, który do owego czasu jeszcze nie pozwalał mówić z Rodinem o ważniejszych sprawach.
— Tak — powtórzył ksiądz d‘Aigrignv — bądź zdrów czytaj... i ciesz się, mój ojcze: zaczyna się ziszczać, co zapowiadałeś.
To mówiąc, wydobył z kieszeni papier i oddał go Rodinowi, który uchwycił go chciwą, drżącą ręką.
Zaledwo Rodin przeczytał, a natychmiast krzyknął
przytłumionym, niepodobnym do opisania głosem radości.
— Jednego już niema... To się już zaczyna.... pójdzie!...
Potem, przerwawszy mowę, Rodin rzucił się na poduszkę, mówiąc:
— O! radość dusi mię... głosu mi braknie.
— O cóż to idzie? — zapytał.kardynał księdza d‘Aigrigny.
Ten odpowiedział tonem, obłudnie żałosnym:
— Jeden ze spadkobierców.rodziny Rennepontów, biedny rzemieślnik, zniszczony zbytkami i rozwiązłością, umarł, trzy dni temu, skutkiem obmierzłej rozpusty, w której zażartować chciano z cholery, zapominając, że to bicz Boży...
— Widzicie — rzekł Rodin, głosem tak osłabłym, iż wkrótce prawie zrozumieć go nie było można — kara już zaczyna się... jeden... z Rennepontów umarł... i uważajcie tylko dobrze... ten akt zejścia... — dodał jezuita, wskazując papier, który trzymał w ręku ksiądz d‘Aigrigny — przyniesie kiedyś miljony Zgromadzeniu Jezuitów... a to..dlatego... że ja...
Same wargi Rodina dokończyły zaczętego zdania. Od kilku już chwil głos jego tak osłabł i zmienił się, iż w końcu rozeznać go nie można było i zgasł zupełnie; od gwałtownego wzruszenia krtań tak mu się ścisnęła, iż nie mógł wydobyć żadnego tonu.
Rodin zemdlony, bezsilny, upadł znowu na poduszkę; ledwo oddychając przyłożył zatabaczoną chustkę do spiekłych ust: szczęśliwa nowina, jak mówił ksiądz d‘Aigrigny, nie uleczyła go; na chwilę tylko wystarczyło mu sił do zapomnienia o boleściach. Ksiądz d‘Aigrigny podał choremu do wypicia kilka łyżek napoju, który dosyć skutecznie działał na uspokojenie Rodina.
— Może chcesz Wasza Wielebność, żebym zawołał pana Rousselet? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny do Rodina, kiedy ten znowu leżał na łóżku.
Rodin kiwnął głową odmownie — nie mógł wydobyć z siebie oni słowa — stracił mowę.
Ksiądz d‘Aigrigny, przebywszy drugi pokój, otworzył drzwi do przedpokoju, w którym zastał pana Rousselet, ten oddał mu spory pakiet i rzekł:
— Przepraszam wielebnego ojca, żem go fatygował, ale powiedziano mi, żebym oddał natychmiast te papiery.
Ksiądz d‘Aigrigny powrócił do chorego i, pokazując mu listy, rzekł:
— Otóż różne sprzeczne raporty, dotyczące różnych osób z rodziny Rennepontów, na które, jak sądziłem, szczególniejszą mieć wypadałoby baczność... albowiem moja słabość nie dozwoliła mi nic widzieć samemu od kilku dni.. gdyż pierwszy to raz dziś wstałem, lecz nie wiem, wielebny ojcze — dodał — czy stan waszej wielebności pozwoli mu posłuchać...
Rodin dał znak tym razem tak błagalny i tak pełen rozpaczy, iż ksiądz d’Aigrigny uważał, że byłoby niebezpieczniej sprzeciwiać się życzeniu Rodina, niż usłuchać go; zwracając się więc do kardynała, ciągle smutnego, zgryzionego, że nie mógł dociec sekretów Rodina, rzekł do niego z wielkiem uszanowaniem, pokazując mu list:
— Czy pozwoli wasza wysokość?
Prałat skłonił głowę i odpowiedział:
— Kochany ojcze, wasze sprawy są także naszemi sprawami, powinniśmy zawsze radować się tem, co sprawia radość czcigodnemu zgromadzeniu jezuitów.
Ksiądz d‘Aignigny rozpieczętował kopertę; rozmaite znajdowały się w niej pisma.
Przeczytawszy pierwsze, nagle się zachmurzył i rzekł poważnym, wzruszonym głosem:
— To nieszczęście... wielkie nieszczęście...
Rodin nagle obrócił głowę ku niemu i spojrzał nań wzrokiem niespokojnym, pytającym...
— Floryna umarła na cholerę — rzekł ksiądz d‘Aigrigny. — A co gorsze, dodał wielebny ksiądz d‘Aigrigny
mnąc papier w ręku — że przed śmiercią nędzna wyznała pannie Cardoville, że oddawna ją szpiegowała z rozkazów waszej wielebności...
Rodin skinieniem niecierpliwem i popędliwem dał znak księdzu d‘Aigrigny, aby prędko czytał.
I ksiądz d‘Aiigrigny czytał co następuje:
— „Mówią, że od kilku dni marszałek okazuje się mniej zmartwiony, mniej niespokojny, mniej smutny; ostatnim razem spędził parę godzin ze swemi córkami, co mu oddawna już nie zdarzyło się. Przykra fizjognomja jego żołnierza Dagoberta coraz jest pogodniejsza... symptomaty te uważać można za dowód znacznego polepszenia w położeniu marszałka.
„Po piśmie poznaliśmy, że ostatnie bezimienne listy zwrócone zostały posłańcowi przez żołnierza Dagoberta, nie będąc nawet rozpieczętowane przez marszałka, pomyślimy o sposobie przesłania ich inną drogą“.
Potem, spojrzawszy na Rodina, d‘Aigrigny rzekł mu:
— Wasza wielebność pewno sądzi podobnie jak ja, że to doniesienie jest niezupełnie zadawalające?...
Rodin schylił głowę. Ze zmarszczonej jego twarzy wyczytać było można jak martwiło go to, że nie mógł mówić; dwa razy sięgnął ręką do swej szyi, patrząc z ubolewaniem na księdza d‘Aigrigny:
— Ach!... zawołał ksiądz d‘Aigrigny z gniewem, przeczytawszy inne pismo — za jedno pomyślne zdarzenie, dzień dzisiejszy wiele przynosi nieszczęśliwych!...
Kardynał również podzielając niepokój Rodina, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Wielebny ojcze, cóż to wyczytujesz z tego pisma?
— Mniemano, że nikt nie wie o pobycie w naszym domu pana Hardy — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — a przecież lękać się wypada, aby Agrykola Baudoin nie odkrył mieszkania dawnego pryncypała i żeby mu nie podał listu za pośrednictwem kogo z domowników... I tak — dodał ksiądz
d‘Aigrigny z gniewem — przez ostatnie trzy dni, kiedy mi niepodobna było odwiedzić pana Hardy w pawilonie, w którym mieszkał jeden z posługujących mu dał się przekupić.. Jest pomiędzy nimi jednooki, któremu ja nigdy nie ufałem... nędznik... Ale nie, jeszcze nie chcę uwierzyć tej zdradzie.
— Mój miły ojcze — rzekł kardynał — nie trzeba jeszcze tracić nadziei... dobra sprawa zawsze będzie triumfować.
— Zobaczymy jeszcze to ostatnie pismo — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, po chwili cichego dumania. — Dosyć mam zaufania w osobie, która mi je przysłała, tak, iż nie mogę wątpić o pewności zawartych w niem szczegółów. Oby sprzeczne były z innemi!
Czytał więc ksiądz d‘Aigrigny co następuje:
„Trzy dni temu, ksiądz Gabrjel de Rennepont, który nigdy nie postał u panny Cardoville, przybył do jej pałacu o wpół do drugiej po południu; pozostał tam aż do godziny piątej. Prawie zaraz po odjeździe księdza, dwóch służących wyszło z pałacu; jeden udał się do marszałka Simon, dragi do Agrykola Baudoin, czeladnika kowalskiego, a potem do księcia Dżalmy. Wczoraj, około południa, marszałek Simon z córkami przybył do panny Cardoville; wkrótce potem udał się tam ksiądz Gabrjel, w towarzystwie Agrykoli Baudoin. Między temi osobami a panną Cardoville odbyła się długa narada; pozostali u niej aż do godziny wpół do czwartej. Marszałek Simon przybył powozem, a odszedł pieszo z córkami; wszyscy troje wydawali się bardzo ucieszeni, i nawet widziano, jak marszałek w bocznej alei pól Elizejskich ucałował swoje córki z wielkiem wylaniem i rozczuleniem. Ksiądz Gabrjel Rennepont i Agrykola wyszli ostatni.
„Ksiądz Gabrjel wrócił do domu, jak się później o tem dowiedziano; kowal, na którego, z wielu ważnych powodów, szczególniejszą dawano baczność, poszedł do pewnego handlu win przy ulicy la Harpe. Udano się tam za nim krok za krok; żądał, aby dano butelkę wina, i usiadł w osobnym pokoju, po lewej ręce; nie pił jednak i zdawał się być żywo czemś zajęty; domyślano się, że kogoś
oczekuje. W rzeczy samej, po pół godzinie przyszedł mężczyzna, około trzydziestu lat mający, brunet wysokiego wzroku jednooki, ubrany w surdut koloru kasztanowatego i czarne pantalony; przybył z gołą głową jak się zdaje z sąsiedztwa. Ten mężczyzna zasiadł u stołu razem z kowalem. Dosyć żywa rozmowa wszczęła się między nimi, ale nieszczęściem nic z niej rozumieć nie można było. W pół godziny przeszło, Agrykola Baudoin dał w rękę mężczyźnie jednookiemu pakiecik, który, jak się zdaje zawierał złoto, gdyż mała była jego objętość a jednooki był nader wdzięczny.
„Nazajutrz, bardzo rano udano się w okolicę handlu win przy ulicy la Harpe, czekano tam aż do wpół do pierwszej; kowal przybył. Ponieważ udano się tam z wszelkiemi ostrożnościami, żeby nie być poznanym, można więc było, podobnie jak wczoraj wejść do pokoju i usiąść dość blisko kowala, nie dając mu jednak powodu do podejrzenia; niebawem przybył mężczyzna jednooki i oddał mu list, zapieczętowany czarnym lakiem.
„Na widok listu, Agrykola Baudoin zdawał się być tak wzruszony, iż wprzód nim go przeczytał, widziano wyraźnie łzę, spadłą mu na wąsy. Obaj wyszli z handlu.
„Udano się za nimi w ślad, zdaleka; jak wczoraj, mężczyzna jednooki wszedł do wiadomego domu przy ulicy Vaugirard. Agrykola szedł z nim aż do bramy, potem długo słaniał się koło murów, jak się zdawało, chcąc rozpoznać miejsce; kiedy niekiedy coś sobie zapisywał w notesie.
„Potem kowal spiesznie się udał ku placowi Odeon, gdzie wziął dorożkę. Toż samo uczyniono, idąc za nim śledzono go; udał się on na ulicę Anjou do panny Cardeville. Szczęśliwem zdarzeniem, w chwili gdy wdziano Agrykolę, wchodzącego do pałacu, powóz z liberją panny Cardoville wyjeżdżał z bramy; był w nim koniuszy tej panny z człowiekiem bardzo licho ubranym i któremu bardzo źle patrzyło z oczu, był przytem bardzo blady.
„Konjuszy panny Cardoville wysiadł z powozu z owym bladym mężczyzną; obaj weszli do biura ajentów policyjnych; w pół godziny, koniuszy panny Cardoville sam wyszedł i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pałacu Sprawiedliwości, udał się do biura królewskiego prokuratora; tam zabawił blisko pół godziny, poczem wrócił do pałacu panny Cardoville przy ulicy Anjou.
„Dowiedziano się z najpewniejszego źródła, że tegoż samego dnia około ósmej godziny wieczorem, pp. d‘Ormesson i Valbolle, znakomici adwokaci i sędzia instrukcyjny, który odebrał wniesioną przez pannę Cardoville skargę na doktora Baleinier, mieli z tą panną w pałacu Cardoville konferencję, która przeciągnęła się aż do północy, a której przytomny był Agrykola Baudoin i dwaj inni rzemieślnicy z fabryki pana Hardy.
„Dziś książę Dżalma był u marszałka Simon; zabawił u niego półczwartej godziny; potem marszałek z księciem udali się, według wszelkiego prawdopodobieństwa, do panny Cardoville, gdyż ich powóz zatrzymał się przed bramą jej pałacu, przy ulicy Anjou; nieprzewidziany wypadek nie dozwolił uzupełnić tej ostatniej wiadomości.
„W tej właśnie chwili dowiedziano się, że wydano rozkaz zatrzymania niejakiego Leonarda, dawnego totumfackiego barona Tripeaud. Mają podejrzenie na tego Leonarda, że on jest sprawcą pożaru w fabryce pana Franciszka Hardy: Agrykola Baudoin i dwaj jego towarzysze wskazali człowieka, uderzająco podobnego do Leonarda.
„Z tego wszystkiego wykazuje się oczywiście, że od kilku dni pałac Cardoville jest ogniskiem, gdzie się schodzą i stamtąd rozchodzą najczynniejsze, najliczniejsze kroki, a które zdają się zawsze krążyć około marszałka Simon, jego córek i około pana Hardy, kroki, których panna de Cardoville, ksiądz Gabrjel i Agrykola Baudoin są niezmordowanymi sprawcami; lękamy się też ich, jako najniebezpieczniejszych“.
Łatwo sobie wyobrazić, jak okropne sprawić musiała wrażenie nota i na księdzu d’Aigrigny i na Rodinie... na Rodinie, cierpiącym, przykutym do łoża boleści i nic działać nie mogącym, właśnie wtedy, kiedy widział walącą się swych intryg budowę.
Skutkiem wysiłku niesłychanie mocnej woli, jak gdyby poruszony sprężyną, Rodin zerwał się z łóżka, unosząc z sobą prześcieradło, które się za nim wlokło, jak za nieboszczykiem... W pokoju było zimno.
— Nieszczęsny... co robisz? to śmierć! — zawołał ksiądz d’Aigrigny, skoczywszy do Rodina, chcąc go zmusić do położenia się w łóżku.
Lecz on, wyciągnąwszy wychudłą rękę, twardą, jak żelazo, odepchnął księdza d’Aigrigny, z niepojętą siłą, pomimo tak ciężkiej choroby.
— Silny jest, jak gdyby w napadzie wielkiej choroby!... — rzekł do prałata ksiądz d’Aigrigny.
Poważnym krokiem Rodin poszedł do biurka, gdzie było wszystko, czego potrzebował codzień doktór Baleinier do pisania recept i rozporządzeń; potem, usiadłszy przy tem biurku, jezuita wziął papier, pióro i zaczął pisać pewną ręką. Jego ruchy były spokojne, powolne i pewne; przypominały owe pomieszane, automatyczne kroki, jakie spostrzegamy u lunatyków. Milczący, osłupiali, nie wiedząc, czy to na jawie, czy im się śni, na widok tego cudu, kardynał i ksiądz d’Aigrigny, z otwartemi usty, patrzyli w zdumieniu na tę dziwnie zimną krew Rodina. Ksiądz d’Aigrigny jednak postąpił do niego i rzekł:
— Ależ, mój ojcze... to nierozsądnie...
Rodin ruszył ramionami, obejrzał się nań i, kiwnął, aby się do niego zbliżył i żeby przeczytał, co on napisał.
Kardynał przeczytał, co było napisane, i oddał pismo księdzu d’Aigrigny.
— A! to jest pełne zdrowego rozsądku i zdolności — rzekł z zapałem — tym sposobem potarga się niebezpieczny związek między księdzem Gabrjelem, a panną Cardoville.
— Jaka myśl, Wasza wysokości! — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — wyborna, trzeba to zrobić... bardzo dobrze może być przyjęta i...
Rodin, obejrzawszy się, kiwnął na księdza d‘Aigrigny aby się do niego zbliżył i dał mu pismo z dołączeniem małej kartki, na której napisane były te słowa:
„Do wykonania natychmiast, przed upływem godziny“.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko przeczytał drugie pismo i zawołał:
— To prawda, ja o tem nie myślałem... tym sposobem korespondencja Agrykoli Baudouin z panem Hardy zamiast szkodzić, może przeciwnie wydać najlepsze skutki.
Nagle otworzyły się drzwi; wszedł doktór Baleinier.
Na widok siedzącego przy biurku Rodina, napółnagiego, z bosemi nogami na posadzce, doktór zawołał tonem nagany i przestrachu:
— Ależ, mój ojcze, i proszę waszej wysokości... wszak to równa się samobójstwu.
Do najwyższego stopnia zdziwiony, chciał mu pomacać puls u lewej ręki, którą Rodin mu podał, nie przestając prawą pisać.
— Jakiż to cud! — zawołał doktór Baleinier, licząc uderzenia pulsu w ręku Rodina — od ośmiu dni i dziś rano jeszcze, puls był prędki, przerywany, prawie nie do poznania, a teraz wzmacnia się, zaczyna być regularniejszy... tego nie pojmuję... Cóż się tu stało?.. Uwierzyć nie mogę temu, co widzę.
— A więc — rzekł kardynał — bez operacji...
— To przesilenie, tak szczęśliwe, tak niespodziewane pozostałoby bez skutku... a jego wpływ mógłby mu śmierć sprowadzić.
— A czy powiedziałeś mu pan, jak bolesna jest to operacja?...
— Bez mała, dałem mu poznać, proszę waszej Wysokości.
I, przystąpiwszy do Rodina, który, nie przestając pisać i myśleć, wcale nie zwracał uwagi na tę pocichu prowadzoną rozmowę.
— Wielebny ojcze — rzekł doktór poważnym głosem — czy chcecie w przeciągu tygodnia być na nogach?
Rodin skinął gestem pełnym ufności, który znaczył:
„Właśnie już jestem na nogach“.
— Nie łudź się, wielebny ojcze — odpowiedział doktór — wyborny to kryzys, ale potrwa krótko, a jeżeli nie przystąpimy do operacji, o której nadmieniłem zaprawdę!... powiadam to bez ogródki... po takiem wstrząśnieniu... za nic nie ręczę.
Rodin prędko napisał i podał do przeczytania doktorowi te słowa:
„Dałbym sobie uciąć ręce i nogi.. byle tylko żyć. Gotów jestem“.
I poruszył się, chcąc powstać.
— Muszę oświadczyć waszej wielebności, nie dlatego, żebym go straszył, lecz żeby mu dać czas do zebrania odwagi dodał doktór Baleinier — bo ta operacja jest bardzo bolesna...
Rodin ruszył ramionami i pewną ręką napisał:
„Proszę zabrać mi wszystko... a głowę tylko pozostawić!...“
— Wielebny ojcze — rzekł doktór Baleinier — wypadałoby waszej wielebności położyć się...
Rodin napisał:
„Przygotuj pan, co mu potrzeba... ja tymczasem napiszę bardzo pilne rozkazy; dasz mi pan znać, kiedy będziesz gotów“.
Potem złożywszy zapisany papier który zapieczętował
opłatkiem, Rodin skinął na księdza d‘Aigrigny, aby przeczytał słowa, które on miał napisać, a te były następujące
„Posłać natychmiast agentowi, który pisał bezimienne Listy do marszałka Simon“.
Rodin dał znak przyzwolenia i wstał. Lecz już sprawdzała się przepowiednia doktora; jezuita ledwo jednę sekundę ustać mógł na nogach i upadł znowu na krzesło... Wtedy spojrzał na doktora Baleinier zmartwiony, a oddech jego zaczynał być coraz cięższy. Doktór rzekł mu chcąc go pocieszyć:
— Bądźcie spokojni, wielebny ojcze... Ale trzeba się nam pośpieszyć... Wesprzyjcie się na mnie i na księdzu d‘Aigrigny.
Rzeczywiście, z ich pomocą Rodin zdołał dostać się do łóżka; tu usiadłszy, wskazał ręką na papier i pióro z kałamarzem, aby mu je podano; podano mu i pisał dalej na kolanach.
— Nie będzie tu krwi — rzekł doktór Baleinier — lecz zresztą, to jeszcze gorsze... Racz więc wasza wielebność przysłać mi trzech z naszych wielebnych ojców, oni mi po służą za pomocników; racz także poprosić pana Rousselet, aby przyszedł ze swemi przyrządami.
Ksiądz d‘Aigrigny wyszedł.
Prałat przybliżył się do doktora Baleinier i rzekł mu cicho, pokazując Rodina:
— On jest w stanie niebezpiecznym?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, ale jeżeli wytrzyma operację...
W tej chwili wszedł pan Rousselet, trzymając pod pachą duże kwadratowe pudełko; zbliżył się do kominka i na marmurowym blacie rozstawił swoje aparaty.
— Hm... hm.. — pocichu powiedział doktór — okropne ma duszenie w piersiach, oddech piskliwy...
Niebawem weszli do pokoju razem z księdzem d‘Aigrigny trzej jezuici, którzy rano przechadzali się po ogrodzie domu przy ulicy Vaugirard.
— Wielebni ojcowie — rzekł uprzejmie doktór Baleinier do trzech jezuitów — dziękuję panom za ich uprzejmość... bardzo prosta czeka tu panów przysługa, a przy pomocy Bożej, ta operacja ocali naszego wielebnego ojca Rodina.
Trzej zakonnicy wznieśli oczy ku niebu ze skruchą, poczem skłonili się razem wszyscy trzej jak jeden.
Najmniejszy znak obawy nie pokazał się na twarzy jezuity; fizjognomja jego była tak spokojna, tak zimna, jak u trupa; tylko małe jego oczki mocniej jeszcze zaiskrzyły się w swych głębokich jamach; przez krótką chwilę wodził wzrokiem po świadkach tej sceny; wziąwszy pióro w zęby, złożył znowu i zapieczętował inne pismo, położył je na nocnym stoliku i nareszcie kiwnął na doktora Baleinier, zdając się mówić do niego: Gotów jestem.
— Trzeba najprzód zdjąć koszulę i kaftan, mój ojcze.
Czy to ze wstydu, czy z jakiej innej przyczyny, Rodin przez chwilę wahał się... ale tylko przez chwilę... bo gdy doktór rzekł znowu:
— Koniecznie trzeba, wielebny ojcze...
Rodin, ciągle siedzący na łóżku, usłuchał przy pomocy doktora Baleinier, który dla uspokojenia wstydliwości pacjenta. rzekł:
— Potrzeba nam tylko piersi waszej wielebności, lewego i prawego ich boku.
I doktór Baleinier przystąpił do operacji. W rzeczy samej było to bardzo proste. Doktór dał każdemu ze swych czterech pomocników pewien rodzaj trójnogu stalowego, mającego około dwu cali średnicy, a do trzech cali wysokości. Okrągły jego środek napełniony był watą mocno ubitą: narzędzie to trzymało się lewą ręką za drewniany trzonek.
Każdy pomocnik w prawej ręce miał rurkę blaszaną, długą osiemnaście cali; na jednym końcu rurki były przylutowane wywinięte brzegi, żeby wygodnie przyłożyć było można usta, drugi zaś koniec był rozszerzony w kształcie trąbki, tak, żeby posłużyć mógł za nakrywkę.
Doktór Baleinier, — uzbroiwszy swych czterech pomocników — kazał im zbliżyć się do Rodina, którego łóżko wytoczone zostało na środek pokoju. Dwóch pomocników stanęło z jednej, a dwóch z drugiej strony Cztery knoty zapalonej bawełny, ale tak urządzone, iż paliły się zwolna małym płomieniem, przyłożone zostały z prawej i lewej strony na piersiach Rodina...
Nazywa to się pospolicie moksą. Kończy się operacja, gdy skóra w całej grubości powoli spali się... trwa to siedem do ośmiu minut. Mówią, że ból amputacji niczem jest w porównaniu z bólem moksy, a tem gorzej, kiedy się ich razem postawi kilka.
Rodin z nieustraszoną ciekawością przypatrywał się wszystkim przygotowaniom do operacji; lecz za pierwszem przyłożeniem tych czterech płomieni, wyciągnął się i potem zwinął jak wąż; nie wolno mu nawet było użalić się na ból, bo mu brakło głosu. A tymczasem widać już było na obu bokach piersi cztery szerokie zaskorupiałe, krwawe rany... tak to już mocno i głęboko było przypalone ciało... Zanim znowu położyć się miał na łożu boleści dla powtórzenia operacji, Rodin dał znak, wskazując kałamarz i pióro, dając do zrozumienia, że chce pisać.
Można było darować mu to dziwactwo.
Doktór podał mu tabliczkę, Rodin oparł na niej papier i napisał, co następuje, jakby mu nagle na myśl przyszło.
„Lepiej jest nie tracić czasu... Kazać natychmiast uprzedzić barona Tripeaud o rozkazie przytrzymania, wydanym przeciw jego totumfackiemu Leonardowi, aby go ostrzegł“.
Dziwny to i straszny był widok, zarazem smutny i prawie fantastyczny. Trzej księża w czarnych długich sukniach, nachyleni nad ciałem, podobniejszem do trupa, niż do żyjącego człowieka, mając usta przyłożone do rurek, jakby do smoków, wychodzących z piersi Rodina, jakby ssali krew, lub wykonywali na nim jakieś czary. Przenikliwa, odrażająca woń przypalonego ciała, rozchodziła się już po pokoju... każdy pomocnik słyszał pryskanie... był to odgłos pękającej od ognia skóry Rodina w czterech miejscach na piersiach...
Znosząc te straszne tortury, Rodin czerpał odwagę i siłę w nadziei... i rzecby raczej można, w pewności, że żyć będzie... Taki to był hart tego niezłomnego charakteru, taka potęga tego dzielnego umysłu, iż nawet pośród niepodobnych do opisania boleści, ulubiona jego myśl ani na chwilę go nie opuszczała... Podczas rzadkich przerw, Rodin jeszcze myślał o sprawie Rennepontów, obliczał możność jej wygrania, układał najszybsze środki działania, czując, że nie było ani minuty czasu do stracenia. Pomimo bólu, Rodin, leżąc na wznak, zaczął znowu pisać; będąc w takiem położeniu, wziął tabliczkę w lewą rękę, podniósł ją blisko i pisał prawą ręką. Na pierwszej kartce napisał kilka znaków alfabetycznych; były to cyfry, które sam dla siebie wymyślił i niemi wyrażał sekrety, o których nie chciał udzielić nikomu wiadomości. Na kilka chwil wprzód, wpośród męczarni, przyszła mu nagle jakaś bardzo ważna myśl; uważał ją za dobrą i notował, obawiając się zapomnieć jej podczas większych boleści, które zmusiły go przerwać ją dwa czy trzy razy, gdyż, choć skóra jego paliła się zwolna, jednakże paliła się, pisał
więc dalej na drugiej kartce i napisawszy następujące słowa, podał znowu kartkę księdzu d‘Aigrigny:
„Posłać natychmiast B. do Faringei, od którego odbierze raport o wypadkach ostatnich dni, co do księcia Dżalmy; B. przybędzie tu niezwłocznie z tą wiadomością“.
Ksiądz d‘Aigrigny wyszedł śpiesznie dla dania tych nowych rozkazów. Kardynał zbliżył się trochę do teatru tej operacji. Na znak dany przez doktora, czterej pomocnicy przyłożyli usta do rurek i zaczęli szybko rozniecać ogień. To ponowienie tortur było tak okropne, iż pomimo niesłychanej władzy nad sobą, Rodin straszliwie zgrzytał zębami, tak, iż zdawało się, że je połamał, rzucił się konwulsyjnie i nadął piersi tak mocno, iż skutkiem gwałtownego spazmu, wydobył z nich nareszcie przeraźliwy krzyk boleści... ale ten krzyk już był wolny, dźwięczny.
— Już wolne piersi... — zawołał triumfująco doktór Baleinier — już ocalony... płuca już przyzwoicie działają... głos wraca... już wrócił... Dmuchajcie panowie, dmuchajcie... a ty, wielebny ojcze — rzekł uradowany do Rodina — jeżeli tylko możesz, krzycz... wyj... nie wstydź się... cieszyć się będę, słysząc cię, a to ci ulży...
Odwagi tylko i cierpliwości, teraz już ręczę za ciebie.. Cudowne to jest uleczenie... ogłoszę je, otrąbić każę!...
Słysząc, że już jest ocalony, Rodin lubo cierpienia jego w tej chwili były może najdotkliwsze, jakich w ciągu całej operacji doznał, gdyż ogień dochodził do ostatniej warstwy skóry, Rodin, mówię, wypogodził swe oblicze, był piękny szatańską pięknością. W cierpiącej twarzy przebijała się duma dzikiego triumfu; — widać było, jak ten potwór czuł się znowu silnym, potężnym, że miał na myśli straszne nieszczęścia, jakie sprawić miało jego zmartwychpowstanie... I, wijąc się jeszcze jak żmija pod dopiekającemi płomieniami, wymówił następujące... pierwsze słowa, jakie się wydobyły z jego oswobodzonych piersi:
— Powiedziałem... tak... powiedziałem, że będę żył!
— I prawdę mówiłeś, mój ojcze — zawołał doktór:
macając puls Rodina. — Otóż już masz puls, jak należy pewny, porządny, regularny, płuca wolne. Skutek operacji jest zupełny: już będziesz zdrów...
W tej chwili ostatnie włókna bawełny dopaliły się; odjęto trójnóżki i dały się widzieć na chudych piersiach Rodina cztery szerokie, zeskorupiałe rany. Pod zwęgloną, kurczącą się jeszcze skórą widać było czerwone żywe ciało...
Rodin spuścił oczy na te rany, przypatrywał się im przez chwilę w milczeniu, potem okropnie się uśmiechnął; wtedy, nie zmieniając położenia, rzuciwszy tylko z ukosa okiem na księdza d‘Aigrigny, rzekł mu, rachując powoli rany jednę po drugiej i palcem na nie wskazując:
— Księże d‘Aigrigny... jaka wróżba, proszę tylko patrzeć!... jeden Rennepont.. dwa Renneponty... trzy Renneponty... cztery Renneponty... — potem, umilkłszy — a gdzież jest piąty? Ach!.. to tu... ta rana liczy się za dwu... to bliźniak...
I potem uśmiechnął się.
— Tak, ja mówię, że ród bezbożnych na proch zostanie starty, podobnie jak kawałki mego ciała na popiół zostały spalone... Ja to mówię... to nastąpi... gdyż powiedziałem, że będę żył... i żyję.
Już dwa dni upłynęło, od chwili kiedy Rodin został przywrócony do życia.
Jest około trzeciej godziny popołudniu; żywy płomień słonecznego światła, przedzierający się okrągłym otworem przez drzwi nawpół w ziemię zapuszczonego sklepiku, zajmowanego przez matkę Arseni, handlarkę węgli i zieleniny, dziwną przedstawiał sprzeczność z ciemnością w tej piwnicy.
Promień ten padał prosto na okropny przedmiot...
Wpośród wiązek drzewek, powiędłych legumin, tuż przy stosie węgli, stało stare łóżczysko; pod okrywającem je prześcieradłem, widać było postać skrzepłego trupa. Są to zwłoki matki Arseni, zmarłej na cholerę; onegdaj jeszcze zakończyła życie; ponieważ mnóstwo pogrzebów było, przeto dotąd jeszcze nie przyszła kolej na jej pochowanie.
W tej chwili ktoś usiłował wyłamać drzwi od korytarzyka, prowadzące do sklepiku; drzwi te niebardzo się opierały; weszła kobieta i przez chwilę stała nieruchoma Po chwilowem wahaniu postąpiła kilka kroków, jasny promień oświecił jej rysy twarzy, była to Bachantka. Od czasu śmierci Jakóba, twarz Cefizy jeszcze bardziej zmieniła się; była blada jak trup, jej piękne, czarne włosy były w nieładzie, rozczochrane, nogi bose, podarta
spódniczyna, ledwie za kolana okrywała jej nagość, a na piersiach miała tylko kawałek chustki. Przystąpiwszy do łóżka, Bachantka rzuciła nieulęknionem, prawie okrutnym okiem na prześcieradło.
Wzięła koszyk i napełniła go węglami; popatrzywszy jeszcze tu i owdzie, spostrzegła w kącie glinianą fajerkę porwała ją z dzikiem ukontentowaniem.
— To jeszcze nie wszystko... jeszcze nie dosyć tego — mówiła sobie Cefiza, szukając znowu naokoło, niespokojna.
Wreszcie zobaczyła przy małym żelaznym piecyku puszkę blaszaną, w której było krzesiwo i zapałki. Wziąwszy tę puszkę, włożyła ją do koszyka, wzięła go jedną ręką, a drugą zabrała fajerkę.
Przechodząc obok zwłok biednej węglarki, Cefiza rzekła z wymuszonym uśmiechem:
— Okradam cię... biedna Arseni... ale moja kradzież nie na długo mi posłuży.
Cefiza wyszła ze sklepiku, przymknąwszy drzwi jak mogła najlepiej, poszła korytarzykiem; przebiegła małe podwórko, oddzielające korpus frontowy od budynku, w którym miał swoją kryjówkę Rodin.
Bachantka weszła na schody, prowadzące do mieszkanka, niegdyś zajmowanego przez Rodina. Dom ten był tak zniszczony, iż w wielu miejscach nietylko przez dach, ale, przez dziury w pułapie deszcz do izby padał, do izby ledwie dziesięć stóp długiej i szerokiej, do której światło jednem tylko dochodziło oknem w dymniku. Garbuska, odziana tylko w łachmany, siedziała na sienniku, podparta łokciami na kolanach, cienkiemi zwiędłemi rękami zakrywszy twarz. Za wejściem Cefizy przybrana siostra Agrykoli podniosła głowę; jej blada, łagodna twarz wydawała się jeszcze bardziej niż pzedtem wynędzniałą, zbladłą cierpieniami, zmartwieniami, nędzą; oczy zapadłe, od łez zaczerwienione, wlepiła w siostrę z wyrazem melancholijnej tkliwości.
— Mam już, czego nam potrzeba... moja siostro — rzekła Cefiza przytłumionym głosem. — W tym koszyku jest koniec naszej nędzy.
Potem pokazując garbusce rzeczy, złożone na podłodze, rzekła:
— Pierwszy to raz w mem życiu... dopuściłam się... kradzieży... i to mnie przejęło wstydem i bojaźnią... Już to pewne, że nie jestem stworzona ani na złodziejkę, an też na coś gorszego jeszcze. Szkoda — dodała z gorzkim uśmiechem.
Po chwilowem milczeniu, Garbuska rzekła tkliwie do starszej siostry:
— Cefizo... moja dobra Cefizo... chcesz więc umrzeć koniecznie?
— Jakże wahać się? — odpowiedziała Cefiza stanowczym tonem.
— Kiedy chcesz, zastanówmy się jeszcze, rozpatrzmy raz jeszcze moje położenie; choćbym nawet chciała zapomnieć o swej hańbie i o wzgardzie umierającego Jakóba, cóż mi pozostaje? Żyć... to jest umierać powoli, z niedostatku, zmam to już dobrze... wolę umrzeć odrazu... Drugi zaś wybór jest ten, aby dla utrzymania życia, bawić się dalej haniebnem rzemiosłem, jakiego już spróbowałam... a tego właśnie nie chcę... to dla mnie jeszcze gorsze....
Potem, nie dając mówić siostrze, dodała:
— Przychodzi cholera... zabija wszystkich w domu a nas... zostawia. Widzisz tedy, że lepiej będzie samej o sobie pomyśleć — dodała, uśmiechając się znowu z goryczą. Potem mówiła dalej: — A zresztą i ty, choć inaczej mówisz, moja siostro... biedna siostro... ty również masz chęć skończyć tak samo jak ja... Czy wolisz raczej umierać.... oddzielnie?...
— Egoistko! — rzekła Garbuska z uśmiechem, rozdzierającym serce — jakieżbym miała powody bardziej niż ty lubić życie? czyjże pozostawiłabym żal po sobie.
— Z tem wszystkiem jednak pełniłam aż do końca
wszystko, co było moją powinnością — dodała Garbuska miłym głosem. — Agrykola już mnie nie potrzebuje — on się ożenił... on kocha, on jest kochany... jego szczęście jest pewne.. pannie Cardoville nic nie pozostaje do życzenia. Piękna, bogata, szczęśliwa, a ja uczyniłam dla niej wszystko, co taka jak ja istota uczynić mogła. Ci, co byli dobrzy dla mnie, są szczęśliwi... dlaczegóżbym więc nie miała teraz odpocząć... jestem tak skołatana... A kiedym nareszcie mogła udać się do pałacu panny Adrjainny de Cardoville, jej tam nie było!... Oh! jakie to nieszczęście!
Garbuska nie mogła skończyć i ze drżeniem zakryła twarz rękami.
— A ja zaprzedałam się, jak tyle nieszczęśliwych, gdy im zabraknie roboty lub gdy zarobek nie wystarcza... a głód zbyt gwałtownie dokuczać zacznie... — odpowiedziała Cefiza drżącym głosem — tylko zamiast żyć, jak tyle innych żyje z hańby, ja z niej umieram... bo hańba moja dręczy mnie... Jakób skonał na mem ręku, pogardzając mną... a wiadomo ci, jak go kochałam! — dodała Cefiza z namiętnem uniesieniem — kochałam go tak, jak tylko raz w życiu kochać można!...
— Niech więc spełni się nasz los!... — rzekła zamyślona Garbuska.
— Moja siostro, nigdy mi też nie powiedziałaś przyczyny twego oddalenia się od panny Cardoville... — rzekła Cefiza po chwili milczenia.
— Jeden to będzie tylko sekret, który poniosę z sobą do grobu, moja dobra Cefizo — rzekła Garbuska, oczy spuściwszy.
I z gorzką radością myślała, że wkrótce uwolnioną zostanie od tej obawy, która zatruwała ostatnie dni jej smutnego życia.
— Siostro... uściskajmy się — rzekła Cefiza — i — odwaga!
Garbuska, wstawszy, rzuciła się w objęcia swej siostry.
Obie długo trzymały się w objęciach...
Na chwilę zapanowało głębokie, uroczyste milczenie; przerywały je tylko łkania dwóch sióstr.
— Oh! mój Boże! tak się kochać... i rozstać się... nazawsze — rzekła Cefiza — jednak to okrutnie.
— Rozstać się... — zawołała Garbuska, i jej blada, łagodna, łzami oblana twarz nagle zajaśniała boską nadzieją — rozstać się, siostro, o! nie, nie. Idźmy tam wysoko, moja siostro... niczem tam są ludzie, tam Bóg sam panuje... idźmy tam, siostro, lepiej nam tam będzie... idźmy prędko... nie zwłóczmy.
To mówiąc Garbuska wskazała na czerwony blask zachodzącego słońca, padający na szyby okna.
Cefiza, przejęta religijnem uniesieniem, schwyciła siostrę za ręce i, wpatrując się w nią z tkliwem uczuciem zawołała:
— O! siostro, jak piękna jesteś teraz!
— Za późno przychodzi mi piękność — rzekła Garbuska ze smutnym uśmiechem.
— Nie, siostro, bo wyglądasz na tak szczęśliwą... iż tracę teraz wszystkie skrupuły, jakie dotąd jeszcze miałam względem ciebie.
— A więc śpieszmy się — rzekła Garbuska, pokazując siostrze fajerkę.
— Bądź spokojna, moja siostro... to nie potrwa długo — rzekła Cefiza.
I poszła wziąć fajerkę, nałożoną węglami, którą postawiła w kącie izdebki, a teraz wystawiła ją na środek.
Potem, uśmiechając się z ową gorzką ironją, tak często napadającą w smutnych okolicznościach, dodała:
— Cóż powiesz... siostro, poobtykamy drzwi i okna, żeby się nie dostało powietrze... co to za zbytki!... pieścimy się jak panie!
— W tej chwili możemy sobie pozwolić na wygody —
rzekła Garbuska, usiłując równie jak Bachantka, być żartobliwą.
I obie siostry z niewymownie zimną krwią zaczęły skręcać słomę w powrósła tak tylko grube, iżby niemi można było pozatykać szpary we drzwiach i w oknie, tudzież w pułapie.
Cefiza i Garbuska spokojnie zajmowały się przygotowaniami do śmierci.
Nieszczęsna chwila zbliżała się, ich fizjognomje, zawsze spokojne, wydawały się lekko ożywionemi nadzwyczajnem wzruszeniem, które zawsze towarzyszy podwójnemu samobójstwu.
— Teraz... — rzekła Garbuska — prędko fajerkę...
I uklękła przed fajerką, napełnioną węglami; ale Cefiza, wziąwszy siostrę pod rękę, zniewoliła ją do wstania, mówiąc jej:
— Pozwól mi rozniecić ogień... to do mnie należy..
— Ależ, Cefizo...
— Wiesz, moja kochana siostro, jakiego bólu głowy nabawia cię woń żarzących się węgli.
Na tę naiwną przymówkę, a Cefiza nie żartem mówiła, obie siostry nie mogły wstrzymać smutnego uśmiechu.
— Doprawdy — rzekła Cefiza. — Na co niepotrzebnie zadawać masz sobie podwójną mękę... wcześniej niż potrzeba.
Potem, pokazując siostrze siennik, w którym jeszcze było trochę słomy, dodała.
— Ty idź połóż się, moja siostrzyczko... Gdy węgle rozpalą się, ja przyjdę i usiądę przy tobie.
— Tylko pośpiesz się, moja Cefizo.
— W pięć minut wszystko się skończy.
Zapanowało głębokie milczenie...
Słychać było jedynie dmuchanie Cefizy i kiedy niekiedy lekkie trzaskanie węgli, które już zaczynały wydawać ckliwy, duszący zapach.
Cefiza, czując już niejaki zawrót głowy, wstała i rzekła do siostry, zbliżając się do niej:
— Już palą się węgle...
— Moja siostro — rzekła Garbuska, — jakże się ułożymy? Ja chciałabym być tuż przy tobie... aż do końca..
— Słusznie mówisz...
— Pozwól, niech ostatni raz ucałuję twe piękne włosy — rzekła Cefiza, przytulając do ust piękną jedwabistą kosę, która wieńczyła bladą, melancholijną twarz Garbuski — a potem już zachowamy się jak najspokojniej...
— Nie przewidujesz, na który cmentarz wyprowadzą nas? — rzekła Garbuska po krótkiem milczeniu.
— Nie, pocóż to pytanie?
— Bo mnie najlepiej podobałby się Pere-Lachaise... chodziłam tam raz z Agrykolą i jego matką... Cóż to za śliczny widok... wszędzie drzewa... kwiaty... marmury...
Czy wiesz ty, że umarli... piękniej mieszkają niż żywi., i że...
— Cóż ci to, siostro?... — rzekła Cefiza do Garbuski, która zwolniła mowę, a nareszcie zupełnie umilkła.
— Czuję zawrót głowy... skronie zaczynają mnie boleć... — odrzekła Garbuska. — A ty, jak się czujesz?
— I mnie trochę zaczyna kręcić się w głowie; to osobliwe, u mnie skutek później następuje, aniżeli u ciebie.
To, czemu się dziwiły dwie siostry, było naturalne; lubo mocno osłabiona zmartwieniami i nędzą, Bachantka, będąc tak silnej budowy, naturalnie później, niż słabowita, delikatna Garbuska, uczuć musiała skutki zaczadzenia.
Po chwilowem milczeniu, Cefiza rzekła, kładąc rękę
na czole Garbuski, której głowa ciągle oparta była na jej kolanach.
— Nic nie odpowiadasz, moja siostro... chora jesteś, nieprawdaż.
— Nie — rzekła Garbuska osłabionym głosem, — powieki ciążą mi, jak ołów... coraz bardziej słabnę i mdleję... spostrzegam... że coraz wolniej mówię... ale nie czuję jeszcze żadnej boleści. Czy sądzisz, że Agrykola bardzo mnie będzie żałować... i długo będzie o mnie myślał?
Potem dodała:
— Szczęściem, umieram z mocnem przekonaniem, że on nigdy nie będzie mnie potrzebować; ożenił się z bardzo piękną, miłą dziewczyną; kochają się nawzajem... pewna jestem... że ona go uszczęśliwi.
Gdy wymawiała ostatnie słowa, głos Garbuski słabnął coraz bardziej.... Nagle wzdrygnęła się i rzekła do Cefizy drżącym głosem:
— Moja siostro... ściśnij mocno... swemi rękoma.. oh! boję się... widzę... wszystko... ciemno-błękitnie... wszystko się ze mną kręci...
Kiedy Cefiza, chcąc wstać, lekko ścisnęła swoją siostrę, ta przytrzymała ją.
— Ty cierpisz, biedna siostro... — rzekła drżąc Cefiza.
— Oh! tak... w tej chwili... mocno cierpię... nie oddalaj się ode mnie... Proszę cię... pozostań ze mną...
— A ja... nic... prawie nic jeszcze... — mówiła do siebie Cefiza, rzucając zagniewanym wzrokiem na fajerkę.. — Ach... gdyby... jednak — dodała ze złośliwą radością — zaczynam się już dusić i... zdaje mi się... że moja głowa, rozłupie się...
Zamilkły obie, zabójczy gaz wypełnił izdebkę i odurzał nieszczęśliwe.
Nagle Garbuska poruszyła się konwulsyjnie, wymawiając przygasłym głosem następujące słowa:
— Agrykolo... panno de Cardoville... Oh! żegnam was... Agrykolo... żegn...
Łagodna twarz Garbuski nie była bledsza, niż zwykle, tylko jej przymknięte oczy już nie patrzyły, półuśmiech pełen smętku i dobroci błąkał się jeszcze przez chwilę na fijołkowych ustach; wydających jeszcze słaby oddech... potem usta jej zdrętwiały.
— Ale ty nie powinnaś umierać przede mną... — zawołała przeraźliwym głosem Cefiza, okrywając pocałunkami lica Garbuski, które stygły pod jej ustami.
— Siostro... kochana siostro... Zaczekaj na mnie... zaczekaj na mnie...
Garbuska nic nie odpowiedziała; jej głowa, którą Cefiza na chwilę puściła, opadła na siennik.
— Mój Boże! przysięgam ci... nie moja to wina, że nie umieramy razem!... — zawołała Cefiza w rozpaczy. Klęcząc przed posłaniem, na którem leżała rozciągnięta Garbuska. — Umarła! — mówiła do siebie wylękniona Cefiza — otóż i umarła... pierwej niż ja... Siostro — dodała obejmując rękami szyję Garbuski — otóż i ja... idę z tobą...
Nagle odgłos stąpania słyszeć się dał na schodach. Cefiza tyle jeszcze miała przytomności, że usłyszała szelest i głosy. Nie przestając leżeć nad ciałem swej siostry, podniosła głowę. Szelest zbliżał się coraz bardziej; niebawem zawołał głos za drzwiami, w małej od nich odległości:
— Wielki Boże! jaka woń z węgli!...
I w tejże chwili zachwiały się drzwi w zawiasach, a tymczasem inny głos odezwał się:
— Otwórz!... otwórz!...
— Wejdą... uratować mnie... a moja siostra umarła!... Oh! nie... nie będę tak podła, iżbym ją przeżyła.
Taka była ostatnia myśl Cefizy. Zebrawszy resztę sił pobiegła do okna, otworzyła je... i właśnie w chwili, kiedy silna ręka otwierała drzwi, nieszczęsna dziewczyna rzuciła się ma podwórko z wysokości drugiego piętra W tej chwili Adrjanna i Agrykola pokazali się na progu
izdebki. Nie zważając na duszącą woń węgli, panna de Carodville wpadła na poddasze, i, zobaczywszy fajerkę, zawołała:
— Biedaczka!... zabiła się!...
— Nie... wyskoczyła oknem — zawołał Agrykola, gdyż widział, w chwili kiedy się drzwi łamały, postać ludzką, niknącą przez okno, do którego pobiegł.
Lecz, nie zrozumiawszy prawdziwej przyczyny przerażenia Agrykoli, Adrjanna, która spostrzegła w ciemność: Garbuskę odpowiedziała:
— Nie... oto jest...
I pokazała kowalowi bladą twarz leżącej na sienniku Garbuski, przy której padła na kolana; Adrjanna, uchwyciwszy za ręce biedną wyrobnicę, uczuła, że już były zimne... Prędko przyłożywszy rękę do jej serca, nie uczuła już jego bicia... Jednakże po chwili, gdy weszło do izdebki nieco świeżego powietrza drzwiami i oknem, zdawało się Adrjannie, że czuje nieznaczne uderzenia serca, i zawołała:
— Jej serce bije, prędko ratunku, panie Agrykolo, biegnij po ratunek, po doktora... Szczęściem... mam flakonik ze spirytusem.
— Tak... tak... ratunku dla niej, i dla tamtej... jeżeli czas jeszcze — rzekł kowal w rozpaczy i pobiegł ku schodom, pozostawiwszy pannę Cardoville klęczącą przed posłaniem, na którem leżała prawie martwa Garbuska.
Podczas opisanej powyżej sceny, żywe wzruszenie odkryło rumieńcem twarz panny Adrjanny de Cardoville, zbladłej, zmizerniałej od zmartwienia.
Po chwili Garbuska odzyskała przytomność.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O czasu osobliwego zdarzenia w teatrze, przy Bramie Św. Marcina, kiedy Dżalma, z narażeniem swego życia, rzucił się na czarnego rysia, tuż przed oczyma panny de Cardoville, młoda ta dziewica doświadczyła różnych, głęboko przejmujących zmartwień. Zapominając o zazdrości i upokorzeniu na widok Dżalmy... Dżalmy, afiszującego się w oczach wszystkich obecnych z godną pogardy kobietą, Adrjanna, omamiona na chwilę bohaterskim postępkiem księcia, pomyślała sobie:
— Pomimo najgorszych pozorów, Dżalma kocha mnie jeszcze, kiedy odważył się narazić prawie na śmierć, dla pochwycenia mojego bukietu.
A jednakże Adrjanna czuła ku rywalce zazdrość, tem boleśniejszą, tem bardziej upokarzającą, że ta rywalka żadną miarą nie mogła się z nią zrównać.
Tegoż samego jeszcze dnia, kiedy Adrjanna, dowiedziawszy się nareszcie o miejscu zamieszkania Garbuski, tak cudownie uratowała ją od śmierci, Agrykola Baudoin, znajdujący się podówczas w pałacu Cardoville, dla po mówienia w interesach pana Hardy, prosił Adrjannę, aby
pozwoliła towarzyszyć jej na ulicę Klodoweusza, i oboje się tam udali.
Dzięki przytomności Adrjanny i jej zręcznemu zmyśleniu, wyrobnica dała się przekonać, że Cefiza mogła jeszcze być przeniesiona do najbliższego ambulansu, gdzie udzielano jej potrzebnej pomocy i, jak się zdawało, nie tracono nadziei, że wyzdrowieje.
Garbuska powali przychodziła do siebie; nie wszystko odrazu pojmowała, co jej mówiono, dlatego i powyższą bajkę przyjęła bez najmniejszego podejrzenia, i o tem także nie wiedząc, że Agrykola znajduje się w towarzystwie panny Cardoville.
— Pani to, Cefiza i ja winnyśmy życie — rzekła Garbuska, zwróciwszy swoją łagodną melancholijną twarz do Adrjanny. — Pani to, klęczącej na tem poddaszu... przy tem łożu nędzy, na którem ja i moja siostra, chciałyśmy umrzeć... bo Cefizie... jak mnie pani zapewniasz... równie jak i mnie wcześnie udzielony został ratunek?
— Tak, bądź spokojną, moje życie, dopiero co powiedziano mi, że odzyskała przytomność. Lecz, powiedz mi — dodała panna Cardoville wzruszonym głosem — nim powzięłaś tak rozpaczliwy krok, pisałaś do mnie, nieprawdaż?
— Tak, pani.
— Niestety! — rzekła smutnie Adrjanna — nie odebrawszy odpowiedzi ode mnie, pewno sądziłaś, że ja o tobie zapomniałam... że okazałam się względem ciebie okrutnie niewdzięczną?...
— Sądziłam, że słusznie obraziłaś się, pani, mojem nagłem odejściem od niej...
— Ja... obrazić się!... Niestety! twojego listu... nie otrzymałam...
— A przecież pani wiesz, żem do pani pisała?
— Tak jest, wiem nawet i o tem, żeś go pisała u mego odźwiernego; nieszczęściem, oddał on ów list jednej
z moich służących imienia Floryna, mówiąc jej, że list był od ciebie.
— Florynie; tej pannie, niegdyś tak dobrej dla mnie? — Floryna zdradzała mnie niegodziwie; zaprzedawszy się mym nieprzyjaciołom, służyła im za szpiega. Ale umarła, ona także... tak młoda... tak piękna!... Pomimo błędu, śmierć jej głęboko mnie wzruszyła; bowiem wyznała swoje błędy z żalem; dzięki jej wyznaniom przekonałam się, jak słuszny był twój wstręt do pewnego nędznika, którego ja ciągle broniłam przeciwko twym podejrzeniom.
— Pana Rodina... — rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się.
— Tak jest... — odpowiedziała Adrjanna — ale nie mówmy teraz o tych ludziach... Myśl o nich popsułaby mi radość oglądania ciebie... chwała Bogu, coraz lepiej ci... bo głos twój już nie jest słaby, a lica zaczynają się rumienić Bogu dzięki, szczęśliwa jestem, że cię znajduję!... Tyle ci chcę powiedzieć!
Tu lica panny de Cardoville pokryły się żywym rumieńcem.
— A czemże zasłużyć sobie mogłam na takie zaufanie pani? — zapytała coraz mocniej zdziwiona Garbuska.
— Delikatność twojego serca, pewność twego charakteru — odpowiedziała Adrjanna z małem wahaniem... — zresztą, jesteś kobietą... i pewna jestem, że lepiej niż ktokolwiek inny pojmiesz, co ja cierpię, i litować się będziesz nade mną...
— Nad panią litować się... — rzekła Garbuska, której zdziwienie powiększyło się jeszcze — ja, nad panią... która jesteś tak dostojną damą i której tak zazdroszczą.. ja tak niska, tak nic nie znacząca, litować się mam nad panią?
— Powiedz raczej, moja kochana przyjaciółko — rzekła Adrjanna po chwilowem milczeniu — najdotkliwszemi
są te udręczenia, których nie śmiemy wyjawić nikomu z obawy, aby z nas nie szydzono lub nie pogardzano nami ... Jak bowiem ośmielić się można żądać, aby się nami zajmowano lub żałowano nas w cierpieniach, których same przed sobą nie śmiemy wyznać, gdyż same się przed sobą rumienimy za nie.
— Oh! tak, pani, okropna to rzecz, taka dolegliwość, zmartwienie, za które się człowiek wstydzić musi!... Oh! bardzo okropna!
Myśl, że panna Cardoville wie o jej miłości ku Agrykoli, zrazu tak przykra, wkrótce zamieniła się w sercu Garbuski, dzięki szlachetnemu instynktowi tej rzadkiej, dobrej istoty, w tkliwy żal, który dowodził całego jej przywiązania, całego uwielbienia dla Adrjanny.
— Może to być — myślała sobie Garbuska — zwyciężona będąc wpływem, jaki wywiera na mnie przezacna dobroć mej dobrodziejki, uczynię jej wyznanie, któregobym nikomu nie uczyniła, wyznanie, o którem niedawno sądziłam, że je do grobu z sobą poniosę... byłby to przynajmniej dowód mej wdzięczności dla panny Cardoville; lecz na nieszczęście ogołocona jestem ze smutnej pociechy po wierzenia mej dobrodziejce jedynego w mem życiu sekretu. A zresztą, jakkolwiek szlachetna jest dla mnie litość, jakkolwiek rozsądnem jest jej przywiązanie, nie zdoła ona nigdy pojąć całej okropności położenia takiej, jak ja, istoty, ukrywającej w głębi zbolałego serca miłość zarówno pełną rozpaczy, jak śmieszną. Nie.. nie; i, po mimo delikatności jej przywiązania do mnie, żałując mnie, moja dobrodziejka razić mnie będzie, nie wiedząc o tem, bo sami tylko współnieszczęśliwi pocieszać się mogą... Niestety! czemuż nie pozwoliła mi umrzeć?
— Moje dziecko — rzekła smutnie Adrjanna — jeżeli obieram tę prawie uroczystą chwilę do przykrego dla mnie zwierzenia... czynię to dlatego, że się spodziewam, iż, gdy mnie wysłuchasz, przywiążesz się, pewna tego jestem, tem bardziej do życia, gdy się dowiesz, jak
wielce potrzebne mi jest twoje przywiązanie... twoja pociecha... twoje politowanie...
Na te słowa Garbuska usiłowała podnieść się, usiadła więc, ręką się podparłszy, i patrzała na pannę Cardoville ze zdziwieniem. Nie mogła uwierzyć temu, co słyszała.
— Opiekunka moja — myślała Garbuska, — uczyniła mi przykre dla siebie wyznanie, prosi mnie o pocieszenie, o litość... mnie... biedną istotę...
— Kocham... — mówiła znowu Adrjanna z wybuchem długo tłumionego żalu — kocham... a nie jestem kochana... Miłość moja jest godna politowania, litości... pożera mnie... zabija mnie... a nie śmiem powierzyć nikomu tej nieszczęsnej tajemnicy.
— Podobnie jak ja... — powtórzyła Garbuska, wlepiwszy oczy w Adrjannę.
I pomyślała:
— Ona... królowa... przez swoją piękność, przez swoją godność, przez bogactwa i dowcip... cierpi równie jak ja... I podobnie jak ja, nieszczęśliwa istota... kocha...a nie jest kochana...
— Tak więc... tak... podobnie jak ty... kocham... a nie jestem kochaną... — zawołała panna Cardoville — czyż więc nie słusznie powiedziałam ci, że tobie jednej zwierzyć się będę mogła... bo, wyczerpawszy podobne udręczenia, ty jedna będziesz mogła odczuć je.
— Pani, wzgardzona... Ach! nie mogę temu wierzyć! — zawołała Garbuska.
— W to, co ty ledwo mogłaś powierzyć swemu dziennikowi, nieprawdaż? A więc dobrze, dowiedz się teraz o wszystkiem... Floryna, umierając, wyznała mi swoją zdrożność. Dopuściła się ona takiej niegodziwości, że ci wykradła twoje papiery, wszakże zniewolona będąc do tego przez ludzi, którym musiała być posłuszną... ale twój dziennik przeczytała... A ponieważ nie wygasły w niej jeszcze dobre uczucia, to czytanie, w którem malowała
się twoja przedziwna rezygnacja, twoja smutna, czysta miłość, wszystko to uderzyło ją tak mocno, iż na łożu śmierci mogła była przytoczyć mi jeszcze niektóre ustępy z twego dziennika, tym sposobem tłumacząc mi przyczynę twego nagłego zniknięcia; nie wątpiła bowiem, że obawa rozgłoszenia twej miłości ku Agrykoli, była pewno przyczyną twego oddalenia.
— Pani, to przeraża...
— Uspokój się, moje dziecko; widzisz, jak broń złośliwych zwraca się częstokroć przeciwko nim samym, gdyż od chwili, kiedy się dowiedziałam o przyczynie twego oddalenia, tem mocniej jeszcze pokochałam cię. Od owej chwili używałam wszystkich sposobów dowiedzenia się o tobie; nakoniec, po długich poszukiwaniach, właśnie dziś rano, osoba, którą zobowiązałam, aby się dowiedziała o miejscu twego zamieszkania, potrafiła dowiedzieć się, że mieszkasz w tym domu. Pan Agrykola, będąc właśnie u mnie, prosił mnie, aby mógł udać się ze mną.
— Agrykola! — zawołała Garbuska, składając ręce — przybył...
— Tak, moje dziecko, uspokój się... Kiedy ja udzielałam ci pierwszego ratunku... on tymczasem zajmował się twoją biedną siostrą... wkrótce go ujrzysz. Mówię ci tylko, że nie powinnaś była umierać, gdyż ludzie, kochający cię i ci, których ty kochasz, jeszcze cię potrzebują.
— Ja sądziłam, że pani jesteś szczęśliwą. Agrykola ożenił się z młodą dziewczyną, która kocha i która, jak się spodziewam, uszczęśliwi go. Komuż zresztą mogłam być użyteczną?
— Najprzód mnie, wiedz o tem... A potem, któż ci to powiedział, że Agrykola nigdy nie będzie potrzebować cię? Któż cię zapewnił, że szczęście jego lub jego rodziny będzie zawsze trwało i żadnych nie dozna niepomyślności? A i w takim nawet razie kiedyby wszyscy, co cię kochają, mieli być ciągle szczęśliwymi, czyżby ich
szczęście było zupełne bez ciebie? A twoja śmierć, którąby może wyrzucali sobie, czyżby nie pozostawiła w nich wiecznego po tobie żalu?
— To prawda, pani... — odpowiedziała Garbuska.
— Biedne dziewczę! jak mówisz, opanował cię w owej strasznej chwili pewien rodzaj szału. Dlatego nie śmiem wyrzucać ci, żeś na chwilę o mnie zwątpiła. Bo i jakżebym ganić ci mogła? Alboż ja nie miałam myśli odebrania sobie życia?
— Czy to być może!... Pani? — zawołała Garbuska.
— Tak... myślałam już o tem... gdy przyszli powiedzieć mi, że umierająca Floryna życzy sobie mówić ze mną... wysłuchałam jej; zaznania jej natychmiast zmieniły moje postanowienia; owe ponure, nieznośne dla mnie życie, nagle się rozjaśniło. Wtedy poczucie obowiązku dodało mi nowych sił, mogłam wyjść z mego odrętwienia; przy pomocy księdza Gabrjela, nieoszacowanego księdza, oh! nieoszacowanego... ideału prawdziwego chrześcijanina... godnego brata przybranego Agrykoli, odważnie rozpoczęłam walkę.
W chwili, kiedy Adrjanna mówiła te słowa, słyszeć się dały prędkie kroki po schodach i odezwał się młody, świeży głos.
— Ach! mój Boże! biedna Garbuska!... w jak dobrą przybywam porę! Gdybym przynajmniej mogła w czem dopomóc jej!
I w tejże prawie chwili Róża-Pompon weszła z pośpiechem do poddasza. Niebawem przybył Agrykola i, wskazując otwarte okno, usiłował dać Adrjannie do zrozumienia, że nie wypadało mówić biednej wyrobnicy o nieszczęśliwej śmierci Bachantki. Panna Cardoville nie spostrzegła, czy nie zrozumiała tej pantomimy. Omal nie wyskoczyło serce Adrjanny z żalu, gniewu, dumy, gdy poznała dziewczynę, którą widziała w teatrze rasem z Dżalmą, a która właśnie była przyczyną strasznych męczarni, jakie cierpiała od owego nieszczęsnego
wieczoru. Jeżeli głębokie było zdziwienie panny Cardoville, niemniej zdumiała się Róża-Pompon. Nietylko poznała w osobie Adrjamny piękną młodą dziewicę ze złocistemi włosami, która się znajdowała naprzeciwko niej w teatrze podczas przypadku z czarnym rysiem, ale miała ważne powody życzenia sobie tego tak nieprzewidzianego spotkania, niepodobna też odmalować złośliwego, triumfującego wzroku, pełnego radości, jaki niby od niechcenia rzuciła na Adrjannę. Pierwszą myślą panny Cardoville było oddalić się z poddasza; ale nietylko wieleby ją kosztowało, gdyby miała porzucić Garbuskę w tej chwili i tłumaczyć się przed Agrykolą, jaki jest powód tego nagłego oddalenia, lecz nadto zatrzymała ją trudna do pojęcia, mimowolna ciekawość pomimo obrażonej dumy. Pozostała więc.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i pomieszanie panny Cardoville, gdy Róża-Pompom wesołym i swobodnym tonem rzekła do niej:
— Rada jestem, że tu panią zastaję; będziemy miały do pomówienia z sobą... Chcę tylko wprzód ucałować biedną Garbuskę, jeżeli mi pani pozwoli.
Agrykola rzekł cichutko do Adrjanny, nie zwracając uwagi na bezczelność gryzetki:
— Niestety, pani... już po niej... Cefiza wydała ostatnie tchnienie... nie odzyskawszy przytomności.
— Biedna dziewczyna! — rzekła Adrjawna z rozrzewnieniem, zapominając na chwilę o Róży-Pompon.
— Trzeba będzie ukrywać tę smutną wiadomość przed Garbuską, a potem dopiero, powoli, ostrożnie, zawiadomić ją — rzekł Agrykola. — Szczęście też, że Róża-Pompon nic o tem nie wie.
Tu Agrykola wzrokiem wskazał pannie de Cardoville na Różę-Pompon, siedzącą w kuczki przy Garbusce.
— Ach! moja Garbusko — mówiła ona prędko i z uczuciem, gdyż piękne jej oczy łzami się zrosiły — czy to podobna, żebyś ty miała popełnić takie głupstwo?... Alboż to biedni ludzie nawzajem się nie ratują?... Nie mogłaś udać się do mnie?... Wiedziałaś dobrze, że co moje, to i twoje...
— Wiem, że jesteś litościwa — rzekła Garbuska, albowiem wiedziała od swej siostry Bachantki, że Róża-Pompon, jak tyle jej podobnych kobiet, miała dobre serce.
A Róża-Pompon zrobiła nadętą minkę i ciągnęła dalej:
— Bądźcie spokojne. Przynajmniej to dobrze, że niech tylko w lepszym znajdę się stanie, a zaraz uczują to mniej szczęśliwe przyjaciółki; bo też pięknieby to było zachować szczęście dla siebie samej tylko! Pozwól więc raz jeszcze ucałować się serdecznie... a nie martw się już... i Cefiza niech się nie martwi... rozumiesz?... bo ja teraz jestem tu.
I Róża-Pompon serdecznie uściskała Garbuskę.
Takież to więc było stworzenie, dla którego poświęcił ją Dżalma?
Jeżeli pierwsze uczucia Adrjanny na widok Róży-Pompon były niezmiernie przykre, zastanowienie jednak nasunęło jej niebawem wątpliwości, które prędko zamieniły się w miłą nadzieję. Wkrótce więc powątpiewania Adrjanny o gorącej miłości księcia dla takiej Róży-Pompon przemieniły się w pewność, w zupełne niedowierzanie; zbyt przenikliwym obdarzona rozsądkiem i zbyt wielką przezornością, iżby nie miała odgadnąć, że te pozorne związki, tak niepojęte ze strony księcia, ukrywać w sobie musiały jakąś tajemnicę; nad tem się zastanowiwszy, uczuła panna de Cardoville odradzającą się w sobie nadzieję. W miarę, jak ta błoga myśl rozwijała się w duszy Adrjanny, jej serce, boleśnie dotąd ściśnięte, otwierać się zaczynało; jakaś tęsknota za lepszą przyszłością coraz mocniej się w niej budziła.
Róża-Pompon, raz jeszcze ucałowawszy serdecznie Garbuskę, wstała i, zwracając się do Adrjanny, która zmierzyła zuchwałem okiem od stóp do głowy rzekła natrętnie-poufalym tonem:
— Teraz, pani, będziemy miały do pomówienia z sobą
— Jestem na rozkazy pani — odpowiedziała Adrjanna z wielką łagodnością i szlachetną prostotą.
Na widok zwycięskiej, nakazującej miny Róży-Pompon, słysząc jej odezwanie się do panny Cardoville, zacny Agrykola, powiedziawszy jeszcze kilka tkliwych słów Garbusce, nadstawił ucha i na chwilę osłupiał, słysząc bezczelność gryzetki, potem zbliżył się do niej i rzekł jej pocichu, pociągnąwszy ją za rękaw:
— Ah! czyś zwarjowała? Czy wiesz, z kim mówisz?...
Adrjanna, obawiając się jakiego śmiesznego wybuchu o Dżalmie w obecności Agrykoli, dała mu znak i odpowiedziała gryzetce:
— Gotowa jestem słuchać panią, ale nie tu... Pojmujesz pani, dlaczego...
— Słusznie, uważa pani... mam przy sobie klucz.. jeżeli pani chce... idźmy do mnie...
To do mnie wymówione było chełpliwym tonem.
— Idźmy więc do pani, kiedy pani chce uczynić mi zaszczyt przyjęcia mnie u siebie... — odrzekła panna de Cardoville swym miłym, przejmującym głosem, lekko się skłoniwszy, tonem tak uprzejmie grzecznym, iż Róża-Pompon, pomimo swojej rubaszności, nie wiedziała, jak się ma znaleźć.
— Proszę panią, przebaczyć mi, że pójdę naprzód dla pokazania jej drogi; bo też prawdziwie w tym baraku można kark skręcić — powiedziała, przyciskając łokcie do ciała i przygryzając sobie usta, dla pokazania, że i ona też umiała pięknie mówić.
I dwie rywalki wyszły z poddasza, gdzie pozostał Agrykola z Garbuską.
W kilka chwil potem, gryzetka z panną de Cardoville stanęły w apartamentach Filemona. Osobliwe to pomieszkanie znajdowało się w tym samym malowniczym nieładzie, w jakim je zostawiła Róża-Pompon, gdy Nini-Moulin, przybywszy po nią, zabrał ją i zawiózł na miejsce tajemniczej awantury. Róża-Pompon, pomimo
swojej śmiałości, uczuła głębokie, niespokojne wrażenie od chwili, jak się znajdowała sam na sam z panną le Cardoville; najprzód rzadka piękność młodej patrycjuszki, jej postępowanie, godny i uprzejmy zarazem sposób, jakim odpowiedziała na rubaszne wyzwanie gryzetki, mocno zaczynały jej imponować; nadto Róża-Pompon, dobra zresztą dziewczyna, wielce wzruszyła się, gdy usłyszała pannę de Cardoville, nazywającą Garbuskę swoją siostrą, swoją przyjaciółką. Z tem wszystkiem, nie chcąc okazać, że ulega z krzywdą miłości własnej, usiłowała, w miarę możności, utrzymać swój ton i, zamknąwszy drzwi na rygiel, rzekła do Adrjanny:
— Pozwól sobie pani usiąść.
Zawsze starała się pokazać, że i jej nie zbywa na pięknych sposobach mówienia.
Panna de Cardoviłle od niechcenia wzięła krzesło, a tymczasem Róża-Pompon, pragnąc okazać swą gościnność, żywo zawołała:
— Nie bierz pani tego krzesła; brak mu nogi.
Adrjanna sięgnęła ręką po inne.
— I tego niech pani nie rusza, bo poręcz wcale się nie trzyma — zawołała znowu Róża-Pompon.
I prawdę mówiła, gdyż poręcz tego krzesła pozostała w ręku panny de Cardoville, która ją ostrożnie położyła na krześle, mówiąc:
— Sądzę, że równie dogodnie będziemy mogły pomówić, stojąc.
— Jak się pani podoba — odpowiedziała Róża-Pompon, tem bardziej podpierając się pod boki, że czuła, jak się zmieszała.
I rozmowa panny de Cardoville z gryzetką rozpoczęła się w następujący sposób.
Po chwilowym namyśle, Róża-Pompon rzekła do Adrjamny, której serce biło żywo:
— Powiem pani odrazu, co mam na sercu: nie byłabym pewno pani szukała; lecz kiedy ją znajduję, rzecz naturalna, że korzystam z okoliczności.
— Ależ, pani — rzekła łagodnym tonem Adrjanna — czy mogłabym poznać przynajmniej temat rozmowy, którą mamy prowadzić z sobą?
— Tak, moja pani — rzekła Róża-Pompon — najprzód nie trzeba sądzić, żebym ja była biedna, albo nieszczęśliwa i żebym chciała wyprawiać pani sceny zazdrości lub krzyczeć, jako wzgardzona... Oho! niedoczekanie pani... Dzięki Bogu, nie mogę skarżyć się na ładnego księcia (tak go sobie przezwałam); przeciwnie, on mnie bardzo uszczęśliwił; jeżelim go opuściła, ta pomimo jego woli, i że tak mi się podobało.
To mówiąc, Róża-Pompon, pomimo udawanego spokoju, wielki mając ciężar na sercu, głośno westchnęła.
— Tak, pani — mówiła dalej — porzuciłam go, bo mi się tak spodobało, pomimo, że szalenie się we mnie rozkochał, tak dalece nawet, iż, gdybym chciała, toby się ze mną ożenił; tak, moja pani, ożeniłby się... tem gorzej, jeżeli to, co mówię pani, martwi ją... chociaż kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, chciałam jej oczy wydrapać... Oh! niezawodnie; ale gdym niedawno widziałam panią, tak dobrą dla biednej Garbuski, lubo pewna byłam siebie... doznałam czegoś takiego...
Nakoniec, powiem jasno: nienawidzę pani, i bardzo zasługujesz pani na to... — dodała Róża-Pompon, tupnąwszy nogą.
To, co już usłyszała Adrjanna, powinno było zadowolić ją zupełnie. Według tego, co nazywają przyjętym zwyczajem między ludźmi, pewna już odtąd będąc, że serce Dżalmy bić nie przestawało dla niej, mało zapewne powinnaby o to dbać, czy książę, w uniesieniu gorącej młodości swego wieku, uległ przemijającej, chwilowej słabości dla tej istoty. Ale inne serce miała Adrjanna... Nie pojmowała ona rozłączenia duszy i ciała; jej miłość, młoda, czysta i namiętna, była niezmiernie surowa w wymaganiach, wymaganiach tak słusznych w obliczu natury, jak śmiesznych i niedorzecznych w oczach ludzi.
Powiedzieliśmy więc, że Adrjanna w połowie tylko została zaspokojona... chociaż już z mowy Róży-Pompon i obrażonej jej miłości przekonać się była mogła, że Dżalma nigdy nie miał dla gryzetki najmniejszego rzeczywistego przywiązania.
Te żale Róży-Pompon, zarazem smutne i zabawne, nie zgadzały się wcale z tem, co poprzednio już powiedziała, o szalonej miłości ku niej Dżalmy; ale Adrjanna, bynajmniej nie wytykając tych sprzeczności, rzekła do niej łagodnie:
— Mylisz się, pani, jak mi się zdaje, gdy sądzisz, że ja jestem przyczyną jej zmartwienia; ale w każdym razie szczerzebym jej żałowała, gdyby ktokolwiek miał z nią źle się obchodzić.
— Mylisz się, pani, jeżeli sądzisz, że mnie bito — zawołała Róża-Pompon — Oh! jeszczeby też!... Nie zupełnie co innego... ale wreszcie... pewna jestem, gdyby nie pani, przyszłoby do tego, iż ładny książę kochałby mnie trochę... bo bądź co bądź, warta tego jestem. A potem... między kochankiem a... kochankiem jest różnica... ja nie jestem tak wymagająca, ale nawet ani
tego... — i Róża-Pompon przygryzła różowy paznokieć swego paluszka.
— Ach! kiedy Nini-Moulin przybył po mnie, przyniósłszy klejnoty i koronki, aby mnie skłonić do udania się z nim, słusznie mi mówił, że na nic mnie nie narażał... tylko na same uczciwe rzeczy...
— Nini-Moulin? — zapytała się panna de Cardoville, coraz bardziej zaciekawiona — któż to jest Nini-Moulin, moja panno?
— Taki moralny pisarz... — odpowiedziała Róża-Pompon zadąsana — wydusza pieniądze od starych bigotów; niby za pisanie o moralności... Piękna też to jego moralność.
Te słowa: moralny pisarz bigotów naprowadziły Adrjannę na ślad nowego spisku Rodina lub księdza d‘Aigrigny, spisku, którego ona i Dżalma o mało nie stali się znów ofiarą; zaczynała odgadywać prawdę i rzekła:
— Ależ, pani, pod jakim pozorem ten człowiek uprowadził cię stąd?
— Przyszedł po mnie, mówiąc mi, że nie mam się czego lękać dla mej cnoty, że tylko idzie o to, abym się bawiła, abym była wesoła, grzeczna; wtedy ja pomyślałam sobie: Filemon jest daleko, ja nudzę się sama, to będzie coś zabawnego, cóż na tem stracę?... Oh! nie wiedziałam ja, na co się narażałam — dodała Róża-Pompon z westchnieniem. — I oto Nini-Moulin wiezie mnie pięknym powozem; zatrzymujemy się na placu Pallais-Royal; mężczyzna ponury, o żółtej cerze siada przy mnie na miejscu Nini-Moulina i prowadzi mnie potem do ładnego księcia, gdzie mnie zostawia. Gdym go ujrzała... Ah! jaki piękny, ale to taki piękny, iż nie wiedziałam, co mam powiedzieć, a przytem mina tak miła, tak dobra... Zaraz więc pomyślałam sobie: właśnie też potrafisz tu być cnotliwą... Nie spodziewałam się, ze tak będzie... pozostałam cnotliwą... niestety!
— Jakto, pani żałujesz tego, żeś pozostała cnotliwą?...
— Alboż ja wiem, poco ładny książę trzymał mnie u siebie? dlaczego brał mnie w powozie na spacery i na widowiska? Ha!... może to także należy do dobrego tonu w jego dzikim kraju, mieć zawsze przy sobie ładną dziewczynę, po to, aby nie zwracać na nią najmniejszej uwagi...
— Więc dlaczego pani pozostawałaś w tym domu?
— Ach! mój Boże!... pozostałam — rzekła Róża-Pompon, nogą tupnąwszy ze złości — pozostałam, bo, nie wiedząc jak się stało, mimowolnie zaczęłam kochać ładnego księcia, a co dziwniejsze, ja, co jestem wesoła jak zięba... kochałam go, bo był smutny, i to dowód, że szczerze go kochałam. Nareszcie, pewnego dnia, nie mogąc już wytrzymać... rzekłam sobie: niech się co chce dzieje, Filemon zapewne nie będzie mi wierny, pewna tego jestem...
Potem, na chwilę umilkłszy, Róża-Pompon dodała:
— Ale... nie... nie powiem tego pani... byłabyś zbyt zadowolona...
Nareszcie po długiej przerwie ciągnęła dalej ta dziwna dziewczyna, patrząc na pannę de Cardoville z rozczuleniem i poszanowaniem.
— Dobrze, a więc... na złość, powiem pani, bo na co nam milczeć, powiem o wszystkiem!... Zaczęłam mówić do pani, udając, że ładny książę chce się ze mną żenić, a kończę, mimowolnie, wyznaniem, że niemal wypędził mnie od siebie. Ale doprawdy nie moja w tem wina: pomiesza mi się zawsze, kiedy chcę skłamać. Uważaj więc, pani, oto szczera prawda: Kiedym spotkała panią u biednej Garbuski, z początku rozgniewałam się na nią jak indyczka... lecz kiedy usłyszałam panią, tak piękną, tak wielką damę, jak mówiłaś do tej biednej wyrobnicy, jak do swej siostry, nadaremnie się srożyłam, gniew mnie opuścił... Mówię to, nietylko z powodu tego tygrysa, którego zabił dla ciebie w cyrku... ale od owego czasu, gdybyś pani wiedziała, mój Boże! o wszystkich
głupstwach, jakie on wyrabiał z jej bukietem; a potem, nie wiesz pani? wszystkie noce przepędzał nie kładąc się, a częstokroć płakał w salonie, gdzie, jak mi powiadano, pierwszy raz panią zobaczył... wie pani... przy oranżerji... A portret pani, który zrobił z pamięci na zwierciadle, i tyle innych rzeczy. Nakoniec ja, która go kochałam i która to widziałam, z początku strasznie się na to gniewałam, a potem było dla mnie tak tkliwem, tak rozczulającem, iż nie mogłam wstrzymać się od łez... O! tak... tak... uważaj tylko pani... jak teraz, choć nic nie widzę, tylko myślę o tym biednym księciu. Ah! pani... masz minę tak łagodną, tak dobrą, nie czyń go więc nieszczęśliwym, kochaj go choć troszkę, tego biednego księcia... Bo cóżby to pani szkodziło, gdybyś go kochała?
Nie wiemy, co Adrjanma miała odpowiedzieć na tę niewczesną prośbę Róży-Pompon, gdy nagle odezwał się na schodach przeraźliwy, ostry, skrzeczący głos, jak można było wnosić, chcący naśladować koguta.
Adrjanna wzdrygnęła się ze strachu, niebawem jednak twarz Róży-Pompon, dopiero co bolejąca, wzruszona politowaniem, teraz zajaśniała radością, i dziewczyna, poznawszy owo hasło, zawołała, klaszcząc w ręce:
— To Filemon! Ach! ten warjat, jaki on zawsze zabawny! Zawsze go się trzymają żarty, a mnie to zawsze bawi!
I otarła ostatnią łzę śmiejąc się do rozpuku z żarcików Filemona, które jej się wydawały zawsze świeże, zawsze ucieszne, chociaż już je znała.
Adrjanna, nie chcąc przedłużać kłopotliwego i śmiesznego położenia, poszła wprost do drzwi i otworzyła je ku zdumieniu Filemona, który, ujrzawszy ją, cofnął się o parę kroków.
Filemon, tęgi zuch, brunet, wysoki, przybywający z podróży miał na głowie biały baskijski kaszkiet; czarna wielka broda spadała mu falisto na jasno-niebieską
kamizelkę; co do innych rzeczy, które rozśmieszyły Adrjannę, były to: waliza, z której wyglądały nogi i głowa gęsi, tę walizę Filemon trzymał pod pachą; oraz ogromny biały królik, żywy, w klatce, którą ten student trzymał w ręku.
— Ah! biały królik, jakie on ma piękne czerwone oczy.
Kiedy Róża-Pompon, klęcząc przed klatką, unosiła się nad królikiem, Filemon uderzony widokiem okazałej postaci panny de Cardoville, zdjąwszy kaszkiet, ukłonił się jej z uszanowaniem.
Adrjanna odkłoniwszy mu się grzecznie i z godnością, zeszła lekko po schodach i znikła.
Filemon, zdziwiony zarówno jej pięknością, jak szlachetną miną i pełną godności postawą, a nadewszystko bardzo ciekawy, skąd u licha Róża-Pompon miała podobne znajomości, rzekł jej żywo delikatnym, miłym głosem:
— Kochany kotku swego Mon-mona (Filemona), któż to jest ta piękna dama?
— To moja przyjaciółka, jeszcze z pensji... wielki satyrze — rzekła niedbale Róża-Pompon, drażniąc królika.
Potem, rzuciwszy okiem na skrzynkę, którą Filemon postawił przy klatce i przy walizie, dodała:
— Założyłabym się, że znowu przywozisz mi w tej skrzyni powidła z winogron...
— Mon-mon przywozi coś lepszego, niż powidła swemu kochanemu kotkowi — rzekł student i wycisnął dwa głośne całusy na rumianych licach Róży-Pompon, która nareszcie powstała — Mon-mon przywozi jej swoje serce.
— Znam je — rzekła gryzetka, kładąc delikatnie palec na końcu różowego noska i lekko pogroziła.
Zaraz po oddaleniu się Adrjanny, Agrykola, uklękłszy przy posłaniu Garbuski, rzekł jej z glębokiem wzruszeniem:
— Sami tu jesteśmy... mogę więc wynurzyć ci, co mam na sercu. Zastanów się tylko nad tem, coś uczyniła?... to straszna rzecz... umierać z nędzy... z rozpaczy... i nie wezwać mnie, nie dać mi znać o sobie...
— Agrykolo!... posłuchaj mnie...
— Nie... niema dla ciebie wymówki... Mój Boże... pocóż więc nazywać się bratem i siostrą, poco dawać sobie przez piętnaście lat najszczersze dowody przywiązania, a potem, w nieszczęściu być gotową umrzeć, nie pomyślawszy o tych, których się pozostawia... nie wspomniawszy, że odbierać sobie życie jest to samo, co powiedzieć im: niczem jesteście dla mnie?
I zwróciwszy się do Garbuski, która z coraz większem patrzyła nań zdziwieniem, rzekł jej wzruszonym głosem:
— Zbyt otwartym jestem; trudno jest znieść takie położenie; czynię ci wyrzuty, przyganiam ci... a sam nie jestem takim, jak ci mówię... wcale o czem innem myślę...
— O czemże, Agrykolo?
— Serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile ci złego wyrządziłem.. Nie.... wszak prawda?... nigdy, w małych rzeczach? gdy, naprzykład, powodując się nieszczęsnym
od dzieciństwa jeszcze nałogiem, ja, który jednak kochałem cię, szanowałem cię, jak siostrę, obrażałem cię po sto razy na dzień... dając ci bezustannie przezwisko tak obrażające... zamiast nazywać cię twem własnem imieniem?
Na te słowa Garbuska spojrzała na kowala z przerażeniem, lękając się, czy nie dowiedział się o jej nieszczęsnej tajemnicy.
— Albo moja matka... czy chodziła także do ciebie radzić się względem mego ożenienia; mówić ci o rzadkiej piękności mej narzeczonej, prosić cię, abyś zobaczyła tę dziewczynę, abyś badała jej charakter, w nadziei, że instynkt twego do mnie przywiązania ostrzegłby cię... gdybym ja czynił zły wybór? Powiedz mi, czy moja matka była tak okrutna? Nie... to ja tak dręczyłem twoje serce.
Tu znowu obudziła się obawa Garbuski; ani wątpić, że Agrykola wie o całej tajemnicy. O mało nie umarła ze wstydu; jednakże, całemi siłami oddalając od siebie wiarę w to odkrycie, mówiła zcicha, słabym głosem:
— W rzeczy samej... Agrykolo... nie twoja matka prosiła mnie o to... to ty... i... i... byłam ci wdzięczna za ten dowód zaufania...
— Ty byłaś mi wdzięczna... biedna dziewczyno — zawołał kowal ze łzami w oczach — nie... to nieprawda; bo ja bardzo naraziłem cię... byłem bardzo nielitościwym... nie wiedząc o tem... mój Boże!
— O! mój Boże!... — mówiła coraz słabszym głosem biedna dziewczyna, rękami zakrywając twarz — wie o wszystkiem!
— Tak... wiem o wszystkiem — rzekł kowal z niewymownem uczuciem i szacunkiem — tak, wiem o wszystkiem... i nie chcę, abyś się wstydziła uczucia, które sobie poczytuję za zaszczyt i którem pysznię się, tak, wiem o wszystkiem, i powtarzam sobie z uczuciem radości, z uczuciem pewnej dumy, że najlepsze,
najszlachetniejsze serce dla mnie bije, że do mnie należy... i zawsze będzie do mnie należeć.
Agrykola mówił dalej z coraz większem uniesieniem:
— Dobrze, dobrze, bądź spokojna, moja zacna, kochana Magdaleno, bądź spokojna, będę ja zawsze godnym twej zaszczytnej dla mnie miłości; wierz mi, że tyle ona mi przyniesie szczęścia, ile cię łez kosztowała... Dlaczegóżby więc ta miłość miała być odtąd dla ciebie przyczyną stronienia ode mnie, dlaczegożbyś miała się jej wstydzić i lękać? Czemże jest miłość taka, jaką pojmuje twoje zacne serce? Czyż ona nie jest bezustannym, wzajemnym udziałem poświęcenia, tkliwości, głębokiego wzajemnego szacunku, nieograniczonej ufności?
Im więcej mówił kowal, tem więcej nabierała śmiałości Garbuska... Lękała się ona nadewszystko wyjawienia swej tajemnicy, w tej myśli, aby jej nie przyjęto z szyderstwem, pogardą lub upokorzającem politowaniem, a tymczasem całkiem przeciwnie, na męskiej, prawej twarzy Agrykoli malowała się radość i szczęście; Garbuska wiedziała, że on nie umie udawać, dlatego, już teraz nie wstydząc się, zawołała... również z pewnym rodzajem chluby.
— Mój Boże! każda szczera i czysta miłość ma w sobie coś pięknego, dobrego i pocieszającego, że w końcu zawsze znajduje tkliwe przyjęcie, gdy zdołają wytrzymać pierwsze burze ci, którzy ją uczuli; zawsze więc zaszczytnem będzie i dla serc, które były jej przedmiotem... Dzięki ci, Agrykolo; dzięki twym dobrym słowom, które mnie podnoszą w mych własnych oczach, czuję teraz, że, zamiast wstydzić się tej miłości, szczycić się nią powinnam... Moja dobrodziejka ma słuszność... Ty masz słuszność; dlaczegóżbym więc wstydzić się miała? Czyż nie jest świętą i prawdziwą moja miłość? Patrz więc czy moje oczy unikają twoich... przypatrz się tylko, czy ja kiedy w życiu wyglądam na tak szczęśliwą... a przecież niedawno miałam już umrzeć.
Od kilku chwil już, tkliwa ta scena miała niewidocznego świadka. Kowal i Garbuska tak mocno byli wzruszeni, iż nie spostrzegli panny Adrjamny de Cardoville, stojącej we drzwiach na progu.
Adrjanna również nie posiadała się z radości: Dżalma pozostał jej wiernym, Dżalma kochał ją niezmiernie. Owe niegodziwe pozory, których przez jakiś czas była ofiarą, były oczywiście nowym spiskiem Rodina, i pozostawało tylko pannie de Cardoville dociec celu tych obmierzłych intryg.
— Widzisz więc, moja przyjaciółko — rzekła Adrjanna — jak to podstępy złośliwych ludzi wychodzą częstokroć na własną ich szkodę. Nareszcie więc jesteśmy znowu połączone i szczęśliwsze, niż kiedykolwiek, a ta szczęśliwość jeszcze więcej daje nam nowych sił przeciw naszym nieprzyjaciołom.
— Pani, Bogu dzięki... — rzekł kowal.
— Pozwól, panie Agrykolo, przypomnieć sobie, że jutro masz się widzieć z panem Hardy.
— Proszę pani, nie zapomniałem o tem, równie jak o wspaniałej ofierze, jaką pani gotowa jesteś uczynić dla niego. List jego, napisany do mnie w odpowiedzi na mój list, który udało mu się przesłać mi pokryjomu, był krótki, czuły lubo bardzo smętny; pozwala, abym się z nim widział; pewny jestem, że go skłonię... do opuszczenia tego smutnego miejsca pobytu, a może i do przyprowadzenia go z sobą; wielką on mi zawsze okazywał ufność, wierzył w moje dla niego poświęcenie!
— Dobrze, bądź dobrej myśli, panie Agrykolo — rzekła Adrjanna, zarzucając swoją salopę na ramiona Garbuski i starannie ją otulając: — Jedźmy, bo już ściemnia się. Jak tylko powrócimy do domu, dam panu list do pana Hardy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W kilka chwil potem młoda wyrobnica, prowadzana przez Agrykolę i Adrjannę, zeszła po schodach i, wsiadłszy do powozu z panną de Cardoville, usilnie prosiła, aby mogła widzieć Cefizę; nadaremno Agrykola odpowiadał Garbusce, że niepodobna było tego żądać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dowiedziawszy się od Róży-Pompon, że nie można ufać nikomu z ludzi, otaczających księcia Dżalmę, Adrjanna znalazła pewny sposób przesłania tegoż wieczora listu do księcia.
Było to wieczorem tego samego dnia, w którym panna de Cardoville przeszkodziła popełnić samobójstwo Garbusce.
Jedenasta godzina bije, wiatr dmie gwałtownie i pędzi grube chmury, które zakrywają zupełnie blade światło księżyca. Zadyszane konie ledwo powoli ciągną fiakr pod dość przykrą spadzistość ulicy Białej, niedaleko od rogatki, gdzie jest dom, zamieszkały przez księcia Dżalmę.
Powóz ten zatrzymuje się. Woźnica, klnący pod nosem, że tak długi odbywa kurs, zbliża się do owej przykrej spadzistości, wykręca się na koźle, nachyla się do okna na przodzie powozu i mówi zadąsanym tonem do osoby, którą wiezie:
— Czy tu już wreszcie będzie koniec?
— Uważaj na małą furtkę z daszkiem, jak ją zobaczysz, pojedź jeszcze ze dwadzieścia kroków i potem zatrzymaj się... przy murze — odpowiedział niecierpliwie krzykliwy głos, z wyraźnym akcentem włoskim.
— A to mi dopiero, ten djabeł niemiecki będzie mną kręcił, jak jakim głupcem — mruczał sobie pod nosem rozgniewany woźnica.
Tak jadąc i jadąc powoli, znowu się zatrzymał.
— Już minąłem numer 50, jest furtka z daszkiem rzekł woźnica.
— Czy to ta?
— Ta, ta sama... — odezwał się głos z powozu. — Teraz postąp ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymasz się. Idź i zapukaj dwa razy po trzykroć w małą furtkę...
— A gdzież to, co miało być na wódkę? — krzyknął rozgniewany woźnica.
— Jak mnie zawieziesz na przedmieście Ś-go Germana, gdzie mieszkam, dam ci dobry traktament, jeżeli będziesz co dobrego.
— A teraz?
— Powiesz osobie, która ci otworzy — czekają na pana i przyprowadzisz ją tu do powozu.
— A czy mi go wszyscy d... nadali — rzekł woźnica — ten djabeł niemiecki ma jakieś szachrajstwa z masonami albo też z kontrabandzistami, bo jesteśmy tu blisko rogatki... wartoby go zaskarżyć za to, że mnie tu sprowadził aż z ulicy Vaugirard.
Zbliżywszy się do furtki, zapukał, jak mu zalecono, najprzód trzy razy, potem przestał, i znowu trzy razy. Otworzyły się drzwi, woźnica ujrzał wychodzącego furtką mężczyznę średniego wzrostu, okrytego płaszczem, mającego na głowie kolorową czapkę. Mężczyzna ten postąpił dwa kroki na ulicę, furtkę za sobą zamknąwszy na klucz.
— Czekają na pana — rzekł mu woźnica — mam zaprowadzić pana do powozu.
I, idąc przed mężczyzną, który odpowiedział mu skinieniem głowy, zaprowadził go do dorożki.
I zaczął się przechadzać wzdłuż muru, w którym była furtka. W kilka minut usłyszał wdali turkot powozu, który się wreszcie zbliżył i, szybko dostawszy się na wzgórze, zatrzymał się w niedalekiej odległości z drugiej strony drzwi ogrodowych.
— Otóż masz! prywatny powóz — rzekł woźnica — konie dzielne, dobrane, wleciały pędem jak strzała po tej przykrej spadzistości ulicy Białej.
To mówiąc, zwrócił się i podszedł do przybyłego
powozu: pyszny był zaprzęg, para dzielnych ślicznych koni; stangret ani się ruszył w swym surducie z wysokim kołnierzem, prosto trzymał bicz, oparłszy go trzonkiem na kolanie, właśnie jak być powinno.
— Oj, kolego, szkaradny czas dla tak pięknych koni jak twoje — rzekł skromny woźnica dorożkarski do dumnego pańskiego stangreta, który ani się ruszył, ani pokazał nawet, że słyszy, jak mówią do niego.
— On nie rozumie po francusku... to Anglik... poznałem go odrazu po koniach — rzekł woźnica, tak sobie tłumacząc jego milczenie; potem, widząc o kilka kroków lokaja olbrzymiego wzrostu, stojącego przy drzwiczkach powozu, w długim szerokim surducie liberjowym: — Nieprawdaż, kolego, jak szkaradny czas!
I ten również jak pierwszy ani pół słowa nie odpowiedział.
— A to obaj są Anglicy... — podchwycił filozoficznym tonem woźnica i lubo dosyć zdziwiony zdarzeniem przy furtce, rozpoczął znowu przechadzkę, zbliżając się do dorożki.
Kiedy się to działo, mężczyzna w płaszczu i drugi, mówiący włoskim akcentem, ciągle prowadzili rozmowę, jeden, siedząc w fiakrze, a drugi stojąc zewnątrz przed drzwiczkami, ręką o nie oparty.
— A tak — mówił głos z powozu — to jest rzecz umówiona?
— Tak, proszę Waszej Wysokości — odrzekł mężczyzna w płaszczu — ale wtedy tylko, jak orzeł stanie się wężem.
— A w przeciwnym razie, jak odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, który ci dałem...
— Proszę Waszej Wysokości, będę wiedział, co to ma znaczyć.
— Nie przestawaj zasługiwać sobie zawsze na jego zaufanie.
— Zasłużę na nie, zachowam je, ręczę Waszej
Wysokości, gdyż uwielbiam i szanuję tego człowieka, silniejszego umysłem, odwagą i wolą... aniżeli najpotężniejsi ludzie na świecie... Ukląkłem przed nim, jak przed jednem z trzech posępnych bożyszcz, które są pomiędzy Bohwanją a jego czcicielami... Co mi będzie rozkazano... wykonam wszystko... Bohwanja patrzy na mnie.
— Nie wątpię o twej gorliwości... wiem, że jesteś żywą rozumną zaporą między księciem i wielu występnymi interesami i dlatego tylko, że mi mówiono o twojej gorliwości, o twojej zręczności w strzeżeniu tego młodego indjanina, a nadewszystko mając wzgląd na twoje ślepe posłuszeństwo wszystkim danym ci rozkazom, chciałem zawiadomić cię o wszystkiem. Wszak jesteś fanatykiem tego, któremu służysz... i to dobrze... Rad jestem, widzieć człowieka oddanego nam... Co do nagrody za twoją usłużność, wiesz... moje obietnice...
— Nagroda... już ją mam, proszę Waszej Wysokości... interes sprawy, której służę, jest rękojmią mej gorliwości i mej ostrożności. Zapewniam Waszą Wysokość, że nieustraszony myśliwiec woli jednego szakala, niż dziesięciu lisów, jednego tygrysa przekłada nad dziesięciu szakalów, jednego lwa nad dziesięciu tygrysów.
— Rozumiem... Jesteś człowiekiem rozsądnym. Pamiętaj zawsze o tem, co mi powiedziałeś, i staraj się być coraz godniejszym zaufania tego, komu jesteś posłuszny.
— Czy prędko będę mógł go widzieć?
— Za dwa, a najdalej za trzy dni; wczoraj łaska niebios ocaliła go...
— Czy Wasza Wysokość będzie się widział z nim jutro?
— Tak, przed odjazdem będę u niego z pożegnaniem.
— A więc Wasza Wysokość raczy mu powiedzieć nowinę, o której ja nie mogłem zawiadomić go, bo to się działo dopiero wczoraj. Poszedłem do ogrodu umarłych...
wszędzie pogrzeby, pochodnie, palące się wpośród ciemnej nocy... rzucające światło na groby... Bohwanja uśmiechał się w swem hebanowem niebie. Myśląc o tem świętem bóstwie nicości, patrzyłem z radością, jak uprzątano mnóstwo trumien z wozu. Ogromny dół stał otworem i pochłaniał w swoją paszczę, jak w piekło... rzucano weń... umarłych; ciągle otwarta była jego paszcza. Wtem spostrzegłem tuż przy mnie, przy świetle pochodni, starca... płakał... tego starca... już widziałem... to żyd... jest on stróżem owego domu... przy ulicy... Ś-go Franciszka... o którym Wasza Wysokość wie.
Tu mężczyzna w płaszczu wzdrygnął się i zamilkł.
— Tak... wiem... ale cóż ci to... że tak się zacinasz?
— Oto, że w tym domu... znajduje się od stu pięćdziesięciu lat... portret mężczyzny... mężczyzny... którego ja napotkałem niegdyś w Indjach nad Gangesem.
I znowu mężczyzna w płaszczu nie mógł się wstrzymać, zadrżał i zamilkł.
— W rzeczy samej dziwny zbieg...
— Tak, proszę Waszej Wysokości... dziwny zbieg rzeczy... i nic dziwnego...
— Otóż, proszę Waszej Wysokości, ciągle płacząc, rzekł on do grabarza. — A cóż trumna? — Dobrze mówiliście; znalazłem ją w drugim rzędzie drugiego dołu — odpowiedział grabarz — właśnie był na niej znak z siedmiu czarnych punktów. Ale jak mogliście wiedzieć i o miejscu i o znaku tej trumny? — Niestety, nie przyda ci się ta wiadomość — rzekł stary żyd ze smutkiem. — Widzicie więc, że wiem dobrze, gdzie jest ta trumna? — W tyle za wielkim grobem z czarnego marmuru, o którym dobrze wiecie; zakopana bardzo płytko; ale pośpieszcie się. Pośród zamieszania nikt nie spostrzeże — mówił grabarz. — Dobrzeście mi zapłacili, a zatem chciałbym, żeby się wam udało, co chcecie zrobić.
— A cóż ten stary żyd zrobił z trumną oznaczoną siedmioma czarnemi punktami?
— Proszę Waszej Wysokości, szło za nim dwóch ludzi, niosących mary, osłonione firankami; zapalił latarnie i poszedł na wskazane przez grabarza miejsce, a za nim ci dwaj ludzie... Tłum karawanów przeszkodził mi i straciłem z oczu żyda, za którym puściłem się w trop pomiędzy grobami; nie mogłem go już odnaleźć...
— W rzeczy samej to coś ciekawego, ale cóż on chciał zrobić z ową trumną?...
— Mówią o nim, że używa trupów do robienia czarów...
— Oh! te niedowiarki zdolni są do wszystkiego... nawet do związków z nieprzyjacielem ludzi... Zresztą, zobaczymy.. może to odkrycie Okaże się ważnem...
W tej chwili na odległej wieży zegar uderzył północ.
— Północ!... już północ?...
— Tak, proszę Waszej Wysokości.
— Muszę już jechać... bądź zdrów... Tak więc zapewniasz mię: gdy nastąpi sposobność, skoro odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, którą ci niedawno dałem, dotrzymasz swej obietnicy?
— Na Bohwanję, przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie zapomnij także, że dla większej pewności, osoba, oddająca ci drugą połowę krucyfiksu winna będzie powiedzieć ci... Czy pamiętasz? Cóż winna będzie powiedzieć ci?
— Proszę Waszej Wysokości, powinna powiedzieć mi: od czary do ust bardzo daleko.
— Bardzo dobrze... Bądź zdrów. Tajemnica i wierność.
— Tajemnica i wierność, proszę Waszej Wysokości — odpowiedział mężczyzna w płaszczu.
W kilka sekund potem powóz odjechał, uwożąc
kardynała Malipieri. Taki to był towarzysz rozmowy mężczyzny w płaszczu. Ten ostatni, a był to Faryngea, wrócił do furtki ogrodu, należącego do domu, który zamieszkiwał książę Dżalma. W chwili, kiedy miał włożyć klucz w zamek, spostrzegł z wielkiem zdziwieniem, że drzwi się otwierają i mężczyzna jakiś wychodzi.
Farygea, przyskoczywszy do nieznajomego, uchwycił go za kołnierz, wołając:
— Kto jesteś?... skąd idziesz?
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, usiłował wszelkiemi sposobami wyrwać się z rąk Farygea i krzyknął na całe gardło:
— Piotrze, przybywaj!...
Natychmiast, Piotr, o kilkanaście królu w stojący, przyleciał, a był on olbrzymiego wzrostu, schwycił metysa za kark, odrzucił go w tył o kilka kroków.
— Teraz, mój panie — rzekł nieznajomy do Faryngei, poprawiając na sobie ubranie — gotów jestem odpowiedzieć na jego pytania... chociaż grubjańsko obszedłeś się ze swym znajomym... Tak, jestem Dupont, były rządca dóbr Cardoville... wszak to ja dopomogłem wyratować cię podczas rozbicia okrętu, na którym przybyłeś na brzegi Francji.
— Ależ panie... co tu robiłeś? Poco tak skrycie zakradłeś się do tego domu? — rzekł Faryngea tonem opryskliwym i podejrzliwym.
— Zapewniam cię, mój panie, ze wcale niema nic skrytego w mym postępku; przybyłem tu w powozie panny de Cardoville, mojej drogiej i godnej pani, i z wyraźnego jej polecenia... tak jest, przybyłem jawnie z jej listem do księcia Dżalmy, jej krewnego — odrzekł z godnością pan Dupont.
Na te słowa Faryngea zadrżał i zamilkł ze złości a potem rzekł:
— A pocóż to, mój panie, poco to przybycie o tak późnej godzine, poco zakradać się było furtką?
— Mój panie, przybyłem o tej godzinie, bo taki był rozkaz panny de Cardoville, a wszedłem tą furtką, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdybym się był udał do bramy, nie byłbym mógł dostać się do księcia...
— A któż to panu tak dobrze rozpowiedział o zwyczajach księcia? — rzekł Faryngea, nie mogąc ukryć swej złości.
— Jeżeli dokładnie zastałem uwiadomiony o zwyczajach księcia, wyznać muszę, mój panie, że braknie mi podobnych wiadomości o zwyczajach jego sługi — odpowiedzał Dupont z żartobliwą miną — bo zapewniam pana, że nie spodziewałem się zastać go na tej drodze...tak jak pan nie spodziewałeś się pewno zejść tu ze mną.
To powiedziawszy, pan Dupont skłonił się dość filuternie metysowi i wsiadł do powozu, który śpiesznie odjechał, pozostawiwszy Faryngeę zdziwionego i przejętego gniewem.
Nazajutrz po dopełnionem przez pana Dupont zleceniu do księcia Dżalmy; tenże przechadzał się prędko, niespokojnie, po małym salonie indyjskim przy ulicy Białej. Salon ten, jak wiadomo, łączył się z oranżerją, gdzie Adrjanna pierwszy raz pokazała się młodemu księciu. Szczęście tak szybko i tak wyraźnie działa na młody, żywy gorący organizm, iż Dżalma, wczoraj jeszcze ponury, ociężały, rozpaczający, teraz zupełnie inaczej wyglądał.. Prędko się przechadzając, nagle się zatrzymał, wydobył z zanadrza mały, starannie złożony papier i przyłożył go do ust z najwyższą radością; nie mogąc pohamować uniesień swego szczęścia, krzyknął męskim dźwięcznym głosem, i jednym skokiem stanął przed wielkiem szkłem, przedziełającem salon od oranżerji, w której pierwszy raz ujrzał pannę de Cardoville. Dziwna moc wspomnienia, dziwne złudzenie umysłu, zajętego ciągle jednym i tym samym przedmiotem, sprawiło, iż zdawało się Dżalmie, że widzi, albo, raczej widział rzeczywiście ubóstwiany obraz Adrjanny za przezroczystem szkłem.
Temu zachwycającemu obrazowi Dżalma przypatrywał się w głębokiem zamyśleniu.
Młody Indjanin nie był sam. Faryngea bacznym okiem śledził wszystkie poruszenia księcia. Na twarzy metysa widać było podejrzliwy niepokój. Nie
mógł się mylić; nic innego tylko list Adrjanny, oddany wczoraj wieczór przez pana Dupont, sprawił ten szał radości: pewno dowiedział się, że jest kochany.
Wczoraj, rozstawszy się z panem Dupont, jak sobie łatwo można wyobrazić, bardzo niespokojny, metys pośpieszył co żywo do księcia, chcąc być świadkiem wrażenia, jakie sprawi na Dżalmie list panny de Cardoville; ale zastał salon zamknięty. Zapukał, nikt mu nie odpowiedział. Wtedy, choć to już była bardzo głęboka noc, wysłał list do Rodina i doniósł tak o odwiedzinach pana Dupont, jako też o przypuszczalnym ich celu.
Kilka razy, ale napróżno, metys pukał ostrożnie do pokoju Dżalmy; o wpół do dwunastej książę zadzwonił i kazał, żeby powóz był gotowy o wpół do trzeciej.
— Radość Waszej Książęcej Mości zdaje się być bardzo wielka; racz oznajmić jej przyczynę swemu najniższemu i najwierniejszemu słudze, aby i on także mógł cieszyć się razem. — Próbował zagaić rozmowę.
Jakkolwiek książę słyszał mówiącego; nic nie odpowiedział.
Po kilku chwilach takiego zamyślenia zatrzymał się i rzekł:
— Która jest teraz godzina?
— Już będzie blisko druga, mości książę — odezwał się Faryngea.
Po chwilowem milczeniu książę podniósł na metysa oczy, zroszone nieco łzami radości, i odpowiedział wyrazem serca, przepełnionego miłością i uszczęśliwieniem:
— Oh! szczęście... szczęście... jakże jest dobry, jak wielki Bóg...
— Powiedziałem, proszę Waszej Książęcej Mości, że idąc za radami swego wiernego niewolnika... który radził udawać gorącą miłość dla innej kobiety, zmusiłeś Wasza Książęca Mość pannę de Cardoville, że, lubo tak dumna, sama jednak do niego się garnie... Czyż nie przepowiedziałem tego?
— Tak... przepowiedziałeś — odrzekł Dżalma, ciągle podparty łokciem, i nie przestając patrzeć na metysa z tą samą dobrocią.
Zdziwienie Faryngei powiększyło się; książę zwykle, lubo nie obchodził się z nim surowo, jednakże okazywał mu pewną, zwykłą w swym kraju, wyniosłą powagę, i nie mówił do niego nigdy z taką łagodnością; poczuwając się do złego, jakie wyrządził księciu, niedowierzając, jak wszyscy źli ludzie, metys sądził przez chwilę, że pan jego w swej łagodności krył jakąś zasadzkę; mówił więc dalej już z mniejszą pewnością:
— Wierz mi Wasza Książęca Mość że jeżeli tylko potrafisz Wasza Książęca Mość korzystać z okoliczności, dzień ten pocieszy go za wszystkie wycierpiane przykrości, które były bardzo wielkie, gdyż wczoraj jeszcze.. Wasza Książęca Mość strasznie cierpiałeś; ale nie sam jeden cierpiałeś... ta dumna dziewica również... cierpiała...
— To osobliwa rzecz... — rzekł sam do siebie Dżalma, rzuciwszy na metysa wzrok jeszcze przenikliwszy, ale zawsze pełen dobroci.
— To jest osobliwe!
— Nie, lecz powiedz mi, ponieważ twoje rady tak dobrze posłużyły mi w przeszłości... cóż myślisz o przyszłości?...
— O przyszłości, proszę Waszej Książęcej Mości?
— Tak... za godzinę będę u panny de Cardoville...
— To rzecz nader ważna, proszę Waszej Książęcej Mości... przyszłość zależeć będzie od tego pierwszego widzenia.
— O tem właśnie myślałem teraz...
— Wierz mi Wasza Książęca Mość... kobiety ubiegają się tylko za śmiałym mężczyzną, który im oszczędza kłopotu odmowy.
— Wytłumacz się jaśniej.
— To jest, proszę Waszej Książęcej Mości,
pogardzają kochankiem lękliwym, mdlejącym, który pokornym głosem prosi o to, co powinien wziąć gwałtem...
— Ależ ja dziś odwiedzam pannę de Cardoville pierwszy raz.
— Wierz mi Wasza Książęca Mość, jakkolwiek to dziwnem się mu zdaje, jednak to jest rozsądne... Przypomnij sobie książę przeszłość... grając rolę nieśmiałego kochanka, czy sprowadziłeś Wasza Książęca Mość do swych stóp tę dumną dziewczynę? Nie, dokazałeś tego, udając miłość ku innej kobiecie... A więc nie trzeba być słabym... lew nie wzdycha, jak jaka synogarlica. Wierz mi, Wasza Książęca Mość, bądź tylko śmiałym... tylko śmiałym... a dziś jeszcze będziesz sułtanem, uwielbianym przez tę dziewkę, której piękność podziwia cały Paryż...
Po kilku chwilach milczenia, Dżalma. kiwając głową z wyrazem tkliwego politowania, rzekł do metysa łagodnym, dźwięcznym głosem:
— Pocóż mnie tak zdradzać? dlaczego tak złośliwie doradzać mi użycie gwałtu, postrachu, podejścia... względem anioła czystości... względem dziewicy, którą ja szanuję jak własną matkę? Czyż nie dosyć jeszcze, żeś się oddał mym nieprzyjaciołom, nieprzyjaciołom, co mnie bez przerwy ścigali?
Gdyby Dżalma rzucił się na metysa z podniesionym sztyletem, nie tyleby to zdziwiło, zmieszało, a może mniej przestraszyło tegoż, aniżeli gdy usłyszał Dżalmę, mówiącego mu o jego zdradzie tonem łagodnej przygany.
Faryngea żywo cofnął się o krok, jakgdyby myślał o obronie.
Młody książę mówił znowu z tą samą spokojną łagodnością:
— Nie lękaj się niczego... wczoraj zabiłbym cię... lecz dziś uszczęśliwiona miłość czyni mnie sprawiedliwym, łaskawym; lituję się bardzo nad tobą, bez żółci, żałuję cię, musiałeś być bardzo nieszczęśliwy... kiedy się stałeś tak złym.
— Ja, Mości Książę! — rzekł metys z większem jeszcze zdumieniem.
— Posłuchaj mnie, nie chcę, abyś nadal był złośliwym zdrajcą: chcę uczynić cię dobrym... Ten dzień obdarza mnie boskiem szczęściem, ty też błogosławić będziesz ten dzień... Cóż mogę uczynić dla ciebie? czego żądasz? złota?.. będziesz miał złoto... Chcesz więcej niż złota? chcesz przyjaciela, którego czuła przyjaźń pocieszy cię i, oddaliwszy z myśli twe cierpienia, które cię czyniły tak złośliwym, dobrym cię uczyni?... oto jestem synem królewskim, chcesz, abym ci był przyjacielem? Będę nim tak, pomimo zło... nie... za to zło, jakieś mi wyrządził... będę dla ciebie szczerym przyjacielem; błogo mi będzie pomyśleć sobie: w dniu, w którym anioł powiedział mi, że mnie kocha, szczęście moje było bardzo wielkie: rano miałem nieprzebłagalnego nieprzyjaciela; wieczorem jego nienawiść zmieniła się w przyjaźń... Tak, wierz mi, Faryngeo, nieszczęście czyni złym; bądź szczęśliwym...
W tej chwili wybiła druga godzina. Książę zadrżał, była to chwila odjazdu dla widzenia się z Adrjanną.
Zbliżywszy się do Faryngei, wyciągnął do niego rękę giestem, pełnym uprzejmej słodyczy, i rzekł mu:
— Podaj mi rękę...
Metys, którego czoło zimny pot oblewał, którego twarz zbladła, zmieszał się na chwilę; potem zwyciężony, oczarowany, z drżeniem podał księciu rękę, który ją uścisnął i rzekł zwyczajem krajowym:
— Podajesz rękę uczciwie w rękę uczciwego przyjaciela... Ta ręka będzie zawsze dla ciebie otwartą... Do widzenia, Faryngeo... Czuję się teraz godniejszym ukleknąć przed aniołem.
I Dżalma wyszedł, udać się mając do Adrjanny. Pomimo dzikości, pomimo nieubłaganej nienawiści dla rodu ludzkiego, znękany szlachetnemi i łaskawemi
słowami księcia Dżalmy, ponury sekciarz Bohwanji pomyślał sobie ze strachem:
— Dotknąłem jego ręki... jest on teraz dla mnie świętym...
Lecz po chwilowem zastanowieniu zawołał:
— Tak... ale nie jest on świętym dla tego, który, jak mi powiedziano tej nocy, ma na niego czekać przy bramie tego domu...
To mówiąc, metys pobiegł do przyległego, na ulicę wychodzącego pokoju, uchylił koniec firanki i rzekł z obawą:
— Jego powóz odjeżdża... człowiek zbliża się... Piekło... powóz odjechał, już nie widzę.
Łatwiej jest pojąć, niż odmalować uczucia, jakich naprzemian doznawała panna de Cardoville w miarę, jak zbliżała się chwila rozmowy z Dżalmą. Ich zbliżenie się do siebie tyle napotkało dotąd bolesnych przeszkód, Adrjanna wiedziała, że ich nieprzyjaciele są tak czynni, tak przebiegli, tak zdradzieccy, iż powątpiewała jeszcze o swem szczęściu. Co chwila mimowolnie spoglądała na zegar; już tylko kilka minut...
Nareszcie wybiła ta uroczysta godzina. Każde uderzenie dzwonka zegarowego długo rozlegało się w głębi serca Adrjanny. Lecz w miarę jak ta, bardzo wreszcie słusznie domniemywana różnica przedłużała się najprzód do kilku minut... do kwadransa... dwudziestu minut, i więcej... Adrjanna czuła coraz większy, prawdziwszy niepokój; dwa czy trzy razy niecierpliwa dziewica, cicho na palcach zbliżała się do drzwi salonu i nadsłuchiwała...
Lecz nic nie słyszała...
Nie mogąc przezwyciężyć mimowolnie nasuwającej się się obawy, ani chcąc zrzec się tej ostatniej nadziei, wróciła się do kominka, potem zadzwoniła. Stary, siwy, czarno ubrany lokaj otworzy! drzwi, i z uszanowaniem w milczeniu czekał na rozkazy swej pani; ta rzekła mu spokojnym, głosem:
— Andrzeju, poproś Hebe, aby ci dała flakonik, którego zapomniałam na kominku w mym pokoju, i przynieś mi go.
Andrzej skłonił się; Adrjanna dodała z obojętną miną wskazując na zegar:
— Czy dobrze idzie ten zegar?
Andrzej dobył swego zegarka, rzucił na niego oczyma i rzekł:
— Tak, proszę parni... zregulowałem go z zegarem na Tuilerjach.
— To dobrze!... dziękuję ci... — rzekła Adrjanna dobrotliwie.
Andrzej ukłonił się znowu, wyszedł z salonu, i wszystko się uciszyło.
Rzuciwszy bolesny wzrok na portret właśnie na ścianie przed nią zawieszony, obok kominka, rzekła pocichu żałosnym głosem:
— O! moja matko!
Ledwie panna de Cardoville wymówiła te słowa, gdy przytłumiony turkot powozu, wjeżdżającego na dziedziniec pałacu, lekko zatrząsł oknami. Młoda dziewica zadrżała, nie mogąc wstrzymać okrzyku radości; serce jej wyskoczyło przeciw Dżalmy; albowiem tym razem, iż tak powiem, uczuła, że on to przybył. I zresztą tak była pewna, jakgdyby go już widziała.
Usiadła, otarłszy oczy. Ręka drżała jej jak liść. Mocno słyszeć się dający odgłos kilkorga drzwi, które jedne po drugich otwierano przed księciem, potwierdził wkrótce pewność jej przewidywania. Otworzyły się wreszcie złociste podwoje salonu i ukazał się książę. Kiedy lokaj zamykał drzwi, Andrzej, niebawem wszedłszy za księciem Dżalmą, gdy ten zbliżył się do Adrjanny, postawił na złocistym stole przy Adrjaonie tackę, na której stał kryształowy flakonik; potem zamknięto drzwi. Książę i panna de Cardoyille pozostali sami.
Książę zbliżył się powoli do panny Cardoville.
Pomimo gwałtownej namiętności młodego Indjanina, jego niepewny, nieśmiały krok dowodził mocnego wewnętrznego wyruszenia. Jeszcze nie śmiał spojrzeć na Adrjannę; nagle bladość okryła mu twarz, a piękne jego ręce, z religijnem uszanowaniem złożone na piersiach, zwyczajem, oznaczającym cześć w jego kraju, mocno drżały; zatrzymał się na kilka kroków przed Adrjanną lekko schyliwszy głowę.
Adrjanna powstała z krzesła i drżącym głosem rzekła do Dżalmy:
— Książę, szczęśliwa jestem, że go tu przyjąć mogę — potem, wskazawszy portret, na ścianie nad nią wiszący, dodała jakgdyby przedstawiała księcia trzeciej osobie: — Książę... moja matka...
Była to delikatna myśl Adrjanny, chcącej przez to dać poznać księciu, że przy rozmowie jej z Dżalmą obecną będzie jej matka. Było to zabezpieczenie siebie i księcia od zapędów pierwszego spotkania, tem bardziej mogącego obłąkać, że oboje wiedzieli o swej gorącej i wzajemnej miłości; że oboje byli zupełnie niezależni.. Książę zrozumiał myśl Adrjanny; i dlatego, gdy dziewica wskazała mu portret swej matki. Dżalma pełnem szczerości, wdzięku i prostoty poruszeniem, schylił się z uszanowaniem przed portretem, i rzekł męskim, dźwięcznym
a przytem miłym głosem, zwracając mowę do obrazu:
— Kochać cię i uwielbiać będę, jak własną moją matkę. I twoja matka także, w mej myśli, będzie obok swej córki.
Siadając sama, rzekła do Dżalmy, wskazując mu na stojące krzesło:
— Proszę usiąść... kochany kuzynie... i pozwól mi tak cię mianować, bo uważam za zbyt etykietalną nazwę książę, i nawzajem proszę nazywać mnie także kuzynką... Ten zwyczaj przyjąwszy, pomówmy ze sobą najprzód po przyjacielsku.
— Tak, moja kuzynko — odrzekł Dżalma, zarumieniwszy się przy tych słowach.
— Ponieważ przyjaciele winni być dla siebie nawzajem otwarci — odrzekła Adrjanna — najprzód więc oświadczyć ci muszę, mój kuzynie, że mam żal do ciebie — dodała z uśmiechem spojrzawszy na księcia.
On, zamiast usiąść, stał oparty o kominek, w postawie pełnej wdzięku i uszanowania.
— Tak, mój kuzynie... — mówiła dalej panna de Cardoville — spodziewam się, że mi przebaczysz ten żal... oto, czekałam na ciebie... spodziewając się nieco prędzej twego przybycia...
— Moja kuzynko, zarzucisz mi może, że nie przybyłem trochę później.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— W chwili, kiedy wychodziłem... z mego mieszkania, mężczyzna, którego nie znałem, zbliżył się do mnie do powozu... i powiedział mi tak szczerze, iż musiałem mu uwierzyć: — możesz ocalić życie człowiekowi, który był ojcem dla ciebie... marszałek Simon znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie... lecz, chcąc mu pośpieszyć na pomoc, trzeba udać się ze mną natychmiast...
— To była zasadzka — zawołała z żywością Adrjanna — ledwie godzinę temu przybył tu marszałek Simon...
— On.. — zawołał Dżalma uradowany — a więc nie doznam smutku w tym błogim dniu.
— Ale, mój kuzynie — mówiła Adrjanna — jakim sposobem nie dałeś wprowadzić się w błąd temu nasłańcowi?
— Na mój rozkaz wsiadł do mego powozu. Niespokojny będąc o marszałka i w rozpaczy, że wiele upłynie czasu, który z tobą miałem spędzić, moja kuzynko, zadawałem jedne po drugich pytania temu człowiekowi.
I często nie wiedział, co ma mi odpowiedzieć. Wtedy przyszło mi na myśl, że to może zasadzka. Przypomniawszy sobie, ile to już razy i różnymi sposobami usiłowano oddalić nas jedno od drugiego... zmieniłem natychmiast drogę. Na to moje postanowienie, ów towarzyszący mi człowiek opuścił powóz, nie posiadając się ze złości; pomyślawszy jednak o marszałku Simon, czułem jeszcze niepokój, który szczęściem ty, moja kochana kuzynko, ode mnie oddalasz.
— Ludzie ci są nieubłagani — rzekła Adrjanna — ale szczęście nasze będzie silniejsze od ich nienawiści.
Po chwilowem milczeniu rzekła ze zwykłą szczerością.
— Jak mogłeś odważyć się pokazywać publicznie z.
— Z ową dziewczyną... rzekł Dżalma, przerywając Adrjannie.
— Tak, mój kuzynie?...
— Nie znając krajowych obyczajów, ani zwyczajów — odpowiedział Dżalma niezmieszany, gdyż prawdę mówił — obłąkany rozpaczą i zdradzieckiemu radami człowieka, zaprzedanego naszym nieprzyjaciołom, sądziłem jak on mnie zapewniał, że, udając w twej obecności miłość dla innej, wzbudzę w tobie zawiść, i że...
— Dosyć już, mój kuzynie, rozumiem wszystko rzekła żywo Adrjanna. — Jedno jeszcze słowo rzekła — lubo pewna jestem szczerości twej odpowiedzi;
czy nie odebrałeś listu, który do ciebie napisałam zrana tegoż dnia, kiedy widziałam cię w teatrze?
Dżalma nic nie odpowiedział; twarz jego nagle się zachmurzyła i na chwilę przybrała wyraz tak groźny, iż zlękła się Adrjanna.
Lecz niebawem to gwałtowne oburzenie złagodniało; czoło Dżalmy znowu się wypogodziło.
— Byłem łaskawszy, niźli mi się zdawało — rzekł książę do Adrjanny, ze zdziwieniem mu się przypatrującej. — Chciałem przybyć do ciebie... godny ciebie... moja kuzynko. Przebaczyłem temu, który, dla usłużenia moim nieprzyjaciołom, podał mi wtedy, i potem jeszcze podawał, zgubne rady... Teraz pewien jestem, że ten człowiek ukrył przede mną twój list...
— Tak więc przeminęła już niebezpieczna przeszłość. Oh! tak, już daleko od nas ta nieszczęsna przeszłość! — zawołała panna de Cardoville z wielką radością.
I, jakgdyby oddalając z serca ostatnie myśli, zasmucić ją mogące, mówiła dalej:
— Do nas teraz należy przyszłość, cała przyszłość.. przyszłość czysta, wesoła, pogodna... horyzont tak jasny w swej całej niezmienności, iż granic jego nie można dojrzeć...
Pan Hardy, jak już powiedzieliśmy, mieszkał w pawilonie domu pokuty, należącego do domu przy ulicy Vaugirard, zajmowanego przez jezuitów. Zajmował on mieszkanie na dole pawilonu, wychodzącego frontem na ogród; przezorny to był wybór, wiadomo bowiem, jak przebiegle i zręcznie używali jezuici środków, a nawet materjalnych widoków, ażeby sprawiać mocne wrażenie na osobach, które zamierzali sobie zniewolić.
Była blisko druga godzina po południu; lubo przyświecało piękne słońce kwietniowe, jednakże jego promienie nie dochodziły już przez ów wysoki mur do tej części ogrodu ciemnej, wilgotnej, zimnej jak piwnica, do której prowadziły drzwi do pokoju, w którym przebywał pan Hardy.
Na ścianie, naprzeciw łóżka, zawieszony był duży krucyfiks ze słoniowej kości, na tle z czarnego aksamitu, na kominku stał zegar w hebanowej oprawie, ze smutnemi godłami ze słoniowej kości, jako to: klepsydrą, kosą czasu, trupiemi głowami i t. p.
Na ścianach, zamiast obrazów, pozawieszane były tablice, z napisami, których treść była równie niewesoła.
Zobaczmy, co czytał pan Hardy za każdym razem, we dnie, czy w nocy, gdy błogi sen uciekł z pod zaczerwienionych od łez powiek:
„Prędko będzie po tobie na tym padole... obejrzyj się..
„Kiedy jesteś rano, pomyśl, że może nie doczekasz wieczora.
„Któż przypomni cię sobie po twej śmierci?
„Całe to doczesne życie pełne jest nędzy, pogardzaj sam sobą i życz sobie, aby inni tobą gardzili“.
Wyobraźmy sobie teraz pana Hardy, zranionego, przeniesionego do tego domu, gdy serce miał udręczone tylu i tak srogimi ciosami. Przy troskliwej i nadskakującej pieczołowitości, dzięki biegłej pomocy doktora Baleinier, prędko zagojono panu Hardy rany, jakie poniósł, rzuciwszy się na ratunek podczas pożaru fabryki. Wielebni ojcowie skorzystali z jego choroby, ażeby pod chwalebnym pozorem zamknąć go w tem strasznem więzieniu i otoczyć przygnębiającą go atmosferą.
Wkrótce osłabiony jego umysł upatrywał słuszność w owych zgubnych dla niego zasadach. Tak więc czytał:
„Nie trzeba liczyć na przyjaźń żadnego stworzenia na świecie.
I w rzeczy samej niegodziwie został zdradzony.
„Człowiek urodził się, aby żył w udręczeniu“.
I rzeczywiście żył w udręczeniu.
„Odpoczynek można znaleźć tylko w zaparciu się własnej myśli“.
I tylko też uśpienie umysłu przyniosło mu ulgę w zmartwieniach.
Mówić temu nieszczęśliwemu, w jego ówczesnym stanie o rozrywkach, o zabawach, byłoby toż samo, co wyciągnąć od niego, aby się wyrzekł tego wszystkiego; tak się też właśnie stało; ksiądz d‘Aigrigny nie starał się z początku pozyskać zaufania pana Hardy, nie mówił mu ani słowa o jego zmartwieniach; lecz za każdym razem, kiedy się z nim widział, starał się okazywać mu tkliwą życzliwość jakiem dobranem słowem. Takie rozmawy, z początku dość rzadkie, potem bywały coraz częstsze, dłuższe; posiadając dar miodopłynnej rozmowy,
wymowy ujmującej, przekonywującej, ksiądz d‘Aigrigny obierał zwykle za temat smutne maksymy, które często wpadały w oko i do myśli pana Hardy. Zręczny, roztropny, przezorny, wiedząc, że aż do owego czasu pensjonarz jego pałał miłością ludzkości, czcią dla wszystkiego, co jest sprawiedliwe i dobre, zaczął od bezustannego przypominania temu nieszczęśliwemu szkaradnych zdrad jakich doświadczył, ażeby stłumić w nim wszelką nadzieję; zamiast wykazywać mu te zdrady, jako wyjątek w życiu, zamiast starać się uspokoić, zachęcić, pokrzepić tę znękaną duszę; zamiast radzić panu Hardy, aby się starał zapomnieć o zmartwieniach, o dolegliwościach aby szukał pociechy w pełnieniu powinności względem ludzkości, względem swych braci, których tak kochał i wspierał, ksiądz d‘Aigrigny usiłował podrażnić jego krwawe rany, malował mu ludzi w najgorszych kolorach, wystawiał ich jako obłudnych, niewdzięczników, złośliwych i tym sposobem zdołał umocnić w nim nieuleczalną rozpacz.
Taki był moralny i fizyczny stan pana Hardy, gdy, za pośrednictwem przekupionego sługi, odebrał od Agrykoli Baudoin list, w którym ten żądał widzenia się z nim. Nadszedł wreszcie dzień tego widzenia. Na dwie czy trzy godziny przed chwilą oznaczoną na odwiedziny Agrykola ksiądz d‘Aigrigny wszedł do pokoju pana Hardy.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystępując do pensjonarza, nadał swej twarzy wyraz jak najłagodniejszy, najżyczliwszy, wzrok jego pełen był uprzejmej dobroci i łaskawości, przytem głos jego nigdy jeszcze nie był równie, jak wtedy, ujmujący, słodki.
— Czy zawsze zadowolony jesteś, mój panie, z usług otaczających cię ludzi?
— Tak, mój ojcze.
— Tak nas to cieszy, gdy widzimy, że dobrze czujesz się w naszym ubogim domu, mój synu, iż chcielibyśmy uprzedzać zawsze twoje życzenia.
— Niczego nie pragnę... mój ojcze... niczego prócz snu. Jak dobroczynny jest sen — dodał pan Hardy z pewnem znużeniem.
— Sen... jest to zapomnienie. A na tym padole lepiej jest zapominać, aniżeli przypominać sobie, bo ludzie są tak niewdzięczni, tak złośliwi, niemal każde wspomnienie jest goryczą, czyż nie tak, mój synu!
— Niestety! aż nadto prawda, mój ojcze.
Pan Hardy nie dokończy! i ręką zakrył sobie oczy.
— Niestety, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny ze łzami w oczach, czułym głosem. I wyborny ten komedjant rzucił się na kalana przy krześle pana Hardy — niestety jakże to przyjaciel, co cię tak niegodziwie zdradził, mógł nie poznać twego tak dobrego serca?... Lecz tak zwykle bywa, na ziemi... a ten niegodny przyjaciel!...
— Oh! mój Boże!... czyż znajdę, gdzie i kiedy pociechę? — zawołał nieszczęśliwy.
— Ależ znajdziesz ją, mój dobry, zacny synu — zawołał ksiądz d’Aigrigny, wybornie grając rolę czułego — czyż możesz w to wątpić?... Oh! jakże to błogi będzie ten dzień, w którym ostatnie więzy, które cię jeszcze krępują na tej nieczystej, błotnistej ziemi, zostaną zniszczone, a ty, mój synu, staniesz się jednym z naszych. Mój kochany, biedny synu, gdyby twoja pokora pozwoliła ci porównać to, czem byłeś w dniu twego tu przybycia, z tem, czem teraz jesteś... zdumiałbyś się... Jaka różnica, mój Boże. Dawniej byłeś zawsze niespokojny, wzdychałeś z rozpaczy, a teraz cicho pędzisz życie... Czy nie prawda?...
— Ach! — rzekł pan Hardy, chwilę się zastanowiwszy, gdyż pamięć jego, równie jak umysł, mocno już osłabła... — Agrykola ma przyjść, zdaje się, że miło mi będzie widzieć się z nim.
— Otóż tedy, mój synu, twoje widzenie się z nin będzie próbą, o której mówię... Obecność tego godnego młodzieńca przypomni ci owo tak czynne, tak zajęte
życie, które dawniej pędziłeś; może te wspomnienia wzbudzą w tobie wielki żal przy tym cichym odpoczynku, jakiego teraz używasz; może znowu zechcesz puścić się w zawód, pełen wszelkiego rodzaju trosk, może zechcesz zawiązać nową przyjaźń, miłość, wejść w nowe związki, może zechcesz wrócić do zgiełku i żyć, jak wprzód żyłeś. Jeżeli takie żądze obudzą się w tobie, będzie to znakiem, że jeszcze nie dojrzałeś do życia na osobności... wtedy bądź im posłuszny, kochany synu; szukaj znowu rozrywek, zabaw, uciech...
— Ja, mój ojcze, powrócić do tego świata, w którym tyle ucierpiałem... w którym pozostawiłem moje ostatnie złudzenia... ja... miałbym się mieszać do jego uciech, do jego rozkoszy... ach!... to okrutne szyderstwo...
— Nie jest to szyderstwo, mój synu... może się zdarzyć, że widok, mowa tego uczciwego rzemieślnika obudzą w tobie myśli, o których teraz sądzisz, że się już na zawsze zatarły. Mój kochany, dobry synu, niepodobna znaleźć takiej, jak twoja szlachetności... ale właśnie w imię szlachetności rzemieślnik ten przyjdzie wymagać od ciebie nowych ofiar; tak... bo takie, jak twoje serce, przeszłość obowiązuje i prawie niepodobieństwem będzie dla ciebie odmówić usilnym naleganiom twoich rzemieślników...
będą cię namawiali, abyś niezwłocznie zajął się wzniesieniem z gruzów budynku, abyś znowu zaczął dziś zakładać to, co przed dwudziestu laty fundowałeś w pełni sił, w całym zapale swej młodości; abyś na nowo rozpoczął owe handlowe stosunki, w których twoją nieposzlakowaną uczciwość tyle razy skrzywdzono, żebyś znowu przyjął na siebie wszelkiego rodzaju kajdany, które wielkiego, jak ty, przedsiębiorcę przywiązują do życia, pełnego trosk, trudów i niepokoju... i to za jakie wynagrodzenie!...
— Dosyć!... oh!... proszę... dosyć!... — zawołaj pan Hardy słabym głosem — wtedy największy czuję zawrót głowy, gdy słyszę cię, mój ojcze, mówiącego o
kłopotach takiego życia... głowa... ledwie nie pęknie... Oh!...
nie... nie... spokoju... oh, tak... przedewszystkiem... powtarzam ci, choćby to nawet miał być spokój grobowy...
— Lecz jakże oprzesz się namowom tego rzemieślnika?... Obdarowani mają wpływ na swych dobroczyńców... Nie będziesz mógł oprzeć się jego prośbom...
— Będziesz łaskaw, mój ojcze, kazać mu powiedzieć... że chory jestem... że niepodobna mi go przyjąć.
— Posłuchaj tylko, mój synu, w teraźniejszych czasach panują wielkie, nieszczęsne przesądy względem naszego zgromadzenia. Przez toż samo już, że dobrowolnie pozostałeś pośród nas, będąc przypadkiem przeniesiony tu, gdyś był umierający, do tego domu... gdyby wiedziano, że nie pozwolisz mówić z sobą, chociaż przyrzekłeś sądzonoby, że my ci przeszkadzamy; a chociaż to jest podejrzenie niedorzeczne, może jednak powstać, a my nie chcemy do niego upoważniać... Lepiej zatem byłoby przyjąć tego młodego rzemieślnika...
— Mój ojcze, żądasz rzeczy, przechodzących moje siły... W tej właśnie chwili czuję, jak słaby jestem... ta rozmowa siły mi odebrała.
— Ależ, mój synu, ten rzemieślnik przyjdzie; przypuśćmy, iż mu powiem, że nie chcesz widzieć się z nim; on mi nie uwierzy...
— O! mój ojcze, zlituj się nade mną; zapewniam cię, iż niepodobna mi widzieć się z kimkolwiek... jestem bardzo słaby.
— A więc!.. cóż robić?... szukajmy środka... a gdybyś też napisał... oddałoby się mu natychmiast list... wyznaczyłbyś mu czas do widzenia się... jutro naprzykład.
— Ani jutro, ani kiedykolwiek — zawołał nieszczęśliwy, doprowadzony do ostateczności — nie chcę nikogo widzieć... chcę być sam... zawsze sam... wszak to
nikomu nie szkodzi... nie mógłżebym mieć przynajmniej tej swobody?
— Jak chcesz... pisz lub przyjmij rzemieślnika — surowo rzekł d’Aigrigny, wnosząc z wzmagającego się znużenia pana Hardy, że w tym razie użyć może surowości, aby później znowu powrócić do łagodności.
— Napiszę... wielebny ojcze... napiszę... lecz dla miłości Boga, błagam cię... nie mogę zebrać myśli... podyktuj mi.
I gorącą ręką otarł łzy.
Ksiądz d’Aigrigny dyktował mu następujące słowa:
„Kochany Agrykolo, doszedłem do przekonania, że widzenie nasze do niczego nie doprowadzi... posłuży tylko do rozjątrzenia nawpół zapomnianych cierpień, o których przy pomocy Boskiej i pociesze religijnej postaram się zupełnie zapomnieć... Cieszę się zupełnym spokojem, otoczony troskliwością zacnych osób i, dzięki miłosierdziu Boga, spodziewam się po chrześcijańsku spędzić resztę dni zdala od świata, którego próżność poznałem teraz... Nie na zawsze żegnałem się z tobą; lecz, do zobaczenia się, kochany Agrykolo... pragnę kiedykolwiek osobiście powiedzieć ci, jak serdecznie życzę wszelkiego dobra tobie i twoim godnym towarzyszowi. Bądź pośrednikiem między nimi a mną; kiedy będę mógł cię przyjąć, napiszę do ciebie; bądź zawsze przekonany, że cię serdecznie kocham...“
— Czy zadowolony jesteś z listu? — zapytał ksiądz, zwracając się do pana Hardy.
— Zadowolony.
— Podpisz więc.
— Dobrze.
Nieszczęśliwy podpisał list, zupełnie wycieńczony i opuścił się na krzesło.
— To jeszcze nie wszystko, mój kochany synu — rzekły d’Aigrigny, wyjąwszy papier z kieszeni — trzeba, żebyś podpisał tę nową plenipotencję na imię naszego
szanownego brata, dla dokończenia wiadomych interesów.
— Szanowny ojcze... nie mogę przeczytać tego dzisiaj...
— A jednak jest to konieczne, synu mój, wybacz mi moje natręctwo... ale my ubodzy, a...
— Podpiszę.
— Nie przeczytawszy, podpisywać nie można.
— Dlaczego?... Daj, daj!.. rzekł pan Hardy, jakby zniecierpliwiony upartem natręctwem wielebnego ojca.
— Jeżeli chcesz koniecznie, to dobrze — rzekł ostatni, podając mu papier.
Hardy podpisał i westchnął głęboko, jakby zrzuciwszy z siebie wielki ciężar. W tej samej chwili zapukał służący: wszedł i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Agrykola Baudoin pragnie widzieć się z panem Hardy; mówi, że kazano mu tutaj przyjść.
— Dobrze... niech zaczeka — odpowiedział d‘Aigrigny z zadziwieniem, pomieszanem z gniewem; i gdy za danym znakiem służący wyszedł, on, starając się ukryć mocne nieukontentowanie, rzekł do fabrykanta: — poczciwy rzemieślnik, jak widać, niecierpliwie oczekuje widzenia się z tobą.. przyszedł bowiem o dwie godziny wcześniej, niżeliś mu naznaczył.
To mówiąc, wyszedł. Zostawszy sam jeden, pan Hardy z rozpaczy klasnął w ręce, łkając, opuścił się z krzesła na podłogę, upadł na kolana i zawołał:
— O Boże, Boże mój... Zabierz mnie stąd, zanadto jestem nieszczęśliwy!...
Potem, oparłszy głowę o poduszkę krzesła, zakrył twarz rękami i gorzko płakał...
Nagle dał się słyszeć hałas, który stawał się coraz głośniejszym; później jakieś pasowanie się; wkrótce drzwi otworzyły się z łoskotem i ksiądz d‘Aigrigny,
potknąwszy się, wpadł do pokoju. Agrykola pchnął go silną ręką.
— Mój panie... jak śmiesz dopuszczać się gwałtu! — zawołał ksiądz, blednąc ze złości.
— Na wszystko się odważę, abym tylko widział pana Hardy — odpowiedział kowal i rzucił się ku swemu dawnemu panu, który klęczał u krzesła.
Ksiądz d‘Aigngny, z trudnością hamując gniew, rzucał groźne i złośliwe spojrzenia na Agrykolę, a zarazem z niepokojem spoglądał na drzwi, jakby lękając się wejścia drugiej osoby, której obecności także się obawiał. Kowal spojrzawszy na swego dawnego pana, cofnął się z bolesnem zdziwieniem... blade wychudłe rysy twarzy pana Hardy przejęły go politowaniem, pomieszanem z gniewem.
Agrykola nie wiedział jeszcze, jak się zmieniła moralna strona nieszczęśliwego pana Hardy, jego dobrego i wspaniałego pana!... Ksiądz d‘Aigrigny pierwszy przerwał milczenie i, z przyciskiem wymawiając każde słowo, rzekł do swego lokatora:
— Pojmuję, mój kochany synu, że po stanowczem, koniecznem życzeniu twojem, nieprzyjmowania tego... pana.... widok jego przykre na tobie czyni wrażenie... spodziewam się więc, że przez uszanowanie... albo chociaż przez wdzięczność ku tobie... zacny ten człowiek (i wskazał na kowala) oddali się i położy koniec tej nieprzyzwoitej scenie, która i tak zbyt długo się przeciągnęła.
Agrykola nic nie odpowiedział księdzu, obrócił się do niego tyłem i, zbliżywszy się ku panu Hardy, na którego spoglądał przez kilka chwil z czułą milością, rzekł:
— Ach, mój Boże!... jakżem szczęśliwy, że pana widzę, chociaż na twojej twarzy maluje się jeszcze głębokie
cierpienie! Jak słodkie, spokojne, radosne wrażenie wywiera na mnie widok pański. Wszyscy towarzysze moi drogoby zapłacili, gdyby choć jednę minutę znajdować się mogli na mojem miejscu!... Gdybyś wiedział pan o wszystkiem, o co mnie prosili, abym ci powtórzył... gdyż do kochania, szanowania ciebie, wszyscy mamy.. jedno serce!...
Ksiądz d‘Aigrigny rzucił na pana Hardy spojrzenie wyrażające: Cóżem ci powiedział? potem z niecierpliwością zbliżywszy się do Agrykoli, rzekł:
— Powiedziałem już panu, że jego obecność tutaj jest niestosowna.
— Na miłość Boga, czcigodny ojcze — z uszanowaniem zawołał pan Hardy — wybacz Agrykoli, uniosło go przywiązanie do mnie; ale ponieważ jest już tutaj, i ma udzielić mi pewnych wiadomości, dotyczących mnie, pozwól mi pomówić z nim przez kilka minut.
— Pozwolić? — zawołał d’Aigrigny z udanem zdziwieniem — dlaczego prosisz o pozwolenie? Czyż nie możesz czynić, co ci się podoba? Czyż nie ja radziłem, żebyś przyjął tego pana? Czyż nie sam stanowczo odmówiłeś widzenia się z nim?
— Prawda...
Po tych słowach, nie wypadało księdzu zostać tu dłużej; wstał, uścisnął rękę pana Hardy i rzekł ze znaczącem skinieniem głowy:
— Do zobaczenie się, mój kochany synu... Nie zapominaj o naszej rozmowie i o tem, co ci powiedziałem.
— Do zobaczenia, czcigodny ojcze... bądź spokojny — odpowiedział pan Hardy.
Jezuita wyszedł, Agrykola nadzwyczajnie zdumiony nie dowierzał ani słuchowi ani wzrokowi swemu., czy istotnie to dawny jego pan, który z taką uniżonością i pokorą nazywał księdza d’Aigrigny czcigodnym ojcem? Im dłużej kowal wpatrywał się w rysy twarzy pana Hard tem więcej spostrzegał w nich śladów ogólnego wycieńczenia,
znużenia, i serce mu boleśnie ściskało się... Starając się ukryć smutne zdziwienie, rzekł do swego dawnego pana:
— Nareszcie, panie, będziesz nam przywrócony!... Znowu będziesz z nami i pośród nas... Ach! twój powrót uszczęśliwi wielu... pocieszy, uspokoi wielu... pokochalibyśmy cię więcej, niż dawniej, gdyby to było podobnem!
Hardy smutno potrząsnął głową.
— Powtarzam ci, przyjacielu — rzekł — jużem przeżył siebie; w bardzo krótkim czasie postarzałem o lat dwadzieścia; nie mam już ani sił, ani woli, ani odwagi, aby wziąć się jak dawniej do pracy; zrobiłem, co mogłem, dla dobra ludzkości... spłaciłem swój dług... i teraz pozostała ani tylko jedno życzenie... żyć w samotności... jedna nadzieją... pociecha w religji!
— Jakto — zawołał Agrykola — chcesz pan raczej żyć tutaj, w tem ponurem ustroniu, niżeli z nami, z ludźmi, którzy cię tak kochają!... Mylisz, że tutaj, z chytrymi jezuitami, szczęśliwszy będziesz, niżeli w podjętej na nowo twojej fabryce, która piękniej jeszcze niżeli dawniej zakwitnie?... Ach! to niemożliwe!
— Niema już szczęścia dla mnie na ziemi — przerwał pan Hardy z goryczą.
Po chwilowem wahaniu, Agrykola rzekł głosem, drżącym od wewnętrznego wzruszenia.
— Panie Hardy, oszukują cie... nikczemnie cię tu oszukają!
— Co chcesz przez to powiedzieć, mój przyjacielu?
— Chcę powiedzieć, że jezuici, otaczający cię, zgubne mają zamiary... Ale, mój Boże! Czyż nie wiesz, panie Hardy gdzie się znajdujesz?
— U dobrych zakonników.
— U twoich najzłośliwszych nieprzyjaciół!
— Nieprzyjaciół! — i pan Hardy uśmiechnął się ze smutną obojętnością. — Nie mam się czego lękać nieprzyjaciół, nic mi odebrać nie można, bo ja nie mam nic!
— Chcą cię pozbawić ogromnej sukcesji — {{pp|za|}wołał}
za}wołał kowal — taki jest ich zamiar, ułożony z piekielną chytrością; córki marszałka Simon, panna de Cardoville, pan i Gabrjel mój przybrany brat... wszyscy członkowie twojej familji omal nie padli już ofiarą ich intryg; powiadam ci, ci mnisi pragną tylko korzystać z twego zaufania...
— Przyjacielu, pocóż wspominać o przeszłości? — łagodnie odrzekł pan Hardy — jeżeli dobrze uczyniłem, Bóg mnie nagrodzi... Ale sam nie powinienem pysznić się... powinienem czołem w proch uderzyć, bo szedłem nieprawdziwą drogą, jaką wskazał Najwyższy... duma może popchnęła mnie w błędy... łzami, samotnością, poniżeniem, okupić powinienem swoje grzechy... Tak, w tej nadziei, że Bóg zmiłuje się nade mną... że cierpienia moje posłużą na korzyść dla tych, którzy grzeszyli więcej jeszcze ode mnie, znajduję jedyne ukojenie!
Agrykola nie wiedział, co odpowiedzieć, z niemą trwogą spoglądał na pana Hardy, gdy ten wymawiał ostatnie słowa słabym głosem; nie pojmował jakim urokiem, jakiemi czary, udało się jezuitom zniszczyć, w proch zetrzeć, uczynić bezpłodną jednę z najpiękniejszych natur, jedno z najwspanialszych serc!... Nareszcie Agrykola przerwał milczenie i, wyjąwszy z kieszeni list panny de Cardoville na którym opierał ostatnią swoja nadzieję, podał go panu Hardy.
— Oto — rzekł — list, który jedna z pańskich krewnych, znana ci z nazwiska, poleciła mi oddać.
— Na co ten list?
— Błagam pana, przeczytaj go. Panna de Cardoville czeka na odpowiedź. Rzecz bardzo ważna.
W głosie Agrykoli było tyle szczerości, szlachetna i otwarta jego twarz, łzami zalana, miała wyraz tak czułego przywiązania, że po raz pierwszy w czasie pobytu swego u jezuitów, pan Hardy uczuł, jak ożywcze ciepło powoli przenikało do jego serca; zdawało mu się, że ożywczy promień słońca rozproszył wreszcie zimną mgłę, która
tak długo otaczała go... Hardy podał rękę Agrykoli wzruszonym głosem:
— Dziękuję... dziękuję, mój przyjacielu!... Nowy to dowód twego przywiązania... Ten żal... rozrzewnia mnie, smutno mi, ale nie ciężko, owszem, czuję się nawet lepiej
— Błagam pana przeczytaj ten list. Panna de Cardoville kazała mi, abym zaręczył na wszystko, co się w nim zawiera.
Pan Hardy, ulegając usilnym prośbom Agrykoli, prawie mimowolnie wziął list, rozpieczętował i zaczął czytać.
Powoli na twarzy jego okazała się radość, wdzięczność i prawie uniesienie. Po kilkakroć przerywał czytanie i zwracając się do Agrykoli, powtarzał:
— To pięknie!... szlachetnie!...
Skończywszy czytać, pan Hardy smutno westchnął i rzekł do Agrykoli.
— Jak piękne serce! Ile dobroci, rozsądku! Jak wzniosłe myśli. O! nigdy nie zapomnę jej wspaniałych ofiar. Daj Boże: żeby choć ona była szczęśliwą... na tym opłakanym świecie.
— Powrócić do świata, w którym tyle ucierpiałem!. opuścić to spokojne, ciche ustronie! — mówił pan Hardy w zadumaniu — nie... nie mogę... nie powinienem!
— O! ja jeden nie spodziewałem się cię przekonać — zawołał kowal z wzrastającą nadzieją — i przywiozłem z sobą potężniejszego pomocnika — (i wskazał drzwi), aby dokonał dzieła zaczętego przeze mnie, rozkaż, a przyjdzie.
— O kim mówisz, przyjacielu?
— I tę szczęśliwą myśl podała nam panna Cardoville dowiedziawszy się, w jak okropne dostałeś się ręce; znając przebiegłość i chytrość ludzi otaczających ciebie, rzekła do mnie:
„Znam człowieka, którego święte powołanie powinno natchnąć pana Hardy w tym razie zupełną ufnością..
rzadki ten człowiek jest naszym krewnym, on sam omal nie padł ofiarą naszych nieprzyjaciół“.
— Ale kto jest ten człowiek, kto? — zapytał Hardy.
— Ksiądz Gabrjel de Rennepont, mój brat przybrany — zawołał kowal z dumą — szlachetny, pobożny człowiek. Ach, panie Hardy, gdybyś go pierwej poznał, zamiast rozpaczy, serce twoje opanowałaby nadzieja. Jego pociecha zwyciężyłaby twe boleści.
— Gdzież jest ten ksiądz? — zapytał pan Hardy.
— Tam, w przedpokoju. Ksiądz d‘Aigrigny, ujrzawszy go ze mną, wpadł w wściekłość: rozkazywał nam pójść precz; ale mój dobry Gabrjel odpowiedział, że może mu wypadnie rozmówić się z panem o bardzo ważnych interesach, i dlatego nie wyjdzie.
— Przyjacielu.... nie... ja nie wiem... ja lękam się — mówił pan Hardy z wzrastającem wahaniem, ale już ożywiony, pokrzepiony przyjazną mową kowala, który, korzystając z tej chwili, pobiegł ku drzwiom, otworzył i zawołał:
— Gabrjelu, bracie mój... mój dobry bracie, przychodź tutaj. Pan Hardy chce się z tobą widzieć!
— Przyjacielu — odparł pan Hardy, wahając się, ale jakby rad z tego, że Agrykola nie czekał jego potwierdzającej odpowiedzi: — Przyjacielu, co czynisz?
— Wzywam wspólnego naszego obrońcę! — odpowiedział Agrykola, nie posiadając się z radości i przekonam o pomyślnym skutku wdania się Gabrjela w tę sprawę.
Wkrótce Gabrjel wszedł do pokoju pana Hardy.
Powiedzieliśmy już, że przy wielu pokojach, które zajmowali lokatorowie w domu jezuitów, były porobione umyślnie kryjówki, a to dla ułatwiania szpiegowania, którego ani na chwilę nie zaniechali ci szanowni ojcowie względem swych pensjonarzy: tak właśnie było z panem Hardy; obok jego mieszkania urządzono tajemną kryjówkę, w której dwie osoby pomieścić się mogły.
Rodin i ksiądz d’Aigrigny znajdowali się w kryjówce. Obaj czcigodni ojcowie przybyli do kryjówki w połowie rozmowy Agrykoli z panem Hardy. Dzięki niezłomnej wytrwałości swego charakteru, który mu dał dosyć sił do wytrzymania straszliwie bolesnej kuracji doktora Baleinier, nie lękał się już Rodin o swe zdrowie.
Ksiądz d‘Aigrigny niespokojny, zżymający się ze złości patrząc na Rodina, rzekł do niego pocichu:
— Gdyby nie piekielny list panny de Cardoville, nicby nie wskórały usiłowania kowala. Ta więc przeklęta dziewczyna będzie zawsze i wszędzie przeszkodą, o którą rozbijać się będą wszystkie nasze zabiegi? Ach! mój Ojcze, rozpacz mię bierze o przyszłość.
— Nie — odrzekł oschle Rodin — byle tylko nie zwlekano ze spełnieniem mych rozkazów w arcybiskupstwie.
— A jeżeli właśnie, na nasze nieszczęście, to nastąpi?
— I wtedy jeszcze poradzę wszystkiemu... lecz w
takim razie koniecznie, najdalej za pół godziny, muszę mieć w ręku papiery, o których mówiłem.
— Już one od dwóch lub od trzech dni powinny być gotowe i podpisane, gdyż stosownie do danego mi polecenia, pisałem tego samego dnia, w którym stawiano moksy wielebnemu ojcu... i...
Rodin, zamiast prowadzić dalej tę cichą rozmowę, wlepiwszy oczy w ukryty w ścianie otwór, zaczął przypatrywać się pilnie, co się działo w pokoju pana Hardy, potem kiwnął ręką na księdza d‘Aigrigny, aby nic nie mówił.
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny zaczajeni w kryjówce, wypatrzyli każde poruszenie i wysłuchali każde słówko następującej rozmowy w pokoju pana Hardy.
— Otóż... proszę pana, mój uczciwy brat — rzekł Agrykola do pana Hardy, przedstawiając mu Gabrjela — jest to najlepszy, najgodniejszy ksiądz, jakiego pan sobie możesz wyobrazić... Racz go posłuchać, a odrodzisz się nadzieją, szczęściem i zostaniesz nam przywrócony. Posłuchaj go, a zobaczysz, jak on zedrze maskę zwodzicielom którzy cię oszukują; tak, tak, zedrze im maskę, bo i on także był ofiarą tych nędzników, nieprawdaż Gabrjelu?
Młody misjonarz skinął głową na kowala, aby miarkował swoje uniesienie i rzekł do pana Hardy miłym, dźwięcznym głosem:
— Jeżeli w swem przykrem położeniu uznasz pan za pożyteczne rady brata w Chrystusie, jestem na jego usługi... A zresztą, pozwól pan powiedzieć sobie, że mam dla niego wielki szacunek i szczerze jestem życzliwy.
— Mnie, mości księże? — rzekł pan Hardy.
— Wiem, panie — odrzekł Gabrjel — o jego dobroci dla mego przybranego brata; wiadoma mi jest pańska życzliwość i nieoszacowana troskliwość o dobro jego rzemieślników, oni też kochają, uwielbiają pana; oby szczera ich wdzięczność, oby wewnętrzne przeświadczenie, że byłeś miły Bogu, którego nieskończona dobroć cieszy się
wszystkiem, co jest dobre, była dla pana nagrodą za wszystko, co dla nich uczyniłeś, oby stała się dla pana zachętą do dobrodziejstw, jakie im jeszcze uczynisz...
Kilko-chwilowe milczenie nastąpiło w początkach rozmowy Gabrjela z panem Hardy, który przez jakiś czas pogrążył się w myślach, jakie wzbudziły w nim słowa księdza Gabrjela. Podczas tego milczenia Agrykola Baudoin niechcący rzucił oczyma na niektóre smutne zasady, porozwieszane po ścianach pokoju pana Hardy; nagle chwyciwszy Gabrjela za rękę, zawołał, wskazując na ściany:
— Mój bracie... czytajno to... pojmiesz, co to wszystko znaczy... Jakiżby to człowiek, mój Boże, pozostawiony sam jeden z tak smutnemi zasadami, nie wpadł w rozpacz najstraszniejszą... i nawet nie posunął się może do samobójstwa... Ach! to okropna rzecz, to niegodziwość — dodał rzemieślnik z oburzeniem — wszakże to moralne zabójstwo.
— Młody jesteś, mój przyjacielu — odparł pan Hardy, smutnie potrząsnąwszy głową — byłeś zawsze szczęśliwy, nie doznałeś nigdy oszustwa... te rady wydać ci się mogą zwodniczemi; lecz dla mnie, niestety!... i podobno dla większej części ludzi aż nadto są prawdziwe; na tym święcie wszystko jest nicością, niedolą, udręczeniem, bo człowiek na to się urodził, aby cierpiał!... Nieprawdaż, mości księże? — rzekł do Gabrjela.
Ten także przypatrywał się różnym „radom“ które mu wskazywał kowal; młody ksiądz nie mógł się wstrzymać od gorzkiego uśmiechu, pomyślawszy sobie, jak haniebną miano na celu rachubę w wyborze podobnych zasad. Odpowiedział panu Hardy:
— Nie nie, panie, nie wszystko jest na tym świecie nicością, kłamstwem, niedolą, próżnością, obłudą... Nie Bóg, którego najwyższą istotą jest ojcowska dobroć, nie na upodobania w cierpieniach swych stworzeń, które chciał mieć kochającemi się nawzajem i szczęśliwemi...
— Ach! mój bracie — dodał Gaibrjel, aż do łez wzruszony, wskazując na maksymy, na ścianach porozwieszane — co za fałszywy kierunek nadano słowom świętym. Tu są myśli zemsty, wzgardy, śmierci, rozpaczy, kiedy przeciwnie słowa Chrystusa tchnęły pokojem, przebaczeniem, miłością i nadzieją...
— Oh! wierzę ci, mój księże... — zawołał pan Hardy w słodkiem uniesieniu — wierzę ci i muszę wierzyć.
— Oh! mój bracie!... — odrzekł Gabrjel, coraz mocniej wzruszony — mój bracie!... wierz, że Bóg zawsze jest dobry, zawsze litościwy, zawsze kochający ludzi; wierz w Boga, który ubolewa nad swemi dziećmi. Nie potrzebuje on naszego poniżenia i nieczynności!... Nie, nie tak Bóg nie chce!... Wstań, mój bracie... — dodał Gabrjel biorąc serdecznie za rękę pana Hardy, który powstał, jak gdyby posłuszny był szlachetnemu magnetyzmowi — wstań... bracie mój, wszyscy robotnicy błogosławią cię i wzywają; porzuć ten grób... chodź... chodź na otwarte powietrze... na otwarte słońce... porzuć to duszące powietrze, a idź na zdrowe, ożywiające, pełne swobody; porzuć to ponure więzienie, a chodź do mieszkania, ożywionego śpiewami robotników; chodź, chodź do tego ludu pracowitych robotników; otoczony przez ich matki, dzieci, starców, witających cię z płaczem radości, gdy powrócisz, tam zmartwychwstaniesz, tam się znowu odrodzisz; wtedy uczujesz, że Bóg cię wybrał dla niesienia szczęścia bliźnim.
— Gabrjelu... prawdę mówisz... tobie to... Bogu... winni będą nasi robotnicy powrót swego dobroczyńcy — zawołał Agrykola, rzuciwszy się w objęcia Gabrjela i z rozczuleniem do serca go przyciskając. — Ah! teraz się już niczego nie lękam... znowu odzyskamy pana Hardy, naszego dobroczyńcę!
— Tak, słusznie mówisz; jemu to winien będę, jemu zacnemu, według chrześcijańskiego ducha, kapłanowi, winien będę moje zmartwychwstanie... tu bowiem żywcem
pogrzebany byłem w grobie — rzekł pan Hardy, wstawszy prosto na nogach, z twarzą lekko zarumienioną, orzeźwionem okiem, on, co dotąd był tak blady, tak złamany.
— Tak więc... nareszcie mamy pana, posiadamy naszego dobrodzieja — zawołał kowal — teraz już o tem wcale nie wątpię.
— Pomówimy o tem wszystkiem z twoim godnym, dobrym bratem — odrzekł pan Hardy — idź, proszę cię, podziękuj pannie de Cardoville i powiedz jej, że tego wieczora będę miał zaszczyt odpisać jej.
— Ach! panie, nie posiadam się z radości, serce mi o mało nie wyskoczy — rzekł dobry Agrykola, biorąc się kolejno to za serce, to za głowę i nie wiedząc, co ma robić z uciechy; potem, wróciwszy do Gabrjela, raz go jeszcze uściskał i rzekł mu do ucha:
— Najdalej za godzinę.. powrócę... ale już nie sam.. z towarzyszami... zobaczysz... nie mów nic o tem panu Hardy; już ja wiem, co zrobię.
I kowal odszedł, nie posiadając się z wielkiej radośći. Ksiądz Gabrjel i pan Hardy tymczasem pozostali sami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jak wiadomo, Rodin i ksiądz d’Aigrigny, zaczajeni w kryjówce, niewidzialni, obecni byli tej scenie.
— Cóż więc wasza wielebność myśli? — rzekł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— Ja myślę, że zbyt spóźniają się z przysłaniem papierów z arcybiskupstwa i że ten heretyk-misjonarz wszystko zniweczy — mówił Rodin, gryząc paznogcie aż do krwi.
Gdy Agrykola wyszedł z pokoju, pan Hardy, przystąpiwszy do Gabrjda, rzekł mu:
— Mości księże...
— Nie... proszę mówić, mój bracie... nadałeś mi to imię... trzymam się go — odpowiedział z uczuciem młody misjonarz, podając rękę panu Hardy.
Ten, ścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Dobrze więc, mój bracie, twoje słowa dodały mi otuchy, przypomniały mi obowiązki, które w zmartwieniu zaniechałem; oby mi teraz nie zabrakło sił w nowych przedsięwzięciach... bo, niestety! jeszcze nie wiesz o wszystkiem.
— Cóż przez to chcesz powiedzieć?... — odrzekł Gabrjel z ciekawością.
— Posłuchaj mnie, mój bracie — mówił pan Hardy — całą moją tkliwość, poświęcenie, wszystko, co mi w sercu pozostało, zawarłem w dwóch istotach... w przyjacielu którego uważałem za szczerego i w delikatniejszem jeszcze przywiązaniu... przyjaciel zawiódł mnie najszkaradniej... kobieta... poświęcając dla mnie swoje obowiązki, tyle miała odwagi i za to ją tem bardziej szanuję, tyle mówię miała odwagi, że naszą miłość poświęciła spokojowi swej matki i nazawsze opuściła Francję... Niestety! lękam się aby to zmartwienie nie było dla mnie niepodobnem do
ukojenia i żeby mnie nie pozbawiło sił na nowej drodze usiłowań, którą przebiec zamierzam. Wyznaję moją słabość... jest ona wielka... i przeraża mnie tembardziej, że nie wolno mi pozostać bezczynnym odludkiem, dopóki jeszcze zdołam uczynić cośkolwiek dla ludzkości! oświeciłeś mnie, mój bracie, na tej drodze mych powinności... czuję jednak, że mnie siły opuszczają, gdy chcę wyjść na ten świat pusty i zimny na zawsze dla mnie.
Potem, wstydząc się tego powrotu osłabienia, pan Hardy dodał żałosnym głosem, twarz sobie rękami zasłoniwszy:
— O! przebacz... przebacz mi moją słabość... Ale gdybyś wiedział, co to jest biedna istota, która sercem tylko żyła, a której naraz wszystkiego zabrakło! Cóż powiesz; szuka wszędzie, około siebie, do czegoby się mogła przywiązać, i jej wahania, jej niepewność, nawet jej bezwładność... wierz mi, godniejsze są litości, niż wzgardy.
W tem pokornem wyznaniu było coś tak tkliwego, tak przemawiającego do serca, iż ksiądz Gabrjel do łez się rozczulił.
— O! zobaczysz, przekonasz się — mówił Gabrjel z uniesieniem — jak słodka czeka cię radość. Modlić się za to, co się kocha... modlić się za to, co się kochało.. a tak, poco się dręczyć wspomnieniami o kobiecie, którą kochałeś, której miłość była ci tak drogą?... dlaczego odpychać od siebie to wspomnienie? Ach! mój bracie, przeciwnie, daj przystęp tej myśli, żebyś ją oczyścił... spraw, aby po miłości ziemskiej nastąpiła miłość niebiańska... miłość dhrześćjańska, miłość brata dla siostry... A potem, jeżeli ta kobieta była występna, jakże miło ci będzie modlić się za nią!... a Bóg, wzruszony twemi modlitwami, przebaczy jej błędy. Czyliż to nie jest tak wielką pociechą?...
— Oh! rozumiem cię już! — zawołał pan Hardy — modlić się... jest jedno co kochać... modlić się, jest to przebaczać.... zamiast złorzeczyć... jest to mieć nadzieję,
zamiast rozpaczać; wreszcie, modlitwa... to łzy, spadające na serce jak dobroczynna rosa... zamiast łez, co je pieką. Tak, rozumiem cię, tak... ciebie... bo ty nie mówisz: cierpieć jest to samo, co modlić się... Nie, nie, dobrze to pojmuję... masz rację, gdy mówisz: mieć nadzieję, przebaczać, to modlić się... tobie więc winienem, że teraz wrócę znowu do życia, bez żadnej obawy...
Potem, ze łzami w oczach, pan Hardy wyciągnął ręce do Gabrjela, wołając:
— Ach! mój bracie... ocalasz mnie, tobie winienem powrót do życia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny, jak wiadomo, niewidzialni obecni byli tej scenie; Rodin, chciwie się przysłuchując, nie opuścił ani słowa tej rozmowy. W chwili, kiedy Gabrjel i pan Hardy rzucili się sobie w objęcia, Rodin nagle oderwał swoje jaszczurcze oczy od otworu, którym się i im przypatrywał. W fizjognomji jezuity czytać można było wyraz szatańskiej radości i triumfu. Przeciwnie ksiądz d‘Aigrigny, którego zmieszało rozwiązanie powyższej sceny, nie pojmując uradowanej miny swego towarzysza, przypatrywał się mu z wielkiem zdziwieniem.
— Mam środek! — rzekł doń nagle Rodin, krótkim, stanowczym głosem.
— Co rozumie przez to wielebny ojciec? — odparł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc trzeba posłać tylko natychmiast na pocztę po powóz i po konie.
— A na co powóz i konie? — zapytał ksiądz d‘Aigrigny.
— Dla wywiezienia pana Hardy.
— Wywieźć pana Hardy! — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, sądząc, że się w głowie pomieszało Rodinowi.
— Tak — odparł Rodin — wasza wielebność zawieź go wieczorem do Saint-Herrem.
— Jego.. do tej odludnej, smutnej pustyni, pana Hardy!
I zdawało się księdzu d‘Aignigny, że mu się marzy...
— Tak... tak... pana Hardy... teraz... kiedy dopiero co Gabrjel...
— Nie upłynie godzina, a pan Hardy błagać mnie będzie na klęczkach, abym go wywiózł z Paryża, na koniec świata, na pustynię, jeżeli będę mógł.
— A Gabrjel?...
— A list, który mi przyniesiono przed chwilą z arcybiskupstwa?...
— Ale niedawno mówiłeś wasza wielebność, że już było zapóżno, skądże teraz...
— Niedawno jeszcze nie miałem na myśli środka, teraz mam go — odrzekł Rodin krótko.
To mówiąc oddalili się spiesznie z kryjówki.
Zbyteczną może będzie ta uwaga, że Gabrjel ograniczył się, przez pełną godności skromność, do użycia samych szlachetnych sposobów wyrwania pana Hardy z pod zabójczego wpływu jezuitów; wielka i piękna dusza młodego misjonarza nie chciała poniżać się aż do wykrywania intryg tych ludzi. Wtedy chyba byłby użył tego ostatecznego sposobu, kiedyby przenikliwe, zbawienne słowa nie zdołały przełamać zaślepienia pana Hardy.
— Praca, modlitwa i przebaczenie! — mówił z uniesie.niem pan Hardy, uściskawszy Gabrjela w swem objęciu. Temi trzema słowy przywróciłeś mi życie, nadzieję.
Ledwo wymówił te słowa, gdy wtem otworzyły się drzwi; wszedł służący i w milczeniu podał młodemu księdzu pismo w wielkiej kopercie i natychmiast, słowa nie rzekłszy, wyszedł Gabrjel dosyć zdziwiony, wziął pismo i najprzód spojrzał na nie od niechcenia; potem, spostrzegłszy przy jednym rogu szczególną pieczęć, spiesznie otworzył kopertę, wyjął z niej i przeczytał pismo złożone w kształcie urzędowej depeszy, u której była pieczęć z czerwonego laku.
— O! mój Boże!... — mimowolnie zawołał Gabrjel boleśnie wzruszonym głosem.
Potem, zwróciwszy się do pana Hardy, który stał w zadumaniu:
— Daruj mi pan...
— Cóż to jest? czy odebrałeś jaką nieprzyjemną nowinę?... — rzekł z zajęciem pan Hardy.
— Tak... bardzo smutną... — odrzekł ksiądz Gabrjel zmartwiony.
Potem dodał sam do siebie mówiąc:
— Więc na to... wezwano mnie do Paryża... mój Boże nie raczono nawet zapytać mnie, ani pozwolono tłómaczyć się, i wydano przeciwko mnie wyrok, nie dozwoliwszy mi usprawiedliwić się.
Po chwilowam milczeniu, rzekł, westchnąwszy z zupełnem poddaniem się woli Boskiej:
— Mniejsza o to... powinienem być posłusznym... będę posłusznym... jak mi nakazują moje śluby.
Pan Hardy, patrząc na młodego księdza z niespokojną ciekawością i zdziwieniem, rzekł z mocnem uczuciem:
— Opuszczasz mnie? Gabrjelu... znowu mnie samego zostawisz?
— Tak mi koniecznie wypada. Chciałbym najprzód dowiedzieć się, jakim sposobem ten list do mnie się tu dostał... potem muszę być natychmiast posłusznym odebranemu rozkazowi... Mój brat, dobry Agrykola, przyjdzie tu niebawem po twoje rozkazy; on mi powie o twojem postanowieniu i wskaże mieszkanie, w którem znowu będę mógł widzieć się z tobą, i zobaczymy się, kiedy zechcesz.
Pan Hardy nie śmiał już więcej nalegać, aby mu ksiądz Gabrjel odkrył przyczynę swego zmartwienia, i odpowiedział mu:
— Pytasz mię, kiedy się znowu zobaczymy? wszakże jutro, bo ja dziś zaraz ten dom opuszczę.
— A więc do jutra, mój kochany bracie — rzekł Gabrjel, ściskając rękę pana Hardy.
— Do widzenia... do jutra, drogi mój zbawco! O nie zaniedbaj tylko przyjść, bo ja bardzo jeszcze potrzebować będę twej dobroczynnej pomocy, gdy mi przyjdzie stawiać
pierwsze kroki na otwartym świecie... ja, co pozostawałem tak długo nieruchomy w ciemnościach...
— A więc do jutra — rzekł Gabrjel — a tymczasem odwaga, nadzieja i modlitwa...
Ledwo może upłynął kwadrans po oddaleniu się Gabrjela, gdy wszedł i oddał list.
— Od kogo ten list? — żywo go zapytał pan Hardy.
— Od pensjonarza tego domu, proszę pana — odpowiedział sługa, nisko się kłaniając.
Był to człowiek ponurej, fałszywej fizjognomji, włosy miał gładko, płasko przymuskane, mówił pocichu i zawsze oczy miał spuszczone; czekając na odpowiedź pana Hardy złożył ręce na krzyż i kręcił palcami.
Pan Hardy rozpieczętował list mu podany i czytał co następuje:
„Dopiero dziś w tej chwili i to przypadkiem, dowiedziałem się, że razem z nim znajduję się w tym szacownym domu; długa choroba, którą przebyłem, zupełna samotność, w jakiej dotąd żyję, uniewinnia mnie z niewiadomości o naszem sąsiedztwie. Lubo raz tylko w życiu spotkaliśmy się z sobą, jednakże okoliczność, która niedawno pozwoliła mi widzieć pana, była dla niego tak ważna, iż nie sądzę, abyś pan o niej zapomniał“.
„Ta właśnie okoliczność wzbudziła we mnie tak głębokie i tak pełne uszanowania uczucie dla pana, iż nie mogę przezwyciężyć żywej chęci przesłania mu niniejszem mego uszanowania, nade wszystko kiedy się dowiaduję, że dziś pan ten dom opuszczasz, jak mi o tem mówił Gabrjel człowiek którego ja uwielbiam i jak tylko można najbardziej poważam.
„Mogę być pewnym, że w chwili, kiedy pan opuszczasz ten dom i powracasz na świat, mogę spodziewać się, że przyjmiesz łaskawie moją prośbę, może natrętną prośbę biednego starca, skazanego odtąd na głęboką samotność
i który nie może już mieć nadziei spotkania się z panem pośród odmętu świata, który na zawsze opuścił...
„Oczekując odpowiedzi pańskiej, miło mi jest zapewnić pana o mem uczuciu wysokiego szacunku, z jakim jestem:
Po przeczytaniu tego listu i położonego pod nim podpisu, pan Hardy usiłował przypomnieć go sobie, ale naderemno; badał, rozbierał różne okoliczności swego życia, któreby mieć mogły jaką styczność z tym listem, nie mógł jednak przypomnieć sobie, ażeby kiedy miał do czynienia z osobą takiego nazwiska.
Po dosyć długiem milczeniu i myśleniu, rzekł do służącego:
— Czy to pan Rodin dał ci ten list i do mnie zanieść polecił?
— Tak, panie.
— A... któż to jest ten pan Rodin?
— Jest to dobry, zacny staruszek, który niedawno wyszedł z ciężkiej i długiej choroby, która o mało go nie sprzątnęła. Od kilku dni dopiero zaczął przychodzić do zdrowia, ale zawsze jest tak smutny, tak słaby, iż przykro patrzeć na niego, i to wielka szkoda, bo niema w całym tym domu tak godnego, tak poczciwego, jak on, człowieka... wyjąwszy chyba pana dobrodzieja, który jest równie dobrym, jak pan Rodin dodał służący, kłaniając się nisko z miną nader uprzejmie pochlebną.
— Proszę oświadczyć panu Rodinowi, że jeżeli będzie chciał pofatygować się do mnie, będę go tu oczekiwał.
— Pójdę natychmiast zawiadomić go o tem — rzekł służący i ukłoniwszy się wyszedł.
Wkrótce powrócił i rzekł do pana Hardy:
— Pan Rodin jest w przedpokoju, proszę pana.
— Proś go, aby wszedł.
Rodin wszedł, odziany w czarny sukienny szlafrok, trzymając w ręku starą czapkę jedwabną. Służący wyszedł.
Już też miało się ku wieczorowi.
Pan Hardy wstał i wyszedł naprzeciwko Rodina, którego twarzy jeszcze rozpoznać nie mógł; lecz gdy wielebny ojciec zbliżył się do okna, gdzie więcej było światła pan Hardy, lepiej się przypatrzywszy jezuicie, nie mógł się wstrzymać od lekkiego okrzyku podziwu, przypomniawszy sobie przykre, pamiętne dla niego zdarzenie.
Przypomnijmy sobie, że Rodin (lubo nieznany wtedy) pojechał był do pana Hardy, do fabryki, z wizytą, żeby mu odkryć niegodziwą zdradę Blessaca; był to straszny cios dla pana Hardy, po którym w kilka minut zaledwie doznał był tenże pan Hardy drugiego, nie mniej dotkliwego, zmartwienia, albowiem w obecności Rodina dowiedział się o niespodziewanem oddaleniu się kobiety, którą ubóstwiał. Wystawić sobie przeto można, jak okrutną musiała być dla pana Hardy obecność Rodina, skoro tak bolesne przypominała mu wypadki. Uspokoiwszy się, chociaż bardzo smutny, rzekł do Rodina:
— W rzeczy samej nie spodziewałem się widzieć pana w tym domu.
— Niestety! mój panie — odrzekł Rodin z westchnieniem — ja również nie spodziewałem się, abym tu miał zakończyć moje smutne życie, gdym pojechał, nie znając pana, ale tylko w zamiarze przysłużenia się uczciwemu człowiekowi...
— W rzeczy samej, wielką mi wtedy wyświadczyłeś pan przysługę... i może w owej tak przykrej dla mnie chwili nie dość wyraziłem mu moją wdzięczność... bo w tej samej chwili, kiedy mi pan odkryłeś zdradę pana Blessac...
— Zasmuciła pana inna bardzo dotkliwa dla niego nowina — rzekł Rodin, przerywając panu Hardy — nie
zapomnę ja nigdy przybycia owej biednej bladej, przerażonej kobiety, która, nie zważając na moją obecność, przybyła, aby zawiadomić pana, że osoba nader dla niego droga nagle oddaliła się z Paryża.
— Tak, i, zapomniawszy pożegnać się z panem, śpiesznie odjechałem — mówił pan Hardy, melancholijnie zamyślony.
— Czy wiesz pan — rzekł Rodin po krótkiem milczeniu — że zdarzają się czasami dziwne zbiegi okoliczności?
— O jakich okolicznościach chcesz pan mówić, proszę pana?
— Wtenczas właśnie, kiedy przybyłem, aby przestrzec pana, że go zdradzono, a zdradzono tak haniebnie... ja sam także...
I Rodin zaciął się, jakgdyby nie dozwoliło mu mówić jakieś gwałtowne wzruszenie i na twarzy jego malowało się tak wielkie udręczenie, iż pan Hardy rzekł do niego z politowaniem:
— Cóż to panu?...
— Daruj mi pan — odrzekł Rodin, gorzko się uśmiechając. — Dzięki szlachetnym radom księdza Gabrjela, zdołałem pojąć, co to jest rezygnacja; przy tem jednak czasami jeszcze, przy pewnych wspomnieniach czuję dotkliwe udręczenie. Mówiłem więc panu — rzekł znowu Rodin pewniejszym głosem — że nazajutrz, kiedym przybył do pana, aby powiedzieć mu: zwodzą pana... ja sam padłem ofiarą obrzydłego oszukaństwa. Przybrany syn biedne, opuszczone dziecko, które przyjąłem za swoje... — potem, znowu się zaciąwszy, drżącą ręką potarł oczy i rzekł: — Przebacz mi pan... że mu mówię o zmartwieniach, zgoła dla niego obojętnych... Przebacz pan natrętne żale biednego, znękanego starca...
— Panie! zbyt wiele wycierpiałem, ażby jakiekolwiek zmartwienie mogło być dla mnie obojętnem — odpowiedział pan Hardy. — Zresztą pan nie jesteś dla mnie obcym..
wyświadczyłeś mi prawdziwą przysługę... i obaj czujemy wielki szacunek dla młodego księdza...
— Dla księdza Gabrjela! — zawołał Rodin, przerywając panu Hardy. — Ach! panie! to mój zbawca... mój dobroczyńca... Gdybyś pan wiedział o jego poświęceniu dla mnie, o jego o mnie troskliwości, podczas mej długiej choroby, której mię nabawiło okropne zmartwienie... gdybyś pan wiedział, jak słodkie i pocieszające dawał mi rady!...
— Czy ja o tem nie wiem!... Ach! panie — zawołał pan Hardy — wiem... wiem bardzo dobrze, jak zbawienne są jego rady.
— Nieprawdaż, panie, że z ust jego pochodzące nauki religijne pełne są łaskawości i słodyczy — mówił Rodin z uniesieniem — nieprawdaż, że są pocieszające? nieprawdaż, że uczą kochać, wzbudzają nadzieję, zamiast wpajać obawę i postrach?
— O! modlitwa, modlitwa... to ksiądz Gabrjel objawił mi całą jej moc i słodycz, lecz zarazem straszne obowiązki, jakie ona na nas wkłada.
— W rzeczy samej... obowiązki te są wielkie i święte... odrzekł pan Hardy z miną zamyśloną.
— Czy znasz pan życie Rance? — rzekł nagle Rodin.
— Założyciela opactwa Trapistów?! — rzekł pan Hardy, zdziwiony pytaniem Rodina — słyszałem kiedyś o pobudkach jego nawrócenia.
— Właśnie żadnych nie miał pobudek, pan nie wiesz o tem? jest to tembardziej zadziwiający przykład potęg modlitwy... i niemal Boskiego stanu zachwycenia, do jakiego ona doprowadzić może dusze religijne... Taka jest w krótkości nauczająca, tragiczna historja pan Rance. Lecz daruj mi pan... lękam się, abym nie nadużył jego cierpliwości i nie zabrał mu drogiego czasu...
— Ależ ja z upodobaniem słuchać będę pana.
— Pan Rance był człowiekiem światowym — mówił znowu Rodin, pilnie się wpatrując w pana Hardy —
człowiek wojskowy, młody, gorący, piękny, kochał się on w młodej pannie wysokiego urodzenia. Co stało na przeszkodzie ich połączeniu? tego nie wiem; to tylko pewna, że miłość ich była tajemną, ale szczęśliwą; pan Rance co wieczór skrytemi schodami odwiedzał potajemnie swoją kochankę. Była to, jak mówią, owa namiętna miłość, jakiej raz tylko doświadcza się w życiu. Sama nawet tajemnica i ofiara, jaką z siebie czyniła nieszczęśliwa dziewica, zapominając o wszelkich swoich obowiązkach, zdawały się nadawać większy jeszcze urok tej występnej miłości. Tak więc, w cieniu tajemnicy kochankowie spędzili dwa lata w szale serca, w upojeniu rozkoszy, niemal aż do zachwytu dochodzącej.
Na te słowa pan Hardy uczuł gorący dreszcz, pierwszy raz oddawna już czoło jego okrył dopiekający rumieniec, mimowoli, gwałtownie zabiło mu serce; przypomniał sobie że niedawno jeszcze doznawał szału gorącej, tajemnej miłości. Ściemniać się już zaczynało, Rodin jednak, z ukosa rzuciwszy okiem na pana Hardy, spostrzegł, jak mowa jego mocne sprawiła na nim wrażenie, i mówił dalej:
— Czasem jednak, pomny na niebezpieczeństwo, grożące jego kochance, gdyby związki ich zostały odkryte, pan de Rance chciał je zerwać, lecz młoda dziewica, upojona szałem miłości, rzucała się na szyję swego kochanka, groziła mu, w wyrazach pełnych namiętności, że wszystko wyjawi, że na nic nie będzie zważała, gdyby pomyślał o porzuceniu jej. Pan Rance, zbyt zakochany, iżby oprzeć się mógł natarczywym prośbom swej kochanki, ulegał jej i oboje, idąc za popędem rozkoszy, upojeni miłością, zapominali o całym świecie. Nadszedł nieszczęsny dzień: pan Rance, zniewolony pójść na wojnę, opuszcza ową młodą dziewicę; lecz po krótkotrwałej wyprawie wraca bardziej jeszcze, niżeli przedtem rozkochany. Napisał on do niej potajemnie, że przybędzie niemal równocześnie ze swym listem; w rzeczy samej przybywa; było to w nocy; idzie według swego zwyczaju, ukrytemi schodami,
prowadzącemi do jego kochanki, wchodzi, mając serce przepełnione nadzieją... Lecz... kochanka... właśnie tego dnia rano umarła.
— Ach!... — zawołał pan Hardy, twarz sobie z przerażenia rękami zakrywszy.
— Tak... umarła — mówił dalej Rodin — leżała na katafalku. Dwie świece paliły się około niej; pan Rance nie wierzy, nie chce uwierzyć, żeby umarła; pada na kolana przed katafalkiem; w zaślepionej miłości bierze rękoma tę młodą, piękną, tak ukochaną, ubóstwianą głowę, chce ją ucałować... Lecz droga ta głowa odłącza się od reszty ciała... i pozostaje mu w ręku... Tak — mówił Rodin, widząc, że pan Hardy odskoczył, zbladły, osłupiały ze strachu — tak, dziewica umarła tak nagle, tak nadzwyczajnie, iż nie zdążono nawet opatrzyć jej ma śmierć sakramentami. Po śmierci, lekarze chcąc się przekonać o nieznanej przyczynie jej zgonu, odbyli sekcję na jej pięknem ciele.
Pan Hardy, gwałtownie miotany rozmaitego rodzaju szybko po sobie następującemu wrażeniami i myślami, już to o śmierci, już o rozkoszy, o miłości, to znowu o strachach, okropnościach, nie wiedział co się z nim dzieje i osłupiały chwytał słowa Rodina z ciekawością, udręczeniem i trwogą.
— A pan Rance? — rzekł nareszcie uniesionym głosem, ocierając sobie czoło, zimnym potem zroszone.
— Pan Rance — mówił dalej Rodin — wyrzekł się świata, zamknął się na osobności, tak, iż żywy duch nie mógł się do niego dostać. Straszne, to były pierwsze dni jego samotności... krzyczał w rozpaczy i szaleństwie, tak, iż zdaleka słyszeć go było można... dwa razy chciał odebrać sobie życie, aby uniknąć strasznych widm...
— Miał widzenia — rzekł pan Hardy, z coraz większą ciekawością i udręczeniem.
— Tak — mówił Rodin tonem uroczystym — i straszne miał widzenia. Młoda dziewica z jego powodu zmarła w grzechu śmiertelnym, pokazywała mu się w pośród
wiecznego ognia! Na niegdyś tak pięknej, a teraz zeszpeconej piekielnemi mękami twarzy, widział rozpaczliwa uśmiech potępieńców... Zgrzytała zębami, jak wściekła, załamywała ręce z boleści. Krwawemi łzami płakała i zrozpaczonym głosem krzyczała na swego uwodziciela. Przeklęty bądź, ty, który mię zgubiłeś... przeklęty... przeklęty.
Wymawiając te ostatnie trzy słowa, Rodin postąpił o trzy kroki ku panu Hardy, za każdym krokiem grożąc gestami. Pan Hardy, ręce złożywszy, oczy ze strachu wytrzeszczywszy, cały drżący, zdawał się słuchać jeszcze Rodina, chociaż ten przestał już mówić... i, nie myśląc o tem powtarzał: Przeklęty!... przeklęty!... przeklęty!...
Nagle, zawołał jakby w obłąkaniu:
— I ja także... pewno będę przeklęty! Ta kobieta której ja dałem powód do zapomnienia o świętych w oczach ludzi obowiązkach, którą uczyniłem śmiertelnie grzeszną w oczach Boskich... ta kobieta, kiedyś pogrążona również w wiecznych płomieniach, ręce z rozpaczy załamując, krwawemi łzami płacząc... z głębi piekła wołać będzie na mnie... Przeklęty... przeklęty... przeklęty... przeklęty! Kiedyś — dodał z wielkim strachem — kiedyś... a któż wie? może teraz, może w tej chwili, przeklina mnie... gdyż podróż przez Ocean... może była nieszczęśliwa! może utonęła! może rozbił się okręt! któż wie. Oh! mój Boże Może i ona już nie żyje... może umarła., a umarła w grzechu śmiertelnym... potępiona! Przebóg!... zlitujcie się nad nią... nieszczęśliwą... przeze mnie... nieszczęśliwą Ach! mój Boże!... niech cały twój gniew mnie dotknie niech się na mnie zwali, byłeś raczył ulitować się nad nią ja to sam winien jestem... ja zgrzeszyłem...
I nieszczęśliwy, jak obłąkany, ręce załamując, padł na kolana!
— Nasz anielski ksiądz Gabrjel — rzekł znowu Rodin — mówił o słodyczy modlitwy...
— Tak! tak... modlitwy...
— A więc, kochany mój panie, posłuchaj mnie a przekonasz się, że to modlitwa ocaliła pana Rance... uczyniła go świętym. Owe straszne udręczenia, o których ci niedawno mówiłem, owe okropne widma... wszystko to rozproszyła, ukorzyła modlitwa, ona to przemieniła je w niebiańskie rozkosze. Rance, wycierpiawszy piekielne męki dzięki modlitwie, jak to mówił panu ksiądz Gabrjel, doznał rajskich pociech...
— Rajskich pociech? — powtórzył pan Hardy, chciwie się przysłuchując...
— Pewnego dnia, kiedy w największych pogrążony był udręczeniach, pewien ksiądz... dobry ksiądz, drugi Gabrjel, dostał się aż do pana Rance: O! Opatrzność!.. w kilku dniach zapoznaje tego nieszczęsnego ze świętemi tajemnicami modlitwy... Wtedy zdawało się, jakoby pan Rance został przemieniony... ustają jego udręczenia; modli się i im więcej modli się, tembardziej jego żarliwość, jego nadzieje wzmagają się... czuje, że Bóg go wysłuchuje. Zamiast zapomnieć o tej tak ukochanej kobiecie... przepędza godziny na rozmyślaniu o niej, na modleniu się o jej zbawienie. Tak, zamknięty w głębi swej ciemnej celki, sam jeden, z temi lubemi wspomnieniami, spędza dni, noce, na modleniu się za nią... w niewymownem, gorącem, że tak powiem prawie... miłosnem zachwyceniu.
Niepodobna opisać niemal zmysłowej energji, z jaką Rodin wymówił te wyrazy: miłosnem zachwyceniu.
— A cóż jeszcze robił., ach! cóż więc on jeszcze robił na osobności? — zawołał pan Hardy, od tej chwili całkiem już owładnięty, oczarowany przez jezuitę.
— Najprzód — rzekł Rodin, wymawiając słowo po słowie zwolna — zostaje... zakonnikiem.
— Zakonnikiem... — powtórzył melancholijnie zdumiony pan Hardy.
— Tak — mówił dalej Rodin — zostaje zakonnikiem potem... ponieważ i w największej samotności myśl jego doznaje częstokroć roztargnienia z przyczyny przedmiotów
materjalnych, zmysłowych, naznacza więc sobie posty umartwienia, poskramia wszystko, co w sobie spostrzega cielesnego, alby się stać czystym duchem, i żeby wydobywająca się z jego łona modlitwa była piękna, czysta jak płomień i żeby wznosiła się do Stwórcy, jak miła won kadzideł...
— O! jak miłe... jak upajające marzenie! — zawołał coraz bardziej oczarowany pan Hardy — byle tylko skutecznie modlić się za ubóstwianą kobietę... skazać siebie na męki, umartwiać ciało...
— Tak... tak — rzekł Rodin — ale bądź pan pewny, że to nie jest marzenie... Tak więc, po strasznych widzeniach pana Rance, gdy został zakonnikiem, nastąpiły widzenia czarujące... Ileż to razy po całych dniach postów i po przepędzeniu nocy na modlitwie, na umartwieniu ciała upadł zemdlony na posadzkę swej celki!... Wtedy po wyniszczeniu materji następowało natężenie ducha... Niewysłowiona rozkosz opanowywała jego zmysły... niebiańskie śpiewy dochodziły do jego zachwyconego ucha... światło nie z tego świata, które przenikło jego zamknięte powieki, potem, po harmonijnych dźwiękach tajemniczej muzyki przy jasnem świetle, przy którem światło słońca jest blade, widział zakonnik ten ukazującą się mu ubóstwianą przezeń dziewkę... Dzięki modlitwom kochanka, których Zbawiciel wysłuchał łaskawie, ta kobieta już nie płakała krwawemi łzami.. nie załamywała pięknych rąk w piekielnych konwulsjach. Nie, nie... zawsze piękna... o! tysiąc razy jeszcze piękniejsza, niż była na tym świecie... piękna wieczną pięknością aniołów... uśmiechała się do swego kochanka z niewymownym zapałem, a jego oczy jaśniały wilgotnym płomieniem, widząc swego kochanka, mówiła do niego tkliwym, namiętnym głosem:
Twoje nie oszacowane modlitwy, twoje surowe życie ocaliły mnie...
I wtedy, otoczona światłością szczęścia, nie posiadając się z radości, nachylała się i swemi nieśmertelnością
woniejącemi usty, dotykała ust zachwyconego zakonnika... i niebawem ich dusze ulatywały w pocałunkach rozkoszy gorącej jak miłość, czystej jak łaska, niezmiernej jak wieczność.
— Oh!... — zawołał pan Hardy całkiem obłąkany... — poświęciłbym całe życie na modlitwę... na posty, na udręczenia, bylem mógł zasłużyć choć na jednę chwilę z tą, którą opłakuję... którą opłakuję...
Widząc, że pan Hardy znajduje się już w takim stanie, jak sobie życzył, i kiedy wreszcie prawie zupełnie już zmierzchło, wielebny ojciec dwa razy zapukał, oglądając się ku drzwiom. W tej chwili pan Hardy, doszedłszy do najwyższego stopnia obłąkania, zawołał błagającym, pomieszanie zdradzającym głosem:
— Celki... grobu... i zachwycenia z nią...
Otworzyły się drzwi do pokoju i wszedł ksiądz d‘Aigrigny, niosąc płaszcz na ręku. Za nim postępował służący, z latarnią.
W jakieś dziesięć minut może po tej scenie, dziesięciu czy dwunastu mężczyzn silnych, o rumianej twarzy, otwartej fizjognonji, prowadzonych przez Agrykolę, wchodziło na na ulicę Vaugirard, wesołym krokiem zmierzając ku domowi wielebnych ojców jezuitów. Była to deputacja od dawnych robotników pana Hardy; szli oni do niego, chcą mu podziękować za jego wkrótce spodziewany powrót miedzy nich. Agrikola szedł na ich czele. Wtem spostrzegł zdaleka pocztowy powóz, wyjeżdżający z domu przytułku konie biegły rozpędzone i poganiane przez pocztyljona, mocnym kłusem. Czy to trafem, czy instynktownie, niż bardziej powóz zbliżał się do nadchodzących rzemieślników, tem mocniej ściskało się serce znajdującego się pośród nich Agrykoli... Nareszcie uczucie to stało się tak mocne, że nakoniec zamieniło się w straszne przywidzenie chwili kiedy powóz, którego wszystkie okna były
zasłonięte, miał przejeżdżać koło nich, kowal, idąc za przczuciem, zawołał, skoczywszy przed konie:
— Przyjaciele! za mną!
— Pocztyljon!... dziesięć ludwików!... w galop!.. tratuj ich kołami, na nic nie zważaj! — zawołał z powozu głos księdza d’Aigrigny.
Właśnie wtedy największa grasowała cholera; pocztyljon słyszał o morderstwach, o trucicielach; przerażony niespodziewanym, nagłym napadem Agrykoli, z całej siły uderzył go biczem w głowę, i zamroczony kowal upadł na bruk; pocztyljon, spiąwszy konia, na którym siedział ostrogami, a trzy inne żywo zaciąwszy, ruszył galopem i wkrótce powóz zniknął lotem błyskawicy, a tymczasem towarzysze Agrykoli, którzy nie zrozumieli ani jego poruszenia, ani co do nich mówił, przyskoczyli do niego i zaczęli go cucić.
Inne jeszcze zaszły wypadki w kilka dni po owym nieszczęsnym wieczorze, kiedy udało się Rodinowi usunąć z Paryża pana Hardy.
Marszałek Simon, od czasu przybycia do Paryża, zamieszkiwał razem z córkami dom przy ulicy Trzech Braci. Powróciwszy do Paryża, po długiem wygnaniu, marszałek Simon, pomimo całego szczęścia z oglądania swych córek, głęboko się martwił śmiercią ich matki, którą kochał aż do ubóstwienia.
Wkrótce też potem złośliwe zabiegi, intrygi Rodina rzuciły zaród niepokoju i zmartwieniu w jego duszę. Z łaski tajemnych intryg wielebnego ojca przy jednym wielkim dworze, tudzież w Rzymie, jeden z emisarjuszów, zdolny do obudzenia ufności swemi dawniejszemi postępkami i wreszcie popierając słowa i propozycje świadectwami, dowodami, udał się do marszałka Simon i rzekł mu:
— Syn Cesarza umiera, jako ofiara chytrych zamiarów Ty, marszałku Simon, ty, jeden z najwierniejszych przyjaciół Cesarza, ty może jeszcze zdołasz wyrwać tego nieszczęśliwego księcia z jego powolnego konania. Listy, które tu widzisz, dowodzą, że bezpiecznie i tajemnie będzie można porozumieć się z osobą, posiadającą największy wpływ między ludźmi, otaczającymi króla Rzymskiego a ta osoba dałaby się nakłonić do ułatwienia księciu
ucieczki. Możesz więc, za pomocą niespodzianego śmiałego kroku wydobyć księcia stąd, gdzie umiera powolną śmiercią
Niepewność, co mu czynić wypada, którą jeszcze pogarszały niektóre okoliczności, o czem później powiemy, przykre wspomnienia o tragicznej śmierci ojca, który skonał na jego ręku, równie smutne wspomnienie o żonie, zmarłej na obcej ziemi, wygnaniu i wreszcie zmartwienie, jakie codzień go dręczyło, gdy widział coraz większy smutek Róży i Blanki, nie mogąc dojść jego przyczyny; wszystko to, mówię, dręczyło marszałka Simon; dodajmy nakoniec, że, pomimo wrodzonej odwagi, jakiej dał tyle świetnych dowodów w dwudziestoletnich wojnach, myśl o chorobie, której ofiarą padła jego żona, mimowolnie nabawiała trwogi marszałka; i ten żelazny człowiek, co w tylu bitwach ozięble pogardzał śmiercią, czuł nieraz, jak chwiał się jego niezłomny charakter, na widok klęski, jaka podówczas obrywała żałobą cały Paryż.
Przytem jednak, gdy panna de Cardoville zgromadziła około siebie członków rodziny, aby ich uzbroić przeciwko intrygom wspólnych nieprzyjaciół, uprzejma tkliwość Adrjanny dla Róży i Blanki, zdawała się wywierać na ich tajemne zmartwienie wpływ tak zbawienny, iż marszałek, zapominając na chwilę o dręczących go myślach, cieszyć się zaczynał tą szczęśliwą zmianą.
Marszałek Simon, jak wspomnieliśmy, mieszkał w skromnym domku przy ulicy Trzech-Braci; już wybiła druga godzina po południu. Drzwi, w ścianie ukryte, wychodzące do sionki, skąd prowadziły na gospodarskie podwórko, otworzyły się powoli i wszedł niemi mężczyzna; niósł on pełen kosz drzewa rąbanego, które zaczął powoli, symetrycznie układać w skrzyni, tak kilka minut strawiwszy służący ten, ciągle na klęczkach, przysunąwszy się nieznacznie do drugich drzwi, znajdujących się niedaleko od kominka, zdawał się nadstawiać ucha bardzo pilnie jakgdyby chciał usłyszeć, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju.
Człowiek ten, używany w domu do posług niższego rzędu, miał minę śmieszną, głupią, jak tylko wyobrazić sobie można; obowiązkiem jego było nosić drzewo, zamiatać, chodzić na targ po wiktuały i t. p. Dagobert, pełniący niejako obowiązki marszałka dworu, przezwał go gapą; co Dagobert wymówił żartem, to inni słudzy na zawsze zatrzymali i słusznie nazywali tego niedołęgę gapą, bo jego niezgrabność, rozlazłość, jego głupkowatość, a nawet potwornie przypłaszczona twarz, rozdęty nos, jakby obłąkane wytrzeszczone oczy, na nic lepszego nad to przezwisko zasłużyć nie mogł. A jednak, gdy ten niedołęga, nadstawiwszy ucha przysłuchiwał się ciekawie, czy kto nie
rozmawia w przyległym pokoju, iskra przenikliwej pojętności ożywiała jego zwykle głupi wzrok i zdawała się ostrzegać że nie jest on tak głupim, jak się powierzchownie wydawał. Tak przez jakiś czas posłuchawszy u drzwi, ostrożnie zapukał. Nikt mu jednak z przyległego pokoju nie odpowiadał. Wtedy zawołał ochrypłym, skrzeczącym głosem:
— Czy nie potrzebują panienki drzewa do kominka?
Teraz, wziąwszy kosz, już zabierał się do wyjścia z pokoju marszałka Simon, gdy ukryte, na boczne schodki prowadzące drzwi znowu się otworzyły powoli, ostrożnie.
Wszedł Dagobert.
Żołnierz, zdziwiony obecnością gapy, zmarszczył czoło i zawołał opryskliwie:
— Co ty tu robisz?
Na to nagłe zapytanie, zobaczywszy jak Ponury, idąc za swym panem, najeżył sierść na karku i zaczął warczeć, gapa, czy to rzeczywiście przestraszony, czy też udający przerażenie, krzyknął bojaźliwie; bądź co bądź, dlatego, żeby nadać więcej prawdopodobieństwa swemu przestrachowi, mniemany niedołęga puścił na posadzkę kosz, do połowy napełniony drzewem, jakgdyby mu go przestrach i zdziwienie z rąk wytrąciły.
— Czy odejdziesz stąd, bydlę? — krzyknął zagniewany weteran.
I, uchwyciwszy gapę za ramię, popchnął go do drzwi, kiedy tymczasem Ponury, przytuliwszy spiczaste uszy i najeżywszy sierść na karku, chciał przyśpieszyć oddalenie się niedołęgi. Potem Dagobert zamknął na rygiel; na klucz drzwi, wiodące do pokoju panien. To uczyniwszy, żołnierz prędko przysunął się do łóżka marszałka gdzie wisiała broń, zdjął parę pistoletów, które zwykle miewał przy sobie marszałek Simon na wojnie, a które były spuszczone wprawdzie, ale nabite, powyjmował ostrożnie piitony z zamków i nie mogąc wstrzymać głębokiego westchnienia, powiesił napowrót na miejscu; już miał oddalić się od łóżka, gdy, jak się zdaje, jeszcze mu przyszła
inna myśl, bo zdjął ze ściany kindżał indyjski, z bardzo ostrym końcem, wydobył go ze złocistej pochwy i, podłożywszy pod bronzowe okucie nogi łóżka, przyłamał sam koniec ostrza i, znowu włożywszy do pochwy, zawiesił. To zrobiwszy, Dagobert miał już otworzyć drzwi, ale powrócił powoli do kominka, i oparł się łokciem na marmurze, smutny, zamyślony.
W fizjognomji dawnego grenadjera konnego widać było smutek i wielkie zmartwienie. Mówił sam do siebie:
— Cóż to ma znaczyć?... Coby to była za przyczyna?.
Nie można przypuścić, żeby go tak dręczyły te listy... dopieroby to była nikczemność... on pogardza niemi... jednakże... ale nie, on nie jest taki.
I Dagobert znowu prędko przechadzać się zaczął po pokoju. Nagle Ponury podniósł uszy, obrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym na baczne schody, i zawarczał. Po chwili zapukano.
— Kto tam? — zapytał Dagobert.
Nic nie odpowiedziano, ale znowu odezwało się pukanie.
Zniecierpliwiony żołnierz pobiegł prędko i otworzył, ujrzawszy znowu gapia-niedołęgę.
— Czemu nie odpowiadasz, kiedy pytam, kto puka? — rzekł rozgniewany żołnierz.
— Panie Dagobercie, ponieważ, niedawno wypędziłeś mnie pan, przeto nie odzywałem się z obawy, żebym pana nie rozgniewał, gdybym powiedział, że znowu tu jestem.
— O, ośle, prawdziwy ośle! — rzekł Dagobert, ściskając pięści — poco tu przylazłeś? czy cię kto przysłał?
— Jużci tak, syn pański... jest on tam na dole i chce zaraz mówić z panem, ale natychmiast.
— Chodźże za mną...
Gapa był posłuszny; lecz nim zamknął drzwi, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej skrycie list i rzucił go w tył za siebie, nie oglądając się, mówiąc właśnie podówczas do Dagoberta jak się zdaje, pewno dlatego, żeby odwrócić jego uwagę.
— Syn pański jest na podwórzu, panie Dagobercie. Nie chciał iść ze mną na górę, i dlatego pozostał na dole.
To mówiąc, gapa zamknął drzwi, sądząc, że list pewno pozostał na posadzce w pokoju marszałka Simon.
Lecz gapa nie zwracał uwagi na znajdującego się za nim Ponurego. Czy to przez roztropność, chcąc wyjść na ostatku, czy też przez uszanowanie dla dwunożnego stworzenia, dobre psisko wyszło z pokoju ostatnie, a ponieważ doskonale i wiernie aportował, widząc, że upadł list z rąk gapy, podjął go w pysk delikatnie i wyszedł z pokoju tuż za posługaczem.
Powiemy niebawem, co się stało z listem, który Ponury trzymał w pysku, i dlaczego oddalił się od swego pana, gdy ten pobiegł do Agrykoli. Od kilku dni Dagobert nie widział swego syna; najprzód więc serdecznie go uściskawszy, zaprowadził potem do pokoju na dole, właśnie pod gabinetem marszałka, bo tam było jego mieszkanie, składające się z dwóch pokojów.
— Jakże się ma twoja żona? — rzekł żołnierz do syna.
— Zdrowa jest, kochany ojcze, zasyła ukłony — odpowiedział kowal.
Spostrzegłszy smutek na twarzy Agrykoli, rzekł Dagbert:
— Jak widzę, zmartwiony jesteś! Czy coś niepomyślnego spotkało cię od czasu, jak nie widzieliśmy się?
— Tak, mój ojcze; widziałem się z nim, mój kochany brat Gabrjel także widział się z mim, i mówił mu, oh! mówił mu, jakto on mówi głosem serca... i tak dobrze ducha w nim ożywił, taką wzbudził w nim nadzieję, iż pan Hardy postanowił powrócić do nas; wtedy ja, nie posiadając się z radości, biegnę z tą nawiną do niektórych mych towarzyszów co na mnie czekali, chcąc się dowiedzieć o skutkach mego widzenia się z panem Hardy; powracam z nimi, aby podziękować mu za jego o nas pamięć. Byliśmy już tylko może o sto kroków od jego mieszkania w domu jezuitów
kiedy spostrzegłem zdala jadący naprzeciw nam powóz; nie wiem, jakie wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że to pana Hardy wywożą...
— Przemocą! — rzekł żywo Dagobert oburzony.
— Nie — z żalem odpowiedział Agrykola — nie, aż nadto przezorni i zręczni są w tej mierze księża jezuici. Nie mogąc oprzeć się popędowi wewnętrznego uczucia, rzuciłem się przed konie, wzywając na pomoc mych towarzyszów; lecz pocztyljon, rozpędziwszy konie, uderzył mnie w głowę biczyskiem, zamroczony upadłem.. Gdym przyszedł do siebie, powóz już był daleko.
— Cóż więc zrobiłeś wtedy, moje dziecko?
— Pobiegłem żywo do opiekuńczego anioła stróża, do panny de Cardoville; opowiedziałem jej wszystko ze szczegółami. „Trzeba natychmiast, rzekła mi ona, biec w ślad za panem Hardy. Weźmiesz pan mój powóz i pocztowe konie; pan Dupont będzie panu towarzyszył“.
W godzinę potem wpadliśmy już na drogę za panem Hardy, albowiem dowiedzieliśmy się od pocztyljona, za jego powrotem, że udał się drogą ku Orleanowi: pędzimy za nim aż do Etampes; tam powiadają nam, że udał się w bok do domu, leżącego na osobności, w dolinie, odległego o cztery mile od wszelkiego pocztowego traktu, że dom w odludnem miejscu nazwany Doliną Pustelni, należy do jezuitów. Im dalej zapuszczamy się, tem dziksze okolice, aż strach zdejmuje, myślałby kto, żeśmy o sto mil od Paryża. Nareszcie stajemy przed starym, wielkim domem; gdzie-niegdzie tylko widać w ścianach małe okienka: domostwo to leży u stóp wysokiej góry, okrytej samemi łomami skał. W życiu mojem nie widziałem nic tak dzikiego tak smutnego. Wysiadamy z powozu, ja dzwonię, po niejakim czasie ksiądz d‘Aigrigny otwiera drzwi, spostrzega mnie cofa się i znika; lecz w pięć minut potem widzę się z panem Hardy.
— Cóż tedy?
Agrykola smutnie kiwnął głową i rzekł:
— Skoro tylko ujrzałem fizjognomję pana Hardy, przekonałem się, że już próżne były wszystkie nasze zabiegi i nadzieje, wszystko się już skończyło; pan Hardy, obróciwszy się do mnie, rzekł łagodnym, ale stanowczym głosem: „Pojmuję, a nawet nie mam za złe pobudek, które tu pana sprowadzają, lecz postanowiłem już żyć w odosobnieniu; uczyniłem takie postanowienie z dobrej woli rozmyślnie, albowiem myślę o zbawieniu duszy; zresztą powiedz pan swoim towarzyszom, że rozporządzenia mej dobrej woli będą takie, iż będą się oni cieszyć dobrą po mnie pamiątką“. A gdy chciałem coś powiedzieć, pan Hardy przerwał mi, mówiąc: „To daremne, mój przyjacielu, postanowienie moje jest niezłomne; nie piszcie do mnie, bo wasze listy pozostaćby musiały bez odpowiedzi...“ Wtem wszedł ksiądz d‘Aigrigny. „Mój wielebny ojcze, rzekł do niego pan Hardy, czy będziesz łaskaw odprowadzić pana Agrykolę Baudoin?“ Te słowa mówiąc, dał mi ręką znak pożegnania i oddalił się do przyległego pokoju. Wszystko się więc skończyło, na zawsze już utraciliśmy go.
— Tak — rzekł Dagobert — jezuici oczarowali go, jak tylu jemu podobnych....
— Wtedy — mówił dalej Agrykola — w rozpaczy, cóż miałem dalej robić?... powróciłem tu z panem Dupont. Oto co jezuici zrobili z panem Hardy...
— Oh! jezuici... — rzekł Dagobert, zżymając się i nie mogąc ukryć okropnego oburzenia — im więcej mam z nimi do czynienia... tem bardziej się ich lękam... Ale nie mówmy już o tem, mam ja tu znowu inne zmartwienie i obawę.
— Przerażasz mnie, mój ojcze! — rzekł Agrykola — cóż to jest?
— Posłuchaj tylko, gdyby nie ty... i te biedne dziewczyny, dawnobym już w łeb sobie palnął...
— Ależ.. dlaczego mój ojcze?
— Od kilku już dni, nie wiem co się stało z marszałkiem, ale on mnie przeraża. Jakiś zły duch uwziął się
znowu, aby prześladować i dręczyć tę rodzinę To już nie do wytrzymania... Najprzód pewny jestem, że bezimienne listy, które przez jakiś czas już ustały, znowu się zjawiły
— Cóż to za listy? pierwszy raz o tem słyszę, mój kochany ojcze.
— Wiadomo ci już, jak marszałek Simon nienawidził tego zaprzańca, księdza d‘Aigrigny; kiedy się dowiedział że ten zdrajca tu się znajduje i że prześladuje, ściga dwie biedne siostry, tak samo, jak prześladował ich matkę.. do samej śmierci... i że został księdzem, myślałem, że marszałek wścieknie się ze złości i gniewu... Chciał koniecznie poszukać osobiście tego renegata... jednak udało mi się ułagodzić go.
— Powinienby gardzić tym niegodziwcem.
— A listy bezimienne?
— Jakto? mój ojcze... tego nie rozumiem... Cóż to ma znaczyć?
— Dowiedz się więc o wszystkiem; marszałek, — co tak jest szlachetny i prawy, uspokoiwszy się z pierwszego gwałtownego oburzenia, sam to poznał, ze znieważać renegata od chwili, jak ten nikczemnik przebrał się za księdza, byłoby prawie tem samem, co znieważać kobietę, lub starca; pogardzał więc nim, zapominał o nim, ale cóż, od owego czasu, — prawie codzień przychodziły z poczty bezimienne listy, a w tych listach starano się wszelkiemi sposobami budzić, drażnić gniew marszałka przeciwko renegatowi, — przypominając wszystko zło, jakie ksiądz d’Aigrigny wyrządził jemu lub innym członkom tej rodziny. Nakoniec wyrzucano marszałkowi nikczemność, lękliwość że się nie pomści na tym wrogu, na tym prześladowcy żony i dzieci, który codzień naigrawa się z niego bezczelnie.
— A te listy?... od kogo pochodzą?...
— Nic nie wiem... Zdaje się jednak, że pochodzić muszą od nieprzyjaciół marszałka, a on nie ma innych nieprzyjaciół, prócz jezuitów.
— Ależ, nie wydaje mi się, żeby listy, pobudzające marszałka do gniewu przeciwko księdzu — d‘Aigrigny, miały być pisane przez jezuitów, baliby się o swojego członka!
— Tak też właśnie i ja myślałem...
— Dziwna i niejasna sprawa! Biedny marszałek!
— A jego córki! widzi je coraz smutniejsze, zmartwione, kiedy tymczasem dociec nie można przyczyny ich zmartwienia. — Po chwili zastanowienia, mówił dalej żołnierz — przytem jednak tobie tylko mogę powiedzieć... moje kochane dziecko; oto niedawno poszedłem do marszałka... i wyjąłem pistony z zamków u pistoletów...
— Ach!... mój ojcze... — zawołał Agrykola — czyżbyś aż obawiał się!...
— W takim stanie widziałem go wczoraj, że wszystkiego lękać się należy i trzeba być ostrożnym.
— Cóż więc się stało?
— Od niejakiego czasu miewa on tajemne rozmowy z pewnym jegomościem, wyglądającym na dawnego wojskowego. Wczoraj wieczorem przyszedł ten jegomość; zabawił przeszło do jedenastej; po jego oddaleniu się poszedłem do marszałka, chcąc się dowiedzieć, czy nie potrzebuje czego; zastałem go bardzo bladego, ale przynajmniej był spokojny, podziękował mi za troskliwość, wróciłem więc na dół do swego mieszkania; otóż, gdym był u siebie, słyszę najprzód, jak marszałek prędko przechadza się po pokoju, jakgdyby był bardzo niespokojny; wkrótce zdaje mi się, że z trzaskiem przewraca, rzuca meble. Przerażony biegnę; gdym się pokazał, pyta mnie z zagniewaną miną, czego chcę, i rozkazuje, abym się natychmiast oddalił. A ponieważ jest tak dobry, jak tylko można sobie wystawić, bierze mię za rękę i rzecze mi: „Przebacz mi, że takiego nabawiam cię niepokoju, mój dobry Dagobercie; bo w tej chwili właśnie tak niepotrzebnie uniosłem się, tak straciłem głowę, iż byłbym niezawodnie wyskoczył oknem: gdyby było otwarte“.
Nie chciał mi jednak wytłumaczyć przyczyny tego uniesienia.
— Ja tego pojąć nie mogę! — rzekł Agrykola. — Marszałek... człowiek tak silnego charakteru... tak się unosić aż do zapominania się!...
W tej chwili, usłyszawszy kogoś idącego śpiesznym krokiem przez podwórze, Dagobert obejrzał się i spostrzegł marszałka Simon, bladego, z obłąkanym wzrokiem, trzymającego w ręku list, który zdawał się czytać z wielkiem przejęciem.
Kiedy marszałek Simon chodził po ogrodzie niespokojnym, prędkim krokiem czytając bezimienny list, odebrany za pośrednictwem Ponurego, Róża i Blanka znajdowały się same w pokoju, zwykle przez nie zajmowanym, a do którego, podczas ich niebytności, wszedł na chwilę Gapa.
Smutek wywiera na twarz ludzi ten sam skutek co i lata: wyciska na niej piętno starości. W przeciągu kilku miesięcy, Róża i Blanka zupełnie dojrzały i wyglądały, jak dorosłe panny.
— Moja siostro — rzekła Blanka łagodnym głosem, po kilku chwilach w ciągu których, iż tak powiem, widzieć niemal było można łzy, do oczu jej wstępujące — moja siostro... o czem tak myślisz? Wyglądasz na bardzo smutną!
— Myślę... o złotem mieście... o naszych marzeniach — rzekła Róża głosem powolnym, zcicha, po chwilowem milczeniu.
Blanka zrozumiała całą gorycz tych słów; ani słowa nie rzekłszy, rzuciła się na szyję siostry, roniąc łzy.
— Któż wie? — rzekła Blanka, ocierając łzy — może kiedyś zawita do nas szczęście.
— Niestety, skoro nie jesteśmy szczęśliwe przy naszym ojcu.. czy możemy spodziewać się być niemi kiedyindziej?
— Tak... gdy się połączymy, z naszą matką — rzekła Blanka, oczy podniósłszy ku niebu.
— A może wtedy ustanie zmartwienie naszego ukochanego ojca; może będzie mniej smutny.
— Niestety! mój Boże! my go tak bardzo kochamy. Lecz w obecności jego zawsze bywamy tak lękliwe, tak smutne, iż może mu się zdaje, że go nie kochamy.
Róża mówiąc to i chcąc obetrzeć łzy, wzięła chustkę z koszyczka z robótkami; wtem wypadł z niej papier, złożony w kształcie listu.
Na ten widok dwie siostry wzdrygnęły się, przycisnęły się jedna do drugiej i Róża rzekła do Blanki głosem drżącym:
— Znowu list!... Oh... boję się... Pewno będzie on taki, jak tamte... niezawodnie...
I dwie siostry czytały co następuje:
„Nie przestawajcie czcić swego ojca, kochane dzieci bo jest on bardzo nieszczęśliwy, i to wy, niechcący, nabawiacie go wszystkich zmartwień; nie potraficie sobie wyobrazić, jak okropnym jest dlań ciężarem wasza obecność lecz, niestety! ponosi on to wszystko dla obowiązku ojcowskiego; cierpienia jego okropniejsze są teraz, niż był kiedykolwiek; szczególnie wystrzegajcie się okazywania mu oznak tkliwego przywiązania, bo to mu dolega więcej, niż przynosi zadowolenia; każda z waszych pieszczot jest dla niego ciosem sztyletu, w was widzi niewinną przyczynę udręczeń.
„Bądźcie stałe i miejcie nadzieję, bo najmocniejszem mojem życzeniem jest uczynić wkrótce miłość ku wam waszego ojca wolną od wszelkich trosk i zmartwień, a wtedy jak szczęśliwe, jak błogie nastaną dni!... może już wkrótce...
„Spalcie ten list tak samo, jak uczyniłyście ze wszystkiemi“.
Przeczytawszy ten list, dziewczęta, przez jakiś czas zatopione w smutnych myślach, nic do siebie nie mówiły — potem Róża, trzymając w ręku papier żywo wstała, poszła do kominka i rzuciła list w ogień, mówiąc lękliwie:
— Trzeba spalić ten list jak najprędzej... to mogłyby stąd wyniknąć wielkie nieszczęścia.
— Niestety! nie nasza to wina... dobra nasza matka wychowała nas w dzikim kraju, w Azji, jak mogła...
— Czy przypominasz sobie, kiedy nas zaprowadził do naszej kuzynki, panny Adrjanmy, tak delikatnej, grzecznej, uprzejmej, jak nam mówił z(podziwem: „czy uważacie, moje dzieci? jak to panna Adrjanna jest piękna, jak dowcipna, jak szlachetne, wspaniałe ma serce, a przytem jak przyjemna, jak miła!“
— I dlatego pewno, moja kochana Róziu, nasz ojciec, porównywując nas z naszą kuzynką i tylu innemi ładnemi pannami, nie może się nami pochlubić... A on, co tak jest kochany, tak poważany, takby pewno rad mieć nas piękne, iżby mógł poszczycić się swemi córkami.
Nagle Róża, kładąc rękę na ramieniu siostry, rzekła jej smutnie:
— Słuchaj, słuchaj... jak to ktoś głośno mówi w pokoju ojca.
— Nie wypada nam tu dłużej pozostawać... chodźmy do naszego sypialnego pokoju...
— Dlaczego, moja siostro?
— Niechcący słyszałybyśmy słowa naszego ojca, a on pewno nie spodziewa się, żebyśmy tu teraz były...
— Ach! mój Boże!... rzekła Blanka, blednąc i mimowolinie się zatrzymując — to do Dagoberta tak mówi...
— Cóż się więc stało... że tak mówi do Dagoberta, który mu nigdy nie dał powodu do gniewu?...
Gdy się rozległ łoskot czegoś rzuconego czy też złamanego ze złości w przyległym pokoju, biedne sieroty tak się przelękły, iż wybladłe i drżące pobiegły do swego pokoju i zamknęły za sobą drzwi.
Oto jaka była scena, której odgłos tak mocno przestraszył Różę i Blankę: Najprzód sam jeden będąc w swym pokoju, marszałek Simon, rozjątrzony do najwyższego stopnia, zaczął w uniesieniu prędko i niespokojnie chodzić po pokoju. Jak lew zraniony, drażniony, dręczony, miota się, rzuca wściekle w klatce, tak właśnie marszałek Simon, ledwo chwytając oddech, prędko biegał po pokoju, albo raczej skakał; już to chodząc, uginał się, jakby go uciskał ciężar gniewu.
Wreszcie stanął, tupnął nogą w gniewie, przystąpił do kominka i tak gwałtownie zadzwonił, aż urwana taśma od dzwonka pozostała mu w ręku. Na to dzwonienie przybiegł z pośpiechem służący.
— Czy nie powiedziałeś Dagobertowi, że chcę z nim mówić? — zawołał marszałek.
— Dopełniłem rozkazu waszej książęcej mości, ale pan Dagobert odprowadził syna aż do bramy dziedzińca.
Służący wyszedł a jego pan znowu chodził po pokoju, mnąc ze złości list, który trzymał w lewej ręce. Ten list podał mu niewinnie Ponury, który widząc go wracająceg do domu, zabiegł mu drogę łasząc się. Nareszcie otworzyły się drzwi i wszedł Dagobert.
— Tak dawno kazałem cię wołać, a doczekać się ciebie nie mogę — zawołał marszałek gniewnie.
— Daruj mi, panie generale, bo ja tylko odprowadziłem mego syna... i...
— Czytajno to, mój kochany — rzekł porywczo marszałek, nie dając mu dokończyć i pokazując mu list.
— To nowa niegodziwość... po tylu innych — rzekł ozięble Dagobert, przeczytawszy uważnie i rzucił list w ogień, palący się na kominku.
— Ten list jest podły... ale mówi prawdę — rzekł marszałek.
— A wiesz, kto mi doręczył ten podły list? — to twój pies tak był usłużny.
— Mój pies, Ponury?...
— Tak — odrzekł marszałek z gorzkiem żalem — pewno to jakiś żarcik twego wynalazku?...
— Panie generale, nie mam wcale chęci do żartów — rzekł Dagobert — nie mogę pojąć, jak się to stać mogło... Ponury wprawdzie bardzo dobrze aportuje, musiał znaleźć list w domu i podał go... ale...
— A któż tu zostawił ten list? A więc okazuje się, że otoczony jestem zdrajcami? jak widzę, nie dajesz na nic baczności, ty, w którym ja położyłem całą ufność?
— Panie generale... chciej mnie wysłuchać... a dopiero wtedy...
Lecz marszałek, bynajmniej nie chcąc go słuchać, mówił dalej:
— Jakto?.. dwadzieścia pięć lat wojowałem, stawiałem czoło armjom walczyłem szczęśliwie z najnieprzyjaźniejszym czasem wygnania, oparłem się ciosom maczug a miałbym ulec od ciosów szpilek? Jakto? ścigany aż wewnątrz własnego domu, napastowany, dręczony w każdej chwili jakąś nieznaną mi, zawziętą nienawiścią! Mylę się, kiedy mówię nieznaną... tak, mylę się... Pewny jestem, że sprawcą tego wszystkiego jest d‘Aigrigny, renegat. Jednego tylko mam nieprzyjaciela na świecie.. a jest nim ten człowiek.. muszę przecie z nim skończyć...
— Ależ, niech pan generał wspomni, że to ksiądz, i że..
— Cóż z tego, że jest księdzem? widziałem go robiącego pałaszem; potrafię ja napędzić temu renegatowi wojskowego ducha!...
— Panie generale, nie mogę znieść w milczeniu tego, co pan generał powiedziałeś: że na nikim nie możesz polegać; możebyś nareszcie temu uwierzył, a co byłoby jeszcze boleśniejszem dla pana i dla tych, którzy umieją cenić swoje poświęcenie dla jego dobra i którzyby rzucili się w ogień dla pana, a... ja właśnie do nich należę... wiadomo panu o tem.
Te proste słowa, wyrzeczone przez Dagoberta z głębokiem wzruszeniem, uspokoiły trochę marszałka.
— Słusznie mówisz, nie powinienem powątpiewać o tobie; uniosłem się gniewem; ten niegodziwy list odjął mi władzę nad sobą samym... Przyznaję, żem postąpił niesprawiedliwie, jestem dziwak... niewdzięcznik, względem ciebie!...
Fizjognomja marszałka znowu się zasępiła.
— Do tego doszło... że mną pogardzają, że mnie mają za nic.
— Ależ... — chciał perswadować żołnierz.
— Tak jest, posłuchaj. Chciałem się o tem należycie przekonać; dziś rano idę do generała Havrincourt; był razem ze mną pułkownikiem w gwardji cesarskiej: jest to czysta prawość, nieposzlakowany honor.
— Cóż tedy, panie generale?
— Havrincourt okazał się obojętnym, nieczułym, zaczął robić ceremonje; na moje pytanie odpowiedział mi ozięble: „Nie słyszałem, panie marszałku, ażeby miała być puszczona jaka potwarz co do pana“. Ja mu o serdeczności, o zaufaniu, jakie mi dawniej okazywano, kiedy przeciwnie teraz postępują ze mną zupełnie jak z obcym. Zapytuję, skąd taka zmiana? On wciąż oziębły, ostrożny, odpowiada mi: „Są to rzeczy tak delikatne, panie marszałku, iż niepodobna mi dać panu w; tej mierze tłumaczenia“. Serce mi podskoczyło z oburzenia i żalu.
Cóż było robić? wyzwać pana Havrincourt byłoby szaleństwem; przyzwoitość nakazywała mi przerwać tę rozmowę która aż nadto widocznie potwierdziła moją obawę. Czy znajduję przynajmniej jaki odpoczynek, jakie szczęście w mym domu? nie. Powracam do niego, już czekają na mnie bezimiennie, nikczemne listy, a nadto — dodał marszałek z bólem, — a nadto, zastaję własne dzieci, coraz bardziej dla mnie obojętne, ozięble... Tak — mówił, widząc zdumienie Dagoberta — a z tem wszystkiem nie wiedzą, jak mi są drogie.
— Panie generale!... pańskie córki... obojętne! — rzekł Dagobert osłupiały — pan im czynisz taki zarzut?
— Ty ich bronisz... słusznie czynisz, bardzo sprawiedliwie... bo też one bardziej kochają ciebie, aniżeli mnie — mówił marszałek z coraz większym żalem. — Tysiąc razy zazdrościłem ci, tak, boleśnie — zazdrościłem czułej ufności, jaką ci okazywały moje dzieci, kiedy tymczasem przy mnie są zawsze lękliwe, nieśmiałe. — Potem, widząc Dagoberta, biegnącego do drzwi, prowadzących do pokoju Róży i Blanki, zapytał go marszałek:
— Dokąd idziesz?
— Idę do córek pana generała.
— A to po co?
— Chcę je przyprowadzić przed pana generała i powiedzieć im wtedy: Moje dzieci, wasz ojciec myśli, że go nie kochacie... Prócz tego nic więcej im nie powiem... a wtedy przekonasz się, panie generale...
— Pozostań tu — rzekł marszałek tak stanowczym tonem iż przywykły do posłuszeństwa żołnierz spuścił oczy i z miejsca się nie ruszył. — Co chcesz uczynnić? powiedzieć moim córkom, iż zdaje mi się, że mnie nie kochają? wzbudzić w nich tym sposobem udawaną tkliwość, której te biedne dzieci nie czują... nie ich to wina... bezwątpienia ja temu jestem winien.
— Ach! dla Boga, panie generale — zawołał Dagobert — jeżeli tak traktujesz sprawę... racz zauważyć, że
one są jeszcze poufalsze z Ponurym, niż ze mną.. jesteś ich ojcem... a jakkolwiek byłby dobry ojciec, zawsze wzbudza dla siebie uszanowanie. Poufałe ze mną? przez Bogi żywego! pięknaż mi to historja! Jakiegoż to żądasz od nich dla mnie uszanowania, dla mnie, który, wyłączywszy chyba me siwe wąsy i ze sześć stóp wzrostu, jestem dla nich prawie jak stara niańka, która je wykołysała... A potem, powiedzieć już trzeba wszystko; jeszcze przed śmiercią swego zacnego ojca, już pan generał był smętny.. zamyślony... dzieci spostrzegały to... i co pan generał uważa za oziębłość... z ich strony, pewny jestem, że to jest niepokojem o pana generała... Zdaje mi się, panie generale, że błędnie myślisz i postępujesz; użalasz się, że córki cię niezbyt kochają...
— Ja się użalam, bo cierpię — rzekł marszałek, z żałosnem uniesieniem — ja tyko sam... znam swoje cierpienia.
— Tak, zaiste! dosyć już na tem... rzekł Dagober; również z trudnością hamując wzruszenie — bo też rzeczywiście, na co się przyda bronić pańskich dzieci, które o niczem innem nie myślą, tylko żeby kochać pana generała... na co więc to się przyda i co to pomoże ich obroni przeciw tak nieszczęsnemu pańskiemu zaślepieniu?
Marszałek obruszył się niecierpliwie z gniewu, potem mówił, starając się nie tracić zimnej krwi:
— Muszę koniecznie przypomnieć sobie... wszystko, co ci winienem... i nie zapomnę tego... choćbyś nie wiem co robił...
— A jednak nie przestajesz, panie generale, dręczyć się jeszcze — zawołał Dagobert, już nie powściągając się — wiesz, panie generale, jaki będzie skutek takiego postępowania? Oto, pan, tak ciągle dręcząc smutkiem swe dzieci, śmierć ich przyśpieszysz, rozumiesz to, panie generale... a wcale nie po to przyprowadziłem tu je zdrowe z głębi Azji...
— Znowu przygany?...
— Tak, bo to prawdziwa niewdzięczność dla mnie ze strony pańskiej, kiedy swem postępowaniem, stajesz się sprawcą nieszczęścia swych dzieci...
— Wychodź natychmiast, wychodź, mówię ci — zawołał marszałek, nie posiadając się z gniewu, i tak straszny z oburzenia i boleści, iż Dagobert, spostrzegłszy z żalem, że tak daleko posunął się, rzekł:
— Panie generale, zbłądziłem... Uchybiłem panu... racz mi przebaczyć... ale...
— Niech i tak będzie, przebaczam ci i proszę, pozostaw mnie samego — odpowiedział marszałek, ledwo się mogąc uspokoić.
— Ale proszę, błagam pana generała — pozwól mi pan. na chwilkę tylko...
— Ponieważ żądasz koniecznie, przeto ja wyjdę, a ty pozostaniesz — rzekł marszałek, postąpiwszy parę kroków ku drzwiom.
Słowa te wymówił marszałek w taki sposób, iż Dagobert nie śmiał już więcej naprzykrzać się; zmartwiony, zrozpaczony, zwiesił głowę, patrzył jeszcze w milczeniu przez jakiś czas na marszałka z pokorną, błagalną miną; lecz gdy ojciec Róży i Blanki znowu uniósł się gwałtownie, żołnierz, widząc, że już nic swemi prośbami nie wskóra, oddalił się powolnym krokiem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ledwo kilka minut upłynęło po wyjściu Dagoberta, kiedy marszałek, długo pogrążony w milczeniu, kilka razy zbliżył się do drzwi, prowadzących do pokoju córek, wahając się i pasując z sobą w udręczeniu, nareszcie sam siebie przemógłszy, otarł zimnym potem zroszone czoło, usiłował pokryć swoje wzburzenie i wszedł do pokoju, gdzie schroniły się Róża i Blanka.
Dagobert miał słuszność gdy bronił swych dzieci, jak zwykł był mawiać o Róży i Blance; jednakże powierzchowna oziębłość dziewcząt wobec ojca usprawiedliwiała jego obawę i czynione Dagobertowi w tej mierze wyrzuty. Jednakże pomimo tej oziębłości córek, która go tak dręczyła, przywiązanie marszałka do nich było tak mocne i tak głębokie, iż sama tylko myśl o opuszczeniu ich i wynikający z niej żal, napełniały bólem jego serce, narażały je na ciągłą walkę między ojcowską miłością, dla której nie mógł się odważyć na czasowe oddalenie od dzieci, a obowiązkiem, który uważał za święty. Hałas rozprawy marszałka z Dagobertem był tak wielki, iż odgłosy ich krzyków dochodziły przez salon, lubo niezbyt wyraźnie, do uszu dwóch sióstr, ukrytych w sypialnym pokoju. Dlatego, za przybyciem ojca na bladych ich twarzach malowała się obawa i niepokój. Na widok marszałka, córki powstały z uszanowaniem lecz pozostały jedna do drugiej przytulone u całe drżące. A przecież na twarzy ich ojca nie widać było gniewu, ani surowości; był on głęboko zmartwiony, a wyraz jego fizjognomji wydawał się błagać usilnie i mówić.
— Moje dzieci... wielce jestem zmartwiony, przychodzę do was, uspokójcie mnie, kochajcie mnie!... gdyż inaczej nie wytrzymam, umrę...
Wyraz twarzy marszałka był w tej chwili, iż tak
powiem, przemawiający do serca, tak mocno wzruszający, iż ochłonąwszy z pierwszego strachu, sieroty miały mu się rzucić w objęcia, lecz przypomniawszy sobie polecenia bezimiennego listu, mówiące im, jak przykremi były dla ojca oznaki ich przywiązania, spojrzawszy na siebie nieznacznie i wstrzymały się. Qkrutnem również zrządzeniem losu, marszałek także pałał w owej chwili chęcią otworzenia swych rąk dla uściskania dzieci. Patrzał na nie z rzewną rozkoszą; czynił nawet lekkie poruszenia, jakgdyby chcąc je, przywołać do siebie. Lecz biedne dzieci, sparaliżowane przewrotnemi radami, pozostały milczące, niewzruszone, drżące. Na tę pozorną nieczułość, uczuł marszałek, że mu braknie odwagi; już nie mógł powątpiewać dłużej, córki jego nie pojmowały ani jego strasznego udręczenia, ani rozpaczającej miłości.
— Zawsze ta sama oziębłość — pomyślał sobie — ale myliłem się.
A jednak ukrywając swoje uczucia, zbliżył się do córek i rzekł głosem spokojnym:
— Dzień dobry wam, moje dzieci...
— Dzień dobry, mój ojcze — odpowiedziała Róża, mniej lękliwa od swej siostry.
— Nie mogłem odwiedzić was... wczoraj — rzekł marszałek wmieszanym głosem — byłem tak zajęty, miałem interesy tak ważne... dotyczące służby... Wreszcie nie macie mi pewno za złe... żem o was zapomniał? A gdybym ja był przymuszony oddalić się na jakiś czas — mówił powoli marszałek — przebaczyłybyście mi także... nie martwiłybyście się moją nieobecnością, nieprawdaż?
— Wielceby to nas martwiło... gdybyś sobie dla nas, mój ojcze, czynić miał jakikolwiek przymus... rzekła Róża, przypomniawszy sobie bezimienne listy, które im mówiły, jaką to ojciec czyni z siebie dla nich ofiarę, gdyż ze względu na nie nie może się oddalić.
Po tej odpowiedzi, danej bojaźliwie, a w której marszałek spostrzegł tylko naiwną obojętność, tenże już nie
wątpił, że jego córki bardzo mało do niego mają przywiązania. Męska jego twarz przybrała wtedy wyraz tak tkliwy i zarazem tak boleśnie przejmujący, w jego wzroku tak się malowało udręczenie i rozpacz, iż Róża i Blanka przelęknione, rozczulone, przejęte żalem, idąc za mimowolnym popędem, rzuciły się ojcu na szyję, oblały go łzami i pokryły pocałunkami. Marszałek Simon nie rzekł ani słowa; córki nie mówiły także nic i wreszcie wszyscy troje zrozumieli się... Próżne objawy, fałszywe powątpienia kłamliwe, przewrotne rady, wszystko znikło.
Marszałkowi brakło słów do wyrażenia swych uczuć. Drżący, obłąkany, całując czoło, włosy swych córek, płacząc, wzdychając, śmiejąc się, stracił przytomność, nie posiadał się z nadmiaru szczęścia; a potem zawołał:
— Przecież je znowu znalazłem... albo raczej... nie, nie, nigdy ich nie straciłem... One mnie kochały... Oh! już teraz... od tej chwili, nie wątpię o tem...
— O mój ojcze!... więc kochasz nas tak, jak my ciebie kochamy? — zawołała Róża z czarującą naiwnością.
— A więc będziemy mogły często, bardzo często, codzień rzucić ci się na szyję, uściskać cię, ucałować cię oświadczyć ci naszą radość, że z tobą jesteśmy?
— Pokazać ci, mój ojcze, skarby przywiązania i miłości, któreśmy zgromadziły dla ciebie w głębi naszych serc, niestety! bardzo smutnych, żeśmy ich użyć dotąd nie mogły?
— Będziemy mogły powiedzieć ci jawnie, na cały głos wszystko, cośmy dotąd pocichu sobie myślały i powiedzieć ci nie mogły?
— Tak, będziecie mogły... będziecie mogły wszystko — rzekł marszałek Simon — lecz któż wam dotąd przeszkadzał... moje dzieci?... Ale nie, nie odpowiadajcie mi.. dosyć o tej przeszłości... wiem o wszystkiem... rozumiem wszystko... moje zatrudnienia... tłumaczyłyście je po swojemu... tak was zasmucało.. ja zaś, po swojemu tłumaczyłem sobie wasz smutek... wystawić to sobie łatwo
możecie, gdyż... ale uważajcie tylko, bo nie mogę teraz spamiętać, co do was mówię. Ja myślę tylko o tem, aby wam się przypatrzeć, to mi myśl zajmuje... to mi wzrok miesza... to szał radości.
Niepodobna opisać miłej dumy dziecięcej, jaka się malowała na twarzach obydwóch dziewcząt, kiedy zacny ich ojciec swe rycerskie ręce lekko trzymając oparte na ich dziewiczych piersiach, z radością liczył przyśpieszone z uciechy bicie ich serca.
Wtem dało się słyszeć za otwartemi drzwiami chrypliwe westchnienie i wszyscy troje uszczęśliwieni obejrzeli się; niebawem ukazał się Dagobert, a przy nim nieodstępny jego towarzysz. Ponury. Stary żołnierz, ocierając oczy i wąsy małą w niebieskie kraty chustką, stał nieruchomy jak bożek Terminus; gdy się już tak zbliżył, iż mógł mówić do obecnych, obróciwszy się do marszałka, kiwnął głową i wymówił ochrypłym głosem, gdyż poczciwemu starcowi wzruszenie mówić nie pozwalało:
— A co, panie... generale... alboż... nie mówiłem!...
— Daj pokój — rzekł marszałek skinieniem, które Dagobert zrozumiał. — Ty lepszym ode mnie byłeś ojcem, mój dawny przyjacielu; chodźże prędko ucałować je. Już teraz nie jestem zazdrosny.
I marszałek podał rękę żołnierzowi, który ją ścisnął serdecznie, kiedy tymczasem obie sieroty rzuciły mu się na szyję, a Ponury, swoim zwyczajem, chcąc także być uczestnikiem radości, wspiął się na łapach i oparł się przedniemi na plecach swego pana. Nareszcie tę niebiańską szczęśliwość serc przywiązanych czterech osób, to tkliwe wylanie przerwało szczekanie Ponurego, który z dwunożnej postawy wrócił do postawy czworonożnego stróża.
Szczęśliwa ta grupa rozdzieliła się, wszyscy się obejrzeli, i ujrzeli niedołężną postać Gapy. Teraz mina jego była jeszcze bardziej głupkowata, niż przedtem; stał we drzwiach, przyczajony, wytrzeszczywszy oczy, trzymając
w ręku kosz do noszenia drzewa i skrzydło pod pachą. Rozśmieszał on oddawna smutne dziewczęta, zasłużył więc sobie w tej chwili na łaskę marszałka, który rzekł mu wesoło:
— Cóż nam powiesz?
— Nie, mości książę, to nie ja — odrzekł Gapa — to lokaj powiedział mi, abym powiedział panu Dagobertowi, gdy zaniosę drzewo, żeby powiedział księciu jegomość.. gdyż ja niosłem je w koszu na górę, że pan Robert żąda się widzieć z nim.
Słysząc bezsensowną mowę Gapy dziewczęta śmiały się do rozpuku.
Na to nazwisko „pan Robert“ marszałek mimowolnie zadrżał. Pan Robert był tajemnym emisarjuszem Rodina, namawiającym marszałka do walki o oswobodzenie Napoleona II.
Po chwilowem milczeniu i namyśle, marszałek, którego oblicze jaśniało wciąż uszczęśliwieniem i radością, rzekł do Gapy:
— Proś pana Roberta, aby chwilę zaczekał na mnie na dole... w mym gabinecie.
— Tak, mości książę — odpowiedział Gapa, kłaniając się do samej ziemi.
Niedołęga wyszedł, a marszałek rzekł do swych córek wesołym głosem:.
— Czujecie to dobrze, że w takim dniu, w takiej chwili, jak jest obecna, nie opuszcza się swych dzieci... nawet dla pana Roberta.
Marszałek usiadł przy biurku córek i dał znak Dagobertowi, aby się do niego zbliżył.
Pisząc bilet pewną ręką, rzekł zarazem do żołnierza uśmiechając się i tak cicho, iżby córki nie słyszały.
— Czy ty wiesz, na co ja byłem prawie zdecydowany, nim tu przyszedłem?
— A na cóżby takiego pan generał już był zdecydowany?
— W łeb sobie wypalić... Że teraz żyję, winienem to mym dzieciom...
I, to powiedziawszy, marszałek pisał dalej.
Usłyszawszy to zwierzenie, Dagobert mocno wzruszony szepnął:
— Ale pewnoby się to nie udało panu generałowi.. Powyjmowałem ja pistony...
Za całą odpowiedź, marszałek wskazał mu swoje córki oczyma łzawemi z radości i szczęścia; potem, zapieczętowawszy bilet, oddał go żołnierzowi i rzekł:
— Oddaj to panu Robertowi... a ja zobaczę się z nim jutro.
Dagobert wziął bilet i wyszedł.
Marszałek, powróciwszy do swych córek, rzekł wesoło, wyciągając do nich ręce:
— Teraz, moje panny, dwa piękne całusy, za to, żem dla was poświęcił pana Roberta... Czy nie zasłużyłem na to?
Róża i Blanka rzuciły się ojcu na szyję.
Słońce już na zachodzie. W głębi niezmiernego lasu świerkowego, w pośród ponurej puszczy, wznoszą się ruiny opactwa niegdyś pod wezwaniem Ścięcia Św. Jana. Wznosząc się nad kupy gruzów, stoi tam jeszcze kolosalna tu i owdzie poobtrącana statua kamienna na również obtłuczonej i roślinami okrytej podstawie. Ta statua jest nadzwyczaj ponura. Przedstawia ona człowieka, któremu głowę ucięto. Odziany starożytną togą, trzyma w ręku półmisek, a na tym półmisku jest głowa.. To jego własna głowa. Jest to statua św. Jana Chrzciciela, ściętego z rozkazu Herodjady. Panuje uroczysta cisza. Nagle, w przycieniu gęstych wierzchołków drzew, których niezliczone pnie giną w niezmiernych przepaściach... ukazuje się postać ludzka... To kobieta. Idzie zwolna ku ruinom.. już do nich przyszła... depcze nogami niegdyś błogosławioną ziemię... Jest blada, wzrok jej smutny, powiewa na niej długa suknia, a nogi pyłem okryte; chód jej powolny, chwiejny. Nad strumieniem, prawie pod statuą Ścięcia Św. Jana leży porzucony tu wielki kamień. Na ten kamień pada owa kobieta znużona, ledwo oddychająca.
A przecież od wielu to dni. od wielu lat, wielu wieków, idzie ona... idzie... niezmordowana...
Lecz pierwszy to raz... czuje takie nieprzezwyiężone
znużenie... Pierwszy to raz uczuła brak sił ta, co przebiegła równym, zwyczajnym krokiem, bezpiecznie, obojętnie, ruchomą ławę spiekłych pustyń, kiedy tymczasem rozpalone zawieje ich piasków pochłaniały całe karawany podróżnych...
Jej radość była wielka, niezmierna...
Lecz podniebienie jej coraz bardziej schnie, gardło ogniem pała... Spostrzega strumień i rzuca się na kolana, chcąc się orzeźwić jego bieżącą, czystą, jak kryształ wodą. Cóż się dzieje? W tem głębokiem zwierciadle... spostrzega, że się zestarzała... Ona, co więcej niż od osiemnastu wieków, po całym świecie i przez tyle pokoleń, wlekła tę niezmienną młodość... Ona zestarzała się... ona może nareszcie mieć nadzieję, że umrze... Głowa, którą męczennik trzyma w ręku... zdaje się przez swoje granitowe powieki, nawpół przywarte śmiercią rzucać na tułającą się żydówkę spojrzenie miłosierdzia i politowania. A to ona, Herodjada w okrutnym szale pogańskiej uciechy, żądała, aby jej przyniesiono głowę świętego męczennika! I to przy stopach obrazu męczennika pierwszy raz... od tylu wieków... ciężące Herodjadzie przekleństwo nieśmiertelności zdaje się być z niej zdjęte!
— „O! niedocieczona tajemnico! o boska nadziejo — wołała ta kobieta — nareszcie gniew niebieski ukaja się... Ręka Przedwiecznego sprowadza mnie do stóp tego świętego męczennika... u jego stóp zaczynam być stworzeniem ludzkiem... A to za karę, za jego śmierć Zbawiciel skazał mnie na wieczne tułactwo...
— „O mój Boże! pozwól, abym nie ja jedna tylko doznała odpuszczenia winy... Ów rzemieślnik, czy podobnie jak ja, może mieć nadzieję, iż zakończy swoje odwieczne tułactwo?
— „Panie!... gdzież on jest?... Czy już odjąłeś mi zdolność, którąś mnie był obdarował, widzenia go, słyszenia nawet w największej odległości? O! panie!...
powróć mi ten dar boski, w tej najważniejszej dla nas chwili... bo w miarę, jak czuję ludzkie dolegliwości, które błogosławię, jako koniec mojej wieczności, moich cierpień, wzrok mój traci zdolność widzenia, a słuch słyszenia mężczyzny, tułającego się po święcie“.
Zapadła noc... ciemna... burzliwa...
Prośba tej tułającej się żydówki może została wysłuchana... Nagle zamknęły się powieki... złożyły się jej ręce... i pozostała klęczącą... pośród rozwalin... nieruchoma jak posąg grobowy... I wtedy nadzwyczajne miała widzenie!...
Takie było widzenie Herodjady: Na szczycie wysokiej, gołej, skalistej, stromej góry wznosi się krzyż. Wielka figura Chrystusa na krzyżu wznosi się nad Kalwarją, wierzchołek góry jest płaski bezludny, rozległy; żadna nie okrywa go roślina. Chrystus wydaje się na krzyżu bladym przy obłokach czarno-błękitnych, które zewsząd zakrywają niebo i od horyzontu ku górze są coraz ciemniejsze, fioletowe... Zachodzące słońce rzuca na horyzoncie długie smugi złowieszczego... krwawo-czerwonego światła...
Jak tylko dojrzeć można okiem, dzika pustynia! nie widać śladu roślin... piasek, kamienie, jak odwieczne łożysko po wyschłym oceanie!
Śmiertelna cisza panuje nad tą dziką okolicą.
Tę Kalwarję pobudował wielkim kosztem pokutujący, wielki grzesznik; wiele on złego wyrządził innym ludziom... i żeby pozyskać odpuszczenie swych zbrodni, wyczołgał się na klęczkach i, zostawszy pustelnikiem, żył aż do śmierci pod tym krzyżem, ledwo tylko osłonięty słomianym dachem.
Słońce zachodzi i zachodzi... Nagle słychać, na spadzistości góry ku zachodowi, łoskot kamieni. Kamienie tę poruszyły stopy podróżnego, który, przebywszy równinę, od godziny już wchodzi, wspinając się na tę
spadzistą górę. Tego podróżnego jeszcze nie widać, ale już słychać jego wolne, pewne kroki. Nakoniec... zdąża na szczyt góry, a wysoka jego postać odbija się na zachmurzonem niebie. Podróżny ten blady jest jak trup; przez wysokie jego czoło ciągnie się od jednej do drugiej skroni czarna smuga. To rzemieślnik z miasta Jeruzalem.
Rzemieślnik ten, rozbestwiony nędzą, niesprawiedliwością, uciskiem, nie mając litości nad mękami człowieka-Boga, dźwigającego krzyż, odepchnął go od swego mieszkania... krzycząc nań niemiłosiernie:
Idź... idź... idź...
I od owego dnia Bóg mściciel rzekł podobnież do rzemieślnika z miasta Jeruzalem:
Idź... idź... idź...
I on chodzi... chodzi wiecznie...
Nie ograniczywszy na tem swej zemsty, Stwórca chciał niekiedy przydać śmierć do kroków tułającego się mężczyzny, aby niezliczone grobowce były znakami jego wędrówki po świecie.
I przejęty gorzką rozpaczą, głęboką jak Ocean, rzemieślnik jerozolimski usiadł pod Kalwarją. W tej chwili ostatni promień zachodzącego słońca, przedarłszy się pomiędzy tumany chmur do horyzontu, rzucił na grzbiet góry, na Kalwarję, żywy blask, jak łunę pożaru. Wtedy żyd podparł ręką schylone czoło, rozrzucone powiewem wieczornego wiatru na głowie włosy zakryły mu bladą twarz; rozgarnąwszy ręką włosy z twarzy, wzdrygnął się z zadziwienia, on, którego już nic nie zdołało zdziwić. Chciwem okiem przypatrywał się długiemu kosmykowi włosów, które trzymał w ręce. Włosy te niedawno czarne jak heban... posiwiały. On także, podobnie jak Herodjada, zestarzał się. Bieg jego lat, i wstrzymany przed osiemnastu wiekami znowu się poruszył. Podobnie jak tułająca się żydówka, on także — mógł się spodziewać grobu. Rzuciwszy się na kolana, wzniósł
ręce i twarz ku niebu... chcąc prosić Boga, aby mu wytłumaczył tę tajemnicę, która zachwycała go nadzieją. Wtedy pierwszy raz oczy jego zobaczyły Chrystusa na krzyżu, panującym nad Kalwarją, tak samo jak tułająca się żydówka wlepiła swój wzrok w granitową powiekę świętego męczennika.
— O! Zbawicielu!... — wołał żyd — mściwa ręka Twoja sprowadza mnie do stóp tego tak ciężkiego krzyża, który Ty dźwigałeś, zmęczony trudami. O! Chrystusie! gdy chciałeś zatrzymać się i odpocząć na progu mego biednego mieszkania i kiedy ja, w nielitościwej zatwardziałości, odepchnąłem Cię, mówiąc: „Idź!... idź!...“ otóż po mojem tułaczem życiu, jestem nareszcie przed tym krzyżem... i otóż nakoniec moje włosy bieleją. O! Chrystusie! jeżeli w twej boskiej dobroci przebaczyłeś mi już, jeżelim już stanął u kresu mej wiecznej podróży; Czyliż nareszcie Twoja niebiańska łaska obdarza mnie pożądanym grobowym spoczynkiem, który, niestety! dotąd przede mną stronił?... O! jeżeli łaska Twoja zstępuje na mnie... niechże także zstąpi na niewiastę, która równą mojej ponosi karę!... Miej także opiekę nad ostatnimi potomkami mego pokolenia. Jakiż los ich czeka? Panie, już jeden z nich, jeden tylko, którego zepsuło nieszczęście, zniknął z tej ziemi. Czy to dlatego zbielały moje włosy? Czy moja zbrodnia wtedy dopiero będzie zmazana, gdy na tym świecie nie pozostanie ani jeden potomek naszej przeklętej rodziny? Oh! powiedz... powiedz, Panie, czy uzyskam odpuszczenie z nimi? Czy będą ukarani ze mną?...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po zmierzchu nastąpiła burzliwa, czarna noc... żyd modlił się ciągle, klęcząc u stóp Kalwarji.
Następująca scena odbywa się w pałacu Saint-Dizier na drugi dzień po pojednaniu się marszałka Simon ze swemi córkami.
Księżna słucha z największą uwagą mówiącego Rodina. Wielebny ojciec, według zwyczaju, stoi oparty o kominek, trzymając ręce w kieszeniach swego tabaczkowego surduta. Wielkie zadowolenie maluje się na trupiowatej twarzy jezuity.
Księżna Saint-Dizier, w ubiorze skromnie zalotnym, bardzo odpowiednim dla tego rodzaju dewotki, nie spuszczała oka z Rodina, on bowiem zupełnie wyrugował księdza d‘Aigrigny z jej pobożnego serca.
— Tak, pani — mówił Rodin — tak, pani, wyborne mamy nowiny z naszego domu Saint-Herem. Pan Hardy... ów niedowiarek... ów wolny-filozof, wszedł nareszcie na łono naszego kościoła katolickiego, apostolsko-rzymskiego. Łaska niebios zmiękczyła tego zatwardziałego bezbożnika a zmiękczyła go tak dalece, iż w ascetycznym zapale chciał już uczynić śluby, związujące go i łączące z naszem świętem zgromadzeniem.
— Czy to być może, mój ojcze? tak prędko? — rzekła księżna zdziwiona.
— Człowiek ten, z natury tak wątły, tak delikatny w tej chwili prawie całkiem jest wyniszczony, tak na ciele, jako
i na umyśle. A przeto surowe życie, umartwienie ciała, boskie rozkosze zachwycenia utorują mu drogę do wiecznego życia, prędzej, aniżeli spodziewać się było można, a co, jak się zdaje za kilka dni nastąpi... gdyż...
I tu skinął, zrobiwszy złowieszczą minę.
— Mój ojcze, tak prędko?
— Niemal z pewnością spodziewać się tego można; mogłem więc na mocy służącej mi dyspensy kazać przyjąć tego kochanego pokutnika in articulo mortis, za członka naszego świętego zgromadzenia, któremu, według wymagań naszej ustawy, pozostawi wszelki swój teraźniejszy i w przyszłości wykryć lub zdarzyć się mogący majątek tak, iż teraz nie potrzebuje turbować się o nic, tylko myśleć o zbawieniu duszy... jest to więc znowu ofiara wolno-myślanej filozofji, wyrwana ze szpon szatana.
— Ach! mój ojcze — zawołała zdziwiona dewotka — to cudowne nawrócenie... właśnie mówił mi ksiądz d’Aigrigny, jak to wasza wielebność musiała walczyć z wpływem księdza Gabrjela.
— Ksiądz Gabrjel — rzekł Rodin — ukarany został za mieszanie się do spraw, nie dotyczących go i za inne jeszcze przekroczenia... Domagałem się zawieszenia go w obowiązkach jego stanu... jego zwierzchnik zawiesił go i odwołał z probostwa... Mówią, że dla przepędzenia czasu obiega ambulansy cholerycznych i udziela chrześcijańskiej pociechy; tego mu zabraniać nie można... Lecz od tego chodzącego pocieszyciela czuć się daje o pół mili odszczepieństwo...
— Wielebny ojcze, jesteś świętym Janem Chryzostomem — zawołał księżna z zapałem — zasługujesz, aby cię nazwać Złotoustym.
— Ale dajże mi, księżna, pokój — rzekł Rodin opryskliwie, ruszając ramionami — ja, złotousty... zbyt sine mam usta i za czarne zęby... Żartujesz sobie księżna ze swemi złotemi ustami...
— Skromność waszej wielebności niech mi darować
raczy — rzekła pokornie dewotka — nie mogłam odmówić sobie okazania mego podziwu, bo, prawie tak jak wasza wielebność przepowiedziałeś... czyli przewidziałeś przed niedawnym czasem, już dwóch członków rodziny Rennepontów przestało zajmować się kwestją dziedzictwa...
— Tylko proszę nie śpieszyć się zbytecznie z pochwałami — rzekł Rodin niecierpliwie — a siostrzenica księżnej? a indjanin, a córki marszałka Simon? Czy oni też przestali ubiegać się o dziedzictwo?
— Nie, bezwątpienia.
— Widzi więc księżna; nie traćmy czasu na winszowanie sobie przeszłości; myślmy o przyszłości... Wielki dzień zbliża się... Pierwszy czerwca już niedaleko... dałby to Bóg, żebyśmy nie ujrzeli czterech pozostałych jeszcze członków tej rodziny, żyjących w owej epoce w grzesznem zaślepieniu i zagarniających cały spadek...
— Najtrudniej będzie pewno z Adrjanną...
— Może, gdyby się nam udało, co zamierzamy... możeby, mówię, posłużyło to nam za środek... do nawrócenia jej — rzekł Rodin dziko, szkaradnie się uśmiechając — bo dotąd, od chwili gdy, na nieszczęście, zbliżyła się do Indjanina, zdaje się, że nic wesela tych dwojga pogan zmieszać, ani zamącić nie zdoła... jest ono świecące i jak djament twarde, tak iż nawet ostry ząb Faryngei ugryźć go nie może... Lecz miejmy nadzieję, że sprawiedliwy Bóg położy koniec temu występnemu szczęściu.
Tę rozmowę przerwał wielebny ksiądz d‘Aigrigny; wszedł on do sali z miną triumfującą i we drzwiach jeszcze będąc zawołał:
— Zwycięstwo!
— Co mówisz, wasza wielebność? — zapytała z pośpiechem księżna.
— Odjechał... tej nocy — rzekł ksiądz d’Aigrgny uradowany.
— Któż to taki? — odezwał się Rodin.
— Marszalek Simon — odpowiedział, nie posiadając się z radości, ksiądz d‘Aigrigny.
— Czy posiadasz, ojcze, szczegółowe wiadomości? — zagadnął Rodin.
— Dopiero co widziałem się z Robertem — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — aż do owego czasu nie mógł przełamać wahania się marszałka; a przytem spostrzegał, jak ten był zawsze smutny, zrozpaczony... Wczoraj przeciwnie, zastał go wesołym, tak uradowanym, iż zapytał, skąd ta zmiana.
— Cóż tedy? — rzekli razem Rodin i księżna bardzo ciekawi.
— W rzeczy samej jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie — odpowiedział marszałek — gdyż jadę pełen radości i szczęścia, dokonać świętego dla mnie obowiązku.
— A cóż mogło sprowadzić tę nagłą zmianę w umyśle marszałka? — rzekła księżna zamyślona.
— Dociec tego nie mogę — rzekł Rodin z zastanowieniem — lecz mniejsza o to, dość, że odjechał; trzeba tymczasem, nie tracąc ani chwili czasu, działać na jego córki...
Czy zabrał z sobą tego przeklętego żołnierza?
— Nie... — rzekł ksiądz d’Aigrigny — nie, na nieszczęście... wie już z doświadczenia, że nie może dowierzać i podwoił ostrożność, a człowiek, któryby w najgorszym razie mógł był usłużyć nam przeciwko niemu... niedawno dostał cholery.
— Któż taki? — zapytała księżna.
— Morok... mogłem rachować na niego w każdym wypadku. a jego właśnie postradaliśmy... bo, jeżeli uda mu się wygrzebać z cholery, lękać się znowu trzeba, żeby nie uległ innej nieuleczalnej chorobie.
— Co wasza wielebność mówi?
— Przed kilkoma dniami ukąsił go pies z jego własnej menażerji i nazajutrz pokazały się oznaki wścieklizny u tego właśnie psa.
— Ach! to okropna rzecz — zawołała księżna — a gdzie jest teraz ten biedny człowiek?
— Zaniesiono go tymczasem do jednego z przenośnych ambulansów w Paryżu, gdyż dotąd wystąpiły tylko objawy cholery...
— Co się tyczy bezimiennych listów — rzekł nagle Rodin — jest okoliczność, o której dobrze będzie wiedzieć waszej wielebności.
— O cóż to idzie?
— Oprócz listów, o których wasza wielebność wie, marszałek odebrał jeszcze inne, o których wasza wielebność nie wiedziałeś, a w których starano się wszelkiemi sposobami rozjątrzyć jego złość przeciw waszej wielebności, przytaczając mu wszystkie powody, dla których powinien go nienawidzieć.
Ksiądz d’Aigrigny spojrzał na Rodina w osłupieniu i zawołał, mimowolnie zarumieniwszy się:
— Ależ w jakim to celu... wasza wielebność tak działałeś?
— Najprzód, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia, jakieby obudzić mogły te listy; potem, aby rozdrażnić złość marszałka aż do szaleństwa To wszystko powinno było zmusić go do tego szalonego, awanturniczego przedsięwzięcia, które jest skutkiem i karą jego bałwochwalstwo dla nędznego przywłaszczyciela.
— Niech i tak będzie — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną — lecz uczynię waszej wielebności uwagę, że marszałek, rozdrażniony do ostateczności, pamiętając o naszej wzajemnej nienawiści... mógłby mnie szukać 1 spotkać się ze mną...
— Doprawdy? — rzekł Rodin z największą wzgardą — czy jeszcze wasza wielebność pamięta o tem... o tym głupim punkcie honoru? Czy jeszcze sukienka waszej wie/lebności nie przygasiła w nim tego ślicznego zapału? Ten rębacz, którego biedną, pustą, jak próżna beczka mózgownicę rozstroiłem, wymówiwszy kilka słów
czarodziejskich dla głupich junaków: „Honor wojskowy... przysięga... Napoleon II“, ten rębacz mówię, mógłby dopuścić się przeciwko waszej wielebności jakiego gwałtu, a wtedy potrzebaby dobrze panować nad sobą. Jako przełożony waszej wielebności — mam prawo zapytać go, jakby sobie postąpił, gdyby marszałek Simon podniósł nań rękę...
— Panie!... — zawołał ksiądz d’Agrigny.
— Niema tu panów, tu są księża. Lub, jeżeli to znośniejsze będzie dla waszej wielebności, gdyby go spoliczkował — mówił dalej Rodin z uporczywą flegmą.
Ksiądz d’Aigrigny pobladł, ścisnął zęby, zwarł pięści, mało nie oszalał na samo wspomnienie takiej obelgi, kiedy tymczasem Rodin, który pewno nie bez celu zadawał takie pytania, pilnie zważał na znaczące symptomy, objawiające się mimowolnie we wzburzanej fizjognomji byłego pułkownika. Nakoniec ksiądz d’Aigrigny, powoli odzyskując zimną krew, odpowiedział Rodinowi spokojnym, wymuszonym tonem:
— Gdyby mnie miała spotkać podobna krzywda, prosiłbym Pana Boga, aby mnie raczył obdarować rezygnacją i pokorą.
— I zapewne Pan Bóg wysłuchałby prośby waszej wielebności — rzekł ozięble Rodin, zadowolony z próby, jaką szczęśliwie wytrzymał ksiądz d’Ąigrigny.
Wszedł lokaj niosący na tacy w wielkiej kopercie zapieczętowane pismo, które podał księżnej. Księżna prędko przebiegła je oczyma i niebawem okrutne zadowolenie zabłysło na jej pobożnej twarzy.
— Jest nadzieja — zawołała, zwracając się do Rodina — prośba jest zupełnie prawna i, przechodząc przez instancje, coraz więcej nabiera mocy; skutki mogą być takie, jakich sobie życzymy. Słowem, siostrzenicy mojej zagrozić może lada dzień największa nędza... Jej, która jest tak marnotrawna... Jakie to zamieszanie... jaki cios!...
— A więc, trzeba działać — odrzekł Rodin — a
działać prędko; chwila zbliża się; nienawiść, nieufność są podrażnione... Niema chwili czasu do stracenia.
— Co się tyczy nienawiści — mówiła księżna — panna de Cardoville mogła była przewidzieć, jaki będzie skutek procesu, który próbowała wytoczyć, w przedmiocie, jak ona nazywa, przytrzymania w domu zdrowia i zamknięcia panien Simon w klasztorze Panny Marji. Bogu dzięki, wszędzie mamy przyjaciół; wiem z dobrej strony, że będą na bok usunięte te wszystkie krzyki, dla braku dostatecznych dowodów, pomimo zawziętości niektórych członków parlamentu, którzy będą za to notowani i dobrze notowani...
— W takich okolicznościach — mówił Rodin — oddalenie się marszałka ułatwia nam wszelkie sposoby działania; trzeba nam niezwłocznie działać na jego córki.
— Ależ jakim sposobem? — rzekła księżna.
— Trzeba najprzód widzieć się z niemi — rzekł Rodin — pomówić z niemi, wybadać je... a potem dopiero działać, jak wypadnie.
— Ale żołnierz nie opuści ich ani na chwilę — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— To — mówił dalej Rodin — trzeba mówić z niemi w obecności żołnierza i pozyskać go sobie.
— Jego!... To próżna nadzieja! — zawołał ksiądz d’Aigrigny — nie znasz wasza wielebność tego człowieka.
— Ja zawsze jestem ostrożny... miałem ja już straszniejszego od niego nieprzyjaciela... — i jezuita uśmiechnął się, pokazując czarne zęby... — miałem do czynienia z cholerą.
— Ale jeżeli będzie uważać waszą wielebność za nieprzyjaciela... nie zechce go przyjąć w domu, a wtedy jakim sposobem dostać się do córek marszałka Simon? — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— Nie wiem jeszcze — odrzekł Rodin — ale ponieważ chcę dostać się do nich... więc dostanę się. W każdym razie... racz pani być gotową jutro rano towarzyszyć mi.
— Dokąd to, mój wielebny ojcze? Do marszałka?
— Niezupełnie do niego; pani wsiądziesz do swego powozu, ja wezmę fiakr: ja będę się starać dostać do dziewcząt; tymczasem pani zaczekasz na mnie o kilka kroków od domu marszałka; jeżeli mi się powiedzie, jeżeli będę potrzebował jej pomocy, przyjdę do pani do powozu; odbierzesz pani ode mnie instrukcje i nikt nie będzie wiedział o tem, żeśmy się umówili.
— Niech i tak będzie, wielebny ojcze; ale, powiem prawdę, lękam się, gdy pomyślę o widzeniu waszej wielebności z tym grubijańskim żołnierzem — rzekła księżna.
— Pan Bóg czuwać będzie nad sługą — odrzekł Rodin. — Co do waszej wielebności, mój ojcze — dodał, zwracając się do księdza d’Aigrigny — natychmiast prześlij wasza wielebność wiadomej osobie przygotowaną już notę do Wiednia, z oznajmieniem, o bliskiem przybyciu tam marszałka. Wszystko jest przewidziane.
Już od dwóch dni marszałek Simon odjechał. Jest ósma godzina rano; Dagobert, idąc ostrożnie, na palcach, żeby nie sprawić hałasu, przechodzi salon, prowadzący do pokoju Róży i Blanki; zbliżywszy się do drzwi, nadstawia ostrożnie ucho, co też słychać u młodych dziewcząt. Ponury postępuje krok w krok za swym panem. Na twarzy żołnierza widać niepokój, jest czemś zajęty; zbliżywszy się do drzwi, mówi cichym głosem:
— Byleby tylko te biedne dzieci nie usłyszały czego... tej nocy. Toby je przeraziło, lepiej, gdyby nie wiedziały o tym wypadku, a przynajmniej żeby to jak najdłużej odwlekło się.
Wkrótce tak głośne słychać było śmiechy, iż żołnierz, zachwycony tym objawem radości, tak rzadkim u jego dzieci, jak je zwykle nazywał, rozrzewnił się z ukontentowania; na chwilę łzy zrosiły mu oczy, gdy pomyślał, że przecie biedne sieroty cieszą się swobodnie, jak na ich wiek przystało. Wreszcie odezwał się:
— Dzień dobry, moje dzieci.. nie przygarniając, powiem, że dziś jesteście, moje panny, bardzo opieszałe, późno wstajecie.
— My temu nie winne, nasza kochana Augustyna jeszcze do nas nie przyszła... — rzekła Róża — czekamy na nią.
— Otóż masz — pomyślał sobie Dagobert i rzekł głośno zakłopotanym tonem, bo nie umiał kłamać. — Moje dzieci, wasza guwernantka wyszła dziś rano... bardzo rano; pojechała na wieś... więc, dziś tylko, dobrze zrobicie, gdy się same ubierzecie.
Żołnierz, oddalając się, mówił sam do siebie:
— Muszę ja wygrzmocić po uszach tego przeklętego Gapia, bo taki osioł, taki gaduła wszystko może wypaplać. — Imię mniemanego głupca nastręcza nam tu sposobność wytłumaczenia przyczyny wesołości dziewcząt, która tak uradowała Dagoberta, śmiały się one z żarcików tego niezgrabiasza. Blanka czesząca włosy siostry, upuściła grzebień; gdy się po niego schyliła, uprzedziła ją Róża i, podniósłszy go podała, mówiąc:
— Gdyby się był złamał, byłabyś go napewno włożyła do kosza.
I dziewczęta śmiać się zaczęły do rozpuku z tych słów, które im przypomniały żarcik Gapy. Mniemany głupiec utrącił uszko od filiżanki, gdy go za to karciła guwernantka panien, odpowiedział jej:
— „Niech pani będzie spokojna, włożyłem ja to uszko do kosza z uszami.
— „Co co? do kosza z uszami?
— „Tak, proszę pani, chowam tam wszystkie uszka, które stłuc mi się zdarzy“.
— Tego mi tylko żal... że nasz ojciec nie słyszy, jak my się tak śmiejemy.
— To prawda... A więc przychodzi mi jeszcze jedna myśl. Piszmy do niego, jednak pod jego adresem, tu, w Paryżu, Dagobert odda list na pocztę, a gdy nasz ojciec powróci, będziemy czytać nasze listy.
— Dobrze mówisz, to będzie wybornie. Ile to będziemy miały zabawnych rzeczy do opisania mu, on tak cieszy się, widząc naszą wesołość!
— Jak pięknie ojciec mówił, żegnając się z nami, nieprawdaż, siostro? „Zamiast martwić się swym odjazdem,
moje dzieci, cieszcie się raczej i bierzcie go za powód słusznej chluby. Opuszczam was, jadę dokonać dzieła zaszczytnego, wspaniałego. Posłuchajcie, co wam pawiem: wyobraźcie sobie, że jest gdzieś tam biedna, nieszczęśliwa sierota; sierota cierpiąca, uciskana, przez wszystkich opuszczona, że ojciec tej sieroty był moim dobroczyńcą, że ja przysięgłem, że się poświęcę dla dobra jego syna... i że jego synowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Powiedzcież mi teraz, moje dzieci, czy smuciłybyście się, widząc mnie odjeżdżającego dla udzielenia pomocy tej sierocie?“
— Och! nie, nie, kochany ojcze odpowiedziałyśmy — nie byłybyśmy twemu córkami!
Dziewczęta już były ubrane i wyszły spiesznie do salonu, przywitać się z Dagobertem.
— Ach! ty nas podsłuchiwałeś, jaki to ciekawy — rzekła wesoło Róża, widząc, iż żołnierz stoi tuż przy drzwiach.
— Tak, podsłuchiwałem was, moje dzieci, i jednej tylko rzeczy żałuję, to jest, że nie miałem tak długich uszów, jak Ponury, ażebym mógł więcej usłyszeć.
— Dajże już pokój... co też on gada — rzekła Róża, kładąc piękną rękę na siwych wąsach Dagoberta, aby mu zakryć usta — gdyby to pani Augustyna usłyszała...
— Trzeba było ją widzieć, kiedyśmy się smuciły — rzekła Blanka — jak ona była niespokojna, jak się martwiła, jak starała się nas rozweselić.
— Ileż to razy widziałam łzy w jej oczach, gdy na nas patrzyła — mówiła Róża — o! o! ona nas czule kocha i my ją też bardzo kochamy... i ty nic nie wiesz, Dagobercie, a my mamy pewien projekt, skoro tylko nasz ojciec powróci...
— Ach! Dagobercie, Dagobercie — rzekła wesoło Blanka, grożąc palcem Dagobertowi — mam wielkie podejrzenie, że zalecałeś się do naszej dobrej guwernantki.
— Ja... zalecać się? — rzekł żołnierz.
Te słowa wymówił Dagobert głosem tak silnym, iż obie
wstrzymać się nie mogły od głośnego śmiechu. A wesołość ich doszła do najwyższego stopnia, gdy drzwi salonu otworzyły się. Gapa, postąpiwszy kilka kroków do środka salonu wrzasnął, że przybył:
— Rodin.
Niepodobna byłoby opisać zdziwienia dziewcząt i gniewu żołnierza, na tę niespodziewaną wizytę.
Przyskoczywszy co żywo do Gapy, Dagobert pochwycił go za kołnierz i zawołał:
— Któż to pozwolił ci wprowadzać tu obcych ludzi... mnie wprzód nie zawiadomiwszy?
— Daruj pan, daruj, panie Dagobercie! — wołał Gapa, rzuciwszy się do nóg i ręce wyciągnąwszy z miną równie głupowatą, jak pokornie błagalną.
— Precz... precz stąd i ty także... ty nadewszystko — dodał żołnierz z groźną miną, zwróciwszy się do Rodina, który już zbliżał się do panien, uśmiechając się, z bardzo łagodną minką.
— Uniżony sługa pański... — odezwał się pokornie jezuita, kłaniając się, ale nie ruszywszy się z miejsca.
— Panie Dagobercie — wołał Gapa niedołężnym głosem — daruj mi pan, żem tu wprowadził tego jegomościa, nie powiedziawszy wprzód panu; ale niestety! głowę straciłem, tak mi się w głowie pomięszało, z przyczyny nieszczęścia pani Augustyny...
— Jakież to nieszczęście? — zawołały natychmiast Róża i Bianka, żywo się zbliżywszy do Gapy, bardzo niespokojne.
— A czy pójdziesz ty mi precz! — krzyknął znowu Dagobert, wstrząsnąwszy Gapia za kołnierz, chcąc go zmusić do wstania.
— Panienki — pośpieszył się Gapa z odpowiedzią, pomimo dąsania się żołnierza — panią Augustynę napadła tej nocy cholera i zaraz ją...
Gapa nie mógł dokończyć, Dagobert rzucił się nań z pięściami.
Zwróciwszy się potem do Rodina, rozogniony, z iskrzącemi się z gniewu oczami, Dagobert pokazał jezuicie drzwi, mówiąc piorunującym głosem.
— No, teraz ty... a jeżeli mi się stąd nie wyniesiesz własnym kosztem...
— Uniżony sługa pański — rzekł Rodin, cofając się i ciągle kłaniając się dziewczętom.
Rodin powoli dokonywując odwrotu, pod ogniem rozjątrzonego wzroku Dagoberta, cofał się do drzwi, z ukosa rzucając przenikliwemi oczyma na sieroty, widocznie wzruszone przez obliczaną umyślnie niebaczność Gapia. Dagobert nakazał mu, aby nic nie mówił w obecności dziewcząt o ich guwernantce; mniemany głupiec, prawie w każdym razie, mówił i robił inaczej, aniżeli mu przykazano.
Róża, żywo się zbliżywszy do żołnierza, zapytała:
— Mój Boże! czy to prawda, że naszą biedną Augustynę napadła cholera?
— Nie... nic o tem nie wiem... nie wierzę temu — odpowiedział żołnierz, wahając się — a wreszcie nacóż wam ta wiadomość?...
— Dagobercie — rzekła Róża śmiało — idzie tu o świętą powinność, nie dopełnić jej byłoby podłością z naszej strony.
— Powiadam wam, że nie wyjdziecie stąd — zawołał żołnierz w gniewie, tupnąwszy nogą z niecierpliwości.
— Mój przyjacielu — rzekła Blanka równie śmiało, jak jej siostra i z pewnem uniesieniem, które okryło jej piękną twarz żywym rumieńcem — ojciec nasz, oddalając się od nas, dał nam przedziwny przykład wdzięczności i poświęcenia, czy darowałby nam, gdybyśmy miały zapomnieć o jego nauce?
— Jakto! — krzyknął Dagobert, nie posiadając się z gniewu i postępując ku dwom siostrom, — sądzicie, że gdyby waszą guwernantkę napadła cholera, pozwoliłbym wam iść wtedy do niej, pod pozorem dopełnienia obowiązku?... Waszym obowiązkiem jest żyć, żyć dla ojca, i dla mnie w dodatku.
— Dagobercie, nie wzbraniaj nam — mówiła Blanka wszak pewno sam zrobiłbyś dla nas to, czego wzbraniasz nam dopełnić dla innych.
Dagobert dotąd, iż tak powiem, barykadował przejście jezuicie i siostrom; teraz, wzruszając ramionami, usunął się i rzekł spokojnie:
— Jaki też ze mnie stary głupiec. Idźcie, moje panny, idźcie... jeżeli tylko znajdziecie panią Augustynę w tym domu, pozwalam wam pozostać przy niej.
Nie wiedząc, co miały powiedzieć na wyrzeczone takim tonem zapewnienie Dagoberta, dziewczęta stanęły nieruchome, zamyślone.
— Jeżeli niema naszej guwernantki w domu, gdzież więc jest? — zapytała Róża.
— Sądzicie może, że wam powiem, teraz, gdy widzę, jakieście się zapaliły.
Nie chcę, abyście stąd wychodziły i nie wyjdziecie, choćby mi przyszło zamknąć was w tym pokoju — zawołał żołnierz, tupiąc nogami z gniewu; potem, przypomniawszy sobie, że to nieszczęsna nieostrożność Gapia była przyczyną tego przykrego zdarzenia, dodał w rozjątrzeniu:
— O! muszę ja kij połamać na grzbiecie tego ciemięgi...
To mówiąc, zwrócił się ku drzwiom, gdzie stał w milczeniu Rodin. Na widok jezuity, o którym na chwilę zapomniał, powiększył się gniew Dagoberta i rzekł doń brutalnie:
— Jeszcze tu jesteś?
— Kochany panie, ja tu przyszedłem w zamiarze pomówienia z nim.
— Nie mam czasu na rozmowy... wynoś się, a prędzej
— Mniejsza więc o to, niech i tak będzie, mój dobry panie — rzekł Rodin, stojąc już na progu, — nie będę się już panu dłużej naprzykrzał; przebacz pan memu natręctwu... jako przynoszący nowiny... wyborne nowiny od marszałka Simon... przeszedłem...
— Wiadomość od naszego ojca! — rzekła żywo Róża zbliżając się do Rodina.
— Jakie to dla mnie szczęście, że znowu mogę przynieść pocieszającą nowinę tym kochanym pannom; otóż znowu oglądam je takie same, jak je ostatni raz widziałem, zawsze miłe, ładne, mniej smutne, aniżeli owego dnia, kiedym po nie przybył do owego bezecnego klasztoru, gdzie je niegodziwie zatrzymywać poważono się. Jakże je widziałem uszczęśliwione... rzucające się w objęcia zacnego ojca!...
Te kilka słów przypomniały Dagobertowi i dziewczętom usługi, jakie rzeczywiście wyświadczył im Rodin; lubo marszałek słyszał, jak panna de Cardoville mówiła o Rodinie, jako o człowieku bardzo niebezpiecznym, jednak ojciec Róży nieopowiedział o tem Dagobertowi; lecz ten, nauczony doświadczeniem i pomimo tylu przyjaznych dla jezuitów pozorów, czuł ku niemu nieprzezwyciężoną odrazę: dlatego też nagle rzekł:
— Ty jesteś złośliwy, chytry, ale ja nie jestem rekrutem.
— Ja jestem złośliwy, chytry, ja? — rzekł Rodin z miną niewiniątka.
— I jak jeszcze... Myślisz, ze mnie złudzisz swemi jedwabnemi słówkami? o! nie chwycą się mnie one... Posłuchaj mnie tylko: Jeden z waszej czarnej bandy ukradł mi mój krzyż... ty mi go zwróciłeś... mniejsza o to, niech i tak będzie... ktoś inny z waszej bandy uprowadził te dzieci... ty ich poszedłeś szukać... i to prawda... Oskarżałeś zaprzańca d’Aigrigny... i to jeszcze prawda... ale to wszystko dwóch tylko dowodzi rzeczy: pierwsza jest to, ze byłeś takim niegodziwcem, iż należałeś do spisku
tamtych łotrów... drugą, że byłeś tak dalece bezczelnym, że ich oskarżyłeś; obie te rzeczy są podłe, haniebne... jesteś dla mnie człowiekiem podejrzanym. Wynoś się, wynoś prędko, twój widok nie może być zdrowy dla tych dzieci.
— Miałem zaszczyt oznajmić panu cel mego przybycia, mój panie.
— Wiadomość od marszałka Simon, nieprawdaż? — rzekł żołnierz.
— Tak właśnie, kochany panie; szczęśliwy jestem, że mogę przynieść panu nowiny od marszałka — odpowiedział Rodin, zbliżając się znowu do dziewcząt.
— Ależ do stu katów! mój panie — zawołał Dagobert piorunującym głosem — przykro mi będzie przemocą wyrzucić człowieka w twym wieku! Skończy się to przecie, czy nie?
— No, no — rzekł Rodin łagodnym tonem — nie gniewaj się pan na takiego starego, dobrego człowieka, jak ja jestem. Czyliż ja na to zasługuję, o cóż się tu gniewać?... Niech i tak będzie... idźmy do pana... powiem panu, co mam powiedzieć... a pewno będziesz pan żałował, że mi nie pozwoliłeś mówić w obecności tych kochanych panien, będzie to dla pana karą za jego złość...
To mówiąc, Rodin, znowu się ukłoniwszy, ukrywając swoją złość, przeszedł przed Dagobertem, który przymknął drzwi, skinąwszy na dziewczęta, aby pozostały w pokoju.
— Dagobercie, jakież to są nowiny od naszego ojca? — rzekła Róża do żołnierza, widząc go wracającego w kwadrans po wyjściu z Rodinem.
— Otóż!... stary ten czarownik wie rzeczywiście, że marszałek odjechał i że odjechał z radością; mówi, że zna pana Roberta. Skąd on to wszystko wie?.... Nie mogę pojąć — dodał żołnierz — ale przez to samo już nie powinienem mu ufać.
— A jakież to są nowiny od naszego ojca? — zapytała Róża.
— Jeden z przyjaciół tego starego nędznika (nie mogę tego pominąć;) jak mi mówił, zna waszego ojca i spotkał go o dwadzieścia pięć mil stąd; wiedząc, że ten człowiek jedzie do Paryża, marszałek miał mu polecić, żeby wam albo sam oświadczył, albo też kazał oświadczyć, że czuje się dobrze i że spodziewa się wkrótce oglądać was...
— Ach! jakie szczęście! — zawołała Róża, wielce ucieszona.
— Widzisz więc, Dagobercie, że niesłusznie miałeś w podejrzeniu tego staruszka — dodała Blanka — tak srogo się z nim obchodziłeś!
— Być może... jednakże wcale tego nie żałuję...
— Dobrze, mój Dagobercie, twoje przywiązanie do nas czyni cię tak podejrzliwym — rzekła Róża przymilającym tonem — dowodzi to, jak dalece nas kochasz. I chyba nie odmówisz swym dzieciom...
— Dobrze więc, mówcie, zobaczymy... — rzekł Dagobert, patrząc to na jednę to na drugą — ja muszę się mieć na ostrożności. Pewny jestem, że idzie o coś takiego, na co im trudno będzie pozwolić...
Dziewice mówić już miały, gdy wtem zlekka zapukano do drzwi.
— Kto tam? — rzekł Dagobert.
— Ja, Justyn, panie Dagobercie — odezwał się głos za drzwiami.
— Cóż mi powiesz? — zapytał się Dagobert.
— Panie Dagobercie — odpowiedział Justyn — na dole, przed domem, jakaś dama czeka w powozie; przysłała lokaja dowiedzieć się, czy można widzieć się z księciem i z pannami. Powiedzieliśmy jej, że księcia Jegomości niema w domu, ale panny są; chce widzieć się z niemi.. mówiąc, że przybywa po kweście.
— Ta dama przybywa po kweście — rzekła Róża do Dagoberta — pewno kwestuje na ubogich; powiedziano jej, że jesteśmy w domu; nie możemy więc odmówić jej przyjęcia... tak mi się zdaje?
— Jak uważasz, Dagobercie? — rzekła Blanka.
— Dama.. to dobrze... to przecie już nie to, co ten stary czarownik, który tu był przed chwilą — rzekł żołnierz — a wreszcie ja od was nie odejdę. Potem, zwróciwszy się do Justyna, mówił: — Poproś tę damę.
W tej chwili podwoje salonu otworzyły się i weszła księżna Saint-Dizier uprzejmie się ukłoniwszy; trzymała w ręku woreczek z czerwonego aksamitu, z jakiemi zwykle pokazują się kwestarki.
Księżna Saint-Dizier umiała, gdy zachodziła potrzeba, przybrać jak najbardziej ujmującą powierzchowność, czułą maskę. Dagobert, pomimo cierpko-kwaśnego humoru. Róża i Blanka, pomimo zwykłej ich wiekowi nieśmiałości, za pierwszem zaraz widzeniem, uczuli poszanowanie i ufność dla księżnej Saint-Dizier; te, zbliżywszy się do dziewcząt, uprzejmie je przywitała i rzekła im przymilającym tonem:
— Wszak z pannami Ligny mam zaszczyt mówić?
Róża i Blanka, nie przywykłe do słuchania tak szanownego miana ojcowskiego, zarumieniły się i spojrzały na siebie, nic nie odpowiadając.
Dagobert, chcąc je wyręczyć, rzekł do księżnej:
— Tak, pani, te panny są córkami marszałka Simon.
Ona zaś rzekła tkliwym, zupełnie zgodnym z przybraną rolą tonem:
— Przychodzę do pań prosić je o miłosierdzie nad nieszczęśliwemi ofiarami cholery: jestem jedną z pomiędzy dam opiekunek dobroczynności i, jakikolwiek może być ich dar, przyjmę go z czułą wdzięcznością...
— Dziękujemy pani, że tak łaskawie podaje nam sposobność do dobrego uczynku — rzekła uprzejmie Blanka.
— Pani — rzekł z uszanowaniem Dagobert — racz pani odpocząć, zanim Róża powróci z woreczkiem...
— Prócz mego ojca, nie mamy lepszego, czulszego, bardziej przywiązanego do nas przyjaciela nad Dagoberta — rzekła Blanka, zwracając się do księżny...
— Łatwo temu wierzę — odpowiedziała dewotka — gdyż panienka, również jak miła jej siostra, okazujecie się nader godnemi takiego poświęcenia...
— Poświęcenia — dodała księżna, zwracając się do Dagoberta — równie zaszczytnego dla tych, którzy je wzbudzają, jak i dla tych, którzy go dopełniają...
— Tak, pani, na poczciwość — rzekł Dagobert — szczycę się niem i chlubię się, bo jest czem... Ale, otóż i Róża ze swym skarbem.
W rzeczy samej młoda dziewica wyszła z pokoju, trzymając w ręku woreczek zielony, jedwabny, dosyć napełniony.
— Pragnęłybyśmy, aby nasza jałmużna zdołała przynieść choć małą ulgę niedoli, dla której ratunku kwestujesz pani — rzekła Róża — bo bezwątpienia okropne muszą być cierpienia nieszczęśliwych ludzi.
— Tak, bardzo dotkliwe — smutno odrzekła dewotka — to tylko przynosi pociechę w takich cierpieniach że osoby wszelkich klas okazują dla nich politowanie i miłosierdzie... Ja z mego powołania, jako kwestarka, lepiej niż ktokolwiek inny ocenić mogę tyle szlachetnych poświęceń, które także udzielają się, iż tak powiem, jak zaraza.. gdyż...
— Słyszycie, moje panny, słyszycie — zawołał Dagobert triumfujący i przerywając mowę księżnie, dla wytłumaczenia jej słów w znaczeniu, zgodnem ze swym oporem, przeszkadzającym sierotom udać się dla odwiedzenia chorej guwernantki. — Rozumiecie, co tak dobrze mówi pani? W pewnych razach poświęcenie staje się pewnym rodzajem zarazy... niema zaś nic gorszego nad zarazę... i...
Żołnierz nie mógł dokończyć, wszedł bowiem służący i oznajmił mu, że ktoś ma pilny interes do niego i chce
się z nim widzieć natychmiast. Księżna doskonale ukryła zadowolenie z takiego zdarzenia, które tajemnie było przygotowane, aby tym sposobem oderwać na chwilę żołnierza od dziewcząt. Przechodząc obok dziewcząt, szepnął im Dagobert pocichu:
— Słuchajcie tej dobrej pani, moje dzieci, nic lepszego uczynić nie możecie — i wyszedł, z uszanowaniem skłoniwszy się księżnie.
Żołnierz wyszedł, a dewotka rzekła do dziewcząt spokojnym głosem, przybrawszy poufną minę, lubo pałała żądzą korzystania z chwilowej nieobecności Dagoberta, aby dopełnić zleceń, które dopiero co odebrała od Rodina.
— Nie mogłam dobrze zrozumieć ostatnich słów tego starego zacnego przyjaciela pań... albo raczej, zdaje mi się, że on źle sobie tłumaczył moje słowa... Kiedym dopiero co mówiła paniom o szlachetnej zarazie poświęcenia, wcale nie myślałam przez to ganić tego uczucia, przeciwnie, wielce je szanuję. Byłam pewna, że takie jak panien serca zrozumieją mnie — rzekła dewotka — ani wątpić, że i poświęcenie się ma także swoją zarazę, ale jest to szlachetna, heroiczna zaraza!... Gdybyście panie wiedziały, ilu to tkliwych, przejmujących zdarzeń bywam codzień świadkiem, ile to uczynków, pełnych odwagi, wzruszyło mnie nieraz do żywego! Tak, tak, chwała, dzięki niech będą za nie Bogu — dodała księżna Saint-Dizier z wielką skruchą. — Wszelkie klasy społeczeństwa bratają się w miłosiernych uczynkach.
— I te osoby tak się poświęcają dla ludzi obcych, nieznanych sobie — rzekła Róża z wielkiem wzruszeniem i zdziwieniem.
— Bezwątpienia — odrzekła dewotka. — Powiem tu paniom, że wczoraj jeszcze, aż do łez wzruszyłam się, odwiedziłam ambulans, tymczasowo urządzony... właśnie o kilka kroków stąd... blisko tego domu. Jedna sala prawie całkiem była napełniona biednymi ludźmi, których tam niemal konających poznoszono, wtem widzę
wchodzącą kobietę, jednę z mych przyjaciółek, a z nią dwie jej córki młode, ładne i miłosierne, jak panie jesteście; matka i obie jej córki, podobnie jak pokorne sługi Boskie, stają pod rozkazy lekarzy na usługi tych nieszczęśliwych.
— Pewno panie pojmujecie, że w pierwszym rzędzie dopełniających dzieła ludzkości znajdują się osoby duchowne... Właśnie dziś rano, w tym zakładzie dobroczynnym, o którym paniom mówię... a który się znajduje niedaleko stąd... zdziwiłam się, równie jak tylu innych, na widok młodego księdza... co mówię!... nie księdza, ale anioła! który, zda się, zstąpił z nieba, aby udzielić tym wszystkim biednym kobietom, pociech religijnych... O! tak, ten młody ksiądz, jest prawdziwie anielską istotą... bo, gdybyście tak, jak ja wiedziały w tych smutnych okolicznościach, w to ksiądz Gabrjel!...
— Ksiądz Gabrjel! — zawołały dziewczęta, spoglądając na siebie ze zdziwieniem i radością.
— Znacie go panie? — zapytała dewotka z udanem zdziwieniem.
— Czy go znamy?... on nam ocalił życie... jakżebyśmy go nie znały!
— Ma długie blond włosy — dodała Blanka z żywością.
— A oczy niebieskie, tak przyjemne, tak dobre, iż, patrząc na niego, rozczulić się trzeba koniecznie — dodała jeszcze Róża.
— Niema wątpliwości... to być musi on — mówiła dewotka — a więc możecie sobie panie wyobrazić, jakie tam mają dla niego poszanowanie i jaki on wzbudza zapał miłosierdzia we wszystkich, którzy go widzą. Ach! gdybyście panie słyszały, dziś jeszcze rano, z jakim tkliwym podziwem, z jakiem uwielbieniem mówił o tych zacnych kobietach, które, jak się wyraził, mają tyle szlachetnej odwagi, iż spieszą doglądać, posługiwać, pocieszać inne kobiety, swoje siostry, w tych schronieniach cierpienia!...
— Pani — rzekła żywo Róża, której serce biło
zapałem na usłyszane słowa dewotki — nie mamy już naszej matki; nasz ojciec jest nieobecny... pani masz tak piękną duszę, tak szlachetne serce, iż najlepiej do niej udać się możemy... z prośbą o radę.
— O jaką radę? moja kochana pani? — rzekła księżna — tak... moje kochane dziecko, pozwól, że cię tak nazwę, bo to będzie zgodniej z waszym i moim wiekiem...
— I nam także miło będzie otrzymać od pani to nazwanie — rzekła Blanka; potem dodała — miałyśmy guwernantkę; okazywała nam zawsze najwyższe przywiązanie; tej nocy zapadła na cholerę...
— Och! dla Boga, — rzekła księżna, udając mocny żal.
— Pierwszą naszą myślą było biec natychmiast do naszej guwernantki, szczerze panią zapewniamy, żeśmy tak chciały; lecz Dagobert tak nas kocha, iż zaraz lęka się o nas...
— Trzeba darować skrupuły temu dobremu człowiekowi — rzekła dewotka — lecz jego obawa, jak to same panny uważacie, jest zbyteczna, od ilu to już dni odwiedzam ja ambulansy, wiele mych przyjaciółek to samo czyni, a przecież dotąd żadna z nas nie uczuła najmniejszego znaku choroby... która, zresztą, nie jest zaraźliwą, już to teraz dowiedzioną jest rzeczą... dlatego, bądźcie panie spokojne...
— Pani, czy to jest niebezpieczne czy nie — rzekła Róża — powinnyśmy odwiedzić naszą guwernantkę.
— Tak sądzę, moje dzieci; bo inaczej możeby was obwiniła o niewdzięczność, a nawet o podłość, potem — dodała księżna Saint-Dizier ze skruchą — nie idzie tu jedynie o pozyskanie sobie szacunku ludzi, trzeba także myśleć o zasłużeniu łaski Boskiej... i dla swych krewnych... bo utraciłyście matkę, nieprawdaż?
— Tak, pani, niestety!
— Przyjęła ostatnie sakramenta?
— Pani, my żyłyśmy w Azji, w kraju prawie bezludnym... — odpowiedziała smutnie Róża. — Nasza mama umarła na cholerę... w całej okolicy nie było księdza... aby jej udzielił ostatniej religijnej pociechy...
— Ach! moje kochane dzieci! — rzekła dewotka, udając serdeczny żal. — Niestety!... godna wasza matka, pomimo wszystkich jej cnót, jeszcze nie weszła do raju pomiędzy wybranych.
— Co pani mówi?
— Na nieszczęście, umarła, nie przyjąwszy sakramentów, tak, iż dusza jej błąka się pomiędzy czyścowemi duszami, oczekując chwili łaski Najwyższego... Jej zbawienie przyśpieszone być może przez modlitwy, które się codzień odmawia za odkupienie dusz pokutujących.
A widząc po przerażającym smutku na twarzach dziewcząt, że jej obłudna mowa wywarła wrażenie, jakiego sobie życzyła, dodała:
— Nie trzeba rozpaczać, moje dzieci; prędzej czy później Stwórca powoła waszą matkę do raju; a zresztą, czy nie możecie przyśpieszyć chwili zbawienia tej najukochańszej duszy?
— My, pani? a jakim sposobem zdołamy pozyskać tę łaskę?
— Dobrymi postępkami i uczynkami. I tak, naprzykład, nie możecie być w oczach jego milszemi, niż gdy dopełnicie czynu przywiązania i wdzięczności dla swej guwernantki; tak, tego jestem pewna, taki dowód gorliwości, prawdziwie chrześcijański, jak mówi ksiądz Gabrjel, skutecznie przyczyniłby się u Stwórcy do wybawienia waszej matki, gdyż Zbawiciel w swej dobroci szczególniej podoba sobie modlitwy młodych córek za swe matki i ofiarowane niebu piękne, święte uczynki.
— Ale jakże tu postąpić, aby się dowiedzieć, gdzie jest nasza guwernantka? — rzekła Róża.
— Dowiemy się o wszystkiem... spuśćcie się tylko na mnie — rzekła pocichu dewotka — powrócę ja tu znowu
do was... i razem pomyślimy, jak nam wypadnie postąpić... tak, naradzimy się względem jak najprędszego wybawienia duszy waszej biednej matki...
Ledwo dewotka wymówiła ze skruchą ostatnie słowa, kiedy żołnierz wszedł uradowany, zadowolony. Z wielkiego rozradowania nie spostrzegł wzruszenia dwóch sióstr. Księżna Saint-Dizier, chcąc odwrócić uwagę żołnierza, rzekła, wstawszy i postępując naprzeciw niemu:
— Bądź pan spokojny; powiedziałam im wszystko, co im wypadało powiedzieć; rozumiemy się teraz bardzo dobrze...
Te słowa zupełnie zadowoliły Dagoberta, a księżna Saint-Dizier, serdecznie pożegnawszy się z sierotami, wróciła do powozu i pośpieszyła do Rodina, który czekał na nią w fiakrze, chcąc się dowiedzieć od niej o skutku jej rozmowy z dziewczętami.
Pomiędzy wielką liczbą ambulansów, otwartych naprędce w różnych częściach Paryża, urządzono także jeden na dole obszernego domu przy ulicy Mont Blanc. Przenoszono tam ubogich chorych. Dwa dni upłynęły od wizyty księżny Saint-Dizier u sierot. Osoby, które dobrowolnie podjęły się usługiwać i doglądać w nocy chorych w ambulansie przy ulicy Mont-Blanc, miały być zastąpione przez inne, mające pełnić te obowiązki we dnie.
— Cóż słychać, panowie? — rzekł jeden z nowoprzybyłych. — Czy z pomiędzy tych panów, których my tu mamy zastąpić, nikt nie uległ klęsce?
— Przyszło nas tu wczoraj jedenastu... A dziś rano jest nas tylko dziewięciu...
— Ach! to nieszczęście...
— Jedna z tych ofiar... młodzieniec dwudziestopięcioletni, oficer kawalerji na urlopie... został jakby piórunem ugodzony... umarł niemal w przeciągu kwadransa.
— A któż drugi umarł tej nocy?
— Och! była to okropna śmierć!... Trzy dni temu przyprowadzono tu człowieka, o którym sądzono, że zapadł tylko na cholerę, był to ów pogromca zwierzt, który zwabiał cały Paryż pod Bramę Świętego Marcina.
— Wiem już... Morok.
— A więc, wystaw pan sobie, że u tego Maroka... przyprowadzonego tu najprzód, jako cholerycznego, nagle objawiła się straszna choroba — wścieklizna.
— Wściekł się?
— Tak... wyznał, że był pokąsany przed kilkoma dniami przez wielkiego psa, którego chował w swej menażerji... na nieszczęście! wyznał to dopiero po ukazaniu się pierwszych napadów choroby, która kosztowała życie nieszczęśliwego, którego żałujemy.
— Jakże to się stało?
— Morok zajmował pokój z trzema innymi chorymi. Napadnięty pewnym rodzajem gwałtownego obłąkania, zrywa się z łóżka ze strasznym krzykiem... i wypada, jak warjat na korytarz... Nieszczęśliwy, którego żałujemy, zastępuje mu drogę. Morok rzuca się na tego, który się mu opierał, gryzie go, drze zębami... i wreszcie upada w okropnych konwulsjach. Ofiara Moroka umarła tej nocy w strasznych mękach, gdyż wstrząśnienie było tak gwałtowne, iż natychmiast nastąpiło zapalenie mózgu.
— A Morok, czy także umarł?
— Nie wiem... musiano go wczoraj przeprowadzić do szpitala, skrępowawszy go w chwili osłabienia, jakie zwykle następuje po takim gwałtownym napadzie; zanim mógł być przeprowadzony, zamknięto go w osobnym pokoju.
— Ach! mój Boże! — rzekł jeden z rozmawiających, wyjrzawszy oknem — patrzno, jakie śliczne dwie panienki wysiadły z tego pięknego powozu; jak do siebie podobne! W rzeczy samej rzadko się zdarza widzieć takie podobieństwo.
— Zapewne bliźniaczki... Biedne dziewczynki! ubrane są w żałobę...
— Zdaje się, że tu idą.
W rzeczy samej wkrótce Róża i Blanka weszły do przedpokoju, nieśmiałe, chociaż gorące uniesienie przebijało w ich wzroku.
— Czy panie życzą sobie czego?
— Czy tu jest, proszę pana, ambulans przy ulicy Mont-Blanc? — rzekła Róża.
— Tak, pani.
— Powiedziano nam, że przed kilkoma dniami pani Augustyna Tretnblay miała tu być przyprowadzona Czy mogłybyśmy widzieć ją?
— Uprzedzić powinienem panią, że niebezpiecznie jest wchodzić do sal, gdzie są chorzy.
— Jest to nasza kochana przyjaciółka, którą radebyśmy widzieć — odpowiedziała Róża łagodnym, ale stanowczym głosem, z którego poznać było można, że nie zważają na niebezpieczeństwo.
— Zresztą nie mogę zapewnić, czy osoba, o którą pani pyta, tu się znajduje; lecz jeżeli pani zechce pofatygować się do tego pokoju po lewej ręce, tam zastanie pani dobrą siostrę Martę; ona powie pani wszystko, czego sobie pani życzy.
— Dziękuję panu — rzekła Blanka, mile się ukłoniwszy i weszła z siostrą do pokoju, który im wskazano.
Nagle straszny zgiełk, pomieszany z krzykami przerażenia, rozległ się w przyległych pokojach; prawie w tejże chwili dwoje drzwi, wychodzących do przedpokoju, gwałtownie się otworzyło i wielu chorych, po większej części nawpół obnażonych, pobladłych, wynędzniałych biegło do przedpokoju krzycząc:
— Ratujcie! ratujcie! wściekły!...
W chwili, kiedy ostatni z uciekających, ledwo dostawszy się do drzwi, czołgał się na pokrwawionych rękach i nogach, gdyż jako słabszego inni, mocniejsi, przewrócili, podeptali i pokaleczyli, ukazał się Morok, sprawca takiego przestrachu.
Straszny widok... udartym kawałem prześcieradła biodra miał przepasane, zresztą cały nagi, wybladły, z posiniaczonem ciałem, na głowie najeżyła mu się ruda czupryna, przewracał obłąkanemi, krwią zaszłemi
błyszczącemi jak szkło, oczyma; z ust toczył pianę; raz po raz krzyczał chrapliwym, przeraźliwym głosem; na członkach wyprężyły się mu krwią nabrzękłe żyły, jak powrozy, które, zdawało się, że pękną od takiego natężenia; skakał, jak drapieżny dziki zwierz, wyciągając przed siebie rozwarte pięści, jak drapieżne szpony. Morok zewsząd został zamknięty. Rzucił się wtedy do okna, chcąc je wyłamać i dostać się na dziedziniec; lecz nagle zatrzymał się i odskoczył na widok blasku szkła, gdyż wszyscy wściekli mają wstręt do błyszczących, migających się przedmiotów, a nadewszystko do szkła.
Nagle spostrzegł małe drzwiczki, prowadzące do gabinetu, w którym się znajdowała podówczas siostra Marta i dokąd weszły Róża i Blanka. Morok, sądząc, że w tę stronę ujść zdoła, ciągnął z całych sił za klamkę drzwi, i udało mu się pomimo oporu od środka, uchylić je nieco.
Liczni świadkowie tej sceny byli przerażeni.
— Już po siostrze! — krzyczeli.
— Nie utrzymają drzwi...
— A z tego gabinetu niema innego wyjścia!
— A z siostrą są dwie młode panny w żałobie...
— A jednakże nie można pozostawić bez ratunku kobiet przy napaści tego szaleńca!...
— Już zapóźno...
W tej właśnie chwili odezwały się głosy:
— Otóż i ksiądz Gabrjel!
— Idzie z pierwszego piętra... usłyszał pewno krzyk i biegnie na ratunek.
Przewidując, jak wielkie wyniknąć mogło nieszczęście z ucieczki pogromcy zwierząt, młody misjonarz, na nic nie zważając, przybiegł w nadziei, że może mu się uda zapobiec wielkiemu niebezpieczeństwu.
Według jego rozkazów, wszedł za nim sanitarjusz, trzymając w ręku fajerkę, zapełnioną żarzącymi węglami, w której się grzało do białości kilka żelaz, używanych do przypalali niektórych przypadków cholery, kiedy już nie pozostawało innego środka do liczenia.
Pogromca zwierząt, używszy ostatnich sił w swej wściekłości, już zdołał prawie otworzyć drzwi, które z drugiej strony siostra Marta i dwie sieroty przytrzymywały, ledwie żywe z przestrachu i w rozpaczy z całych sił krzycząc.
Usłyszawszy chód Gabrjela, Marok zwrócił się nagle ku niemu i wtedy, już zaniechawszy dobijać się do gabinetu, podskoczył z rykiem, jak dziki, drapieżny zwierz, do młodego misjonarza. Tymczasem siostra Marta i sieroty, nie znając przyczyny nagłego cofnięcia się napastnika i korzystając z tej sposobności, przymknęły co żywo drzwi, zasunęły wewnątrz rygiel i zabezpieczyły się od napaści. Morok, z obłąkanemi oczyma, ze ściśniętemi konwulsyjnie zębami, rzucił się na Gabrjela; wyciągnął ręce, chcąc go schwycić za gardło; misjonarz, wytrzymawszy mężnie pierwszy gwałtowny napad, szybkiem spojrzeniem na przeciwnika odgadnąwszy jego zamiar poruszenia, w chwili, kiedy ten na niego miał się rzucić, schwycił go za ręce... i tak go trzymając, ugiął go silnie ku ziemi. Fjoletowa głowa Moroka zwisła mu na ramię; oczy zamknęły się... Misjonarz, sądząc, że nastąpiło chwilowe osłabienie po napadzie wściekłości i że nieszczęśliwy może upaść, pofolgował mu... Czując się wolnym, chytry, jak zawsze, Morok porwał się nagle, chcąc znowu rzucić się na Gabrjela. Zdziwiony tym niespodzianym napadem, Gabrjel zachwiał się. Zdobywszy się jednak na siły, Gabrjel, raz jeszcze natężywszy muskuły, zdołał powalić go i przytrzymać kolanami, ruszyć mu się prawie nie dając... Tak go poskromiwszy, obrócił głowę ku drzwiom, chcąc zawołać pomocy, gdy Morok, gwałtownie się rzuciwszy, schwycił go zębami za lewą rękę... Na to straszne, bolesne, głębokie ukąszenie, młody misjonarz nie mógł powstrzymać krzyku bólu i przestrachu... daremnie usiłował wydrzeć się; Morok trzymał go za rękę ściśniętemi konwulsyjnie zębami, jak kleszczami...
Wtem otworzyły się z łoskotem drzwi; kilku odważnych mężczyzn, dowiedziawszy się od przestraszonych chorych, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się ksiądz Gabrjel, przybiegli mu na ratunek. Przybył także posługacz z fajerką i rozpalonemu do czerwoności żelazami; spostrzegłszy go, Gabrjel krzyknął:
— Prędko, prędko, chodź co żywo ze swemi żelazami...
Szczęściem, jeden z przybywających mężczyzn miał wełnianą kołdrę; w chwili, kiedy udało się przecie młodemu misjonarzowi wyrwać rękę z zębów Moroka, zarzucono kołdrę na głowę szaleńcowi i skrępowano bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo, że się gwałtownie szamotał. Wtedy Gabrjeł podniósł się, rozdarł rękaw sutanny i, obnażywszy lewą rękę w miejscu, gdzie było widać głęboką ranę, krwią broczącą, siną, dał znak posługaczowi, aby się do niego zbliżył, schwycił rozpalone do czerwoności żelazo i nieustraszoną ręką przyłożył je raz i drugi do rany, z heroicznym spokojem, na który się zdumieli wszyscy obecni. Lecz niebawem czoło Gabrjala pokryło się dużemi kroplami potu; długie jego włosy przylgnęły do skroni; twarz jego zbladła... zachwiał się na nogach... stracił przytomność i przenieść go musiano do przyległego pokoju, aby mu tam udzielić ratunku.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wkrótce po strasznej scenie Gabrjela z Morokiem, którąśmy opisali, Róża i Blanka weszły pomieszane, przestraszone, w towarzystwie siostry Marty, do obszernej sali, do której naznoszono mnóstwo kobiet, nagle zapadłych na cholerę.
Siostra Marta towarzyszyła córkom marszałka Simon; powiedziawszy im pocichu kilka słów, pokazała im ustawione rzędami łóżka po jednej i po drugiej stronie przepierzenia, potem udała się na drugi koniec sali, dla wydania rozkazów. Jakkolwiek miały mocne postanowienie nie zrażać się przykrym widokiem cierpiących, jednak, na widok smutnej sali, uczuły na chwilę brak odwagi; bolesne przeczucie wzbudziło w nich żal tak heroicznej nieroztropności; nareszcie od kilku minut zaczynały uczuwać zimny, coraz mocniej przejmujący dreszcz; potem bolesne łupanie w skroniach; lecz, nie znając się na tych
symptomatach, przypisywały je skutkom przelęknienia, jakiego doznały z powodu Moroka i obie, Róża po jednej stronie przepierzeniu, Blanka po drugiej, zaczęły, każda w swym oddziale szukać nieszczęśliwej guwernantki.
Gabrjel, przeniesiony do pokoju lekarza, mającego dozór nad tym lazaretem, wkrótce odzyskał przytomność. Jego rana, wcześnie przypalona, nie mogła już pociągnąć za sobą szkodliwych skutków; gdy go opatrzono, chciał powrócić do sali kobiet, tam bowiem udzielał ostatniej pociechy jednej umierającej, kiedy mu dano znać o wielkiem niebezpieczeństwie, jakie wyniknąć mogło z wyrwania się Moroka.
Jeszcze dwie siostry, idąc ku temuż końcowi sali, nie zeszły się z sobą... Ich chód był coraz bardziej chwiejny, postępując dalej, musiały przytrzymywać się łóżek, około których przechodziły.
Czując już zawrót i ból głowy, same nie wiedziały, co się z niemi dzieje...
Niestety! biedne sieroty prawie równocześnie zapadły na cholerę. Skutkiem nadzwyczajnego fizjologicznego zjawiska, często się okazującego na bliźniakach, i tym razem znowu tajemna przyczyna, usposobiwszy ich organizację do zupełnie jednakowych wrażeń zmysłowych, zdawała się czynić je podobnemi do dwóch kwiatów na jednej łodydze, które razem się rozwijają, wzrastają, razem więdną i giną.
Róża i Blanka niosły już na swych zmienionych twarzach śmiertelne piętna zarazy, gdy obie wychodziły z oddziałów sali, które przebiegły, szukając swej guwernantki.
Róża i Blanka, aż do owej chwili rozdzielone przepierzeniem, ciągnącem się przez długość sali, widzieć się nie mogły... lecz gdy nareszcie jedna drugą zobaczyła, nastąpiła między niemi scena, na której widok serce się krajało z boleści.
Gdy sieroty stanęły naprzeciw siebie, już osłabione, mdlejące, ledwo na nogach stać mogły... krzyk zobopólnego przerażenia wydobył się z ich piersi; jedna i druga, widząc wielką w swych twarzach zmianę, zawołały nawzajem:
— Moja siostro... i ty także, chora?...
— Ach! dla Boga! Różo!... bardzo zbladłaś!...
— Tak samo, jak ty, moja siostro...
— Bylebyśmy tylko umarły razem...
— Moja kochana siostro... nasz sen... sprawdza się! — zawołała nagle Róża niemal w obłąkaniu, rzuciwszy się na szyję siostry.
— Patrz... patrz... nasz Anioł-Stróż idzie do nas...
W tej właśnie chwili Gabrjel wszedł do sali, w której się znajdowały sieroty.
— O! nieba!... cóż ja widzę!... córki marszałka Simon! — zawołał młody ksiądz.
Przyskoczywszy, przyjął biegnące sieroty w swoje objęcia; już nie mogły własnemi siłami utrzymać się na nogach; zwisły ich głowy, obumierał wzrok, z trudem wydobywał się z piersi oddech, wszystko zapowiadało zbliżającą się śmierć...
Siostra Marta o parę kroków tylko była od nich; przy pomocy tej prawdziwie świętej niewiasty, Gabrjel zaniósł sieroty na łóżko dozorującego lekarza.
Z obawy, aby widok tej tak żałosnej śmierci nie sprawił przykrego wrażenia na chorych, siostra Marta co żywo zasunęła firankę, i siostry odgrodzone zostały od innych w tejże sali znajdujących się chorych.
Podczas pierwszego ataku choroby, sieroty chwyciły się nawzajem rękami, które tak się zwarły, iż trudno było odłączyć jednę od drugiej; w takim stanie i położeniu udzielono im pierwszej pomocy lekarskiej... Gabrjel stojący przy ich łożu, nachylony ku mim, patrzył na nie z ciężkim żalem... Uczuł dreszcz przerażenia, pomimo dzielności duszy, gdy się zastanowił nad przeznaczeniem sierot, nad śmiercią Jakóba Rennepont, nad niegodziwem pochwyceniem pana Hardy przez jezuitów, którzy, uwięziwszy go w odludnej klauzurze Saint-Herem, już prawie przy skonaniu, uczynili go członkiem swego zgromadzenia — pomyślał sobie misjonarz, że już czterech członków z rodziny Rennepontów, uległo kolejno zbiegowi zgubnych okoliczności; ze strachem nareszcie myślał sobie, jakim sposobem tak obmierzłym interesom jezuitów, posługuje tak przychylne zrządzenie losu?... O! jakążby, zamiast zadziwienia, przyjęty był zgrozą młody misjonarz, gdyby był wiedział, ile Rodin i jego poplecznicy przyczynili się do śmierci Jakóba Rennepont, nasławszy nań Moroka, aby podniecał nieszczęsny nałóg tego rzemieślnika, gdyby wiedział, jak księżna Saint-Dizier przyśpieszyła zgon biednych sierot, podniecając aż do heroizmu ich szlachetne uczucia.
Róża i Blanka, ocknąwszy się na chwilę z bolesnego letargu, otworzyły wielkie oczy, już zamglone, przygasłe; potem obie, w coraz większem obłąkaniu, wlepiały zachwycany wzrok w anielską twarz Gabrjela.
— Siostro — rzekła Róża osłabionym głosem — czy widzisz anioła... takiego, jak się nam pokazywał we śnie?...
— Przychodzi... po nas.
— Aniele... święty aniele... módl się za naszą matkę, i za nas...
Gabrjel, do tej chwili zdumiony, osłupiały ze zdziwienia i żalu, zanosząc się od płaczu, słowa wymówić nie mógł; lecz, usłyszawszy ostatnie słowa sierot, zawołał.
— Kochane dzieci, dlaczegóż powątpiewacie o zbawieniu waszej matki?... Ach! nigdy czystsza, świętsza dusza nie wzniosła się do Stwórcy...
— Nasz ojciec — rzekła Blanka, wzdrygnąwszy się, i mówiła dalej już to rozsądnie, już w obłąkaniu, tak, iż widok jej boleścią przejąłby najobojętniejsze serce — niestety! już on nas nie zastanie, gdy powróci... Przebacz nam, kochany ojcze... mniemałyśmy, że dobrze uczynimy... Chciałyśmy, podobnie jak ty, dopełnić dobrego czynu, pośpieszyłyśmy odwiedzić i poratować naszą guwernantkę...
— Udałyśmy się tu, nie uprzedziwszy o tem Dagoberta... niechże nasz ojciec nie wyrzuca mu tego.
— Święty aniele — podchwyciła Blanka coraz słabszym głosem — pokaż się także... Dagobertowi... i powiedz mu, że prosimy go, aby przebaczył nam... że śmiercią naszą... zmartwiłyśmy go...
— Ach! jakże okropna rzecz... tak młode... a żadnej nadziei ocalenia ich... — mówił sobie pocichu Gabijel, zakrywszy twarz rękami. — Panie, Panie, niezgłębione są twoje wyroki... Niestety! pocóż zsyłasz tak okropną śmierć na te dzieci?...
Róża głęboko westchnęła i rzekła zamierającym głosem:
— Prosimy... pogrzebać nas... razem... abyśmy... po śmierci... jak za życia... były... razem...
I dwie konające siostry obróciły oczy i wyciągnęły ręce do Gabrjela.
— O! święte męczenniczki najwznioślejszego poświęcenia — zawołał misjonarz, podniósłszy w niebo łzami zalane oczy — anielskie!... skarby niewinności i
czystości, idźcie do nieba!... kiedy, niestety! Bóg was powołuje do siebie, jakgdyby ziemia niegodna była posiadać was.
— Moja siostro!... mój ojcze!...
To były ich ostatnie słowa.
Potem dobywszy ostatnich sił, dwie siostry jakgdyby chciały się nawzajem do siebie przycisnąć; omdlałe ich powieki wpół otworzyły się, jakgdyby raz jeszcze widzieć się chciały; opadły im zemdlałe ręce i głębokie westchnienie wydobyło się z ich otwartych ust. Róża i Blanka już umarły.
Gabrjel i siostra Marta uklękli przy śmiertelnem łożu i modlili się. Wtem dał się słyszeć krzyk w sali. Wbiegł Dagobert, obłąkany, zadyszany. Na widok Gabrjela i miłosiernej siostry, klęczących przy ciałach jego dzieci, żołnierz, osłupiały, przeraźliwie krzyknął, chciał jeszcze postąpić... lecz daremnie, gdyż, zanim zdążył Gabrjel przybiec do niego, Dagobert upadł i siwa jego głowa odbiła się od posadzki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jest noc... noc ciemna, burzliwa. Pierwsza godzina po północy wybiła na kościele Montmartre. W tym właśnie dniu wyprowadzono na cmentarz Montmartre trumnę, która, według życzenia Róży i Blanki, zawierała ich zwłoki... Pośród grubej pomroki, zakrywającej pole umarłych, widać błąkające się białe światło. To grabarz. Przechadza się ostrożnie z latarką w ręku. Z nim chodzi mężczyzna, otulony płaszczem; schylił głowę; płacze. To Samuel. Samuel... stary żyd... stróż domu przy ulicy Św. Franciszka.
W nocy, po pogrzebie Jakóba Rennepont, który umarł pierwszy z pomiędzy siedmiu spadkobierców i pochowany został na innym cmentarzu, przyszedł także Samuel i prowadził tajemną rozmowę z grabarzem... aby uzyskać jego łaskę za cenę złota... Nadzwyczajną, przerażającą łaskę!
Powiódłszy latarką tu i owdzie po ziemi i naokoło siebie, pokazując żydowi pod starym z obwisłemi gałęziami cisem świeżo usypaną mogiłkę, grabarz rzekł mu.
— To tu...
— Z pewnością wiesz?...
— Tak, tak... dwa ciała w jednej’ trumnie... to nie tak często się zdarza.
— Niestety!... obie w jednej trumnie! — rzekł żyd i westchnął.
— Kiedy teraz znasz już miejsce... cóż chcesz jeszcze? — zapytał się grabarz.
Samuel nic nie odpowiedział.
Padł na kolana, schylił pobożnie głowę nad ziemią, okrywającą dół, potem, powstawszy, łzami zalany, przystąpił do grabarza i przez jakiś czas mówił z nim pocichu... do ucha... bardzo skrycie... choć nikogo, prócz nich, nie widać było na cmentarzu. Wszczęła się tajemna rozmowa, którą noc pokryła swą ciemnością. Grabarz przestraszony tem, czego żądał od niego żyd, zrazu wzdragał się. Lecz gdy żyd zaczął namawiać go, nalegać, prosić, płakać, gdy wreszcie, ofiarowując, mu złoto, brzęknął niem, grabarz, po długim oporze, dał się nakłonić, lubo drżący z bojaźni wobec tego, co obiecywał Samuelowi, rzekł doń lękliwym głosem.
— Jutrzejszej nocy... o godzinie drugiej...
— Ja będę tu, za tym murem — rzekł Samuel, pokazując na mur, w tem miejscu niezbyt wysoki; — na znak... rzucę trzy razy kamykiem na cmentarz.
— Dobrze, trzy razy rzuć kamykiem — powtórzył grabarz, drżąc ze strachu i ocierając zimny pot, na czoło mu występujący.
Samuel zaś, pomimo podeszłego wieku, gramoląc się, przełazł przez mur i zniknął. Grabarz powrócił do domu spiesznym krokiem, jakgdyby go ścigało jakie widmo.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem tegoż samego dnia, w którym pogrzebane zostały Róża i Blanka, Rodin napisał dwa bilety.
Pierwszy ten list Rodina, pisany do Rzymu, te tylko zawierał słowa:
„Kto od siedmiu odejmie piąć, pozostanie mu tylko: dwa.
„Proszę to oznajmić księciu kardynałowi; niechże i on nie zatrzymuje się... bo, co do mnie, ja postępuję... postępuję... postępuję...“
Drugi list, pisany charakterem naśladowanym, adresowany był i miał dojść do rąk marszałka Simon.
Składał się on z kilku następujących wyrazów:
„Jeżeli czas jeszcze po temu, wracaj prędko, bo córki twoje pomarły.
„Dowiesz się, kto był przyczyną ich śmierci“.
Było to nazajutrz po śmierci córek marszałka Simon Panna Cardoville nic jeszcze nie wie o nieszczęsnej śmierci swoich krewnych; twarz jej jaśnieje największem szczęściem. Nigdy jeszcze nie widziano jej piękniejszą. Niedaleko od Adrjany widać Garbuskę; zajęła ona znowu w jej domu dawniejsze swoje miejsce; młoda wyrobnica nosi żałobę po swej siostrze. W całem ułożeniu i postępowaniu panny de Cardoville nie widać ani śladu zalotności, choćby też w najściślejszem tego wyrazu znaczeniu, z tem wszystkiem coraz to rzucała okiem w zwierciadło, przed którem stała, jakgdyby chciała przekonać się o stanie swej fizjognomji; poprawiwszy sobie lok, na palec go sobie zwijając, wyprostowała zmarszczki, pochodzące z zagięcia się grubej materji sukni na piersiach, Adrjanna, zwracając się do Garbuski, rzekła z uśmiechem:
— A więc dobrze! mocno mnie to cieszy, moja kochana przyjaciółko, że uważasz mnie dziś za piękniejszą niż kiedykolwiek przedtem...
— Tylko... — rzekła Garbuska.
— Tylko?
— Tylko, moja przyjaciółko, — mówiła znowu Garbuska, — jeżelim cię nigdy nie widziała piękniejszą nigdy także nie widziałam na twojej twarzy wyrazu
śmielszego postanowienia, aniżeli przebijało się w tej chwili... Wyglądasz tak, jakgdybyś niecierpliwie gotowała się na zaczepne spotkanie...
— Właśnie odgadłaś, moja kochana Magdeczko, — rzekła Adrjanna, rzuciwszy się na szyję Garbuski z radością; — muszę cię ucałować za to, żeś mnie tak dobrze odgadła; bo jeżeli mam, jak to spostrzegasz, minę napastniczą, to dlatego, że oczekuję na moją kochaną ciotkę.
— Na księżnę Saint-Dizier, — zawołał Garbuska z bojaźnią, — na tę wielką damę, tak złośliwą, która ci tyle sprawiła przykrości?
— Właśnie na nią; chciała pomówić ze mną chwilę, a ja robię sobie zabawkę, przyjmując ją u siebie... — dodała panna Cardoville, śmiejąc się do rozpuku. — A nie zdołasz wyobrazić sobie, kochana przyjaciółko, jak piekielną zawiść, jak zgryźliwą rozpacz wywołuje w podeszłej, otyłej kobiecie... widok kobiety młodej, świeżej, zgrabnej... cienkiej!... obaczysz, jak to ją będzie bolało...
Wszedł służący.
— Księżna Saint-Dizier kazała mi zapytać, czy ją pani przyjmie?
— I owszem.
Garbuska chciała wstać i oddalić się z pokoju.
Adrjanna zatrzymała ją.
— Zastań, moja przyjaciółko...
— Tak chcesz?...
— Tak... ja chcę... i to na przekorę, na złość... — rzekła Adrjanna, uśmiechając się, — chcę pokazać księżnej Saint-Dizier... że mam lubą przyjaciółkę... że wreszcie ze wszech względów jestem szczęśliwą...
Zaledwie Adrjanna wymówiła te słowa, kiedy księżna weszła, z zadartą do góry głową, z imponującą miną, dumnie postępując.
Adrjanna, nie postąpiwszy ani kroku dla przyjęcia
ciotki, powstała tylko z sofy, na której siedziała, lekko i wdzięcznie skłoniła się, potem z pełną godności miną usiadła, wskazując księżnie krzesło, stojące przed kominkiem, przy którym siedziała Garbuska.
— Proszę panią usiąść.
Księżna zaczerwieniła się jak karmazyn i, stojąc, rzuciła pogardliwe spojrzenie na Garbuskę, która, ściśle dopełniając polecenia Adrjanny, lekko się tylko skłoniła księżnie Saint-Dizier, gdy ta weszła, ale jej nie ofiarowała swego miejsca.
— Rozmowa, która sobie z panną zamówiłam — rzekła księżna — ma być sekretną.
— Nie mam tajemnic dla mej najlepszej przyjaciółki; możesz więc pani mówić w jej obecności.
— Chcę mówić z panną sam na sam, czy to jasne? — rzekła zniecierpliwiona dewotka do siostrzenicy.
— Daruj mi pani, że jej nie rozumiem — rzekła Adrjanna tonem zdziwienia. — Magdzia, która mnie zaszczyca swoją przyjaźnią, raczy być obecną rozmowie, którą pani mieć ze mną sobie życzyłaś i ode mnie żądałaś...
— Ależ, moja panno! — rzekła z oburzeniem księżna.
— Pozwól mi pani przerwać jej mowę — rzekła znowu Adrjanna jak najłagodniejszym tonem, i jakgdyby najpochlebniejsze rzeczy powiedzieć chciała księżnie. — Żeby zaś usunąć wszelkie przeszkody dla pani do ufności względem przyjaciółki, pośpieszam oświadczyć, że wiadome są jej wszystkie cnotliwe wiarołomstwa... wszystkie intrygi... jakiemi pani raczyłaś, i o mało nie zdołałaś zgubić mnie...
— Prawdziwie — rzekła księżna z oburzeniem — nie wiem, czy to na jawie, czy mi się marzy...
— Ach! dla Boga! — rzekła Adrjanna ze strwożoną miną. — Pewno krew uderza pani do głowy.. gdyż twarz pani zbyt się rumieni... zapewne jesteś zbyt
ściśnięta... O! może to powiedzieć kobieta kobiecie — tak, pani jesteś... zbyt zasznurowana?...
— Ślicznie dziękuję pannie za jej wyborne życzenia i uczucia dla mnie; oceniam je tak, jak zasługują, i jak powinnam, i dłużej nie czekając, spodziewam się, że jej tego będę mogła dowieść.
— Zobaczymy, zobaczymy, proszę pani — wesoło odpowiedziała Adrjanna. — Powiedz nam to pani zaraz... Jestem bardzo niecierpliwa... bardzo ciekawa... Czy nie wiesz pani, że... od niej wszystkiego spodziewać się mogę... i na wszystko jestem przygotowana?
— Być może, moja panno — rzekła dewotka, — a gdybym naprzykład... powiedziała ci... że w przeciągu dwudziestu czterech godzin, od dziś do jutra... jak sądzę... przywiedziona zostaniesz... do nędzy...
Tego Adrjanna tak dalece nie przewidywała, iż usłyszawszy słowa księżny Saint-Dizier, mimowolnie oniemiała, żywem zdjęta zdziwieniem, a Garbuska wzdrygnęła się. Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, Adrjanna rzekła, uśmiechając się spokojnie, co w zdumienie wprawiło dewotkę.
— Dobrze więc! szczerze, otwarcie wyznaję pani, tak, zdziwiłam się... gdyż spodziewałam się usłyszeć od pani jaką niecną potwarz, w czem to pani tak celujesz, sądziłam, że dowiem się o jakiej dobrze uknutej, szkaradnej zdradzie... Lecz czy mogłam spodziewać się, abyś pani przywiązywała tak wielką wagę do tak błahej rzeczy?..
— Zbiednieć... całkiem zbiednieć... — zawołała księżna — podupaść w tak krótkim czasie, od dziś do jutra, pannie, tak zuchwale rozrzutnej; widzieć nietylko wszelkie swe dochody, ale i ten pałac, te meble, konie, klejnoty, widzieć nareszcie wszystko aż do dziwacznych strojów, któremi się tak chełpisz... wszystko zajęte, i to panna nazywasz błahą rzeczą?...
Adrjanna, coraz spokojniejsza, weselsza, już miała odpowiedzieć okrutnie zawiedzionej księżnie, gdy wtem
uchyliły się drzwi salonu i, bez poprzedniego oznajmienia, wszedł książę Dżalma.
Wesoła i dumna tkliwość zajaśniała na uradowanem czole Adrjanny, na widok księcia, i niepodobna opisać triumfującego uszczęśliwienia w spojrzeniu, jakie Adrjanna rzuciła na księżnę Saint-Dizier.
Nigdy też Dżalma nie był piękniejszy; nigdy także większe zadowolenie nie malowało się na jego twarzy.
Księżna, nic przez jakiś czas nie mówiąc, przypatrywała się kolejno z ukrytą nienawiścią i zazdrością tym dwom istotom, tak pięknym, tak młodym, tak w sobie nawzajem rozkochanym, tak szczęśliwym; nagle wzdrygnęła się, jakgdyby wielkiej wagi wspomnienie niespodzianie na myśl jej przyszło i na chwilę głęboko się zamyśliła.
— Mój kochany kuzynie, oto jest jedna z mych krewnych, o której ci już mówiłam, a której mam zaszczyt przedstawić cię... księżna Saint-Dizier...
Dżalma skłonił się.
— Księżna Saint-Dizier raczyła właśnie łaskawie zawiadomić mnie o wypadku, dla mnie jak najpomyślniejszym...
Niespodziewane przybycie Dżalmy musiało pewno zmienić jej pierwotne zamiary, gdyż księżna Saint-Dizier odpowiedziała z przymilającym uśmiechem, pod którym domyślać się było można ukrytej myśli:
— Martwiłoby mnie to bardzo, książę, gdybym miała pozbawić moją miłą i kochaną siostrzenicę przyjemności, oznajmienia mu wkrótce szczęśliwej nowiny, o której wspomina, a o której, jako życzliwa krewna... pośpieszyłam ją zawiadomić... Oto w tym przedmiocie pewniejsze wiadomości — i księżna podała jakieś papiery
Adrjannie — które, spodziewam się, zupełnie ją przekonają o rzeczywistości tego, com jej powiedziała.
— Tysiączne dzięki, moja kochana ciotko — rzekła Adrjanna, biorąc papier z zupełną obojętnością — ta ostrożność, te dowody były zbyteczne; wiesz pani, że zawsze wierzę jej słowu... gdy idzie o jej dla mnie życzliwość.
Jakkolwiek nieświadomy wyrafinowanych zdrad, ubarwionych okrucieństw cywilizacji, Dżala, przez instynkt, czy też przez przeczucie, uczuł wstręt względem księżny Saint-Dizier.
Po chwili milczenia, księżna Saint-Dizier zabrała głos i mówiła słodziuchnym tonem:
— Mój Boże, nie uwierzyłbyś, książę, jak się ucieszyłam, dowiedziawszy się z pogłosek publicznych o jego szanownych uczuciach dla mej siostrzenicy, bo nie wie może o tem, książę, że mnie przez to uwalnia od wielkiego kłopotu.
Dżalma nic nie odpowiedział, ale ze zdziwioną miną i spojrzał na pannę de Cardoville.
Księżna, spostrzegłszy to nieme zapytanie księcia, odpowiedziała:
— Jaśniej to księciu wytłumaczę; słowem, pojmujesz, książę, że, będąc najbliższą krewną tej kochanej warjateczki... — i wskazała wzrokiem na Adrjannę — byłam mniej więcej odpowiedzialną w oczach wszystkich za jej przyszłość, tu właśnie książę w samą porę przybywasz z drugiego końca świata, aby szczerze zająć się tą przyszłością, która mię tak przestraszała...
I księżna, rzuciwszy szatańsko-złośliwy wzrok na Adrjannę, z miną wyzywającą czekała na jej odpowiedź.
— Słuchaj dobrze, kochany kuzynie, mej dobrej ciotki — odezwała się młoda dziewica, spokojnie się uśmiechając — od chwili, odkąd ta życzliwa krewna widzi tak ciebie i mnie, razem, szczęśliwych, dusza jej jest
przepełniona radością. Proszę tylko być na chwilę cierpliwym... a sam osądzisz. — Potem dodała tonem bardzo naturalnym: — Nie wiem dlaczego, z powodu tego wylania się mej kochanej ciotki, bo to mały ma związek, przypominam sobie, co mówiłeś, mój kuzynie, o pewnych gatunkach żmij w twoim kraju, które częstokroć bezskutecznie kąsają, wyłamują sobie zęby, a sączącą się truciznę same połykają tak, iż same padają ofiarą trucizny, którą chciały wysączyć w innych...
Dewotka rzuciła nieubłaganym wzrokiem na siostrzenicę i rzekła zmieszanym głosem:
— Nie pojmuję celu tej historji naturalnej; a książę co na to powie?
Dżalma nic nie odpowiedział; oparty łokciem o kominek rzucał wzrok coraz bardziej ponury i przenikliwy na księżnę; mimowolna nienawiść dla tej kobiety wzmagała się w jego sercu.
— Ach! moja kochana ciociu — rzekła Adrjanna — porzućmy te niedorzeczności. Wypowiedz nam więc, kochana ciociu, te przyjemne uczucia, jakie w niej wzbudza widok naszego szczęścia.
— Dobrze, moja miła siostrzenico; najprzód winszuję kochanemu księciu, że przybył z głębi Indyj, aby zająć się tobą... w zupełnem zaufaniu... Zamknąwszy oczy.. zacny nabab... tobą, biedne dziecko, którą musiano zamknąć, jako warjatkę (ażeby przystojnie nazwać twoje rozpasanie), wiesz dobrze, z powodu pięknego chłopca, którego znaleziono ukrytego u ciebie... ale dopomóż mi... Czyżbyś już miała zapomnieć nawet jego nazwisko? tego bardzo pięknego chłopca, poetę, niejakiego Agrykolę Baudoin, którego znaleziono w kryjówce przy twym sypialnym pokoju... haniebne zgorszenie, o którem cały Paryż mówił... tak, kochany książę nie zaślubisz kobiety nieznanej.. Moją siostrzenicę zna cały Paryż.
I gdy na te słowa niespodziewane, zgrozą przejmujące, Adrjanna, Dżalma i Garbuska, lubo różnemi
powodowani uczuciami, zamilkli przez chwilę ze zdziwienia, księżna, nie uważając już za rzecz potrzebną ukrywać swej piekielnej radości i swej triumfującej złości, zawołała zerwawszy się, zaczerwieniona, z iskrzącemi oczyma, obróciwszy się do Adrjanny:
— Tak, wzywam cię, abyś mi zaprzeczyła, czy musieliśmy zamknąć cię pod pozorem obłąkania? czy znaleziono u ciebie owego rzemieślnika, twego kochanka, ukrytego w twym sypialnym pokoju?
Na to szkaradne oskarżenie, twarz Dżalmy przezroczysta i żółta jak bursztyn, nagle zbladła i zsiniała, jak ołów; fizjognomja stała się w tej chwili tak groźną i dziką, iż Garbuska zadrżała z przestrachu. Młody Indjanin stracił przytomność i wolę, opanował go wściekły, mimowolny szał, czuł w sobie niesłychane wzburzenie. Byłby zabił księżnę za to, że obwiniała Adrjannę o zdradę, zabiłby Adrjannę, gdyż można ją było podejrzewać o tak szkaradny postępek, Garbuskę, gdyż była świadkiem oskarżenia; nakoniec targnąłby się na siebie samego, aby nie przeżyć tak okropnego zawodu. Lecz...
o cudo!... jego zakrwawiony, pomieszany wzrok napotkał spojrzenie Adrjanny, spojrzenie pełne godności, spokojne i pogodne, i natychmiast, jak ciemność przed światłem słońca, tak zapamiętała wściekłość znikła, jak błyskawica z twarzy Indjanina... Tak więc, obmierzła intryga księżnej Saint-Dizier rozbiła się o pełen godności i szczerości wyraz oblicza panny de Cardoville.
Indjanin, usiadłszy na kobiercu, przy stopach panny de Cardoville, w postawie, pełnej wdzięku i uszanowania, oparł brodę na dłoni i pogrążony w milczeniu, uwielbieniu, zaczął w cichości przypatrywać się Adrjannie, która ku niemu nachylona, uśmiechając się, uszczęśliwiona przyglądała mu się z tak rozkochanem upodobaniem, jakgdyby nie było przy niej duszącej się z zawiści dewotki. Księżna Saint-Dizier, zgryziona, złamana, wymówiwszy kilka ledwie zrozumiałych słów,
drżącym ze złości głosem, a potem zupełnie straciwszy przytomność, śpiesznie podeszła ku drzwiom. A w tej chwili Garbuska, obawiając się jakiej zasadzki, jakiego spisku, lub jakiego chytrego szpiegostwa, postanowiła wyjść za księżną aż do powozu. A gniew księżny Saint-Dizier, gdy spostrzegła, że za nią idzie i pilnuje Garbuska, wydał się w oczach panny de Cardoville tak komicznym, iż nie mogła wstrzymać się od głośnego śmiechu; przy odgłosie więc tej pogardliwej uciechy, wściekająca się się ze złości i rozpaczy dewotka opuściła dom, w który spodziewała się wnieść smutek i boleść.
Panna de Cardoville i Dżalma pozostali sami.
Szlachetna ufność Dżalmy, powstająca w jego sercu po pierwszem zapamiętałem oburzeniu, gdy usłyszał z ust księżny niegodziwą potwarz, była tak wielka, tak mocna, iż będąc sam na sam z Adrjanną, nie rzekł jej ani słwa o tem niegodziwem oskarżeniu. Kochankowie zaczęli rozmowę, jakgdyby nie pamiętali sceny wywołanej przez księżnę Saint-Dizier. Tęż samą wzgardę okazali dla papierów, które, według zapowiedzi dewotki, miały przekonać Adrjannę o jej nagłem zbiedzeniu.
— Odosobnieni... — zaczęła rozmowę Adrjanna otoczeni zasadzkami, kłamstwami, nawzajem oszukiwani, zwodzeni co do naszych uczuć, kochaliśmy się, mój przyjacielu... lecz od owej chwili, w przeciągu tego czasu, w którym żyliśmy odłączeni od wszystkiego i od wszystkich, nauczyliśmy się szanować nawzajem i więcej się poważać... Sami sobą zajęci, żadnej nie doznając przeszkody od ludzi... zdołaliśmy oprzeć się wszelkim pobudkom namiętności, abyśmy nabyli prawa oddać się im potem bez żalu. Dlatego, Dżalmo... wierzę ci i ty mi wierzysz... Znajduję w tobie to, co ty we mnie znajdujesz, nieprawdaż?... Lecz tej naszej miłości brakuje tylko poświęcenia... Ślub jest konieczny; połączy nas na całe życie!...
— Słysząc cię tak mówiącą o naszem szczęściu —
rzekł Dżalma, głęboko wzruszony — mówiącą o niem z tak poważną, szczerą, spokojną czułością, zdaje się, ze widzę matkę, zajmującą się bezustannie przyszłością swego ukochanego dziecka... Co ciebie obraża, mnie także obraża; co oburza ciebie, mnie również oburza.. Nie, nie, miłość nasza nie może ulegać pospolitym warunkom świata.
Adrjanna słuchała Dżalmy z niewymowną radością, wdzięcznością i dumą. Potem, położywszy rękę na piersiach, jakgdyby chciała poskromić gwałtowne bicie serca, rzekła, wpatrując się z radością w księcia:
— Zawsze ten sam... zawsze ten dobry, sprawiedliwy, wielki!... O moje serce, moje serce!... jakże mocno bije!... jak się pyszni i weseli!... O! tak, tak, czuję, ile to łez obeschnie! ile zdrętwiałych zimnem zmartwienia serc ogrzanych, ożywionych zostanie w dzień naszego połączenia się... Największą naszą rozkoszą będą błogosławieństwa tych, których my zbawimy.
Wtedy, prawie tracąc przytomność, Indjanin rzucił się do nóg dziewicy i zawołał błagalnie:
— Nacóż oddalać ten dzień... ten tak wielki dzień.. ten dzień, w którym połączymy się z sobą... na co oddalać ten dzień...
— Mój przyjacielu, jeszcze kilka dni... a będziemy połączeni przed obliczem Boskiem.
— Ależ piekło tymczasem... ty nie wiesz, że kiedy, po każdym dniu spędzonym z tobą, opuszczam twój dom... ty nie wiesz, że pamięć o tobie idzie za mną, otacza mię,piecze mię; zdaje mi się, że twoje tchnienie zapala mię; w obłąkaniu, co noc, wołam cię, płaczę, szlocham... tak samo, jak cię wołałem, jak płakałem, kiedy mniemałem, żeś mnie nie kochała... a jednakże wiem, że mnie kochasz ze jesteś moją! A do tego jeszcze, gdy cię widzę.. gdy cię widzę codzień piękniejszą, codzień bardziej ubóstwianą.. a jednakże gdy cię codzień muszę opuszczać... nie ty nie wiesz...
Rodin sam jeden przechadzał się po swym pokoju sypialnianym, w domu przy ulicy Vaugirard.
— Ze strony Rzymu — mówił do siebie — jestem spokojny, wszystko postępuje... zrzeczenie się jest już prawie gotowe... i jeżeli tylko będę mógł zapłacić umówioną sumę, książę kardynał zapewnia mi dziewięć głosów większości na najpierwszym conclave... naszego generała mam za sobą... Z tem wszystkiem, niepokoi mnie jeszcze korespondencja, jaką ksiądz d’Aigrigny, jak mówią, prowadzić ma z Malipierim... niepodobna mi było pochwycić jej...
I Rodin ścisnął sine usta owym strasznym uśmiechem, który twarzy jego nadawał wyraz szatański.
Po pewnej pauzie mówił dalej:
— Pogrzeb owego wolno-myśliciela, filozofa, przyjaciela rzemieślników, odbył się wczoraj w Saint-Herem Franciszek Hardy zgasł, w napadzie obłąkanego zachwycenia... Miałem jego zapis: ale to jest pewniejsze..
— Pozostaje jeszcze ruda i jej mulat... dziś mamy dwudziesty siódmy maja; pierwszy czerwca zbliża się... Wydawało się księżnej, że znalazła dobry sposób; i jabym tak samo sądził. Wyborna to była rzecz przypomnieć odkrycie Agrykoli Baudoin u tej warjatki, gdyż tygrys indyjski oszalał z dzikiej zazdrości; tak, to prawda, ale ledwo rozkochana gołębica zagruchała swym różowym
dziobkiem... niedołężny tygrys zwinął się przy jej nogach i schował pazurki...
I Rodin coraz prędzej przechadzał się.
— Skąd to, kiedy tę rudą dziewczynę przyrównywam do gołębicy, przychodzi mi na myśl owa baba Sainte-Colombe, której nadskakuje ten brzuchaty Jakób Dumoulin, a którą, jak się spodziewam, zapędzi do naszej owczarni ksiądz Corbinet! tak, skąd mi przychodzi na myśl ta megera?... Często uważałem, że jak niespodziany traf przywodzi nam na myśl rymy, tak podobnież bywa, że zaród najlepszej myśli zawiera się w jednem słowie, w niedorzecznem zbliżeniu wyobrażeń, jak było to ostatnie... Sainte-Colombe szkaradna czarownica... i piękna Adrjanna de Cardoville.
Rodin wyprostował się, złożył ręce na krzyż z niewymownym triumfem zawołał:
— Oh! w tych tajemnych obrotach umysłu jest coś pięknego, godnego podziwu... ileż to niepojętych związków w myślach ludzkich... częstokroć początek ich bywa w bardzo błahem słowie, a koniec stanowi myśl świetną, wzniosłą, wielką.
I, znowu przeszedłszy się spiesznie, dodał:
— Tak... warto spróbować... im dłużej się zastanawiam, tem projekt ten zdaje mi się lepszym...
Wtem dający się słyszeć turkot powozu pocztowego, zajeżdżającego na dziedziniec domu przy ulicy Vaugirard, zwrócił uwagę Rodina.
Daszek nad schodami, prowadzącemi do sieni, przed którą zatrzymał się powóz, nie pozwolił Rodinowi zobaczyć wysiadającej osoby.
— Mniejsza o to — rzekł, odzyskując powoli zimną krew — dowiem się zaraz, kto przybył, A tymczasem trzeba napisać do tego głupca Jakóba Dumoulin, może mi być użytecznym. Mam go w ręku, musi być posłuszny.
Rodin usiadł przy biurku i zaczął pisać.
Nagle zapukano do drzwi, zamkniętych na dwa spusty, wbrew ustawom zgromadzenia; bo też, coraz bardziej pewny swego wpływu i znaczenia, Rodin często wyłamywał się z pod przepisów zgromadzenia. Służący wszedł i oddał Rodinowi list. Ten wziął list i zanim go rozpieczętował, rzekł do służącego:
— Co to za powóz zajechał niedawno na podwórze? kto przyjechał?
— Ten powóz, proszę wielebnego ojca, przybył z Rzymu — odpowiedział sługa, nisko się kłaniając.
— Z Rzymu!... — rzekł Rodin z żywością; i mimowoli jakiś niepokój odbił się na jego twarzy; potem, nieco się uspokoiwszy, dodał, ciągle trzymając list nierozpieczętowany.
— Od kogo ten list?
— To z naszego domu Saint-Herem, wielebny ojcze. Rodin przypatrywał się pismu z największą uwagą i poznał charakter księdza d‘Aigrigny, na którego włożył obowiązek, aby był przy panu Hardy, w ostatnich chwilach jego życia.
List ten napisany był krótko, w następujących słowach.
„Wysyłam umyślnego do waszej wielebności z zawiadomieniem go o wypadku, może bardziej osobliwym, aniżeli ważnym; po pogrzebie pana Franciszka Hardy, trumna, zawierająca jego zwłoki, tymczasowo pozostawiona w grobie, pod naszą kaplicą, zanimby można było przeprowadzić ciało na cmentarz pobliskiego miasta; a dziś rano, kiedy ludzie nasi zeszli do grobu, aby poczynić potrzebne przygotowania do przeprowadzenia ciała... trumna znikła“.
Tu Rodin poruszył się ze zdziwienia, przestał czytać, myślał... myślał... i rzekł:
— W rzeczy samej osobliwa to rzecz.. trumna znikła.
Potem czytał dalej:
„Wszelkie poszukiwania były daremne, nie można było odkryć, gdzie się podziała; jak wiadomo waszej
wielebności, kaplica odosobniona jest od domu, a ponieważ nie było przy niej straży, przeto można było zakraść się do niej tak, iż nikt tego nie spostrzegł; zauważyliśmy tylko na ziemi, świeżo zwilżonej deszczem, świeże ślady czterokołowego powozu; lecz w pewnej odległości od kaplicy ślady te znikły w piasku i mimo wszelkich usiłowań, nie zdołaliśmy nic dalej odkryć“.
— Któżby mógł wykraść to ciało? — rzekł Rodim, zdziwiony i zamyślony — i komużby zależało na wykradzeniu tego ciała?
Myślał, zastanawiał się, a potem z zaciekawieniem czytał dalej:
„Szczęściem, akt zejścia spisany został w należytej, urzędowej formie“.
Skończywszy czytanie listu, Rodin jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się, myślał, i jak się zdawało, sam do siebie mówił:
— D’Aigrigny słusznie pisze; jest to wypadek raczej osobliwy, aniżeli ważny; a jednak daje mi on do myślenia... tak... Pomyślę o tem...
Obróciwszy się do służącego, rzekł, podając kartkę zaadresowaną do Jakóba Nini-Moulina:
— Każ natychmiast zanieść ten list, i niech posłaniec żąda zaraz odpowiedzi.
— Wielebny ojciec Cabocini przybył w tej chwili z Rzymu ze zleceniem do waszej wielebności od ojca generała.
Na te słowa wzburzyła się krew w Rodinie, nie dał jednak poznać swego wzruszenia, zachował powierzchownie niezachwiany spokój.
— A gdzie jest wielebny ojciec Cabocini?
— W przyległym pokoju, proszę waszej wielebności
— Poproś go tu i pozostaw nas samych — rzekł Rodin.
W minutę później wszedł ojciec Cabocini.
Wielebny ojciec Cabocini, jezuita z Rzymu, który wszedł do Rodina, był to mały, najwyżej trzydziestoletni człowieczek, tłuściutki, pucołowaty. Niedowierzający, ostrożny, okiem i uchem baczny na wszystko, jak stary wilk, który zwietrzą i przewąchuje wszelki napad, zasadzkę, podejście. Rodin jak żyw nigdy jeszcze nie był tak ściskany i całowany; coraz bardziej lękając się podstępu kryjącego się pewno pod tak gorącemi pocałunkami, jezuita francuski usiłował wszelkiemi sposobami uniknąć dowodów przesadnej czułości jezuity rzymskiego, ale ten nie zwalniał, nie puszczał go, i całował dopóki sił starczyło. Nareszcie dobry ojciec Cabocini zadyszany musiał odczepić się od szyi Rodina, który zmęczony temi pieszczotami, rzekł gderliwie:
— Sługa uniżony, mój ojcze, sługa uniżony... niema potrzeby całować się tak mocno...
Lecz mały jezuita, słowa nie odpowiedziawszy na tę przyganę, wlepiwszy weń jedyne oko, zawołał z gorącem uniesieniem:
— Nakoniec oglądam to cudne światło naszego świętego zgromadzenia, mogę przycisnąć je do swego serca.. tak... jeszcze, jeszcze.
I dobrze odetchnąwszy, mały ojciec znowu przyczepić
się chciał do Rodina; ale ten żywo usunął się, rękami zasłaniając się, jak od napaści.
Już Cabocini byłby upadł przed Rodinem ma kolana, gdyby mu ten nie był przeszkodził, przytrzymawszy go za ręce i mówiąc z niecierpliwością:
— A to już byłoby bałwochwalstwem, wielebny ojcze, dajmy pokój mym przymiotom, a mówmy o celu podróży waszej wielebności: jakiż on jest?
— Ten cel. mój kochany ojcze, ten cel napełnia mię radością, szczęściem, czułością; starałem się okazać waszej wielebności tę czułość memi pieszczotami, bo serce moje jest przepełnione, przez całą drogę ledwie je mogłem powstrzymać, gdyż zawsze ono tu dążyło, do waszej wielebności, kochany ojcze; ten cel unosi mnie, zachwyca... ten cel... mnie...
I Cabocini wydobył z pugilaresu pismo, zapieczętowane trzema pieczęciami, pocałował je z uszanowaniem, a potem podał Rodinowi, który je wziął i, podobnież pocałowawszy je, odpieczętował z wielkim niepokojem.
Podczas czytania pisma, żadnej nie było widać zmiany w rysach twarzy jezuity, był zupełnie spokojny, obojętny, chyba tylko prędsze bicie arteryj skroniowych zapowiadać się zdawało jego wewnętrzny niepokój. Z tem wszystkiem, schowawszy list do kieszeni, Rodin ozięble spojrzał na przybysza i rzekł mu:
— Stanie się tak, jak każe nasz najdostojnieszy ksiądz generał.
— Tak więc, wielebny ojcze — zawołał Cabocini, z nowem wylaniem — to więc ja mam być cieniem światła waszej wielebności, drugim nim samym; ja to będę miał szczęście nie oddalać się od niego we dnie ani w nocy, krótko mówiąc, być jego socjuszem, albowiem, po daniu waszej wielebności mocy nie posiadania socjusza przez jakiś czas, stosownie do życzenia waszej wielebności i w najlepszym zamiarze dla dobra naszego
zgromadzenia, nasz najdostojniejszy ksiądz generał uważa za rzecz przyzwoitą przysłać mię z Rzymu do pełnienia tych obowiązków przy waszej wielebności; jest to łaska niespodziewana, która mię napełnia wdzięcznością dla naszego księdza generała i czułością dla waszej wielebności, mego kochanego, godnego ojca.
— Doskonale zagrano — pomyślał sobie Rodin — ale mnie nie tak łatwo podejść; i tylko w królestwie ślepych jednooki może być królem.
Otrzymawszy od Rodina szczegółowe instrukcje, Nini-Moulin udał się do pani de la Sainte-Colombe.
Wprowadzimy czytelnika do przybytku, w którym ta dama prowadziła od niejakiego już czasu tajemną rozmowę z Nini-Moulinem.
— Co u djabła... od dziś aż do jutra, mój gołąbku zawołała od niechcenia pani Sainte-Colombe — co też ty mówisz, ja już więcej niż rok nie słyszałam, iżby o niej mówiono... O! tak... z tem wszystkiem, kiedym się spotkała z Antoniną, miesiąc będzie temu, powiedziała, mi gdzie jest.
— A więc... czy tym sposobem, o którym wprzód myślałaś, nie możnaby odnaleźć jej?
— Tak... mój szałapucie, ale cóż chcesz? rozpoczynać znowu takie interesy, kiedym już od nich trochę odwykła, nie będzie to dobrze...
— Jakto! moja śliczna przyjaciółko! ty, co jesteś tak dobra, ty, co tak pracujesz około swego zbawienia... wahasz się uczynić kilka kroków... nieprzyjemnych... choćby też i takie były, kiedy idzie o dokonanie przykładnego czynu... kiedy idzie o wyrwanie tej młodej dziewczyny ze szponów djabła...
Tu papuga Barnabasz odezwała się dwoma doskonale wymówionemi przekleństwami.
W pierwszem uniesieniu gniewu pani Sainte-Colonoe krzyknęła z zapalczywością, zwróciwszy się do papugi:
— Cicho ty... (tu wymówiła wyraz również sprośny jak ten, który dopiero co wymówił Barnabasz). A to jakby umyślnie... Wczoraj jeszcze, z jej przyczyny, zawstydzić się musiał ksiądz Corbinet... A będziesz ty mi milczała.
— Ale dlaczego koniecznie tę dziewczynę, a nie inną, mój kochany? Czy to dlatego, iżby ona miała być jaką osobliwością?
— Tak, zapewne, moja przyjaciółko, bo inaczej ta biedna matka obłąkana... którą chcą przywrócić do zdrowych zmysłów, nie odzyskałaby ich, jak należy, i jak tego sobie życzą.
— Obiecuję... i lepiej jeszcze zrobię... pójdę natychmiast, pójdę, gdzie potrzeba i zrobi się jeszcze prędzej.. Tego wieczora jeszcze będę wiedziała, jak się rzecz ma, i czy będzie można lub nie...
Potem obróciwszy się do swej pokojówki, która właśnie weszła, rzekła:
— Moja łanio, powiedz Ratyzkonowi, aby mi sprowadził dorożkę, i daj mi aksamitny maczkowy kapelusz z piórami.
Kiedy służąca wyszła wypełnić rozkazy swej pani, Nini-Moulin zbliżył się do Sainte-Colombe i rzekł jej zcicha skromnym, czułym tonem:
— Przynajmniej pamiętać będziesz, moja piękna przyjaciółko, że tego wieczora nie mówiłem ci ani słowa o naszej miłości... czy będziesz pamiętała o tem?
W tej chwili Sainte-Colombe właśnie zdjęła swój zawój; nagle się obróciła i ten ubiór wsadziła na łysą czaszkę Nini-Moulin, z głośnym śmiechem.
Pisarz jezuicki okazał wielkie zadowolenie z tego dowodu zaufania, i w chwili, kiedy służąca wracała z szalem i kapeluszem swej pani, pocałował czule zawój, obejrzawszy się znienacka na panią Sainte-Columbe.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nazajutrz po tej scenie, Rodin z twarzą, jak się zdawało, triumfującą, oddał sam list na pocztę.
Na tym liście był napis:
- przy ulicy Brise-Miche, N. 2, w Paryżu.
- (bardzo pilne).
Wbrew swemu zwyczajowi, Dżalma nie był dnia tego u panny de Cardoville. Uprzedziła go ona wczoraj jeszcze, iż żądać będzie od niego tej łaski, aby jej pozostawił zupełną wolność przez cały ten dzień, iżby go mogła poświęcić na potrzebne przygotowania do ich ślubu i przyszłego małżeństwa. Dla Iondjanina, oddawna już przywykłego do przepędzania całych dni przy Adrjannie, ten dzień cały poza jej domem spędzony, wydawał się wiecznością. Namiętna jego miłość do najwyższego doszła już stopnia. Już to dręczony gorąco niecierpliwością, już wpadając w pewien rodzaj odrętwienia, w które zanurzał się umyślnie, aby uniknąć, uchronić się od myśli, które go tak dręczyły, Dżalma leżał na sofie, zakrywszy twarz rękami jakgdyby chciał uniknąć jakiegoś zwodniczego widzenia. Wtem Faryngea wszedł do księcia, nie zapukawszy wprzód do drzwi, według swego zwyczaju. Na niespodziany odgłos wchodzącego metysa, Dżalma wzdrygnął się, podniósł głowę i obejrzał się wokoło siebie ciekawie, lecz, ujrzawszy niewolnika zbladłego, pomieszanego, powstał co żywo i, kilka kroków ku niemu postąpiwszy, zawołał:
— Co ci jest, Faryngea?
Po chwilowem milczeniu, jakgdyby przezwyciężywszy w sobie jakieś wahanie, Faryngea, rzuciwszy się do nóg księciu, rzekł słabym, niewyraźnym głosem, z ciężką rozpaczą, niby błagając:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy... zmiłuj się nade miną kochany panie!
— Cóż się stało? Mów, Faryngeo!
Metys przybrał taką minę, jakgdyby spalić się miał ze wstydu:
— Panie, ulituj się nade mną, nie naigrawaj się ze mnie, najsroższe męczarnie nie wymogłyby na mnie tego wyznania... lecz ty, panie, syn królewski, ty raczyłeś powiedzieć swemu niewolnikowi... Bądź moim przyjacielem...
— A ten przyjaciel... jest ci wdzięczny za to zaufanie — rzekł żywo Dżalma.
— Zdradzona miłość... ściąga na siebie taką wzgardę, tyle dotkliwych szyderstw’... — rzekł Faryngea z goryczą...
— Ale czy pewny jesteś, że cię zdradzają? — odrzekł łagodnie Dżalma.
— Ta kobieta... wyznaczyła schadzkę innemu mężczyźnie, którego przekłada nade mnie... aż nadto pewny jestem...
Książę, położywszy rękę na ramieniu metysa, rzekł:
— Faryngeo... posłuchaj mnie... posłuchaj tylko, co ci powiem... Na tę schadzkę... która, jak mówisz, przekonać cię ma o jej niewinności... lub zdradzie kobiety, którą kochasz... na tę, mówię, schadzkę... udać się wypada.
— Och! — tak — rzekł metys ponurym głosem, złośliwie się uśmiechając — tak... pójdę...
— Ale nie pójdziesz sam...
— Panie, nie pojmuję tego, co mi mówisz? — zawołał metys — któż pójdzie ze mną?...
— Ja...
— Ty, panie?...
— Na tę schadzkę pójdę z tobą i jeżeli nie mylą mnie moje życzliwe dla ciebie przeczucia... zdaje mi się, że fałszywe pozory uwodzą cię.
Za nadejściem nocy metys i Dżalma, płaszczami się otuliwszy, wsiedli do fiakra.
Faryngea powiedział stangretowi, aby jechał do domu pani Sainte-Colombe.
Dżalma i Faryngea, wsiadłszy do powozu, jechali do domu Sainte-Colombe.
Podczas przejazdu z ulicy Clichy na ulicę Dochelieu, gdzie było mieszkanie pani Sainte-Colombe, Faryngea udawał, że jest pogrążony w smutnej zadumie; potem rzekł nagle do Dżalmy przytłumionym głosem:
— Panie... jeżeli się przekonamy, że jestem zdradzony... wtedy koniecznie wypada mi zemścić się. Pozwól, żebym się od ciebie oddalił... udam się sam na tę schadzkę...
To powiedziawszy, Faryngea poruszył się z miejsca jakgdyby chciał wyskoczyć z powozu.
Dżalma schwycił go żywo za rękę, nie dozwoliwszy mu wysiąść, i rzekł:
— Pozostań... nie opuszczę cię... jeżeli jesteś zdradzony, nie przelejesz krwi; wzgarda zemści się za ciebie, a przyjaźń pocieszy cię.
Zdawało się, że słowa Dżalmy sprawiły głębokie wrażenie na Faryngei. Dżalma tymczasem, przy słabem świetle latarni powozowych, czynił przygotowania do użycia podejścia lub siły dla rozbrojenia metysa, gdy ten, znienacka się oglądając i odgadnąwszy zamiar księcia, nagle uchwycił ręką za sztylet, wydobył go z za pasa i potem ciągle trzymając go w ręku, rzekł do księcia tonem zarazem uroczystym i srogim:
— Ten sztylet jest okropnym, kiedy go użyje zdolna ręka... w tej flaszce jest trucizna bardzo subtelna, jak wszelkie trucizny w naszym kraju.
To powiedziawszy, metys pokręcił nieznacznie ukrytą sprężynkę, a natychmiast wierzch gałki rękojeści otworzył się jako nakrywa, i pokazała się pod nim szyjka małej kryształowej flaszeczki, ukrytej w rękojeści tej zabójczej broni.
— Dosyć tylko wziąć dwie lub trzy krople tej trucizny — rzekł metys — a nastąpi śmierć powolna... spokojna... bez żadnych boleści przy skonaniu... w ciągu kilku godzin....
I metys podał sztylet księciu.
W chwili, kiedy Dżalma miał odpowiedzieć, powóz zatrzymał się przed domem pani Sainte-Colombe. Książę i metys, dobrze zakapturzeni, weszli do ciemnego przedsionka. Drzwi natychmiast zamknęły się za nimi. Faryngea powiedział kilka słów do odźwiernego, który nawzajem coś mu odpowiedziawszy, oddał klucz od drzwi. Dwaj Indjanie wkrótce przybyli do mieszkania pani Sainte-Colombe. Mieszkanie to miało dwa wejścia od tej sieni, a trzecie skryte wyjście prowadziło na dziedziniec. Faryngea, prędko otworzywszy drzwi, wszedł pierwszy, nie oglądając się. Dżalma szedł za nim. Drzwi za sobą zamknąwszy, metys i książę znaleźli się w wąskim korytarzyku, w zupełnej ciemności. Prowadząc Dżalmę dosyć długo manowcami, otworzywszy i przymknąwszy kilkoro drzwi, metys nagle się zatrzymał, rzekł do księcia cicho, puściwszy jego rękę, którą aż dotąd trzymał:
— Panie, stanowcza chwila zbliża się... poczekajmy tu trochę.
Po tych słowach metysa nastąpiło głębokie, niczem nie przerwane milczenie. Dżalma usłyszał, jak Faryngea oddalał się od niego, potem słyszał, jak nagle otworzono i znowu zamknięto drzwi na dwa spusty. To nagłe zniknięcie zaczynało Dżalmę niepokoić. Nagle głos Faryngei odbił
się o jego uszy i kiedy nie mógł rozpoznać, gdzie się znajduje, usłyszał znowu następujące słowa:
— Panie... powiedziałeś mi: Bądź moim przyjacielem ja postępuję po przyjacielsku... użyłem podejścia, żeby cię tu sprowadzić... Ślepa twoja namiętność nie dozwoliłaby ci ani mnie usłuchać, ani udać się tu za mną... Księżna Saint-Dizier wymieniła ci Agrykolę Baudoin... kochanka Adrjanny de Cardoville... Posłuchaj... zobacz, osądź...
I głos umilkł. Zdawało się, że głos ten odzywa się z rogu tego pokoju. Dżalma, ciągle znajdując się w ciemności, zapóźno poznał, w jaką dostał się pułapkę, zadrżał ze złości i niemal z przestrachu.
— Faryngeo... — zawołał — gdzież ja jestem?... gdzież ty jesteś?... zaklinam cię na życie, otwórz mi, chcę wyjść natychmiast...
Postąpił kilka kroków, lecz natrafił na mur okryty jedwabnem obiciem, szedł przy nim poomacku, spodziewając się, że znajdzie drzwi; znalazł je w rzeczy samej, były zamknięte... napróżno kręcił klamką, chciał wyrwać zamek; drzwi wytrzymały wszelkie jego usiłowania. Książę był coraz niespokojniejszy; drżącym z gniewu głosem zawołał na Faryngeę. Nie usłyszał odpowiedzi; ciemno było i głucho.
Wtedy zaszła rzecz nadzwyczajna: Słabe światło stopniowo rozjaśniało się w przyległym pokoju. Dżalma, jak obłąkany, spostrzegł małe okrągłe okienko w ścianie, którem dostawało się światło do jego pokoju.
Pokój, który Dżalma widzieć mógł tym otworem, przy słabem, coraz bardziej powiększającem się świetle, był dosyć bogato umeblowany. Po krótkiej chwili wzeszła do tego pokoju kobieta; nie można było rozpoznać dobrze ani jej figury, ani twarzy, gdyż starannie otuliła się salopą z kapturem osobliwszego kształtu, ciemnego koloru. Na widok tej salopy zadrżał Dżalma. Patrzył wciąż z zdumieniem i ciekawością na to, co się działo w
przyległym pokoju. Kobieta, którą był spostrzegł, weszła z największą ostrożnością i niemal ze strachem; najprzód poszła do okna, odsunęła firankę i wyjrzała oknem na ulicę; potem wróciła powoli do kominka, na którym wsparta stała jakiś czas zamyślona, a ciągle okryta starannie salopą. Wtem Dżalma spostrzegł, jak nagle, opuściwszy kominek, poszła przed szafę i, stanąwszy przed zwierciadlanem jej oszkleniem, zrzuciła z siebie aż do stóp okrywającą ją dotąd salopę. Dżalma jakby piorunem uderzony... struchlał... Niespodzianie ujrzał przed sobą pannę Adrjannę de Cardoville... Tak, zdawało się mu, że widzi Adrjannę de Cardoville... taką, jak ją widział, odchodząc od niej wczoraj, ubraną tak samo, jak za bytności u niej księżny Saint-Dizier...
Słowem, była to panna de Cardoville... nie mógł już wątpić i rzeczywiście już nie wątpił. Gorący pot oblał twarz Dżalmy; szał odurzonego uniesienia wzmagał się w nim coraz bardziej, tchu złapać nie mógł... stał jak wryty... patrzy, nie myśląc, nie zastanawiając się. Dziewka, ciągle odwrócona tyłem do Dżalmy, oddaliwszy się od zwierciadła, przed którem dotąd stała, znikła Dżalmie z oczu na chwilę.
— Aha! Czeka na Agrykolę Baudoin, swego kochanka... — odezwał się wtedy w cieniu głos, zdający się wychodzić z muru ciemnego pokoju, w którym się znajdował Dżalma.
Widział, jak się dziewka znowu pokazała; lecz tym razem miała już na sobie biały, długi ranny szlafroczek, który jednak dozwalał widzieć obnażone ramiona, a na nich rozpuszczone długie loki złocisto-żółtych pięknych włosów. Postępowała ostrożnie, zmierzając ku drzwiom, których Dżalma nie mógł dojrzeć.
W tej chwili niewidzialna ręka uchyliła powoli drzwi od pokoju, ktoś, przybywszy do drzwi, zatrzymał się i zapukał w nie parę razy.
— To Agrykola Baudoin... słucha i patrzy — odezwał się znowu w ciemności głos, który już słyszał książę.
Okrutnym gniewem zapalony, wściekły, postradawszy rozum, jedynie tylko zemstą pałający, Dżalma wydobył z pochwy sztylet, który mu zostawił Faryngea, potem nie wzruszony czekał.
Wtedy ujrzał dziewicę, przechodzącą przez przedpokój, przybywającą na schody i tam u drzwi pytającą cicho:
— Kto tam?
— Ja!... Agrykola Baudoin — odezwał się za drzwiami: silny głos męski.
Ledwo dziewica odsunęła rygiel drzwi, ledwo Agrykola Baudoin przebył próg, kiedy Dżalma, skoczywszy jak tygrys, uderzył razem, tak bowiem szybkie były jego ciosy, i młodą dziewicę, która padła nieżywa i Agrykolę, który, choć nie został raniony śmiertelnie, zachwiał się jednak i upadł przy trupie nieszczęsnej istoty.
Ta zabójcza scena, szybka jak błyskawica, działa się w miejscu nawpół ciemnem; wtem słabe światło, oświecające pokój, z którego wyszła dziewica, nagle zgasło, w chwilę potem Dżalma uczuł w ciemności żelazną dłoń, chwytającą go za rękę i usłyszał mówiący do niego głos Faryngei:
— Już pomściłeś się... chodź... bezpieczne tu jest schronienie, nie lękaj się niczego.
Dżalma, odurzony, jakby straciwszy zmysły, wcale się nie opierając, dozwolił metysowi prowadzić się w głąb mieszkania, które miało dwa wyjścia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy Rodin unosił się, podziwiając niewyczerpaną twórczość swych myśli, projekt sobie ułożywszy, wysłał Jakóba Dumoulin do pani Sainte-Colombe, nie odkrywszy mu prawdziwego celu poselstwa, które na tem się tylko ograniczało, aby zażądać od tej doświadczonej kobiety ażeby się postarała o dziewczynę piękną, zgrabną,
rudowłosą; skoroby taką znaleziono, ubiór we wszystkiem podobny do tego, jaki miała na sobie Adrjanna, a który opisała Rodinowi księżna Saint-Dizier, uzupełnić miał resztę złudzenia Dżalmy.
Reszta wiadoma; biedna dziewczyna Sozjo odgrywała rolę Adrjanny, sądząc, że to tylko żarty.
Co się tyczy Agrykoli, odebrał on list, w którym wzywano go, aby pośpieszył z odwiedzinami, które mogły być bardzo pożyteczne dla panny de Cardoville.
Łagodne, rozlewające się światło, z kulistej alabastrowej na trzech srebrnych łańcuchach u sufitu zawieszonej lampy, słabo oświeca sypialny pokój Adrjanny de Cardoville. Próżne, ze słoniowej kości, perłową masą nabijane szerokie łoże, w połowie kryje się pod falami miłego muślinu i drogich koronek. Jest może najwyżej jedenasta godzina wieczorem. Drzwi ze słoniowej kości, będące naprzeciw prowadzących do łaziennego pokoju, zwolna otwierają się. Wchodzi Dżalma. Już upłynęło dwie godziny, odkąd popełnił podwójne zabójstwo i, jak mu się zdaje, zabił Adrjannę, uniesiony szaloną zazdrością. Nigdy książę nie wchodził do sypialnego pokoju dziewicy; wiedząc jednak, że jest na pierwszem piętrze, łatwo się do niego dostał.
Po kilku minutach głuchego, ponurego zadumania, Dżalma padł na kolana, wzniósłszy oczy ku niebu.
Rzęsiste łzy oblały twarz Dżalmy, nie widać w niej było żadnej gwałtownej namiętności, nie można było dostrzec w jego twarzy ani nienawiści, ani rozpaczy, ani dzikiej radości z nasyconej zemsty... lecz, jeżeli tak rzec można, wyraz naiwnego, głębokiego żalu.
Przez jakiś czas Dżalma zanosił się łkaniem; łzy płynęły po jego licach.
— Umarła!... umarła!... — powtarzał przytłumionym głosem — umarła... ona, co dziś rano jeszcze spoczywała
tak szczęśliwa w tym pokoju... ja zabiłem ją. Teraz, kiedy już umarła, cóż mi szkodzi jej zdrada?... Nie powinienem był zabijać jej za to... Ona mnie zdradziła... ona kochała mężczyznę, którego także zabiłem... kochała go... Niestety! widać, że nie umiałem podobać się jej więcej niż on — dodał z przekonaniem, z rozczuleniem i zgryzotą.
I Dżalma z żalu zakrył sobie twarz rękami; potem otarłszy łzy, mówił znowu:
— Wiem dobrze, że i sobie także odebrać mam życie.. lecz moja śmierć... nie powróci już jej życia...
I z trudnością powstawszy, Dżalma wydobył z za pasa krwią zbroczony sztylet Faryngei, z jego rękojeści wyjął kryształową flaszeczkę z trucizną, a ostrze skrwawione odrzucił na gronostajowy kobierzec, którego nieskalana białość została lekko splamiona. I indjanin śmiało przyłożył flaszeczkę do ust. Wypiwszy kilka kropel, postawił ją na małym stoliku z kości słoniowej, stojącym przy łóżku panny Cardoville.
— Płyn ten jest ostry, palący — rzekł spokojnie. — Teraz pewny jestem, że umrę... O! niechże przynajmniej mam jeszcze czas napawać się widokiem i zapachem tego pokoju... abym mógł złożyć moją umierającą głowę na tem łożu, na którem spoczywała jej głowa...
I Dżalma padł na kolana przed łożem, na którem wsparł rozpalone czoło.
W tej chwili drzwi ze słoniowej kości, prowadzące do łaziennego pokoju, lekko skrzypnęły na zawiasach i weszła Adrjanna...
Dziewica odprawiła już swoje sługi, które były przy jej nocnem przebraniu.
Gdy, otworzywszy drzwi, stanęła różową, atłasowym tylko pantofelkiem przysłoniętą nogą, na gronostajowym kobiercu, Adrjanna aż do zachwycenia była piękną; szczęście błyskało z jej oczu, jaśniało na jej czole i wyrażało się w całej postawie... wszystkie przeszkody, tyczące się
ślubu, już były usunięte, za dwa dni miała już należeć do Dżalmy...
Drzwi ze słoniowej kości obróciły się na zawiasach lekko, pierwsze kroki dziewicy po gronostajowym kobiercu były tak ciche, iż Dżalma, czołem wtedy na łóżku oparty, nic nie usłyszał... Lecz nagle krzyk zdziwienia i przerażenia obił się o jego uszy... Ujrzał przed sobą Adrjannę. Widząc trwogę i zdumienie w osłupiałej twarzy Dżalmy, ciągle klęczącego, niewzruszonego, mającego ciało w tył pochylone, a głowę zwieszoną na pierś, oczy nadzwyczaj otwarte, bielmem zaszłe, Adrjanna, nie lękając się już miłosnego podejścia, postąpiła ku niemu i zawołała zmienionym głosem, wskazując ręką na sztylet:
— Mój przyjacielu, jak się tu dostałeś? Co ci jest?... co znaczy ten sztylet?
Dżalma nie odpowiedział.
Z początku obecność Adrjanny wydawała mu się przywidzeniem, które przypisywał obłąkaniu swych zmysłów, już pomieszanych skutkiem zażytej trucizny. Lecz, gdy miły głos dziewicy obił się mu o uszy... Dżalma poznał że to nie było marzenie i że rzeczywiście przed jego oczyma była panna de Cardoville. Nie mógł wytłumaczyć sobie cudu tego zmartwychwstania Adrjanny. Posunąwszy się na kolanach ku Adrjannie, podniósł do niej drżące ręce, nie mogąc słowa wymówić z wielkiego wzruszenia. Przeczuła, że jest w tam jakaś okropna tajemnica. Nareszcie Dżalma, załamując złożone ręce, zawołał głosem, którego niepodobna opisać:
— Ty żyjesz!...
— Żyjesz... — powtórzyła zdumiona dziewica.
— Więc to nie ty byłaś... Więc nie ciebie... ja zabiłem... Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
— Ale za co? kogo zabiłeś?...
— Alboż ja wiem?... kobietę... podobną do ciebie, a potem mężczyznę, o którym myślałem, że jest twym
kochankiem, było to przywidzenie... marzenie... straszne marzenie; ty żyjesz, bo cię widzę.
Indjanin, zanosząc się, płakał z radości.
— Marzenie!... o! to nie marzenie. Na tym sztylecie jest krew! — zawołała Adrjanna, wskazując drżącą ręką na sztylet. — Mówię ci, że jest krew.
— Tak... dopiero co rzuciłem ten sztylet, postanowiwszy zażyć trucizny... kiedym mniemał, że ciebie zabiłem.
— Ty!... — rzekła Adrjanna, jak śmierć zbladła ty truciznę!...
— Tak jest.
— To nieprawda! — zawołała z bólem Adrjanna.
— Patrz — rzekł Indjanin.
I od niechcenia Obrócił twarz do łóżka, w stronę, gdzie stał stolik ze słoniowej kości, a na nim kryształowy flakonik.
Nie zastanawiając się, pędem szybszym jak myśl, a może i szybszym niż wola, Adrjanna przypadła do stolika, chwyciła flaszkę i podniosła ją do chciwych ust. Aż do owej chwili Dżalma klęczał; teraz krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem stanął przy dziewicy i wyrwał z jej rąk flaszeczkę, trzymaną przy ustach...
— Wszystko jedno... już wypiłam z niej tyle co — ty rzekła Adrjanna.
Na chwilę zapanowało przerażające milczenie.
Adrjanna i Dżalma patrzyli na siebie, słowa nie mówiąc, przerażeni. Zbliżała się śmierć... Pogrążony w okropnej rozpaczy Dżalma, gdy pomyślał, że i Adrjanna także umrze, uczuł, że mu już sił braknie; głęboko westchnął, twarz sobie rękami zakrył; nogi się pod nim uginały, usiadł więc na łóżku, przy którem się wtedy znajdował...
— Już... — zawołała z przerażeniem dziewica, padając na kolana u stóp Dżalmy, — już zbliża się śmierć... zakrywasz twarz przede mną...
I w tym przestrachu oderwała ręce Dżalmy od twarzy aby się mu przypatrzyć... twarz jego łzami była zalana.
— Lecz ty... ty!... — mówił Indjanin przejmującym głosem.
— Nie idzie tu o mnie... — odpowiedziała Adrjanna — ty zabiłeś, zmażemy więc oboje twą zbrodnię... Nie wiem, co i jak się stało, lecz na miłość naszą przysięgam... w tem musi być jakaś okropna tajemnica!
— W obłąkaniu mego rozumu, uwierzyłem w złudzenie... Nakoniec... przychodzi mężczyzna... ty wybiegasz naprzeciw niemu... Wtedy ja, głowę ze złości straciwszy, ugodziłem kobietę... i zaraz potem zadałem cios mężczyźnie... widziałem ich, oboje padających; wtedy przyszedłem, aby tu umrzeć... i... znowu cię oglądam... oglądam, żeby się stać przyczyną twej śmierci... Och! nieszczęście, nieszczęście! ty masz umrzeć przeze mnie.
I Dżalma, mężczyzna, okazujący dotąd tak dzielny charakter, zaczął znowu głośno płakać, zanosząc się jak małe dziecko.
— Dosyć już łez, mój kochany — zawołała wesoło dziewica — zapomnijmy o łzach; same tylko uśmiechy radości i miłośi... uspokój się; nie.. nie... nasi zażarci nieprzyjaciele nie będą trjumfowali.
— Adrjanno... opamiętaj się!... zastanów się nad tem co mówisz...
— Wiem ja, co mówię... mam zdrowy rozsądek... Słuchaj mnie, mój aniele... teraz rozumiem wszystko. Wpadłszy w piekielną zasadzkę, którą ci przygotowali niegodziwi ludzie, popełniłeś zabójstwo. W tym kraju... wiedzieć trzeba, zabójstwo... okrywa hańbą... lub zasługuje na rusztowanie... I jutro... a może tej nocy jeszcze, byłbyś wzięty do więzienia; dlatego nasi nieprzyjaciele ułożyli sobie mężczyzna taki, jak Dżalma, nie czeka rusztowania, odbiera sobie życie. Kobieta, jak Adrjanna de Cardoville nie przeżyje hańby lub śmierci kochanka... zabije się... lub umrze z rozpaczy... Tak więc... straszna śmierć czeka jego... straszna śmierć dla jego kochanki... a dla nas...
pomyśleli ci piekielni ludzie... dla nas, ogromne dziedzictwo, o które się ubiegamy...
— Lecz dla ciebie! tak młodej, tak pięknej, tak czystej... straszna śmierć... a te potwory triumfują — zawołał Dżalma. — Tak więc, sprawdzi się, co powiedzieli...
— Oni kłamią... — zawołała panna de Cardoville — nasza śmierć będzie rozkoszna... bo ta trucizna działa powoli, a ja kocham cię, Dżalmo...
Mówiąc te słowa cichym i drżącym z miłości głosem Adrjanna, oparłszy się łokciami na kolanach Dżalmy, tak się do niego ubliżyła, iż uczuł na licach ognisty oddech młodej dziewicy...
Na to odurzające wrażenie, na przejmujący wzrok wielkich oczu Adrjanny, której nawpół otwarte, koralowe usta coraz mocniej czerwieniły się, indjanin zadrżał na całem ciele, jakiś piekący ogień przebiegł wszystkie jego żyły.. zawrzała w nim młodzieńcza krew, wzburzyła się we wszystkich żyłach, zapomniał o wszystkiem i o rozpaczy o bliskiej śmierci.
— O! mój ukochany... mój drogi... jak piękny jesteś! — mówiła z uwielbieniem Adrjanna. — Widzisz, samo niebo chce, abyśmy oboje nawzajem do siebie należeli, i nic już nie będzie brakowało naszej zachwycającej rozkoszy.. dziś bowiem rano mąż cnotliwy, który pobłogosławić miał nasz związek, odebrał ode mnie i w twem imieniu hojny dar, który uszczęśliwi na zawsze wielu biednych. Więc czegóż masz żałować, mój aniele? Nasze śmiertelne dusze wzniosą się w miłości do Stwórcy, który jest samą miłością.
— Adrjanno...
— Dżalmo..
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Spadające przezroczyste i lekkie firanki okryły jak mgła ich śmiertelne łoże.
Adrianna i Dżalma zakończyli życie 30 Maja.
Następująca scena działa się 31 tegoż miesiąca w wilję dnia, przeznaczonego na ostateczne zwołanie spadkobierców Marjusza Renenpont. Było około południa. Ksiądz d‘Aigrigny trzymał w ręku poranną gazetę i z pomiędzy nowin paryskich czytał co następuje:
„Jedenasta godzina wieczorem. — Wypadek równie haniebny jak tragiczny napełnił zgrozą całą okolicę przy ulicy Richelieu: podwójne spełniono zabójstwo, młodej dziewicy i młodego rzemieślnika. Dziewica zabita została sztyletem; jest jeszcze nadzieja ocalenia życia rzemieślnika. Tę zbrodnię przypisują zazdrości. Sąd zajmuje się śledztwem. Szczegóły podamy jutro“.
Przeczytawszy ten ustęp, ksiądz d‘Aigrigny rzucił gazetę na stół i zamyślił się.
— To nie do uwierzenia — rzekł z gorzką zazdrością, myśląc o Rodinie. — Więc stanął u celu, jaki sobie wyznaczył, prawie w żadnem ze swych przewidywań nie zawiódł się... Familja ta została wytępiona jedynie skutkiem gry namiętności, tak dobrych jako i złych, któremi on umiał kierować. Stało się, jak powiedział!... I wkrótce nawet ziściłaby się może ta piekielna ambicja, gdyby oddawna już, pomimo jego wiedzy, nie czuwano, jak się dowiedziałem, nad skrytemi zabiegami tego dziwnie niebezpiecznego człowieka.. Ach! — mówił znowu ksiądz
d’Aigrigny z ironicznym, triumfującym uśmiechem — och! ty brudny człowiecze, chcesz grać rolę Sykstusa Piątego?.. I jeszcze nie komentując się tem zuchwałem przywidzeniem... chcesz, jeżeli tylko ci się uda, zniweczyć, wytępić nasze zgromadzenie, jak sułtan janczarów. Ach to ty mnie złamałeś, upokorzyłeś, zgniotłeś swoją zuchwałą wzgardą... Zaczekaj!... — dodał ksiądz d‘Aigrigny z powściąganą radością — zaczekaj, zbliża się dzień odwetu... ja sam tylko jestem powiernikiem woli naszego generała; nawet ojciec Cabocini, przysłany tu jako socjusz, nic o tem nie wie... Los ojca Rodina w mojem jest ręku.
Nagle przerwano księdzu d‘Aigrigny te przyjemne myśli; usłyszał, jak otwierano drzwi przyległych pokoi, przez które się przechodziło do niego. Ksiądz d‘Aigrigny nagle się poruszył i zaczerwienił, jak karmazyn. Marszałek Simon już stał przed nim. A za marszałkiem, w cieniu, ksiądz d‘Aigrigny spostrzegł trupią twarz Rodina. Ten rzuciwszy na księdza d‘Aigrigny okiem szatańskiej radości, zmilkł prędko; drzwi się za nim zamknęły, ksiądz d‘Aigrigny i marszałek Simon zostali sami. Trudno było rozpoznać ojca Róży i Blanki; siwawe jego włosy zupełnie zbielały.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko zrozumiał, na co się zanosi. Sam na sam będąc z jezuitą, marszałek Simon, żywem poruszeniem zrzucił płaszcz z ramion, a ksiądz d‘Aigrigny ujrzał u pasa marszałka, zrobionego z jedwabnych chustek Róży i Blanki, dwie szpady. Marszałek, ciągle milczący, odpasał chustkę, która mu służywszy za pas, położył obie szpady ma stole i, założywszy na piersiach ręce na krzyż, postąpił zwolna ku księdzu d‘Aigrigny. Rodin, wychodząc, jakby przez zapomnienie, zamknął drzwi na dwa spusty. Od kilku już sekund ci dwaj ludzie stali naprzeciw siebie, twarz w twarz, a żaden jeszcze nie wymówił słowa. Na twarzy marszałka czytać można było straszną rodzicielską rozpacz; jego spokój, nieprzebłagany jak przeznaczenie, straszniejszy był, aniżeli gwałtowne oburzenie gniewu.
— Moje dzieci umarły — rzekł nareszcie do jezuity, głosem powolnym, ponurym, pierwszy przerywając milczenie — ja więc muszę cię zabić.
— Panie — zawołał ksiądz d‘Aigrigny — wysłuchaj mnie... nie wiesz...
— Muszę cię zabić — rzekł znowu marszałek, nie dając dokończyć jezuicie. — Od dwudziestu lat jesteś mym złym duchem... Dosyć tego, przypłacić to musisz swem życiem... tak... potrzeba mi twego życia... Będę je miał.. Będziemy się bili na śmierć w tym pokoju, a ponieważ ja pomścić się mam za swoją żonę i za dzieci... jestem więc spokojny.
— Panie — odpowiedział ozięble ksiądz d‘Aigrigny — zapominasz, że mój charakter zabrania mi bić się. Dawniej mogłem przyjąć wyzwanie do pojedynku, jakieś mi pan uczynił... dziś położenie moje zmieniło się.
— Więc... odmawiasz? — zapytał marszałek, obróciwszy się i zbliżając się do niego.
— Doprawdy; nicby mnie zmusić do tego nie zdołało.
— Zobaczymy — rzekł marszałek.
I ręka jego spadła na policzek księdza d‘Aigrigny.
Jezuita krzyknął zapalczywie; wszystka krew rzuciła się mu do spoliczkowanej twarzy; odwaga tego człowieka, był bowiem odważny, oburzyła się; jego dawna waleczność, pomimo chęci, przemogła, oczy mu się zaiskrzyły, i ścisnąwszy pięści, postąpił krok do marszałka, wołając:
— Szpady!... szpady!...
Uniesiony, zaślepiony gniewem, rzucił się do stołu, na którym leżała druga szpada, uchwycił ją i krzyknął:
— Ha!... pragniesz krwi!... dobrze więc... będziesz miał krew... twoją... jeżeli będę mógł...
— Przecież!... — zawołał marszałek.
Lecz raz jeszcze zastanowienie ostudziło popędliwy zapał księdza d‘Aigrigny, znowu sobie przypomniał, że ta niebezpieczna walka dopełnićby mogła życzeń Rodina,
którego los trzymał w swych rękach, z wielkiem więc zdumieniem marszałka, opuścił koniec szpady, mówiąc:
— Z charakteru swego nie powinienem przelewać krwi. Ten raz jeszcze przebacz, o Stwórco, moje uniesienie, przebacz także memu bratu, który pobudził mnie do gniewu.
To mówiąc, nogą nagiął koniec szpady i ostrze pękło na dwoje. Marszałek Simon przez jakiś czas nie wyrzekł ani słowa, nie ruszył się z miejsca z gniewu i zdziwienia, wiedział bowiem, że pojedynek już odbyć się nie może; lecz, nie namyślając się długo i naśladując przykład jezuity, także nastąpił na swoją szpadę, złamał ją prawie w połowie, jak złamana była szpada jezuity, następnie, podjąwszy połowę, do osiemnastu cali długą, odwiązawszy z szyi czarną chustkę, obwinął w nią koniec złamany i zrobiwszy naprędce jakby rękojeść, rzekł do d’Aigrigny’ego:
— Idziemy na puginały.
Jezuita, przerażony zimną krwią i zawziętością marszałka, zawołał:
— Ależ to piekło?...
— Nie... to ojciec, któremu pozabijano dzieci — rzekł marszałek ponurym głosem i mimowolna łza zrosiła mu oczy, które niebawem znowu się zaiskrzyły.
— Ależ to szkaradna rzecz, na noże... nie... nie... nigdy.
— Więc ci chyba muszę plunąć w twarz, ażeby napędzić choć trochę krwi, która ci w żyłach jeszcze pozostała — zawołał rozjątrzany marszałek.
— O! tego już nadto! nadto... — rzekł z zapalczywością jezuita, podnosząc kawałek ostrza szpady, leżącego przy nogach. — Tego zanadto...
— Tego niedosyć — rzekł marszałek groźnym głosem — dla ciebie, Judaszu...
I plunął mu w twarz.
D‘Aigrigny, doznawszy takiej obelgi, stracił głowę, zapomniał o swych postanowieniach. W mgnieniu oka, zdjąwszy również z szyi czarną chustkę, obwinął nią ostrze
złamanej szpady i rzucił się na marszałka, który mężnie wytrzymał napad. W tej okropnej walce wymierzano i odbierano ciosy; straszne, posiniałe głowy schylały się, według zmian walki, ręce wytężały się jak żelazne szyny, lub zwijały się, jak węże. Najwyżej może w dwie minuty przeciwnicy upadli i potoczyli się jeden na drugiego.
Potem konający głos marszałka wymówił jeszcze te słowa:
— Moje dzieci!... Dagobercie!...
— Zabiłem go — rzekł d‘Aigrigny osłabionym głosem- — lecz czuję... że jestem raniony śmiertelnie...
I, oparłszy się jedną ręką o posadzkę, drugą pomacał sobie piersi. Sutanna podarta była ostrzem szpady, lecz krew wytrysnąć nie mogła.
— Oh! umieram... umieram... tchu mi braknie — wyjąkał d‘Aigrigny a zmienione rysy twarzy już zapowiadały bliską śmierć.
W tej chwili obrócił się klucz w zamku. Rodin ukazał się w progu i, głowę tylko naprzód wysunąwszy, rzekł pokornymi głosem;
— Czy można wejść?
Usłyszawszy tę straszną ironję, d‘Aigrigny poruszył się z miejsca, Chcąc rzucić się na Rodina, lecz upadł na rękę, głucho jęknąwszy; krew zalewała mu płuca.
— Ach! piekielny potworze — mruczał, zwracając na Rodina okropny ze złości i bólu wzrok konający. — To ty jesteś przyczyną mej śmierci.
— Powtarzałem ci zawsze, mój wielebny ojcze, że twój szał wojskowy zgubny będzie dla ciebie — odpowiedział Rodin z piekielnym uśmiechem. — Kto miecza dobywa, od miecza ginie. A potem marszałek Simon miał dziedziczyć po swych córkach. Mówiąc między nami... cóż chcesz mój wielebny ojcze?... jakże miałem postąpić?... Wypadało koniecznie poświęcić ciebie dla wspólnego dobra naszego zgromadzenia, tembardziej skoro wiedziałem, co
ty dla mnie, wielebny ojcze, przygotowałeś na jutro. Mnie zaś nie tak łatwo można podejść.
— Oh! — mruczał d‘Aigrigny, któremu mdlały już powieki — oby Bóg zlitował się nade mną... jeżeli już nie zapóźno... Niestety!... w tej tak ważnej chwili jestem wielkim grzesznikiem...
— Już teraz czas wołać o ratunek.
I Rodin wybiegł z krzykiem i miną przerażaną na dziedziniec domu. Na krzyk jego zbiegli się ludzie. Rodin nie odstąpił księdza d‘Aigrigny, aż dopiero gdy ten wydał ostatnie tchnienie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem tego dnia, Rodin sam jeden w swej izdebce przy świetle lampki, pogrążony był w zamyśleniu, przed obrazkiem, wyobrażającym Sykstusa V. Północ biła powoli na zegarze wieżowym. Gdy raz ostatni uderzył młotek zegarowy, Rodin powstał i wyprostował się w całej dzikiej okazałości swego piekielnego triumfu i zawołał:
— Mamy więc pierwszy czerwca... niema już Rennepontów!... Zdaje mi się, że słyszę bijącą gadzinę na kościele Ś-go Piotra w Rzymie.
Kiedy Rodin pogrążony był w dumnem uniesieniu i przypatrywał się z rozkoszą obrazkowi Sykstusa V, ojciec Cabacini poszedł odwiedzić Faryngeę i, dając mu odłamek krucyfiksu ze słoniowej kości, te tylko powiedział do niego słowa, z dobroduszną miną i zwykłą sobie krotochwilnością:
— Jego przewielebność kardynał Malipieri, gdym wyjeżdżał z Rzymu, polecił mi, abym to panu oddał, dopiero dziś... 31 maja.
Metys, który się wcale nie wzruszał, nagle niemal boleśnie zadrżał; twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej, i wlepiwszy przenikliwy wzrok w jednookiego księdza odrzekł:
— O której gdzinie wielebny ojciec Rodin udaje się jutro na ulicę Ś. Franciszka?
— Bardzo rano.
— Nim się uda, czy pójdzie wprzód do kaplicy na modlitwę?
— Tak jest, pójdzie, bo taki jest zwyczaj wszystkich naszych wielebnych ojców.
— Wielebny ojciec śpisz razem z nim?
— Jako jego socjusz, zajmuję pokój obok jego pokoju.
— Mogłoby się zdarzyć — rzekł Faryngea po chwili milczenia — że wielebny ojciec, pogrążony w myślach o wielkich sprawach, jakie go obecnie zajmują, zapomniałby udać się do kaplicy... Przypomnij mu wasza wielebność ten pobożny obowiązek.
— Bądź pan o to spokojny — rzekł Cabocini.
I dwaj ci ludzie rozłączyli się.
Powróciwszy do siebie, ojciec Cabocini dowiedział się, że tej nocy przybyły z Rzymu goniec przywiózł depeszę do Rodina.
Śliczna to była kaplica wielebnych ojców przy ulicy Vaugirand; ołtarz świecił się pozłotą i kryształami. Przy kropielnicy, w ciemnym zakątku, dnia 1 czerwca, bardzo rano, klęczał Faryngea. Faryngea, ukryty w ciemności kaplicy, głęboko był zadumany, gdy wtem usłyszał stąpanie; wkrótce ukazał się Rodin, a za nim socjusz, dobry ojciec jednooki. Rodin umoczył palce w kropielnicy, przy której klęczał Faryngea. Modlitwa Rodina była krótka, śpieszył się bowiem na ulicę Ś-go Franciszka. Poklęczawszy kilka minut, równie jak ojciec Cabocini, powstał, pokłonił się z uszanowaniem ołtarzowi i szedł ku drzwiom, a za nim o kilka kroków jego socjusz. W chwili, kiedy Rodin zbliżał się do kropielnicy, spostrzegł metysa; metys skłonił się z uszanowaniem Rodinowi, który mu rzekł pocichu, zamyślony:
— Dopiero o godzinie drugiej... u mnie...
To mówiąc, Rodin wyciągnął rękę, mając ją umaczać w kropielnicy; lecz Faryngea oszczędził mu tej fatygi, podając prędko kropidło, które zwykle znajdowało się w święconej wodzie.
Rodin zwilżył dostatecznie wskazujący i duży palec, poniósł je do czoła, na którem, według zwyczaju, nakreślił znak krzyża, potem na usta i, drzwi otworzywszy, wyszedł, jeszcze się raz wróciwszy dla powiedzenia Faryngei:
— O godzinie drugiej u mnie.
Sądząc, że także użyć może kropidła, które Faryngea, niewzruszony, w zadumie pogrążony, ciągle trzymał drżącą ręką, ojciec Cabocini wysunął palce, lecz metys żywo cofnął kropidło; ojciec Cabocini, zawiedziony, poszedł śpiesznie za Rodinem.
W miarę, jak dorożka zbliżała się w okolicę miasta, zwaną Bagna, gdzie się znajdował dom Rennepontów, gorączkowy niepokój i pożerająca niecierpliwość triumfu malowały się coraz wyraźniej na twarzy Rodina. Nakoniec dorożka, wjechawszy na ulicę Św. Franciszka, zatrzymała się przed mocno okutą bramą starego domu. Rodin wyskoczył z dorożki, lekki jak młodzieniec, i gwałtownie zakołatał do bramy, gdy tymczasem ojciec Cabocini, mniej zwinny, wysiadł ostrożnie. Nikt nie odpowiadał. Nagle furtka przy bramie otworzyła się; ukazał się Samuel, stary żyd, stróż domu... Na twarzy starca czytać było można głęboką boleść i smutek; widać jeszcze było na niej ślady łez, które ręce jego zgrzybiałe, drżące, ocierały jeszcze, gdy otwierał bramę Rodinowi.
— Kto panowie jesteście? — rzekł Samuel.
— Jestem pełnomocnikiem, umocowanym władzą i prawami księdza Gabrjela Rennepont, jedynego żyjącego spadkobiercy z familji Rennepontów — odpowiedział Rodin drżącym, przyśpieszonym głosem. — Ten pan to mój sekretarz — dodał, wskazując na księdza Cabocini, który się nisko ukłonił.
Samuel, uważnie przypatrzywszy się Rodinowi, rzekł.
— W rzeczy samej przypominam sobie pana. Proszę panów za mną.
I stary stróż poszedł ku domowi w ogrodzie, dając skinieniem znak wielebnym ojcom, aby szli za nimi.
Jezabela, żona Samuela, stała strapiona we drzwiach mieszkania; izraelita, przechodząc około żony, rzekł do niej po hebrajsku:
— A firanki żałobnego pokoju?
— Zasunięte są...
— A żelazna szkatułka?
— Jest przyrządzona — odpowiedziała Jezabela również po habrajsku.
Wymówiwszy te słowa, niezrozumiałe dla Rodina i dla wielebnego ojca Calbocini, Samuel i Jezabela, pomimo malującego się na ich twarzach zmartwienia, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się osobliwie, złowieszczo.
Wkrótce Samuel, poprzedzając dwóch wielebnych ojców, wszedł po schodach na ganek, a następnie do sieni, w której się(paliła lampa; Rodin, obdarzony wyborną pamięcią, zmierzał ku czerwonej sali, gdzie za pierwszym razem zebrali się spadkobiercy, ale Samuel zatrzymał go i rzekł mu:
— Nie, nie tam nam iść wypada...
Potem, wziąwszy lampę, wszedł na ciemne schody, gdyż okna tego domu, od półtorasta lat zamurowane, nie były jeszcze i teraz wybite.
— Ależ — rzekł Rodin — ostatnim razem... zebraliśmy się w sali na parterze...
— Dziś wypada zgromadzić się na górze — odpowiedział Samuel.
I zaczął postępować zwolna po schodach.
— Gdzież to?... na górę?... — rzekł Rodin, idąc za nim.
— Do żałobnego pokoju... — rzekł stary Izraelita.
I nie przestawał iść dalej.
— Cóż to jest ten żałobny pokój? — odrzekł zdumiony Rodin.
— Miejsce łez i śmierci... — odrzekł Izraelita.
I postępował wciąż, pośród ciemności, która coraz była większa, gdyż ledwo cokolwiek rozwidniała ją mała lampa.
— Ależ... — mówił Rodin, coraz ciekawszy — poco tam iść mamy?
— Tam są pieniądze — odpowiedział Samuel.
I szedł dalej.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał Rodin Samuela niecierpliwie.
— Otóż i jesteśmy — odpowiedział Samuel.
— Przecież!... to bardzo dobrze — rzekł Rodin.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Izraelita.
I, postępując korytarzem, zawsze poprzedzając Rodina, wskazał ręką, w której trzymał lampkę, na wielkie drzwi, z których wychodziło słabe światło. Rodin, pomimo coraz większego zdziwienia, śmiało wszedł do pokoju, a za nim ojciec Cabocini i stary Samuel.
Okna, stanowiące cztery jego ściany, okryte były ołowianą blachą, która w każdej ścianie przedziurawiona była siedmioma okrągłymi otworami, układającymi się w krzyż.
Ponieważ tymi tylko otworami dochodzące światło oświecałoby ten pokój bardzo słabo, przeto paliła się w nim lampa, stojąca na wielkiej z czarnego marmuru konsoli przy murze. Rzekłbyś, że jest to pokój pogrzebowy; naokoło same obicia, lub czarne, biało obszyte, firanki. Nie było tam żadnego innego sprzętu, prócz czarnej marmurowej konsoli.
Na tej konsoli stała szkatułka z kutego żelaza z XVII wieku, dziwnie ażurowej roboty, śmiało powiedzieć było można, prawdziwa stalowa koronka.
Samuel, obróciwszy się do Rodina, który, ocierając sobie czoło brudną chustką, oglądał się wkoło siebie bardzo ciekawie, ale bynajmniej nie przestraszony, rzekł doń:
— Wola testatora, jakkolwiek śmieszną wydać się panu może, jest święta... — co do mnie... spełnię co do joty, jeżeli pan zechcesz.
— Nic nad to słuszniejszego — odrzekł Rodin — ale cóż my będziemy tu robić?
— O tem dowiesz się pan niebawem. Jesteś pełnomocnikiem jedynego spadkobiercy, pozostałego przy życiu z rodziny Rennepointów, księdza Gabrjela de Rennepont?
— Tak, panie, i oto są moje dowody — odpowiedział Rodin.
— Żeby nie tracić napróżno czasu — rzekł Samuel — zanim przybędzie urzędnik sądowy, pokażę panu inwentarz gotówki spadku Rennapontów, zamkniętego w tej żelaznej szkatułce; kapitał podniosłem wczoraj z banku Francuskiego.
— Tu są pieniądze — zawołał Rodin skwapliwym głosem, biegnąc ku szkatułce.
— Tak, panie — odpowiedział Samuel — oto ich spis; sekretarz pański będzie czytał sumy; a ja pokazywać będę ich dowody, po porządku przeglądać je panowie będziecie, a potem złożę znowu do szkatułki, którą oddam panu wobec urzędnika.
— Wybornie ze wszech względów — rzekł Rodin.
Samuel podał spis księdzu Cabocini, zbliżył się do szkatułki, przycisną! sprężynę, której Rodin nie mógł dostrzec, ciężkie wieko podniosło się i w miarę, jak ksiądz Cabocini, czytając spis, wymieniał jaką sumę. Samuel pokazywał jej dowody Radlinowi, który, dokładnie je obejrzawszy, oddawał napowrót staremu żydowi. Sprawdzenie to odbyło się bardzo prędko. Gdy Rodin przeliczył ostatni z pięciuset bankowych biletów tysiąc frankowych, oddając je Samuelowi, rzekł:
— Właśnie tak jest... ogółem: dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków.
Można sobie wyobrazić, jaka opanować go musiała z radości duszność, jak uczuł urok szczęścia, gdyż na chwilę zatrzymał się w nim oddech, zamknęły się oczy, tak, iż musiał oprzeć się na ramieniu ojca Cabociniego, mówiąc doń pomieszanym głosem:
— To szczególne... mniemałem, że wytrwalszy będę na wszelkie wzruszenia. Lecz to, którego teraz doznaję, jest nadzwyczajne.
I naturalna siność jezuity powiększała się i tak się
zaczął trząść konwulsyjnie, iż ojciec Cabocini, przytrzymując go, zawołał:
— Miły ojcze... opamiętaj się... uspokój się... nie trzeba dozwalać tak dalece unosić się urokowi szczęścia.
Kiedy mały jednooki ojciec dawał Rodinowi ten nowy dowód czułej troskliwości, Samuel tymczasem układał napowrót w żelaznej szkatułce dowody sum.
Rodin, dzięki swojej niepokonanej energji i niewymownej radości, jaką czuł, widząc, że już, już zbliża się do celu, do którego tak gorąco dążył, Rodin powstrzymał ten napad słabości i, prostując się, spokojny, dumny, rzekł do księdza Cabocini:
— To nic, to przeminie... nie chciałem umrzeć na cholerę; pewno nie umrę z radości 1 czerwca.
I w rzeczy samej, lubo okropnie zsiniał, jednakże twarz jego wyraziła wielką pychę i zadowolenie.
Ksiądz Cabocini, ujrzawszy, że Rodin zupełnie przyszedł do siebie, wydawał się jakby przemieniony, pomimo, że był mały, pękaty, jednooki; jego twarz, niedawno tak dobroduszna nagle stała się tak poważną, tak surową, imponującą, iż, spojrzawszy nań, Rodin o krok się cofnął.
Wielebny ojciec Cabocini, dobywszy z kieszeni papier i z uszanowaniem go pocałowawszy, rzucił niesłychanie surowym wzrokiem na Rodina i czytał co następuje głosem dźwięcznym i groźnym:
„Za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin zda całą swoją władzę wielebnemu księdzu Cabocini, który od owej chwili sam będzie mocen, równie jak wielebny ojciec d‘Aigrigny, objąć spadek Rennepontów jeżeli, w swej wiecznej sprawiedliwości, Pan Bóg chce, aby ten majątek, niegdyś zdradziecko wydarty naszemu zgromadzeniu, był nam zwrócony.
„Nadto jeszcze, za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin, strzeżony przez jednego z wielebnych naszych ojców, którego wyznaczy ojciec Cabocini zostanie zaprowadzony do naszego domu w mieście Laval,
gdzie w wyznaczonej celi pozostanie w odosobnieniu i pod ścisłem zamknięciem, aż do nowego rozkazu“.
I ksiądz Cabocini podał reskrypt Rodinowi, alby ten mógł widzieć na nim podpisy generała zgromadzenia.
Samuel, mocno zajęty tą scenę, pozostawiwszy szkatułkę otwartą, zbliżył się o kilka kroków.
Rodin nagle śmiać się zaczął głośno... ale śmiać śmiechem radości, pogody i triumfu, trudnego do opisania Ojciec Cabocini patrzył nań ze zdziwieniem i gniewem a Rodin, bardziej zuchwały i bardziej dumną przybrawszy minę, z większą niż kiedykolwiek wzgardą, odepchnął ręką papier, który mu podawał ksiądz Cabocini i zapytał:
— Jakiej daty jest ten reskrypt?
— Z 17 maja — rzekł surowo ojciec Cabocini.
— Proszę — tu Rodin wyjął jakiś papier z zapuszczonego pugilaresu — oto breve, które tej nocy otrzymałem z Rzymu; jest ono z dnia 18 i donosi mi, że zostałem mianowany generałem zgromadzenia. Proszę przeczytać.
Cabocini wziął pismo, przeczytał i struchlał. Potem z największą pokorą oddał napowrót reskrypt Rodinowi zginając przed nim kolano. Tak spełnił się dumny zamiar Rodina. Niemy świadek tej sceny, Samuel, uśmiechnął się i on także z miną triumfującą zamknął szkatułkę.
Ten szczęk metaliczny powołał Rodina z całej wysokości pychy do rzeczywistości życia; rzekł więc do Samuela krótko:
— Słyszałeś?... Do mnie... tylko do mnie samego należą te miljony.
I wyciągnął niecierpliwie chciwe ręce do żelaznej szkatułki, jakgdyby chciał ją wziąć w posiadanie przed przybyciem urzędnika. Lecz wtedy i Samuel zkolei zmienił się; złożywszy ręce na krzyż, wyprostowawszy pochyloną wiekiem postawę, okazał się imponującym, groźnym; oczy jego, coraz żywsze, rzucały błyskawice gniewu, i zawołał uroczystym głosem:
— Ten majątek, z początku mała cząstka dziedzictwa najszlachetniejszego z ludzi, którego intrygi synów Lojoli doprowadziły do samobójstwa... ten majątek, stawszy się monarszym majątkiem, dzięki rzadkiej poczciwości trzech pokoleń wiernych sług... nie będzie nagrodą kłamstwa, obłudy... i zabójstwa. Nie, nie... Bóg w swej wiecznej sprawiedliwości nie chce tego.
— Mój panie, co mówisz o zabójstwie? — zapytał zuchwale Rodin.
Samuel nie odpowiedział; tupnął nogą i wyciągnął lekko rękę ku głębi sali. Wtedy Rodin i ksiądz Cabocini ujrzeli przerażające widowisko. Draperje, okrywające mury rozsunęły się, jakgdyby pociągnęła je niewidzialna ręka. Sześć trupów, ustawionych jakby w pieczarze, oświetlonej grobowem, blękitnawem światłem srebrnej lampy, leżały na czarnych całunach, w długich czarnych sukniach.
Byli to: Jakób Rennepont, Franciszek Hardy, Róża i Blanka Simon, Adrjanna i Dżalma. Wydawali się jakby śpiący, powieki ich były zamknięte... ręce na krzyż złożone na piersiach.
Ksiądz Cabocini cały drżący, przeżegnał się, i cofnął aż do przeciwległej ściany, o którą oparł się, twarz rękami zakrywszy. Rodin przeciwnie, z pomieszaną twarzą, wytrzeszczonemi oczyma, najeżonemi włosami na głowie, postąpił ku martwym ciałom. Powiedziałby kto, że ci ostatni Rennepontowie dopiero przestali żyć; wydawało się bowiem, iż tylko co zasnęli snem wiecznym.
— Otóż ich masz... tych, których pozabijałeś... — rzekł Samuel głosem przerywanym łkaniem. — Tak, twoje niegodziwe zabiegi o śmierć ich przyprawiły... potrzebowałeś bowiem ich śmierci. Za każdym razem, skoro padł pod ciosem twej złości... jeden z członków tej nieszczęsnej rodziny... zdołałem dostać jego szczątki... niestety!... wszyscy spoczywać mają razem w jednym grobie. Oh! bądź przeklęty... przeklęty... przeklęty, ty, który ich pozabijałeś... lecz majątek ujdzie twoich rąk zabójczych.
Rodin cofnął się z przestrachu... przez kilka sekund drżał konwulsyjnie; lecz, ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, odzyskał przytomność, a z przytomnością niezłomną energję, ową piekielną uporczywość charakteru, która tyle nadawała mu władzy. Surowy, ironiczny, zwrócił się do Samuela, który płakał w milczeniu, i rzekł mu głosem chrapliwym:
— Nie mam potrzeby pokazywać panu aktów zejścia., masz je pan tu, w osobach.
I ręką wskazał na sześć leżących trupów.
Na te słowa swego generała, wielebny ojciec Cabocini przeżegnał się z przestrachu, jakgdyby szatana zobaczył.
— Och! mój Boże! — rzekł Samuel — więc zupełnie oddaliłeś się od niego...
— Tak, panie — rzekł Rodin, ze strasznym uśmiechem — to wystawa żywych woskowych figur, nic więcej. Mój spokój dowodzi mej niewinności. Przystąpmy do rzeczy, bo ja muszę się śpieszyć; mam u siebie gościa o godzinie drugiej. Znieśmy na dół tę szkatułkę.
I postąpił parę kroków ku szkatułce. Samuel oburzony do najwyższego stopnia, wyprzedził Rodina i, mocno przycisnąwszy gałkę na wierzchu szkatułki, zawołał:
— Ponieważ szatańska twoja dusza nie zna wyrzutów sumienna... może więc wściekłość oszukanej chciwości potrafi zachwiać nią... majątek twych ofiar ujdzie twoich rąk, krwią splamionych.
Ledwie Samuel wymówił te słowa, kiedy przez szczeliny szkatułki ażurowej roboty zaczął się wydobywać dym, i lekka woń spalonego papieru rozeszła się po pokoju..
Rodin zrozumiał, co się dzieje...
— Ogień!... — zawołał, rzucając się na szkatułkę, chcąc ją zabrać.
Przymocowana była do masywnej marmurowej konsoli.
— Tak... ogień... — rzekł Samuel — za kilka minut z tych ogromnych skarbów popiół tylko zostanie... i lepiej że się obrócą w popiół, aniżeli dostaćby się miały tobie
i twym braciom... Skarby te nie są moje... Ja mam tylko prawo zniszczyć je, gdyż Gabrjel Rennepont pozostanie wiernym przysiędze, którą wykonał.
Rodin próbował ugasić ogień, rzuciwszy się na szkatułkę i sobą ją okrywając; napróżno! Gdzie niegdzie wymykały się jeszcze płomyki niebieskiego dymu... i wreszcie wszystko zgasło!
Skończyło się...
Wtedy Rodin, z rozpaczy ledwie oddychający, obrócił się, wsparł się ręką na konsoli... pierwszy raz w życiu zapłakał... rzęsiste łzy... łzy złości... puściły się strumieniami po jego trupiej bladości licach.
Lecz nagle okropne boleści, z początku niewyraźne, ale powoli wzmagające się, pomimo że używał całej energji, aby je powściągnąć, powstały w nim z taką gwałtownością, i upadł na kolana i, schwyciwszy się obiema rękami za piersi, mruczał, jeszcze usiłując uśmiechnąć się.
— To nic... nie cieszcie się... cała rzecz... to spazmy.. ale ja zawsze jestem... generałem zgromadzenia... ale.. oh!... jakie boleści... jak okropnie piecze! — mówił, strasznie dręczony bólami — Od chwili... jak wszedłem... do tego... przeklętego domu... — dodał — nie wiem, co się ze mną stało... gdybym... nie żył... już oddawna... samemi jarzynami... wodą i chlebem... które sam sobie zawsze, kupuję... sądziłbym... żem otruty... gdyż... triumfuję.. i dlatego nie umrę... tak... nie umrę teraz... jak nie umarłem... niedawno... bo nie chcę umierać... jeszcze...
Potem, konwulsyjnie zżymając się i załamując ręce:
— Ależ to... ogień... trawi mi wnętrzności... ani wątpić, że... chciano... otruć mnie... dziś... lecz gdzie?... kto?...
Potem przeraźliwie krzyknął, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał:
— Ach!.. Faryngea, dziś rano... święconą wodą, którą mi podał... on zna zjadliwe trucizny... Tak. To on... on się widział z Malipierim. O szatan... To mi dogodził... prawda... Borgia... to jego sztuczka... O! skończyło się... umieram.. Będą oni mnie żałowali...
głupcy... O!... piekło!... tak... nie wiedzą... co tracą... palę się!... Ratunku!
Pośpieszono na ratunek Rodinowi. Usłyszano prędkie stąpanie po schodach, niebawem doktór Baleinier, a za nim księżna Saint-Dizier pokazali się we drzwiach żałobnej sali. Księżna, usłyszawszy tegoż rana o śmierci księdza d‘Aigrigny, przybiegła zapytać Rodina. Gdy ta kobieta, prędko wbiegłszy i rzuciwszy okiem na przerażające widowisko, spostrzegła Rodina wijącego się w okropnych mękach, potem, dalej postąpiwszy, ujrzała przy świetle grobowej lampy sześć trupów... a między nimi ciała swej siostrzenicy i dwóch sierot, które na śmierć była wysłała... wtedy księżna Saint-Dizier struchlała, osłupiała... rozum jej nie mógł wytrzymać tak srogiego ciosu... Obejrzawszy się powoli około siebie, wzniosła oczy ku niebu, szalonym śmiać się zaczęła, śmiechem... Dostała pomieszania zmysłów...
Kiedy przerażony doiktór Baleinier trzymał głowę konającego Rodina, ukazał się we drzwiach Faryngea i, zatrzymawszy się w cieniu, rzekł, rzucając dziki wzrok na trupa Rodina.
— Chciał zrobić się głową jezuickiego zgromadzenia, żeby je zniszczyć... dla mnie to zgromadzenie zastępuje Bohwauję... byłem posłuszny kardynałowi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Upłynęły Cztery lata od opisanych przez nas wypadków Gabrjel Rennepont napisał następujący list do księdza Józefa Charpentier, wikarjusza probostwa parafji Saint-Aubtin, wioski w Salonji.
„Wczoraj, chcąc napisać do ciebie, kochany Józefie, usiadłem przy mym starym, czarnym stoliku, który znasz: okno mego pokoju, jak ci wiadomo, wychodzi na dziedziniec folwarku, siadłem więc przy stoliku, gdy wtem przypadkiem, przez otwarte okno, uważ, co zobaczyłem, ty, mój kochany Józefie, co tak dobrze rysujesz, pewny jestem, byłbyś ślicznie przeniósł na papier tę scenę . Słońce było już na zachodzie; pod wielką gruszą, przytykającą do muru stodoły, siedział na kamiennej ławce mój przybrany ojciec, Dagobert, poczciwy dobry żołnierz, którego tak kochasz, wydawał się zamyślonym; białą głowę zwiesił na piersi i roztargnioną ręką głaskał starego Ponurego, który pojętną głowę położył na kolanach swego pana; przy Dagobercie siedziała jego żona, moja zacna przybrana matka, zajęta szyciem, a przy nich, na ławeczce, Aniela, żona Agrykoli, karmiąca swe najmłodsze dziecię,
kiedy tymczasem dobra Garbuska, trzymając starsze dziecię, uczy je sylabizować.
Agrykola tylko co powrócił z pola, zaczynał wyprzęgać woły; z rozrzewnieniem, rękę mając wspartą na jarzmie, pod którem uginały swe silne karki dwa piękne czarne woły. Spoglądał na żonę i dzieci.
Ileż to różnych tkliwych wzorów! Sędziwa twarz poczciwego żołnierza... tak miła fizjognomja mej przybranej matki, świeża, śliczna twarz Anieli, uśmiechającej się do swego niemowlęcia, łagodna melancholja Garbuski, opierającej co chwila swe usta na jasnej rozkosznej główce starszego synka Agrykoli, a wreszcie sam Agrykola, piękny dzielny mężczyzna, którego cała postać zdaje się oddychać prawością szlachetnej duszy...
O mój przyjacielu, patrząc na to grono istot tak dobrych, tak szczęśliwych, szlachetnych, tak się kochających i miłych jedno drugiemu, żyjących teraz w szczęśliwem ustroniu naszej ubogiej Salonji, serce moje z rzewną wdzięcznością wzniosło się ku Bogu.
Lecz niestety! przykry wypadek zachmurzył pogodę tego obrazu.
Usłyszałem nagle wołającą żonę Dagoberta:
— Cóż to, mój mężu, ty płaczesz?..
Na te sława Agrykola, Aniela, Garbuska powstali i otoczyli żołnierza; na wszystkich twarzach malował się niepokój... wtedy on prędko podniósł głowę, i widać było w rzeczy samej kilka łez, toczących się po licach na białe wąsy.
— Nic to, moje dzieci — rzekł żołnierz rozczulonym głosem — to nic... ale to dziś... pierwszy czerwca... a cztery lata temu...
Nie mógł dokończyć, a gdy podniósł ręce dla otarcia łez, widać było, jak trzymał bronzowy łańcuszek, na którym wisiał medaljon. Były to najdroższe jego relikwie, bo przed czterema laty, prawie umierając z rozpaczy, w jaką go pogrążyła strata dwóch aniołów, o których ci tyle razy
mówiłem, znalazł na szyi marszałka, zmarłego wskutek zawziętego pojedynku, ten medaljon który tak długo dzieci jego nosiły. Wybiegłem natychmiast z mego pokoju, żeby także dopomóc do ukojenia smutku tego uczciwego człowieka... Wtedy stanęły mi na myśli owe nieszczęsne ofiary strasznych i tajemnych wypadków.
Ach! mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak były szlachetne serca tych nieszczęsnych! Gdybyś wiedział, jak świetne były dobroczynne zamiary młodej dziewicy, w której tak wspaniałe drgało serce, tak wzniosły umysł, tak wielka dusza... W wilję swej śmierci, w końcu rozmowy, której sekret nawet przed tobą, kochany przyjacielu, zachować muszę, powierzyła do moich rąk znaczną sumę, mówiąc mi, ze zwykłą słodyczą i dobrocią:
— Mówią, że mnie przywiodą do zbiednienia... może się im to nawet uda. To, co ci powierzam, pozostanie przynajmniej dla biednych nieszczęśliwych... Daj... daj im wiele... Uszczęśliw, jak będziesz mógł najwięcej. Niech nie ja jedna będę szczęśliwa.
Osądziłem, że mogę przeznaczyć cząstkę z tego, co mi panna de Cardoville dała na miłosierne uczynki, małą sumkę na zakupienie tej kolonji na imię Dagoberta. Tak, mój przyjacielu, taki jest początek naszego mienia; gospodarz, właściciel tej kolonji, rozpoczął naszą naukę agronomiczną; nasz rozsądek, czytanie kilku dobrych książek o wiejskiem gospodarstwie, dokończyły jej; Agrykola z doskonałego rzemieślnika stał się wybornym rolnikiem, ja go naśladowałem; wziąłem się gorliwie do pługa, bez ujmy dla mego poprzedniego stanu, bo ta chlebodajna praca potrójnie jest święta, albowiem i ten Bogu służy i chwali Go, kto użyźnia ziemię, którą On stworzył. Dagobert, po ukojeniu swych zmartwień, pokrzepił swoje nadwątlone zdrowie przy wiejskiem z nami życiu; stał się on już podczas swego wygnania, niemal rolnikiem. Mogłeś ocenić podczas niedawno spędzonych u nas wieczorów dęlikatny, tak wdzięczny umysł Garbuski, wyjątkowy poetycki
talent Agrykoli, wyborne macierzyńskie uczucie jego matki, doskonały, zdrowy rozsądek jego ojca, niewinny, naturalny wdzięk Anieli; powiedz mi więc, kochany przyjacielu, czy można było kiedy połączyć razem tyle wybornych żywiołów szczerej przyjaźni. Ileż to długich zimowych wieczorów przepędziliśmy przy iskrzącym się ogniu palącego się na kominie chrustu, czytając kolejno i rozbierając trochę książek, zawsze nowych, zawsze niewyczerpanych, co zawsze zagrzewają serce i uszlachetniają duszę... Ani wątpić, mój przyjacielu, że to życie, zamknięte w obrębie rodzinnym, nie udzielające się zewnątrz dla szczęścia i polepszenia bytu naszych braci, jest może nieco samolubnem szczęściem; lecz niestety! braknie nam środków i lubo ubogi zawsze znajdzie miejsce u naszego stołu i przytułek pod naszym dachem, zrzec się jednak musimy wielkiej myśli o bratnim czynie. Szczupły dochód z naszej osady wystarcza tylko na skromne potrzeby rodziny.
A z tem wszystkiem, gdy pomyślę o urzeczywistnieniu wspaniałej woli mego pradziada, prawdziwej utopji, uskutecznić się mogącej tylko przy pomocy tak niezmiernych środków, a którą panna de Cardoville, przed tylu nieszczęsnemi przypadkami, chciała urzeczywistnić z pomocą Franciszka Hardy, księcia Dżalmy, marszałka Simon, jego córek i mojej, kiedy pomyślę o niezmiernem źródle wszelkiego rodzaju żywotnych sił, jakich takie stowarzyszenie mogło dostarczyć; kiedy pomyślę o wielkim wpływie jego na dobro całej ludzkości, mój gniew, mój wstręt, maja nienawiść uczciwego człowieka i chrześcjanina, przeciw temu obmierzłemu stowarzyszeniu bardziej się jeszcze zwiększa.
Z tylu świetnych zamiarów cóż pozostaje?.... Siedem grobów... Bo i mój już wykopany w tym grobowcu, który Samuel kazał wznieść w miejscu domu przy ulicy Ś-go Franciszka, i którego postanowił być stróżem.... wiernym aż do końca.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Dotąd już napisałem był mój list do ciebie, mój przyjacielu, gdy odebrałem twój. Tak więc, twój biskup nietylko zabronił ci mnie odwiedzać, ale nawet pisać do mnie nadal. Twój czuły, tak tkliwy żal do żywego mnie wzruszył, mój przyjacielu, często rozmawialiśmy z sobą... i wiem, że przysiągłeś zachować prawa; wypada ci ulec i być posłusznym; wszelka przysięga jest święta dla uczciwego człowieka. Biedny dobry Józefie, chciałbym, abyś znalazł wynagrodzenie zerwanych ze mną tak długich stosunków... Lecz otóż... mocno jestem wzruszony... słabo mi się robi... tak... mocno cierpię... bo wiem, ile ty cierpieć musisz...
Niepodobna mi pisać dalej tego listu... byłbym może przykrym dla tych, których rozkazy szanować powinniśmy.
Ponieważ tak trzeba, list ten będzie ostatni; bądź zdrów, miły mój przyjacielu, bądź jeszcze zdrów, a zdrów na zawsze. Serce mi się kraje z boleści.
Wszystko zapowiadało nastąpić mający rozkoszny ciepły dzień letni!... W połowie pochyłości wzgórza kępa starych wierzb tworzyła naturalną altanę, a na ich grubych korzeniach, gęstem mchem pokrytych, siedzieli mężczyzna i kobieta; ich całkiem zbielałe włosy, ich zgrzybiałe zmarszczki, ich zgarbiona postać, znamionowały późną starość...
A jednakże ta kobieta niedawno jeszcze była młoda, piękna, i długie czarne włosy okrywały jej blade czoło. A jednakże ten mężczyzna tak jeszcze niedawno był z całej sile wieku.
Z miejsca, w którem spoczywali ten mężczyzna i ta kobieta, widać było dolinę, jezioro, las, a poza lasem wznoszące się jakby powykrawane, powyszczerbiane wierzchołki gór niebieskawych, z poza których wzejść miało słońce.
Ten obraz, wpół osłonięty bladawą przezroczystością świtu, był zarazem wesoły, melancholijny i uroczysty..
— O moja siostro! — mówił starzec do kobiety, która, jak on, spoczywała pod kępą starych wierzb — o moja siostro, ileż to razy... od tylu wieków ręka Przedwiecznego rzucała nas w przestrzeń świata i jak odzieleni przebiegaliśmy świat od jednego do drugiego bieguna, ileż to razy byliśmy świadkami budzącej się
przyrody, z uczuciem nieukojonego żalu! Niestety! widzieliśmy nastający dzień, który nam przebiec trzeba było... od wschodu do zachodu... przydany bez pożytku do upłynionych już dni, których napróżno powiększał liczbę, bo śmierć zawsze uciekała przed nami.
— Lecz, o szczęście! mój bracie, od niejakiego czasu Przedwieczny chciał, żeby równie jak dla innych stworzeń, każdy upłyniony dzień był także dla nas krokiem ku grobowi. Chwała mu za to!... chwała niech mu będzie za to!...
— Niestety! moja siostro, pewno także... ostatni potomek mego przeklętego rodu... swoją śmiercią dokonać ma mego odkupienia... bo nareszcie objawiła się wola Boska... uzyskam przebaczenie, gdy ostatni z potomków mego rodu zniknie z ziemi... Jemu zachowana została łaska dokonania mego odkupienia... jemu, który tyle zrobił dla zbawienia mych braci.
— Miej nadzieję, mój bracie... pomnij, że po pokucie następuje przebaczenie, po przebaczeniu nagroda... Zbawiciel ukarał w tobie i w twem potomstwie rzemieślnika, którego nieszczęście i niesprawiedliwość złym uczyniły, powiedział on ci: Idź!... idź!... bez końca i odpoczynku, i próżny będzie twój pochód; każdego wieczora, rzucając się dla spoczynku na twardej ziemi, nie będziesz bliższym kresu, jak byłeś rano, rozpoczynając ten wieczny pochód... Tak, przed wieki, nielitościwi ludzie powiedzieli do rzemieślnika: Pracuj... pracuj... pracuj... bez ustanku i odpoczynku, a twoja praca dla wszystkich użyteczna, dla ciebie tylko będzie bezowocna, i co wieczór, rzucając się na twardą ziemię, nie będziesz bliższym szczęścia i wypoczynku, jak byłeś przy obudzeniu się ze snu, po całodziennej pracy.
— Tak, moja siostro, czuję to, twoje słowa są prorocze... tak... zanim zamkniemy nasze ociężałe powieki, zobaczymy przynajmniej jutrzenkę tego cudownego, pięknego dnia... Och! nie... nie wylewam już łez żalu nad
potomkami moimi, męczennikami ludzkości, których poświęcili na ofiarę wieczni nieprzyjaciele ludzkości. Tak, chwała potomkom mego rodu, że byli ostatniemi ofiarami Faryzeuszy, fałszywie tłumaczących słowa Chrystusa Zbawiciela, którzy śmią utrzymywać, wobec niewyczerpanych skarbów stworzenia, że Bóg stworzył człowieka do łez, niedoli i nędzy... Nie, nie! człowiek stworzony dla szczęścia, pracy i miłości bliźniego!...
— O! mój bracie... twoje słowa także są prorocze... tak, tak, jutrzenka tego pięknego dnia... zbliża się... jak się zbliża wschód tego dnia, który, przez miłosierdzie Boskie, będzie ostatnim dniem naszego życia... ziemskiego...
— Ostatnim... moja siostro... nie umiem powiedzieć, jakie ogarnia mnie uczucie; zdaje mi się... jak się zbliża wschód tego dnia, który, przez się, rozprasza się, czuję, jak głębokie tchnienia mej duszy chcą ulatywać ku niebu.
— Och! szczęście... mój bracie... umieram...
— Moja siostro... moje oczy zamykają się... Już nam przebaczano... już przebaczono...
— Och!... mój bracie... oby to Boskie odkupienie rozciągnęło się na wszystkich... tych, którzy cierpią, na ziemi...
- ↑ W listach zmarłego Wiktora Jacquement o Indjach czytamy taki opis zręczności dusicieli!
Pełzają oni po ziemi, rowami, bruzdami, naśladują sto rozmaitych głosów, doskonale umieją wydawać krzyk podobny do krzyku szakala lub ptaka, aby naprawić niezręczne poruszenie, którem sprawili szelest, potem milczą, a inny znów z nich w innej stronie naśladuje odległe skomlenie lub pisk zwierzęcia.
Nagabują we śnie szelestem, dotykaniem i zmuszają do przybrania takiego położenia ciała, jakie jest najdogodniejsze do ich zamiarów.
Potrafią oni, pisze, nawet wyjąć prześcieradło z pod śpiącego, wcale go nie obudziwszy; nie jest to żart, ale prawdziwe zdarzenie. Bheel porusza się jak wąż. Gdy śpisz w namiocie; a przy tobie śpi u drzwi służący, wtedy Bheel zewnątrz usiądzie w kucki, w cieniu, w kącie, skąd słyszeć będzie mógł oddech.
Skoro nadejdzie przyjazna chwila, przetnie on płótno namiotu to mu wystarczy za wejście. Przesunie się, jak widmo, nie zrobiwszy szelestu najmniejszem ziarnem piasku. Zupełnie jest nagi i całe jego ciało wysmarowane jest oliwą, u szyi wisi sztylet. Przyczołga się i przyczai przy twem posłaniu i z zimną krwią, niesłychanie zręcznie, złoży drobniutko prześcieradło, na którem leżysz, aby jak można najmniej zajmowało miejsca, to uczyniwszy przesuwa się na drugą stronę i lekko łechcze śpiącego, ten instynktownie przewraca się i zostawia za sobą złożone prześcieradło; jeżeli, przebudziwszy się schwytać zechce złodzieja, znajdzie śliskie ciało, które wymyka mu się z rąk, jak węgorz, a jeżeli pomimo to uda mu się przytrzymać go, bieda mu, sztylet przeszyje mu serce; upadnie brocząc we krwi, a zabójca zniknie. - ↑ Czytamy w Konstytucjach jezuickich: Aby wyrazy mowy pomagały uczuciom, dobrze jest przyzwyczaić się, aby zamiast mówić, mam rodzinę lub mam braci, powtarza: miałem rodzinę, miałem braci.