Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
EUGENJUSZ SUE
Żyd
wieczny tułacz
POWIEŚĆ
TOM IV
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9
|
W kilka minut potem ów łoskot, którym się tak przerazili biesiadnicy, znowu się rozległ, ale mocniej i ustawiczniej powtarzał się.
— Garson! — rzekł jeden biesiadnik — co to za łoskot słychać tam?
Garson, spojrzawszy na swych towarzyszy i niespokojny, odpowiedział niezrozumiale:
— Panie... jest to... jest to...
— Dalibóg... pewno jakiś złośliwy albo dziwak-lokator, jakiś zwierz, nieprzyjaciel wesołej zabawy puka w posadzkę, dając nam znać, abyśmy mniej głośno śpiewali... — rzekł Nini-Moulin.
Podczas tego zamieszania, Morok zapytał jednego z garsonów i, odebrawszy od niego odpowiedź, krzyknął przeraźliwym głosem, którym zagłuszył całą wrzawę:
— Proszę o głos.
— Pozwalamy... — odpowiedziano wesoło.
Podczas chwilowego milczenia, po odezwaniu się Moroka, znowu dało się słyszeć stukanie, które tym razem było szybsze.
— Lokator nic nie winien — rzekł Morok z uśmiechem — niezdolny jest bynajmniej sprzeciwiać się w czemkolwiek naszej wesołości.
— A to czegóż tam puka na górze, jak głuchy? — rzekł Nini-Moulin, wychyliwszy szklankę.
— Nie lokator to stuka! — rzekł Morok szorstko — to trumnę jego zabijają...
Nagłe i ponure milczenie nastąpiło po tych słowach.
— Jego trumnę... nie... mylę się! — mówił dalej Morok, — powiedzieć chciałem ich trumnę... gdyż, dla pośpiechu, dziecko włożono razem z matką do jednej trumny.
— Kobietę... — zawołała Wesołość, obróciwszy się do garsona... — to kobieta umarła?
— Tak, pani, biedna młoda dwudziestoletnia mężatka! — smutnie odpowiedział garson — mała jej córeczka, którą karmiła, wkrótce po niej umarła... a to wszystko w przeciągu niespełna dwóch godzin... Pan bardzo się martwił hałasem, który przeszkadzać może państwu w zabawie... Lecz nie mógł przewidzieć tego nieszczęścia, bo dziś rano ta kobieta była zupełnie zdrowa, śpiewała nawet, nikt nie był weselszy nad nią.
Nastąpiło milczenie tak głębokie, iż słychać było tu i owdzie westchnienia z przestrachu: ostatnie uderzenia młotka zdawały się boleśnie odbijać we wszystkich sercach; zdawaćby się mogło, że, odpychane dotąd smutne bolesne uczucia zajmą miejsce tej wesołości, tych żartów, raczej sztucznych, aniżeli z serca pochodzących.
Chwila była stanowcza. Wypadało natychmiast zaradzić skutecznie, podźwignąć umysły biesiadników, która upadać już zaczynały, gdyż wiele różanych twarzy pobladło, karmazynowe uszy już zbielały, a w ich liczbie uszy Nini-Moulina.
— Panowie, otóż i poncz! — zawołał garson, otwierając drzwi.
Na widok palącego się płomieniem napoju, który orzeźwić miał osłabione umysły, zapamiętałe brawa i oklaski brzmiały w sali.
Słońce dopiero zaszło, salon o stu nakryciach, w którym odbywała się biesiada, był głęboki, okna rzadkie, wąskie napół zasłonięte czerwonemi firankami. A lubo jeszcze nie była noc, część sali najdalsza od okien tonęła już w mroku — dwóch garsonów wniosło ogromny kocioł na żelaznym drągu.
— Teraz — rzekł Leży nago do Moroka drwiącym tonem — zanim się poncz przepali... najprzód do naszego pojedynku; galerja osądzi.
Potem, pokazując swemu przeciwnikowi dwie butelki, które przyniósł garson, Jakób dodał:
— Wybieraj broń.
— Wybieraj ty — odpowiedział Morok.
— A więc dobrze!... oto twoja butelka i szklanka...
Nini-Moulin osądzi strzały.
— Szranki są otwarte! — zawołał zacny pisarz.
— Dalejże więc: cel... pal!... — krzyczał Nini-Moulin, klaszcząc w ręce.
Dwaj pijacy wypili każdy jednym tchem po pełnej szklance wódki.
Morok nawet nie zmarszczył się; na jego marmurowej twarzy nie widać było najmniejszej zmiany; pewną ręką postawił szklankę na stole.
Jakób zaś, chcąc postawić swoją szklankę, nie mógł ukryć lekkiego, konwulsyjnego drżenia, z przyczyny wewnętrznych boleści.
— O! to mi dopiero pić walecznie, co się nazywa!, krzyczał Nini-Moulin — wychylić duszkiem kwaterkę wódki! to dopiero triumf!... nikt z nas nie dokazałby tej sztuki... a jeżeli mi uwierzycie, godni rycerze, już zaprzestaniecie na tem.
— Komenderuj tylko ognia... — odrzekł nieustraszony Leżynago.
Jakób pił, trzymając butelkę lewą ręką; nagle zamknął i ścisnął palce prawej ręki, przejęty mimowolnym kurczem, włosy przylgnęły mu do zimnego czoła i przez chwilę fizjognomja jego objawiła dolegliwą boleść; z tem wszystkiem nie przestawał pić; na chwilę tylko, nie odrywając butelki od ust, opuścił ją trochę, jakoby dla nabrania tchu. Jakób wtedy ujrzał chytre spojrzenie Moroka, który, ze zwykłą sobie nieczułością, pić nie przestawał. Sądząc ze wzroku Moroka, że z niego szydzi, Jakób nagle podniósł butelkę i chciwiej jeszcze pociągnął kilka razy....
Lecz siły już go opuściły: niewygasły ogień trawił mu piersi, cierpienie było dolegliwe... nie mógł się mu oprzeć.. głowa mu się w tył przechyliła, zwarły się konwulsyjnie szczęki, zgruchotał zębami szyjkę butelki, zesztywniała mu szyja... spazmatyczne drgania wykręciły mu członki.. prawie całkiem tracił przytomność.
— Nic... to... nic... mój Jakóbie! — zawołał Morok, którego dziki wzrok zaiskrzył się szatańską radością.
Potem, postawiwszy butelkę na stole, pośpieszył na pomoc Nini-Moulinowi, który nadaremnie usiłował wstrzymać Jakóba.
Nagłe te objawy nie przedstawiały żadnych znaków, cholery, jednakże wszyscy obecni zlękli się: jedna z kobiet dostała gwałtownego napadu nerwowego, druga, przenikliwie krzyknąwszy, zemdlała.
Nini-Moulin, pozostawiwszy Jakóba na ręku Moroka, biegł do drzwi, chcąc zawołać doktora, gdy nagle drzwi się otworzyły...
Osobą, przed którą Nini-Moulin zatrzymał się z tak wielkiem zdziwieniem, była Bachantka.
Zadyszana, zbladła, z rozczochranemi włosami na głowie, z zapadłemi policzkami, odziana prawie w same łachmany, owa świetna i ucieszna bohaterka tylu hucznych zabaw, zmieniła się okrutnie. Nędza, zmartwienie, zniszczyły owe niegdyś tak piękne lica. Wszedłszy do sali, Cefiza zatrzymała się; ponurym, niespokojnym wzrokiem usiłowała przejrzeć nawpół ciemną salę, aby znaleźć tego, którego szukała... Nagle młoda dziewczyna zadrżała i krzyknęła... Po drugiej stronie, na przeciwnym końcu długiego stołu, przy słabem świetle ponczu spostrzegła Jakóba, którego Morok i drugi biesiadnik ledwo mogli utrzymać, rzucającego się w konwulsjach. Na ten widok Cefiza, w pierwszym przestrachu, wiedziona przywiązaniem, zrobiła to samo, co niegdyś tyle razy czyniła w szale uciechy i wesołości. Zręczna, szybka, zamiast tracić czas na długie wokoło okrążenie, wskoczyła na stół, przebiegła lekko między butelkami i talerzami, i była już przy Jakóbie.
— Jakóbie! — zawołała, nie spostrzegłszy jeszcze pogromcy zwierząt i rzuciwszy się na szyję swego kochanka — Jakóbie! to ja jestem... to ja, Cefiza.
Ten głos, tak mu znany, ten krzyk przeraźliwy, serdeczny, zdawało się, że Jakób ocknął się; machinalnie obrócił głowę ku Bachantce, nie mogąc otworzyć oczu, i westchnął głęboko; wkrótce zesztywniałe członki odzyskały giętkość, po konwulsjach nastąpiło lekkie drżenie, i, po kilku chwilach, ociężałe powieki podniosły się powoli; zaczął wodzić błędnemi oczami.
Cefiza, klęcząc przed swym kochankiem, łzami oblewała mu ręce.
— Nie z mojej winy opuściłam cię... Daruj mi...
Przestała mówić, gdyż Jakób zaczął szeptać:
— Biedna dziewczyno... i ty, jak widzę, miałaś wielkie zmartwienia... wycierpiałaś wielką nędzę... już... nie poznałem cię... Ja.. niedawno już gotów byłem skończyć.
Zawołałaś na mnie... Przyszedłem do siebie na chwilę, bo.. co ja czuję, — i przyłożył rękę do piersi — wyobrażenie przechodzi. Ale to wszystko dla mnie jedno... teraz Widziałem cię... umrę spokojnie.
— Nie umrzesz... Jakóbie... ja tu jestem...
— Słuchaj, dziewczyno... Gdybym tu miał... widzisz w żołądku... korzec węgli żarzących się nie więcejby mnie pewno paliły... Już przeszło miesiąc czuję trawiący mnie powoli ogień. Zresztą, to ten pan... — I skinieniem głowy wskazał na Moroka — ten kochany przyjaciel... uwziął się podniecać zawsze we mnie ogień... Z tem wszystkiem..
nie żałuję ja życia... Odwykłem od pracy, a wciągnąłem się... do hultajki... Skończyłbym jak nędzny żebrak; wolę raczej dozwolić memu przyjacielowi bawić się rozżarzonem ogniem w mych piersiach...
— Warjat z ciebie, niewdzięcznik! — rzekł Morok, wzruszając ramionami — nadstawiłeś szklankę, a ja nalałem... I dalibóg długo i często jeszcze razem będziemy się bawili.
Od kilku już chwil Cefiza nie spuszczała z oczu Moroka. Zamiast wziąć rękę, którą Jakób wyciągnął, Cefiza ciągle klęcząca, schyliła głowę i nie śmiała spojrzeć na swego kochanka.
— Nie odpowiadasz mi — rzekł tenże, nachylając się do dziewczyny — nie chcesz wziąć mej ręki... dlaczego?
Biedna dziewczyna szlochaniem tylko odpowiadała; wstydem ogarnięta, klęczała w postawie tak upokorzonej, tak wymownie błagalnej, iż czołem prawie dotykała nóg swego kochanka.
Jakób, zdumiony milczeniem i zachowaniem się Bachantki, z coraz większem patrzył na nią zdziwieniem; nagle zmieniła mu się twarz, drżeć zaczęły usta i rzekł, prawie tylko bełkocząc:
— Cefizo... znam cię... jeżeli nie weźmiesz mej ręki... to dlatego... że... — Potem nie stało mu tchu, — dodał przytłumionym głosem, po chwili milczenia: — Kiedy przed sześcioma tygodniami brano mnie do więzienia, powiedziałaś mi... „Jakóbie, przysięgam ci na życie moje... będę pracowała, będę żyła, jeżeli tak wypadnie, w największej nędzy... ale żyć będę uczciwie...“ Otóż to mi przyrzekłaś... Teraz wiem, że nigdy nie skłamałaś...
Cefiza bolesnem szlochaniem odpowiadała, całując kolana Jakóba i przyciskając je do swych piersi.
— Jakóbie... gdybyś wiedział... o!... gdybyś wiedział...
Posłuchaj mnie... wszystko ci powiem... przysięgam ci, wszystko... nic nie skłamię... Ten człowiek (pokazała Moroka) nie ośmieli się zaprzeczyć... przyszedłszy... powiedział mi: „Chciej pani tylko...“
— Ja ci nie wyrzucam, nie mam do tego prawa... pozwól mi umrzeć spokojnie... więcej już nie żądam... teraz — mówił Jakób coraz słabszym głosem, odpychając Cefizę. Potem dodał z gorzkim, bolesnym uśmiechem: — Przynajmniej i ja nie mam sobie nic do wyrzucenia... wiedziałem... dobrze wiedziałem... co czyniłem... przyjmując pojedynek... na koniak...
— Panowie, zmiłujcie się, wypędźcie tę kobietę — zawołał Morok — jej widok zbyt przykre sprawia wzruszenie memu przyjacielowi.
— Uspokój się, dziewczyno! — odezwało się kilka obecnych osób, głęboko wzruszonych, starając się wyprowadź Cefizę — pozostaw go... chodź, z nami, niema dla niego niebezpieczeństwa... nic mu nie będzie...
— O! panowie, panowie! — zawołała biedna dziewczyna, łzami się zalewając i załamując ręce — posłuchajcie mnie, pozwólcie powiedzieć sobie... Zrobię, co zechcecie... odejdę... lecz, na Boga, poślijcie po doktora, nie pozwalajcie mu tak umierać. Jakież on boleści cierpi, jak straszne są jego konwulsje!
— Nie znajdzie teraz doktora! — Lepiej, ot, tak zróbmy! — rzekł ktoś. — Główny szpital jest naprzeciwko; przenieśmy tam biednego; udzielą mu tam pomocy tymczasem; części stołu posłużą za tragi, a okryjemy go obrusem.
— Tak, to najlepiej! — odezwało się kilka głosów przenieśmy go i opuśćmy ten dom.
Jakób, spalony wódką, udręczony widokiem Cefizy, wpadał w gwałtowne konwulsje. Było to konanie tego biedaka. Trzeba go było przywiązać końcami obrusu do blatu stołu, służącego za tragi, które podjęli się nieść dwaj biesiadnicy.
Przychylono się do próśb Cefizy, która błagała, jako o ostatnią łaskę, aby mogła towarzyszyć Jakóbowi aż do szpitala. Jakóba zaniesiono aż do bramy na dół oberży Morok i Nini-Moulin, torując sobie drogę wpośród tłumu, aby się dostać aż do głównego szpitala, poprzedzał tragi.
Niebawem gwałtowny napływ ludu zmusił ich do za trzymania się, i znowu dzikie krzyki rozległy się na drugim końcu placu, na rogu kościoła.
— Cóż to jest? — zapytał Nini-Moulin jakiegoś obmierzłego obdartusa, który stał przed nim. — Co to za krzyki?
— A! szarpią znowu truciciela, podobnie jak tamtego którego trupa już do wody wrzucili... — odrzekł człowiek.
— Jeżeli chcesz przypatrzeć się, chodź za mną! — dodał — ale rób dobrze kułakami... bo inaczej zapóźno przybędziemy.
Zaledwo ten nędznik wymówił te wyrazy, kiedy przeraźliwy krzyk rozległ się w tłumie, przez krtóry przeciskali się z trudnością, niosący na tragach Leżynago, którego poprzedzał Morok. Był to przeraźliwy krzyk Cefizy. Jakób, jeden z siedmiu dziedziców familji Rennepontów, Skonał w jej objęciu...
Nieszczęsny to był wypadek!... W tej samej chwili, kiedy krzyczała w rozpaczy Cefiza, oznajmiająca śmierć Jakóba... inny znowu krzyk dał się słyszeć na placu, w stronie przeciwnej od tej, w której szarpano otruwacza...
Ten krzyk odległy, błagalny i drżący z wielkiego przestrachu, jako ostatnia obrona człowieka, pasującego się pod razami zabójców, trwogą przejął Moroka.
Powiedzieliśmy już, że najniedorzeczniejsze, wielką trwogę wzbudzające wieści krążyły po Paryżu; nietylko mówiono o zatruwaniu chorych i studzien publicznych, ale nawet powiadano jeszcze, że schwytano złoczyńców, rzucających arszennik do naczyń z winem jakie zwykle stoją napełnione i otwarte w handlach win.
Goljat szedł do Moroka, dopełniwszy zlecenia, z jakiem posłany był do księdza d‘Aigrigny, który oczekiwał na niego w pewnym domu na placu arcybiskupstwa.
Zaszedł do jednego handlu win przy ulicy Calandre, dla napicia się, a wypiwszy dwie szklanki wina, zapłacił za nie. Kiedy szynkarka szukała monety zdawkowej, aby mu wydać resztę, Goljat oparł niechcący i wcale niewinnie ręce na otworze naczynia z winem, które przy nim stało. Olbrzymi wzrost tego człowieka, jego odrażająca fizjognamja, twarz dzika, ściągnęły już na siebie oko szynkarki i nabawiły ją niepokoju, zwłaszcza, że była trwożliwie uprzedzona krążącemi wieściami o trucicielach; a gdy jeszcze zobaczyła, jak oparł ręce na otworze naczynia z napojem, zawołała przerażona: Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem,
— Ach! dla Boga! Co tam wrzuciłeś do wina?!
Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem, dwaj czy trzej, siedzący przy stole i pijący w szynku, nagle się zerwali, przybiegli do kontuaru i jeden z nich krzyknął nieostrożnie:
— Może to truciciel.
Goljat, nie wiedząc o nieszczęsnej pogłosce, rozpowszechnionej w tej okolicy, nie zrozumiał, o co go obwiniano. Pijący coraz głośniej miotali nań obelgi; on zaś ufny w swoją siłę, wzruszył ramionami i z pogardą i grubjańsko żądał wydania sobie reszty, o której oddaniu szynkarka, zbladła, przelękniona, wcale nie myślała.
— Łotrze! — zawołał jeden z pijących, gwałtownie i natarczywie, tak, iż na ten krzyk zatrzymało się wielu przechodniów.
— Należałoby go przytrzymać... — dodał inny.
— Chodźmy wytłumaczyć się na odwach, łotrze.
Olbrzym rozgniewany obelgami, a nie poczuwający się do winy, rozjątrzył się do żywego tym niespodziewanym napadem; powalił przeciwnika w szynkowni i obłożył go pięściami. W czasie tego rozrachunku kilka butelek i dwie czy trzy szyby stłuczono z łoskotem, a szynkarka, coraz bardziej lękając się, krzyczeć zaczęła co sił:
— Ratunku!... truciciel... morderca!... warty!... warty!...
Goljat ufny w swe herkulesowe siły, po chwilowej walce przeciwko siedmiu czy ośmiu osobom, powalił dwóch najzapalczywszych napastników i co tchu skoczył ku kościołowi N. Panny przez plac kościelny, w poszarpanej odzieży, z gołą głowią, blady, zadyszany.
Lecz natychmiast wielu ludzi, z pomiędzy obecnych zbiegowisku, puściło się w pogoń za nim i mnóstwo głosów krzyczało:
— Łapaj... trzymaj... truciciel!
Słysząc te krzyki, widząc uciekającego człowieka strasznego, jakby obłąkanego, jakiś chłopak rzeźniczy, przechodzący i niosący na głowie próżną nieckę, rzucił ją pod nogi Goljatowi, który, potknąwszy się o tę nagłą przeszkodę upadł... rzeźniczek, sądząc, że dokonał tak heroicznego czynu, jakgdyby napadł na wściekłego psa, rzucił się na niego i powalił się z nim na bruk, wołając:
— Ratunku! truciciel... ratunku!
Straszna to i niebezpieczna była chwila dla Goljata.. sam jeden, w miejscu, zewsząd zagrodzonem i coraz bardziej jeszcze zaciskanem, widział zewsząd oburzonych nieprzyjaciół, biegnących do niego z pogróżkami śmierci.
Biedny olbrzym nie upadł odrazu... Przez kilka sekund niknął prawie wpośród roju zajadłych napastników; jużto widać było potężną, rozbijającą czaszki i twarze rękę, już ogromną posiniałą, pokrwawioną, wtył zwieszoną głowę, do której czupryny przyczepił się jeden napastnik. Po miotającym się to w tę, to w ową stronę tłumie około Goljata widać było jak potężnie się bronił. Z tem wszystkiem, gdy dostał się do niego przez tłum kamieniarz, Goljat został powalony. I, jak się to często zdarza, widok płynącej potokami krwi z ran Goljata upajał radością i podwoił zapalczywość napastników i świadków!
Sto rąk pastwiło się nad nieszczęśliwym; deptano go nogami, szarpano mu twarz, pognieciono piersi, gruchotano żebra.
Goliat z oszpeconą twarzą, unurzany w błocie, mając na sobie odzież poszarpaną, obnażone piersi... wybąknął słowa, które razem ze krwią wydobyły się mu z ust:
— Zlitujcie się... ja nie zatrułem... zlitujcie się...
Kamieniarz, widząc Goljata, krwią zbroczonego, ręce to tam, to tu wyciągającego, chcąc przedstawić to za znaną zabawkę zawołał:
— Ciu-ciu-babka!
Potem gwałtownie nogą w brzuch go kopnąwszy, znowu powalił nieszczęsną ofiarę, której głowa dwa razy odskoczyła od bruku...
W chwili, kiedy upadł olbrzym, odezwał się głos z pośród tłumu.
— A! to Goljat!... Dajcie mu spokój... on biedny nic nie winien.
I ksiądz d‘Aigrigny (albowiem on to był), litością powodowany, koniecznie chciał się przecisnąć aż do pierwszego szeregu tej sceny, a gdy dostał się tam, wtedy, zbladły, gniewem oburzony, grożąc, zawołał:
— Jesteście nikczemni mordercy! Ten człowiek niewnny, ja go znam... odpowiecie za jego życie...
Te słowa księdza d‘Aigrigny przyjęto z wielkiem oburzeniem.
— Ty znasz tego truciciela! — zawołał kamieniarz, chwytając za kark jezuitę — może i sam jesteś trucicielem.
Gdy ksiądz d‘Aigrigny silnie się szarpnął i wydarł z rąk kamieniarza, spora flaszka kryształowa, bardzo gruba, osobliwszego kształtu, napełniona zieloną cieczą, wypadła mu z kieszeni na ziemię tuż przy Goljacie.
Na widok flaszki zawołało kilka głosów:
— To trucizna... widzicie! ma przy sobie truciznę....
— To nie trucizna! — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc... napij się tego... — krzyknął Kamieniarz.
— Tak.... tak... niech wypije! — wrzeszczał tłum.
— Nigdy! — odrzekł przestraszony jezuita.
I odskoczył żwawo, odepchnąwszy flaszkę ręką.
— Widzicie!... to trucizna... boi się napić! — krzyczano.
I, ze wszech stron już ściśnięty, ksiądz d‘Aigrigny potknął się o Goljata.
— Moi przyjaciele! — zawołał jezuita, który w okropnem znajdował się położeniu, choć nie był trucicielem, gdyż w jego flaszce były sole ochronne, bardzo tęgie, do wypicia równie niebezpieczne, jak trucizna — moi poczciwi przyjaciele, mylicie się; w imię Pana Boga zapewniam was, że... mylicie się... i...
— A to... — powtórzył nieubłagany kamieniarz — ostatni raz... namyśl się.
— Wypić to... tobym umarł... — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc, jesteś trucicielem! Hej skończmy z nim — zawołał, uchwyciwszy za gardło księdza d‘Aigrigny.
Po tem wezwaniu utworzyły się dwie grupy.
Jedna, pod dowództwem Cebuli, dobijała Goljata nogmi, kamieniami, drewnianemi sandałami; wkrótce nie do poznania było jego ciało, sponiewierane, potłuczone, W błocie unurzane, tak, że straciło nawet postać ludzką.
Cebula podarła swój kaftan, a skręcany sznur uwiązano u potłuczonej nogi trupa i tak zawleczono go aż do barjery bulwaru.
Prawie całkiem się już zmierzchło, gdy pokaleczone sponiewierane zwłoki Goljata wrzucone zostały do rzeki Ksiądz d‘Aigrigny, ciągle oblegany przez tłum, nacierający nań z krzykiem: Śmierć trucicielowi! cofał się krok za krokiem, zasłaniając się od wymierzonych nań ciosów. Cofając się powoli, manewrując tak, iżby się mógł zbliżyć do muru kościelnego, zdążył przecie wtulić się w kąt, między filary kościelne, przy małej furtce. Opór tej ofiary podwoił zapalczywość napastników; krzyki rozległy się z nową gwałtownością. Znowu kamieniarz rzucił się na księdza d‘Aigrigny, wołając:
— Za mną, przyjaciele!... Za długo się nam opiera trzeba z nim skończyć...
Ksiądz d‘Aigrigny przewidywał już swoją zgubę!...
Nagle, w chwili właśnie, kiedy ksiądz d‘Aigrigny, idąc za instynktem zachowawczym, ostatni raz jeszcze wołał ratunku, drzwi, do których tyłem był obrócony, otworzyły się, silna ręka pochwyciła go i prędko wciągnęła do kościoła. Przy tem, z szybkością błyskawicy wykonanem poruszeniu, kamieniarz rozpędzany naprzód dla pochwycenia księdza d‘Aigrigny, nie mógł wstrzymać swego zapędu wpadł prosto na osobę, która, iż tak powiem, zastąpiła miejsce jezuity. Kamieniarz stanął, jak wryty, potem cofnął się o parę kroków, równie jak jego tłuszcza zdumiony tem niespodzianem zjawieniem się tej osoby i, równie jak tłuszcza, przejęty uczuciem podziwu i uszanowania na widok tego, który tak cudownie przybył na ratunek księdzu d‘Aigrigny. Był to ksiądz Gabrjel. Młody misjonarz stał we drzwiach na progu...
Fizjognomja jego jaśniała tak niebiańską pięknością, malowało się w niej politowanie tak tkliwe, iż lud uczuł jakieś niezwykłe na jego widok wrażenie. Gabrjel, ze łzami w swych pięknych, niebieskich oczach, złożywszy ręce, zawołał dźwięcznym, drżącym głosem:
— Zlitujcie się... moi bracia!... bądźcie ludzkimi bądźcie sprawiedliwymi.
Kamieniarz, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i mimowolnego podziwu, postąpił krok do Gabrjela i zawołał
— Niema litości dla zatruwacza!... potrzebny nam jest... wydać go nam!... bo, jeżeli nie, sami go weźmiemy...
— Moi bracia, posłuchajcie mię... — rzekł Gabrjel, wyciągając do niego ręce.
— Precz! — zawołał kamieniarz. — Truciciel ukrywa się w kościele... wejdźmy do kościoła.
To mówiąc, kamieniarz a za nim Cebula i pewna liczba gotowych na wszystko ludzi, postąpił ku Gabrjelowi. Misjonarz, widząc jak od kilku chwil powiększa się zaciekłość ludu, osądził na co się zanosi; prędko się cofnąwszy do kościoła, zdołał, pomimo natarczywości napastników utrzymać drzwi prawie przymknięte, i zabarykadować je jak mógł najlepiej za pomocą drewnianego drąga, którego jeden koniec oparł o kamienną posadzkę, a drugą o drzwi. Podpierając drzwi, wołał na księdza d‘Aigrigny:
— Uciekaj, mój ojcze... uciekaj przez zakrystję bo inne drzwi są pozamykane...
Jezuita, znękany, osłabiony, oblany zimnym potem, czując, że mu sił braknie i sądząc, że już jest w bezpiecznem miejscu, rzucił się na krzesło omdlały. Na głos Gabrjela ledwie się podnieść zdołał i chwiejnym krokiem dążył do chóru, oddzielonego kratą od reszty kościoła.
— Prędko, mój ojcze!... — dodał Gabrjel ze strachem, trzymając wszystkiemi siłami drzwi, do których gmin szturmował — śpiesz się, mój ojcze!... Dla Boga, śpiesz się, mój ojcze!... za kilka minut już będzie zapóźno... — Potem misjonarz dodał z rozpaczą: — A tu być samemu...samemu, dla wstrzymania napaści tych rozszalałych...
W tej chwili właśnie Gabrjel, pomimo nadzwyczajnej energji, z jaką trzymał drzwi, pragnąc ocalić księdza d‘Aigrigny, spostrzegł, że już się chwieją. Obejrzawszy się wtedy, dla zobaczenia, czy przynajmniej tymczasem jezuita schronił się za kraty. Gabrjel zdumiał się i przeląkł, widząc go leżącego bez ruchu kilka kroków od chóru. Gabrjel, z założonemi na krzyż rękami na piersiach, stal spokojnie, nieustraszony. Wyłamawszy drzwi, napastnicy wpadli do świątyni. Osobliwa zaszła z nim scena.
Już zmierzchło się było... Kilka tylko srebrnych lamp rzucało tu i owdzie słabe światło, dalej zaś w kościele zupełnie było ciemno. Nagle, wpadłszy do tej ogromnej, posępnej, głuchej, pustej katedry, najśmielsi nawet przelękli się, osłupieli, na widok okazałej, kamiennej pustyni.
Religijne podania, nawyknienia, lub wspomnienia dziecinnego wieku, tak silny mają wpływ na niektórych ludzi, iż wielu towarzyszy kamieniarza, skoro wbiegli do kościoła, natychmiast odkryli głowy i postępowali ostrożnie, aby nie robić hałasu. Lecz za pierwszym żarcikiem kamieniarza, którzy przerwał to szanowne milczenie, wkrótce przeminęło wzruszenie.
— Cóż to? — zawołał — czyśmy tu przyszli śpiewać nieszpory?
Na te słowa odezwały się głośne śmiechy.
W miarę, jak nikło pierwsze wrażenie poszanowania doznane mimowolnie, coraz mocniej odzywały się głosy, a na twarzach malowała się coraz większa dzikość, tem groźniejsza, że każdy wstydził się chwilowego przestrachu — Tak, tak! — krzyknęło kilka głosów, drżących z gniewu — trzeba nam życia jednego lub drugiego z nich.
— Lub obydwóch...
— Bo dlaczego ten przeszkadza nam poszarpać naszego truciciela?
— Niech zginie! niech zginie!
Kamieniarz, a za nim jego banda, biegnąc do Gabrjela, który jeszcze postąpił naprzeciw nim kilka kroków od kraty, zawołał z zaiskrzonemi złością oczami:
— Gdzie jest truciciel?... Potrzebny nam jest...
— A któż to powiedział wam, moi bracia, że on jest trucicielem? — rzekł Gabrjel przenikliwym, dźwięcznym głosem — Truciciel!... a gdzież są dowody?... świadkowie?...
ofiary?....
— Dosyć tego!... — odpowiedział grubjańsko kamieniarz, przyskakując z groźną miną. — Oddaj nam go musimy go mieć... bo, jak nie, zapłacisz za niego ty...
— A więc macie mię! jestem! — rzekł Gabrjel, podnosząc głowę i postępując naprzód ze spokojem, pełnym poświęcenia i wzniosłości. — Ja lub on — dodał — wszystko to dla was jedno: pragniecie krwi! weźcie moją, a ja wam przebaczę, moi bracia, nieszczęsny szał, który opanował wasz rozum.
W tej chwili tłum spostrzegł leżącego księdza d‘Aigrigny.
— Mamy go! Śmierć trucicielowi — zawołano.
Misjonarz stracił już nadzieję ocalenia jezuity od strasznej śmierci... Z tem wszystkiem zawołał:
— Stójcie!... nieszczęśni, obłąkani...
I rzucił się naprzeciwko tłumu, ręce do niego wyciągnąwszy.
Odpowiedziano mu wrzaskiem.
— Śmierć! śmierć!
— Chcecie jego śmierci? — rzekł Gabrjel, blednąc jeszcze.
— Tak!... tak!...
— A więc niech umrze!... — zawołał misjonarz, nową myślą nagle natchniony — tak, niech umiera zaraz, w tej chili.
Przez kilka sekund ci ludzie zamilkli, osłupieli, z zadziwieniem patrzyli na Gabrjela.
— Człowiek ten, mówicie, jest winny!... — rzekł młody misjonarz drżącym głosem — osądziliście go bez dowodów, bez świadków, bo na co to wszystko?... umrze... Zarzucacie mu, że jest trucicielem... a gdzież są jego ofiary? gdzie one są? Nie wiecie... Na co to wszystko? on już osądzony... Gdzież jego obrona? to święte prawo każdego obwinionego?... nie chcecie go słuchać... na co?... jego wyrok już ogłoszony... Niech i tak będzie!... wy sami jesteście oskarżycielami, sami sędziami i sami katami.
— Nie... nie!... — krzyknęło zapamiętale kilka głosów.
— Nie... — mówił Gabrjel z coraz większym zapałem — nie! chcecie rozlać krewą rozlejecie ją nawet w świątyni pańskiej... Bo, mówicie, to jest wasze prawo... Dopełniacie czynu okropnej sprawiedliwości... Lecz pocóż wtedy tyle silnych rąk dla dobicia tego i tak już konającego człowieka? Poco te krzyki? ta zapalczywość? te gwałty? Azaliż to tak wykonywają się sądy ludu sprawiedliwego, potężnego?
— Tak — odpowiedział kamieniarz — to jest nasze prawo; chcemy zabić truciciela...
To mówiąc, nędznik ten, z zakrwawionym wzrokiem, zapalonemi licami, posunął się na czele gromady, gotowej na wszystko; postępując, najprzód zrobił rękami znak, jakgdyby chciał odepchnąć z drogi Gabrjela, ciągle stojącego przed kratą
Lecz, zamiast opierać się bandycie, misjonarz pośpieszył naprzeciw niemu parę kroków, wziął go za rękę i rzekł doń śmiało:
— Chodź...
I, ciągnąc, iż tak powiem, za sobą kamieniarza zdumionego, że jego towarzysze przerażeni tym postępkiem Gabrjela, nie śmiali od razu pójść za nim... Gabrjel przebiegł szybko przestrzeń, która go oddzieliła od chóru, otworzył kratę i, zaprowadziwszy kamieniarza, nie przestając trzymać go za rękę, aż do ciała księdza d‘Aigrigny leżącego na posadzce, zawołał:
— Otóż jest ofiara... już jest na śmierć skazana, uderz ją!...
— Ja! — zawołał kamieniarz, wahając się — ja... sam jeden...
— Och — rzekł Gabrjel z boleścią — niema żadnego niebezpieczeństwa, łatwo z nim skończysz... patrz... jak znękany cierpieniami, ledwie oddycha... wcale ci się nie będzie opierał... Nie lękaj się niczego!
Kamieniarz stał jak wryty, kiedy tymczasem tłum, mocno zdumiony tem zdarzeniem, zbliżał się powoli do kraty, nie śmiejąc wejść za nią.
— Uderz! — rzekł Gabrjel do kamieniarza i pokazując mu tłum uroczystym giestem — oto sędziowie... a ty jesteś katem...
— Nie! — zawołał kamieniarz odskoczywszy — ja nie jestem katem... nie!
Tłum zamilkł... Przez kilka chwil ani jedno słowo, ani jeden okrzyk nie zmącił głębokiej ciszy wspaniałej katedry.
Potem kilku ludzi z bandy kamieniarza zaszemrało głośno, wyrzucając mu jego lękliwość.
— Nie śmie dobić zatruwacza — rzekł jeden.
— Tchórz!
— Boi się.
— Cofa się.
Słysząc to szemranie, kamieniarz pobiegł do kraty, otworzył ją i, wskazując na ciało księdza d‘Aigrigny, zawołał:
— Jeżeli jest ktoś śmielszy ode mnie, niech idzie dobić go... niech się podejmie być katem... zobaczymy..
Na to wezwanie ucichły szemrania.
Nikt pojedynczo nie śmiał posunąć się i podnieść ręki ma umierającego człowieka. Nagle ksiądz d‘Aigrigny głęboko, chrapliwie westchnął, głowa i jedna ręka nieco się podniosła, konwulsyjnie drgnąwszy, potem opadł na posadzkę, jakgdyby już skonał...
Gabrjel krzyknął żałośnie i upadł na kolana przy księdzu d‘Aigrigny, mówiąc:
— Ach! mój Boże! już umarł...
Sprawiło to mocne wrażenie na tłumie, który bywa zwykle równie skory do złego, jak do dobrego.
Na przeraźliwy krzyk Gabrjela, ludzie, co niedawno tak zapamiętale, z krzykiem domagali się śmierci tego człowieka, teraz prawie rozczulali się nad nim.
— Księże proboszczu — rzekł kamieniarz, nachyliwszy się do Gabrjela.. — czy doprawdy niema już nadziei?...
Niespokojnie i w najgłębszem milczeniu oczekiwano odpowiedzi Gabrjela...
— Bogu dzięki! — zawołał nagle Gabrjel — jego serce bije...
— Jest nadzieja, będziemy mogli uratować go...
— Będziemy mogli uratować go — powtórzył machinalnie kamieniarz.
— Będzie można uratować go... — powtarzał tłum pocichu.
— Prędko, prędko! — rzekł Gabrjel, obróciwszy się do kamieniarza — dopomóż mi, mój bracie; przeniesiemy go do pobliskiego domu... tam mu udzielą potrzebnej naprędce pomocy...
Na widok strasznego kamieniarza, pomagającego młodemu księdzu ratować człowieka, którego niedawno chciał zamordować, tłum nagle zmienił postawę, inne ogarnęły go uczucia. Wszyscy jeden przed drugim ubiegali się z ofiarowaniem swych usług.
— Mości księże proboszczu, lepiej może byłoby zanieść chorego w lektyce — rzekła Cebula.
— A gdybym też pobiegł sprowadzić powóz — odezwał się szkaradny ulicznik, zdejmując swoją furażerkę.
— Dobrze mówisz — rzekł kamieniarz — biegnij co żywo.
— Taki... tak!... biegnij prędko, moje dziecko — rzekł Gabrjel do ulicznika tonem rozkazującym.
Kiedy ten przeciskał się przez tłum, odezwał się głos:
— Mam ja przy sobie małą flaszeczkę z wódką, może się ona przyda?
Oczekując na przybycie powozu, Gabrjel usiadł na chwilę na krzesełku; tymczasem kilku ludzi usłużnie ofiarowało się przytrzymywać głowę księdza d‘Aigrigny; Gabrjel dawał mu powoli wąchać spirytus we flaszce. Po niejakim czasie spirytus wywarł skutek: jezuita cokolwiek się ocknął; kilka razy poruszył się i podniosła się pierś jego od głębokiego westchnienia.
— Nic mu nie będzie... będzie żył! — zawołał Gabrjel ucieszony — będzie żył... moi bracia...
— Ach, tem lepiej!... — zawołało kilka głosów.
— O! tem lepiej, tem lepiej! moi bracia — rzekł Gabrjel. — Podziękujmy Bogu, że wasz ślepy szał dzikości zamienił w uczucie politowania! Moi bracia, kochajmy się, upadnijmy na twarz przed Zbawicielem, który cierpiał za nas!
W kilka minut potem, Gabrjel, niemal w triumfie niesiony na ręku, siadał do powozu, w którym leżał ksiądz d‘Aigrigny; jezuita powoli zupełnie odzyskał zmysły. Powóz ten, stosownie do rozkazów jezuity, zatrzymał się przed bramą domu przy ulicy Vaugirard; tyle on już miał odwagi i siły, iż sam, bez pomocy, wysiadł z powozu i wszedł do tego domu, gdzie nie był wprowadzony Gabrjel, a dokąd my poprowadzimy czytelnika.
Kilka dni dopiero upłynęło od czasu, gdy d‘Aigrigny tak odważnie ocalony został przez Gabrjela z rąk rozhukanego gminu. Trzej księża w czarnych, długich sukniach, z białemi wywiniętymi kołnierzykami, w czworograniastych czapkach, przechadzali się miarowym krokiem po ogrodzie. Stosownie do przepisów zgromadzenia (byli to bowiem jezuici), które zabraniają spacerować po dwóch, tylko wszystkim razem, ci trzej duchowni nie rozłączyli się ani na chwilę.
— Bardzo się lękam — mówił jeden z nich w dalszym ciągu rozmowy, która się toczyła o nieobecnej osobie — bardzo się lękam, aby Wielebny Ojciec, nieustannie dręczony od czasu, jak go napadła cholera, nie nadwyrężył swego zdrowia... żeby nie dał powodu do recydywy, która teraz mogłaby być niebezpieczną dla jego życia.
— Dlatego też — rzekł z boleścią najmłodszy jezuita — przykro jest wspomnieć, że Wielebny ksiądz Rodin był przedmiotem zgorszenia z przyczyny, że uporczywie nie chciał onegdaj wykonać publicznej spowiedzi.
— Jego Wielebności zdawało się, że nie jest z nim tak źle, jak sądzono — odezwał się jeden z ojców — i że dopełni swych ostatnich powinności, skoro uzna, że koniec jego zbliża się.
— W rzeczy samej, od dziesięciu dni, jak go tu sprowadzono umierającego... życie jego, iż tak powiem, było długiem, nieustannem konaniem; a z tem wszystkiem żyje jeszcze.
— Mówią — rzekł inny wielebny ojciec — że ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jego Wysokości, kardynałowi Malipierii, który przybył namówić go, aby przykładnie zakończył życie, jak przystoi na syna Lojoli, naszego świętego fundatora (na te słowa wszyscy trzej jezuici pokłonili się razem, jakgdyby wszystkimi trzema razem jedna poruszyła sprężyna), lecz jakoby ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jej Wysokości: „Nie potrzebuję się spowiadać publicznie, chcę żyć i będę żył“.
Po tej rozmowie nastąpiło dość długie milczenie.
Tak rozmawiając, trzej jezuici przeszli długą ulicę, dotykającą miejsca, drzewami w szachownicę zasadzanego.
W środku tego miejsca, Skąd rozchodziły się ulice w różne strony, na okrągłym, czystym, małym placu stał okrągły kamienny stół; na tym stole klęczał mężczyzna, ubrany także po jezuicku; na plecach i na piersiach miał zawieszone dwie karty z napisami.
Na jednej karcie napisane było dużemi głoskami:
Nieuległy.
Na drugiej:
Cielesny.
Jezuita, skazany, według ustaw zgromadzenia, podczas przechadzki na tę niedorzeczną, żakowską karę, był to mężczyzna, około czterdziestu lat mieć mogący, herkulesowej budowy ciała, z tęgim, grubym karkiem, z czarnemi, kędzierzawemi włosami, śniadej twarzy, lubo, według przyjętego zwyczaju, skromnie, pokornie trzymał oczy spuszczane, domyślać się jednak było można z nerwowego i częstego ściągania wielkich brwi, że wewnętrzne jego uczucia niebardzo zgodne były z jego pozorną pokora nadewszystko, gdy ujrzał zbliżających się do siebie Wielebnych Ojców których bardzo wielu, już to po trzech już pojedynczo, przychodziło i odchodziło ulicami, schodzącemi się na okrągły plac, gdzie on był wystawiony.
Pomiędzy innymi, tamże w ogrodzie przechadzającym się jezuitami, widać także było tu i owdzie kilku ludzi świeckich, a to z następujących powodów; Jezuici mieli przyległy dom, oddzielony od ich domu tylko grabowym szpalerem; wiele pobożnych osób, w pewnych porach roku przybywało do tego domu i bawiło w nim, odprawiając rekolekcje. Pensjonarze ci używali tam przyjemności dobrego stołu, ładnej kapliczki i nauk ojców jezuitów.
Jeden z dwóch starych jezuitów rzekł do najmłodszego posępnej fanatycznej twarzy, księdza:
— Przedostatni pensjonarz, którego tu przyprowadzono rannego do naszego domu pokuty, nie przestaje dotąd okazywać się równie dzikim, gdyż nie widzę go tu z innymi pensjonarzami.
— Nie wiecie wcale, jak się nazywa ten pensjonarz?
— Od dwóch tygodni wiem o jego pobycie, lecz nie słyszałem, aby go nazywano inaczej niż Jegomość z pawilonu.
— Jeden z naszych sług, jemu przydany, a który go inaczej nie nazywa, powiedział mi, że to człowiek niezmiernie łagodny, miły, i wydaje się pogrążony w wielkim smutku; prawie nigdy nie mówi.
Tak sobie gwarząc, Wielebni Ojcowie przybyli do budynku, przytykającego do głównego mieszkania, a podobnego kształtem do magazynu.
W tym budynku była kasa handlowa, do której wnoszono dochód ze sprzedaży książek, rycin, różańców, fabrykowanych przez zgromadzenie, a rozsyłanych po Francji książek, po największej części niedorzecznych, bałamutnych lub kłamliwych, w których wszystko, co się nie podobało jezuitom w historji francuskiej, wszystko to mówię jest trawestowane, lub wyszydzane stylem karczemnym, straganowym. Przysłuchawszy się z radością brzękowi talarów, jeden z Wielebnych Ojców rzekł z uśmiechem:
— A to dziś, w dzień, najmniej dochodu przynoszący Ojciec kasjer mówił mi, że dochód z pierwszego kwartału wynosił 83.000 franków.
— Przynajmniej — rzekł cierpko młody Ojciec — wiele środków szkodzenia wydarto z rąk bezbożności.
— Nadaremno burzyć się będą bezbożnicy, ludzie pobożni są z nami! — odrzekł drugi Ojciec Wielebny — przypatrzyć się tylko, pomimo popłochu z powodu cholery, jak rozkupywane są bilety naszej pobożnej loterji.
— Ale wiecie, ile będzie kosztowała kadzielnica, która z dochodu loterji będzie opłacona?
— Ojciec prokurator powiedział, że, rachując w to już drogie kamienie, nie przeniesie 33.000 franków... nie licząc starzyzny, którą przyjęto tylko na wagę złota... oszacowana jest, jak sądzę, na 9.000 franków.
— Loterja ma przynieść nam zysku 40.000 franków; dobrze więc stoimy — rzekł drugi jezuita.
Na nieszczęście tak interesująca rozmowa została przerwaną. Jedne drzwi w kracie ogrodu otworzyły się i jeden z trzech Wielebnych Ojców, na widok nowonadchodzącej osoby, rzekł:
— Ach! otóż Jego Wysokość kardynał Malipieri idzie odwiedzić Ojca Rodina.
Kardynał Malipieri, któregośmy widzieli obecnego na naradzie u księżnej Saint-Dizier, a który teraz szedł do mieszkania Rodina, ubrany był po cywilnemu, okryty obszernym atłasowym płaszczem, z którego mocno czuć się dawała woń kamfory, gdyż prałat zaopatrzył się we wszelkie środki anticholeryczne.
Fizjognomja prałata zdawała się wyrażać niepokój, cierpkość; cera jego twarzy była żółtawa; brunatna obwódka, otaczająca jego czarne zezowate oczy, wydawała się czarniejszą niż zwykle.
Prałat zamierzał już wejść do przyległego pokoju, w którym leżał chory, gdy wtem przez cienką ścianę, która go przedzielała od Rodina, usłyszał jakąś rozmowę i zatrzymał się dla przysłuchania się, gdyż wszystko, co mówiono w przyległym pokoju, dość łatwo dochodziło jego uszu.
— Otóż więc opatrzony jestem... muszę wstać — mówiono głosem słabym, ale rozkazującym.
— Ani myśl o tem, Wielebny Ojcze — odpowiedział głos mocniejszy — bo to ani podobna.
— Zobaczysz, czy to niepodobna — rzekł pierwszy głos.
— Ależ, mój Wielebny Ojcze... zabiłbyś się... nie jesteś nawet w stanie podnieść się... byłoby to wystawić się na śmiertelną recydywę... ja na to nie pozwolę...
Po tym odgłosie nastąpił znowu jakiś szmer, jakby szamotania się, połączonego z kilkakrotnem stękaniem, raczej gniewliwem, aniżeli użalającem się, i znowu odezwał się głos:
— Nie, nie, mój ojcze, i dla tem większego bezpieczeństwa nie pozostawię ci twego ubrania... Już też nadchodzi godzina, w której zażyć masz lekarstwo; pójdę przygotować je.
I prawie w tejże chwili otworzyły się drzwi, a prałat ujrzał wchodzącego mężczyznę, mającego około dwudziestu pięciu lat, niosącego pod pachą stary surdut oliwkowy i czarne wytarte spodnie, które rzucił na krzesło.
Osobą tą był pan Anioł-Modest Rousselet, pierwszy uczeń doktora Baleinier; fizjognomja młodego praktykanta była skromna, uprzejma, powściągliwa; włosy jego prawie równo podstrzyżone, dość długo spadały na szyję z tyłu; okazał niejakie zdziwienie na widok kardynała i dwakroć niziutko mu się ukłonił, nie podnosząc nań oczu.
— Cóż mówi o chorym doktór Baleinier?
— Powiada, że w najgorszym, jak tylko wyobrazić sobie można, jest stanie. Wielebny Ojciec Rodin jest teraz w owej niebezpiecznej chwili przesilenia, w której parę godzin stanowić może o życiu lub śmierci chorego... Doktór Baleinier poszedł po rzeczy, potrzebne do operacji ochronnej, nader bolesnej, i za powrotem wykona ją na chorym.
— A czy powiedziano o tem księdzu d‘Aigrigny?
— Ksiądz d‘Aigrigny sam jest bardzo chory, jak to wiadomo Waszej Wysokości, od trzech dni jeszcze nie mógł się podnieść z łóżka.
— Pytałem o niego, idąc tu na górę — odpowiedział prałat — i zaraz go odwiedzę. Lecz, wracając się do ojca Rodina, czy powiadomiono jego spowiednika że jest w tak niebezpiecznym stanie i ulec ma tak ważnej opieracji.
— Doktór Baleinier nadmienił mu parę słów o tem, ale ojciec Rodin krzyknął z gniewem, że mu nie dają ani na chwilę spoczynku, że go dręczą bezustanku, że on więcej, niż kto inny, myśli o zbawieniu duszy i że...
— Och! per Bacco?... nie idzie tu o niego! — zawołał kardynał, tym pogańskim wykrzyknikiem przerywając mowę panu Rousselet i podnosząc swój głos, tak bardzo ostry i przeraźliwy — nie idzie tu o niego, ale o interes jego zgromadzenia. Koniecznie trzeba, aby Wielebny Ojciec przyjął sakramenta z najawniejszą uroczystością i żeby nietylko zakończył żywot przykładnie po chrześcijańsku, ale żeby ten przykład był jak najgłośniejszym...
Wypada, żeby wszyscy ludzie tego domu, nawet obcy, wezwani byli na to widowisko. Bo w tych bezbożnych czasach zgon uroczyście chrześcijański sprawi nader zbawienne wrażenie na publiczności. A nawet byłoby bardzo dobrze na przypadek śmierci, przygotować się do zabalsamowania Wielebnego Ojca; wtedy możnaby go wystawić przez kilka dni w kaplicy na katafalku, według rzymskiego zwyczaju. Mój sekretarz poda rysunek katafalku; będzie to bardzo świetnie, okazale; ze swego położenia w zgromadzeniu, ojciec Rodin zasłużył, aby pogrzeb jego odbył się z największą jak tylko można okazałością; dla niego trzeba będzie najmniej sześć świec...
Suchy odgłos, jak gdyby co metalowego rzucono w gniewie na posadzkę, dał się słyszeć w przyległym pokoju, gdzie był chory, i przerwał mowę prałatowi.
— Pozwoli Wasza Wysokosć uczynić sobie uwagę, że tutejsze prawa sprzeciwiające się podobnym wystawom, i że...
— Prawa... zawsze prawa — rzekł rozgniewany kardynał — alboż to Rzym nie ma także swych praw? Alboż to ksiądz lub zakonnik nie jest poddanym Rzymu? Czy nie czas już, żeby...
Lecz, nie chcąc pewno zapuszczać się w podobną rozmowę z młodym doktorem, prałat mówił dalej:
— Później będzie czas pomyśleć o tem; lecz powiedz mi pan, czy po ostatniej mojej bytności Wielebny Ojciec Rodin miał znowu napady maligny?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, tej nocy cierpiał na nią najmniej przez półtorej godziny.
— Czy też pamiętałeś pan, jak mu to polecono, zapisywać wszystkie słowa, które wtedy gadał?
— Tak, proszę Waszej Wysokości; oto są notatki, jakie mi kazał zrobić Wasza Wysokość.
To mówiąc, pan Anioł-Modest Rousselet wyjął z szufladki papiery i podał je kardynałowi.
Ta część rozmowy pana Rousselet z księdzem kardynałem toczyła się w oddaleniu od przepierzenia, tak, iż Rodin nic nie mógł słyszeć.
Odebrawszy od pana Rousselet spis słów, wyrzeczonych przez Rodina w malignie, kardynał okazywał wielką ciekawość, chcąc dowiedzieć się, co on zawiera. Prędko przeczytawszy, zmiął papier w ręku i rzekł, bynajmniej nie ukrywając złości:
— Zawsze słowa bez związku i znaczenia... prawdziwie, myślałby kto, że ten człowiek nawet w obłąkaniu umie panować nad sobą i jeżeli prawi głupstwa, to chyba wcale nic nie znaczące.
— Wprowadzisz mnie pan do ojca Rodina — rzekł prałat po chwilowem milczeniu.
— Gotów jestem na rozkazy Waszej Wysokości — rzekł pan Rousselet, nisko się kłaniając.
I wszedł do przyległego pokoju.
Sam pozostawszy, zamyślony kardynał mówił do siebie.
— Zawsze tegoż samego jestem przekonania. Podczas nagłego napadu cholery, jakiemu uległ... zdawało się Ojcu Rodinowi, że został otruty; a więc knuł coś bardzo niebezpiecznego i dlatego tak się wszystkiego lękał. Czyliżby więc słuszne były nasze podejrzenia? Czyliżby silnie a skrycie działał, jak się tego obawiamy, i znakomite osoby w Rzymie... ale w jakimże celu? Otóż właśnie trudno było tego dociec, gdyż jego wspólnicy nader wiernie dochowują tajemnicy... Miałem nadzieję, że może w malignie... wymknie się mu jakie słowo... a jednak nic.. i nie odkryło się, chyba tylko same frazesy nic nic znaczące.
Pan Rouseslet, powróciwszy, przerwał prałatowi dalsze uwagi.
— Przykro mi jest oznajmić Waszej Wysokości, że Wielebny Ojciec Rodin nie da się w żaden sposób namówić aby przyjąć kogokolwiek; mówi, że potrzebuje teraz zupełnego spokoju.. Lubo bardzo osłabiony, jest jednak markotny, rozgniewany... Wielce zdaje się być prawdopodobnem, że wysłuchał Waszą Wysokość mówiącego o zabalsamowaniu go... i że...
Potem, widząc, że prałat zmierza ku drzwiom, do przyległego pokoju, pan Rousselet dodał:
— Ależ, proszę Waszej Wysokości, ojciec Rodin nikogo a nikogo przyjąć nie chce... potrzebuje zupełnego spokoju przed operacją, która niebawem ma być na nim dokonana... może byłoby niebezpiecznie, gdyby...
Żeby lepsze dać wyobrażenie męczarni Rodina, zmuszonego pozostać nieczynnym z przyczyny choroby, i dla okazania ważności odwiedzin „kardynała Malipieri, przypomnijmy w krótkości zuchwałe zamiary dumnego jezuity, który uważał się za współzawodnika Sykstusa Piątego oczekując tylko, rychło mu się stanie równym. Dochrapać się przez dobre pokierowanie sprawy Rennepontów godności generała swego zgromadzenia, potem, w razie prawie już przewidzianej abdykacji, pozyskać sobie potężnymi środkami większość głosów w kollegium kardynałów aby zasiąść na stolicy papieskiej, a wtedy za pomocą zmiany w ustawach zgromadzenia jezuitów, zagarnąć pod władzę papieską to potężne zgromadzenie, zamiast pozostawić je niepodległem, zrównać się, a niekiedy przemagać nad niem, — takie były skryte zamiary Rodina. Co do podobieństwa ich ziszczenia... uświęcały je mnogie poprzednie wypadki, gdyż wielu prostych mnichów lub księży nagle wzniosło się do godności papieskiej.
Otóż pośród takich okoliczności, okoliczności tak ważnych skazany był Rodin na męki choroby, która paraliżowała jego siły, właśnie wówczas, gdy bardziej niż kiedykolwiek wypadało mu być czynnym, a czynnym wszelkiemi sposobami, do jakich tylko umysł jego był zdolny.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Postawszy jakiś czas niewzruszony przy drzwiach, kardynał zbliżył się powoli do łóżka Rodina. Rozgniewany tem natręctwem Rodin, chcąc uniknąć rozmowy, której z wielu względów nie życzył sobie, nagle odwrócił twarz do ściany i udał, że śpi. Kardynał, mało zważając na to udawanie postanowiwszy korzystać z osłabienia Rodina, o którem bardzo dobrze wiedział, przystawił sobie krzesło i, pomimo odrazy, usiadł w głowach przy łóżku chorego jezuity.
— Jakże się masz, mój Wielebny i miły mi Ojcze? — rzekł do niego słodziuchnym głosem, który przy włoskim akcencie wydawał się jeszcze obłudniejszym.
Rodin udał głuchego, głośno chrapał i nic nie odpowiedział. Kardynał, lubo w rękawiczkach, ze wstrętem jednak zbliżył rękę do ręki jezuity, trochę nią wstrząsnął i powtórzył nieco mocniejszym głosem:
— Mój Wielebny i miły mi Ojcze, ponieważ nie śpisz... więc posłuchaj mnie, proszę cię...
Dręczony boleścią, nękany natręctwem prałata, Rodin nagle obrócił głowę, wlepił zapadłe oczy w rzymianina i ściągniętemi od złośliwego uśmiechu usty rzekł:
— A więc Wasza Wysokość mocno obstaje przy tem, aby mnie zabalsamować.. jak niedawno słyszałem ją mówiącą, i pragniesz Wasza Wysokość widzieć mnie wystawionego w żałobnej kaplicy, żeby mnie tym sposobem w mej śmiertelnej chorobie nie dręczyć i zgon mi przyśpieszyć!
— Jeżeli przez to chcesz powiedzieć, że ze wszystkich sił mej duszy życzyłem... życzę ci chrześcijańskiego przykładnego zgonu... oh! wtedy nie mylisz się, mój miły ojcze! doskonale mnie zrozumiałeś, albowiem byłoby mi bardzo miło widzieć cię, po tak godnie spędzonem życiu, przedmiotem uwielbienia wiernych chrześcijan.
— A ja powiadam Waszej Wysokości — zawołał Rodin słabym, przerywanym głosem — powiadam Waszej Wysokości, że wielkiem jest okrucieństwem odzywać się z takiemi życzeniami w obecności chorego w tak niebezpiecznym, jak mój teraźniejszy, stanie.
Ten napad gniewu nadwątlił siły Rodina, opuścił głowę, na poduszkę i zatabaczoną chustką otarł spiekłe usta.
— No, no, uspokój się, miły ojcze — odpowiedział kardynał ojcowskim tonem — nie miej tak zgubnych myśli, ani wątpić, że Opatrzność wysokie ma względem ciebie zamiary, kiedy cię już zachowała od tak wielkiego niebezpieczeństwa... Miejmy nadzieję, że cię jeszcze wydźwignie z tego, co ci zagraża w tej chwili.
Rodin odpowiedział chrapliwem mruczeniem, odwracając się do ściany. Niezmieszany prałat mówił dalej:
— Opatrzność nietylko cię wydźwignęła z niebezpieczeństwa, ale więcej jeszcze uczyniła... Niezmiernie ważne ]est to, co ci powiem; posłuchaj mnie tylko uważnie.
Opatrzność chciała, abyś w napadzie obłąkania wyjawił niechcący bardzo ważne rzeczy.
I prałat czekał z niespokojną ciekawością skutków cnotliwej zasadzki, urządzonej na osłabiony umysł jezuity.
Lecz ten, ciągle odwrócony do ściany, nie okazał nawet, że go siły opuszczają i pozostał milczący.
— Pewno się zastanawiasz nad temi słowy, wielebny ojcze — rzekł kardynał — słusznie postępujesz, gdyż idzie o rzecz wielkiej wagi; tak, powtarzam ci, Opatrzność dozwoliła, abyś, podczas twego obłąkania, wymówionemi słowy objawił najskrytsze myśli, któreby ci wielce mogły zaszkodzić... Krótko ci powiem, podczas ataku obłąkania zeszłej nocy, który trwał blisko dwie godziny odkryłeś tajony cel swych intryg w Rzymie z wieloma członkami świętego kolegjum.
Tu kardynał wstał, nachylił się nad łóżkiem choregu śledząc, jakie to uczyni wrażenie na fizjognomji Rodina.
Ale on nie dał mu do tego dosyć czasu. Jak trup, poddany działaniu stosu galwanicznego, nagle podskakuje, rzuca się i miota, tak Rodin podskoczył na łóżku, obrócił się, podniósł i usiadł, usłyszawszy ostatnie słowa prałata.
— Wydał się... — rzekł kardynał cicho po włosku.
Potem prędko znowu usiadłszy, wlepił w jezuitę oczy, skrzące się triumfującą radością.
Lubo nie słyszał okrzyku kardynała, lubo nie widział uradowanej jego fizjognomji, pomimo swojej słabości, Rodin, zrozumiał, jak nieroztropne było jego pierwsze oburzenie, które zbyt wiele znaczyło...
— Mój ojcze, Wasze mocne wzruszenie, wasz przestrach, utwierdza mię w przekonaniu, niestety, w smutnem przekonaniu, jakiego nabyłem — rzekł kardynał, coraz bardziej triumfujący, że mu się udał podstęp i widząc, że już ma dociec tak ważnego sekretu — dlatego teraz, mój ojcze — dodał — pojmujesz, jak ważną będzie dla ciebie rzeczą zastanowić się nad najdrobniejszemi szczegółami twych projektów i twych wspólników w Rzymie; tym sposobem, mój miły ojcze, możesz się spodziewać, że otrzymasz łaskę, nadewszystko, jeżeli się przyznasz szczerze i w najmniejszych szczegółach, jeżeli dopełnisz niektórych okoliczności, których, jak to zwykle bywa, braknie w twem wyznaniu, uczynionem w szale gorączkowym.
Rodin, uspokoiwszy się z pierwszego oburzenia, spostrzegł, lubo już zapóźno, że było to tylko podejście, i że mocno się skompromitował, nie swemi słowami, lecz okazanem zdziwieniem i przestrachem, na nieszczęście tak go zdradzającym.
Tu Rodin otarł rozpalone czoło z zimnego potu. Wzruszenie tej sceny powiększało jego cierpienia i pogarszało jeszcze jego stan i tak już bardzo niebezpieczny. Znękany dolegliwościami choroby i natręctwem, nie mógł już dłużej siedzieć i rzucił się na poduszkę.
— Per Bacco! — rzekł sobie pocichu kardynał, przerażony widokiem fizjognomji jezuity — żeby tylko nie kończył, nic nie powiedziawszy, i nie uszedł zasadzki tak ręcznie nań zastawionej.
I, prędko nachyliwszy się do Rodina, rzekł mu prałat:
— Miejmy nadzieję, kochany ojcze, że to przesilenie nie będzie szkodliwe... ale ponieważ zdarzyć się może, przeciwnie, idzie tu o zbawienie waszej duszy, wypadałoby więc, żebyście mi szczerze wszystko wyznali... z najmniejszemi szczegółami... chociażby wyznanie to wyczerpać miało wszystkie wasze siły... życie wieczne warte więcej niż to życie znikome. Alboż wyznania wasze nie były dość wyraźne? Pocóż więc teraz to naganne wahanie w ich uzupełnieniu?
— Moje wyznania były... wyraźne? zapewniasz mnie o tem Wasza Wysokość? — rzekł Rodin, zacinając się prawie po każdem słowie, tak był udręczony. — A więc... poco je powtarzać Waszej Wysokości? — I znowu drwiący uśmiech osiadł na sinych ustach Rodina.
— Poco? — zawołał rozgniewany prałat — aby zasłużyć sobie na odpuszczenie, albowiem jak udziela się rozgrzeszenia żałującemu pokutnikowi, który się przyznaje do winy, tak na wyklęcie zasługuje grzesznik zatwardziały.
— Ja się nie zapieram — z trudnością wymówił Rodin — ale zostawcie mnie w spokoju.
— Nareszcie Bóg was natchnął — rzekł kardynał z westchnieniem zadowolenia.
I sądząc, że już bliskim jest swego celu, rzekł:
— Słuchajcie tylko głosu Pana, miły bracie w Chrystusie; on będzie waszym przewodnikiem, tak więc niczego nie zaprzeczacie?
— Byłem... w gorączce... nie... mogę...więc... zaprzeczać... (ha! jakże jestem słaby — dodał Rodin tonem nawiasowym). — Nie mogę zaprzeczać głupstw, jakie mogłem powiedzieć... podczas... mego... obłąkania...
— A kiedy te mniemane głupstwa zgodne są z rzeczywistością...
— Kardynale Malipieri... wasz podstęp... dorównywa nawet... memu cierpieniu — odrzekł Rodin gasnącym głosem. — Dowodem, że nie powiedziałem mej tajemnicy... jeżeli tylko mam jaki sekret... jest to, że chcielibyście wymóc na mnie... abym powiedział...
I jezuita, pomimo udręczenia, pomimo coraz większej boleści, tyle jeszcze miał mocy, że się do połowy podniósł na łóżku, spojrzał oko w oko prałatowi i zadrwił z niego szydersko-ironicznym, szatańskim uśmiechem.
Drzwi nagle się otworzyły i wszedł ksiądz d‘Aigrignv z okrzykiem niewymownej radości:
Po zmianie na twarzy księdza d‘Aigrigny, po jego bladości, po słabym chodzie, znać było, że okropna scena na placu przed kościołem katedralnym wywarła fatalny wpływ na jego zdrowie. Z tem wszystkiem fizjognomja jego jaśniała triumfującą radością, kiedy wchodził do pokoju Rodina, wołając:
— Wyborna nowina!
Na te słowa Rodin drgnął: pomimo wielkiego osłabienia, nagle podniósł głowę; jego ciekawe, niespokojne, przenikliwe oczy zabłysły; skinął wychudłą ręką na księdza d‘Aigrigny, aby zbliżył się do jego łóżka, rzekł mu głosem tak słabym, iż ledwo usłyszeć było można:
— Czuję, że jestem bardzo słaby... Kardynał prawie mię już dobił... Lecz jeżeliby ta wyborna nowina dotyczyła sprawy Rennapontów... o której myśl dręczy mię... a o której nic mi nie mówią... zdaje mi się... iżbym ozdrowiał!
— A więc niech ci będzie na zdrowie mój ojcze — zawołał ksiądz d‘Aigrigny, zapomniawszy o przestrogach doktora Baleinier, który do owego czasu jeszcze nie pozwalał mówić z Rodinem o ważniejszych sprawach.
— Tak — powtórzył ksiądz d‘Aigrignv — bądź zdrów czytaj... i ciesz się, mój ojcze: zaczyna się ziszczać, co zapowiadałeś.
To mówiąc, wydobył z kieszeni papier i oddał go Rodinowi, który uchwycił go chciwą, drżącą ręką.
Zaledwo Rodin przeczytał, a natychmiast krzyknął przytłumionym, niepodobnym do opisania głosem radości.
— Jednego już niema... To się już zaczyna.... pójdzie!...
Potem, przerwawszy mowę, Rodin rzucił się na poduszkę, mówiąc:
— O! radość dusi mię... głosu mi braknie.
— O cóż to idzie? — zapytał.kardynał księdza d‘Aigrigny.
Ten odpowiedział tonem, obłudnie żałosnym:
— Jeden ze spadkobierców.rodziny Rennepontów, biedny rzemieślnik, zniszczony zbytkami i rozwiązłością, umarł, trzy dni temu, skutkiem obmierzłej rozpusty, w której zażartować chciano z cholery, zapominając, że to bicz Boży...
— Widzicie — rzekł Rodin, głosem tak osłabłym, iż wkrótce prawie zrozumieć go nie było można — kara już zaczyna się... jeden... z Rennepontów umarł... i uważajcie tylko dobrze... ten akt zejścia... — dodał jezuita, wskazując papier, który trzymał w ręku ksiądz d‘Aigrigny — przyniesie kiedyś miljony Zgromadzeniu Jezuitów... a to..dlatego... że ja...
Same wargi Rodina dokończyły zaczętego zdania. Od kilku już chwil głos jego tak osłabł i zmienił się, iż w końcu rozeznać go nie można było i zgasł zupełnie; od gwałtownego wzruszenia krtań tak mu się ścisnęła, iż nie mógł wydobyć żadnego tonu.
Rodin zemdlony, bezsilny, upadł znowu na poduszkę; ledwo oddychając przyłożył zatabaczoną chustkę do spiekłych ust: szczęśliwa nowina, jak mówił ksiądz d‘Aigrigny, nie uleczyła go; na chwilę tylko wystarczyło mu sił do zapomnienia o boleściach. Ksiądz d‘Aigrigny podał choremu do wypicia kilka łyżek napoju, który dosyć skutecznie działał na uspokojenie Rodina.
— Może chcesz Wasza Wielebność, żebym zawołał pana Rousselet? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny do Rodina, kiedy ten znowu leżał na łóżku.
Rodin kiwnął głową odmownie — nie mógł wydobyć z siebie oni słowa — stracił mowę.
Ksiądz d‘Aigrigny, przebywszy drugi pokój, otworzył drzwi do przedpokoju, w którym zastał pana Rousselet, ten oddał mu spory pakiet i rzekł:
— Przepraszam wielebnego ojca, żem go fatygował, ale powiedziano mi, żebym oddał natychmiast te papiery.
Ksiądz d‘Aigrigny powrócił do chorego i, pokazując mu listy, rzekł:
— Otóż różne sprzeczne raporty, dotyczące różnych osób z rodziny Rennepontów, na które, jak sądziłem, szczególniejszą mieć wypadałoby baczność... albowiem moja słabość nie dozwoliła mi nic widzieć samemu od kilku dni.. gdyż pierwszy to raz dziś wstałem, lecz nie wiem, wielebny ojcze — dodał — czy stan waszej wielebności pozwoli mu posłuchać...
Rodin dał znak tym razem tak błagalny i tak pełen rozpaczy, iż ksiądz d’Aigrigny uważał, że byłoby niebezpieczniej sprzeciwiać się życzeniu Rodina, niż usłuchać go; zwracając się więc do kardynała, ciągle smutnego, zgryzionego, że nie mógł dociec sekretów Rodina, rzekł do niego z wielkiem uszanowaniem, pokazując mu list:
— Czy pozwoli wasza wysokość?
Prałat skłonił głowę i odpowiedział:
— Kochany ojcze, wasze sprawy są także naszemi sprawami, powinniśmy zawsze radować się tem, co sprawia radość czcigodnemu zgromadzeniu jezuitów.
Ksiądz d‘Aignigny rozpieczętował kopertę; rozmaite znajdowały się w niej pisma.
Przeczytawszy pierwsze, nagle się zachmurzył i rzekł poważnym, wzruszonym głosem:
— To nieszczęście... wielkie nieszczęście...
Rodin nagle obrócił głowę ku niemu i spojrzał nań wzrokiem niespokojnym, pytającym...
— Floryna umarła na cholerę — rzekł ksiądz d‘Aigrigny. — A co gorsze, dodał wielebny ksiądz d‘Aigrigny mnąc papier w ręku — że przed śmiercią nędzna wyznała pannie Cardoville, że oddawna ją szpiegowała z rozkazów waszej wielebności...
Rodin skinieniem niecierpliwem i popędliwem dał znak księdzu d‘Aigrigny, aby prędko czytał.
I ksiądz d‘Aiigrigny czytał co następuje:
— „Mówią, że od kilku dni marszałek okazuje się mniej zmartwiony, mniej niespokojny, mniej smutny; ostatnim razem spędził parę godzin ze swemi córkami, co mu oddawna już nie zdarzyło się. Przykra fizjognomja jego żołnierza Dagoberta coraz jest pogodniejsza... symptomaty te uważać można za dowód znacznego polepszenia w położeniu marszałka.
„Po piśmie poznaliśmy, że ostatnie bezimienne listy zwrócone zostały posłańcowi przez żołnierza Dagoberta, nie będąc nawet rozpieczętowane przez marszałka, pomyślimy o sposobie przesłania ich inną drogą“.
Potem, spojrzawszy na Rodina, d‘Aigrigny rzekł mu:
— Wasza wielebność pewno sądzi podobnie jak ja, że to doniesienie jest niezupełnie zadawalające?...
Rodin schylił głowę. Ze zmarszczonej jego twarzy wyczytać było można jak martwiło go to, że nie mógł mówić; dwa razy sięgnął ręką do swej szyi, patrząc z ubolewaniem na księdza d‘Aigrigny:
— Ach!... zawołał ksiądz d‘Aigrigny z gniewem, przeczytawszy inne pismo — za jedno pomyślne zdarzenie, dzień dzisiejszy wiele przynosi nieszczęśliwych!...
Kardynał również podzielając niepokój Rodina, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Wielebny ojcze, cóż to wyczytujesz z tego pisma?
— Mniemano, że nikt nie wie o pobycie w naszym domu pana Hardy — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — a przecież lękać się wypada, aby Agrykola Baudoin nie odkrył mieszkania dawnego pryncypała i żeby mu nie podał listu za pośrednictwem kogo z domowników... I tak — dodał ksiądz d‘Aigrigny z gniewem — przez ostatnie trzy dni, kiedy mi niepodobna było odwiedzić pana Hardy w pawilonie, w którym mieszkał jeden z posługujących mu dał się przekupić.. Jest pomiędzy nimi jednooki, któremu ja nigdy nie ufałem... nędznik... Ale nie, jeszcze nie chcę uwierzyć tej zdradzie.
— Mój miły ojcze — rzekł kardynał — nie trzeba jeszcze tracić nadziei... dobra sprawa zawsze będzie triumfować.
Czytał więc ksiądz d‘Aigrigny co następuje:
„Trzy dni temu, ksiądz Gabrjel de Rennepont, który nigdy nie postał u panny Cardoville, przybył do jej pałacu o wpół do drugiej po południu; pozostał tam aż do godziny piątej. Prawie zaraz po odjeździe księdza, dwóch służących wyszło z pałacu; jeden udał się do marszałka Simon, dragi do Agrykola Baudoin, czeladnika kowalskiego, a potem do księcia Dżalmy. Wczoraj, około południa, marszałek Simon z córkami przybył do panny Cardoville; wkrótce potem udał się tam ksiądz Gabrjel, w towarzystwie Agrykoli Baudoin. Między temi osobami a panną Cardoville odbyła się długa narada; pozostali u niej aż do godziny wpół do czwartej. Marszałek Simon przybył powozem, a odszedł pieszo z córkami; wszyscy troje wydawali się bardzo ucieszeni, i nawet widziano, jak marszałek w bocznej alei pól Elizejskich ucałował swoje córki z wielkiem wylaniem i rozczuleniem. Ksiądz Gabrjel Rennepont i Agrykola wyszli ostatni.
„Ksiądz Gabrjel wrócił do domu, jak się później o tem dowiedziano; kowal, na którego, z wielu ważnych powodów, szczególniejszą dawano baczność, poszedł do pewnego handlu win przy ulicy la Harpe. Udano się tam za nim krok za krok; żądał, aby dano butelkę wina, i usiadł w osobnym pokoju, po lewej ręce; nie pił jednak i zdawał się być żywo czemś zajęty; domyślano się, że kogoś oczekuje. W rzeczy samej, po pół godzinie przyszedł mężczyzna, około trzydziestu lat mający, brunet wysokiego wzroku jednooki, ubrany w surdut koloru kasztanowatego i czarne pantalony; przybył z gołą głową jak się zdaje z sąsiedztwa. Ten mężczyzna zasiadł u stołu razem z kowalem. Dosyć żywa rozmowa wszczęła się między nimi, ale nieszczęściem nic z niej rozumieć nie można było. W pół godziny przeszło, Agrykola Baudoin dał w rękę mężczyźnie jednookiemu pakiecik, który, jak się zdaje zawierał złoto, gdyż mała była jego objętość a jednooki był nader wdzięczny.
„Nazajutrz, bardzo rano udano się w okolicę handlu win przy ulicy la Harpe, czekano tam aż do wpół do pierwszej; kowal przybył. Ponieważ udano się tam z wszelkiemi ostrożnościami, żeby nie być poznanym, można więc było, podobnie jak wczoraj wejść do pokoju i usiąść dość blisko kowala, nie dając mu jednak powodu do podejrzenia; niebawem przybył mężczyzna jednooki i oddał mu list, zapieczętowany czarnym lakiem.
„Na widok listu, Agrykola Baudoin zdawał się być tak wzruszony, iż wprzód nim go przeczytał, widziano wyraźnie łzę, spadłą mu na wąsy. Obaj wyszli z handlu.
„Udano się za nimi w ślad, zdaleka; jak wczoraj, mężczyzna jednooki wszedł do wiadomego domu przy ulicy Vaugirard. Agrykola szedł z nim aż do bramy, potem długo słaniał się koło murów, jak się zdawało, chcąc rozpoznać miejsce; kiedy niekiedy coś sobie zapisywał w notesie.
„Potem kowal spiesznie się udał ku placowi Odeon, gdzie wziął dorożkę. Toż samo uczyniono, idąc za nim śledzono go; udał się on na ulicę Anjou do panny Cardeville. Szczęśliwem zdarzeniem, w chwili gdy wdziano Agrykolę, wchodzącego do pałacu, powóz z liberją panny Cardoville wyjeżdżał z bramy; był w nim koniuszy tej panny z człowiekiem bardzo licho ubranym i któremu bardzo źle patrzyło z oczu, był przytem bardzo blady.
„Konjuszy panny Cardoville wysiadł z powozu z owym bladym mężczyzną; obaj weszli do biura ajentów policyjnych; w pół godziny, koniuszy panny Cardoville sam wyszedł i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pałacu Sprawiedliwości, udał się do biura królewskiego prokuratora; tam zabawił blisko pół godziny, poczem wrócił do pałacu panny Cardoville przy ulicy Anjou.
„Dowiedziano się z najpewniejszego źródła, że tegoż samego dnia około ósmej godziny wieczorem, pp. d‘Ormesson i Valbolle, znakomici adwokaci i sędzia instrukcyjny, który odebrał wniesioną przez pannę Cardoville skargę na doktora Baleinier, mieli z tą panną w pałacu Cardoville konferencję, która przeciągnęła się aż do północy, a której przytomny był Agrykola Baudoin i dwaj inni rzemieślnicy z fabryki pana Hardy.
„Dziś książę Dżalma był u marszałka Simon; zabawił u niego półczwartej godziny; potem marszałek z księciem udali się, według wszelkiego prawdopodobieństwa, do panny Cardoville, gdyż ich powóz zatrzymał się przed bramą jej pałacu, przy ulicy Anjou; nieprzewidziany wypadek nie dozwolił uzupełnić tej ostatniej wiadomości.
„W tej właśnie chwili dowiedziano się, że wydano rozkaz zatrzymania niejakiego Leonarda, dawnego totumfackiego barona Tripeaud. Mają podejrzenie na tego Leonarda, że on jest sprawcą pożaru w fabryce pana Franciszka Hardy: Agrykola Baudoin i dwaj jego towarzysze wskazali człowieka, uderzająco podobnego do Leonarda.
Łatwo sobie wyobrazić, jak okropne sprawić musiała wrażenie nota i na księdzu d’Aigrigny i na Rodinie... na Rodinie, cierpiącym, przykutym do łoża boleści i nic działać nie mogącym, właśnie wtedy, kiedy widział walącą się swych intryg budowę.
Skutkiem wysiłku niesłychanie mocnej woli, jak gdyby poruszony sprężyną, Rodin zerwał się z łóżka, unosząc z sobą prześcieradło, które się za nim wlokło, jak za nieboszczykiem... W pokoju było zimno.
— Nieszczęsny... co robisz? to śmierć! — zawołał ksiądz d’Aigrigny, skoczywszy do Rodina, chcąc go zmusić do położenia się w łóżku.
Lecz on, wyciągnąwszy wychudłą rękę, twardą, jak żelazo, odepchnął księdza d’Aigrigny, z niepojętą siłą, pomimo tak ciężkiej choroby.
— Silny jest, jak gdyby w napadzie wielkiej choroby!... — rzekł do prałata ksiądz d’Aigrigny.
Poważnym krokiem Rodin poszedł do biurka, gdzie było wszystko, czego potrzebował codzień doktór Baleinier do pisania recept i rozporządzeń; potem, usiadłszy przy tem biurku, jezuita wziął papier, pióro i zaczął pisać pewną ręką. Jego ruchy były spokojne, powolne i pewne; przypominały owe pomieszane, automatyczne kroki, jakie spostrzegamy u lunatyków. Milczący, osłupiali, nie wiedząc, czy to na jawie, czy im się śni, na widok tego cudu, kardynał i ksiądz d’Aigrigny, z otwartemi usty, patrzyli w zdumieniu na tę dziwnie zimną krew Rodina. Ksiądz d’Aigrigny jednak postąpił do niego i rzekł:
— Ależ, mój ojcze... to nierozsądnie...
Rodin ruszył ramionami, obejrzał się nań i, kiwnął, aby się do niego zbliżył i żeby przeczytał, co on napisał.
Kardynał przeczytał, co było napisane, i oddał pismo księdzu d’Aigrigny.
— A! to jest pełne zdrowego rozsądku i zdolności — rzekł z zapałem — tym sposobem potarga się niebezpieczny związek między księdzem Gabrjelem, a panną Cardoville.
— Jaka myśl, Wasza wysokości! — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — wyborna, trzeba to zrobić... bardzo dobrze może być przyjęta i...
Rodin, obejrzawszy się, kiwnął na księdza d‘Aigrigny aby się do niego zbliżył i dał mu pismo z dołączeniem małej kartki, na której napisane były te słowa:
„Do wykonania natychmiast, przed upływem godziny“.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko przeczytał drugie pismo i zawołał:
— To prawda, ja o tem nie myślałem... tym sposobem korespondencja Agrykoli Baudouin z panem Hardy zamiast szkodzić, może przeciwnie wydać najlepsze skutki.
Nagle otworzyły się drzwi; wszedł doktór Baleinier.
Na widok siedzącego przy biurku Rodina, napółnagiego, z bosemi nogami na posadzce, doktór zawołał tonem nagany i przestrachu:
— Ależ, mój ojcze, i proszę waszej wysokości... wszak to równa się samobójstwu.
Do najwyższego stopnia zdziwiony, chciał mu pomacać puls u lewej ręki, którą Rodin mu podał, nie przestając prawą pisać.
— Jakiż to cud! — zawołał doktór Baleinier, licząc uderzenia pulsu w ręku Rodina — od ośmiu dni i dziś rano jeszcze, puls był prędki, przerywany, prawie nie do poznania, a teraz wzmacnia się, zaczyna być regularniejszy... tego nie pojmuję... Cóż się tu stało?.. Uwierzyć nie mogę temu, co widzę.
— A więc — rzekł kardynał — bez operacji...
— To przesilenie, tak szczęśliwe, tak niespodziewane pozostałoby bez skutku... a jego wpływ mógłby mu śmierć sprowadzić.
— A czy powiedziałeś mu pan, jak bolesna jest to operacja?...
— Bez mała, dałem mu poznać, proszę waszej Wysokości.
I, przystąpiwszy do Rodina, który, nie przestając pisać i myśleć, wcale nie zwracał uwagi na tę pocichu prowadzoną rozmowę.
— Wielebny ojcze — rzekł doktór poważnym głosem — czy chcecie w przeciągu tygodnia być na nogach?
Rodin skinął gestem pełnym ufności, który znaczył:
„Właśnie już jestem na nogach“.
— Nie łudź się, wielebny ojcze — odpowiedział doktór — wyborny to kryzys, ale potrwa krótko, a jeżeli nie przystąpimy do operacji, o której nadmieniłem zaprawdę!... powiadam to bez ogródki... po takiem wstrząśnieniu... za nic nie ręczę.
Rodin prędko napisał i podał do przeczytania doktorowi te słowa:
„Dałbym sobie uciąć ręce i nogi.. byle tylko żyć. Gotów jestem“.
I poruszył się, chcąc powstać.
— Muszę oświadczyć waszej wielebności, nie dlatego, żebym go straszył, lecz żeby mu dać czas do zebrania odwagi dodał doktór Baleinier — bo ta operacja jest bardzo bolesna...
Rodin ruszył ramionami i pewną ręką napisał:
„Proszę zabrać mi wszystko... a głowę tylko pozostawić!...“
— Wielebny ojcze — rzekł doktór Baleinier — wypadałoby waszej wielebności położyć się...
Rodin napisał:
„Przygotuj pan, co mu potrzeba... ja tymczasem napiszę bardzo pilne rozkazy; dasz mi pan znać, kiedy będziesz gotów“.
Potem złożywszy zapisany papier który zapieczętował opłatkiem, Rodin skinął na księdza d‘Aigrigny, aby przeczytał słowa, które on miał napisać, a te były następujące
„Posłać natychmiast agentowi, który pisał bezimienne Listy do marszałka Simon“.
Rodin dał znak przyzwolenia i wstał. Lecz już sprawdzała się przepowiednia doktora; jezuita ledwo jednę sekundę ustać mógł na nogach i upadł znowu na krzesło... Wtedy spojrzał na doktora Baleinier zmartwiony, a oddech jego zaczynał być coraz cięższy. Doktór rzekł mu chcąc go pocieszyć:
— Bądźcie spokojni, wielebny ojcze... Ale trzeba się nam pośpieszyć... Wesprzyjcie się na mnie i na księdzu d‘Aigrigny.
Rzeczywiście, z ich pomocą Rodin zdołał dostać się do łóżka; tu usiadłszy, wskazał ręką na papier i pióro z kałamarzem, aby mu je podano; podano mu i pisał dalej na kolanach.
— Nie będzie tu krwi — rzekł doktór Baleinier — lecz zresztą, to jeszcze gorsze... Racz więc wasza wielebność przysłać mi trzech z naszych wielebnych ojców, oni mi po służą za pomocników; racz także poprosić pana Rousselet, aby przyszedł ze swemi przyrządami.
Ksiądz d‘Aigrigny wyszedł.
Prałat przybliżył się do doktora Baleinier i rzekł mu cicho, pokazując Rodina:
— On jest w stanie niebezpiecznym?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, ale jeżeli wytrzyma operację...
W tej chwili wszedł pan Rousselet, trzymając pod pachą duże kwadratowe pudełko; zbliżył się do kominka i na marmurowym blacie rozstawił swoje aparaty.
— Hm... hm.. — pocichu powiedział doktór — okropne ma duszenie w piersiach, oddech piskliwy...
— Wielebni ojcowie — rzekł uprzejmie doktór Baleinier do trzech jezuitów — dziękuję panom za ich uprzejmość... bardzo prosta czeka tu panów przysługa, a przy pomocy Bożej, ta operacja ocali naszego wielebnego ojca Rodina.
Trzej zakonnicy wznieśli oczy ku niebu ze skruchą, poczem skłonili się razem wszyscy trzej jak jeden.
Najmniejszy znak obawy nie pokazał się na twarzy jezuity; fizjognomja jego była tak spokojna, tak zimna, jak u trupa; tylko małe jego oczki mocniej jeszcze zaiskrzyły się w swych głębokich jamach; przez krótką chwilę wodził wzrokiem po świadkach tej sceny; wziąwszy pióro w zęby, złożył znowu i zapieczętował inne pismo, położył je na nocnym stoliku i nareszcie kiwnął na doktora Baleinier, zdając się mówić do niego: Gotów jestem.
— Trzeba najprzód zdjąć koszulę i kaftan, mój ojcze.
Czy to ze wstydu, czy z jakiej innej przyczyny, Rodin przez chwilę wahał się... ale tylko przez chwilę... bo gdy doktór rzekł znowu:
— Koniecznie trzeba, wielebny ojcze...
Rodin, ciągle siedzący na łóżku, usłuchał przy pomocy doktora Baleinier, który dla uspokojenia wstydliwości pacjenta. rzekł:
— Potrzeba nam tylko piersi waszej wielebności, lewego i prawego ich boku.
I doktór Baleinier przystąpił do operacji. W rzeczy samej było to bardzo proste. Doktór dał każdemu ze swych czterech pomocników pewien rodzaj trójnogu stalowego, mającego około dwu cali średnicy, a do trzech cali wysokości. Okrągły jego środek napełniony był watą mocno ubitą: narzędzie to trzymało się lewą ręką za drewniany trzonek.
Każdy pomocnik w prawej ręce miał rurkę blaszaną, długą osiemnaście cali; na jednym końcu rurki były przylutowane wywinięte brzegi, żeby wygodnie przyłożyć było można usta, drugi zaś koniec był rozszerzony w kształcie trąbki, tak, żeby posłużyć mógł za nakrywkę.
Doktór Baleinier, — uzbroiwszy swych czterech pomocników — kazał im zbliżyć się do Rodina, którego łóżko wytoczone zostało na środek pokoju. Dwóch pomocników stanęło z jednej, a dwóch z drugiej strony Cztery knoty zapalonej bawełny, ale tak urządzone, iż paliły się zwolna małym płomieniem, przyłożone zostały z prawej i lewej strony na piersiach Rodina...
Nazywa to się pospolicie moksą. Kończy się operacja, gdy skóra w całej grubości powoli spali się... trwa to siedem do ośmiu minut. Mówią, że ból amputacji niczem jest w porównaniu z bólem moksy, a tem gorzej, kiedy się ich razem postawi kilka.
Rodin z nieustraszoną ciekawością przypatrywał się wszystkim przygotowaniom do operacji; lecz za pierwszem przyłożeniem tych czterech płomieni, wyciągnął się i potem zwinął jak wąż; nie wolno mu nawet było użalić się na ból, bo mu brakło głosu. A tymczasem widać już było na obu bokach piersi cztery szerokie zaskorupiałe, krwawe rany... tak to już mocno i głęboko było przypalone ciało... Zanim znowu położyć się miał na łożu boleści dla powtórzenia operacji, Rodin dał znak, wskazując kałamarz i pióro, dając do zrozumienia, że chce pisać.
Można było darować mu to dziwactwo.
Doktór podał mu tabliczkę, Rodin oparł na niej papier i napisał, co następuje, jakby mu nagle na myśl przyszło.
„Lepiej jest nie tracić czasu... Kazać natychmiast uprzedzić barona Tripeaud o rozkazie przytrzymania, wydanym przeciw jego totumfackiemu Leonardowi, aby go ostrzegł“.
Dziwny to i straszny był widok, zarazem smutny i prawie fantastyczny. Trzej księża w czarnych długich sukniach, nachyleni nad ciałem, podobniejszem do trupa, niż do żyjącego człowieka, mając usta przyłożone do rurek, jakby do smoków, wychodzących z piersi Rodina, jakby ssali krew, lub wykonywali na nim jakieś czary. Przenikliwa, odrażająca woń przypalonego ciała, rozchodziła się już po pokoju... każdy pomocnik słyszał pryskanie... był to odgłos pękającej od ognia skóry Rodina w czterech miejscach na piersiach...
Znosząc te straszne tortury, Rodin czerpał odwagę i siłę w nadziei... i rzecby raczej można, w pewności, że żyć będzie... Taki to był hart tego niezłomnego charakteru, taka potęga tego dzielnego umysłu, iż nawet pośród niepodobnych do opisania boleści, ulubiona jego myśl ani na chwilę go nie opuszczała... Podczas rzadkich przerw, Rodin jeszcze myślał o sprawie Rennepontów, obliczał możność jej wygrania, układał najszybsze środki działania, czując, że nie było ani minuty czasu do stracenia. Pomimo bólu, Rodin, leżąc na wznak, zaczął znowu pisać; będąc w takiem położeniu, wziął tabliczkę w lewą rękę, podniósł ją blisko i pisał prawą ręką. Na pierwszej kartce napisał kilka znaków alfabetycznych; były to cyfry, które sam dla siebie wymyślił i niemi wyrażał sekrety, o których nie chciał udzielić nikomu wiadomości. Na kilka chwil wprzód, wpośród męczarni, przyszła mu nagle jakaś bardzo ważna myśl; uważał ją za dobrą i notował, obawiając się zapomnieć jej podczas większych boleści, które zmusiły go przerwać ją dwa czy trzy razy, gdyż, choć skóra jego paliła się zwolna, jednakże paliła się, pisał więc dalej na drugiej kartce i napisawszy następujące słowa, podał znowu kartkę księdzu d‘Aigrigny:
„Posłać natychmiast B. do Faringei, od którego odbierze raport o wypadkach ostatnich dni, co do księcia Dżalmy; B. przybędzie tu niezwłocznie z tą wiadomością“.
Ksiądz d‘Aigrigny wyszedł śpiesznie dla dania tych nowych rozkazów. Kardynał zbliżył się trochę do teatru tej operacji. Na znak dany przez doktora, czterej pomocnicy przyłożyli usta do rurek i zaczęli szybko rozniecać ogień. To ponowienie tortur było tak okropne, iż pomimo niesłychanej władzy nad sobą, Rodin straszliwie zgrzytał zębami, tak, iż zdawało się, że je połamał, rzucił się konwulsyjnie i nadął piersi tak mocno, iż skutkiem gwałtownego spazmu, wydobył z nich nareszcie przeraźliwy krzyk boleści... ale ten krzyk już był wolny, dźwięczny.
— Już wolne piersi... — zawołał triumfująco doktór Baleinier — już ocalony... płuca już przyzwoicie działają... głos wraca... już wrócił... Dmuchajcie panowie, dmuchajcie... a ty, wielebny ojcze — rzekł uradowany do Rodina — jeżeli tylko możesz, krzycz... wyj... nie wstydź się... cieszyć się będę, słysząc cię, a to ci ulży...
Odwagi tylko i cierpliwości, teraz już ręczę za ciebie.. Cudowne to jest uleczenie... ogłoszę je, otrąbić każę!...
Słysząc, że już jest ocalony, Rodin lubo cierpienia jego w tej chwili były może najdotkliwsze, jakich w ciągu całej operacji doznał, gdyż ogień dochodził do ostatniej warstwy skóry, Rodin, mówię, wypogodził swe oblicze, był piękny szatańską pięknością. W cierpiącej twarzy przebijała się duma dzikiego triumfu; — widać było, jak ten potwór czuł się znowu silnym, potężnym, że miał na myśli straszne nieszczęścia, jakie sprawić miało jego zmartwychpowstanie... I, wijąc się jeszcze jak żmija pod dopiekającemi płomieniami, wymówił następujące... pierwsze słowa, jakie się wydobyły z jego oswobodzonych piersi:
— Powiedziałem... tak... powiedziałem, że będę żył!
— I prawdę mówiłeś, mój ojcze — zawołał doktór: macając puls Rodina. — Otóż już masz puls, jak należy pewny, porządny, regularny, płuca wolne. Skutek operacji jest zupełny: już będziesz zdrów...
W tej chwili ostatnie włókna bawełny dopaliły się; odjęto trójnóżki i dały się widzieć na chudych piersiach Rodina cztery szerokie, zeskorupiałe rany. Pod zwęgloną, kurczącą się jeszcze skórą widać było czerwone żywe ciało...
Rodin spuścił oczy na te rany, przypatrywał się im przez chwilę w milczeniu, potem okropnie się uśmiechnął; wtedy, nie zmieniając położenia, rzuciwszy tylko z ukosa okiem na księdza d‘Aigrigny, rzekł mu, rachując powoli rany jednę po drugiej i palcem na nie wskazując:
— Księże d‘Aigrigny... jaka wróżba, proszę tylko patrzeć!... jeden Rennepont.. dwa Renneponty... trzy Renneponty... cztery Renneponty... — potem, umilkłszy — a gdzież jest piąty? Ach!.. to tu... ta rana liczy się za dwu... to bliźniak...
I potem uśmiechnął się.
Już dwa dni upłynęło, od chwili kiedy Rodin został przywrócony do życia.
Jest około trzeciej godziny popołudniu; żywy płomień słonecznego światła, przedzierający się okrągłym otworem przez drzwi nawpół w ziemię zapuszczonego sklepiku, zajmowanego przez matkę Arseni, handlarkę węgli i zieleniny, dziwną przedstawiał sprzeczność z ciemnością w tej piwnicy.
Promień ten padał prosto na okropny przedmiot...
Wpośród wiązek drzewek, powiędłych legumin, tuż przy stosie węgli, stało stare łóżczysko; pod okrywającem je prześcieradłem, widać było postać skrzepłego trupa. Są to zwłoki matki Arseni, zmarłej na cholerę; onegdaj jeszcze zakończyła życie; ponieważ mnóstwo pogrzebów było, przeto dotąd jeszcze nie przyszła kolej na jej pochowanie.
W tej chwili ktoś usiłował wyłamać drzwi od korytarzyka, prowadzące do sklepiku; drzwi te niebardzo się opierały; weszła kobieta i przez chwilę stała nieruchoma Po chwilowem wahaniu postąpiła kilka kroków, jasny promień oświecił jej rysy twarzy, była to Bachantka. Od czasu śmierci Jakóba, twarz Cefizy jeszcze bardziej zmieniła się; była blada jak trup, jej piękne, czarne włosy były w nieładzie, rozczochrane, nogi bose, podarta spódniczyna, ledwie za kolana okrywała jej nagość, a na piersiach miała tylko kawałek chustki. Przystąpiwszy do łóżka, Bachantka rzuciła nieulęknionem, prawie okrutnym okiem na prześcieradło.
Wzięła koszyk i napełniła go węglami; popatrzywszy jeszcze tu i owdzie, spostrzegła w kącie glinianą fajerkę porwała ją z dzikiem ukontentowaniem.
— To jeszcze nie wszystko... jeszcze nie dosyć tego — mówiła sobie Cefiza, szukając znowu naokoło, niespokojna.
Wreszcie zobaczyła przy małym żelaznym piecyku puszkę blaszaną, w której było krzesiwo i zapałki. Wziąwszy tę puszkę, włożyła ją do koszyka, wzięła go jedną ręką, a drugą zabrała fajerkę.
Przechodząc obok zwłok biednej węglarki, Cefiza rzekła z wymuszonym uśmiechem:
— Okradam cię... biedna Arseni... ale moja kradzież nie na długo mi posłuży.
Cefiza wyszła ze sklepiku, przymknąwszy drzwi jak mogła najlepiej, poszła korytarzykiem; przebiegła małe podwórko, oddzielające korpus frontowy od budynku, w którym miał swoją kryjówkę Rodin.
Bachantka weszła na schody, prowadzące do mieszkanka, niegdyś zajmowanego przez Rodina. Dom ten był tak zniszczony, iż w wielu miejscach nietylko przez dach, ale, przez dziury w pułapie deszcz do izby padał, do izby ledwie dziesięć stóp długiej i szerokiej, do której światło jednem tylko dochodziło oknem w dymniku. Garbuska, odziana tylko w łachmany, siedziała na sienniku, podparta łokciami na kolanach, cienkiemi zwiędłemi rękami zakrywszy twarz. Za wejściem Cefizy przybrana siostra Agrykoli podniosła głowę; jej blada, łagodna twarz wydawała się jeszcze bardziej niż pzedtem wynędzniałą, zbladłą cierpieniami, zmartwieniami, nędzą; oczy zapadłe, od łez zaczerwienione, wlepiła w siostrę z wyrazem melancholijnej tkliwości.
— Mam już, czego nam potrzeba... moja siostro — rzekła Cefiza przytłumionym głosem. — W tym koszyku jest koniec naszej nędzy.
Potem pokazując garbusce rzeczy, złożone na podłodze, rzekła:
— Pierwszy to raz w mem życiu... dopuściłam się... kradzieży... i to mnie przejęło wstydem i bojaźnią... Już to pewne, że nie jestem stworzona ani na złodziejkę, an też na coś gorszego jeszcze. Szkoda — dodała z gorzkim uśmiechem.
Po chwilowem milczeniu, Garbuska rzekła tkliwie do starszej siostry:
— Cefizo... moja dobra Cefizo... chcesz więc umrzeć koniecznie?
— Jakże wahać się? — odpowiedziała Cefiza stanowczym tonem.
— Kiedy chcesz, zastanówmy się jeszcze, rozpatrzmy raz jeszcze moje położenie; choćbym nawet chciała zapomnieć o swej hańbie i o wzgardzie umierającego Jakóba, cóż mi pozostaje? Żyć... to jest umierać powoli, z niedostatku, zmam to już dobrze... wolę umrzeć odrazu... Drugi zaś wybór jest ten, aby dla utrzymania życia, bawić się dalej haniebnem rzemiosłem, jakiego już spróbowałam... a tego właśnie nie chcę... to dla mnie jeszcze gorsze....
Potem, nie dając mówić siostrze, dodała:
— Przychodzi cholera... zabija wszystkich w domu a nas... zostawia. Widzisz tedy, że lepiej będzie samej o sobie pomyśleć — dodała, uśmiechając się znowu z goryczą. Potem mówiła dalej: — A zresztą i ty, choć inaczej mówisz, moja siostro... biedna siostro... ty również masz chęć skończyć tak samo jak ja... Czy wolisz raczej umierać.... oddzielnie?...
— Egoistko! — rzekła Garbuska z uśmiechem, rozdzierającym serce — jakieżbym miała powody bardziej niż ty lubić życie? czyjże pozostawiłabym żal po sobie.
— Z tem wszystkiem jednak pełniłam aż do końca wszystko, co było moją powinnością — dodała Garbuska miłym głosem. — Agrykola już mnie nie potrzebuje — on się ożenił... on kocha, on jest kochany... jego szczęście jest pewne.. pannie Cardoville nic nie pozostaje do życzenia. Piękna, bogata, szczęśliwa, a ja uczyniłam dla niej wszystko, co taka jak ja istota uczynić mogła. Ci, co byli dobrzy dla mnie, są szczęśliwi... dlaczegóżbym więc nie miała teraz odpocząć... jestem tak skołatana... A kiedym nareszcie mogła udać się do pałacu panny Adrjainny de Cardoville, jej tam nie było!... Oh! jakie to nieszczęście!
Garbuska nie mogła skończyć i ze drżeniem zakryła twarz rękami.
— A ja zaprzedałam się, jak tyle nieszczęśliwych, gdy im zabraknie roboty lub gdy zarobek nie wystarcza... a głód zbyt gwałtownie dokuczać zacznie... — odpowiedziała Cefiza drżącym głosem — tylko zamiast żyć, jak tyle innych żyje z hańby, ja z niej umieram... bo hańba moja dręczy mnie... Jakób skonał na mem ręku, pogardzając mną... a wiadomo ci, jak go kochałam! — dodała Cefiza z namiętnem uniesieniem — kochałam go tak, jak tylko raz w życiu kochać można!...
— Niech więc spełni się nasz los!... — rzekła zamyślona Garbuska.
— Moja siostro, nigdy mi też nie powiedziałaś przyczyny twego oddalenia się od panny Cardoville... — rzekła Cefiza po chwili milczenia.
— Jeden to będzie tylko sekret, który poniosę z sobą do grobu, moja dobra Cefizo — rzekła Garbuska, oczy spuściwszy.
I z gorzką radością myślała, że wkrótce uwolnioną zostanie od tej obawy, która zatruwała ostatnie dni jej smutnego życia.
— Siostro... uściskajmy się — rzekła Cefiza — i — odwaga!
Garbuska, wstawszy, rzuciła się w objęcia swej siostry.
Obie długo trzymały się w objęciach...
Na chwilę zapanowało głębokie, uroczyste milczenie; przerywały je tylko łkania dwóch sióstr.
— Oh! mój Boże! tak się kochać... i rozstać się... nazawsze — rzekła Cefiza — jednak to okrutnie.
— Rozstać się... — zawołała Garbuska, i jej blada, łagodna, łzami oblana twarz nagle zajaśniała boską nadzieją — rozstać się, siostro, o! nie, nie. Idźmy tam wysoko, moja siostro... niczem tam są ludzie, tam Bóg sam panuje... idźmy tam, siostro, lepiej nam tam będzie... idźmy prędko... nie zwłóczmy.
To mówiąc Garbuska wskazała na czerwony blask zachodzącego słońca, padający na szyby okna.
Cefiza, przejęta religijnem uniesieniem, schwyciła siostrę za ręce i, wpatrując się w nią z tkliwem uczuciem zawołała:
— O! siostro, jak piękna jesteś teraz!
— Za późno przychodzi mi piękność — rzekła Garbuska ze smutnym uśmiechem.
— Nie, siostro, bo wyglądasz na tak szczęśliwą... iż tracę teraz wszystkie skrupuły, jakie dotąd jeszcze miałam względem ciebie.
— A więc śpieszmy się — rzekła Garbuska, pokazując siostrze fajerkę.
— Bądź spokojna, moja siostro... to nie potrwa długo — rzekła Cefiza.
I poszła wziąć fajerkę, nałożoną węglami, którą postawiła w kącie izdebki, a teraz wystawiła ją na środek.
Potem, uśmiechając się z ową gorzką ironją, tak często napadającą w smutnych okolicznościach, dodała:
— Cóż powiesz... siostro, poobtykamy drzwi i okna, żeby się nie dostało powietrze... co to za zbytki!... pieścimy się jak panie!
— W tej chwili możemy sobie pozwolić na wygody — rzekła Garbuska, usiłując równie jak Bachantka, być żartobliwą.
Cefiza i Garbuska spokojnie zajmowały się przygotowaniami do śmierci.
Nieszczęsna chwila zbliżała się, ich fizjognomje, zawsze spokojne, wydawały się lekko ożywionemi nadzwyczajnem wzruszeniem, które zawsze towarzyszy podwójnemu samobójstwu.
— Teraz... — rzekła Garbuska — prędko fajerkę...
I uklękła przed fajerką, napełnioną węglami; ale Cefiza, wziąwszy siostrę pod rękę, zniewoliła ją do wstania, mówiąc jej:
— Pozwól mi rozniecić ogień... to do mnie należy..
— Ależ, Cefizo...
— Wiesz, moja kochana siostro, jakiego bólu głowy nabawia cię woń żarzących się węgli.
Na tę naiwną przymówkę, a Cefiza nie żartem mówiła, obie siostry nie mogły wstrzymać smutnego uśmiechu.
— Doprawdy — rzekła Cefiza. — Na co niepotrzebnie zadawać masz sobie podwójną mękę... wcześniej niż potrzeba.
Potem, pokazując siostrze siennik, w którym jeszcze było trochę słomy, dodała.
— Ty idź połóż się, moja siostrzyczko... Gdy węgle rozpalą się, ja przyjdę i usiądę przy tobie.
— Tylko pośpiesz się, moja Cefizo.
— W pięć minut wszystko się skończy.
Zapanowało głębokie milczenie...
Słychać było jedynie dmuchanie Cefizy i kiedy niekiedy lekkie trzaskanie węgli, które już zaczynały wydawać ckliwy, duszący zapach.
Cefiza, czując już niejaki zawrót głowy, wstała i rzekła do siostry, zbliżając się do niej:
— Już palą się węgle...
— Moja siostro — rzekła Garbuska, — jakże się ułożymy? Ja chciałabym być tuż przy tobie... aż do końca..
— Słusznie mówisz...
— Pozwól, niech ostatni raz ucałuję twe piękne włosy — rzekła Cefiza, przytulając do ust piękną jedwabistą kosę, która wieńczyła bladą, melancholijną twarz Garbuski — a potem już zachowamy się jak najspokojniej...
— Nie przewidujesz, na który cmentarz wyprowadzą nas? — rzekła Garbuska po krótkiem milczeniu.
— Nie, pocóż to pytanie?
— Bo mnie najlepiej podobałby się Pere-Lachaise... chodziłam tam raz z Agrykolą i jego matką... Cóż to za śliczny widok... wszędzie drzewa... kwiaty... marmury...
Czy wiesz ty, że umarli... piękniej mieszkają niż żywi., i że...
— Cóż ci to, siostro?... — rzekła Cefiza do Garbuski, która zwolniła mowę, a nareszcie zupełnie umilkła.
— Czuję zawrót głowy... skronie zaczynają mnie boleć... — odrzekła Garbuska. — A ty, jak się czujesz?
— I mnie trochę zaczyna kręcić się w głowie; to osobliwe, u mnie skutek później następuje, aniżeli u ciebie.
To, czemu się dziwiły dwie siostry, było naturalne; lubo mocno osłabiona zmartwieniami i nędzą, Bachantka, będąc tak silnej budowy, naturalnie później, niż słabowita, delikatna Garbuska, uczuć musiała skutki zaczadzenia.
Po chwilowem milczeniu, Cefiza rzekła, kładąc rękę na czole Garbuski, której głowa ciągle oparta była na jej kolanach.
— Nic nie odpowiadasz, moja siostro... chora jesteś, nieprawdaż.
— Nie — rzekła Garbuska osłabionym głosem, — powieki ciążą mi, jak ołów... coraz bardziej słabnę i mdleję... spostrzegam... że coraz wolniej mówię... ale nie czuję jeszcze żadnej boleści. Czy sądzisz, że Agrykola bardzo mnie będzie żałować... i długo będzie o mnie myślał?
Potem dodała:
— Szczęściem, umieram z mocnem przekonaniem, że on nigdy nie będzie mnie potrzebować; ożenił się z bardzo piękną, miłą dziewczyną; kochają się nawzajem... pewna jestem... że ona go uszczęśliwi.
Gdy wymawiała ostatnie słowa, głos Garbuski słabnął coraz bardziej.... Nagle wzdrygnęła się i rzekła do Cefizy drżącym głosem:
— Moja siostro... ściśnij mocno... swemi rękoma.. oh! boję się... widzę... wszystko... ciemno-błękitnie... wszystko się ze mną kręci...
Kiedy Cefiza, chcąc wstać, lekko ścisnęła swoją siostrę, ta przytrzymała ją.
— Ty cierpisz, biedna siostro... — rzekła drżąc Cefiza.
— Oh! tak... w tej chwili... mocno cierpię... nie oddalaj się ode mnie... Proszę cię... pozostań ze mną...
— A ja... nic... prawie nic jeszcze... — mówiła do siebie Cefiza, rzucając zagniewanym wzrokiem na fajerkę.. — Ach... gdyby... jednak — dodała ze złośliwą radością — zaczynam się już dusić i... zdaje mi się... że moja głowa, rozłupie się...
Zamilkły obie, zabójczy gaz wypełnił izdebkę i odurzał nieszczęśliwe.
Nagle Garbuska poruszyła się konwulsyjnie, wymawiając przygasłym głosem następujące słowa:
— Agrykolo... panno de Cardoville... Oh! żegnam was... Agrykolo... żegn... Łagodna twarz Garbuski nie była bledsza, niż zwykle, tylko jej przymknięte oczy już nie patrzyły, półuśmiech pełen smętku i dobroci błąkał się jeszcze przez chwilę na fijołkowych ustach; wydających jeszcze słaby oddech... potem usta jej zdrętwiały.
— Ale ty nie powinnaś umierać przede mną... — zawołała przeraźliwym głosem Cefiza, okrywając pocałunkami lica Garbuski, które stygły pod jej ustami.
— Siostro... kochana siostro... Zaczekaj na mnie... zaczekaj na mnie...
Garbuska nic nie odpowiedziała; jej głowa, którą Cefiza na chwilę puściła, opadła na siennik.
— Mój Boże! przysięgam ci... nie moja to wina, że nie umieramy razem!... — zawołała Cefiza w rozpaczy. Klęcząc przed posłaniem, na którem leżała rozciągnięta Garbuska. — Umarła! — mówiła do siebie wylękniona Cefiza — otóż i umarła... pierwej niż ja... Siostro — dodała obejmując rękami szyję Garbuski — otóż i ja... idę z tobą...
Nagle odgłos stąpania słyszeć się dał na schodach. Cefiza tyle jeszcze miała przytomności, że usłyszała szelest i głosy. Nie przestając leżeć nad ciałem swej siostry, podniosła głowę. Szelest zbliżał się coraz bardziej; niebawem zawołał głos za drzwiami, w małej od nich odległości:
— Wielki Boże! jaka woń z węgli!...
I w tejże chwili zachwiały się drzwi w zawiasach, a tymczasem inny głos odezwał się:
— Otwórz!... otwórz!...
— Wejdą... uratować mnie... a moja siostra umarła!... Oh! nie... nie będę tak podła, iżbym ją przeżyła.
Taka była ostatnia myśl Cefizy. Zebrawszy resztę sił pobiegła do okna, otworzyła je... i właśnie w chwili, kiedy silna ręka otwierała drzwi, nieszczęsna dziewczyna rzuciła się ma podwórko z wysokości drugiego piętra W tej chwili Adrjanna i Agrykola pokazali się na progu izdebki. Nie zważając na duszącą woń węgli, panna de Carodville wpadła na poddasze, i, zobaczywszy fajerkę, zawołała:
— Biedaczka!... zabiła się!...
— Nie... wyskoczyła oknem — zawołał Agrykola, gdyż widział, w chwili kiedy się drzwi łamały, postać ludzką, niknącą przez okno, do którego pobiegł.
Lecz, nie zrozumiawszy prawdziwej przyczyny przerażenia Agrykoli, Adrjanna, która spostrzegła w ciemność: Garbuskę odpowiedziała:
— Nie... oto jest...
I pokazała kowalowi bladą twarz leżącej na sienniku Garbuski, przy której padła na kolana; Adrjanna, uchwyciwszy za ręce biedną wyrobnicę, uczuła, że już były zimne... Prędko przyłożywszy rękę do jej serca, nie uczuła już jego bicia... Jednakże po chwili, gdy weszło do izdebki nieco świeżego powietrza drzwiami i oknem, zdawało się Adrjannie, że czuje nieznaczne uderzenia serca, i zawołała:
— Jej serce bije, prędko ratunku, panie Agrykolo, biegnij po ratunek, po doktora... Szczęściem... mam flakonik ze spirytusem.
Podczas opisanej powyżej sceny, żywe wzruszenie odkryło rumieńcem twarz panny Adrjanny de Cardoville, zbladłej, zmizerniałej od zmartwienia.
Po chwili Garbuska odzyskała przytomność.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O czasu osobliwego zdarzenia w teatrze, przy Bramie Św. Marcina, kiedy Dżalma, z narażeniem swego życia, rzucił się na czarnego rysia, tuż przed oczyma panny de Cardoville, młoda ta dziewica doświadczyła różnych, głęboko przejmujących zmartwień. Zapominając o zazdrości i upokorzeniu na widok Dżalmy... Dżalmy, afiszującego się w oczach wszystkich obecnych z godną pogardy kobietą, Adrjanna, omamiona na chwilę bohaterskim postępkiem księcia, pomyślała sobie:
— Pomimo najgorszych pozorów, Dżalma kocha mnie jeszcze, kiedy odważył się narazić prawie na śmierć, dla pochwycenia mojego bukietu.
A jednakże Adrjanna czuła ku rywalce zazdrość, tem boleśniejszą, tem bardziej upokarzającą, że ta rywalka żadną miarą nie mogła się z nią zrównać.
Tegoż samego jeszcze dnia, kiedy Adrjanna, dowiedziawszy się nareszcie o miejscu zamieszkania Garbuski, tak cudownie uratowała ją od śmierci, Agrykola Baudoin, znajdujący się podówczas w pałacu Cardoville, dla po mówienia w interesach pana Hardy, prosił Adrjannę, aby pozwoliła towarzyszyć jej na ulicę Klodoweusza, i oboje się tam udali.
Dzięki przytomności Adrjanny i jej zręcznemu zmyśleniu, wyrobnica dała się przekonać, że Cefiza mogła jeszcze być przeniesiona do najbliższego ambulansu, gdzie udzielano jej potrzebnej pomocy i, jak się zdawało, nie tracono nadziei, że wyzdrowieje.
Garbuska powali przychodziła do siebie; nie wszystko odrazu pojmowała, co jej mówiono, dlatego i powyższą bajkę przyjęła bez najmniejszego podejrzenia, i o tem także nie wiedząc, że Agrykola znajduje się w towarzystwie panny Cardoville.
— Pani to, Cefiza i ja winnyśmy życie — rzekła Garbuska, zwróciwszy swoją łagodną melancholijną twarz do Adrjanny. — Pani to, klęczącej na tem poddaszu... przy tem łożu nędzy, na którem ja i moja siostra, chciałyśmy umrzeć... bo Cefizie... jak mnie pani zapewniasz... równie jak i mnie wcześnie udzielony został ratunek?
— Tak, bądź spokojną, moje życie, dopiero co powiedziano mi, że odzyskała przytomność. Lecz, powiedz mi — dodała panna Cardoville wzruszonym głosem — nim powzięłaś tak rozpaczliwy krok, pisałaś do mnie, nieprawdaż?
— Tak, pani.
— Niestety! — rzekła smutnie Adrjanna — nie odebrawszy odpowiedzi ode mnie, pewno sądziłaś, że ja o tobie zapomniałam... że okazałam się względem ciebie okrutnie niewdzięczną?...
— Sądziłam, że słusznie obraziłaś się, pani, mojem nagłem odejściem od niej...
— Ja... obrazić się!... Niestety! twojego listu... nie otrzymałam...
— A przecież pani wiesz, żem do pani pisała?
— Tak jest, wiem nawet i o tem, żeś go pisała u mego odźwiernego; nieszczęściem, oddał on ów list jednej z moich służących imienia Floryna, mówiąc jej, że list był od ciebie.
— Florynie; tej pannie, niegdyś tak dobrej dla mnie? — Floryna zdradzała mnie niegodziwie; zaprzedawszy się mym nieprzyjaciołom, służyła im za szpiega. Ale umarła, ona także... tak młoda... tak piękna!... Pomimo błędu, śmierć jej głęboko mnie wzruszyła; bowiem wyznała swoje błędy z żalem; dzięki jej wyznaniom przekonałam się, jak słuszny był twój wstręt do pewnego nędznika, którego ja ciągle broniłam przeciwko twym podejrzeniom.
— Pana Rodina... — rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się.
— Tak jest... — odpowiedziała Adrjanna — ale nie mówmy teraz o tych ludziach... Myśl o nich popsułaby mi radość oglądania ciebie... chwała Bogu, coraz lepiej ci... bo głos twój już nie jest słaby, a lica zaczynają się rumienić Bogu dzięki, szczęśliwa jestem, że cię znajduję!... Tyle ci chcę powiedzieć!
Tu lica panny de Cardoville pokryły się żywym rumieńcem.
— A czemże zasłużyć sobie mogłam na takie zaufanie pani? — zapytała coraz mocniej zdziwiona Garbuska.
— Delikatność twojego serca, pewność twego charakteru — odpowiedziała Adrjanna z małem wahaniem... — zresztą, jesteś kobietą... i pewna jestem, że lepiej niż ktokolwiek inny pojmiesz, co ja cierpię, i litować się będziesz nade mną...
— Nad panią litować się... — rzekła Garbuska, której zdziwienie powiększyło się jeszcze — ja, nad panią... która jesteś tak dostojną damą i której tak zazdroszczą.. ja tak niska, tak nic nie znacząca, litować się mam nad panią?
— Powiedz raczej, moja kochana przyjaciółko — rzekła Adrjanna po chwilowem milczeniu — najdotkliwszemi są te udręczenia, których nie śmiemy wyjawić nikomu z obawy, aby z nas nie szydzono lub nie pogardzano nami ... Jak bowiem ośmielić się można żądać, aby się nami zajmowano lub żałowano nas w cierpieniach, których same przed sobą nie śmiemy wyznać, gdyż same się przed sobą rumienimy za nie.
— Oh! tak, pani, okropna to rzecz, taka dolegliwość, zmartwienie, za które się człowiek wstydzić musi!... Oh! bardzo okropna!
Myśl, że panna Cardoville wie o jej miłości ku Agrykoli, zrazu tak przykra, wkrótce zamieniła się w sercu Garbuski, dzięki szlachetnemu instynktowi tej rzadkiej, dobrej istoty, w tkliwy żal, który dowodził całego jej przywiązania, całego uwielbienia dla Adrjanny.
— Może to być — myślała sobie Garbuska — zwyciężona będąc wpływem, jaki wywiera na mnie przezacna dobroć mej dobrodziejki, uczynię jej wyznanie, któregobym nikomu nie uczyniła, wyznanie, o którem niedawno sądziłam, że je do grobu z sobą poniosę... byłby to przynajmniej dowód mej wdzięczności dla panny Cardoville; lecz na nieszczęście ogołocona jestem ze smutnej pociechy po wierzenia mej dobrodziejce jedynego w mem życiu sekretu. A zresztą, jakkolwiek szlachetna jest dla mnie litość, jakkolwiek rozsądnem jest jej przywiązanie, nie zdoła ona nigdy pojąć całej okropności położenia takiej, jak ja, istoty, ukrywającej w głębi zbolałego serca miłość zarówno pełną rozpaczy, jak śmieszną. Nie.. nie; i, po mimo delikatności jej przywiązania do mnie, żałując mnie, moja dobrodziejka razić mnie będzie, nie wiedząc o tem, bo sami tylko współnieszczęśliwi pocieszać się mogą... Niestety! czemuż nie pozwoliła mi umrzeć?
— Moje dziecko — rzekła smutnie Adrjanna — jeżeli obieram tę prawie uroczystą chwilę do przykrego dla mnie zwierzenia... czynię to dlatego, że się spodziewam, iż, gdy mnie wysłuchasz, przywiążesz się, pewna tego jestem, tem bardziej do życia, gdy się dowiesz, jak wielce potrzebne mi jest twoje przywiązanie... twoja pociecha... twoje politowanie...
Na te słowa Garbuska usiłowała podnieść się, usiadła więc, ręką się podparłszy, i patrzała na pannę Cardoville ze zdziwieniem. Nie mogła uwierzyć temu, co słyszała.
— Opiekunka moja — myślała Garbuska, — uczyniła mi przykre dla siebie wyznanie, prosi mnie o pocieszenie, o litość... mnie... biedną istotę...
— Kocham... — mówiła znowu Adrjanna z wybuchem długo tłumionego żalu — kocham... a nie jestem kochana... Miłość moja jest godna politowania, litości... pożera mnie... zabija mnie... a nie śmiem powierzyć nikomu tej nieszczęsnej tajemnicy.
— Podobnie jak ja... — powtórzyła Garbuska, wlepiwszy oczy w Adrjannę.
I pomyślała:
— Ona... królowa... przez swoją piękność, przez swoją godność, przez bogactwa i dowcip... cierpi równie jak ja... I podobnie jak ja, nieszczęśliwa istota... kocha...a nie jest kochana...
— Tak więc... tak... podobnie jak ty... kocham... a nie jestem kochaną... — zawołała panna Cardoville — czyż więc nie słusznie powiedziałam ci, że tobie jednej zwierzyć się będę mogła... bo, wyczerpawszy podobne udręczenia, ty jedna będziesz mogła odczuć je.
— Pani, wzgardzona... Ach! nie mogę temu wierzyć! — zawołała Garbuska.
— W to, co ty ledwo mogłaś powierzyć swemu dziennikowi, nieprawdaż? A więc dobrze, dowiedz się teraz o wszystkiem... Floryna, umierając, wyznała mi swoją zdrożność. Dopuściła się ona takiej niegodziwości, że ci wykradła twoje papiery, wszakże zniewolona będąc do tego przez ludzi, którym musiała być posłuszną... ale twój dziennik przeczytała... A ponieważ nie wygasły w niej jeszcze dobre uczucia, to czytanie, w którem malowała się twoja przedziwna rezygnacja, twoja smutna, czysta miłość, wszystko to uderzyło ją tak mocno, iż na łożu śmierci mogła była przytoczyć mi jeszcze niektóre ustępy z twego dziennika, tym sposobem tłumacząc mi przyczynę twego nagłego zniknięcia; nie wątpiła bowiem, że obawa rozgłoszenia twej miłości ku Agrykoli, była pewno przyczyną twego oddalenia.
— Pani, to przeraża...
— Uspokój się, moje dziecko; widzisz, jak broń złośliwych zwraca się częstokroć przeciwko nim samym, gdyż od chwili, kiedy się dowiedziałam o przyczynie twego oddalenia, tem mocniej jeszcze pokochałam cię. Od owej chwili używałam wszystkich sposobów dowiedzenia się o tobie; nakoniec, po długich poszukiwaniach, właśnie dziś rano, osoba, którą zobowiązałam, aby się dowiedziała o miejscu twego zamieszkania, potrafiła dowiedzieć się, że mieszkasz w tym domu. Pan Agrykola, będąc właśnie u mnie, prosił mnie, aby mógł udać się ze mną.
— Agrykola! — zawołała Garbuska, składając ręce — przybył...
— Tak, moje dziecko, uspokój się... Kiedy ja udzielałam ci pierwszego ratunku... on tymczasem zajmował się twoją biedną siostrą... wkrótce go ujrzysz. Mówię ci tylko, że nie powinnaś była umierać, gdyż ludzie, kochający cię i ci, których ty kochasz, jeszcze cię potrzebują.
— Ja sądziłam, że pani jesteś szczęśliwą. Agrykola ożenił się z młodą dziewczyną, która kocha i która, jak się spodziewam, uszczęśliwi go. Komuż zresztą mogłam być użyteczną?
— Najprzód mnie, wiedz o tem... A potem, któż ci to powiedział, że Agrykola nigdy nie będzie potrzebować cię? Któż cię zapewnił, że szczęście jego lub jego rodziny będzie zawsze trwało i żadnych nie dozna niepomyślności? A i w takim nawet razie kiedyby wszyscy, co cię kochają, mieli być ciągle szczęśliwymi, czyżby ich szczęście było zupełne bez ciebie? A twoja śmierć, którąby może wyrzucali sobie, czyżby nie pozostawiła w nich wiecznego po tobie żalu?
— To prawda, pani... — odpowiedziała Garbuska.
— Biedne dziewczę! jak mówisz, opanował cię w owej strasznej chwili pewien rodzaj szału. Dlatego nie śmiem wyrzucać ci, żeś na chwilę o mnie zwątpiła. Bo i jakżebym ganić ci mogła? Alboż ja nie miałam myśli odebrania sobie życia?
— Czy to być może!... Pani? — zawołała Garbuska.
— Tak... myślałam już o tem... gdy przyszli powiedzieć mi, że umierająca Floryna życzy sobie mówić ze mną... wysłuchałam jej; zaznania jej natychmiast zmieniły moje postanowienia; owe ponure, nieznośne dla mnie życie, nagle się rozjaśniło. Wtedy poczucie obowiązku dodało mi nowych sił, mogłam wyjść z mego odrętwienia; przy pomocy księdza Gabrjela, nieoszacowanego księdza, oh! nieoszacowanego... ideału prawdziwego chrześcijanina... godnego brata przybranego Agrykoli, odważnie rozpoczęłam walkę.
W chwili, kiedy Adrjanna mówiła te słowa, słyszeć się dały prędkie kroki po schodach i odezwał się młody, świeży głos.
— Ach! mój Boże! biedna Garbuska!... w jak dobrą przybywam porę! Gdybym przynajmniej mogła w czem dopomóc jej!
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i pomieszanie panny Cardoville, gdy Róża-Pompom wesołym i swobodnym tonem rzekła do niej:
— Rada jestem, że tu panią zastaję; będziemy miały do pomówienia z sobą... Chcę tylko wprzód ucałować biedną Garbuskę, jeżeli mi pani pozwoli.
Agrykola rzekł cichutko do Adrjanny, nie zwracając uwagi na bezczelność gryzetki:
— Niestety, pani... już po niej... Cefiza wydała ostatnie tchnienie... nie odzyskawszy przytomności.
— Biedna dziewczyna! — rzekła Adrjawna z rozrzewnieniem, zapominając na chwilę o Róży-Pompon.
— Trzeba będzie ukrywać tę smutną wiadomość przed Garbuską, a potem dopiero, powoli, ostrożnie, zawiadomić ją — rzekł Agrykola. — Szczęście też, że Róża-Pompon nic o tem nie wie.
Tu Agrykola wzrokiem wskazał pannie de Cardoville na Różę-Pompon, siedzącą w kuczki przy Garbusce.
— Ach! moja Garbusko — mówiła ona prędko i z uczuciem, gdyż piękne jej oczy łzami się zrosiły — czy to podobna, żebyś ty miała popełnić takie głupstwo?... Alboż to biedni ludzie nawzajem się nie ratują?... Nie mogłaś udać się do mnie?... Wiedziałaś dobrze, że co moje, to i twoje...
— Wiem, że jesteś litościwa — rzekła Garbuska, albowiem wiedziała od swej siostry Bachantki, że Róża-Pompon, jak tyle jej podobnych kobiet, miała dobre serce.
A Róża-Pompon zrobiła nadętą minkę i ciągnęła dalej:
— Bądźcie spokojne. Przynajmniej to dobrze, że niech tylko w lepszym znajdę się stanie, a zaraz uczują to mniej szczęśliwe przyjaciółki; bo też pięknieby to było zachować szczęście dla siebie samej tylko! Pozwól więc raz jeszcze ucałować się serdecznie... a nie martw się już... i Cefiza niech się nie martwi... rozumiesz?... bo ja teraz jestem tu.
I Róża-Pompon serdecznie uściskała Garbuskę.
Takież to więc było stworzenie, dla którego poświęcił ją Dżalma?
Jeżeli pierwsze uczucia Adrjanny na widok Róży-Pompon były niezmiernie przykre, zastanowienie jednak nasunęło jej niebawem wątpliwości, które prędko zamieniły się w miłą nadzieję. Wkrótce więc powątpiewania Adrjanny o gorącej miłości księcia dla takiej Róży-Pompon przemieniły się w pewność, w zupełne niedowierzanie; zbyt przenikliwym obdarzona rozsądkiem i zbyt wielką przezornością, iżby nie miała odgadnąć, że te pozorne związki, tak niepojęte ze strony księcia, ukrywać w sobie musiały jakąś tajemnicę; nad tem się zastanowiwszy, uczuła panna de Cardoville odradzającą się w sobie nadzieję. W miarę, jak ta błoga myśl rozwijała się w duszy Adrjanny, jej serce, boleśnie dotąd ściśnięte, otwierać się zaczynało; jakaś tęsknota za lepszą przyszłością coraz mocniej się w niej budziła.
Róża-Pompon, raz jeszcze ucałowawszy serdecznie Garbuskę, wstała i, zwracając się do Adrjanny, która zmierzyła zuchwałem okiem od stóp do głowy rzekła natrętnie-poufalym tonem:
— Teraz, pani, będziemy miały do pomówienia z sobą — Jestem na rozkazy pani — odpowiedziała Adrjanna z wielką łagodnością i szlachetną prostotą.
Na widok zwycięskiej, nakazującej miny Róży-Pompon, słysząc jej odezwanie się do panny Cardoville, zacny Agrykola, powiedziawszy jeszcze kilka tkliwych słów Garbusce, nadstawił ucha i na chwilę osłupiał, słysząc bezczelność gryzetki, potem zbliżył się do niej i rzekł jej pocichu, pociągnąwszy ją za rękaw:
— Ah! czyś zwarjowała? Czy wiesz, z kim mówisz?...
Adrjanna, obawiając się jakiego śmiesznego wybuchu o Dżalmie w obecności Agrykoli, dała mu znak i odpowiedziała gryzetce:
— Gotowa jestem słuchać panią, ale nie tu... Pojmujesz pani, dlaczego...
— Słusznie, uważa pani... mam przy sobie klucz.. jeżeli pani chce... idźmy do mnie...
To do mnie wymówione było chełpliwym tonem.
— Idźmy więc do pani, kiedy pani chce uczynić mi zaszczyt przyjęcia mnie u siebie... — odrzekła panna de Cardoville swym miłym, przejmującym głosem, lekko się skłoniwszy, tonem tak uprzejmie grzecznym, iż Róża-Pompon, pomimo swojej rubaszności, nie wiedziała, jak się ma znaleźć.
— Proszę panią, przebaczyć mi, że pójdę naprzód dla pokazania jej drogi; bo też prawdziwie w tym baraku można kark skręcić — powiedziała, przyciskając łokcie do ciała i przygryzając sobie usta, dla pokazania, że i ona też umiała pięknie mówić.
I dwie rywalki wyszły z poddasza, gdzie pozostał Agrykola z Garbuską.
W kilka chwil potem, gryzetka z panną de Cardoville stanęły w apartamentach Filemona. Osobliwe to pomieszkanie znajdowało się w tym samym malowniczym nieładzie, w jakim je zostawiła Róża-Pompon, gdy Nini-Moulin, przybywszy po nią, zabrał ją i zawiózł na miejsce tajemniczej awantury. Róża-Pompon, pomimo swojej śmiałości, uczuła głębokie, niespokojne wrażenie od chwili, jak się znajdowała sam na sam z panną le Cardoville; najprzód rzadka piękność młodej patrycjuszki, jej postępowanie, godny i uprzejmy zarazem sposób, jakim odpowiedziała na rubaszne wyzwanie gryzetki, mocno zaczynały jej imponować; nadto Róża-Pompon, dobra zresztą dziewczyna, wielce wzruszyła się, gdy usłyszała pannę de Cardoville, nazywającą Garbuskę swoją siostrą, swoją przyjaciółką. Z tem wszystkiem, nie chcąc okazać, że ulega z krzywdą miłości własnej, usiłowała, w miarę możności, utrzymać swój ton i, zamknąwszy drzwi na rygiel, rzekła do Adrjanny:
— Pozwól sobie pani usiąść.
Zawsze starała się pokazać, że i jej nie zbywa na pięknych sposobach mówienia.
Panna de Cardoviłle od niechcenia wzięła krzesło, a tymczasem Róża-Pompon, pragnąc okazać swą gościnność, żywo zawołała:
— Nie bierz pani tego krzesła; brak mu nogi.
Adrjanna sięgnęła ręką po inne.
— I tego niech pani nie rusza, bo poręcz wcale się nie trzyma — zawołała znowu Róża-Pompon.
I prawdę mówiła, gdyż poręcz tego krzesła pozostała w ręku panny de Cardoville, która ją ostrożnie położyła na krześle, mówiąc:
— Sądzę, że równie dogodnie będziemy mogły pomówić, stojąc.
— Jak się pani podoba — odpowiedziała Róża-Pompon, tem bardziej podpierając się pod boki, że czuła, jak się zmieszała.
Po chwilowym namyśle, Róża-Pompon rzekła do Adrjamny, której serce biło żywo:
— Powiem pani odrazu, co mam na sercu: nie byłabym pewno pani szukała; lecz kiedy ją znajduję, rzecz naturalna, że korzystam z okoliczności.
— Ależ, pani — rzekła łagodnym tonem Adrjanna — czy mogłabym poznać przynajmniej temat rozmowy, którą mamy prowadzić z sobą?
— Tak, moja pani — rzekła Róża-Pompon — najprzód nie trzeba sądzić, żebym ja była biedna, albo nieszczęśliwa i żebym chciała wyprawiać pani sceny zazdrości lub krzyczeć, jako wzgardzona... Oho! niedoczekanie pani... Dzięki Bogu, nie mogę skarżyć się na ładnego księcia (tak go sobie przezwałam); przeciwnie, on mnie bardzo uszczęśliwił; jeżelim go opuściła, ta pomimo jego woli, i że tak mi się podobało.
To mówiąc, Róża-Pompon, pomimo udawanego spokoju, wielki mając ciężar na sercu, głośno westchnęła.
— Tak, pani — mówiła dalej — porzuciłam go, bo mi się tak spodobało, pomimo, że szalenie się we mnie rozkochał, tak dalece nawet, iż, gdybym chciała, toby się ze mną ożenił; tak, moja pani, ożeniłby się... tem gorzej, jeżeli to, co mówię pani, martwi ją... chociaż kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, chciałam jej oczy wydrapać... Oh! niezawodnie; ale gdym niedawno widziałam panią, tak dobrą dla biednej Garbuski, lubo pewna byłam siebie... doznałam czegoś takiego... Nakoniec, powiem jasno: nienawidzę pani, i bardzo zasługujesz pani na to... — dodała Róża-Pompon, tupnąwszy nogą.
To, co już usłyszała Adrjanna, powinno było zadowolić ją zupełnie. Według tego, co nazywają przyjętym zwyczajem między ludźmi, pewna już odtąd będąc, że serce Dżalmy bić nie przestawało dla niej, mało zapewne powinnaby o to dbać, czy książę, w uniesieniu gorącej młodości swego wieku, uległ przemijającej, chwilowej słabości dla tej istoty. Ale inne serce miała Adrjanna... Nie pojmowała ona rozłączenia duszy i ciała; jej miłość, młoda, czysta i namiętna, była niezmiernie surowa w wymaganiach, wymaganiach tak słusznych w obliczu natury, jak śmiesznych i niedorzecznych w oczach ludzi.
Powiedzieliśmy więc, że Adrjanna w połowie tylko została zaspokojona... chociaż już z mowy Róży-Pompon i obrażonej jej miłości przekonać się była mogła, że Dżalma nigdy nie miał dla gryzetki najmniejszego rzeczywistego przywiązania.
Te żale Róży-Pompon, zarazem smutne i zabawne, nie zgadzały się wcale z tem, co poprzednio już powiedziała, o szalonej miłości ku niej Dżalmy; ale Adrjanna, bynajmniej nie wytykając tych sprzeczności, rzekła do niej łagodnie:
— Mylisz się, pani, jak mi się zdaje, gdy sądzisz, że ja jestem przyczyną jej zmartwienia; ale w każdym razie szczerzebym jej żałowała, gdyby ktokolwiek miał z nią źle się obchodzić.
— Mylisz się, pani, jeżeli sądzisz, że mnie bito — zawołała Róża-Pompon — Oh! jeszczeby też!... Nie zupełnie co innego... ale wreszcie... pewna jestem, gdyby nie pani, przyszłoby do tego, iż ładny książę kochałby mnie trochę... bo bądź co bądź, warta tego jestem. A potem... między kochankiem a... kochankiem jest różnica... ja nie jestem tak wymagająca, ale nawet ani tego... — i Róża-Pompon przygryzła różowy paznokieć swego paluszka.
— Ach! kiedy Nini-Moulin przybył po mnie, przyniósłszy klejnoty i koronki, aby mnie skłonić do udania się z nim, słusznie mi mówił, że na nic mnie nie narażał... tylko na same uczciwe rzeczy...
— Nini-Moulin? — zapytała się panna de Cardoville, coraz bardziej zaciekawiona — któż to jest Nini-Moulin, moja panno?
— Taki moralny pisarz... — odpowiedziała Róża-Pompon zadąsana — wydusza pieniądze od starych bigotów; niby za pisanie o moralności... Piękna też to jego moralność.
Te słowa: moralny pisarz bigotów naprowadziły Adrjannę na ślad nowego spisku Rodina lub księdza d‘Aigrigny, spisku, którego ona i Dżalma o mało nie stali się znów ofiarą; zaczynała odgadywać prawdę i rzekła:
— Ależ, pani, pod jakim pozorem ten człowiek uprowadził cię stąd?
— Przyszedł po mnie, mówiąc mi, że nie mam się czego lękać dla mej cnoty, że tylko idzie o to, abym się bawiła, abym była wesoła, grzeczna; wtedy ja pomyślałam sobie: Filemon jest daleko, ja nudzę się sama, to będzie coś zabawnego, cóż na tem stracę?... Oh! nie wiedziałam ja, na co się narażałam — dodała Róża-Pompon z westchnieniem. — I oto Nini-Moulin wiezie mnie pięknym powozem; zatrzymujemy się na placu Pallais-Royal; mężczyzna ponury, o żółtej cerze siada przy mnie na miejscu Nini-Moulina i prowadzi mnie potem do ładnego księcia, gdzie mnie zostawia. Gdym go ujrzała... Ah! jaki piękny, ale to taki piękny, iż nie wiedziałam, co mam powiedzieć, a przytem mina tak miła, tak dobra... Zaraz więc pomyślałam sobie: właśnie też potrafisz tu być cnotliwą... Nie spodziewałam się, ze tak będzie... pozostałam cnotliwą... niestety!
— Jakto, pani żałujesz tego, żeś pozostała cnotliwą?...
— Alboż ja wiem, poco ładny książę trzymał mnie u siebie? dlaczego brał mnie w powozie na spacery i na widowiska? Ha!... może to także należy do dobrego tonu w jego dzikim kraju, mieć zawsze przy sobie ładną dziewczynę, po to, aby nie zwracać na nią najmniejszej uwagi...
— Więc dlaczego pani pozostawałaś w tym domu?
— Ach! mój Boże!... pozostałam — rzekła Róża-Pompon, nogą tupnąwszy ze złości — pozostałam, bo, nie wiedząc jak się stało, mimowolnie zaczęłam kochać ładnego księcia, a co dziwniejsze, ja, co jestem wesoła jak zięba... kochałam go, bo był smutny, i to dowód, że szczerze go kochałam. Nareszcie, pewnego dnia, nie mogąc już wytrzymać... rzekłam sobie: niech się co chce dzieje, Filemon zapewne nie będzie mi wierny, pewna tego jestem...
Potem, na chwilę umilkłszy, Róża-Pompon dodała:
— Ale... nie... nie powiem tego pani... byłabyś zbyt zadowolona...
Nareszcie po długiej przerwie ciągnęła dalej ta dziwna dziewczyna, patrząc na pannę de Cardoville z rozczuleniem i poszanowaniem.
— Dobrze, a więc... na złość, powiem pani, bo na co nam milczeć, powiem o wszystkiem!... Zaczęłam mówić do pani, udając, że ładny książę chce się ze mną żenić, a kończę, mimowolnie, wyznaniem, że niemal wypędził mnie od siebie. Ale doprawdy nie moja w tem wina: pomiesza mi się zawsze, kiedy chcę skłamać. Uważaj więc, pani, oto szczera prawda: Kiedym spotkała panią u biednej Garbuski, z początku rozgniewałam się na nią jak indyczka... lecz kiedy usłyszałam panią, tak piękną, tak wielką damę, jak mówiłaś do tej biednej wyrobnicy, jak do swej siostry, nadaremnie się srożyłam, gniew mnie opuścił... Mówię to, nietylko z powodu tego tygrysa, którego zabił dla ciebie w cyrku... ale od owego czasu, gdybyś pani wiedziała, mój Boże! o wszystkich głupstwach, jakie on wyrabiał z jej bukietem; a potem, nie wiesz pani? wszystkie noce przepędzał nie kładąc się, a częstokroć płakał w salonie, gdzie, jak mi powiadano, pierwszy raz panią zobaczył... wie pani... przy oranżerji... A portret pani, który zrobił z pamięci na zwierciadle, i tyle innych rzeczy. Nakoniec ja, która go kochałam i która to widziałam, z początku strasznie się na to gniewałam, a potem było dla mnie tak tkliwem, tak rozczulającem, iż nie mogłam wstrzymać się od łez... O! tak... tak... uważaj tylko pani... jak teraz, choć nic nie widzę, tylko myślę o tym biednym księciu. Ah! pani... masz minę tak łagodną, tak dobrą, nie czyń go więc nieszczęśliwym, kochaj go choć troszkę, tego biednego księcia... Bo cóżby to pani szkodziło, gdybyś go kochała?
Nie wiemy, co Adrjanma miała odpowiedzieć na tę niewczesną prośbę Róży-Pompon, gdy nagle odezwał się na schodach przeraźliwy, ostry, skrzeczący głos, jak można było wnosić, chcący naśladować koguta.
Adrjanna wzdrygnęła się ze strachu, niebawem jednak twarz Róży-Pompon, dopiero co bolejąca, wzruszona politowaniem, teraz zajaśniała radością, i dziewczyna, poznawszy owo hasło, zawołała, klaszcząc w ręce:
— To Filemon! Ach! ten warjat, jaki on zawsze zabawny! Zawsze go się trzymają żarty, a mnie to zawsze bawi!
I otarła ostatnią łzę śmiejąc się do rozpuku z żarcików Filemona, które jej się wydawały zawsze świeże, zawsze ucieszne, chociaż już je znała.
Adrjanna, nie chcąc przedłużać kłopotliwego i śmiesznego położenia, poszła wprost do drzwi i otworzyła je ku zdumieniu Filemona, który, ujrzawszy ją, cofnął się o parę kroków.
Filemon, tęgi zuch, brunet, wysoki, przybywający z podróży miał na głowie biały baskijski kaszkiet; czarna wielka broda spadała mu falisto na jasno-niebieską kamizelkę; co do innych rzeczy, które rozśmieszyły Adrjannę, były to: waliza, z której wyglądały nogi i głowa gęsi, tę walizę Filemon trzymał pod pachą; oraz ogromny biały królik, żywy, w klatce, którą ten student trzymał w ręku.
— Ah! biały królik, jakie on ma piękne czerwone oczy.
Kiedy Róża-Pompon, klęcząc przed klatką, unosiła się nad królikiem, Filemon uderzony widokiem okazałej postaci panny de Cardoville, zdjąwszy kaszkiet, ukłonił się jej z uszanowaniem.
Adrjanna odkłoniwszy mu się grzecznie i z godnością, zeszła lekko po schodach i znikła.
Filemon, zdziwiony zarówno jej pięknością, jak szlachetną miną i pełną godności postawą, a nadewszystko bardzo ciekawy, skąd u licha Róża-Pompon miała podobne znajomości, rzekł jej żywo delikatnym, miłym głosem:
— Kochany kotku swego Mon-mona (Filemona), któż to jest ta piękna dama?
— To moja przyjaciółka, jeszcze z pensji... wielki satyrze — rzekła niedbale Róża-Pompon, drażniąc królika.
Potem, rzuciwszy okiem na skrzynkę, którą Filemon postawił przy klatce i przy walizie, dodała:
— Założyłabym się, że znowu przywozisz mi w tej skrzyni powidła z winogron...
— Mon-mon przywozi coś lepszego, niż powidła swemu kochanemu kotkowi — rzekł student i wycisnął dwa głośne całusy na rumianych licach Róży-Pompon, która nareszcie powstała — Mon-mon przywozi jej swoje serce.
Zaraz po oddaleniu się Adrjanny, Agrykola, uklękłszy przy posłaniu Garbuski, rzekł jej z glębokiem wzruszeniem:
— Sami tu jesteśmy... mogę więc wynurzyć ci, co mam na sercu. Zastanów się tylko nad tem, coś uczyniła?... to straszna rzecz... umierać z nędzy... z rozpaczy... i nie wezwać mnie, nie dać mi znać o sobie...
— Agrykolo!... posłuchaj mnie...
— Nie... niema dla ciebie wymówki... Mój Boże... pocóż więc nazywać się bratem i siostrą, poco dawać sobie przez piętnaście lat najszczersze dowody przywiązania, a potem, w nieszczęściu być gotową umrzeć, nie pomyślawszy o tych, których się pozostawia... nie wspomniawszy, że odbierać sobie życie jest to samo, co powiedzieć im: niczem jesteście dla mnie?
I zwróciwszy się do Garbuski, która z coraz większem patrzyła nań zdziwieniem, rzekł jej wzruszonym głosem:
— Zbyt otwartym jestem; trudno jest znieść takie położenie; czynię ci wyrzuty, przyganiam ci... a sam nie jestem takim, jak ci mówię... wcale o czem innem myślę...
— O czemże, Agrykolo?
— Serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile ci złego wyrządziłem.. Nie.... wszak prawda?... nigdy, w małych rzeczach? gdy, naprzykład, powodując się nieszczęsnym od dzieciństwa jeszcze nałogiem, ja, który jednak kochałem cię, szanowałem cię, jak siostrę, obrażałem cię po sto razy na dzień... dając ci bezustannie przezwisko tak obrażające... zamiast nazywać cię twem własnem imieniem?
Na te słowa Garbuska spojrzała na kowala z przerażeniem, lękając się, czy nie dowiedział się o jej nieszczęsnej tajemnicy.
— Albo moja matka... czy chodziła także do ciebie radzić się względem mego ożenienia; mówić ci o rzadkiej piękności mej narzeczonej, prosić cię, abyś zobaczyła tę dziewczynę, abyś badała jej charakter, w nadziei, że instynkt twego do mnie przywiązania ostrzegłby cię... gdybym ja czynił zły wybór? Powiedz mi, czy moja matka była tak okrutna? Nie... to ja tak dręczyłem twoje serce.
Tu znowu obudziła się obawa Garbuski; ani wątpić, że Agrykola wie o całej tajemnicy. O mało nie umarła ze wstydu; jednakże, całemi siłami oddalając od siebie wiarę w to odkrycie, mówiła zcicha, słabym głosem:
— W rzeczy samej... Agrykolo... nie twoja matka prosiła mnie o to... to ty... i... i... byłam ci wdzięczna za ten dowód zaufania...
— Ty byłaś mi wdzięczna... biedna dziewczyno — zawołał kowal ze łzami w oczach — nie... to nieprawda; bo ja bardzo naraziłem cię... byłem bardzo nielitościwym... nie wiedząc o tem... mój Boże!
— O! mój Boże!... — mówiła coraz słabszym głosem biedna dziewczyna, rękami zakrywając twarz — wie o wszystkiem!
— Tak... wiem o wszystkiem — rzekł kowal z niewymownem uczuciem i szacunkiem — tak, wiem o wszystkiem... i nie chcę, abyś się wstydziła uczucia, które sobie poczytuję za zaszczyt i którem pysznię się, tak, wiem o wszystkiem, i powtarzam sobie z uczuciem radości, z uczuciem pewnej dumy, że najlepsze, najszlachetniejsze serce dla mnie bije, że do mnie należy... i zawsze będzie do mnie należeć.
Agrykola mówił dalej z coraz większem uniesieniem:
— Dobrze, dobrze, bądź spokojna, moja zacna, kochana Magdaleno, bądź spokojna, będę ja zawsze godnym twej zaszczytnej dla mnie miłości; wierz mi, że tyle ona mi przyniesie szczęścia, ile cię łez kosztowała... Dlaczegóżby więc ta miłość miała być odtąd dla ciebie przyczyną stronienia ode mnie, dlaczegożbyś miała się jej wstydzić i lękać? Czemże jest miłość taka, jaką pojmuje twoje zacne serce? Czyż ona nie jest bezustannym, wzajemnym udziałem poświęcenia, tkliwości, głębokiego wzajemnego szacunku, nieograniczonej ufności?
Im więcej mówił kowal, tem więcej nabierała śmiałości Garbuska... Lękała się ona nadewszystko wyjawienia swej tajemnicy, w tej myśli, aby jej nie przyjęto z szyderstwem, pogardą lub upokorzającem politowaniem, a tymczasem całkiem przeciwnie, na męskiej, prawej twarzy Agrykoli malowała się radość i szczęście; Garbuska wiedziała, że on nie umie udawać, dlatego, już teraz nie wstydząc się, zawołała... również z pewnym rodzajem chluby.
— Mój Boże! każda szczera i czysta miłość ma w sobie coś pięknego, dobrego i pocieszającego, że w końcu zawsze znajduje tkliwe przyjęcie, gdy zdołają wytrzymać pierwsze burze ci, którzy ją uczuli; zawsze więc zaszczytnem będzie i dla serc, które były jej przedmiotem... Dzięki ci, Agrykolo; dzięki twym dobrym słowom, które mnie podnoszą w mych własnych oczach, czuję teraz, że, zamiast wstydzić się tej miłości, szczycić się nią powinnam... Moja dobrodziejka ma słuszność... Ty masz słuszność; dlaczegóżbym więc wstydzić się miała? Czyż nie jest świętą i prawdziwą moja miłość? Patrz więc czy moje oczy unikają twoich... przypatrz się tylko, czy ja kiedy w życiu wyglądam na tak szczęśliwą... a przecież niedawno miałam już umrzeć.
Od kilku chwil już, tkliwa ta scena miała niewidocznego świadka. Kowal i Garbuska tak mocno byli wzruszeni, iż nie spostrzegli panny Adrjamny de Cardoville, stojącej we drzwiach na progu.
Adrjanna również nie posiadała się z radości: Dżalma pozostał jej wiernym, Dżalma kochał ją niezmiernie. Owe niegodziwe pozory, których przez jakiś czas była ofiarą, były oczywiście nowym spiskiem Rodina, i pozostawało tylko pannie de Cardoville dociec celu tych obmierzłych intryg.
— Widzisz więc, moja przyjaciółko — rzekła Adrjanna — jak to podstępy złośliwych ludzi wychodzą częstokroć na własną ich szkodę. Nareszcie więc jesteśmy znowu połączone i szczęśliwsze, niż kiedykolwiek, a ta szczęśliwość jeszcze więcej daje nam nowych sił przeciw naszym nieprzyjaciołom.
— Pani, Bogu dzięki... — rzekł kowal.
— Pozwól, panie Agrykolo, przypomnieć sobie, że jutro masz się widzieć z panem Hardy.
— Proszę pani, nie zapomniałem o tem, równie jak o wspaniałej ofierze, jaką pani gotowa jesteś uczynić dla niego. List jego, napisany do mnie w odpowiedzi na mój list, który udało mu się przesłać mi pokryjomu, był krótki, czuły lubo bardzo smętny; pozwala, abym się z nim widział; pewny jestem, że go skłonię... do opuszczenia tego smutnego miejsca pobytu, a może i do przyprowadzenia go z sobą; wielką on mi zawsze okazywał ufność, wierzył w moje dla niego poświęcenie!
— Dobrze, bądź dobrej myśli, panie Agrykolo — rzekła Adrjanna, zarzucając swoją salopę na ramiona Garbuski i starannie ją otulając: — Jedźmy, bo już ściemnia się. Jak tylko powrócimy do domu, dam panu list do pana Hardy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W kilka chwil potem młoda wyrobnica, prowadzana przez Agrykolę i Adrjannę, zeszła po schodach i, wsiadłszy do powozu z panną de Cardoville, usilnie prosiła, aby mogła widzieć Cefizę; nadaremno Agrykola odpowiadał Garbusce, że niepodobna było tego żądać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Było to wieczorem tego samego dnia, w którym panna de Cardoville przeszkodziła popełnić samobójstwo Garbusce.
Jedenasta godzina bije, wiatr dmie gwałtownie i pędzi grube chmury, które zakrywają zupełnie blade światło księżyca. Zadyszane konie ledwo powoli ciągną fiakr pod dość przykrą spadzistość ulicy Białej, niedaleko od rogatki, gdzie jest dom, zamieszkały przez księcia Dżalmę.
Powóz ten zatrzymuje się. Woźnica, klnący pod nosem, że tak długi odbywa kurs, zbliża się do owej przykrej spadzistości, wykręca się na koźle, nachyla się do okna na przodzie powozu i mówi zadąsanym tonem do osoby, którą wiezie:
— Czy tu już wreszcie będzie koniec?
— Uważaj na małą furtkę z daszkiem, jak ją zobaczysz, pojedź jeszcze ze dwadzieścia kroków i potem zatrzymaj się... przy murze — odpowiedział niecierpliwie krzykliwy głos, z wyraźnym akcentem włoskim.
— A to mi dopiero, ten djabeł niemiecki będzie mną kręcił, jak jakim głupcem — mruczał sobie pod nosem rozgniewany woźnica.
Tak jadąc i jadąc powoli, znowu się zatrzymał.
— Już minąłem numer 50, jest furtka z daszkiem rzekł woźnica.
— Czy to ta?
— Ta, ta sama... — odezwał się głos z powozu. — Teraz postąp ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymasz się. Idź i zapukaj dwa razy po trzykroć w małą furtkę...
— A gdzież to, co miało być na wódkę? — krzyknął rozgniewany woźnica.
— Jak mnie zawieziesz na przedmieście Ś-go Germana, gdzie mieszkam, dam ci dobry traktament, jeżeli będziesz co dobrego.
— A teraz?
— Powiesz osobie, która ci otworzy — czekają na pana i przyprowadzisz ją tu do powozu.
— A czy mi go wszyscy d... nadali — rzekł woźnica — ten djabeł niemiecki ma jakieś szachrajstwa z masonami albo też z kontrabandzistami, bo jesteśmy tu blisko rogatki... wartoby go zaskarżyć za to, że mnie tu sprowadził aż z ulicy Vaugirard.
Zbliżywszy się do furtki, zapukał, jak mu zalecono, najprzód trzy razy, potem przestał, i znowu trzy razy. Otworzyły się drzwi, woźnica ujrzał wychodzącego furtką mężczyznę średniego wzrostu, okrytego płaszczem, mającego na głowie kolorową czapkę. Mężczyzna ten postąpił dwa kroki na ulicę, furtkę za sobą zamknąwszy na klucz.
— Czekają na pana — rzekł mu woźnica — mam zaprowadzić pana do powozu.
I, idąc przed mężczyzną, który odpowiedział mu skinieniem głowy, zaprowadził go do dorożki.
I zaczął się przechadzać wzdłuż muru, w którym była furtka. W kilka minut usłyszał wdali turkot powozu, który się wreszcie zbliżył i, szybko dostawszy się na wzgórze, zatrzymał się w niedalekiej odległości z drugiej strony drzwi ogrodowych.
— Otóż masz! prywatny powóz — rzekł woźnica — konie dzielne, dobrane, wleciały pędem jak strzała po tej przykrej spadzistości ulicy Białej.
To mówiąc, zwrócił się i podszedł do przybyłego powozu: pyszny był zaprzęg, para dzielnych ślicznych koni; stangret ani się ruszył w swym surducie z wysokim kołnierzem, prosto trzymał bicz, oparłszy go trzonkiem na kolanie, właśnie jak być powinno.
— Oj, kolego, szkaradny czas dla tak pięknych koni jak twoje — rzekł skromny woźnica dorożkarski do dumnego pańskiego stangreta, który ani się ruszył, ani pokazał nawet, że słyszy, jak mówią do niego.
— On nie rozumie po francusku... to Anglik... poznałem go odrazu po koniach — rzekł woźnica, tak sobie tłumacząc jego milczenie; potem, widząc o kilka kroków lokaja olbrzymiego wzrostu, stojącego przy drzwiczkach powozu, w długim szerokim surducie liberjowym: — Nieprawdaż, kolego, jak szkaradny czas!
I ten również jak pierwszy ani pół słowa nie odpowiedział.
— A to obaj są Anglicy... — podchwycił filozoficznym tonem woźnica i lubo dosyć zdziwiony zdarzeniem przy furtce, rozpoczął znowu przechadzkę, zbliżając się do dorożki.
Kiedy się to działo, mężczyzna w płaszczu i drugi, mówiący włoskim akcentem, ciągle prowadzili rozmowę, jeden, siedząc w fiakrze, a drugi stojąc zewnątrz przed drzwiczkami, ręką o nie oparty.
— A tak — mówił głos z powozu — to jest rzecz umówiona?
— Tak, proszę Waszej Wysokości — odrzekł mężczyzna w płaszczu — ale wtedy tylko, jak orzeł stanie się wężem.
— A w przeciwnym razie, jak odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, który ci dałem...
— Proszę Waszej Wysokości, będę wiedział, co to ma znaczyć.
— Nie przestawaj zasługiwać sobie zawsze na jego zaufanie.
— Zasłużę na nie, zachowam je, ręczę Waszej Wysokości, gdyż uwielbiam i szanuję tego człowieka, silniejszego umysłem, odwagą i wolą... aniżeli najpotężniejsi ludzie na świecie... Ukląkłem przed nim, jak przed jednem z trzech posępnych bożyszcz, które są pomiędzy Bohwanją a jego czcicielami... Co mi będzie rozkazano... wykonam wszystko... Bohwanja patrzy na mnie.
— Nie wątpię o twej gorliwości... wiem, że jesteś żywą rozumną zaporą między księciem i wielu występnymi interesami i dlatego tylko, że mi mówiono o twojej gorliwości, o twojej zręczności w strzeżeniu tego młodego indjanina, a nadewszystko mając wzgląd na twoje ślepe posłuszeństwo wszystkim danym ci rozkazom, chciałem zawiadomić cię o wszystkiem. Wszak jesteś fanatykiem tego, któremu służysz... i to dobrze... Rad jestem, widzieć człowieka oddanego nam... Co do nagrody za twoją usłużność, wiesz... moje obietnice...
— Nagroda... już ją mam, proszę Waszej Wysokości... interes sprawy, której służę, jest rękojmią mej gorliwości i mej ostrożności. Zapewniam Waszą Wysokość, że nieustraszony myśliwiec woli jednego szakala, niż dziesięciu lisów, jednego tygrysa przekłada nad dziesięciu szakalów, jednego lwa nad dziesięciu tygrysów.
— Rozumiem... Jesteś człowiekiem rozsądnym. Pamiętaj zawsze o tem, co mi powiedziałeś, i staraj się być coraz godniejszym zaufania tego, komu jesteś posłuszny.
— Czy prędko będę mógł go widzieć?
— Za dwa, a najdalej za trzy dni; wczoraj łaska niebios ocaliła go...
— Czy Wasza Wysokość będzie się widział z nim jutro?
— Tak, przed odjazdem będę u niego z pożegnaniem.
— A więc Wasza Wysokość raczy mu powiedzieć nowinę, o której ja nie mogłem zawiadomić go, bo to się działo dopiero wczoraj. Poszedłem do ogrodu umarłych... wszędzie pogrzeby, pochodnie, palące się wpośród ciemnej nocy... rzucające światło na groby... Bohwanja uśmiechał się w swem hebanowem niebie. Myśląc o tem świętem bóstwie nicości, patrzyłem z radością, jak uprzątano mnóstwo trumien z wozu. Ogromny dół stał otworem i pochłaniał w swoją paszczę, jak w piekło... rzucano weń... umarłych; ciągle otwarta była jego paszcza. Wtem spostrzegłem tuż przy mnie, przy świetle pochodni, starca... płakał... tego starca... już widziałem... to żyd... jest on stróżem owego domu... przy ulicy... Ś-go Franciszka... o którym Wasza Wysokość wie.
Tu mężczyzna w płaszczu wzdrygnął się i zamilkł.
— Tak... wiem... ale cóż ci to... że tak się zacinasz?
— Oto, że w tym domu... znajduje się od stu pięćdziesięciu lat... portret mężczyzny... mężczyzny... którego ja napotkałem niegdyś w Indjach nad Gangesem.
I znowu mężczyzna w płaszczu nie mógł się wstrzymać, zadrżał i zamilkł.
— W rzeczy samej dziwny zbieg...
— Tak, proszę Waszej Wysokości... dziwny zbieg rzeczy... i nic dziwnego...
— Otóż, proszę Waszej Wysokości, ciągle płacząc, rzekł on do grabarza. — A cóż trumna? — Dobrze mówiliście; znalazłem ją w drugim rzędzie drugiego dołu — odpowiedział grabarz — właśnie był na niej znak z siedmiu czarnych punktów. Ale jak mogliście wiedzieć i o miejscu i o znaku tej trumny? — Niestety, nie przyda ci się ta wiadomość — rzekł stary żyd ze smutkiem. — Widzicie więc, że wiem dobrze, gdzie jest ta trumna? — W tyle za wielkim grobem z czarnego marmuru, o którym dobrze wiecie; zakopana bardzo płytko; ale pośpieszcie się. Pośród zamieszania nikt nie spostrzeże — mówił grabarz. — Dobrzeście mi zapłacili, a zatem chciałbym, żeby się wam udało, co chcecie zrobić.
— A cóż ten stary żyd zrobił z trumną oznaczoną siedmioma czarnemi punktami?
— Proszę Waszej Wysokości, szło za nim dwóch ludzi, niosących mary, osłonione firankami; zapalił latarnie i poszedł na wskazane przez grabarza miejsce, a za nim ci dwaj ludzie... Tłum karawanów przeszkodził mi i straciłem z oczu żyda, za którym puściłem się w trop pomiędzy grobami; nie mogłem go już odnaleźć...
— W rzeczy samej to coś ciekawego, ale cóż on chciał zrobić z ową trumną?...
— Mówią o nim, że używa trupów do robienia czarów...
— Oh! te niedowiarki zdolni są do wszystkiego... nawet do związków z nieprzyjacielem ludzi... Zresztą, zobaczymy.. może to odkrycie Okaże się ważnem...
W tej chwili na odległej wieży zegar uderzył północ.
— Północ!... już północ?...
— Tak, proszę Waszej Wysokości.
— Muszę już jechać... bądź zdrów... Tak więc zapewniasz mię: gdy nastąpi sposobność, skoro odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, którą ci niedawno dałem, dotrzymasz swej obietnicy?
— Na Bohwanję, przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie zapomnij także, że dla większej pewności, osoba, oddająca ci drugą połowę krucyfiksu winna będzie powiedzieć ci... Czy pamiętasz? Cóż winna będzie powiedzieć ci?
— Proszę Waszej Wysokości, powinna powiedzieć mi: od czary do ust bardzo daleko.
— Bardzo dobrze... Bądź zdrów. Tajemnica i wierność.
— Tajemnica i wierność, proszę Waszej Wysokości — odpowiedział mężczyzna w płaszczu.
W kilka sekund potem powóz odjechał, uwożąc kardynała Malipieri. Taki to był towarzysz rozmowy mężczyzny w płaszczu. Ten ostatni, a był to Faryngea, wrócił do furtki ogrodu, należącego do domu, który zamieszkiwał książę Dżalma. W chwili, kiedy miał włożyć klucz w zamek, spostrzegł z wielkiem zdziwieniem, że drzwi się otwierają i mężczyzna jakiś wychodzi.
Farygea, przyskoczywszy do nieznajomego, uchwycił go za kołnierz, wołając:
— Kto jesteś?... skąd idziesz?
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, usiłował wszelkiemi sposobami wyrwać się z rąk Farygea i krzyknął na całe gardło:
— Piotrze, przybywaj!...
Natychmiast, Piotr, o kilkanaście królu w stojący, przyleciał, a był on olbrzymiego wzrostu, schwycił metysa za kark, odrzucił go w tył o kilka kroków.
— Teraz, mój panie — rzekł nieznajomy do Faryngei, poprawiając na sobie ubranie — gotów jestem odpowiedzieć na jego pytania... chociaż grubjańsko obszedłeś się ze swym znajomym... Tak, jestem Dupont, były rządca dóbr Cardoville... wszak to ja dopomogłem wyratować cię podczas rozbicia okrętu, na którym przybyłeś na brzegi Francji.
— Ależ panie... co tu robiłeś? Poco tak skrycie zakradłeś się do tego domu? — rzekł Faryngea tonem opryskliwym i podejrzliwym.
— Zapewniam cię, mój panie, ze wcale niema nic skrytego w mym postępku; przybyłem tu w powozie panny de Cardoville, mojej drogiej i godnej pani, i z wyraźnego jej polecenia... tak jest, przybyłem jawnie z jej listem do księcia Dżalmy, jej krewnego — odrzekł z godnością pan Dupont.
Na te słowa Faryngea zadrżał i zamilkł ze złości a potem rzekł:
— A pocóż to, mój panie, poco to przybycie o tak późnej godzine, poco zakradać się było furtką?
— Mój panie, przybyłem o tej godzinie, bo taki był rozkaz panny de Cardoville, a wszedłem tą furtką, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdybym się był udał do bramy, nie byłbym mógł dostać się do księcia...
— A któż to panu tak dobrze rozpowiedział o zwyczajach księcia? — rzekł Faryngea, nie mogąc ukryć swej złości.
— Jeżeli dokładnie zastałem uwiadomiony o zwyczajach księcia, wyznać muszę, mój panie, że braknie mi podobnych wiadomości o zwyczajach jego sługi — odpowiedzał Dupont z żartobliwą miną — bo zapewniam pana, że nie spodziewałem się zastać go na tej drodze...tak jak pan nie spodziewałeś się pewno zejść tu ze mną.
Nazajutrz po dopełnionem przez pana Dupont zleceniu do księcia Dżalmy; tenże przechadzał się prędko, niespokojnie, po małym salonie indyjskim przy ulicy Białej. Salon ten, jak wiadomo, łączył się z oranżerją, gdzie Adrjanna pierwszy raz pokazała się młodemu księciu. Szczęście tak szybko i tak wyraźnie działa na młody, żywy gorący organizm, iż Dżalma, wczoraj jeszcze ponury, ociężały, rozpaczający, teraz zupełnie inaczej wyglądał.. Prędko się przechadzając, nagle się zatrzymał, wydobył z zanadrza mały, starannie złożony papier i przyłożył go do ust z najwyższą radością; nie mogąc pohamować uniesień swego szczęścia, krzyknął męskim dźwięcznym głosem, i jednym skokiem stanął przed wielkiem szkłem, przedziełającem salon od oranżerji, w której pierwszy raz ujrzał pannę de Cardoville. Dziwna moc wspomnienia, dziwne złudzenie umysłu, zajętego ciągle jednym i tym samym przedmiotem, sprawiło, iż zdawało się Dżalmie, że widzi, albo, raczej widział rzeczywiście ubóstwiany obraz Adrjanny za przezroczystem szkłem.
Temu zachwycającemu obrazowi Dżalma przypatrywał się w głębokiem zamyśleniu.
Młody Indjanin nie był sam. Faryngea bacznym okiem śledził wszystkie poruszenia księcia. Na twarzy metysa widać było podejrzliwy niepokój. Nie mógł się mylić; nic innego tylko list Adrjanny, oddany wczoraj wieczór przez pana Dupont, sprawił ten szał radości: pewno dowiedział się, że jest kochany.
Wczoraj, rozstawszy się z panem Dupont, jak sobie łatwo można wyobrazić, bardzo niespokojny, metys pośpieszył co żywo do księcia, chcąc być świadkiem wrażenia, jakie sprawi na Dżalmie list panny de Cardoville; ale zastał salon zamknięty. Zapukał, nikt mu nie odpowiedział. Wtedy, choć to już była bardzo głęboka noc, wysłał list do Rodina i doniósł tak o odwiedzinach pana Dupont, jako też o przypuszczalnym ich celu.
Kilka razy, ale napróżno, metys pukał ostrożnie do pokoju Dżalmy; o wpół do dwunastej książę zadzwonił i kazał, żeby powóz był gotowy o wpół do trzeciej.
— Radość Waszej Książęcej Mości zdaje się być bardzo wielka; racz oznajmić jej przyczynę swemu najniższemu i najwierniejszemu słudze, aby i on także mógł cieszyć się razem. — Próbował zagaić rozmowę.
Jakkolwiek książę słyszał mówiącego; nic nie odpowiedział.
Po kilku chwilach takiego zamyślenia zatrzymał się i rzekł:
— Która jest teraz godzina?
— Już będzie blisko druga, mości książę — odezwał się Faryngea.
Po chwilowem milczeniu książę podniósł na metysa oczy, zroszone nieco łzami radości, i odpowiedział wyrazem serca, przepełnionego miłością i uszczęśliwieniem:
— Oh! szczęście... szczęście... jakże jest dobry, jak wielki Bóg...
— Powiedziałem, proszę Waszej Książęcej Mości, że idąc za radami swego wiernego niewolnika... który radził udawać gorącą miłość dla innej kobiety, zmusiłeś Wasza Książęca Mość pannę de Cardoville, że, lubo tak dumna, sama jednak do niego się garnie... Czyż nie przepowiedziałem tego?
— Tak... przepowiedziałeś — odrzekł Dżalma, ciągle podparty łokciem, i nie przestając patrzeć na metysa z tą samą dobrocią.
Zdziwienie Faryngei powiększyło się; książę zwykle, lubo nie obchodził się z nim surowo, jednakże okazywał mu pewną, zwykłą w swym kraju, wyniosłą powagę, i nie mówił do niego nigdy z taką łagodnością; poczuwając się do złego, jakie wyrządził księciu, niedowierzając, jak wszyscy źli ludzie, metys sądził przez chwilę, że pan jego w swej łagodności krył jakąś zasadzkę; mówił więc dalej już z mniejszą pewnością:
— Wierz mi Wasza Książęca Mość że jeżeli tylko potrafisz Wasza Książęca Mość korzystać z okoliczności, dzień ten pocieszy go za wszystkie wycierpiane przykrości, które były bardzo wielkie, gdyż wczoraj jeszcze.. Wasza Książęca Mość strasznie cierpiałeś; ale nie sam jeden cierpiałeś... ta dumna dziewica również... cierpiała...
— To osobliwa rzecz... — rzekł sam do siebie Dżalma, rzuciwszy na metysa wzrok jeszcze przenikliwszy, ale zawsze pełen dobroci.
— To jest osobliwe!
— Nie, lecz powiedz mi, ponieważ twoje rady tak dobrze posłużyły mi w przeszłości... cóż myślisz o przyszłości?...
— O przyszłości, proszę Waszej Książęcej Mości?
— Tak... za godzinę będę u panny de Cardoville...
— To rzecz nader ważna, proszę Waszej Książęcej Mości... przyszłość zależeć będzie od tego pierwszego widzenia.
— O tem właśnie myślałem teraz...
— Wierz mi Wasza Książęca Mość... kobiety ubiegają się tylko za śmiałym mężczyzną, który im oszczędza kłopotu odmowy.
— Wytłumacz się jaśniej.
— To jest, proszę Waszej Książęcej Mości, pogardzają kochankiem lękliwym, mdlejącym, który pokornym głosem prosi o to, co powinien wziąć gwałtem...
— Ależ ja dziś odwiedzam pannę de Cardoville pierwszy raz.
— Wierz mi Wasza Książęca Mość, jakkolwiek to dziwnem się mu zdaje, jednak to jest rozsądne... Przypomnij sobie książę przeszłość... grając rolę nieśmiałego kochanka, czy sprowadziłeś Wasza Książęca Mość do swych stóp tę dumną dziewczynę? Nie, dokazałeś tego, udając miłość ku innej kobiecie... A więc nie trzeba być słabym... lew nie wzdycha, jak jaka synogarlica. Wierz mi, Wasza Książęca Mość, bądź tylko śmiałym... tylko śmiałym... a dziś jeszcze będziesz sułtanem, uwielbianym przez tę dziewkę, której piękność podziwia cały Paryż...
Po kilku chwilach milczenia, Dżalma. kiwając głową z wyrazem tkliwego politowania, rzekł do metysa łagodnym, dźwięcznym głosem:
— Pocóż mnie tak zdradzać? dlaczego tak złośliwie doradzać mi użycie gwałtu, postrachu, podejścia... względem anioła czystości... względem dziewicy, którą ja szanuję jak własną matkę? Czyż nie dosyć jeszcze, żeś się oddał mym nieprzyjaciołom, nieprzyjaciołom, co mnie bez przerwy ścigali?
Gdyby Dżalma rzucił się na metysa z podniesionym sztyletem, nie tyleby to zdziwiło, zmieszało, a może mniej przestraszyło tegoż, aniżeli gdy usłyszał Dżalmę, mówiącego mu o jego zdradzie tonem łagodnej przygany.
Faryngea żywo cofnął się o krok, jakgdyby myślał o obronie.
Młody książę mówił znowu z tą samą spokojną łagodnością:
— Nie lękaj się niczego... wczoraj zabiłbym cię... lecz dziś uszczęśliwiona miłość czyni mnie sprawiedliwym, łaskawym; lituję się bardzo nad tobą, bez żółci, żałuję cię, musiałeś być bardzo nieszczęśliwy... kiedy się stałeś tak złym.
— Ja, Mości Książę! — rzekł metys z większem jeszcze zdumieniem.
— Posłuchaj mnie, nie chcę, abyś nadal był złośliwym zdrajcą: chcę uczynić cię dobrym... Ten dzień obdarza mnie boskiem szczęściem, ty też błogosławić będziesz ten dzień... Cóż mogę uczynić dla ciebie? czego żądasz? złota?.. będziesz miał złoto... Chcesz więcej niż złota? chcesz przyjaciela, którego czuła przyjaźń pocieszy cię i, oddaliwszy z myśli twe cierpienia, które cię czyniły tak złośliwym, dobrym cię uczyni?... oto jestem synem królewskim, chcesz, abym ci był przyjacielem? Będę nim tak, pomimo zło... nie... za to zło, jakieś mi wyrządził... będę dla ciebie szczerym przyjacielem; błogo mi będzie pomyśleć sobie: w dniu, w którym anioł powiedział mi, że mnie kocha, szczęście moje było bardzo wielkie: rano miałem nieprzebłagalnego nieprzyjaciela; wieczorem jego nienawiść zmieniła się w przyjaźń... Tak, wierz mi, Faryngeo, nieszczęście czyni złym; bądź szczęśliwym...
W tej chwili wybiła druga godzina. Książę zadrżał, była to chwila odjazdu dla widzenia się z Adrjanną.
Zbliżywszy się do Faryngei, wyciągnął do niego rękę giestem, pełnym uprzejmej słodyczy, i rzekł mu:
— Podaj mi rękę...
Metys, którego czoło zimny pot oblewał, którego twarz zbladła, zmieszał się na chwilę; potem zwyciężony, oczarowany, z drżeniem podał księciu rękę, który ją uścisnął i rzekł zwyczajem krajowym:
— Podajesz rękę uczciwie w rękę uczciwego przyjaciela... Ta ręka będzie zawsze dla ciebie otwartą... Do widzenia, Faryngeo... Czuję się teraz godniejszym ukleknąć przed aniołem.
I Dżalma wyszedł, udać się mając do Adrjanny. Pomimo dzikości, pomimo nieubłaganej nienawiści dla rodu ludzkiego, znękany szlachetnemi i łaskawemi słowami księcia Dżalmy, ponury sekciarz Bohwanji pomyślał sobie ze strachem:
— Dotknąłem jego ręki... jest on teraz dla mnie świętym...
Lecz po chwilowem zastanowieniu zawołał:
— Tak... ale nie jest on świętym dla tego, który, jak mi powiedziano tej nocy, ma na niego czekać przy bramie tego domu...
To mówiąc, metys pobiegł do przyległego, na ulicę wychodzącego pokoju, uchylił koniec firanki i rzekł z obawą:
Łatwiej jest pojąć, niż odmalować uczucia, jakich naprzemian doznawała panna de Cardoville w miarę, jak zbliżała się chwila rozmowy z Dżalmą. Ich zbliżenie się do siebie tyle napotkało dotąd bolesnych przeszkód, Adrjanna wiedziała, że ich nieprzyjaciele są tak czynni, tak przebiegli, tak zdradzieccy, iż powątpiewała jeszcze o swem szczęściu. Co chwila mimowolnie spoglądała na zegar; już tylko kilka minut...
Nareszcie wybiła ta uroczysta godzina. Każde uderzenie dzwonka zegarowego długo rozlegało się w głębi serca Adrjanny. Lecz w miarę jak ta, bardzo wreszcie słusznie domniemywana różnica przedłużała się najprzód do kilku minut... do kwadransa... dwudziestu minut, i więcej... Adrjanna czuła coraz większy, prawdziwszy niepokój; dwa czy trzy razy niecierpliwa dziewica, cicho na palcach zbliżała się do drzwi salonu i nadsłuchiwała...
Lecz nic nie słyszała...
Nie mogąc przezwyciężyć mimowolnie nasuwającej się się obawy, ani chcąc zrzec się tej ostatniej nadziei, wróciła się do kominka, potem zadzwoniła. Stary, siwy, czarno ubrany lokaj otworzy! drzwi, i z uszanowaniem w milczeniu czekał na rozkazy swej pani; ta rzekła mu spokojnym, głosem:
— Andrzeju, poproś Hebe, aby ci dała flakonik, którego zapomniałam na kominku w mym pokoju, i przynieś mi go.
Andrzej skłonił się; Adrjanna dodała z obojętną miną wskazując na zegar:
— Czy dobrze idzie ten zegar?
Andrzej dobył swego zegarka, rzucił na niego oczyma i rzekł:
— Tak, proszę parni... zregulowałem go z zegarem na Tuilerjach.
— To dobrze!... dziękuję ci... — rzekła Adrjanna dobrotliwie.
Andrzej ukłonił się znowu, wyszedł z salonu, i wszystko się uciszyło.
Rzuciwszy bolesny wzrok na portret właśnie na ścianie przed nią zawieszony, obok kominka, rzekła pocichu żałosnym głosem:
— O! moja matko!
Ledwie panna de Cardoville wymówiła te słowa, gdy przytłumiony turkot powozu, wjeżdżającego na dziedziniec pałacu, lekko zatrząsł oknami. Młoda dziewica zadrżała, nie mogąc wstrzymać okrzyku radości; serce jej wyskoczyło przeciw Dżalmy; albowiem tym razem, iż tak powiem, uczuła, że on to przybył. I zresztą tak była pewna, jakgdyby go już widziała.
Książę zbliżył się powoli do panny Cardoville.
Pomimo gwałtownej namiętności młodego Indjanina, jego niepewny, nieśmiały krok dowodził mocnego wewnętrznego wyruszenia. Jeszcze nie śmiał spojrzeć na Adrjannę; nagle bladość okryła mu twarz, a piękne jego ręce, z religijnem uszanowaniem złożone na piersiach, zwyczajem, oznaczającym cześć w jego kraju, mocno drżały; zatrzymał się na kilka kroków przed Adrjanną lekko schyliwszy głowę.
Adrjanna powstała z krzesła i drżącym głosem rzekła do Dżalmy:
— Książę, szczęśliwa jestem, że go tu przyjąć mogę — potem, wskazawszy portret, na ścianie nad nią wiszący, dodała jakgdyby przedstawiała księcia trzeciej osobie: — Książę... moja matka...
Była to delikatna myśl Adrjanny, chcącej przez to dać poznać księciu, że przy rozmowie jej z Dżalmą obecną będzie jej matka. Było to zabezpieczenie siebie i księcia od zapędów pierwszego spotkania, tem bardziej mogącego obłąkać, że oboje wiedzieli o swej gorącej i wzajemnej miłości; że oboje byli zupełnie niezależni.. Książę zrozumiał myśl Adrjanny; i dlatego, gdy dziewica wskazała mu portret swej matki. Dżalma pełnem szczerości, wdzięku i prostoty poruszeniem, schylił się z uszanowaniem przed portretem, i rzekł męskim, dźwięcznym
a przytem miłym głosem, zwracając mowę do obrazu:
— Kochać cię i uwielbiać będę, jak własną moją matkę. I twoja matka także, w mej myśli, będzie obok swej córki.
Siadając sama, rzekła do Dżalmy, wskazując mu na stojące krzesło:
— Proszę usiąść... kochany kuzynie... i pozwól mi tak cię mianować, bo uważam za zbyt etykietalną nazwę książę, i nawzajem proszę nazywać mnie także kuzynką... Ten zwyczaj przyjąwszy, pomówmy ze sobą najprzód po przyjacielsku.
— Tak, moja kuzynko — odrzekł Dżalma, zarumieniwszy się przy tych słowach.
— Ponieważ przyjaciele winni być dla siebie nawzajem otwarci — odrzekła Adrjanna — najprzód więc oświadczyć ci muszę, mój kuzynie, że mam żal do ciebie — dodała z uśmiechem spojrzawszy na księcia.
On, zamiast usiąść, stał oparty o kominek, w postawie pełnej wdzięku i uszanowania.
— Tak, mój kuzynie... — mówiła dalej panna de Cardoville — spodziewam się, że mi przebaczysz ten żal... oto, czekałam na ciebie... spodziewając się nieco prędzej twego przybycia...
— Moja kuzynko, zarzucisz mi może, że nie przybyłem trochę później.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— W chwili, kiedy wychodziłem... z mego mieszkania, mężczyzna, którego nie znałem, zbliżył się do mnie do powozu... i powiedział mi tak szczerze, iż musiałem mu uwierzyć: — możesz ocalić życie człowiekowi, który był ojcem dla ciebie... marszałek Simon znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie... lecz, chcąc mu pośpieszyć na pomoc, trzeba udać się ze mną natychmiast...
— To była zasadzka — zawołała z żywością Adrjanna — ledwie godzinę temu przybył tu marszałek Simon...
— On.. — zawołał Dżalma uradowany — a więc nie doznam smutku w tym błogim dniu.
— Ale, mój kuzynie — mówiła Adrjanna — jakim sposobem nie dałeś wprowadzić się w błąd temu nasłańcowi?
— Na mój rozkaz wsiadł do mego powozu. Niespokojny będąc o marszałka i w rozpaczy, że wiele upłynie czasu, który z tobą miałem spędzić, moja kuzynko, zadawałem jedne po drugich pytania temu człowiekowi.
I często nie wiedział, co ma mi odpowiedzieć. Wtedy przyszło mi na myśl, że to może zasadzka. Przypomniawszy sobie, ile to już razy i różnymi sposobami usiłowano oddalić nas jedno od drugiego... zmieniłem natychmiast drogę. Na to moje postanowienie, ów towarzyszący mi człowiek opuścił powóz, nie posiadając się ze złości; pomyślawszy jednak o marszałku Simon, czułem jeszcze niepokój, który szczęściem ty, moja kochana kuzynko, ode mnie oddalasz.
— Ludzie ci są nieubłagani — rzekła Adrjanna — ale szczęście nasze będzie silniejsze od ich nienawiści.
Po chwilowem milczeniu rzekła ze zwykłą szczerością.
— Jak mogłeś odważyć się pokazywać publicznie z.
— Z ową dziewczyną... rzekł Dżalma, przerywając Adrjannie.
— Tak, mój kuzynie?...
— Nie znając krajowych obyczajów, ani zwyczajów — odpowiedział Dżalma niezmieszany, gdyż prawdę mówił — obłąkany rozpaczą i zdradzieckiemu radami człowieka, zaprzedanego naszym nieprzyjaciołom, sądziłem jak on mnie zapewniał, że, udając w twej obecności miłość dla innej, wzbudzę w tobie zawiść, i że...
— Dosyć już, mój kuzynie, rozumiem wszystko rzekła żywo Adrjanna. — Jedno jeszcze słowo rzekła — lubo pewna jestem szczerości twej odpowiedzi; czy nie odebrałeś listu, który do ciebie napisałam zrana tegoż dnia, kiedy widziałam cię w teatrze?
Dżalma nic nie odpowiedział; twarz jego nagle się zachmurzyła i na chwilę przybrała wyraz tak groźny, iż zlękła się Adrjanna.
Lecz niebawem to gwałtowne oburzenie złagodniało; czoło Dżalmy znowu się wypogodziło.
— Byłem łaskawszy, niźli mi się zdawało — rzekł książę do Adrjanny, ze zdziwieniem mu się przypatrującej. — Chciałem przybyć do ciebie... godny ciebie... moja kuzynko. Przebaczyłem temu, który, dla usłużenia moim nieprzyjaciołom, podał mi wtedy, i potem jeszcze podawał, zgubne rady... Teraz pewien jestem, że ten człowiek ukrył przede mną twój list...
— Tak więc przeminęła już niebezpieczna przeszłość. Oh! tak, już daleko od nas ta nieszczęsna przeszłość! — zawołała panna de Cardoville z wielką radością.
I, jakgdyby oddalając z serca ostatnie myśli, zasmucić ją mogące, mówiła dalej:
Pan Hardy, jak już powiedzieliśmy, mieszkał w pawilonie domu pokuty, należącego do domu przy ulicy Vaugirard, zajmowanego przez jezuitów. Zajmował on mieszkanie na dole pawilonu, wychodzącego frontem na ogród; przezorny to był wybór, wiadomo bowiem, jak przebiegle i zręcznie używali jezuici środków, a nawet materjalnych widoków, ażeby sprawiać mocne wrażenie na osobach, które zamierzali sobie zniewolić.
Była blisko druga godzina po południu; lubo przyświecało piękne słońce kwietniowe, jednakże jego promienie nie dochodziły już przez ów wysoki mur do tej części ogrodu ciemnej, wilgotnej, zimnej jak piwnica, do której prowadziły drzwi do pokoju, w którym przebywał pan Hardy.
Na ścianie, naprzeciw łóżka, zawieszony był duży krucyfiks ze słoniowej kości, na tle z czarnego aksamitu, na kominku stał zegar w hebanowej oprawie, ze smutnemi godłami ze słoniowej kości, jako to: klepsydrą, kosą czasu, trupiemi głowami i t. p.
Na ścianach, zamiast obrazów, pozawieszane były tablice, z napisami, których treść była równie niewesoła.
Zobaczmy, co czytał pan Hardy za każdym razem, we dnie, czy w nocy, gdy błogi sen uciekł z pod zaczerwienionych od łez powiek:
„Prędko będzie po tobie na tym padole... obejrzyj się..
„Kiedy jesteś rano, pomyśl, że może nie doczekasz wieczora.
„Któż przypomni cię sobie po twej śmierci?
„Całe to doczesne życie pełne jest nędzy, pogardzaj sam sobą i życz sobie, aby inni tobą gardzili“.
Wyobraźmy sobie teraz pana Hardy, zranionego, przeniesionego do tego domu, gdy serce miał udręczone tylu i tak srogimi ciosami. Przy troskliwej i nadskakującej pieczołowitości, dzięki biegłej pomocy doktora Baleinier, prędko zagojono panu Hardy rany, jakie poniósł, rzuciwszy się na ratunek podczas pożaru fabryki. Wielebni ojcowie skorzystali z jego choroby, ażeby pod chwalebnym pozorem zamknąć go w tem strasznem więzieniu i otoczyć przygnębiającą go atmosferą.
Wkrótce osłabiony jego umysł upatrywał słuszność w owych zgubnych dla niego zasadach. Tak więc czytał:
„Nie trzeba liczyć na przyjaźń żadnego stworzenia na świecie.
I w rzeczy samej niegodziwie został zdradzony.
„Człowiek urodził się, aby żył w udręczeniu“.
I rzeczywiście żył w udręczeniu.
„Odpoczynek można znaleźć tylko w zaparciu się własnej myśli“.
I tylko też uśpienie umysłu przyniosło mu ulgę w zmartwieniach.
Mówić temu nieszczęśliwemu, w jego ówczesnym stanie o rozrywkach, o zabawach, byłoby toż samo, co wyciągnąć od niego, aby się wyrzekł tego wszystkiego; tak się też właśnie stało; ksiądz d‘Aigrigny nie starał się z początku pozyskać zaufania pana Hardy, nie mówił mu ani słowa o jego zmartwieniach; lecz za każdym razem, kiedy się z nim widział, starał się okazywać mu tkliwą życzliwość jakiem dobranem słowem. Takie rozmawy, z początku dość rzadkie, potem bywały coraz częstsze, dłuższe; posiadając dar miodopłynnej rozmowy, wymowy ujmującej, przekonywującej, ksiądz d‘Aigrigny obierał zwykle za temat smutne maksymy, które często wpadały w oko i do myśli pana Hardy. Zręczny, roztropny, przezorny, wiedząc, że aż do owego czasu pensjonarz jego pałał miłością ludzkości, czcią dla wszystkiego, co jest sprawiedliwe i dobre, zaczął od bezustannego przypominania temu nieszczęśliwemu szkaradnych zdrad jakich doświadczył, ażeby stłumić w nim wszelką nadzieję; zamiast wykazywać mu te zdrady, jako wyjątek w życiu, zamiast starać się uspokoić, zachęcić, pokrzepić tę znękaną duszę; zamiast radzić panu Hardy, aby się starał zapomnieć o zmartwieniach, o dolegliwościach aby szukał pociechy w pełnieniu powinności względem ludzkości, względem swych braci, których tak kochał i wspierał, ksiądz d‘Aigrigny usiłował podrażnić jego krwawe rany, malował mu ludzi w najgorszych kolorach, wystawiał ich jako obłudnych, niewdzięczników, złośliwych i tym sposobem zdołał umocnić w nim nieuleczalną rozpacz.
Taki był moralny i fizyczny stan pana Hardy, gdy, za pośrednictwem przekupionego sługi, odebrał od Agrykoli Baudoin list, w którym ten żądał widzenia się z nim. Nadszedł wreszcie dzień tego widzenia. Na dwie czy trzy godziny przed chwilą oznaczoną na odwiedziny Agrykola ksiądz d‘Aigrigny wszedł do pokoju pana Hardy.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystępując do pensjonarza, nadał swej twarzy wyraz jak najłagodniejszy, najżyczliwszy, wzrok jego pełen był uprzejmej dobroci i łaskawości, przytem głos jego nigdy jeszcze nie był równie, jak wtedy, ujmujący, słodki.
— Czy zawsze zadowolony jesteś, mój panie, z usług otaczających cię ludzi?
— Tak, mój ojcze.
— Tak nas to cieszy, gdy widzimy, że dobrze czujesz się w naszym ubogim domu, mój synu, iż chcielibyśmy uprzedzać zawsze twoje życzenia.
— Niczego nie pragnę... mój ojcze... niczego prócz snu. Jak dobroczynny jest sen — dodał pan Hardy z pewnem znużeniem.
— Sen... jest to zapomnienie. A na tym padole lepiej jest zapominać, aniżeli przypominać sobie, bo ludzie są tak niewdzięczni, tak złośliwi, niemal każde wspomnienie jest goryczą, czyż nie tak, mój synu!
— Niestety! aż nadto prawda, mój ojcze.
Pan Hardy nie dokończy! i ręką zakrył sobie oczy.
— Niestety, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny ze łzami w oczach, czułym głosem. I wyborny ten komedjant rzucił się na kalana przy krześle pana Hardy — niestety jakże to przyjaciel, co cię tak niegodziwie zdradził, mógł nie poznać twego tak dobrego serca?... Lecz tak zwykle bywa, na ziemi... a ten niegodny przyjaciel!...
— Oh! mój Boże!... czyż znajdę, gdzie i kiedy pociechę? — zawołał nieszczęśliwy.
— Ależ znajdziesz ją, mój dobry, zacny synu — zawołał ksiądz d’Aigrigny, wybornie grając rolę czułego — czyż możesz w to wątpić?... Oh! jakże to błogi będzie ten dzień, w którym ostatnie więzy, które cię jeszcze krępują na tej nieczystej, błotnistej ziemi, zostaną zniszczone, a ty, mój synu, staniesz się jednym z naszych. Mój kochany, biedny synu, gdyby twoja pokora pozwoliła ci porównać to, czem byłeś w dniu twego tu przybycia, z tem, czem teraz jesteś... zdumiałbyś się... Jaka różnica, mój Boże. Dawniej byłeś zawsze niespokojny, wzdychałeś z rozpaczy, a teraz cicho pędzisz życie... Czy nie prawda?...
— Ach! — rzekł pan Hardy, chwilę się zastanowiwszy, gdyż pamięć jego, równie jak umysł, mocno już osłabła... — Agrykola ma przyjść, zdaje się, że miło mi będzie widzieć się z nim.
— Otóż tedy, mój synu, twoje widzenie się z nin będzie próbą, o której mówię... Obecność tego godnego młodzieńca przypomni ci owo tak czynne, tak zajęte życie, które dawniej pędziłeś; może te wspomnienia wzbudzą w tobie wielki żal przy tym cichym odpoczynku, jakiego teraz używasz; może znowu zechcesz puścić się w zawód, pełen wszelkiego rodzaju trosk, może zechcesz zawiązać nową przyjaźń, miłość, wejść w nowe związki, może zechcesz wrócić do zgiełku i żyć, jak wprzód żyłeś. Jeżeli takie żądze obudzą się w tobie, będzie to znakiem, że jeszcze nie dojrzałeś do życia na osobności... wtedy bądź im posłuszny, kochany synu; szukaj znowu rozrywek, zabaw, uciech...
— Ja, mój ojcze, powrócić do tego świata, w którym tyle ucierpiałem... w którym pozostawiłem moje ostatnie złudzenia... ja... miałbym się mieszać do jego uciech, do jego rozkoszy... ach!... to okrutne szyderstwo...
— Nie jest to szyderstwo, mój synu... może się zdarzyć, że widok, mowa tego uczciwego rzemieślnika obudzą w tobie myśli, o których teraz sądzisz, że się już na zawsze zatarły. Mój kochany, dobry synu, niepodobna znaleźć takiej, jak twoja szlachetności... ale właśnie w imię szlachetności rzemieślnik ten przyjdzie wymagać od ciebie nowych ofiar; tak... bo takie, jak twoje serce, przeszłość obowiązuje i prawie niepodobieństwem będzie dla ciebie odmówić usilnym naleganiom twoich rzemieślników...
będą cię namawiali, abyś niezwłocznie zajął się wzniesieniem z gruzów budynku, abyś znowu zaczął dziś zakładać to, co przed dwudziestu laty fundowałeś w pełni sił, w całym zapale swej młodości; abyś na nowo rozpoczął owe handlowe stosunki, w których twoją nieposzlakowaną uczciwość tyle razy skrzywdzono, żebyś znowu przyjął na siebie wszelkiego rodzaju kajdany, które wielkiego, jak ty, przedsiębiorcę przywiązują do życia, pełnego trosk, trudów i niepokoju... i to za jakie wynagrodzenie!...
— Dosyć!... oh!... proszę... dosyć!... — zawołaj pan Hardy słabym głosem — wtedy największy czuję zawrót głowy, gdy słyszę cię, mój ojcze, mówiącego o kłopotach takiego życia... głowa... ledwie nie pęknie... Oh!...
nie... nie... spokoju... oh, tak... przedewszystkiem... powtarzam ci, choćby to nawet miał być spokój grobowy...
— Lecz jakże oprzesz się namowom tego rzemieślnika?... Obdarowani mają wpływ na swych dobroczyńców... Nie będziesz mógł oprzeć się jego prośbom...
— Będziesz łaskaw, mój ojcze, kazać mu powiedzieć... że chory jestem... że niepodobna mi go przyjąć.
— Posłuchaj tylko, mój synu, w teraźniejszych czasach panują wielkie, nieszczęsne przesądy względem naszego zgromadzenia. Przez toż samo już, że dobrowolnie pozostałeś pośród nas, będąc przypadkiem przeniesiony tu, gdyś był umierający, do tego domu... gdyby wiedziano, że nie pozwolisz mówić z sobą, chociaż przyrzekłeś sądzonoby, że my ci przeszkadzamy; a chociaż to jest podejrzenie niedorzeczne, może jednak powstać, a my nie chcemy do niego upoważniać... Lepiej zatem byłoby przyjąć tego młodego rzemieślnika...
— Mój ojcze, żądasz rzeczy, przechodzących moje siły... W tej właśnie chwili czuję, jak słaby jestem... ta rozmowa siły mi odebrała.
— Ależ, mój synu, ten rzemieślnik przyjdzie; przypuśćmy, iż mu powiem, że nie chcesz widzieć się z nim; on mi nie uwierzy...
— O! mój ojcze, zlituj się nade mną; zapewniam cię, iż niepodobna mi widzieć się z kimkolwiek... jestem bardzo słaby.
— A więc!.. cóż robić?... szukajmy środka... a gdybyś też napisał... oddałoby się mu natychmiast list... wyznaczyłbyś mu czas do widzenia się... jutro naprzykład.
— Ani jutro, ani kiedykolwiek — zawołał nieszczęśliwy, doprowadzony do ostateczności — nie chcę nikogo widzieć... chcę być sam... zawsze sam... wszak to nikomu nie szkodzi... nie mógłżebym mieć przynajmniej tej swobody?
— Jak chcesz... pisz lub przyjmij rzemieślnika — surowo rzekł d’Aigrigny, wnosząc z wzmagającego się znużenia pana Hardy, że w tym razie użyć może surowości, aby później znowu powrócić do łagodności.
— Napiszę... wielebny ojcze... napiszę... lecz dla miłości Boga, błagam cię... nie mogę zebrać myśli... podyktuj mi.
I gorącą ręką otarł łzy.
Ksiądz d’Aigrigny dyktował mu następujące słowa:
„Kochany Agrykolo, doszedłem do przekonania, że widzenie nasze do niczego nie doprowadzi... posłuży tylko do rozjątrzenia nawpół zapomnianych cierpień, o których przy pomocy Boskiej i pociesze religijnej postaram się zupełnie zapomnieć... Cieszę się zupełnym spokojem, otoczony troskliwością zacnych osób i, dzięki miłosierdziu Boga, spodziewam się po chrześcijańsku spędzić resztę dni zdala od świata, którego próżność poznałem teraz... Nie na zawsze żegnałem się z tobą; lecz, do zobaczenia się, kochany Agrykolo... pragnę kiedykolwiek osobiście powiedzieć ci, jak serdecznie życzę wszelkiego dobra tobie i twoim godnym towarzyszowi. Bądź pośrednikiem między nimi a mną; kiedy będę mógł cię przyjąć, napiszę do ciebie; bądź zawsze przekonany, że cię serdecznie kocham...“
— Czy zadowolony jesteś z listu? — zapytał ksiądz, zwracając się do pana Hardy.
— Zadowolony.
— Podpisz więc.
— Dobrze.
Nieszczęśliwy podpisał list, zupełnie wycieńczony i opuścił się na krzesło.
— To jeszcze nie wszystko, mój kochany synu — rzekły d’Aigrigny, wyjąwszy papier z kieszeni — trzeba, żebyś podpisał tę nową plenipotencję na imię naszego szanownego brata, dla dokończenia wiadomych interesów.
— Szanowny ojcze... nie mogę przeczytać tego dzisiaj...
— A jednak jest to konieczne, synu mój, wybacz mi moje natręctwo... ale my ubodzy, a...
— Podpiszę.
— Nie przeczytawszy, podpisywać nie można.
— Dlaczego?... Daj, daj!.. rzekł pan Hardy, jakby zniecierpliwiony upartem natręctwem wielebnego ojca.
— Jeżeli chcesz koniecznie, to dobrze — rzekł ostatni, podając mu papier.
Hardy podpisał i westchnął głęboko, jakby zrzuciwszy z siebie wielki ciężar. W tej samej chwili zapukał służący: wszedł i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Agrykola Baudoin pragnie widzieć się z panem Hardy; mówi, że kazano mu tutaj przyjść.
— Dobrze... niech zaczeka — odpowiedział d‘Aigrigny z zadziwieniem, pomieszanem z gniewem; i gdy za danym znakiem służący wyszedł, on, starając się ukryć mocne nieukontentowanie, rzekł do fabrykanta: — poczciwy rzemieślnik, jak widać, niecierpliwie oczekuje widzenia się z tobą.. przyszedł bowiem o dwie godziny wcześniej, niżeliś mu naznaczył.
To mówiąc, wyszedł. Zostawszy sam jeden, pan Hardy z rozpaczy klasnął w ręce, łkając, opuścił się z krzesła na podłogę, upadł na kolana i zawołał:
— O Boże, Boże mój... Zabierz mnie stąd, zanadto jestem nieszczęśliwy!...
Potem, oparłszy głowę o poduszkę krzesła, zakrył twarz rękami i gorzko płakał...
Nagle dał się słyszeć hałas, który stawał się coraz głośniejszym; później jakieś pasowanie się; wkrótce drzwi otworzyły się z łoskotem i ksiądz d‘Aigrigny, potknąwszy się, wpadł do pokoju. Agrykola pchnął go silną ręką.
— Mój panie... jak śmiesz dopuszczać się gwałtu! — zawołał ksiądz, blednąc ze złości.
Ksiądz d‘Aigngny, z trudnością hamując gniew, rzucał groźne i złośliwe spojrzenia na Agrykolę, a zarazem z niepokojem spoglądał na drzwi, jakby lękając się wejścia drugiej osoby, której obecności także się obawiał. Kowal spojrzawszy na swego dawnego pana, cofnął się z bolesnem zdziwieniem... blade wychudłe rysy twarzy pana Hardy przejęły go politowaniem, pomieszanem z gniewem.
Agrykola nie wiedział jeszcze, jak się zmieniła moralna strona nieszczęśliwego pana Hardy, jego dobrego i wspaniałego pana!... Ksiądz d‘Aigrigny pierwszy przerwał milczenie i, z przyciskiem wymawiając każde słowo, rzekł do swego lokatora:
— Pojmuję, mój kochany synu, że po stanowczem, koniecznem życzeniu twojem, nieprzyjmowania tego... pana.... widok jego przykre na tobie czyni wrażenie... spodziewam się więc, że przez uszanowanie... albo chociaż przez wdzięczność ku tobie... zacny ten człowiek (i wskazał na kowala) oddali się i położy koniec tej nieprzyzwoitej scenie, która i tak zbyt długo się przeciągnęła.
Agrykola nic nie odpowiedział księdzu, obrócił się do niego tyłem i, zbliżywszy się ku panu Hardy, na którego spoglądał przez kilka chwil z czułą milością, rzekł:
— Ach, mój Boże!... jakżem szczęśliwy, że pana widzę, chociaż na twojej twarzy maluje się jeszcze głębokie cierpienie! Jak słodkie, spokojne, radosne wrażenie wywiera na mnie widok pański. Wszyscy towarzysze moi drogoby zapłacili, gdyby choć jednę minutę znajdować się mogli na mojem miejscu!... Gdybyś wiedział pan o wszystkiem, o co mnie prosili, abym ci powtórzył... gdyż do kochania, szanowania ciebie, wszyscy mamy.. jedno serce!...
Ksiądz d‘Aigrigny rzucił na pana Hardy spojrzenie wyrażające: Cóżem ci powiedział? potem z niecierpliwością zbliżywszy się do Agrykoli, rzekł:
— Powiedziałem już panu, że jego obecność tutaj jest niestosowna.
— Na miłość Boga, czcigodny ojcze — z uszanowaniem zawołał pan Hardy — wybacz Agrykoli, uniosło go przywiązanie do mnie; ale ponieważ jest już tutaj, i ma udzielić mi pewnych wiadomości, dotyczących mnie, pozwól mi pomówić z nim przez kilka minut.
— Pozwolić? — zawołał d’Aigrigny z udanem zdziwieniem — dlaczego prosisz o pozwolenie? Czyż nie możesz czynić, co ci się podoba? Czyż nie ja radziłem, żebyś przyjął tego pana? Czyż nie sam stanowczo odmówiłeś widzenia się z nim?
— Prawda...
Po tych słowach, nie wypadało księdzu zostać tu dłużej; wstał, uścisnął rękę pana Hardy i rzekł ze znaczącem skinieniem głowy:
— Do zobaczenie się, mój kochany synu... Nie zapominaj o naszej rozmowie i o tem, co ci powiedziałem.
— Do zobaczenia, czcigodny ojcze... bądź spokojny — odpowiedział pan Hardy.
Jezuita wyszedł, Agrykola nadzwyczajnie zdumiony nie dowierzał ani słuchowi ani wzrokowi swemu., czy istotnie to dawny jego pan, który z taką uniżonością i pokorą nazywał księdza d’Aigrigny czcigodnym ojcem? Im dłużej kowal wpatrywał się w rysy twarzy pana Hard tem więcej spostrzegał w nich śladów ogólnego wycieńczenia, znużenia, i serce mu boleśnie ściskało się... Starając się ukryć smutne zdziwienie, rzekł do swego dawnego pana:
— Nareszcie, panie, będziesz nam przywrócony!... Znowu będziesz z nami i pośród nas... Ach! twój powrót uszczęśliwi wielu... pocieszy, uspokoi wielu... pokochalibyśmy cię więcej, niż dawniej, gdyby to było podobnem!
Hardy smutno potrząsnął głową.
— Powtarzam ci, przyjacielu — rzekł — jużem przeżył siebie; w bardzo krótkim czasie postarzałem o lat dwadzieścia; nie mam już ani sił, ani woli, ani odwagi, aby wziąć się jak dawniej do pracy; zrobiłem, co mogłem, dla dobra ludzkości... spłaciłem swój dług... i teraz pozostała ani tylko jedno życzenie... żyć w samotności... jedna nadzieją... pociecha w religji!
— Jakto — zawołał Agrykola — chcesz pan raczej żyć tutaj, w tem ponurem ustroniu, niżeli z nami, z ludźmi, którzy cię tak kochają!... Mylisz, że tutaj, z chytrymi jezuitami, szczęśliwszy będziesz, niżeli w podjętej na nowo twojej fabryce, która piękniej jeszcze niżeli dawniej zakwitnie?... Ach! to niemożliwe!
— Niema już szczęścia dla mnie na ziemi — przerwał pan Hardy z goryczą.
Po chwilowem wahaniu, Agrykola rzekł głosem, drżącym od wewnętrznego wzruszenia.
— Panie Hardy, oszukują cie... nikczemnie cię tu oszukają!
— Co chcesz przez to powiedzieć, mój przyjacielu?
— Chcę powiedzieć, że jezuici, otaczający cię, zgubne mają zamiary... Ale, mój Boże! Czyż nie wiesz, panie Hardy gdzie się znajdujesz?
— U dobrych zakonników.
— U twoich najzłośliwszych nieprzyjaciół!
— Nieprzyjaciół! — i pan Hardy uśmiechnął się ze smutną obojętnością. — Nie mam się czego lękać nieprzyjaciół, nic mi odebrać nie można, bo ja nie mam nic!
— Chcą cię pozbawić ogromnej sukcesji — {{pp|za|}wołał} za}wołał kowal — taki jest ich zamiar, ułożony z piekielną chytrością; córki marszałka Simon, panna de Cardoville, pan i Gabrjel mój przybrany brat... wszyscy członkowie twojej familji omal nie padli już ofiarą ich intryg; powiadam ci, ci mnisi pragną tylko korzystać z twego zaufania...
— Przyjacielu, pocóż wspominać o przeszłości? — łagodnie odrzekł pan Hardy — jeżeli dobrze uczyniłem, Bóg mnie nagrodzi... Ale sam nie powinienem pysznić się... powinienem czołem w proch uderzyć, bo szedłem nieprawdziwą drogą, jaką wskazał Najwyższy... duma może popchnęła mnie w błędy... łzami, samotnością, poniżeniem, okupić powinienem swoje grzechy... Tak, w tej nadziei, że Bóg zmiłuje się nade mną... że cierpienia moje posłużą na korzyść dla tych, którzy grzeszyli więcej jeszcze ode mnie, znajduję jedyne ukojenie!
Agrykola nie wiedział, co odpowiedzieć, z niemą trwogą spoglądał na pana Hardy, gdy ten wymawiał ostatnie słowa słabym głosem; nie pojmował jakim urokiem, jakiemi czary, udało się jezuitom zniszczyć, w proch zetrzeć, uczynić bezpłodną jednę z najpiękniejszych natur, jedno z najwspanialszych serc!... Nareszcie Agrykola przerwał milczenie i, wyjąwszy z kieszeni list panny de Cardoville na którym opierał ostatnią swoja nadzieję, podał go panu Hardy.
— Oto — rzekł — list, który jedna z pańskich krewnych, znana ci z nazwiska, poleciła mi oddać.
— Na co ten list?
— Błagam pana, przeczytaj go. Panna de Cardoville czeka na odpowiedź. Rzecz bardzo ważna.
W głosie Agrykoli było tyle szczerości, szlachetna i otwarta jego twarz, łzami zalana, miała wyraz tak czułego przywiązania, że po raz pierwszy w czasie pobytu swego u jezuitów, pan Hardy uczuł, jak ożywcze ciepło powoli przenikało do jego serca; zdawało mu się, że ożywczy promień słońca rozproszył wreszcie zimną mgłę, która tak długo otaczała go... Hardy podał rękę Agrykoli wzruszonym głosem:
— Dziękuję... dziękuję, mój przyjacielu!... Nowy to dowód twego przywiązania... Ten żal... rozrzewnia mnie, smutno mi, ale nie ciężko, owszem, czuję się nawet lepiej
— Błagam pana przeczytaj ten list. Panna de Cardoville kazała mi, abym zaręczył na wszystko, co się w nim zawiera.
Pan Hardy, ulegając usilnym prośbom Agrykoli, prawie mimowolnie wziął list, rozpieczętował i zaczął czytać.
Powoli na twarzy jego okazała się radość, wdzięczność i prawie uniesienie. Po kilkakroć przerywał czytanie i zwracając się do Agrykoli, powtarzał:
— To pięknie!... szlachetnie!...
Skończywszy czytać, pan Hardy smutno westchnął i rzekł do Agrykoli.
— Jak piękne serce! Ile dobroci, rozsądku! Jak wzniosłe myśli. O! nigdy nie zapomnę jej wspaniałych ofiar. Daj Boże: żeby choć ona była szczęśliwą... na tym opłakanym świecie.
— Powrócić do świata, w którym tyle ucierpiałem!. opuścić to spokojne, ciche ustronie! — mówił pan Hardy w zadumaniu — nie... nie mogę... nie powinienem!
— O! ja jeden nie spodziewałem się cię przekonać — zawołał kowal z wzrastającą nadzieją — i przywiozłem z sobą potężniejszego pomocnika — (i wskazał drzwi), aby dokonał dzieła zaczętego przeze mnie, rozkaż, a przyjdzie.
— O kim mówisz, przyjacielu?
— I tę szczęśliwą myśl podała nam panna Cardoville dowiedziawszy się, w jak okropne dostałeś się ręce; znając przebiegłość i chytrość ludzi otaczających ciebie, rzekła do mnie:
„Znam człowieka, którego święte powołanie powinno natchnąć pana Hardy w tym razie zupełną ufnością.. rzadki ten człowiek jest naszym krewnym, on sam omal nie padł ofiarą naszych nieprzyjaciół“.
— Ale kto jest ten człowiek, kto? — zapytał Hardy.
— Ksiądz Gabrjel de Rennepont, mój brat przybrany — zawołał kowal z dumą — szlachetny, pobożny człowiek. Ach, panie Hardy, gdybyś go pierwej poznał, zamiast rozpaczy, serce twoje opanowałaby nadzieja. Jego pociecha zwyciężyłaby twe boleści.
— Gdzież jest ten ksiądz? — zapytał pan Hardy.
— Tam, w przedpokoju. Ksiądz d‘Aigrigny, ujrzawszy go ze mną, wpadł w wściekłość: rozkazywał nam pójść precz; ale mój dobry Gabrjel odpowiedział, że może mu wypadnie rozmówić się z panem o bardzo ważnych interesach, i dlatego nie wyjdzie.
— Przyjacielu.... nie... ja nie wiem... ja lękam się — mówił pan Hardy z wzrastającem wahaniem, ale już ożywiony, pokrzepiony przyjazną mową kowala, który, korzystając z tej chwili, pobiegł ku drzwiom, otworzył i zawołał:
— Gabrjelu, bracie mój... mój dobry bracie, przychodź tutaj. Pan Hardy chce się z tobą widzieć!
— Przyjacielu — odparł pan Hardy, wahając się, ale jakby rad z tego, że Agrykola nie czekał jego potwierdzającej odpowiedzi: — Przyjacielu, co czynisz?
— Wzywam wspólnego naszego obrońcę! — odpowiedział Agrykola, nie posiadając się z radości i przekonam o pomyślnym skutku wdania się Gabrjela w tę sprawę.
Powiedzieliśmy już, że przy wielu pokojach, które zajmowali lokatorowie w domu jezuitów, były porobione umyślnie kryjówki, a to dla ułatwiania szpiegowania, którego ani na chwilę nie zaniechali ci szanowni ojcowie względem swych pensjonarzy: tak właśnie było z panem Hardy; obok jego mieszkania urządzono tajemną kryjówkę, w której dwie osoby pomieścić się mogły.
Rodin i ksiądz d’Aigrigny znajdowali się w kryjówce. Obaj czcigodni ojcowie przybyli do kryjówki w połowie rozmowy Agrykoli z panem Hardy. Dzięki niezłomnej wytrwałości swego charakteru, który mu dał dosyć sił do wytrzymania straszliwie bolesnej kuracji doktora Baleinier, nie lękał się już Rodin o swe zdrowie.
Ksiądz d‘Aigrigny niespokojny, zżymający się ze złości patrząc na Rodina, rzekł do niego pocichu:
— Gdyby nie piekielny list panny de Cardoville, nicby nie wskórały usiłowania kowala. Ta więc przeklęta dziewczyna będzie zawsze i wszędzie przeszkodą, o którą rozbijać się będą wszystkie nasze zabiegi? Ach! mój Ojcze, rozpacz mię bierze o przyszłość.
— Nie — odrzekł oschle Rodin — byle tylko nie zwlekano ze spełnieniem mych rozkazów w arcybiskupstwie.
— A jeżeli właśnie, na nasze nieszczęście, to nastąpi?
— I wtedy jeszcze poradzę wszystkiemu... lecz w takim razie koniecznie, najdalej za pół godziny, muszę mieć w ręku papiery, o których mówiłem.
— Już one od dwóch lub od trzech dni powinny być gotowe i podpisane, gdyż stosownie do danego mi polecenia, pisałem tego samego dnia, w którym stawiano moksy wielebnemu ojcu... i...
Rodin, zamiast prowadzić dalej tę cichą rozmowę, wlepiwszy oczy w ukryty w ścianie otwór, zaczął przypatrywać się pilnie, co się działo w pokoju pana Hardy, potem kiwnął ręką na księdza d‘Aigrigny, aby nic nie mówił.
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny zaczajeni w kryjówce, wypatrzyli każde poruszenie i wysłuchali każde słówko następującej rozmowy w pokoju pana Hardy.
— Otóż... proszę pana, mój uczciwy brat — rzekł Agrykola do pana Hardy, przedstawiając mu Gabrjela — jest to najlepszy, najgodniejszy ksiądz, jakiego pan sobie możesz wyobrazić... Racz go posłuchać, a odrodzisz się nadzieją, szczęściem i zostaniesz nam przywrócony. Posłuchaj go, a zobaczysz, jak on zedrze maskę zwodzicielom którzy cię oszukują; tak, tak, zedrze im maskę, bo i on także był ofiarą tych nędzników, nieprawdaż Gabrjelu?
Młody misjonarz skinął głową na kowala, aby miarkował swoje uniesienie i rzekł do pana Hardy miłym, dźwięcznym głosem:
— Jeżeli w swem przykrem położeniu uznasz pan za pożyteczne rady brata w Chrystusie, jestem na jego usługi... A zresztą, pozwól pan powiedzieć sobie, że mam dla niego wielki szacunek i szczerze jestem życzliwy.
— Mnie, mości księże? — rzekł pan Hardy.
— Wiem, panie — odrzekł Gabrjel — o jego dobroci dla mego przybranego brata; wiadoma mi jest pańska życzliwość i nieoszacowana troskliwość o dobro jego rzemieślników, oni też kochają, uwielbiają pana; oby szczera ich wdzięczność, oby wewnętrzne przeświadczenie, że byłeś miły Bogu, którego nieskończona dobroć cieszy się wszystkiem, co jest dobre, była dla pana nagrodą za wszystko, co dla nich uczyniłeś, oby stała się dla pana zachętą do dobrodziejstw, jakie im jeszcze uczynisz...
Kilko-chwilowe milczenie nastąpiło w początkach rozmowy Gabrjela z panem Hardy, który przez jakiś czas pogrążył się w myślach, jakie wzbudziły w nim słowa księdza Gabrjela. Podczas tego milczenia Agrykola Baudoin niechcący rzucił oczyma na niektóre smutne zasady, porozwieszane po ścianach pokoju pana Hardy; nagle chwyciwszy Gabrjela za rękę, zawołał, wskazując na ściany:
— Mój bracie... czytajno to... pojmiesz, co to wszystko znaczy... Jakiżby to człowiek, mój Boże, pozostawiony sam jeden z tak smutnemi zasadami, nie wpadł w rozpacz najstraszniejszą... i nawet nie posunął się może do samobójstwa... Ach! to okropna rzecz, to niegodziwość — dodał rzemieślnik z oburzeniem — wszakże to moralne zabójstwo.
— Młody jesteś, mój przyjacielu — odparł pan Hardy, smutnie potrząsnąwszy głową — byłeś zawsze szczęśliwy, nie doznałeś nigdy oszustwa... te rady wydać ci się mogą zwodniczemi; lecz dla mnie, niestety!... i podobno dla większej części ludzi aż nadto są prawdziwe; na tym święcie wszystko jest nicością, niedolą, udręczeniem, bo człowiek na to się urodził, aby cierpiał!... Nieprawdaż, mości księże? — rzekł do Gabrjela.
Ten także przypatrywał się różnym „radom“ które mu wskazywał kowal; młody ksiądz nie mógł się wstrzymać od gorzkiego uśmiechu, pomyślawszy sobie, jak haniebną miano na celu rachubę w wyborze podobnych zasad. Odpowiedział panu Hardy:
— Nie nie, panie, nie wszystko jest na tym świecie nicością, kłamstwem, niedolą, próżnością, obłudą... Nie Bóg, którego najwyższą istotą jest ojcowska dobroć, nie na upodobania w cierpieniach swych stworzeń, które chciał mieć kochającemi się nawzajem i szczęśliwemi...
— Ach! mój bracie — dodał Gaibrjel, aż do łez wzruszony, wskazując na maksymy, na ścianach porozwieszane — co za fałszywy kierunek nadano słowom świętym. Tu są myśli zemsty, wzgardy, śmierci, rozpaczy, kiedy przeciwnie słowa Chrystusa tchnęły pokojem, przebaczeniem, miłością i nadzieją...
— Oh! wierzę ci, mój księże... — zawołał pan Hardy w słodkiem uniesieniu — wierzę ci i muszę wierzyć.
— Oh! mój bracie!... — odrzekł Gabrjel, coraz mocniej wzruszony — mój bracie!... wierz, że Bóg zawsze jest dobry, zawsze litościwy, zawsze kochający ludzi; wierz w Boga, który ubolewa nad swemi dziećmi. Nie potrzebuje on naszego poniżenia i nieczynności!... Nie, nie tak Bóg nie chce!... Wstań, mój bracie... — dodał Gabrjel biorąc serdecznie za rękę pana Hardy, który powstał, jak gdyby posłuszny był szlachetnemu magnetyzmowi — wstań... bracie mój, wszyscy robotnicy błogosławią cię i wzywają; porzuć ten grób... chodź... chodź na otwarte powietrze... na otwarte słońce... porzuć to duszące powietrze, a idź na zdrowe, ożywiające, pełne swobody; porzuć to ponure więzienie, a chodź do mieszkania, ożywionego śpiewami robotników; chodź, chodź do tego ludu pracowitych robotników; otoczony przez ich matki, dzieci, starców, witających cię z płaczem radości, gdy powrócisz, tam zmartwychwstaniesz, tam się znowu odrodzisz; wtedy uczujesz, że Bóg cię wybrał dla niesienia szczęścia bliźnim.
— Gabrjelu... prawdę mówisz... tobie to... Bogu... winni będą nasi robotnicy powrót swego dobroczyńcy — zawołał Agrykola, rzuciwszy się w objęcia Gabrjela i z rozczuleniem do serca go przyciskając. — Ah! teraz się już niczego nie lękam... znowu odzyskamy pana Hardy, naszego dobroczyńcę!
— Tak, słusznie mówisz; jemu to winien będę, jemu zacnemu, według chrześcijańskiego ducha, kapłanowi, winien będę moje zmartwychwstanie... tu bowiem żywcem pogrzebany byłem w grobie — rzekł pan Hardy, wstawszy prosto na nogach, z twarzą lekko zarumienioną, orzeźwionem okiem, on, co dotąd był tak blady, tak złamany.
— Tak więc... nareszcie mamy pana, posiadamy naszego dobrodzieja — zawołał kowal — teraz już o tem wcale nie wątpię.
— Pomówimy o tem wszystkiem z twoim godnym, dobrym bratem — odrzekł pan Hardy — idź, proszę cię, podziękuj pannie de Cardoville i powiedz jej, że tego wieczora będę miał zaszczyt odpisać jej.
— Ach! panie, nie posiadam się z radości, serce mi o mało nie wyskoczy — rzekł dobry Agrykola, biorąc się kolejno to za serce, to za głowę i nie wiedząc, co ma robić z uciechy; potem, wróciwszy do Gabrjela, raz go jeszcze uściskał i rzekł mu do ucha:
— Najdalej za godzinę.. powrócę... ale już nie sam.. z towarzyszami... zobaczysz... nie mów nic o tem panu Hardy; już ja wiem, co zrobię.
I kowal odszedł, nie posiadając się z wielkiej radośći. Ksiądz Gabrjel i pan Hardy tymczasem pozostali sami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jak wiadomo, Rodin i ksiądz d’Aigrigny, zaczajeni w kryjówce, niewidzialni, obecni byli tej scenie.
— Cóż więc wasza wielebność myśli? — rzekł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
Gdy Agrykola wyszedł z pokoju, pan Hardy, przystąpiwszy do Gabrjda, rzekł mu:
— Mości księże...
— Nie... proszę mówić, mój bracie... nadałeś mi to imię... trzymam się go — odpowiedział z uczuciem młody misjonarz, podając rękę panu Hardy.
Ten, ścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Dobrze więc, mój bracie, twoje słowa dodały mi otuchy, przypomniały mi obowiązki, które w zmartwieniu zaniechałem; oby mi teraz nie zabrakło sił w nowych przedsięwzięciach... bo, niestety! jeszcze nie wiesz o wszystkiem.
— Cóż przez to chcesz powiedzieć?... — odrzekł Gabrjel z ciekawością.
— Posłuchaj mnie, mój bracie — mówił pan Hardy — całą moją tkliwość, poświęcenie, wszystko, co mi w sercu pozostało, zawarłem w dwóch istotach... w przyjacielu którego uważałem za szczerego i w delikatniejszem jeszcze przywiązaniu... przyjaciel zawiódł mnie najszkaradniej... kobieta... poświęcając dla mnie swoje obowiązki, tyle miała odwagi i za to ją tem bardziej szanuję, tyle mówię miała odwagi, że naszą miłość poświęciła spokojowi swej matki i nazawsze opuściła Francję... Niestety! lękam się aby to zmartwienie nie było dla mnie niepodobnem do ukojenia i żeby mnie nie pozbawiło sił na nowej drodze usiłowań, którą przebiec zamierzam. Wyznaję moją słabość... jest ona wielka... i przeraża mnie tembardziej, że nie wolno mi pozostać bezczynnym odludkiem, dopóki jeszcze zdołam uczynić cośkolwiek dla ludzkości! oświeciłeś mnie, mój bracie, na tej drodze mych powinności... czuję jednak, że mnie siły opuszczają, gdy chcę wyjść na ten świat pusty i zimny na zawsze dla mnie.
Potem, wstydząc się tego powrotu osłabienia, pan Hardy dodał żałosnym głosem, twarz sobie rękami zasłoniwszy:
— O! przebacz... przebacz mi moją słabość... Ale gdybyś wiedział, co to jest biedna istota, która sercem tylko żyła, a której naraz wszystkiego zabrakło! Cóż powiesz; szuka wszędzie, około siebie, do czegoby się mogła przywiązać, i jej wahania, jej niepewność, nawet jej bezwładność... wierz mi, godniejsze są litości, niż wzgardy.
W tem pokornem wyznaniu było coś tak tkliwego, tak przemawiającego do serca, iż ksiądz Gabrjel do łez się rozczulił.
— O! zobaczysz, przekonasz się — mówił Gabrjel z uniesieniem — jak słodka czeka cię radość. Modlić się za to, co się kocha... modlić się za to, co się kochało.. a tak, poco się dręczyć wspomnieniami o kobiecie, którą kochałeś, której miłość była ci tak drogą?... dlaczego odpychać od siebie to wspomnienie? Ach! mój bracie, przeciwnie, daj przystęp tej myśli, żebyś ją oczyścił... spraw, aby po miłości ziemskiej nastąpiła miłość niebiańska... miłość dhrześćjańska, miłość brata dla siostry... A potem, jeżeli ta kobieta była występna, jakże miło ci będzie modlić się za nią!... a Bóg, wzruszony twemi modlitwami, przebaczy jej błędy. Czyliż to nie jest tak wielką pociechą?...
— Oh! rozumiem cię już! — zawołał pan Hardy — modlić się... jest jedno co kochać... modlić się, jest to przebaczać.... zamiast złorzeczyć... jest to mieć nadzieję, zamiast rozpaczać; wreszcie, modlitwa... to łzy, spadające na serce jak dobroczynna rosa... zamiast łez, co je pieką. Tak, rozumiem cię, tak... ciebie... bo ty nie mówisz: cierpieć jest to samo, co modlić się... Nie, nie, dobrze to pojmuję... masz rację, gdy mówisz: mieć nadzieję, przebaczać, to modlić się... tobie więc winienem, że teraz wrócę znowu do życia, bez żadnej obawy...
Potem, ze łzami w oczach, pan Hardy wyciągnął ręce do Gabrjela, wołając:
— Ach! mój bracie... ocalasz mnie, tobie winienem powrót do życia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny, jak wiadomo, niewidzialni obecni byli tej scenie; Rodin, chciwie się przysłuchując, nie opuścił ani słowa tej rozmowy. W chwili, kiedy Gabrjel i pan Hardy rzucili się sobie w objęcia, Rodin nagle oderwał swoje jaszczurcze oczy od otworu, którym się i im przypatrywał. W fizjognomji jezuity czytać można było wyraz szatańskiej radości i triumfu. Przeciwnie ksiądz d‘Aigrigny, którego zmieszało rozwiązanie powyższej sceny, nie pojmując uradowanej miny swego towarzysza, przypatrywał się mu z wielkiem zdziwieniem.
— Mam środek! — rzekł doń nagle Rodin, krótkim, stanowczym głosem.
— Co rozumie przez to wielebny ojciec? — odparł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc trzeba posłać tylko natychmiast na pocztę po powóz i po konie.
— A na co powóz i konie? — zapytał ksiądz d‘Aigrigny.
— Dla wywiezienia pana Hardy.
— Wywieźć pana Hardy! — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, sądząc, że się w głowie pomieszało Rodinowi.
— Tak — odparł Rodin — wasza wielebność zawieź go wieczorem do Saint-Herrem.
— Jego.. do tej odludnej, smutnej pustyni, pana Hardy!
I zdawało się księdzu d‘Aignigny, że mu się marzy...
— Tak... tak... pana Hardy... teraz... kiedy dopiero co Gabrjel...
— Nie upłynie godzina, a pan Hardy błagać mnie będzie na klęczkach, abym go wywiózł z Paryża, na koniec świata, na pustynię, jeżeli będę mógł.
— A Gabrjel?...
— A list, który mi przyniesiono przed chwilą z arcybiskupstwa?...
— Ale niedawno mówiłeś wasza wielebność, że już było zapóżno, skądże teraz...
— Niedawno jeszcze nie miałem na myśli środka, teraz mam go — odrzekł Rodin krótko.
Zbyteczną może będzie ta uwaga, że Gabrjel ograniczył się, przez pełną godności skromność, do użycia samych szlachetnych sposobów wyrwania pana Hardy z pod zabójczego wpływu jezuitów; wielka i piękna dusza młodego misjonarza nie chciała poniżać się aż do wykrywania intryg tych ludzi. Wtedy chyba byłby użył tego ostatecznego sposobu, kiedyby przenikliwe, zbawienne słowa nie zdołały przełamać zaślepienia pana Hardy.
— Praca, modlitwa i przebaczenie! — mówił z uniesie.niem pan Hardy, uściskawszy Gabrjela w swem objęciu. Temi trzema słowy przywróciłeś mi życie, nadzieję.
Ledwo wymówił te słowa, gdy wtem otworzyły się drzwi; wszedł służący i w milczeniu podał młodemu księdzu pismo w wielkiej kopercie i natychmiast, słowa nie rzekłszy, wyszedł Gabrjel dosyć zdziwiony, wziął pismo i najprzód spojrzał na nie od niechcenia; potem, spostrzegłszy przy jednym rogu szczególną pieczęć, spiesznie otworzył kopertę, wyjął z niej i przeczytał pismo złożone w kształcie urzędowej depeszy, u której była pieczęć z czerwonego laku.
— O! mój Boże!... — mimowolnie zawołał Gabrjel boleśnie wzruszonym głosem.
Potem, zwróciwszy się do pana Hardy, który stał w zadumaniu:
— Daruj mi pan...
— Cóż to jest? czy odebrałeś jaką nieprzyjemną nowinę?... — rzekł z zajęciem pan Hardy.
— Tak... bardzo smutną... — odrzekł ksiądz Gabrjel zmartwiony.
Potem dodał sam do siebie mówiąc:
— Więc na to... wezwano mnie do Paryża... mój Boże nie raczono nawet zapytać mnie, ani pozwolono tłómaczyć się, i wydano przeciwko mnie wyrok, nie dozwoliwszy mi usprawiedliwić się.
Po chwilowam milczeniu, rzekł, westchnąwszy z zupełnem poddaniem się woli Boskiej:
— Mniejsza o to... powinienem być posłusznym... będę posłusznym... jak mi nakazują moje śluby.
Pan Hardy, patrząc na młodego księdza z niespokojną ciekawością i zdziwieniem, rzekł z mocnem uczuciem:
— Opuszczasz mnie? Gabrjelu... znowu mnie samego zostawisz?
— Tak mi koniecznie wypada. Chciałbym najprzód dowiedzieć się, jakim sposobem ten list do mnie się tu dostał... potem muszę być natychmiast posłusznym odebranemu rozkazowi... Mój brat, dobry Agrykola, przyjdzie tu niebawem po twoje rozkazy; on mi powie o twojem postanowieniu i wskaże mieszkanie, w którem znowu będę mógł widzieć się z tobą, i zobaczymy się, kiedy zechcesz.
Pan Hardy nie śmiał już więcej nalegać, aby mu ksiądz Gabrjel odkrył przyczynę swego zmartwienia, i odpowiedział mu:
— Pytasz mię, kiedy się znowu zobaczymy? wszakże jutro, bo ja dziś zaraz ten dom opuszczę.
— A więc do jutra, mój kochany bracie — rzekł Gabrjel, ściskając rękę pana Hardy.
— Do widzenia... do jutra, drogi mój zbawco! O nie zaniedbaj tylko przyjść, bo ja bardzo jeszcze potrzebować będę twej dobroczynnej pomocy, gdy mi przyjdzie stawiać pierwsze kroki na otwartym świecie... ja, co pozostawałem tak długo nieruchomy w ciemnościach...
— A więc do jutra — rzekł Gabrjel — a tymczasem odwaga, nadzieja i modlitwa...
Ledwo może upłynął kwadrans po oddaleniu się Gabrjela, gdy wszedł i oddał list.
— Od kogo ten list? — żywo go zapytał pan Hardy.
— Od pensjonarza tego domu, proszę pana — odpowiedział sługa, nisko się kłaniając.
Był to człowiek ponurej, fałszywej fizjognomji, włosy miał gładko, płasko przymuskane, mówił pocichu i zawsze oczy miał spuszczone; czekając na odpowiedź pana Hardy złożył ręce na krzyż i kręcił palcami.
Pan Hardy rozpieczętował list mu podany i czytał co następuje:
„Dopiero dziś w tej chwili i to przypadkiem, dowiedziałem się, że razem z nim znajduję się w tym szacownym domu; długa choroba, którą przebyłem, zupełna samotność, w jakiej dotąd żyję, uniewinnia mnie z niewiadomości o naszem sąsiedztwie. Lubo raz tylko w życiu spotkaliśmy się z sobą, jednakże okoliczność, która niedawno pozwoliła mi widzieć pana, była dla niego tak ważna, iż nie sądzę, abyś pan o niej zapomniał“.
„Ta właśnie okoliczność wzbudziła we mnie tak głębokie i tak pełne uszanowania uczucie dla pana, iż nie mogę przezwyciężyć żywej chęci przesłania mu niniejszem mego uszanowania, nade wszystko kiedy się dowiaduję, że dziś pan ten dom opuszczasz, jak mi o tem mówił Gabrjel człowiek którego ja uwielbiam i jak tylko można najbardziej poważam.
„Mogę być pewnym, że w chwili, kiedy pan opuszczasz ten dom i powracasz na świat, mogę spodziewać się, że przyjmiesz łaskawie moją prośbę, może natrętną prośbę biednego starca, skazanego odtąd na głęboką samotność i który nie może już mieć nadziei spotkania się z panem pośród odmętu świata, który na zawsze opuścił...
„Oczekując odpowiedzi pańskiej, miło mi jest zapewnić pana o mem uczuciu wysokiego szacunku, z jakim jestem:
Po przeczytaniu tego listu i położonego pod nim podpisu, pan Hardy usiłował przypomnieć go sobie, ale naderemno; badał, rozbierał różne okoliczności swego życia, któreby mieć mogły jaką styczność z tym listem, nie mógł jednak przypomnieć sobie, ażeby kiedy miał do czynienia z osobą takiego nazwiska.
Po dosyć długiem milczeniu i myśleniu, rzekł do służącego:
— Czy to pan Rodin dał ci ten list i do mnie zanieść polecił?
— Tak, panie.
— A... któż to jest ten pan Rodin?
— Jest to dobry, zacny staruszek, który niedawno wyszedł z ciężkiej i długiej choroby, która o mało go nie sprzątnęła. Od kilku dni dopiero zaczął przychodzić do zdrowia, ale zawsze jest tak smutny, tak słaby, iż przykro patrzeć na niego, i to wielka szkoda, bo niema w całym tym domu tak godnego, tak poczciwego, jak on, człowieka... wyjąwszy chyba pana dobrodzieja, który jest równie dobrym, jak pan Rodin dodał służący, kłaniając się nisko z miną nader uprzejmie pochlebną.
— Proszę oświadczyć panu Rodinowi, że jeżeli będzie chciał pofatygować się do mnie, będę go tu oczekiwał.
— Pójdę natychmiast zawiadomić go o tem — rzekł służący i ukłoniwszy się wyszedł.
Wkrótce powrócił i rzekł do pana Hardy:
— Pan Rodin jest w przedpokoju, proszę pana.
— Proś go, aby wszedł.
Rodin wszedł, odziany w czarny sukienny szlafrok, trzymając w ręku starą czapkę jedwabną. Służący wyszedł.
Już też miało się ku wieczorowi.
Przypomnijmy sobie, że Rodin (lubo nieznany wtedy) pojechał był do pana Hardy, do fabryki, z wizytą, żeby mu odkryć niegodziwą zdradę Blessaca; był to straszny cios dla pana Hardy, po którym w kilka minut zaledwie doznał był tenże pan Hardy drugiego, nie mniej dotkliwego, zmartwienia, albowiem w obecności Rodina dowiedział się o niespodziewanem oddaleniu się kobiety, którą ubóstwiał. Wystawić sobie przeto można, jak okrutną musiała być dla pana Hardy obecność Rodina, skoro tak bolesne przypominała mu wypadki. Uspokoiwszy się, chociaż bardzo smutny, rzekł do Rodina:
— W rzeczy samej nie spodziewałem się widzieć pana w tym domu.
— Niestety! mój panie — odrzekł Rodin z westchnieniem — ja również nie spodziewałem się, abym tu miał zakończyć moje smutne życie, gdym pojechał, nie znając pana, ale tylko w zamiarze przysłużenia się uczciwemu człowiekowi...
— W rzeczy samej, wielką mi wtedy wyświadczyłeś pan przysługę... i może w owej tak przykrej dla mnie chwili nie dość wyraziłem mu moją wdzięczność... bo w tej samej chwili, kiedy mi pan odkryłeś zdradę pana Blessac...
— Zasmuciła pana inna bardzo dotkliwa dla niego nowina — rzekł Rodin, przerywając panu Hardy — nie zapomnę ja nigdy przybycia owej biednej bladej, przerażonej kobiety, która, nie zważając na moją obecność, przybyła, aby zawiadomić pana, że osoba nader dla niego droga nagle oddaliła się z Paryża.
— Tak, i, zapomniawszy pożegnać się z panem, śpiesznie odjechałem — mówił pan Hardy, melancholijnie zamyślony.
— Czy wiesz pan — rzekł Rodin po krótkiem milczeniu — że zdarzają się czasami dziwne zbiegi okoliczności?
— O jakich okolicznościach chcesz pan mówić, proszę pana?
— Wtenczas właśnie, kiedy przybyłem, aby przestrzec pana, że go zdradzono, a zdradzono tak haniebnie... ja sam także...
I Rodin zaciął się, jakgdyby nie dozwoliło mu mówić jakieś gwałtowne wzruszenie i na twarzy jego malowało się tak wielkie udręczenie, iż pan Hardy rzekł do niego z politowaniem:
— Cóż to panu?...
— Daruj mi pan — odrzekł Rodin, gorzko się uśmiechając. — Dzięki szlachetnym radom księdza Gabrjela, zdołałem pojąć, co to jest rezygnacja; przy tem jednak czasami jeszcze, przy pewnych wspomnieniach czuję dotkliwe udręczenie. Mówiłem więc panu — rzekł znowu Rodin pewniejszym głosem — że nazajutrz, kiedym przybył do pana, aby powiedzieć mu: zwodzą pana... ja sam padłem ofiarą obrzydłego oszukaństwa. Przybrany syn biedne, opuszczone dziecko, które przyjąłem za swoje... — potem, znowu się zaciąwszy, drżącą ręką potarł oczy i rzekł: — Przebacz mi pan... że mu mówię o zmartwieniach, zgoła dla niego obojętnych... Przebacz pan natrętne żale biednego, znękanego starca...
— Panie! zbyt wiele wycierpiałem, ażby jakiekolwiek zmartwienie mogło być dla mnie obojętnem — odpowiedział pan Hardy. — Zresztą pan nie jesteś dla mnie obcym.. wyświadczyłeś mi prawdziwą przysługę... i obaj czujemy wielki szacunek dla młodego księdza...
— Dla księdza Gabrjela! — zawołał Rodin, przerywając panu Hardy. — Ach! panie! to mój zbawca... mój dobroczyńca... Gdybyś pan wiedział o jego poświęceniu dla mnie, o jego o mnie troskliwości, podczas mej długiej choroby, której mię nabawiło okropne zmartwienie... gdybyś pan wiedział, jak słodkie i pocieszające dawał mi rady!...
— Czy ja o tem nie wiem!... Ach! panie — zawołał pan Hardy — wiem... wiem bardzo dobrze, jak zbawienne są jego rady.
— Nieprawdaż, panie, że z ust jego pochodzące nauki religijne pełne są łaskawości i słodyczy — mówił Rodin z uniesieniem — nieprawdaż, że są pocieszające? nieprawdaż, że uczą kochać, wzbudzają nadzieję, zamiast wpajać obawę i postrach?
— O! modlitwa, modlitwa... to ksiądz Gabrjel objawił mi całą jej moc i słodycz, lecz zarazem straszne obowiązki, jakie ona na nas wkłada.
— W rzeczy samej... obowiązki te są wielkie i święte... odrzekł pan Hardy z miną zamyśloną.
— Czy znasz pan życie Rance? — rzekł nagle Rodin.
— Założyciela opactwa Trapistów?! — rzekł pan Hardy, zdziwiony pytaniem Rodina — słyszałem kiedyś o pobudkach jego nawrócenia.
— Właśnie żadnych nie miał pobudek, pan nie wiesz o tem? jest to tembardziej zadziwiający przykład potęg modlitwy... i niemal Boskiego stanu zachwycenia, do jakiego ona doprowadzić może dusze religijne... Taka jest w krótkości nauczająca, tragiczna historja pan Rance. Lecz daruj mi pan... lękam się, abym nie nadużył jego cierpliwości i nie zabrał mu drogiego czasu...
— Ależ ja z upodobaniem słuchać będę pana.
— Pan Rance był człowiekiem światowym — mówił znowu Rodin, pilnie się wpatrując w pana Hardy — człowiek wojskowy, młody, gorący, piękny, kochał się on w młodej pannie wysokiego urodzenia. Co stało na przeszkodzie ich połączeniu? tego nie wiem; to tylko pewna, że miłość ich była tajemną, ale szczęśliwą; pan Rance co wieczór skrytemi schodami odwiedzał potajemnie swoją kochankę. Była to, jak mówią, owa namiętna miłość, jakiej raz tylko doświadcza się w życiu. Sama nawet tajemnica i ofiara, jaką z siebie czyniła nieszczęśliwa dziewica, zapominając o wszelkich swoich obowiązkach, zdawały się nadawać większy jeszcze urok tej występnej miłości. Tak więc, w cieniu tajemnicy kochankowie spędzili dwa lata w szale serca, w upojeniu rozkoszy, niemal aż do zachwytu dochodzącej.
Na te słowa pan Hardy uczuł gorący dreszcz, pierwszy raz oddawna już czoło jego okrył dopiekający rumieniec, mimowoli, gwałtownie zabiło mu serce; przypomniał sobie że niedawno jeszcze doznawał szału gorącej, tajemnej miłości. Ściemniać się już zaczynało, Rodin jednak, z ukosa rzuciwszy okiem na pana Hardy, spostrzegł, jak mowa jego mocne sprawiła na nim wrażenie, i mówił dalej:
— Czasem jednak, pomny na niebezpieczeństwo, grożące jego kochance, gdyby związki ich zostały odkryte, pan de Rance chciał je zerwać, lecz młoda dziewica, upojona szałem miłości, rzucała się na szyję swego kochanka, groziła mu, w wyrazach pełnych namiętności, że wszystko wyjawi, że na nic nie będzie zważała, gdyby pomyślał o porzuceniu jej. Pan Rance, zbyt zakochany, iżby oprzeć się mógł natarczywym prośbom swej kochanki, ulegał jej i oboje, idąc za popędem rozkoszy, upojeni miłością, zapominali o całym świecie. Nadszedł nieszczęsny dzień: pan Rance, zniewolony pójść na wojnę, opuszcza ową młodą dziewicę; lecz po krótkotrwałej wyprawie wraca bardziej jeszcze, niżeli przedtem rozkochany. Napisał on do niej potajemnie, że przybędzie niemal równocześnie ze swym listem; w rzeczy samej przybywa; było to w nocy; idzie według swego zwyczaju, ukrytemi schodami, prowadzącemi do jego kochanki, wchodzi, mając serce przepełnione nadzieją... Lecz... kochanka... właśnie tego dnia rano umarła.
— Ach!... — zawołał pan Hardy, twarz sobie z przerażenia rękami zakrywszy.
— Tak... umarła — mówił dalej Rodin — leżała na katafalku. Dwie świece paliły się około niej; pan Rance nie wierzy, nie chce uwierzyć, żeby umarła; pada na kolana przed katafalkiem; w zaślepionej miłości bierze rękoma tę młodą, piękną, tak ukochaną, ubóstwianą głowę, chce ją ucałować... Lecz droga ta głowa odłącza się od reszty ciała... i pozostaje mu w ręku... Tak — mówił Rodin, widząc, że pan Hardy odskoczył, zbladły, osłupiały ze strachu — tak, dziewica umarła tak nagle, tak nadzwyczajnie, iż nie zdążono nawet opatrzyć jej ma śmierć sakramentami. Po śmierci, lekarze chcąc się przekonać o nieznanej przyczynie jej zgonu, odbyli sekcję na jej pięknem ciele.
Pan Hardy, gwałtownie miotany rozmaitego rodzaju szybko po sobie następującemu wrażeniami i myślami, już to o śmierci, już o rozkoszy, o miłości, to znowu o strachach, okropnościach, nie wiedział co się z nim dzieje i osłupiały chwytał słowa Rodina z ciekawością, udręczeniem i trwogą.
— A pan Rance? — rzekł nareszcie uniesionym głosem, ocierając sobie czoło, zimnym potem zroszone.
— Pan Rance — mówił dalej Rodin — wyrzekł się świata, zamknął się na osobności, tak, iż żywy duch nie mógł się do niego dostać. Straszne, to były pierwsze dni jego samotności... krzyczał w rozpaczy i szaleństwie, tak, iż zdaleka słyszeć go było można... dwa razy chciał odebrać sobie życie, aby uniknąć strasznych widm...
— Miał widzenia — rzekł pan Hardy, z coraz większą ciekawością i udręczeniem.
— Tak — mówił Rodin tonem uroczystym — i straszne miał widzenia. Młoda dziewica z jego powodu zmarła w grzechu śmiertelnym, pokazywała mu się w pośród wiecznego ognia! Na niegdyś tak pięknej, a teraz zeszpeconej piekielnemi mękami twarzy, widział rozpaczliwa uśmiech potępieńców... Zgrzytała zębami, jak wściekła, załamywała ręce z boleści. Krwawemi łzami płakała i zrozpaczonym głosem krzyczała na swego uwodziciela. Przeklęty bądź, ty, który mię zgubiłeś... przeklęty... przeklęty.
Wymawiając te ostatnie trzy słowa, Rodin postąpił o trzy kroki ku panu Hardy, za każdym krokiem grożąc gestami. Pan Hardy, ręce złożywszy, oczy ze strachu wytrzeszczywszy, cały drżący, zdawał się słuchać jeszcze Rodina, chociaż ten przestał już mówić... i, nie myśląc o tem powtarzał: Przeklęty!... przeklęty!... przeklęty!...
Nagle, zawołał jakby w obłąkaniu:
— I ja także... pewno będę przeklęty! Ta kobieta której ja dałem powód do zapomnienia o świętych w oczach ludzi obowiązkach, którą uczyniłem śmiertelnie grzeszną w oczach Boskich... ta kobieta, kiedyś pogrążona również w wiecznych płomieniach, ręce z rozpaczy załamując, krwawemi łzami płacząc... z głębi piekła wołać będzie na mnie... Przeklęty... przeklęty... przeklęty... przeklęty! Kiedyś — dodał z wielkim strachem — kiedyś... a któż wie? może teraz, może w tej chwili, przeklina mnie... gdyż podróż przez Ocean... może była nieszczęśliwa! może utonęła! może rozbił się okręt! któż wie. Oh! mój Boże Może i ona już nie żyje... może umarła., a umarła w grzechu śmiertelnym... potępiona! Przebóg!... zlitujcie się nad nią... nieszczęśliwą... przeze mnie... nieszczęśliwą Ach! mój Boże!... niech cały twój gniew mnie dotknie niech się na mnie zwali, byłeś raczył ulitować się nad nią ja to sam winien jestem... ja zgrzeszyłem...
I nieszczęśliwy, jak obłąkany, ręce załamując, padł na kolana!
— Nasz anielski ksiądz Gabrjel — rzekł znowu Rodin — mówił o słodyczy modlitwy...
— Tak! tak... modlitwy...
— A więc, kochany mój panie, posłuchaj mnie a przekonasz się, że to modlitwa ocaliła pana Rance... uczyniła go świętym. Owe straszne udręczenia, o których ci niedawno mówiłem, owe okropne widma... wszystko to rozproszyła, ukorzyła modlitwa, ona to przemieniła je w niebiańskie rozkosze. Rance, wycierpiawszy piekielne męki dzięki modlitwie, jak to mówił panu ksiądz Gabrjel, doznał rajskich pociech...
— Rajskich pociech? — powtórzył pan Hardy, chciwie się przysłuchując...
— Pewnego dnia, kiedy w największych pogrążony był udręczeniach, pewien ksiądz... dobry ksiądz, drugi Gabrjel, dostał się aż do pana Rance: O! Opatrzność!.. w kilku dniach zapoznaje tego nieszczęsnego ze świętemi tajemnicami modlitwy... Wtedy zdawało się, jakoby pan Rance został przemieniony... ustają jego udręczenia; modli się i im więcej modli się, tembardziej jego żarliwość, jego nadzieje wzmagają się... czuje, że Bóg go wysłuchuje. Zamiast zapomnieć o tej tak ukochanej kobiecie... przepędza godziny na rozmyślaniu o niej, na modleniu się o jej zbawienie. Tak, zamknięty w głębi swej ciemnej celki, sam jeden, z temi lubemi wspomnieniami, spędza dni, noce, na modleniu się za nią... w niewymownem, gorącem, że tak powiem prawie... miłosnem zachwyceniu.
Niepodobna opisać niemal zmysłowej energji, z jaką Rodin wymówił te wyrazy: miłosnem zachwyceniu.
— A cóż jeszcze robił., ach! cóż więc on jeszcze robił na osobności? — zawołał pan Hardy, od tej chwili całkiem już owładnięty, oczarowany przez jezuitę.
— Najprzód — rzekł Rodin, wymawiając słowo po słowie zwolna — zostaje... zakonnikiem.
— Zakonnikiem... — powtórzył melancholijnie zdumiony pan Hardy.
— Tak — mówił dalej Rodin — zostaje zakonnikiem potem... ponieważ i w największej samotności myśl jego doznaje częstokroć roztargnienia z przyczyny przedmiotów materjalnych, zmysłowych, naznacza więc sobie posty umartwienia, poskramia wszystko, co w sobie spostrzega cielesnego, alby się stać czystym duchem, i żeby wydobywająca się z jego łona modlitwa była piękna, czysta jak płomień i żeby wznosiła się do Stwórcy, jak miła won kadzideł...
— O! jak miłe... jak upajające marzenie! — zawołał coraz bardziej oczarowany pan Hardy — byle tylko skutecznie modlić się za ubóstwianą kobietę... skazać siebie na męki, umartwiać ciało...
— Tak... tak — rzekł Rodin — ale bądź pan pewny, że to nie jest marzenie... Tak więc, po strasznych widzeniach pana Rance, gdy został zakonnikiem, nastąpiły widzenia czarujące... Ileż to razy po całych dniach postów i po przepędzeniu nocy na modlitwie, na umartwieniu ciała upadł zemdlony na posadzkę swej celki!... Wtedy po wyniszczeniu materji następowało natężenie ducha... Niewysłowiona rozkosz opanowywała jego zmysły... niebiańskie śpiewy dochodziły do jego zachwyconego ucha... światło nie z tego świata, które przenikło jego zamknięte powieki, potem, po harmonijnych dźwiękach tajemniczej muzyki przy jasnem świetle, przy którem światło słońca jest blade, widział zakonnik ten ukazującą się mu ubóstwianą przezeń dziewkę... Dzięki modlitwom kochanka, których Zbawiciel wysłuchał łaskawie, ta kobieta już nie płakała krwawemi łzami.. nie załamywała pięknych rąk w piekielnych konwulsjach. Nie, nie... zawsze piękna... o! tysiąc razy jeszcze piękniejsza, niż była na tym świecie... piękna wieczną pięknością aniołów... uśmiechała się do swego kochanka z niewymownym zapałem, a jego oczy jaśniały wilgotnym płomieniem, widząc swego kochanka, mówiła do niego tkliwym, namiętnym głosem:
Twoje nie oszacowane modlitwy, twoje surowe życie ocaliły mnie...
I wtedy, otoczona światłością szczęścia, nie posiadając się z radości, nachylała się i swemi nieśmertelnością woniejącemi usty, dotykała ust zachwyconego zakonnika... i niebawem ich dusze ulatywały w pocałunkach rozkoszy gorącej jak miłość, czystej jak łaska, niezmiernej jak wieczność.
— Oh!... — zawołał pan Hardy całkiem obłąkany... — poświęciłbym całe życie na modlitwę... na posty, na udręczenia, bylem mógł zasłużyć choć na jednę chwilę z tą, którą opłakuję... którą opłakuję...
Widząc, że pan Hardy znajduje się już w takim stanie, jak sobie życzył, i kiedy wreszcie prawie zupełnie już zmierzchło, wielebny ojciec dwa razy zapukał, oglądając się ku drzwiom. W tej chwili pan Hardy, doszedłszy do najwyższego stopnia obłąkania, zawołał błagającym, pomieszanie zdradzającym głosem:
— Celki... grobu... i zachwycenia z nią...
Otworzyły się drzwi do pokoju i wszedł ksiądz d‘Aigrigny, niosąc płaszcz na ręku. Za nim postępował służący, z latarnią.
W jakieś dziesięć minut może po tej scenie, dziesięciu czy dwunastu mężczyzn silnych, o rumianej twarzy, otwartej fizjognonji, prowadzonych przez Agrykolę, wchodziło na na ulicę Vaugirard, wesołym krokiem zmierzając ku domowi wielebnych ojców jezuitów. Była to deputacja od dawnych robotników pana Hardy; szli oni do niego, chcą mu podziękować za jego wkrótce spodziewany powrót miedzy nich. Agrikola szedł na ich czele. Wtem spostrzegł zdaleka pocztowy powóz, wyjeżdżający z domu przytułku konie biegły rozpędzone i poganiane przez pocztyljona, mocnym kłusem. Czy to trafem, czy instynktownie, niż bardziej powóz zbliżał się do nadchodzących rzemieślników, tem mocniej ściskało się serce znajdującego się pośród nich Agrykoli... Nareszcie uczucie to stało się tak mocne, że nakoniec zamieniło się w straszne przywidzenie chwili kiedy powóz, którego wszystkie okna były zasłonięte, miał przejeżdżać koło nich, kowal, idąc za przczuciem, zawołał, skoczywszy przed konie:
— Przyjaciele! za mną!
— Pocztyljon!... dziesięć ludwików!... w galop!.. tratuj ich kołami, na nic nie zważaj! — zawołał z powozu głos księdza d’Aigrigny.
Inne jeszcze zaszły wypadki w kilka dni po owym nieszczęsnym wieczorze, kiedy udało się Rodinowi usunąć z Paryża pana Hardy.
Marszałek Simon, od czasu przybycia do Paryża, zamieszkiwał razem z córkami dom przy ulicy Trzech Braci. Powróciwszy do Paryża, po długiem wygnaniu, marszałek Simon, pomimo całego szczęścia z oglądania swych córek, głęboko się martwił śmiercią ich matki, którą kochał aż do ubóstwienia.
Wkrótce też potem złośliwe zabiegi, intrygi Rodina rzuciły zaród niepokoju i zmartwieniu w jego duszę. Z łaski tajemnych intryg wielebnego ojca przy jednym wielkim dworze, tudzież w Rzymie, jeden z emisarjuszów, zdolny do obudzenia ufności swemi dawniejszemi postępkami i wreszcie popierając słowa i propozycje świadectwami, dowodami, udał się do marszałka Simon i rzekł mu:
— Syn Cesarza umiera, jako ofiara chytrych zamiarów Ty, marszałku Simon, ty, jeden z najwierniejszych przyjaciół Cesarza, ty może jeszcze zdołasz wyrwać tego nieszczęśliwego księcia z jego powolnego konania. Listy, które tu widzisz, dowodzą, że bezpiecznie i tajemnie będzie można porozumieć się z osobą, posiadającą największy wpływ między ludźmi, otaczającymi króla Rzymskiego a ta osoba dałaby się nakłonić do ułatwienia księciu ucieczki. Możesz więc, za pomocą niespodzianego śmiałego kroku wydobyć księcia stąd, gdzie umiera powolną śmiercią
Niepewność, co mu czynić wypada, którą jeszcze pogarszały niektóre okoliczności, o czem później powiemy, przykre wspomnienia o tragicznej śmierci ojca, który skonał na jego ręku, równie smutne wspomnienie o żonie, zmarłej na obcej ziemi, wygnaniu i wreszcie zmartwienie, jakie codzień go dręczyło, gdy widział coraz większy smutek Róży i Blanki, nie mogąc dojść jego przyczyny; wszystko to, mówię, dręczyło marszałka Simon; dodajmy nakoniec, że, pomimo wrodzonej odwagi, jakiej dał tyle świetnych dowodów w dwudziestoletnich wojnach, myśl o chorobie, której ofiarą padła jego żona, mimowolnie nabawiała trwogi marszałka; i ten żelazny człowiek, co w tylu bitwach ozięble pogardzał śmiercią, czuł nieraz, jak chwiał się jego niezłomny charakter, na widok klęski, jaka podówczas obrywała żałobą cały Paryż.
Marszałek Simon, jak wspomnieliśmy, mieszkał w skromnym domku przy ulicy Trzech-Braci; już wybiła druga godzina po południu. Drzwi, w ścianie ukryte, wychodzące do sionki, skąd prowadziły na gospodarskie podwórko, otworzyły się powoli i wszedł niemi mężczyzna; niósł on pełen kosz drzewa rąbanego, które zaczął powoli, symetrycznie układać w skrzyni, tak kilka minut strawiwszy służący ten, ciągle na klęczkach, przysunąwszy się nieznacznie do drugich drzwi, znajdujących się niedaleko od kominka, zdawał się nadstawiać ucha bardzo pilnie jakgdyby chciał usłyszeć, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju.
Człowiek ten, używany w domu do posług niższego rzędu, miał minę śmieszną, głupią, jak tylko wyobrazić sobie można; obowiązkiem jego było nosić drzewo, zamiatać, chodzić na targ po wiktuały i t. p. Dagobert, pełniący niejako obowiązki marszałka dworu, przezwał go gapą; co Dagobert wymówił żartem, to inni słudzy na zawsze zatrzymali i słusznie nazywali tego niedołęgę gapą, bo jego niezgrabność, rozlazłość, jego głupkowatość, a nawet potwornie przypłaszczona twarz, rozdęty nos, jakby obłąkane wytrzeszczone oczy, na nic lepszego nad to przezwisko zasłużyć nie mogł. A jednak, gdy ten niedołęga, nadstawiwszy ucha przysłuchiwał się ciekawie, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju, iskra przenikliwej pojętności ożywiała jego zwykle głupi wzrok i zdawała się ostrzegać że nie jest on tak głupim, jak się powierzchownie wydawał. Tak przez jakiś czas posłuchawszy u drzwi, ostrożnie zapukał. Nikt mu jednak z przyległego pokoju nie odpowiadał. Wtedy zawołał ochrypłym, skrzeczącym głosem:
— Czy nie potrzebują panienki drzewa do kominka?
Teraz, wziąwszy kosz, już zabierał się do wyjścia z pokoju marszałka Simon, gdy ukryte, na boczne schodki prowadzące drzwi znowu się otworzyły powoli, ostrożnie.
Wszedł Dagobert.
Żołnierz, zdziwiony obecnością gapy, zmarszczył czoło i zawołał opryskliwie:
— Co ty tu robisz?
Na to nagłe zapytanie, zobaczywszy jak Ponury, idąc za swym panem, najeżył sierść na karku i zaczął warczeć, gapa, czy to rzeczywiście przestraszony, czy też udający przerażenie, krzyknął bojaźliwie; bądź co bądź, dlatego, żeby nadać więcej prawdopodobieństwa swemu przestrachowi, mniemany niedołęga puścił na posadzkę kosz, do połowy napełniony drzewem, jakgdyby mu go przestrach i zdziwienie z rąk wytrąciły.
— Czy odejdziesz stąd, bydlę? — krzyknął zagniewany weteran.
I, uchwyciwszy gapę za ramię, popchnął go do drzwi, kiedy tymczasem Ponury, przytuliwszy spiczaste uszy i najeżywszy sierść na karku, chciał przyśpieszyć oddalenie się niedołęgi. Potem Dagobert zamknął na rygiel; na klucz drzwi, wiodące do pokoju panien. To uczyniwszy, żołnierz prędko przysunął się do łóżka marszałka gdzie wisiała broń, zdjął parę pistoletów, które zwykle miewał przy sobie marszałek Simon na wojnie, a które były spuszczone wprawdzie, ale nabite, powyjmował ostrożnie piitony z zamków i nie mogąc wstrzymać głębokiego westchnienia, powiesił napowrót na miejscu; już miał oddalić się od łóżka, gdy, jak się zdaje, jeszcze mu przyszła inna myśl, bo zdjął ze ściany kindżał indyjski, z bardzo ostrym końcem, wydobył go ze złocistej pochwy i, podłożywszy pod bronzowe okucie nogi łóżka, przyłamał sam koniec ostrza i, znowu włożywszy do pochwy, zawiesił. To zrobiwszy, Dagobert miał już otworzyć drzwi, ale powrócił powoli do kominka, i oparł się łokciem na marmurze, smutny, zamyślony.
W fizjognomji dawnego grenadjera konnego widać było smutek i wielkie zmartwienie. Mówił sam do siebie:
— Cóż to ma znaczyć?... Coby to była za przyczyna?.
Nie można przypuścić, żeby go tak dręczyły te listy... dopieroby to była nikczemność... on pogardza niemi... jednakże... ale nie, on nie jest taki.
I Dagobert znowu prędko przechadzać się zaczął po pokoju. Nagle Ponury podniósł uszy, obrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym na baczne schody, i zawarczał. Po chwili zapukano.
— Kto tam? — zapytał Dagobert.
Nic nie odpowiedziano, ale znowu odezwało się pukanie.
Zniecierpliwiony żołnierz pobiegł prędko i otworzył, ujrzawszy znowu gapia-niedołęgę.
— Czemu nie odpowiadasz, kiedy pytam, kto puka? — rzekł rozgniewany żołnierz.
— Panie Dagobercie, ponieważ, niedawno wypędziłeś mnie pan, przeto nie odzywałem się z obawy, żebym pana nie rozgniewał, gdybym powiedział, że znowu tu jestem.
— O, ośle, prawdziwy ośle! — rzekł Dagobert, ściskając pięści — poco tu przylazłeś? czy cię kto przysłał?
— Jużci tak, syn pański... jest on tam na dole i chce zaraz mówić z panem, ale natychmiast.
— Chodźże za mną...
Gapa był posłuszny; lecz nim zamknął drzwi, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej skrycie list i rzucił go w tył za siebie, nie oglądając się, mówiąc właśnie podówczas do Dagoberta jak się zdaje, pewno dlatego, żeby odwrócić jego uwagę.
— Syn pański jest na podwórzu, panie Dagobercie. Nie chciał iść ze mną na górę, i dlatego pozostał na dole.
To mówiąc, gapa zamknął drzwi, sądząc, że list pewno pozostał na posadzce w pokoju marszałka Simon.
Powiemy niebawem, co się stało z listem, który Ponury trzymał w pysku, i dlaczego oddalił się od swego pana, gdy ten pobiegł do Agrykoli. Od kilku dni Dagobert nie widział swego syna; najprzód więc serdecznie go uściskawszy, zaprowadził potem do pokoju na dole, właśnie pod gabinetem marszałka, bo tam było jego mieszkanie, składające się z dwóch pokojów.
— Jakże się ma twoja żona? — rzekł żołnierz do syna.
— Zdrowa jest, kochany ojcze, zasyła ukłony — odpowiedział kowal.
Spostrzegłszy smutek na twarzy Agrykoli, rzekł Dagbert:
— Jak widzę, zmartwiony jesteś! Czy coś niepomyślnego spotkało cię od czasu, jak nie widzieliśmy się?
— Tak, mój ojcze; widziałem się z nim, mój kochany brat Gabrjel także widział się z mim, i mówił mu, oh! mówił mu, jakto on mówi głosem serca... i tak dobrze ducha w nim ożywił, taką wzbudził w nim nadzieję, iż pan Hardy postanowił powrócić do nas; wtedy ja, nie posiadając się z radości, biegnę z tą nawiną do niektórych mych towarzyszów co na mnie czekali, chcąc się dowiedzieć o skutkach mego widzenia się z panem Hardy; powracam z nimi, aby podziękować mu za jego o nas pamięć. Byliśmy już tylko może o sto kroków od jego mieszkania w domu jezuitów kiedy spostrzegłem zdala jadący naprzeciw nam powóz; nie wiem, jakie wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że to pana Hardy wywożą...
— Przemocą! — rzekł żywo Dagobert oburzony.
— Nie — z żalem odpowiedział Agrykola — nie, aż nadto przezorni i zręczni są w tej mierze księża jezuici. Nie mogąc oprzeć się popędowi wewnętrznego uczucia, rzuciłem się przed konie, wzywając na pomoc mych towarzyszów; lecz pocztyljon, rozpędziwszy konie, uderzył mnie w głowę biczyskiem, zamroczony upadłem.. Gdym przyszedł do siebie, powóz już był daleko.
— Cóż więc zrobiłeś wtedy, moje dziecko?
— Pobiegłem żywo do opiekuńczego anioła stróża, do panny de Cardoville; opowiedziałem jej wszystko ze szczegółami. „Trzeba natychmiast, rzekła mi ona, biec w ślad za panem Hardy. Weźmiesz pan mój powóz i pocztowe konie; pan Dupont będzie panu towarzyszył“.
W godzinę potem wpadliśmy już na drogę za panem Hardy, albowiem dowiedzieliśmy się od pocztyljona, za jego powrotem, że udał się drogą ku Orleanowi: pędzimy za nim aż do Etampes; tam powiadają nam, że udał się w bok do domu, leżącego na osobności, w dolinie, odległego o cztery mile od wszelkiego pocztowego traktu, że dom w odludnem miejscu nazwany Doliną Pustelni, należy do jezuitów. Im dalej zapuszczamy się, tem dziksze okolice, aż strach zdejmuje, myślałby kto, żeśmy o sto mil od Paryża. Nareszcie stajemy przed starym, wielkim domem; gdzie-niegdzie tylko widać w ścianach małe okienka: domostwo to leży u stóp wysokiej góry, okrytej samemi łomami skał. W życiu mojem nie widziałem nic tak dzikiego tak smutnego. Wysiadamy z powozu, ja dzwonię, po niejakim czasie ksiądz d‘Aigrigny otwiera drzwi, spostrzega mnie cofa się i znika; lecz w pięć minut potem widzę się z panem Hardy.
— Cóż tedy?
Agrykola smutnie kiwnął głową i rzekł:
— Skoro tylko ujrzałem fizjognomję pana Hardy, przekonałem się, że już próżne były wszystkie nasze zabiegi i nadzieje, wszystko się już skończyło; pan Hardy, obróciwszy się do mnie, rzekł łagodnym, ale stanowczym głosem: „Pojmuję, a nawet nie mam za złe pobudek, które tu pana sprowadzają, lecz postanowiłem już żyć w odosobnieniu; uczyniłem takie postanowienie z dobrej woli rozmyślnie, albowiem myślę o zbawieniu duszy; zresztą powiedz pan swoim towarzyszom, że rozporządzenia mej dobrej woli będą takie, iż będą się oni cieszyć dobrą po mnie pamiątką“. A gdy chciałem coś powiedzieć, pan Hardy przerwał mi, mówiąc: „To daremne, mój przyjacielu, postanowienie moje jest niezłomne; nie piszcie do mnie, bo wasze listy pozostaćby musiały bez odpowiedzi...“ Wtem wszedł ksiądz d‘Aigrigny. „Mój wielebny ojcze, rzekł do niego pan Hardy, czy będziesz łaskaw odprowadzić pana Agrykolę Baudoin?“ Te słowa mówiąc, dał mi ręką znak pożegnania i oddalił się do przyległego pokoju. Wszystko się więc skończyło, na zawsze już utraciliśmy go.
— Tak — rzekł Dagobert — jezuici oczarowali go, jak tylu jemu podobnych....
— Wtedy — mówił dalej Agrykola — w rozpaczy, cóż miałem dalej robić?... powróciłem tu z panem Dupont. Oto co jezuici zrobili z panem Hardy...
— Oh! jezuici... — rzekł Dagobert, zżymając się i nie mogąc ukryć okropnego oburzenia — im więcej mam z nimi do czynienia... tem bardziej się ich lękam... Ale nie mówmy już o tem, mam ja tu znowu inne zmartwienie i obawę.
— Przerażasz mnie, mój ojcze! — rzekł Agrykola — cóż to jest?
— Posłuchaj tylko, gdyby nie ty... i te biedne dziewczyny, dawnobym już w łeb sobie palnął...
— Ależ.. dlaczego mój ojcze?
— Od kilku już dni, nie wiem co się stało z marszałkiem, ale on mnie przeraża. Jakiś zły duch uwziął się znowu, aby prześladować i dręczyć tę rodzinę To już nie do wytrzymania... Najprzód pewny jestem, że bezimienne listy, które przez jakiś czas już ustały, znowu się zjawiły
— Cóż to za listy? pierwszy raz o tem słyszę, mój kochany ojcze.
— Wiadomo ci już, jak marszałek Simon nienawidził tego zaprzańca, księdza d‘Aigrigny; kiedy się dowiedział że ten zdrajca tu się znajduje i że prześladuje, ściga dwie biedne siostry, tak samo, jak prześladował ich matkę.. do samej śmierci... i że został księdzem, myślałem, że marszałek wścieknie się ze złości i gniewu... Chciał koniecznie poszukać osobiście tego renegata... jednak udało mi się ułagodzić go.
— Powinienby gardzić tym niegodziwcem.
— A listy bezimienne?
— Jakto? mój ojcze... tego nie rozumiem... Cóż to ma znaczyć?
— Dowiedz się więc o wszystkiem; marszałek, — co tak jest szlachetny i prawy, uspokoiwszy się z pierwszego gwałtownego oburzenia, sam to poznał, ze znieważać renegata od chwili, jak ten nikczemnik przebrał się za księdza, byłoby prawie tem samem, co znieważać kobietę, lub starca; pogardzał więc nim, zapominał o nim, ale cóż, od owego czasu, — prawie codzień przychodziły z poczty bezimienne listy, a w tych listach starano się wszelkiemi sposobami budzić, drażnić gniew marszałka przeciwko renegatowi, — przypominając wszystko zło, jakie ksiądz d’Aigrigny wyrządził jemu lub innym członkom tej rodziny. Nakoniec wyrzucano marszałkowi nikczemność, lękliwość że się nie pomści na tym wrogu, na tym prześladowcy żony i dzieci, który codzień naigrawa się z niego bezczelnie.
— A te listy?... od kogo pochodzą?...
— Nic nie wiem... Zdaje się jednak, że pochodzić muszą od nieprzyjaciół marszałka, a on nie ma innych nieprzyjaciół, prócz jezuitów.
— Ależ, nie wydaje mi się, żeby listy, pobudzające marszałka do gniewu przeciwko księdzu — d‘Aigrigny, miały być pisane przez jezuitów, baliby się o swojego członka!
— Tak też właśnie i ja myślałem...
— Dziwna i niejasna sprawa! Biedny marszałek!
— A jego córki! widzi je coraz smutniejsze, zmartwione, kiedy tymczasem dociec nie można przyczyny ich zmartwienia. — Po chwili zastanowienia, mówił dalej żołnierz — przytem jednak tobie tylko mogę powiedzieć... moje kochane dziecko; oto niedawno poszedłem do marszałka... i wyjąłem pistony z zamków u pistoletów...
— Ach!... mój ojcze... — zawołał Agrykola — czyżbyś aż obawiał się!...
— W takim stanie widziałem go wczoraj, że wszystkiego lękać się należy i trzeba być ostrożnym.
— Cóż więc się stało?
— Od niejakiego czasu miewa on tajemne rozmowy z pewnym jegomościem, wyglądającym na dawnego wojskowego. Wczoraj wieczorem przyszedł ten jegomość; zabawił przeszło do jedenastej; po jego oddaleniu się poszedłem do marszałka, chcąc się dowiedzieć, czy nie potrzebuje czego; zastałem go bardzo bladego, ale przynajmniej był spokojny, podziękował mi za troskliwość, wróciłem więc na dół do swego mieszkania; otóż, gdym był u siebie, słyszę najprzód, jak marszałek prędko przechadza się po pokoju, jakgdyby był bardzo niespokojny; wkrótce zdaje mi się, że z trzaskiem przewraca, rzuca meble. Przerażony biegnę; gdym się pokazał, pyta mnie z zagniewaną miną, czego chcę, i rozkazuje, abym się natychmiast oddalił. A ponieważ jest tak dobry, jak tylko można sobie wystawić, bierze mię za rękę i rzecze mi: „Przebacz mi, że takiego nabawiam cię niepokoju, mój dobry Dagobercie; bo w tej chwili właśnie tak niepotrzebnie uniosłem się, tak straciłem głowę, iż byłbym niezawodnie wyskoczył oknem: gdyby było otwarte“.
Nie chciał mi jednak wytłumaczyć przyczyny tego uniesienia.
— Ja tego pojąć nie mogę! — rzekł Agrykola. — Marszałek... człowiek tak silnego charakteru... tak się unosić aż do zapominania się!...
Kiedy marszałek Simon chodził po ogrodzie niespokojnym, prędkim krokiem czytając bezimienny list, odebrany za pośrednictwem Ponurego, Róża i Blanka znajdowały się same w pokoju, zwykle przez nie zajmowanym, a do którego, podczas ich niebytności, wszedł na chwilę Gapa.
Smutek wywiera na twarz ludzi ten sam skutek co i lata: wyciska na niej piętno starości. W przeciągu kilku miesięcy, Róża i Blanka zupełnie dojrzały i wyglądały, jak dorosłe panny.
— Moja siostro — rzekła Blanka łagodnym głosem, po kilku chwilach w ciągu których, iż tak powiem, widzieć niemal było można łzy, do oczu jej wstępujące — moja siostro... o czem tak myślisz? Wyglądasz na bardzo smutną!
— Myślę... o złotem mieście... o naszych marzeniach — rzekła Róża głosem powolnym, zcicha, po chwilowem milczeniu.
Blanka zrozumiała całą gorycz tych słów; ani słowa nie rzekłszy, rzuciła się na szyję siostry, roniąc łzy.
— Któż wie? — rzekła Blanka, ocierając łzy — może kiedyś zawita do nas szczęście.
— Niestety, skoro nie jesteśmy szczęśliwe przy naszym ojcu.. czy możemy spodziewać się być niemi kiedyindziej?
— Tak... gdy się połączymy, z naszą matką — rzekła Blanka, oczy podniósłszy ku niebu.
— A może wtedy ustanie zmartwienie naszego ukochanego ojca; może będzie mniej smutny.
— Niestety! mój Boże! my go tak bardzo kochamy. Lecz w obecności jego zawsze bywamy tak lękliwe, tak smutne, iż może mu się zdaje, że go nie kochamy.
Róża mówiąc to i chcąc obetrzeć łzy, wzięła chustkę z koszyczka z robótkami; wtem wypadł z niej papier, złożony w kształcie listu.
Na ten widok dwie siostry wzdrygnęły się, przycisnęły się jedna do drugiej i Róża rzekła do Blanki głosem drżącym:
— Znowu list!... Oh... boję się... Pewno będzie on taki, jak tamte... niezawodnie...
I dwie siostry czytały co następuje:
„Nie przestawajcie czcić swego ojca, kochane dzieci bo jest on bardzo nieszczęśliwy, i to wy, niechcący, nabawiacie go wszystkich zmartwień; nie potraficie sobie wyobrazić, jak okropnym jest dlań ciężarem wasza obecność lecz, niestety! ponosi on to wszystko dla obowiązku ojcowskiego; cierpienia jego okropniejsze są teraz, niż był kiedykolwiek; szczególnie wystrzegajcie się okazywania mu oznak tkliwego przywiązania, bo to mu dolega więcej, niż przynosi zadowolenia; każda z waszych pieszczot jest dla niego ciosem sztyletu, w was widzi niewinną przyczynę udręczeń.
„Bądźcie stałe i miejcie nadzieję, bo najmocniejszem mojem życzeniem jest uczynić wkrótce miłość ku wam waszego ojca wolną od wszelkich trosk i zmartwień, a wtedy jak szczęśliwe, jak błogie nastaną dni!... może już wkrótce...
„Spalcie ten list tak samo, jak uczyniłyście ze wszystkiemi“.
Przeczytawszy ten list, dziewczęta, przez jakiś czas zatopione w smutnych myślach, nic do siebie nie mówiły — potem Róża, trzymając w ręku papier żywo wstała, poszła do kominka i rzuciła list w ogień, mówiąc lękliwie:
— Trzeba spalić ten list jak najprędzej... to mogłyby stąd wyniknąć wielkie nieszczęścia.
— Niestety! nie nasza to wina... dobra nasza matka wychowała nas w dzikim kraju, w Azji, jak mogła...
— Czy przypominasz sobie, kiedy nas zaprowadził do naszej kuzynki, panny Adrjanmy, tak delikatnej, grzecznej, uprzejmej, jak nam mówił z(podziwem: „czy uważacie, moje dzieci? jak to panna Adrjanna jest piękna, jak dowcipna, jak szlachetne, wspaniałe ma serce, a przytem jak przyjemna, jak miła!“
— I dlatego pewno, moja kochana Róziu, nasz ojciec, porównywując nas z naszą kuzynką i tylu innemi ładnemi pannami, nie może się nami pochlubić... A on, co tak jest kochany, tak poważany, takby pewno rad mieć nas piękne, iżby mógł poszczycić się swemi córkami.
Nagle Róża, kładąc rękę na ramieniu siostry, rzekła jej smutnie:
— Słuchaj, słuchaj... jak to ktoś głośno mówi w pokoju ojca.
— Nie wypada nam tu dłużej pozostawać... chodźmy do naszego sypialnego pokoju...
— Dlaczego, moja siostro?
— Niechcący słyszałybyśmy słowa naszego ojca, a on pewno nie spodziewa się, żebyśmy tu teraz były...
— Ach! mój Boże!... rzekła Blanka, blednąc i mimowolinie się zatrzymując — to do Dagoberta tak mówi...
— Cóż się więc stało... że tak mówi do Dagoberta, który mu nigdy nie dał powodu do gniewu?...
Oto jaka była scena, której odgłos tak mocno przestraszył Różę i Blankę: Najprzód sam jeden będąc w swym pokoju, marszałek Simon, rozjątrzony do najwyższego stopnia, zaczął w uniesieniu prędko i niespokojnie chodzić po pokoju. Jak lew zraniony, drażniony, dręczony, miota się, rzuca wściekle w klatce, tak właśnie marszałek Simon, ledwo chwytając oddech, prędko biegał po pokoju, albo raczej skakał; już to chodząc, uginał się, jakby go uciskał ciężar gniewu.
Wreszcie stanął, tupnął nogą w gniewie, przystąpił do kominka i tak gwałtownie zadzwonił, aż urwana taśma od dzwonka pozostała mu w ręku. Na to dzwonienie przybiegł z pośpiechem służący.
— Czy nie powiedziałeś Dagobertowi, że chcę z nim mówić? — zawołał marszałek.
— Dopełniłem rozkazu waszej książęcej mości, ale pan Dagobert odprowadził syna aż do bramy dziedzińca.
Służący wyszedł a jego pan znowu chodził po pokoju, mnąc ze złości list, który trzymał w lewej ręce. Ten list podał mu niewinnie Ponury, który widząc go wracająceg do domu, zabiegł mu drogę łasząc się. Nareszcie otworzyły się drzwi i wszedł Dagobert.
— Tak dawno kazałem cię wołać, a doczekać się ciebie nie mogę — zawołał marszałek gniewnie.
— Daruj mi, panie generale, bo ja tylko odprowadziłem mego syna... i...
— Czytajno to, mój kochany — rzekł porywczo marszałek, nie dając mu dokończyć i pokazując mu list.
— To nowa niegodziwość... po tylu innych — rzekł ozięble Dagobert, przeczytawszy uważnie i rzucił list w ogień, palący się na kominku.
— Ten list jest podły... ale mówi prawdę — rzekł marszałek.
— A wiesz, kto mi doręczył ten podły list? — to twój pies tak był usłużny.
— Mój pies, Ponury?...
— Tak — odrzekł marszałek z gorzkiem żalem — pewno to jakiś żarcik twego wynalazku?...
— Panie generale, nie mam wcale chęci do żartów — rzekł Dagobert — nie mogę pojąć, jak się to stać mogło... Ponury wprawdzie bardzo dobrze aportuje, musiał znaleźć list w domu i podał go... ale...
— A któż tu zostawił ten list? A więc okazuje się, że otoczony jestem zdrajcami? jak widzę, nie dajesz na nic baczności, ty, w którym ja położyłem całą ufność?
— Panie generale... chciej mnie wysłuchać... a dopiero wtedy...
Lecz marszałek, bynajmniej nie chcąc go słuchać, mówił dalej:
— Jakto?.. dwadzieścia pięć lat wojowałem, stawiałem czoło armjom walczyłem szczęśliwie z najnieprzyjaźniejszym czasem wygnania, oparłem się ciosom maczug a miałbym ulec od ciosów szpilek? Jakto? ścigany aż wewnątrz własnego domu, napastowany, dręczony w każdej chwili jakąś nieznaną mi, zawziętą nienawiścią! Mylę się, kiedy mówię nieznaną... tak, mylę się... Pewny jestem, że sprawcą tego wszystkiego jest d‘Aigrigny, renegat. Jednego tylko mam nieprzyjaciela na świecie.. a jest nim ten człowiek.. muszę przecie z nim skończyć...
— Ależ, niech pan generał wspomni, że to ksiądz, i że..
— Cóż z tego, że jest księdzem? widziałem go robiącego pałaszem; potrafię ja napędzić temu renegatowi wojskowego ducha!...
— Panie generale, nie mogę znieść w milczeniu tego, co pan generał powiedziałeś: że na nikim nie możesz polegać; możebyś nareszcie temu uwierzył, a co byłoby jeszcze boleśniejszem dla pana i dla tych, którzy umieją cenić swoje poświęcenie dla jego dobra i którzyby rzucili się w ogień dla pana, a... ja właśnie do nich należę... wiadomo panu o tem.
Te proste słowa, wyrzeczone przez Dagoberta z głębokiem wzruszeniem, uspokoiły trochę marszałka.
— Słusznie mówisz, nie powinienem powątpiewać o tobie; uniosłem się gniewem; ten niegodziwy list odjął mi władzę nad sobą samym... Przyznaję, żem postąpił niesprawiedliwie, jestem dziwak... niewdzięcznik, względem ciebie!...
Fizjognomja marszałka znowu się zasępiła.
— Do tego doszło... że mną pogardzają, że mnie mają za nic.
— Ależ... — chciał perswadować żołnierz.
— Tak jest, posłuchaj. Chciałem się o tem należycie przekonać; dziś rano idę do generała Havrincourt; był razem ze mną pułkownikiem w gwardji cesarskiej: jest to czysta prawość, nieposzlakowany honor.
— Cóż tedy, panie generale?
— Havrincourt okazał się obojętnym, nieczułym, zaczął robić ceremonje; na moje pytanie odpowiedział mi ozięble: „Nie słyszałem, panie marszałku, ażeby miała być puszczona jaka potwarz co do pana“. Ja mu o serdeczności, o zaufaniu, jakie mi dawniej okazywano, kiedy przeciwnie teraz postępują ze mną zupełnie jak z obcym. Zapytuję, skąd taka zmiana? On wciąż oziębły, ostrożny, odpowiada mi: „Są to rzeczy tak delikatne, panie marszałku, iż niepodobna mi dać panu w; tej mierze tłumaczenia“. Serce mi podskoczyło z oburzenia i żalu. Cóż było robić? wyzwać pana Havrincourt byłoby szaleństwem; przyzwoitość nakazywała mi przerwać tę rozmowę która aż nadto widocznie potwierdziła moją obawę. Czy znajduję przynajmniej jaki odpoczynek, jakie szczęście w mym domu? nie. Powracam do niego, już czekają na mnie bezimiennie, nikczemne listy, a nadto — dodał marszałek z bólem, — a nadto, zastaję własne dzieci, coraz bardziej dla mnie obojętne, ozięble... Tak — mówił, widząc zdumienie Dagoberta — a z tem wszystkiem nie wiedzą, jak mi są drogie.
— Panie generale!... pańskie córki... obojętne! — rzekł Dagobert osłupiały — pan im czynisz taki zarzut?
— Ty ich bronisz... słusznie czynisz, bardzo sprawiedliwie... bo też one bardziej kochają ciebie, aniżeli mnie — mówił marszałek z coraz większym żalem. — Tysiąc razy zazdrościłem ci, tak, boleśnie — zazdrościłem czułej ufności, jaką ci okazywały moje dzieci, kiedy tymczasem przy mnie są zawsze lękliwe, nieśmiałe. — Potem, widząc Dagoberta, biegnącego do drzwi, prowadzących do pokoju Róży i Blanki, zapytał go marszałek:
— Dokąd idziesz?
— Idę do córek pana generała.
— A to po co?
— Chcę je przyprowadzić przed pana generała i powiedzieć im wtedy: Moje dzieci, wasz ojciec myśli, że go nie kochacie... Prócz tego nic więcej im nie powiem... a wtedy przekonasz się, panie generale...
— Pozostań tu — rzekł marszałek tak stanowczym tonem iż przywykły do posłuszeństwa żołnierz spuścił oczy i z miejsca się nie ruszył. — Co chcesz uczynnić? powiedzieć moim córkom, iż zdaje mi się, że mnie nie kochają? wzbudzić w nich tym sposobem udawaną tkliwość, której te biedne dzieci nie czują... nie ich to wina... bezwątpienia ja temu jestem winien.
— Ach! dla Boga, panie generale — zawołał Dagobert — jeżeli tak traktujesz sprawę... racz zauważyć, że one są jeszcze poufalsze z Ponurym, niż ze mną.. jesteś ich ojcem... a jakkolwiek byłby dobry ojciec, zawsze wzbudza dla siebie uszanowanie. Poufałe ze mną? przez Bogi żywego! pięknaż mi to historja! Jakiegoż to żądasz od nich dla mnie uszanowania, dla mnie, który, wyłączywszy chyba me siwe wąsy i ze sześć stóp wzrostu, jestem dla nich prawie jak stara niańka, która je wykołysała... A potem, powiedzieć już trzeba wszystko; jeszcze przed śmiercią swego zacnego ojca, już pan generał był smętny.. zamyślony... dzieci spostrzegały to... i co pan generał uważa za oziębłość... z ich strony, pewny jestem, że to jest niepokojem o pana generała... Zdaje mi się, panie generale, że błędnie myślisz i postępujesz; użalasz się, że córki cię niezbyt kochają...
— Ja się użalam, bo cierpię — rzekł marszałek, z żałosnem uniesieniem — ja tyko sam... znam swoje cierpienia.
— Tak, zaiste! dosyć już na tem... rzekł Dagober; również z trudnością hamując wzruszenie — bo też rzeczywiście, na co się przyda bronić pańskich dzieci, które o niczem innem nie myślą, tylko żeby kochać pana generała... na co więc to się przyda i co to pomoże ich obroni przeciw tak nieszczęsnemu pańskiemu zaślepieniu?
Marszałek obruszył się niecierpliwie z gniewu, potem mówił, starając się nie tracić zimnej krwi:
— Muszę koniecznie przypomnieć sobie... wszystko, co ci winienem... i nie zapomnę tego... choćbyś nie wiem co robił...
— A jednak nie przestajesz, panie generale, dręczyć się jeszcze — zawołał Dagobert, już nie powściągając się — wiesz, panie generale, jaki będzie skutek takiego postępowania? Oto, pan, tak ciągle dręcząc smutkiem swe dzieci, śmierć ich przyśpieszysz, rozumiesz to, panie generale... a wcale nie po to przyprowadziłem tu je zdrowe z głębi Azji...
— Znowu przygany?...
— Tak, bo to prawdziwa niewdzięczność dla mnie ze strony pańskiej, kiedy swem postępowaniem, stajesz się sprawcą nieszczęścia swych dzieci...
— Wychodź natychmiast, wychodź, mówię ci — zawołał marszałek, nie posiadając się z gniewu, i tak straszny z oburzenia i boleści, iż Dagobert, spostrzegłszy z żalem, że tak daleko posunął się, rzekł:
— Panie generale, zbłądziłem... Uchybiłem panu... racz mi przebaczyć... ale...
— Niech i tak będzie, przebaczam ci i proszę, pozostaw mnie samego — odpowiedział marszałek, ledwo się mogąc uspokoić.
— Ale proszę, błagam pana generała — pozwól mi pan. na chwilkę tylko...
— Ponieważ żądasz koniecznie, przeto ja wyjdę, a ty pozostaniesz — rzekł marszałek, postąpiwszy parę kroków ku drzwiom.
Słowa te wymówił marszałek w taki sposób, iż Dagobert nie śmiał już więcej naprzykrzać się; zmartwiony, zrozpaczony, zwiesił głowę, patrzył jeszcze w milczeniu przez jakiś czas na marszałka z pokorną, błagalną miną; lecz gdy ojciec Róży i Blanki znowu uniósł się gwałtownie, żołnierz, widząc, że już nic swemi prośbami nie wskóra, oddalił się powolnym krokiem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dagobert miał słuszność gdy bronił swych dzieci, jak zwykł był mawiać o Róży i Blance; jednakże powierzchowna oziębłość dziewcząt wobec ojca usprawiedliwiała jego obawę i czynione Dagobertowi w tej mierze wyrzuty. Jednakże pomimo tej oziębłości córek, która go tak dręczyła, przywiązanie marszałka do nich było tak mocne i tak głębokie, iż sama tylko myśl o opuszczeniu ich i wynikający z niej żal, napełniały bólem jego serce, narażały je na ciągłą walkę między ojcowską miłością, dla której nie mógł się odważyć na czasowe oddalenie od dzieci, a obowiązkiem, który uważał za święty. Hałas rozprawy marszałka z Dagobertem był tak wielki, iż odgłosy ich krzyków dochodziły przez salon, lubo niezbyt wyraźnie, do uszu dwóch sióstr, ukrytych w sypialnym pokoju. Dlatego, za przybyciem ojca na bladych ich twarzach malowała się obawa i niepokój. Na widok marszałka, córki powstały z uszanowaniem lecz pozostały jedna do drugiej przytulone u całe drżące. A przecież na twarzy ich ojca nie widać było gniewu, ani surowości; był on głęboko zmartwiony, a wyraz jego fizjognomji wydawał się błagać usilnie i mówić.
— Moje dzieci... wielce jestem zmartwiony, przychodzę do was, uspokójcie mnie, kochajcie mnie!... gdyż inaczej nie wytrzymam, umrę...
Wyraz twarzy marszałka był w tej chwili, iż tak powiem, przemawiający do serca, tak mocno wzruszający, iż ochłonąwszy z pierwszego strachu, sieroty miały mu się rzucić w objęcia, lecz przypomniawszy sobie polecenia bezimiennego listu, mówiące im, jak przykremi były dla ojca oznaki ich przywiązania, spojrzawszy na siebie nieznacznie i wstrzymały się. Qkrutnem również zrządzeniem losu, marszałek także pałał w owej chwili chęcią otworzenia swych rąk dla uściskania dzieci. Patrzał na nie z rzewną rozkoszą; czynił nawet lekkie poruszenia, jakgdyby chcąc je, przywołać do siebie. Lecz biedne dzieci, sparaliżowane przewrotnemi radami, pozostały milczące, niewzruszone, drżące. Na tę pozorną nieczułość, uczuł marszałek, że mu braknie odwagi; już nie mógł powątpiewać dłużej, córki jego nie pojmowały ani jego strasznego udręczenia, ani rozpaczającej miłości.
— Zawsze ta sama oziębłość — pomyślał sobie — ale myliłem się.
A jednak ukrywając swoje uczucia, zbliżył się do córek i rzekł głosem spokojnym:
— Dzień dobry wam, moje dzieci...
— Dzień dobry, mój ojcze — odpowiedziała Róża, mniej lękliwa od swej siostry.
— Nie mogłem odwiedzić was... wczoraj — rzekł marszałek wmieszanym głosem — byłem tak zajęty, miałem interesy tak ważne... dotyczące służby... Wreszcie nie macie mi pewno za złe... żem o was zapomniał? A gdybym ja był przymuszony oddalić się na jakiś czas — mówił powoli marszałek — przebaczyłybyście mi także... nie martwiłybyście się moją nieobecnością, nieprawdaż?
— Wielceby to nas martwiło... gdybyś sobie dla nas, mój ojcze, czynić miał jakikolwiek przymus... rzekła Róża, przypomniawszy sobie bezimienne listy, które im mówiły, jaką to ojciec czyni z siebie dla nich ofiarę, gdyż ze względu na nie nie może się oddalić.
Po tej odpowiedzi, danej bojaźliwie, a w której marszałek spostrzegł tylko naiwną obojętność, tenże już nie wątpił, że jego córki bardzo mało do niego mają przywiązania. Męska jego twarz przybrała wtedy wyraz tak tkliwy i zarazem tak boleśnie przejmujący, w jego wzroku tak się malowało udręczenie i rozpacz, iż Róża i Blanka przelęknione, rozczulone, przejęte żalem, idąc za mimowolnym popędem, rzuciły się ojcu na szyję, oblały go łzami i pokryły pocałunkami. Marszałek Simon nie rzekł ani słowa; córki nie mówiły także nic i wreszcie wszyscy troje zrozumieli się... Próżne objawy, fałszywe powątpienia kłamliwe, przewrotne rady, wszystko znikło.
Marszałkowi brakło słów do wyrażenia swych uczuć. Drżący, obłąkany, całując czoło, włosy swych córek, płacząc, wzdychając, śmiejąc się, stracił przytomność, nie posiadał się z nadmiaru szczęścia; a potem zawołał:
— Przecież je znowu znalazłem... albo raczej... nie, nie, nigdy ich nie straciłem... One mnie kochały... Oh! już teraz... od tej chwili, nie wątpię o tem...
— O mój ojcze!... więc kochasz nas tak, jak my ciebie kochamy? — zawołała Róża z czarującą naiwnością.
— A więc będziemy mogły często, bardzo często, codzień rzucić ci się na szyję, uściskać cię, ucałować cię oświadczyć ci naszą radość, że z tobą jesteśmy?
— Pokazać ci, mój ojcze, skarby przywiązania i miłości, któreśmy zgromadziły dla ciebie w głębi naszych serc, niestety! bardzo smutnych, żeśmy ich użyć dotąd nie mogły?
— Będziemy mogły powiedzieć ci jawnie, na cały głos wszystko, cośmy dotąd pocichu sobie myślały i powiedzieć ci nie mogły?
— Tak, będziecie mogły... będziecie mogły wszystko — rzekł marszałek Simon — lecz któż wam dotąd przeszkadzał... moje dzieci?... Ale nie, nie odpowiadajcie mi.. dosyć o tej przeszłości... wiem o wszystkiem... rozumiem wszystko... moje zatrudnienia... tłumaczyłyście je po swojemu... tak was zasmucało.. ja zaś, po swojemu tłumaczyłem sobie wasz smutek... wystawić to sobie łatwo możecie, gdyż... ale uważajcie tylko, bo nie mogę teraz spamiętać, co do was mówię. Ja myślę tylko o tem, aby wam się przypatrzeć, to mi myśl zajmuje... to mi wzrok miesza... to szał radości.
Niepodobna opisać miłej dumy dziecięcej, jaka się malowała na twarzach obydwóch dziewcząt, kiedy zacny ich ojciec swe rycerskie ręce lekko trzymając oparte na ich dziewiczych piersiach, z radością liczył przyśpieszone z uciechy bicie ich serca.
Wtem dało się słyszeć za otwartemi drzwiami chrypliwe westchnienie i wszyscy troje uszczęśliwieni obejrzeli się; niebawem ukazał się Dagobert, a przy nim nieodstępny jego towarzysz. Ponury. Stary żołnierz, ocierając oczy i wąsy małą w niebieskie kraty chustką, stał nieruchomy jak bożek Terminus; gdy się już tak zbliżył, iż mógł mówić do obecnych, obróciwszy się do marszałka, kiwnął głową i wymówił ochrypłym głosem, gdyż poczciwemu starcowi wzruszenie mówić nie pozwalało:
— A co, panie... generale... alboż... nie mówiłem!...
— Daj pokój — rzekł marszałek skinieniem, które Dagobert zrozumiał. — Ty lepszym ode mnie byłeś ojcem, mój dawny przyjacielu; chodźże prędko ucałować je. Już teraz nie jestem zazdrosny.
I marszałek podał rękę żołnierzowi, który ją ścisnął serdecznie, kiedy tymczasem obie sieroty rzuciły mu się na szyję, a Ponury, swoim zwyczajem, chcąc także być uczestnikiem radości, wspiął się na łapach i oparł się przedniemi na plecach swego pana. Nareszcie tę niebiańską szczęśliwość serc przywiązanych czterech osób, to tkliwe wylanie przerwało szczekanie Ponurego, który z dwunożnej postawy wrócił do postawy czworonożnego stróża.
Szczęśliwa ta grupa rozdzieliła się, wszyscy się obejrzeli, i ujrzeli niedołężną postać Gapy. Teraz mina jego była jeszcze bardziej głupkowata, niż przedtem; stał we drzwiach, przyczajony, wytrzeszczywszy oczy, trzymając w ręku kosz do noszenia drzewa i skrzydło pod pachą. Rozśmieszał on oddawna smutne dziewczęta, zasłużył więc sobie w tej chwili na łaskę marszałka, który rzekł mu wesoło:
— Cóż nam powiesz?
— Nie, mości książę, to nie ja — odrzekł Gapa — to lokaj powiedział mi, abym powiedział panu Dagobertowi, gdy zaniosę drzewo, żeby powiedział księciu jegomość.. gdyż ja niosłem je w koszu na górę, że pan Robert żąda się widzieć z nim.
Słysząc bezsensowną mowę Gapy dziewczęta śmiały się do rozpuku.
Na to nazwisko „pan Robert“ marszałek mimowolnie zadrżał. Pan Robert był tajemnym emisarjuszem Rodina, namawiającym marszałka do walki o oswobodzenie Napoleona II.
Po chwilowem milczeniu i namyśle, marszałek, którego oblicze jaśniało wciąż uszczęśliwieniem i radością, rzekł do Gapy:
— Proś pana Roberta, aby chwilę zaczekał na mnie na dole... w mym gabinecie.
— Tak, mości książę — odpowiedział Gapa, kłaniając się do samej ziemi.
Niedołęga wyszedł, a marszałek rzekł do swych córek wesołym głosem:.
— Czujecie to dobrze, że w takim dniu, w takiej chwili, jak jest obecna, nie opuszcza się swych dzieci... nawet dla pana Roberta.
Marszałek usiadł przy biurku córek i dał znak Dagobertowi, aby się do niego zbliżył.
Pisząc bilet pewną ręką, rzekł zarazem do żołnierza uśmiechając się i tak cicho, iżby córki nie słyszały.
— Czy ty wiesz, na co ja byłem prawie zdecydowany, nim tu przyszedłem?
— A na cóżby takiego pan generał już był zdecydowany?
— W łeb sobie wypalić... Że teraz żyję, winienem to mym dzieciom...
I, to powiedziawszy, marszałek pisał dalej.
Usłyszawszy to zwierzenie, Dagobert mocno wzruszony szepnął:
— Ale pewnoby się to nie udało panu generałowi.. Powyjmowałem ja pistony...
Za całą odpowiedź, marszałek wskazał mu swoje córki oczyma łzawemi z radości i szczęścia; potem, zapieczętowawszy bilet, oddał go żołnierzowi i rzekł:
— Oddaj to panu Robertowi... a ja zobaczę się z nim jutro.
Dagobert wziął bilet i wyszedł.
Marszałek, powróciwszy do swych córek, rzekł wesoło, wyciągając do nich ręce:
— Teraz, moje panny, dwa piękne całusy, za to, żem dla was poświęcił pana Roberta... Czy nie zasłużyłem na to?
Słońce już na zachodzie. W głębi niezmiernego lasu świerkowego, w pośród ponurej puszczy, wznoszą się ruiny opactwa niegdyś pod wezwaniem Ścięcia Św. Jana. Wznosząc się nad kupy gruzów, stoi tam jeszcze kolosalna tu i owdzie poobtrącana statua kamienna na również obtłuczonej i roślinami okrytej podstawie. Ta statua jest nadzwyczaj ponura. Przedstawia ona człowieka, któremu głowę ucięto. Odziany starożytną togą, trzyma w ręku półmisek, a na tym półmisku jest głowa.. To jego własna głowa. Jest to statua św. Jana Chrzciciela, ściętego z rozkazu Herodjady. Panuje uroczysta cisza. Nagle, w przycieniu gęstych wierzchołków drzew, których niezliczone pnie giną w niezmiernych przepaściach... ukazuje się postać ludzka... To kobieta. Idzie zwolna ku ruinom.. już do nich przyszła... depcze nogami niegdyś błogosławioną ziemię... Jest blada, wzrok jej smutny, powiewa na niej długa suknia, a nogi pyłem okryte; chód jej powolny, chwiejny. Nad strumieniem, prawie pod statuą Ścięcia Św. Jana leży porzucony tu wielki kamień. Na ten kamień pada owa kobieta znużona, ledwo oddychająca.
A przecież od wielu to dni. od wielu lat, wielu wieków, idzie ona... idzie... niezmordowana...
Lecz pierwszy to raz... czuje takie nieprzezwyiężone znużenie... Pierwszy to raz uczuła brak sił ta, co przebiegła równym, zwyczajnym krokiem, bezpiecznie, obojętnie, ruchomą ławę spiekłych pustyń, kiedy tymczasem rozpalone zawieje ich piasków pochłaniały całe karawany podróżnych...
Jej radość była wielka, niezmierna...
Lecz podniebienie jej coraz bardziej schnie, gardło ogniem pała... Spostrzega strumień i rzuca się na kolana, chcąc się orzeźwić jego bieżącą, czystą, jak kryształ wodą. Cóż się dzieje? W tem głębokiem zwierciadle... spostrzega, że się zestarzała... Ona, co więcej niż od osiemnastu wieków, po całym świecie i przez tyle pokoleń, wlekła tę niezmienną młodość... Ona zestarzała się... ona może nareszcie mieć nadzieję, że umrze... Głowa, którą męczennik trzyma w ręku... zdaje się przez swoje granitowe powieki, nawpół przywarte śmiercią rzucać na tułającą się żydówkę spojrzenie miłosierdzia i politowania. A to ona, Herodjada w okrutnym szale pogańskiej uciechy, żądała, aby jej przyniesiono głowę świętego męczennika! I to przy stopach obrazu męczennika pierwszy raz... od tylu wieków... ciężące Herodjadzie przekleństwo nieśmiertelności zdaje się być z niej zdjęte!
— „O! niedocieczona tajemnico! o boska nadziejo — wołała ta kobieta — nareszcie gniew niebieski ukaja się... Ręka Przedwiecznego sprowadza mnie do stóp tego świętego męczennika... u jego stóp zaczynam być stworzeniem ludzkiem... A to za karę, za jego śmierć Zbawiciel skazał mnie na wieczne tułactwo...
— „O mój Boże! pozwól, abym nie ja jedna tylko doznała odpuszczenia winy... Ów rzemieślnik, czy podobnie jak ja, może mieć nadzieję, iż zakończy swoje odwieczne tułactwo?
— „Panie!... gdzież on jest?... Czy już odjąłeś mi zdolność, którąś mnie był obdarował, widzenia go, słyszenia nawet w największej odległości? O! panie!... powróć mi ten dar boski, w tej najważniejszej dla nas chwili... bo w miarę, jak czuję ludzkie dolegliwości, które błogosławię, jako koniec mojej wieczności, moich cierpień, wzrok mój traci zdolność widzenia, a słuch słyszenia mężczyzny, tułającego się po święcie“.
Zapadła noc... ciemna... burzliwa...
Takie było widzenie Herodjady: Na szczycie wysokiej, gołej, skalistej, stromej góry wznosi się krzyż. Wielka figura Chrystusa na krzyżu wznosi się nad Kalwarją, wierzchołek góry jest płaski bezludny, rozległy; żadna nie okrywa go roślina. Chrystus wydaje się na krzyżu bladym przy obłokach czarno-błękitnych, które zewsząd zakrywają niebo i od horyzontu ku górze są coraz ciemniejsze, fioletowe... Zachodzące słońce rzuca na horyzoncie długie smugi złowieszczego... krwawo-czerwonego światła...
Jak tylko dojrzeć można okiem, dzika pustynia! nie widać śladu roślin... piasek, kamienie, jak odwieczne łożysko po wyschłym oceanie!
Śmiertelna cisza panuje nad tą dziką okolicą.
Tę Kalwarję pobudował wielkim kosztem pokutujący, wielki grzesznik; wiele on złego wyrządził innym ludziom... i żeby pozyskać odpuszczenie swych zbrodni, wyczołgał się na klęczkach i, zostawszy pustelnikiem, żył aż do śmierci pod tym krzyżem, ledwo tylko osłonięty słomianym dachem.
Słońce zachodzi i zachodzi... Nagle słychać, na spadzistości góry ku zachodowi, łoskot kamieni. Kamienie tę poruszyły stopy podróżnego, który, przebywszy równinę, od godziny już wchodzi, wspinając się na tę spadzistą górę. Tego podróżnego jeszcze nie widać, ale już słychać jego wolne, pewne kroki. Nakoniec... zdąża na szczyt góry, a wysoka jego postać odbija się na zachmurzonem niebie. Podróżny ten blady jest jak trup; przez wysokie jego czoło ciągnie się od jednej do drugiej skroni czarna smuga. To rzemieślnik z miasta Jeruzalem.
Rzemieślnik ten, rozbestwiony nędzą, niesprawiedliwością, uciskiem, nie mając litości nad mękami człowieka-Boga, dźwigającego krzyż, odepchnął go od swego mieszkania... krzycząc nań niemiłosiernie:
Idź... idź... idź...
I od owego dnia Bóg mściciel rzekł podobnież do rzemieślnika z miasta Jeruzalem:
Idź... idź... idź...
I on chodzi... chodzi wiecznie...
Nie ograniczywszy na tem swej zemsty, Stwórca chciał niekiedy przydać śmierć do kroków tułającego się mężczyzny, aby niezliczone grobowce były znakami jego wędrówki po świecie.
I przejęty gorzką rozpaczą, głęboką jak Ocean, rzemieślnik jerozolimski usiadł pod Kalwarją. W tej chwili ostatni promień zachodzącego słońca, przedarłszy się pomiędzy tumany chmur do horyzontu, rzucił na grzbiet góry, na Kalwarję, żywy blask, jak łunę pożaru. Wtedy żyd podparł ręką schylone czoło, rozrzucone powiewem wieczornego wiatru na głowie włosy zakryły mu bladą twarz; rozgarnąwszy ręką włosy z twarzy, wzdrygnął się z zadziwienia, on, którego już nic nie zdołało zdziwić. Chciwem okiem przypatrywał się długiemu kosmykowi włosów, które trzymał w ręce. Włosy te niedawno czarne jak heban... posiwiały. On także, podobnie jak Herodjada, zestarzał się. Bieg jego lat, i wstrzymany przed osiemnastu wiekami znowu się poruszył. Podobnie jak tułająca się żydówka, on także — mógł się spodziewać grobu. Rzuciwszy się na kolana, wzniósł ręce i twarz ku niebu... chcąc prosić Boga, aby mu wytłumaczył tę tajemnicę, która zachwycała go nadzieją. Wtedy pierwszy raz oczy jego zobaczyły Chrystusa na krzyżu, panującym nad Kalwarją, tak samo jak tułająca się żydówka wlepiła swój wzrok w granitową powiekę świętego męczennika.
— O! Zbawicielu!... — wołał żyd — mściwa ręka Twoja sprowadza mnie do stóp tego tak ciężkiego krzyża, który Ty dźwigałeś, zmęczony trudami. O! Chrystusie! gdy chciałeś zatrzymać się i odpocząć na progu mego biednego mieszkania i kiedy ja, w nielitościwej zatwardziałości, odepchnąłem Cię, mówiąc: „Idź!... idź!...“ otóż po mojem tułaczem życiu, jestem nareszcie przed tym krzyżem... i otóż nakoniec moje włosy bieleją. O! Chrystusie! jeżeli w twej boskiej dobroci przebaczyłeś mi już, jeżelim już stanął u kresu mej wiecznej podróży; Czyliż nareszcie Twoja niebiańska łaska obdarza mnie pożądanym grobowym spoczynkiem, który, niestety! dotąd przede mną stronił?... O! jeżeli łaska Twoja zstępuje na mnie... niechże także zstąpi na niewiastę, która równą mojej ponosi karę!... Miej także opiekę nad ostatnimi potomkami mego pokolenia. Jakiż los ich czeka? Panie, już jeden z nich, jeden tylko, którego zepsuło nieszczęście, zniknął z tej ziemi. Czy to dlatego zbielały moje włosy? Czy moja zbrodnia wtedy dopiero będzie zmazana, gdy na tym świecie nie pozostanie ani jeden potomek naszej przeklętej rodziny? Oh! powiedz... powiedz, Panie, czy uzyskam odpuszczenie z nimi? Czy będą ukarani ze mną?...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Następująca scena odbywa się w pałacu Saint-Dizier na drugi dzień po pojednaniu się marszałka Simon ze swemi córkami.
Księżna słucha z największą uwagą mówiącego Rodina. Wielebny ojciec, według zwyczaju, stoi oparty o kominek, trzymając ręce w kieszeniach swego tabaczkowego surduta. Wielkie zadowolenie maluje się na trupiowatej twarzy jezuity.
Księżna Saint-Dizier, w ubiorze skromnie zalotnym, bardzo odpowiednim dla tego rodzaju dewotki, nie spuszczała oka z Rodina, on bowiem zupełnie wyrugował księdza d‘Aigrigny z jej pobożnego serca.
— Tak, pani — mówił Rodin — tak, pani, wyborne mamy nowiny z naszego domu Saint-Herem. Pan Hardy... ów niedowiarek... ów wolny-filozof, wszedł nareszcie na łono naszego kościoła katolickiego, apostolsko-rzymskiego. Łaska niebios zmiękczyła tego zatwardziałego bezbożnika a zmiękczyła go tak dalece, iż w ascetycznym zapale chciał już uczynić śluby, związujące go i łączące z naszem świętem zgromadzeniem.
— Czy to być może, mój ojcze? tak prędko? — rzekła księżna zdziwiona.
— Człowiek ten, z natury tak wątły, tak delikatny w tej chwili prawie całkiem jest wyniszczony, tak na ciele, jako i na umyśle. A przeto surowe życie, umartwienie ciała, boskie rozkosze zachwycenia utorują mu drogę do wiecznego życia, prędzej, aniżeli spodziewać się było można, a co, jak się zdaje za kilka dni nastąpi... gdyż...
I tu skinął, zrobiwszy złowieszczą minę.
— Mój ojcze, tak prędko?
— Niemal z pewnością spodziewać się tego można; mogłem więc na mocy służącej mi dyspensy kazać przyjąć tego kochanego pokutnika in articulo mortis, za członka naszego świętego zgromadzenia, któremu, według wymagań naszej ustawy, pozostawi wszelki swój teraźniejszy i w przyszłości wykryć lub zdarzyć się mogący majątek tak, iż teraz nie potrzebuje turbować się o nic, tylko myśleć o zbawieniu duszy... jest to więc znowu ofiara wolno-myślanej filozofji, wyrwana ze szpon szatana.
— Ach! mój ojcze — zawołała zdziwiona dewotka — to cudowne nawrócenie... właśnie mówił mi ksiądz d’Aigrigny, jak to wasza wielebność musiała walczyć z wpływem księdza Gabrjela.
— Ksiądz Gabrjel — rzekł Rodin — ukarany został za mieszanie się do spraw, nie dotyczących go i za inne jeszcze przekroczenia... Domagałem się zawieszenia go w obowiązkach jego stanu... jego zwierzchnik zawiesił go i odwołał z probostwa... Mówią, że dla przepędzenia czasu obiega ambulansy cholerycznych i udziela chrześcijańskiej pociechy; tego mu zabraniać nie można... Lecz od tego chodzącego pocieszyciela czuć się daje o pół mili odszczepieństwo...
— Wielebny ojcze, jesteś świętym Janem Chryzostomem — zawołał księżna z zapałem — zasługujesz, aby cię nazwać Złotoustym.
— Ale dajże mi, księżna, pokój — rzekł Rodin opryskliwie, ruszając ramionami — ja, złotousty... zbyt sine mam usta i za czarne zęby... Żartujesz sobie księżna ze swemi złotemi ustami...
— Skromność waszej wielebności niech mi darować raczy — rzekła pokornie dewotka — nie mogłam odmówić sobie okazania mego podziwu, bo, prawie tak jak wasza wielebność przepowiedziałeś... czyli przewidziałeś przed niedawnym czasem, już dwóch członków rodziny Rennepontów przestało zajmować się kwestją dziedzictwa...
— Tylko proszę nie śpieszyć się zbytecznie z pochwałami — rzekł Rodin niecierpliwie — a siostrzenica księżnej? a indjanin, a córki marszałka Simon? Czy oni też przestali ubiegać się o dziedzictwo?
— Nie, bezwątpienia.
— Widzi więc księżna; nie traćmy czasu na winszowanie sobie przeszłości; myślmy o przyszłości... Wielki dzień zbliża się... Pierwszy czerwca już niedaleko... dałby to Bóg, żebyśmy nie ujrzeli czterech pozostałych jeszcze członków tej rodziny, żyjących w owej epoce w grzesznem zaślepieniu i zagarniających cały spadek...
— Najtrudniej będzie pewno z Adrjanną...
— Może, gdyby się nam udało, co zamierzamy... możeby, mówię, posłużyło to nam za środek... do nawrócenia jej — rzekł Rodin dziko, szkaradnie się uśmiechając — bo dotąd, od chwili gdy, na nieszczęście, zbliżyła się do Indjanina, zdaje się, że nic wesela tych dwojga pogan zmieszać, ani zamącić nie zdoła... jest ono świecące i jak djament twarde, tak iż nawet ostry ząb Faryngei ugryźć go nie może... Lecz miejmy nadzieję, że sprawiedliwy Bóg położy koniec temu występnemu szczęściu.
Tę rozmowę przerwał wielebny ksiądz d‘Aigrigny; wszedł on do sali z miną triumfującą i we drzwiach jeszcze będąc zawołał:
— Zwycięstwo!
— Co mówisz, wasza wielebność? — zapytała z pośpiechem księżna.
— Odjechał... tej nocy — rzekł ksiądz d’Aigrgny uradowany.
— Któż to taki? — odezwał się Rodin.
— Marszalek Simon — odpowiedział, nie posiadając się z radości, ksiądz d‘Aigrigny.
— Czy posiadasz, ojcze, szczegółowe wiadomości? — zagadnął Rodin.
— Dopiero co widziałem się z Robertem — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — aż do owego czasu nie mógł przełamać wahania się marszałka; a przytem spostrzegał, jak ten był zawsze smutny, zrozpaczony... Wczoraj przeciwnie, zastał go wesołym, tak uradowanym, iż zapytał, skąd ta zmiana.
— Cóż tedy? — rzekli razem Rodin i księżna bardzo ciekawi.
— W rzeczy samej jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie — odpowiedział marszałek — gdyż jadę pełen radości i szczęścia, dokonać świętego dla mnie obowiązku.
— A cóż mogło sprowadzić tę nagłą zmianę w umyśle marszałka? — rzekła księżna zamyślona.
— Dociec tego nie mogę — rzekł Rodin z zastanowieniem — lecz mniejsza o to, dość, że odjechał; trzeba tymczasem, nie tracąc ani chwili czasu, działać na jego córki...
Czy zabrał z sobą tego przeklętego żołnierza?
— Nie... — rzekł ksiądz d’Aigrigny — nie, na nieszczęście... wie już z doświadczenia, że nie może dowierzać i podwoił ostrożność, a człowiek, któryby w najgorszym razie mógł był usłużyć nam przeciwko niemu... niedawno dostał cholery.
— Któż taki? — zapytała księżna.
— Morok... mogłem rachować na niego w każdym wypadku. a jego właśnie postradaliśmy... bo, jeżeli uda mu się wygrzebać z cholery, lękać się znowu trzeba, żeby nie uległ innej nieuleczalnej chorobie.
— Co wasza wielebność mówi?
— Przed kilkoma dniami ukąsił go pies z jego własnej menażerji i nazajutrz pokazały się oznaki wścieklizny u tego właśnie psa.
— Ach! to okropna rzecz — zawołała księżna — a gdzie jest teraz ten biedny człowiek?
— Zaniesiono go tymczasem do jednego z przenośnych ambulansów w Paryżu, gdyż dotąd wystąpiły tylko objawy cholery...
— Co się tyczy bezimiennych listów — rzekł nagle Rodin — jest okoliczność, o której dobrze będzie wiedzieć waszej wielebności.
— O cóż to idzie?
— Oprócz listów, o których wasza wielebność wie, marszałek odebrał jeszcze inne, o których wasza wielebność nie wiedziałeś, a w których starano się wszelkiemi sposobami rozjątrzyć jego złość przeciw waszej wielebności, przytaczając mu wszystkie powody, dla których powinien go nienawidzieć.
Ksiądz d’Aigrigny spojrzał na Rodina w osłupieniu i zawołał, mimowolnie zarumieniwszy się:
— Ależ w jakim to celu... wasza wielebność tak działałeś?
— Najprzód, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia, jakieby obudzić mogły te listy; potem, aby rozdrażnić złość marszałka aż do szaleństwa To wszystko powinno było zmusić go do tego szalonego, awanturniczego przedsięwzięcia, które jest skutkiem i karą jego bałwochwalstwo dla nędznego przywłaszczyciela.
— Niech i tak będzie — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną — lecz uczynię waszej wielebności uwagę, że marszałek, rozdrażniony do ostateczności, pamiętając o naszej wzajemnej nienawiści... mógłby mnie szukać 1 spotkać się ze mną...
— Doprawdy? — rzekł Rodin z największą wzgardą — czy jeszcze wasza wielebność pamięta o tem... o tym głupim punkcie honoru? Czy jeszcze sukienka waszej wie/lebności nie przygasiła w nim tego ślicznego zapału? Ten rębacz, którego biedną, pustą, jak próżna beczka mózgownicę rozstroiłem, wymówiwszy kilka słów czarodziejskich dla głupich junaków: „Honor wojskowy... przysięga... Napoleon II“, ten rębacz mówię, mógłby dopuścić się przeciwko waszej wielebności jakiego gwałtu, a wtedy potrzebaby dobrze panować nad sobą. Jako przełożony waszej wielebności — mam prawo zapytać go, jakby sobie postąpił, gdyby marszałek Simon podniósł nań rękę...
— Panie!... — zawołał ksiądz d’Agrigny.
— Niema tu panów, tu są księża. Lub, jeżeli to znośniejsze będzie dla waszej wielebności, gdyby go spoliczkował — mówił dalej Rodin z uporczywą flegmą.
Ksiądz d’Aigrigny pobladł, ścisnął zęby, zwarł pięści, mało nie oszalał na samo wspomnienie takiej obelgi, kiedy tymczasem Rodin, który pewno nie bez celu zadawał takie pytania, pilnie zważał na znaczące symptomy, objawiające się mimowolnie we wzburzanej fizjognomji byłego pułkownika. Nakoniec ksiądz d’Aigrigny, powoli odzyskując zimną krew, odpowiedział Rodinowi spokojnym, wymuszonym tonem:
— Gdyby mnie miała spotkać podobna krzywda, prosiłbym Pana Boga, aby mnie raczył obdarować rezygnacją i pokorą.
— I zapewne Pan Bóg wysłuchałby prośby waszej wielebności — rzekł ozięble Rodin, zadowolony z próby, jaką szczęśliwie wytrzymał ksiądz d’Ąigrigny.
Wszedł lokaj niosący na tacy w wielkiej kopercie zapieczętowane pismo, które podał księżnej. Księżna prędko przebiegła je oczyma i niebawem okrutne zadowolenie zabłysło na jej pobożnej twarzy.
— Jest nadzieja — zawołała, zwracając się do Rodina — prośba jest zupełnie prawna i, przechodząc przez instancje, coraz więcej nabiera mocy; skutki mogą być takie, jakich sobie życzymy. Słowem, siostrzenicy mojej zagrozić może lada dzień największa nędza... Jej, która jest tak marnotrawna... Jakie to zamieszanie... jaki cios!...
— A więc, trzeba działać — odrzekł Rodin — a działać prędko; chwila zbliża się; nienawiść, nieufność są podrażnione... Niema chwili czasu do stracenia.
— Co się tyczy nienawiści — mówiła księżna — panna de Cardoville mogła była przewidzieć, jaki będzie skutek procesu, który próbowała wytoczyć, w przedmiocie, jak ona nazywa, przytrzymania w domu zdrowia i zamknięcia panien Simon w klasztorze Panny Marji. Bogu dzięki, wszędzie mamy przyjaciół; wiem z dobrej strony, że będą na bok usunięte te wszystkie krzyki, dla braku dostatecznych dowodów, pomimo zawziętości niektórych członków parlamentu, którzy będą za to notowani i dobrze notowani...
— W takich okolicznościach — mówił Rodin — oddalenie się marszałka ułatwia nam wszelkie sposoby działania; trzeba nam niezwłocznie działać na jego córki.
— Ależ jakim sposobem? — rzekła księżna.
— Trzeba najprzód widzieć się z niemi — rzekł Rodin — pomówić z niemi, wybadać je... a potem dopiero działać, jak wypadnie.
— Ale żołnierz nie opuści ich ani na chwilę — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— To — mówił dalej Rodin — trzeba mówić z niemi w obecności żołnierza i pozyskać go sobie.
— Jego!... To próżna nadzieja! — zawołał ksiądz d’Aigrigny — nie znasz wasza wielebność tego człowieka.
— Ja zawsze jestem ostrożny... miałem ja już straszniejszego od niego nieprzyjaciela... — i jezuita uśmiechnął się, pokazując czarne zęby... — miałem do czynienia z cholerą.
— Ale jeżeli będzie uważać waszą wielebność za nieprzyjaciela... nie zechce go przyjąć w domu, a wtedy jakim sposobem dostać się do córek marszałka Simon? — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— Nie wiem jeszcze — odrzekł Rodin — ale ponieważ chcę dostać się do nich... więc dostanę się. W każdym razie... racz pani być gotową jutro rano towarzyszyć mi.
— Dokąd to, mój wielebny ojcze? Do marszałka?
— Niezupełnie do niego; pani wsiądziesz do swego powozu, ja wezmę fiakr: ja będę się starać dostać do dziewcząt; tymczasem pani zaczekasz na mnie o kilka kroków od domu marszałka; jeżeli mi się powiedzie, jeżeli będę potrzebował jej pomocy, przyjdę do pani do powozu; odbierzesz pani ode mnie instrukcje i nikt nie będzie wiedział o tem, żeśmy się umówili.
— Niech i tak będzie, wielebny ojcze; ale, powiem prawdę, lękam się, gdy pomyślę o widzeniu waszej wielebności z tym grubijańskim żołnierzem — rzekła księżna.
Już od dwóch dni marszałek Simon odjechał. Jest ósma godzina rano; Dagobert, idąc ostrożnie, na palcach, żeby nie sprawić hałasu, przechodzi salon, prowadzący do pokoju Róży i Blanki; zbliżywszy się do drzwi, nadstawia ostrożnie ucho, co też słychać u młodych dziewcząt. Ponury postępuje krok w krok za swym panem. Na twarzy żołnierza widać niepokój, jest czemś zajęty; zbliżywszy się do drzwi, mówi cichym głosem:
— Byleby tylko te biedne dzieci nie usłyszały czego... tej nocy. Toby je przeraziło, lepiej, gdyby nie wiedziały o tym wypadku, a przynajmniej żeby to jak najdłużej odwlekło się.
Wkrótce tak głośne słychać było śmiechy, iż żołnierz, zachwycony tym objawem radości, tak rzadkim u jego dzieci, jak je zwykle nazywał, rozrzewnił się z ukontentowania; na chwilę łzy zrosiły mu oczy, gdy pomyślał, że przecie biedne sieroty cieszą się swobodnie, jak na ich wiek przystało. Wreszcie odezwał się:
— Dzień dobry, moje dzieci.. nie przygarniając, powiem, że dziś jesteście, moje panny, bardzo opieszałe, późno wstajecie.
— My temu nie winne, nasza kochana Augustyna jeszcze do nas nie przyszła... — rzekła Róża — czekamy na nią.
— Otóż masz — pomyślał sobie Dagobert i rzekł głośno zakłopotanym tonem, bo nie umiał kłamać. — Moje dzieci, wasza guwernantka wyszła dziś rano... bardzo rano; pojechała na wieś... więc, dziś tylko, dobrze zrobicie, gdy się same ubierzecie.
Żołnierz, oddalając się, mówił sam do siebie:
— Muszę ja wygrzmocić po uszach tego przeklętego Gapia, bo taki osioł, taki gaduła wszystko może wypaplać. — Imię mniemanego głupca nastręcza nam tu sposobność wytłumaczenia przyczyny wesołości dziewcząt, która tak uradowała Dagoberta, śmiały się one z żarcików tego niezgrabiasza. Blanka czesząca włosy siostry, upuściła grzebień; gdy się po niego schyliła, uprzedziła ją Róża i, podniósłszy go podała, mówiąc:
— Gdyby się był złamał, byłabyś go napewno włożyła do kosza.
I dziewczęta śmiać się zaczęły do rozpuku z tych słów, które im przypomniały żarcik Gapy. Mniemany głupiec utrącił uszko od filiżanki, gdy go za to karciła guwernantka panien, odpowiedział jej:
— „Niech pani będzie spokojna, włożyłem ja to uszko do kosza z uszami.
— „Co co? do kosza z uszami?
— „Tak, proszę pani, chowam tam wszystkie uszka, które stłuc mi się zdarzy“.
— Tego mi tylko żal... że nasz ojciec nie słyszy, jak my się tak śmiejemy.
— To prawda... A więc przychodzi mi jeszcze jedna myśl. Piszmy do niego, jednak pod jego adresem, tu, w Paryżu, Dagobert odda list na pocztę, a gdy nasz ojciec powróci, będziemy czytać nasze listy.
— Dobrze mówisz, to będzie wybornie. Ile to będziemy miały zabawnych rzeczy do opisania mu, on tak cieszy się, widząc naszą wesołość!
— Jak pięknie ojciec mówił, żegnając się z nami, nieprawdaż, siostro? „Zamiast martwić się swym odjazdem, moje dzieci, cieszcie się raczej i bierzcie go za powód słusznej chluby. Opuszczam was, jadę dokonać dzieła zaszczytnego, wspaniałego. Posłuchajcie, co wam pawiem: wyobraźcie sobie, że jest gdzieś tam biedna, nieszczęśliwa sierota; sierota cierpiąca, uciskana, przez wszystkich opuszczona, że ojciec tej sieroty był moim dobroczyńcą, że ja przysięgłem, że się poświęcę dla dobra jego syna... i że jego synowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Powiedzcież mi teraz, moje dzieci, czy smuciłybyście się, widząc mnie odjeżdżającego dla udzielenia pomocy tej sierocie?“
— Och! nie, nie, kochany ojcze odpowiedziałyśmy — nie byłybyśmy twemu córkami!
Dziewczęta już były ubrane i wyszły spiesznie do salonu, przywitać się z Dagobertem.
— Ach! ty nas podsłuchiwałeś, jaki to ciekawy — rzekła wesoło Róża, widząc, iż żołnierz stoi tuż przy drzwiach.
— Tak, podsłuchiwałem was, moje dzieci, i jednej tylko rzeczy żałuję, to jest, że nie miałem tak długich uszów, jak Ponury, ażebym mógł więcej usłyszeć.
— Dajże już pokój... co też on gada — rzekła Róża, kładąc piękną rękę na siwych wąsach Dagoberta, aby mu zakryć usta — gdyby to pani Augustyna usłyszała...
— Trzeba było ją widzieć, kiedyśmy się smuciły — rzekła Blanka — jak ona była niespokojna, jak się martwiła, jak starała się nas rozweselić.
— Ileż to razy widziałam łzy w jej oczach, gdy na nas patrzyła — mówiła Róża — o! o! ona nas czule kocha i my ją też bardzo kochamy... i ty nic nie wiesz, Dagobercie, a my mamy pewien projekt, skoro tylko nasz ojciec powróci...
— Ach! Dagobercie, Dagobercie — rzekła wesoło Blanka, grożąc palcem Dagobertowi — mam wielkie podejrzenie, że zalecałeś się do naszej dobrej guwernantki.
— Ja... zalecać się? — rzekł żołnierz.
Te słowa wymówił Dagobert głosem tak silnym, iż obie wstrzymać się nie mogły od głośnego śmiechu. A wesołość ich doszła do najwyższego stopnia, gdy drzwi salonu otworzyły się. Gapa, postąpiwszy kilka kroków do środka salonu wrzasnął, że przybył:
— Rodin.
Niepodobna byłoby opisać zdziwienia dziewcząt i gniewu żołnierza, na tę niespodziewaną wizytę.
Przyskoczywszy co żywo do Gapy, Dagobert pochwycił go za kołnierz i zawołał:
— Któż to pozwolił ci wprowadzać tu obcych ludzi... mnie wprzód nie zawiadomiwszy?
— Daruj pan, daruj, panie Dagobercie! — wołał Gapa, rzuciwszy się do nóg i ręce wyciągnąwszy z miną równie głupowatą, jak pokornie błagalną.
— Precz... precz stąd i ty także... ty nadewszystko — dodał żołnierz z groźną miną, zwróciwszy się do Rodina, który już zbliżał się do panien, uśmiechając się, z bardzo łagodną minką.
— Uniżony sługa pański... — odezwał się pokornie jezuita, kłaniając się, ale nie ruszywszy się z miejsca.
— Panie Dagobercie — wołał Gapa niedołężnym głosem — daruj mi pan, żem tu wprowadził tego jegomościa, nie powiedziawszy wprzód panu; ale niestety! głowę straciłem, tak mi się w głowie pomięszało, z przyczyny nieszczęścia pani Augustyny...
— Jakież to nieszczęście? — zawołały natychmiast Róża i Bianka, żywo się zbliżywszy do Gapy, bardzo niespokojne.
— A czy pójdziesz ty mi precz! — krzyknął znowu Dagobert, wstrząsnąwszy Gapia za kołnierz, chcąc go zmusić do wstania.
— Panienki — pośpieszył się Gapa z odpowiedzią, pomimo dąsania się żołnierza — panią Augustynę napadła tej nocy cholera i zaraz ją...
Gapa nie mógł dokończyć, Dagobert rzucił się nań z pięściami.
Zwróciwszy się potem do Rodina, rozogniony, z iskrzącemi się z gniewu oczami, Dagobert pokazał jezuicie drzwi, mówiąc piorunującym głosem.
— No, teraz ty... a jeżeli mi się stąd nie wyniesiesz własnym kosztem...
Rodin powoli dokonywując odwrotu, pod ogniem rozjątrzonego wzroku Dagoberta, cofał się do drzwi, z ukosa rzucając przenikliwemi oczyma na sieroty, widocznie wzruszone przez obliczaną umyślnie niebaczność Gapia. Dagobert nakazał mu, aby nic nie mówił w obecności dziewcząt o ich guwernantce; mniemany głupiec, prawie w każdym razie, mówił i robił inaczej, aniżeli mu przykazano.
Róża, żywo się zbliżywszy do żołnierza, zapytała:
— Mój Boże! czy to prawda, że naszą biedną Augustynę napadła cholera?
— Nie... nic o tem nie wiem... nie wierzę temu — odpowiedział żołnierz, wahając się — a wreszcie nacóż wam ta wiadomość?...
— Dagobercie — rzekła Róża śmiało — idzie tu o świętą powinność, nie dopełnić jej byłoby podłością z naszej strony.
— Powiadam wam, że nie wyjdziecie stąd — zawołał żołnierz w gniewie, tupnąwszy nogą z niecierpliwości.
— Mój przyjacielu — rzekła Blanka równie śmiało, jak jej siostra i z pewnem uniesieniem, które okryło jej piękną twarz żywym rumieńcem — ojciec nasz, oddalając się od nas, dał nam przedziwny przykład wdzięczności i poświęcenia, czy darowałby nam, gdybyśmy miały zapomnieć o jego nauce?
— Jakto! — krzyknął Dagobert, nie posiadając się z gniewu i postępując ku dwom siostrom, — sądzicie, że gdyby waszą guwernantkę napadła cholera, pozwoliłbym wam iść wtedy do niej, pod pozorem dopełnienia obowiązku?... Waszym obowiązkiem jest żyć, żyć dla ojca, i dla mnie w dodatku.
— Dagobercie, nie wzbraniaj nam — mówiła Blanka wszak pewno sam zrobiłbyś dla nas to, czego wzbraniasz nam dopełnić dla innych.
Dagobert dotąd, iż tak powiem, barykadował przejście jezuicie i siostrom; teraz, wzruszając ramionami, usunął się i rzekł spokojnie:
— Jaki też ze mnie stary głupiec. Idźcie, moje panny, idźcie... jeżeli tylko znajdziecie panią Augustynę w tym domu, pozwalam wam pozostać przy niej.
Nie wiedząc, co miały powiedzieć na wyrzeczone takim tonem zapewnienie Dagoberta, dziewczęta stanęły nieruchome, zamyślone.
— Jeżeli niema naszej guwernantki w domu, gdzież więc jest? — zapytała Róża.
— Sądzicie może, że wam powiem, teraz, gdy widzę, jakieście się zapaliły.
Nie chcę, abyście stąd wychodziły i nie wyjdziecie, choćby mi przyszło zamknąć was w tym pokoju — zawołał żołnierz, tupiąc nogami z gniewu; potem, przypomniawszy sobie, że to nieszczęsna nieostrożność Gapia była przyczyną tego przykrego zdarzenia, dodał w rozjątrzeniu:
— O! muszę ja kij połamać na grzbiecie tego ciemięgi...
To mówiąc, zwrócił się ku drzwiom, gdzie stał w milczeniu Rodin. Na widok jezuity, o którym na chwilę zapomniał, powiększył się gniew Dagoberta i rzekł doń brutalnie:
— Jeszcze tu jesteś?
— Kochany panie, ja tu przyszedłem w zamiarze pomówienia z nim.
— Nie mam czasu na rozmowy... wynoś się, a prędzej — Mniejsza więc o to, niech i tak będzie, mój dobry panie — rzekł Rodin, stojąc już na progu, — nie będę się już panu dłużej naprzykrzał; przebacz pan memu natręctwu... jako przynoszący nowiny... wyborne nowiny od marszałka Simon... przeszedłem...
— Wiadomość od naszego ojca! — rzekła żywo Róża zbliżając się do Rodina.
— Jakie to dla mnie szczęście, że znowu mogę przynieść pocieszającą nowinę tym kochanym pannom; otóż znowu oglądam je takie same, jak je ostatni raz widziałem, zawsze miłe, ładne, mniej smutne, aniżeli owego dnia, kiedym po nie przybył do owego bezecnego klasztoru, gdzie je niegodziwie zatrzymywać poważono się. Jakże je widziałem uszczęśliwione... rzucające się w objęcia zacnego ojca!...
Te kilka słów przypomniały Dagobertowi i dziewczętom usługi, jakie rzeczywiście wyświadczył im Rodin; lubo marszałek słyszał, jak panna de Cardoville mówiła o Rodinie, jako o człowieku bardzo niebezpiecznym, jednak ojciec Róży nieopowiedział o tem Dagobertowi; lecz ten, nauczony doświadczeniem i pomimo tylu przyjaznych dla jezuitów pozorów, czuł ku niemu nieprzezwyciężoną odrazę: dlatego też nagle rzekł:
— Ty jesteś złośliwy, chytry, ale ja nie jestem rekrutem.
— Ja jestem złośliwy, chytry, ja? — rzekł Rodin z miną niewiniątka.
— I jak jeszcze... Myślisz, ze mnie złudzisz swemi jedwabnemi słówkami? o! nie chwycą się mnie one... Posłuchaj mnie tylko: Jeden z waszej czarnej bandy ukradł mi mój krzyż... ty mi go zwróciłeś... mniejsza o to, niech i tak będzie... ktoś inny z waszej bandy uprowadził te dzieci... ty ich poszedłeś szukać... i to prawda... Oskarżałeś zaprzańca d’Aigrigny... i to jeszcze prawda... ale to wszystko dwóch tylko dowodzi rzeczy: pierwsza jest to, ze byłeś takim niegodziwcem, iż należałeś do spisku tamtych łotrów... drugą, że byłeś tak dalece bezczelnym, że ich oskarżyłeś; obie te rzeczy są podłe, haniebne... jesteś dla mnie człowiekiem podejrzanym. Wynoś się, wynoś prędko, twój widok nie może być zdrowy dla tych dzieci.
— Miałem zaszczyt oznajmić panu cel mego przybycia, mój panie.
— Wiadomość od marszałka Simon, nieprawdaż? — rzekł żołnierz.
— Tak właśnie, kochany panie; szczęśliwy jestem, że mogę przynieść panu nowiny od marszałka — odpowiedział Rodin, zbliżając się znowu do dziewcząt.
— Ależ do stu katów! mój panie — zawołał Dagobert piorunującym głosem — przykro mi będzie przemocą wyrzucić człowieka w twym wieku! Skończy się to przecie, czy nie?
— No, no — rzekł Rodin łagodnym tonem — nie gniewaj się pan na takiego starego, dobrego człowieka, jak ja jestem. Czyliż ja na to zasługuję, o cóż się tu gniewać?... Niech i tak będzie... idźmy do pana... powiem panu, co mam powiedzieć... a pewno będziesz pan żałował, że mi nie pozwoliłeś mówić w obecności tych kochanych panien, będzie to dla pana karą za jego złość...
To mówiąc, Rodin, znowu się ukłoniwszy, ukrywając swoją złość, przeszedł przed Dagobertem, który przymknął drzwi, skinąwszy na dziewczęta, aby pozostały w pokoju.
— Dagobercie, jakież to są nowiny od naszego ojca? — rzekła Róża do żołnierza, widząc go wracającego w kwadrans po wyjściu z Rodinem.
— Otóż!... stary ten czarownik wie rzeczywiście, że marszałek odjechał i że odjechał z radością; mówi, że zna pana Roberta. Skąd on to wszystko wie?.... Nie mogę pojąć — dodał żołnierz — ale przez to samo już nie powinienem mu ufać.
— A jakież to są nowiny od naszego ojca? — zapytała Róża.
— Jeden z przyjaciół tego starego nędznika (nie mogę tego pominąć;) jak mi mówił, zna waszego ojca i spotkał go o dwadzieścia pięć mil stąd; wiedząc, że ten człowiek jedzie do Paryża, marszałek miał mu polecić, żeby wam albo sam oświadczył, albo też kazał oświadczyć, że czuje się dobrze i że spodziewa się wkrótce oglądać was...
— Ach! jakie szczęście! — zawołała Róża, wielce ucieszona.
— Widzisz więc, Dagobercie, że niesłusznie miałeś w podejrzeniu tego staruszka — dodała Blanka — tak srogo się z nim obchodziłeś!
— Być może... jednakże wcale tego nie żałuję...
— Dobrze, mój Dagobercie, twoje przywiązanie do nas czyni cię tak podejrzliwym — rzekła Róża przymilającym tonem — dowodzi to, jak dalece nas kochasz. I chyba nie odmówisz swym dzieciom...
— Dobrze więc, mówcie, zobaczymy... — rzekł Dagobert, patrząc to na jednę to na drugą — ja muszę się mieć na ostrożności. Pewny jestem, że idzie o coś takiego, na co im trudno będzie pozwolić...
Dziewice mówić już miały, gdy wtem zlekka zapukano do drzwi.
— Kto tam? — rzekł Dagobert.
— Ja, Justyn, panie Dagobercie — odezwał się głos za drzwiami.
— Cóż mi powiesz? — zapytał się Dagobert.
— Panie Dagobercie — odpowiedział Justyn — na dole, przed domem, jakaś dama czeka w powozie; przysłała lokaja dowiedzieć się, czy można widzieć się z księciem i z pannami. Powiedzieliśmy jej, że księcia Jegomości niema w domu, ale panny są; chce widzieć się z niemi.. mówiąc, że przybywa po kweście.
— Ta dama przybywa po kweście — rzekła Róża do Dagoberta — pewno kwestuje na ubogich; powiedziano jej, że jesteśmy w domu; nie możemy więc odmówić jej przyjęcia... tak mi się zdaje?
— Jak uważasz, Dagobercie? — rzekła Blanka.
— Dama.. to dobrze... to przecie już nie to, co ten stary czarownik, który tu był przed chwilą — rzekł żołnierz — a wreszcie ja od was nie odejdę. Potem, zwróciwszy się do Justyna, mówił: — Poproś tę damę.
Księżna Saint-Dizier umiała, gdy zachodziła potrzeba, przybrać jak najbardziej ujmującą powierzchowność, czułą maskę. Dagobert, pomimo cierpko-kwaśnego humoru. Róża i Blanka, pomimo zwykłej ich wiekowi nieśmiałości, za pierwszem zaraz widzeniem, uczuli poszanowanie i ufność dla księżnej Saint-Dizier; te, zbliżywszy się do dziewcząt, uprzejmie je przywitała i rzekła im przymilającym tonem:
— Wszak z pannami Ligny mam zaszczyt mówić?
Róża i Blanka, nie przywykłe do słuchania tak szanownego miana ojcowskiego, zarumieniły się i spojrzały na siebie, nic nie odpowiadając.
Dagobert, chcąc je wyręczyć, rzekł do księżnej:
— Tak, pani, te panny są córkami marszałka Simon.
Ona zaś rzekła tkliwym, zupełnie zgodnym z przybraną rolą tonem:
— Przychodzę do pań prosić je o miłosierdzie nad nieszczęśliwemi ofiarami cholery: jestem jedną z pomiędzy dam opiekunek dobroczynności i, jakikolwiek może być ich dar, przyjmę go z czułą wdzięcznością...
— Dziękujemy pani, że tak łaskawie podaje nam sposobność do dobrego uczynku — rzekła uprzejmie Blanka.
— Pani — rzekł z uszanowaniem Dagobert — racz pani odpocząć, zanim Róża powróci z woreczkiem...
— Prócz mego ojca, nie mamy lepszego, czulszego, bardziej przywiązanego do nas przyjaciela nad Dagoberta — rzekła Blanka, zwracając się do księżny...
— Łatwo temu wierzę — odpowiedziała dewotka — gdyż panienka, również jak miła jej siostra, okazujecie się nader godnemi takiego poświęcenia...
— Poświęcenia — dodała księżna, zwracając się do Dagoberta — równie zaszczytnego dla tych, którzy je wzbudzają, jak i dla tych, którzy go dopełniają...
— Tak, pani, na poczciwość — rzekł Dagobert — szczycę się niem i chlubię się, bo jest czem... Ale, otóż i Róża ze swym skarbem.
W rzeczy samej młoda dziewica wyszła z pokoju, trzymając w ręku woreczek zielony, jedwabny, dosyć napełniony.
— Pragnęłybyśmy, aby nasza jałmużna zdołała przynieść choć małą ulgę niedoli, dla której ratunku kwestujesz pani — rzekła Róża — bo bezwątpienia okropne muszą być cierpienia nieszczęśliwych ludzi.
— Tak, bardzo dotkliwe — smutno odrzekła dewotka — to tylko przynosi pociechę w takich cierpieniach że osoby wszelkich klas okazują dla nich politowanie i miłosierdzie... Ja z mego powołania, jako kwestarka, lepiej niż ktokolwiek inny ocenić mogę tyle szlachetnych poświęceń, które także udzielają się, iż tak powiem, jak zaraza.. gdyż...
— Słyszycie, moje panny, słyszycie — zawołał Dagobert triumfujący i przerywając mowę księżnie, dla wytłumaczenia jej słów w znaczeniu, zgodnem ze swym oporem, przeszkadzającym sierotom udać się dla odwiedzenia chorej guwernantki. — Rozumiecie, co tak dobrze mówi pani? W pewnych razach poświęcenie staje się pewnym rodzajem zarazy... niema zaś nic gorszego nad zarazę... i...
Żołnierz nie mógł dokończyć, wszedł bowiem służący i oznajmił mu, że ktoś ma pilny interes do niego i chce się z nim widzieć natychmiast. Księżna doskonale ukryła zadowolenie z takiego zdarzenia, które tajemnie było przygotowane, aby tym sposobem oderwać na chwilę żołnierza od dziewcząt. Przechodząc obok dziewcząt, szepnął im Dagobert pocichu:
— Słuchajcie tej dobrej pani, moje dzieci, nic lepszego uczynić nie możecie — i wyszedł, z uszanowaniem skłoniwszy się księżnie.
Żołnierz wyszedł, a dewotka rzekła do dziewcząt spokojnym głosem, przybrawszy poufną minę, lubo pałała żądzą korzystania z chwilowej nieobecności Dagoberta, aby dopełnić zleceń, które dopiero co odebrała od Rodina.
— Nie mogłam dobrze zrozumieć ostatnich słów tego starego zacnego przyjaciela pań... albo raczej, zdaje mi się, że on źle sobie tłumaczył moje słowa... Kiedym dopiero co mówiła paniom o szlachetnej zarazie poświęcenia, wcale nie myślałam przez to ganić tego uczucia, przeciwnie, wielce je szanuję. Byłam pewna, że takie jak panien serca zrozumieją mnie — rzekła dewotka — ani wątpić, że i poświęcenie się ma także swoją zarazę, ale jest to szlachetna, heroiczna zaraza!... Gdybyście panie wiedziały, ilu to tkliwych, przejmujących zdarzeń bywam codzień świadkiem, ile to uczynków, pełnych odwagi, wzruszyło mnie nieraz do żywego! Tak, tak, chwała, dzięki niech będą za nie Bogu — dodała księżna Saint-Dizier z wielką skruchą. — Wszelkie klasy społeczeństwa bratają się w miłosiernych uczynkach.
— I te osoby tak się poświęcają dla ludzi obcych, nieznanych sobie — rzekła Róża z wielkiem wzruszeniem i zdziwieniem.
— Bezwątpienia — odrzekła dewotka. — Powiem tu paniom, że wczoraj jeszcze, aż do łez wzruszyłam się, odwiedziłam ambulans, tymczasowo urządzony... właśnie o kilka kroków stąd... blisko tego domu. Jedna sala prawie całkiem była napełniona biednymi ludźmi, których tam niemal konających poznoszono, wtem widzę wchodzącą kobietę, jednę z mych przyjaciółek, a z nią dwie jej córki młode, ładne i miłosierne, jak panie jesteście; matka i obie jej córki, podobnie jak pokorne sługi Boskie, stają pod rozkazy lekarzy na usługi tych nieszczęśliwych.
— Pewno panie pojmujecie, że w pierwszym rzędzie dopełniających dzieła ludzkości znajdują się osoby duchowne... Właśnie dziś rano, w tym zakładzie dobroczynnym, o którym paniom mówię... a który się znajduje niedaleko stąd... zdziwiłam się, równie jak tylu innych, na widok młodego księdza... co mówię!... nie księdza, ale anioła! który, zda się, zstąpił z nieba, aby udzielić tym wszystkim biednym kobietom, pociech religijnych... O! tak, ten młody ksiądz, jest prawdziwie anielską istotą... bo, gdybyście tak, jak ja wiedziały w tych smutnych okolicznościach, w to ksiądz Gabrjel!...
— Ksiądz Gabrjel! — zawołały dziewczęta, spoglądając na siebie ze zdziwieniem i radością.
— Znacie go panie? — zapytała dewotka z udanem zdziwieniem.
— Czy go znamy?... on nam ocalił życie... jakżebyśmy go nie znały!
— Ma długie blond włosy — dodała Blanka z żywością.
— A oczy niebieskie, tak przyjemne, tak dobre, iż, patrząc na niego, rozczulić się trzeba koniecznie — dodała jeszcze Róża.
— Niema wątpliwości... to być musi on — mówiła dewotka — a więc możecie sobie panie wyobrazić, jakie tam mają dla niego poszanowanie i jaki on wzbudza zapał miłosierdzia we wszystkich, którzy go widzą. Ach! gdybyście panie słyszały, dziś jeszcze rano, z jakim tkliwym podziwem, z jakiem uwielbieniem mówił o tych zacnych kobietach, które, jak się wyraził, mają tyle szlachetnej odwagi, iż spieszą doglądać, posługiwać, pocieszać inne kobiety, swoje siostry, w tych schronieniach cierpienia!...
— Pani — rzekła żywo Róża, której serce biło zapałem na usłyszane słowa dewotki — nie mamy już naszej matki; nasz ojciec jest nieobecny... pani masz tak piękną duszę, tak szlachetne serce, iż najlepiej do niej udać się możemy... z prośbą o radę.
— O jaką radę? moja kochana pani? — rzekła księżna — tak... moje kochane dziecko, pozwól, że cię tak nazwę, bo to będzie zgodniej z waszym i moim wiekiem...
— I nam także miło będzie otrzymać od pani to nazwanie — rzekła Blanka; potem dodała — miałyśmy guwernantkę; okazywała nam zawsze najwyższe przywiązanie; tej nocy zapadła na cholerę...
— Och! dla Boga, — rzekła księżna, udając mocny żal.
— Pierwszą naszą myślą było biec natychmiast do naszej guwernantki, szczerze panią zapewniamy, żeśmy tak chciały; lecz Dagobert tak nas kocha, iż zaraz lęka się o nas...
— Trzeba darować skrupuły temu dobremu człowiekowi — rzekła dewotka — lecz jego obawa, jak to same panny uważacie, jest zbyteczna, od ilu to już dni odwiedzam ja ambulansy, wiele mych przyjaciółek to samo czyni, a przecież dotąd żadna z nas nie uczuła najmniejszego znaku choroby... która, zresztą, nie jest zaraźliwą, już to teraz dowiedzioną jest rzeczą... dlatego, bądźcie panie spokojne...
— Pani, czy to jest niebezpieczne czy nie — rzekła Róża — powinnyśmy odwiedzić naszą guwernantkę.
— Tak sądzę, moje dzieci; bo inaczej możeby was obwiniła o niewdzięczność, a nawet o podłość, potem — dodała księżna Saint-Dizier ze skruchą — nie idzie tu jedynie o pozyskanie sobie szacunku ludzi, trzeba także myśleć o zasłużeniu łaski Boskiej... i dla swych krewnych... bo utraciłyście matkę, nieprawdaż?
— Tak, pani, niestety!
— Przyjęła ostatnie sakramenta?
— Pani, my żyłyśmy w Azji, w kraju prawie bezludnym... — odpowiedziała smutnie Róża. — Nasza mama umarła na cholerę... w całej okolicy nie było księdza... aby jej udzielił ostatniej religijnej pociechy...
— Ach! moje kochane dzieci! — rzekła dewotka, udając serdeczny żal. — Niestety!... godna wasza matka, pomimo wszystkich jej cnót, jeszcze nie weszła do raju pomiędzy wybranych.
— Co pani mówi?
— Na nieszczęście, umarła, nie przyjąwszy sakramentów, tak, iż dusza jej błąka się pomiędzy czyścowemi duszami, oczekując chwili łaski Najwyższego... Jej zbawienie przyśpieszone być może przez modlitwy, które się codzień odmawia za odkupienie dusz pokutujących.
A widząc po przerażającym smutku na twarzach dziewcząt, że jej obłudna mowa wywarła wrażenie, jakiego sobie życzyła, dodała:
— Nie trzeba rozpaczać, moje dzieci; prędzej czy później Stwórca powoła waszą matkę do raju; a zresztą, czy nie możecie przyśpieszyć chwili zbawienia tej najukochańszej duszy?
— My, pani? a jakim sposobem zdołamy pozyskać tę łaskę?
— Dobrymi postępkami i uczynkami. I tak, naprzykład, nie możecie być w oczach jego milszemi, niż gdy dopełnicie czynu przywiązania i wdzięczności dla swej guwernantki; tak, tego jestem pewna, taki dowód gorliwości, prawdziwie chrześcijański, jak mówi ksiądz Gabrjel, skutecznie przyczyniłby się u Stwórcy do wybawienia waszej matki, gdyż Zbawiciel w swej dobroci szczególniej podoba sobie modlitwy młodych córek za swe matki i ofiarowane niebu piękne, święte uczynki.
— Ale jakże tu postąpić, aby się dowiedzieć, gdzie jest nasza guwernantka? — rzekła Róża.
— Dowiemy się o wszystkiem... spuśćcie się tylko na mnie — rzekła pocichu dewotka — powrócę ja tu znowu do was... i razem pomyślimy, jak nam wypadnie postąpić... tak, naradzimy się względem jak najprędszego wybawienia duszy waszej biednej matki...
Ledwo dewotka wymówiła ze skruchą ostatnie słowa, kiedy żołnierz wszedł uradowany, zadowolony. Z wielkiego rozradowania nie spostrzegł wzruszenia dwóch sióstr. Księżna Saint-Dizier, chcąc odwrócić uwagę żołnierza, rzekła, wstawszy i postępując naprzeciw niemu:
— Bądź pan spokojny; powiedziałam im wszystko, co im wypadało powiedzieć; rozumiemy się teraz bardzo dobrze...
Pomiędzy wielką liczbą ambulansów, otwartych naprędce w różnych częściach Paryża, urządzono także jeden na dole obszernego domu przy ulicy Mont Blanc. Przenoszono tam ubogich chorych. Dwa dni upłynęły od wizyty księżny Saint-Dizier u sierot. Osoby, które dobrowolnie podjęły się usługiwać i doglądać w nocy chorych w ambulansie przy ulicy Mont-Blanc, miały być zastąpione przez inne, mające pełnić te obowiązki we dnie.
— Cóż słychać, panowie? — rzekł jeden z nowoprzybyłych. — Czy z pomiędzy tych panów, których my tu mamy zastąpić, nikt nie uległ klęsce?
— Przyszło nas tu wczoraj jedenastu... A dziś rano jest nas tylko dziewięciu...
— Ach! to nieszczęście...
— Jedna z tych ofiar... młodzieniec dwudziestopięcioletni, oficer kawalerji na urlopie... został jakby piórunem ugodzony... umarł niemal w przeciągu kwadransa.
— A któż drugi umarł tej nocy?
— Och! była to okropna śmierć!... Trzy dni temu przyprowadzono tu człowieka, o którym sądzono, że zapadł tylko na cholerę, był to ów pogromca zwierzt, który zwabiał cały Paryż pod Bramę Świętego Marcina.
— Wiem już... Morok.
— A więc, wystaw pan sobie, że u tego Maroka... przyprowadzonego tu najprzód, jako cholerycznego, nagle objawiła się straszna choroba — wścieklizna.
— Wściekł się?
— Tak... wyznał, że był pokąsany przed kilkoma dniami przez wielkiego psa, którego chował w swej menażerji... na nieszczęście! wyznał to dopiero po ukazaniu się pierwszych napadów choroby, która kosztowała życie nieszczęśliwego, którego żałujemy.
— Jakże to się stało?
— Morok zajmował pokój z trzema innymi chorymi. Napadnięty pewnym rodzajem gwałtownego obłąkania, zrywa się z łóżka ze strasznym krzykiem... i wypada, jak warjat na korytarz... Nieszczęśliwy, którego żałujemy, zastępuje mu drogę. Morok rzuca się na tego, który się mu opierał, gryzie go, drze zębami... i wreszcie upada w okropnych konwulsjach. Ofiara Moroka umarła tej nocy w strasznych mękach, gdyż wstrząśnienie było tak gwałtowne, iż natychmiast nastąpiło zapalenie mózgu.
— A Morok, czy także umarł?
— Nie wiem... musiano go wczoraj przeprowadzić do szpitala, skrępowawszy go w chwili osłabienia, jakie zwykle następuje po takim gwałtownym napadzie; zanim mógł być przeprowadzony, zamknięto go w osobnym pokoju.
— Ach! mój Boże! — rzekł jeden z rozmawiających, wyjrzawszy oknem — patrzno, jakie śliczne dwie panienki wysiadły z tego pięknego powozu; jak do siebie podobne! W rzeczy samej rzadko się zdarza widzieć takie podobieństwo.
— Zapewne bliźniaczki... Biedne dziewczynki! ubrane są w żałobę...
— Zdaje się, że tu idą.
W rzeczy samej wkrótce Róża i Blanka weszły do przedpokoju, nieśmiałe, chociaż gorące uniesienie przebijało w ich wzroku.
— Czy panie życzą sobie czego?
— Czy tu jest, proszę pana, ambulans przy ulicy Mont-Blanc? — rzekła Róża.
— Tak, pani.
— Powiedziano nam, że przed kilkoma dniami pani Augustyna Tretnblay miała tu być przyprowadzona Czy mogłybyśmy widzieć ją?
— Uprzedzić powinienem panią, że niebezpiecznie jest wchodzić do sal, gdzie są chorzy.
— Jest to nasza kochana przyjaciółka, którą radebyśmy widzieć — odpowiedziała Róża łagodnym, ale stanowczym głosem, z którego poznać było można, że nie zważają na niebezpieczeństwo.
— Zresztą nie mogę zapewnić, czy osoba, o którą pani pyta, tu się znajduje; lecz jeżeli pani zechce pofatygować się do tego pokoju po lewej ręce, tam zastanie pani dobrą siostrę Martę; ona powie pani wszystko, czego sobie pani życzy.
— Dziękuję panu — rzekła Blanka, mile się ukłoniwszy i weszła z siostrą do pokoju, który im wskazano.
Nagle straszny zgiełk, pomieszany z krzykami przerażenia, rozległ się w przyległych pokojach; prawie w tejże chwili dwoje drzwi, wychodzących do przedpokoju, gwałtownie się otworzyło i wielu chorych, po większej części nawpół obnażonych, pobladłych, wynędzniałych biegło do przedpokoju krzycząc:
— Ratujcie! ratujcie! wściekły!...
W chwili, kiedy ostatni z uciekających, ledwo dostawszy się do drzwi, czołgał się na pokrwawionych rękach i nogach, gdyż jako słabszego inni, mocniejsi, przewrócili, podeptali i pokaleczyli, ukazał się Morok, sprawca takiego przestrachu.
Straszny widok... udartym kawałem prześcieradła biodra miał przepasane, zresztą cały nagi, wybladły, z posiniaczonem ciałem, na głowie najeżyła mu się ruda czupryna, przewracał obłąkanemi, krwią zaszłemi błyszczącemi jak szkło, oczyma; z ust toczył pianę; raz po raz krzyczał chrapliwym, przeraźliwym głosem; na członkach wyprężyły się mu krwią nabrzękłe żyły, jak powrozy, które, zdawało się, że pękną od takiego natężenia; skakał, jak drapieżny dziki zwierz, wyciągając przed siebie rozwarte pięści, jak drapieżne szpony. Morok zewsząd został zamknięty. Rzucił się wtedy do okna, chcąc je wyłamać i dostać się na dziedziniec; lecz nagle zatrzymał się i odskoczył na widok blasku szkła, gdyż wszyscy wściekli mają wstręt do błyszczących, migających się przedmiotów, a nadewszystko do szkła.
Liczni świadkowie tej sceny byli przerażeni.
— Już po siostrze! — krzyczeli.
— Nie utrzymają drzwi...
— A z tego gabinetu niema innego wyjścia!
— A z siostrą są dwie młode panny w żałobie...
— A jednakże nie można pozostawić bez ratunku kobiet przy napaści tego szaleńca!...
— Już zapóźno...
W tej właśnie chwili odezwały się głosy:
— Otóż i ksiądz Gabrjel!
— Idzie z pierwszego piętra... usłyszał pewno krzyk i biegnie na ratunek.
Przewidując, jak wielkie wyniknąć mogło nieszczęście z ucieczki pogromcy zwierząt, młody misjonarz, na nic nie zważając, przybiegł w nadziei, że może mu się uda zapobiec wielkiemu niebezpieczeństwu.
Według jego rozkazów, wszedł za nim sanitarjusz, trzymając w ręku fajerkę, zapełnioną żarzącymi węglami, w której się grzało do białości kilka żelaz, używanych do przypalali niektórych przypadków cholery, kiedy już nie pozostawało innego środka do liczenia.
Pogromca zwierząt, używszy ostatnich sił w swej wściekłości, już zdołał prawie otworzyć drzwi, które z drugiej strony siostra Marta i dwie sieroty przytrzymywały, ledwie żywe z przestrachu i w rozpaczy z całych sił krzycząc.
Usłyszawszy chód Gabrjela, Marok zwrócił się nagle ku niemu i wtedy, już zaniechawszy dobijać się do gabinetu, podskoczył z rykiem, jak dziki, drapieżny zwierz, do młodego misjonarza. Tymczasem siostra Marta i sieroty, nie znając przyczyny nagłego cofnięcia się napastnika i korzystając z tej sposobności, przymknęły co żywo drzwi, zasunęły wewnątrz rygiel i zabezpieczyły się od napaści. Morok, z obłąkanemi oczyma, ze ściśniętemi konwulsyjnie zębami, rzucił się na Gabrjela; wyciągnął ręce, chcąc go schwycić za gardło; misjonarz, wytrzymawszy mężnie pierwszy gwałtowny napad, szybkiem spojrzeniem na przeciwnika odgadnąwszy jego zamiar poruszenia, w chwili, kiedy ten na niego miał się rzucić, schwycił go za ręce... i tak go trzymając, ugiął go silnie ku ziemi. Fjoletowa głowa Moroka zwisła mu na ramię; oczy zamknęły się... Misjonarz, sądząc, że nastąpiło chwilowe osłabienie po napadzie wściekłości i że nieszczęśliwy może upaść, pofolgował mu... Czując się wolnym, chytry, jak zawsze, Morok porwał się nagle, chcąc znowu rzucić się na Gabrjela. Zdziwiony tym niespodzianym napadem, Gabrjel zachwiał się. Zdobywszy się jednak na siły, Gabrjel, raz jeszcze natężywszy muskuły, zdołał powalić go i przytrzymać kolanami, ruszyć mu się prawie nie dając... Tak go poskromiwszy, obrócił głowę ku drzwiom, chcąc zawołać pomocy, gdy Morok, gwałtownie się rzuciwszy, schwycił go zębami za lewą rękę... Na to straszne, bolesne, głębokie ukąszenie, młody misjonarz nie mógł powstrzymać krzyku bólu i przestrachu... daremnie usiłował wydrzeć się; Morok trzymał go za rękę ściśniętemi konwulsyjnie zębami, jak kleszczami...
Wtem otworzyły się z łoskotem drzwi; kilku odważnych mężczyzn, dowiedziawszy się od przestraszonych chorych, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się ksiądz Gabrjel, przybiegli mu na ratunek. Przybył także posługacz z fajerką i rozpalonemu do czerwoności żelazami; spostrzegłszy go, Gabrjel krzyknął:
— Prędko, prędko, chodź co żywo ze swemi żelazami...
Szczęściem, jeden z przybywających mężczyzn miał wełnianą kołdrę; w chwili, kiedy udało się przecie młodemu misjonarzowi wyrwać rękę z zębów Moroka, zarzucono kołdrę na głowę szaleńcowi i skrępowano bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo, że się gwałtownie szamotał. Wtedy Gabrjeł podniósł się, rozdarł rękaw sutanny i, obnażywszy lewą rękę w miejscu, gdzie było widać głęboką ranę, krwią broczącą, siną, dał znak posługaczowi, aby się do niego zbliżył, schwycił rozpalone do czerwoności żelazo i nieustraszoną ręką przyłożył je raz i drugi do rany, z heroicznym spokojem, na który się zdumieli wszyscy obecni. Lecz niebawem czoło Gabrjala pokryło się dużemi kroplami potu; długie jego włosy przylgnęły do skroni; twarz jego zbladła... zachwiał się na nogach... stracił przytomność i przenieść go musiano do przyległego pokoju, aby mu tam udzielić ratunku.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wkrótce po strasznej scenie Gabrjela z Morokiem, którąśmy opisali, Róża i Blanka weszły pomieszane, przestraszone, w towarzystwie siostry Marty, do obszernej sali, do której naznoszono mnóstwo kobiet, nagle zapadłych na cholerę.
Siostra Marta towarzyszyła córkom marszałka Simon; powiedziawszy im pocichu kilka słów, pokazała im ustawione rzędami łóżka po jednej i po drugiej stronie przepierzenia, potem udała się na drugi koniec sali, dla wydania rozkazów. Jakkolwiek miały mocne postanowienie nie zrażać się przykrym widokiem cierpiących, jednak, na widok smutnej sali, uczuły na chwilę brak odwagi; bolesne przeczucie wzbudziło w nich żal tak heroicznej nieroztropności; nareszcie od kilku minut zaczynały uczuwać zimny, coraz mocniej przejmujący dreszcz; potem bolesne łupanie w skroniach; lecz, nie znając się na tych symptomatach, przypisywały je skutkom przelęknienia, jakiego doznały z powodu Moroka i obie, Róża po jednej stronie przepierzeniu, Blanka po drugiej, zaczęły, każda w swym oddziale szukać nieszczęśliwej guwernantki.
Gabrjel, przeniesiony do pokoju lekarza, mającego dozór nad tym lazaretem, wkrótce odzyskał przytomność. Jego rana, wcześnie przypalona, nie mogła już pociągnąć za sobą szkodliwych skutków; gdy go opatrzono, chciał powrócić do sali kobiet, tam bowiem udzielał ostatniej pociechy jednej umierającej, kiedy mu dano znać o wielkiem niebezpieczeństwie, jakie wyniknąć mogło z wyrwania się Moroka.
Jeszcze dwie siostry, idąc ku temuż końcowi sali, nie zeszły się z sobą... Ich chód był coraz bardziej chwiejny, postępując dalej, musiały przytrzymywać się łóżek, około których przechodziły.
Czując już zawrót i ból głowy, same nie wiedziały, co się z niemi dzieje...
Niestety! biedne sieroty prawie równocześnie zapadły na cholerę. Skutkiem nadzwyczajnego fizjologicznego zjawiska, często się okazującego na bliźniakach, i tym razem znowu tajemna przyczyna, usposobiwszy ich organizację do zupełnie jednakowych wrażeń zmysłowych, zdawała się czynić je podobnemi do dwóch kwiatów na jednej łodydze, które razem się rozwijają, wzrastają, razem więdną i giną.
Róża i Blanka niosły już na swych zmienionych twarzach śmiertelne piętna zarazy, gdy obie wychodziły z oddziałów sali, które przebiegły, szukając swej guwernantki.
Gdy sieroty stanęły naprzeciw siebie, już osłabione, mdlejące, ledwo na nogach stać mogły... krzyk zobopólnego przerażenia wydobył się z ich piersi; jedna i druga, widząc wielką w swych twarzach zmianę, zawołały nawzajem:
— Moja siostro... i ty także, chora?...
— Ach! dla Boga! Różo!... bardzo zbladłaś!...
— Tak samo, jak ty, moja siostro...
— Bylebyśmy tylko umarły razem...
— Moja kochana siostro... nasz sen... sprawdza się! — zawołała nagle Róża niemal w obłąkaniu, rzuciwszy się na szyję siostry.
— Patrz... patrz... nasz Anioł-Stróż idzie do nas...
W tej właśnie chwili Gabrjel wszedł do sali, w której się znajdowały sieroty.
— O! nieba!... cóż ja widzę!... córki marszałka Simon! — zawołał młody ksiądz.
Przyskoczywszy, przyjął biegnące sieroty w swoje objęcia; już nie mogły własnemi siłami utrzymać się na nogach; zwisły ich głowy, obumierał wzrok, z trudem wydobywał się z piersi oddech, wszystko zapowiadało zbliżającą się śmierć...
Siostra Marta o parę kroków tylko była od nich; przy pomocy tej prawdziwie świętej niewiasty, Gabrjel zaniósł sieroty na łóżko dozorującego lekarza.
Z obawy, aby widok tej tak żałosnej śmierci nie sprawił przykrego wrażenia na chorych, siostra Marta co żywo zasunęła firankę, i siostry odgrodzone zostały od innych w tejże sali znajdujących się chorych.
Podczas pierwszego ataku choroby, sieroty chwyciły się nawzajem rękami, które tak się zwarły, iż trudno było odłączyć jednę od drugiej; w takim stanie i położeniu udzielono im pierwszej pomocy lekarskiej... Gabrjel stojący przy ich łożu, nachylony ku mim, patrzył na nie z ciężkim żalem... Uczuł dreszcz przerażenia, pomimo dzielności duszy, gdy się zastanowił nad przeznaczeniem sierot, nad śmiercią Jakóba Rennepont, nad niegodziwem pochwyceniem pana Hardy przez jezuitów, którzy, uwięziwszy go w odludnej klauzurze Saint-Herem, już prawie przy skonaniu, uczynili go członkiem swego zgromadzenia — pomyślał sobie misjonarz, że już czterech członków z rodziny Rennepontów, uległo kolejno zbiegowi zgubnych okoliczności; ze strachem nareszcie myślał sobie, jakim sposobem tak obmierzłym interesom jezuitów, posługuje tak przychylne zrządzenie losu?... O! jakążby, zamiast zadziwienia, przyjęty był zgrozą młody misjonarz, gdyby był wiedział, ile Rodin i jego poplecznicy przyczynili się do śmierci Jakóba Rennepont, nasławszy nań Moroka, aby podniecał nieszczęsny nałóg tego rzemieślnika, gdyby wiedział, jak księżna Saint-Dizier przyśpieszyła zgon biednych sierot, podniecając aż do heroizmu ich szlachetne uczucia.
Róża i Blanka, ocknąwszy się na chwilę z bolesnego letargu, otworzyły wielkie oczy, już zamglone, przygasłe; potem obie, w coraz większem obłąkaniu, wlepiały zachwycany wzrok w anielską twarz Gabrjela.
— Siostro — rzekła Róża osłabionym głosem — czy widzisz anioła... takiego, jak się nam pokazywał we śnie?...
— Przychodzi... po nas.
— Aniele... święty aniele... módl się za naszą matkę, i za nas...
Gabrjel, do tej chwili zdumiony, osłupiały ze zdziwienia i żalu, zanosząc się od płaczu, słowa wymówić nie mógł; lecz, usłyszawszy ostatnie słowa sierot, zawołał.
— Kochane dzieci, dlaczegóż powątpiewacie o zbawieniu waszej matki?... Ach! nigdy czystsza, świętsza dusza nie wzniosła się do Stwórcy...
— Nasz ojciec — rzekła Blanka, wzdrygnąwszy się, i mówiła dalej już to rozsądnie, już w obłąkaniu, tak, iż widok jej boleścią przejąłby najobojętniejsze serce — niestety! już on nas nie zastanie, gdy powróci... Przebacz nam, kochany ojcze... mniemałyśmy, że dobrze uczynimy... Chciałyśmy, podobnie jak ty, dopełnić dobrego czynu, pośpieszyłyśmy odwiedzić i poratować naszą guwernantkę...
— Udałyśmy się tu, nie uprzedziwszy o tem Dagoberta... niechże nasz ojciec nie wyrzuca mu tego.
— Święty aniele — podchwyciła Blanka coraz słabszym głosem — pokaż się także... Dagobertowi... i powiedz mu, że prosimy go, aby przebaczył nam... że śmiercią naszą... zmartwiłyśmy go...
— Ach! jakże okropna rzecz... tak młode... a żadnej nadziei ocalenia ich... — mówił sobie pocichu Gabijel, zakrywszy twarz rękami. — Panie, Panie, niezgłębione są twoje wyroki... Niestety! pocóż zsyłasz tak okropną śmierć na te dzieci?...
Róża głęboko westchnęła i rzekła zamierającym głosem:
— Prosimy... pogrzebać nas... razem... abyśmy... po śmierci... jak za życia... były... razem...
I dwie konające siostry obróciły oczy i wyciągnęły ręce do Gabrjela.
— O! święte męczenniczki najwznioślejszego poświęcenia — zawołał misjonarz, podniósłszy w niebo łzami zalane oczy — anielskie!... skarby niewinności i czystości, idźcie do nieba!... kiedy, niestety! Bóg was powołuje do siebie, jakgdyby ziemia niegodna była posiadać was.
— Moja siostro!... mój ojcze!...
To były ich ostatnie słowa.
Potem dobywszy ostatnich sił, dwie siostry jakgdyby chciały się nawzajem do siebie przycisnąć; omdlałe ich powieki wpół otworzyły się, jakgdyby raz jeszcze widzieć się chciały; opadły im zemdlałe ręce i głębokie westchnienie wydobyło się z ich otwartych ust. Róża i Blanka już umarły.
Gabrjel i siostra Marta uklękli przy śmiertelnem łożu i modlili się. Wtem dał się słyszeć krzyk w sali. Wbiegł Dagobert, obłąkany, zadyszany. Na widok Gabrjela i miłosiernej siostry, klęczących przy ciałach jego dzieci, żołnierz, osłupiały, przeraźliwie krzyknął, chciał jeszcze postąpić... lecz daremnie, gdyż, zanim zdążył Gabrjel przybiec do niego, Dagobert upadł i siwa jego głowa odbiła się od posadzki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jest noc... noc ciemna, burzliwa. Pierwsza godzina po północy wybiła na kościele Montmartre. W tym właśnie dniu wyprowadzono na cmentarz Montmartre trumnę, która, według życzenia Róży i Blanki, zawierała ich zwłoki... Pośród grubej pomroki, zakrywającej pole umarłych, widać błąkające się białe światło. To grabarz. Przechadza się ostrożnie z latarką w ręku. Z nim chodzi mężczyzna, otulony płaszczem; schylił głowę; płacze. To Samuel. Samuel... stary żyd... stróż domu przy ulicy Św. Franciszka.
W nocy, po pogrzebie Jakóba Rennepont, który umarł pierwszy z pomiędzy siedmiu spadkobierców i pochowany został na innym cmentarzu, przyszedł także Samuel i prowadził tajemną rozmowę z grabarzem... aby uzyskać jego łaskę za cenę złota... Nadzwyczajną, przerażającą łaskę!
Powiódłszy latarką tu i owdzie po ziemi i naokoło siebie, pokazując żydowi pod starym z obwisłemi gałęziami cisem świeżo usypaną mogiłkę, grabarz rzekł mu.
— To tu...
— Z pewnością wiesz?...
— Tak, tak... dwa ciała w jednej’ trumnie... to nie tak często się zdarza.
— Niestety!... obie w jednej trumnie! — rzekł żyd i westchnął.
— Kiedy teraz znasz już miejsce... cóż chcesz jeszcze? — zapytał się grabarz.
Samuel nic nie odpowiedział.
Padł na kolana, schylił pobożnie głowę nad ziemią, okrywającą dół, potem, powstawszy, łzami zalany, przystąpił do grabarza i przez jakiś czas mówił z nim pocichu... do ucha... bardzo skrycie... choć nikogo, prócz nich, nie widać było na cmentarzu. Wszczęła się tajemna rozmowa, którą noc pokryła swą ciemnością. Grabarz przestraszony tem, czego żądał od niego żyd, zrazu wzdragał się. Lecz gdy żyd zaczął namawiać go, nalegać, prosić, płakać, gdy wreszcie, ofiarowując, mu złoto, brzęknął niem, grabarz, po długim oporze, dał się nakłonić, lubo drżący z bojaźni wobec tego, co obiecywał Samuelowi, rzekł doń lękliwym głosem.
— Jutrzejszej nocy... o godzinie drugiej...
— Ja będę tu, za tym murem — rzekł Samuel, pokazując na mur, w tem miejscu niezbyt wysoki; — na znak... rzucę trzy razy kamykiem na cmentarz.
— Dobrze, trzy razy rzuć kamykiem — powtórzył grabarz, drżąc ze strachu i ocierając zimny pot, na czoło mu występujący.
Samuel zaś, pomimo podeszłego wieku, gramoląc się, przełazł przez mur i zniknął. Grabarz powrócił do domu spiesznym krokiem, jakgdyby go ścigało jakie widmo.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem tegoż samego dnia, w którym pogrzebane zostały Róża i Blanka, Rodin napisał dwa bilety.
Pierwszy ten list Rodina, pisany do Rzymu, te tylko zawierał słowa:
„Kto od siedmiu odejmie piąć, pozostanie mu tylko: dwa.
„Proszę to oznajmić księciu kardynałowi; niechże i on nie zatrzymuje się... bo, co do mnie, ja postępuję... postępuję... postępuję...“
Drugi list, pisany charakterem naśladowanym, adresowany był i miał dojść do rąk marszałka Simon.
Składał się on z kilku następujących wyrazów:
„Jeżeli czas jeszcze po temu, wracaj prędko, bo córki twoje pomarły.
Było to nazajutrz po śmierci córek marszałka Simon Panna Cardoville nic jeszcze nie wie o nieszczęsnej śmierci swoich krewnych; twarz jej jaśnieje największem szczęściem. Nigdy jeszcze nie widziano jej piękniejszą. Niedaleko od Adrjany widać Garbuskę; zajęła ona znowu w jej domu dawniejsze swoje miejsce; młoda wyrobnica nosi żałobę po swej siostrze. W całem ułożeniu i postępowaniu panny de Cardoville nie widać ani śladu zalotności, choćby też w najściślejszem tego wyrazu znaczeniu, z tem wszystkiem coraz to rzucała okiem w zwierciadło, przed którem stała, jakgdyby chciała przekonać się o stanie swej fizjognomji; poprawiwszy sobie lok, na palec go sobie zwijając, wyprostowała zmarszczki, pochodzące z zagięcia się grubej materji sukni na piersiach, Adrjanna, zwracając się do Garbuski, rzekła z uśmiechem:
— A więc dobrze! mocno mnie to cieszy, moja kochana przyjaciółko, że uważasz mnie dziś za piękniejszą niż kiedykolwiek przedtem...
— Tylko... — rzekła Garbuska.
— Tylko?
— Tylko, moja przyjaciółko, — mówiła znowu Garbuska, — jeżelim cię nigdy nie widziała piękniejszą nigdy także nie widziałam na twojej twarzy wyrazu śmielszego postanowienia, aniżeli przebijało się w tej chwili... Wyglądasz tak, jakgdybyś niecierpliwie gotowała się na zaczepne spotkanie...
— Właśnie odgadłaś, moja kochana Magdeczko, — rzekła Adrjanna, rzuciwszy się na szyję Garbuski z radością; — muszę cię ucałować za to, żeś mnie tak dobrze odgadła; bo jeżeli mam, jak to spostrzegasz, minę napastniczą, to dlatego, że oczekuję na moją kochaną ciotkę.
— Na księżnę Saint-Dizier, — zawołał Garbuska z bojaźnią, — na tę wielką damę, tak złośliwą, która ci tyle sprawiła przykrości?
— Właśnie na nią; chciała pomówić ze mną chwilę, a ja robię sobie zabawkę, przyjmując ją u siebie... — dodała panna Cardoville, śmiejąc się do rozpuku. — A nie zdołasz wyobrazić sobie, kochana przyjaciółko, jak piekielną zawiść, jak zgryźliwą rozpacz wywołuje w podeszłej, otyłej kobiecie... widok kobiety młodej, świeżej, zgrabnej... cienkiej!... obaczysz, jak to ją będzie bolało...
Wszedł służący.
— Księżna Saint-Dizier kazała mi zapytać, czy ją pani przyjmie?
— I owszem.
Garbuska chciała wstać i oddalić się z pokoju.
Adrjanna zatrzymała ją.
— Zastań, moja przyjaciółko...
— Tak chcesz?...
— Tak... ja chcę... i to na przekorę, na złość... — rzekła Adrjanna, uśmiechając się, — chcę pokazać księżnej Saint-Dizier... że mam lubą przyjaciółkę... że wreszcie ze wszech względów jestem szczęśliwą...
Zaledwie Adrjanna wymówiła te słowa, kiedy księżna weszła, z zadartą do góry głową, z imponującą miną, dumnie postępując.
Adrjanna, nie postąpiwszy ani kroku dla przyjęcia ciotki, powstała tylko z sofy, na której siedziała, lekko i wdzięcznie skłoniła się, potem z pełną godności miną usiadła, wskazując księżnie krzesło, stojące przed kominkiem, przy którym siedziała Garbuska.
— Proszę panią usiąść.
Księżna zaczerwieniła się jak karmazyn i, stojąc, rzuciła pogardliwe spojrzenie na Garbuskę, która, ściśle dopełniając polecenia Adrjanny, lekko się tylko skłoniła księżnie Saint-Dizier, gdy ta weszła, ale jej nie ofiarowała swego miejsca.
— Rozmowa, która sobie z panną zamówiłam — rzekła księżna — ma być sekretną.
— Nie mam tajemnic dla mej najlepszej przyjaciółki; możesz więc pani mówić w jej obecności.
— Chcę mówić z panną sam na sam, czy to jasne? — rzekła zniecierpliwiona dewotka do siostrzenicy.
— Daruj mi pani, że jej nie rozumiem — rzekła Adrjanna tonem zdziwienia. — Magdzia, która mnie zaszczyca swoją przyjaźnią, raczy być obecną rozmowie, którą pani mieć ze mną sobie życzyłaś i ode mnie żądałaś...
— Ależ, moja panno! — rzekła z oburzeniem księżna.
— Pozwól mi pani przerwać jej mowę — rzekła znowu Adrjanna jak najłagodniejszym tonem, i jakgdyby najpochlebniejsze rzeczy powiedzieć chciała księżnie. — Żeby zaś usunąć wszelkie przeszkody dla pani do ufności względem przyjaciółki, pośpieszam oświadczyć, że wiadome są jej wszystkie cnotliwe wiarołomstwa... wszystkie intrygi... jakiemi pani raczyłaś, i o mało nie zdołałaś zgubić mnie...
— Prawdziwie — rzekła księżna z oburzeniem — nie wiem, czy to na jawie, czy mi się marzy...
— Ach! dla Boga! — rzekła Adrjanna ze strwożoną miną. — Pewno krew uderza pani do głowy.. gdyż twarz pani zbyt się rumieni... zapewne jesteś zbyt ściśnięta... O! może to powiedzieć kobieta kobiecie — tak, pani jesteś... zbyt zasznurowana?...
— Ślicznie dziękuję pannie za jej wyborne życzenia i uczucia dla mnie; oceniam je tak, jak zasługują, i jak powinnam, i dłużej nie czekając, spodziewam się, że jej tego będę mogła dowieść.
— Zobaczymy, zobaczymy, proszę pani — wesoło odpowiedziała Adrjanna. — Powiedz nam to pani zaraz... Jestem bardzo niecierpliwa... bardzo ciekawa... Czy nie wiesz pani, że... od niej wszystkiego spodziewać się mogę... i na wszystko jestem przygotowana?
— Być może, moja panno — rzekła dewotka, — a gdybym naprzykład... powiedziała ci... że w przeciągu dwudziestu czterech godzin, od dziś do jutra... jak sądzę... przywiedziona zostaniesz... do nędzy...
Tego Adrjanna tak dalece nie przewidywała, iż usłyszawszy słowa księżny Saint-Dizier, mimowolnie oniemiała, żywem zdjęta zdziwieniem, a Garbuska wzdrygnęła się. Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, Adrjanna rzekła, uśmiechając się spokojnie, co w zdumienie wprawiło dewotkę.
— Dobrze więc! szczerze, otwarcie wyznaję pani, tak, zdziwiłam się... gdyż spodziewałam się usłyszeć od pani jaką niecną potwarz, w czem to pani tak celujesz, sądziłam, że dowiem się o jakiej dobrze uknutej, szkaradnej zdradzie... Lecz czy mogłam spodziewać się, abyś pani przywiązywała tak wielką wagę do tak błahej rzeczy?..
— Zbiednieć... całkiem zbiednieć... — zawołała księżna — podupaść w tak krótkim czasie, od dziś do jutra, pannie, tak zuchwale rozrzutnej; widzieć nietylko wszelkie swe dochody, ale i ten pałac, te meble, konie, klejnoty, widzieć nareszcie wszystko aż do dziwacznych strojów, któremi się tak chełpisz... wszystko zajęte, i to panna nazywasz błahą rzeczą?...
Adrjanna, coraz spokojniejsza, weselsza, już miała odpowiedzieć okrutnie zawiedzionej księżnie, gdy wtem uchyliły się drzwi salonu i, bez poprzedniego oznajmienia, wszedł książę Dżalma.
Wesoła i dumna tkliwość zajaśniała na uradowanem czole Adrjanny, na widok księcia, i niepodobna opisać triumfującego uszczęśliwienia w spojrzeniu, jakie Adrjanna rzuciła na księżnę Saint-Dizier.
Księżna, nic przez jakiś czas nie mówiąc, przypatrywała się kolejno z ukrytą nienawiścią i zazdrością tym dwom istotom, tak pięknym, tak młodym, tak w sobie nawzajem rozkochanym, tak szczęśliwym; nagle wzdrygnęła się, jakgdyby wielkiej wagi wspomnienie niespodzianie na myśl jej przyszło i na chwilę głęboko się zamyśliła.
— Mój kochany kuzynie, oto jest jedna z mych krewnych, o której ci już mówiłam, a której mam zaszczyt przedstawić cię... księżna Saint-Dizier...
Dżalma skłonił się.
— Księżna Saint-Dizier raczyła właśnie łaskawie zawiadomić mnie o wypadku, dla mnie jak najpomyślniejszym...
Niespodziewane przybycie Dżalmy musiało pewno zmienić jej pierwotne zamiary, gdyż księżna Saint-Dizier odpowiedziała z przymilającym uśmiechem, pod którym domyślać się było można ukrytej myśli:
— Martwiłoby mnie to bardzo, książę, gdybym miała pozbawić moją miłą i kochaną siostrzenicę przyjemności, oznajmienia mu wkrótce szczęśliwej nowiny, o której wspomina, a o której, jako życzliwa krewna... pośpieszyłam ją zawiadomić... Oto w tym przedmiocie pewniejsze wiadomości — i księżna podała jakieś papiery Adrjannie — które, spodziewam się, zupełnie ją przekonają o rzeczywistości tego, com jej powiedziała.
— Tysiączne dzięki, moja kochana ciotko — rzekła Adrjanna, biorąc papier z zupełną obojętnością — ta ostrożność, te dowody były zbyteczne; wiesz pani, że zawsze wierzę jej słowu... gdy idzie o jej dla mnie życzliwość.
Jakkolwiek nieświadomy wyrafinowanych zdrad, ubarwionych okrucieństw cywilizacji, Dżala, przez instynkt, czy też przez przeczucie, uczuł wstręt względem księżny Saint-Dizier.
Po chwili milczenia, księżna Saint-Dizier zabrała głos i mówiła słodziuchnym tonem:
— Mój Boże, nie uwierzyłbyś, książę, jak się ucieszyłam, dowiedziawszy się z pogłosek publicznych o jego szanownych uczuciach dla mej siostrzenicy, bo nie wie może o tem, książę, że mnie przez to uwalnia od wielkiego kłopotu.
Dżalma nic nie odpowiedział, ale ze zdziwioną miną i spojrzał na pannę de Cardoville.
Księżna, spostrzegłszy to nieme zapytanie księcia, odpowiedziała:
— Jaśniej to księciu wytłumaczę; słowem, pojmujesz, książę, że, będąc najbliższą krewną tej kochanej warjateczki... — i wskazała wzrokiem na Adrjannę — byłam mniej więcej odpowiedzialną w oczach wszystkich za jej przyszłość, tu właśnie książę w samą porę przybywasz z drugiego końca świata, aby szczerze zająć się tą przyszłością, która mię tak przestraszała...
I księżna, rzuciwszy szatańsko-złośliwy wzrok na Adrjannę, z miną wyzywającą czekała na jej odpowiedź.
— Słuchaj dobrze, kochany kuzynie, mej dobrej ciotki — odezwała się młoda dziewica, spokojnie się uśmiechając — od chwili, odkąd ta życzliwa krewna widzi tak ciebie i mnie, razem, szczęśliwych, dusza jej jest przepełniona radością. Proszę tylko być na chwilę cierpliwym... a sam osądzisz. — Potem dodała tonem bardzo naturalnym: — Nie wiem dlaczego, z powodu tego wylania się mej kochanej ciotki, bo to mały ma związek, przypominam sobie, co mówiłeś, mój kuzynie, o pewnych gatunkach żmij w twoim kraju, które częstokroć bezskutecznie kąsają, wyłamują sobie zęby, a sączącą się truciznę same połykają tak, iż same padają ofiarą trucizny, którą chciały wysączyć w innych...
Dewotka rzuciła nieubłaganym wzrokiem na siostrzenicę i rzekła zmieszanym głosem:
— Nie pojmuję celu tej historji naturalnej; a książę co na to powie?
Dżalma nic nie odpowiedział; oparty łokciem o kominek rzucał wzrok coraz bardziej ponury i przenikliwy na księżnę; mimowolna nienawiść dla tej kobiety wzmagała się w jego sercu.
— Ach! moja kochana ciociu — rzekła Adrjanna — porzućmy te niedorzeczności. Wypowiedz nam więc, kochana ciociu, te przyjemne uczucia, jakie w niej wzbudza widok naszego szczęścia.
— Dobrze, moja miła siostrzenico; najprzód winszuję kochanemu księciu, że przybył z głębi Indyj, aby zająć się tobą... w zupełnem zaufaniu... Zamknąwszy oczy.. zacny nabab... tobą, biedne dziecko, którą musiano zamknąć, jako warjatkę (ażeby przystojnie nazwać twoje rozpasanie), wiesz dobrze, z powodu pięknego chłopca, którego znaleziono ukrytego u ciebie... ale dopomóż mi... Czyżbyś już miała zapomnieć nawet jego nazwisko? tego bardzo pięknego chłopca, poetę, niejakiego Agrykolę Baudoin, którego znaleziono w kryjówce przy twym sypialnym pokoju... haniebne zgorszenie, o którem cały Paryż mówił... tak, kochany książę nie zaślubisz kobiety nieznanej.. Moją siostrzenicę zna cały Paryż.
I gdy na te słowa niespodziewane, zgrozą przejmujące, Adrjanna, Dżalma i Garbuska, lubo różnemi powodowani uczuciami, zamilkli przez chwilę ze zdziwienia, księżna, nie uważając już za rzecz potrzebną ukrywać swej piekielnej radości i swej triumfującej złości, zawołała zerwawszy się, zaczerwieniona, z iskrzącemi oczyma, obróciwszy się do Adrjanny:
— Tak, wzywam cię, abyś mi zaprzeczyła, czy musieliśmy zamknąć cię pod pozorem obłąkania? czy znaleziono u ciebie owego rzemieślnika, twego kochanka, ukrytego w twym sypialnym pokoju?
Na to szkaradne oskarżenie, twarz Dżalmy przezroczysta i żółta jak bursztyn, nagle zbladła i zsiniała, jak ołów; fizjognomja stała się w tej chwili tak groźną i dziką, iż Garbuska zadrżała z przestrachu. Młody Indjanin stracił przytomność i wolę, opanował go wściekły, mimowolny szał, czuł w sobie niesłychane wzburzenie. Byłby zabił księżnę za to, że obwiniała Adrjannę o zdradę, zabiłby Adrjannę, gdyż można ją było podejrzewać o tak szkaradny postępek, Garbuskę, gdyż była świadkiem oskarżenia; nakoniec targnąłby się na siebie samego, aby nie przeżyć tak okropnego zawodu. Lecz...
o cudo!... jego zakrwawiony, pomieszany wzrok napotkał spojrzenie Adrjanny, spojrzenie pełne godności, spokojne i pogodne, i natychmiast, jak ciemność przed światłem słońca, tak zapamiętała wściekłość znikła, jak błyskawica z twarzy Indjanina... Tak więc, obmierzła intryga księżnej Saint-Dizier rozbiła się o pełen godności i szczerości wyraz oblicza panny de Cardoville.
Panna de Cardoville i Dżalma pozostali sami.
Szlachetna ufność Dżalmy, powstająca w jego sercu po pierwszem zapamiętałem oburzeniu, gdy usłyszał z ust księżny niegodziwą potwarz, była tak wielka, tak mocna, iż będąc sam na sam z Adrjanną, nie rzekł jej ani słwa o tem niegodziwem oskarżeniu. Kochankowie zaczęli rozmowę, jakgdyby nie pamiętali sceny wywołanej przez księżnę Saint-Dizier. Tęż samą wzgardę okazali dla papierów, które, według zapowiedzi dewotki, miały przekonać Adrjannę o jej nagłem zbiedzeniu.
— Odosobnieni... — zaczęła rozmowę Adrjanna otoczeni zasadzkami, kłamstwami, nawzajem oszukiwani, zwodzeni co do naszych uczuć, kochaliśmy się, mój przyjacielu... lecz od owej chwili, w przeciągu tego czasu, w którym żyliśmy odłączeni od wszystkiego i od wszystkich, nauczyliśmy się szanować nawzajem i więcej się poważać... Sami sobą zajęci, żadnej nie doznając przeszkody od ludzi... zdołaliśmy oprzeć się wszelkim pobudkom namiętności, abyśmy nabyli prawa oddać się im potem bez żalu. Dlatego, Dżalmo... wierzę ci i ty mi wierzysz... Znajduję w tobie to, co ty we mnie znajdujesz, nieprawdaż?... Lecz tej naszej miłości brakuje tylko poświęcenia... Ślub jest konieczny; połączy nas na całe życie!...
— Słysząc cię tak mówiącą o naszem szczęściu — rzekł Dżalma, głęboko wzruszony — mówiącą o niem z tak poważną, szczerą, spokojną czułością, zdaje się, ze widzę matkę, zajmującą się bezustannie przyszłością swego ukochanego dziecka... Co ciebie obraża, mnie także obraża; co oburza ciebie, mnie również oburza.. Nie, nie, miłość nasza nie może ulegać pospolitym warunkom świata.
Adrjanna słuchała Dżalmy z niewymowną radością, wdzięcznością i dumą. Potem, położywszy rękę na piersiach, jakgdyby chciała poskromić gwałtowne bicie serca, rzekła, wpatrując się z radością w księcia:
— Zawsze ten sam... zawsze ten dobry, sprawiedliwy, wielki!... O moje serce, moje serce!... jakże mocno bije!... jak się pyszni i weseli!... O! tak, tak, czuję, ile to łez obeschnie! ile zdrętwiałych zimnem zmartwienia serc ogrzanych, ożywionych zostanie w dzień naszego połączenia się... Największą naszą rozkoszą będą błogosławieństwa tych, których my zbawimy.
Wtedy, prawie tracąc przytomność, Indjanin rzucił się do nóg dziewicy i zawołał błagalnie:
— Nacóż oddalać ten dzień... ten tak wielki dzień.. ten dzień, w którym połączymy się z sobą... na co oddalać ten dzień...
— Mój przyjacielu, jeszcze kilka dni... a będziemy połączeni przed obliczem Boskiem.
Rodin sam jeden przechadzał się po swym pokoju sypialnianym, w domu przy ulicy Vaugirard.
— Ze strony Rzymu — mówił do siebie — jestem spokojny, wszystko postępuje... zrzeczenie się jest już prawie gotowe... i jeżeli tylko będę mógł zapłacić umówioną sumę, książę kardynał zapewnia mi dziewięć głosów większości na najpierwszym conclave... naszego generała mam za sobą... Z tem wszystkiem, niepokoi mnie jeszcze korespondencja, jaką ksiądz d’Aigrigny, jak mówią, prowadzić ma z Malipierim... niepodobna mi było pochwycić jej...
I Rodin ścisnął sine usta owym strasznym uśmiechem, który twarzy jego nadawał wyraz szatański.
Po pewnej pauzie mówił dalej:
— Pogrzeb owego wolno-myśliciela, filozofa, przyjaciela rzemieślników, odbył się wczoraj w Saint-Herem Franciszek Hardy zgasł, w napadzie obłąkanego zachwycenia... Miałem jego zapis: ale to jest pewniejsze..
— Pozostaje jeszcze ruda i jej mulat... dziś mamy dwudziesty siódmy maja; pierwszy czerwca zbliża się... Wydawało się księżnej, że znalazła dobry sposób; i jabym tak samo sądził. Wyborna to była rzecz przypomnieć odkrycie Agrykoli Baudoin u tej warjatki, gdyż tygrys indyjski oszalał z dzikiej zazdrości; tak, to prawda, ale ledwo rozkochana gołębica zagruchała swym różowym dziobkiem... niedołężny tygrys zwinął się przy jej nogach i schował pazurki...
I Rodin coraz prędzej przechadzał się.
— Skąd to, kiedy tę rudą dziewczynę przyrównywam do gołębicy, przychodzi mi na myśl owa baba Sainte-Colombe, której nadskakuje ten brzuchaty Jakób Dumoulin, a którą, jak się spodziewam, zapędzi do naszej owczarni ksiądz Corbinet! tak, skąd mi przychodzi na myśl ta megera?... Często uważałem, że jak niespodziany traf przywodzi nam na myśl rymy, tak podobnież bywa, że zaród najlepszej myśli zawiera się w jednem słowie, w niedorzecznem zbliżeniu wyobrażeń, jak było to ostatnie... Sainte-Colombe szkaradna czarownica... i piękna Adrjanna de Cardoville.
Rodin wyprostował się, złożył ręce na krzyż z niewymownym triumfem zawołał:
— Oh! w tych tajemnych obrotach umysłu jest coś pięknego, godnego podziwu... ileż to niepojętych związków w myślach ludzkich... częstokroć początek ich bywa w bardzo błahem słowie, a koniec stanowi myśl świetną, wzniosłą, wielką.
I, znowu przeszedłszy się spiesznie, dodał:
— Tak... warto spróbować... im dłużej się zastanawiam, tem projekt ten zdaje mi się lepszym...
Wtem dający się słyszeć turkot powozu pocztowego, zajeżdżającego na dziedziniec domu przy ulicy Vaugirard, zwrócił uwagę Rodina.
Daszek nad schodami, prowadzącemi do sieni, przed którą zatrzymał się powóz, nie pozwolił Rodinowi zobaczyć wysiadającej osoby.
— Mniejsza o to — rzekł, odzyskując powoli zimną krew — dowiem się zaraz, kto przybył, A tymczasem trzeba napisać do tego głupca Jakóba Dumoulin, może mi być użytecznym. Mam go w ręku, musi być posłuszny.
Rodin usiadł przy biurku i zaczął pisać.
Nagle zapukano do drzwi, zamkniętych na dwa spusty, wbrew ustawom zgromadzenia; bo też, coraz bardziej pewny swego wpływu i znaczenia, Rodin często wyłamywał się z pod przepisów zgromadzenia. Służący wszedł i oddał Rodinowi list. Ten wziął list i zanim go rozpieczętował, rzekł do służącego:
— Co to za powóz zajechał niedawno na podwórze? kto przyjechał?
— Ten powóz, proszę wielebnego ojca, przybył z Rzymu — odpowiedział sługa, nisko się kłaniając.
— Z Rzymu!... — rzekł Rodin z żywością; i mimowoli jakiś niepokój odbił się na jego twarzy; potem, nieco się uspokoiwszy, dodał, ciągle trzymając list nierozpieczętowany.
— Od kogo ten list?
— To z naszego domu Saint-Herem, wielebny ojcze. Rodin przypatrywał się pismu z największą uwagą i poznał charakter księdza d‘Aigrigny, na którego włożył obowiązek, aby był przy panu Hardy, w ostatnich chwilach jego życia.
List ten napisany był krótko, w następujących słowach.
„Wysyłam umyślnego do waszej wielebności z zawiadomieniem go o wypadku, może bardziej osobliwym, aniżeli ważnym; po pogrzebie pana Franciszka Hardy, trumna, zawierająca jego zwłoki, tymczasowo pozostawiona w grobie, pod naszą kaplicą, zanimby można było przeprowadzić ciało na cmentarz pobliskiego miasta; a dziś rano, kiedy ludzie nasi zeszli do grobu, aby poczynić potrzebne przygotowania do przeprowadzenia ciała... trumna znikła“.
Tu Rodin poruszył się ze zdziwienia, przestał czytać, myślał... myślał... i rzekł:
— W rzeczy samej osobliwa to rzecz.. trumna znikła.
Potem czytał dalej:
„Wszelkie poszukiwania były daremne, nie można było odkryć, gdzie się podziała; jak wiadomo waszej wielebności, kaplica odosobniona jest od domu, a ponieważ nie było przy niej straży, przeto można było zakraść się do niej tak, iż nikt tego nie spostrzegł; zauważyliśmy tylko na ziemi, świeżo zwilżonej deszczem, świeże ślady czterokołowego powozu; lecz w pewnej odległości od kaplicy ślady te znikły w piasku i mimo wszelkich usiłowań, nie zdołaliśmy nic dalej odkryć“.
— Któżby mógł wykraść to ciało? — rzekł Rodim, zdziwiony i zamyślony — i komużby zależało na wykradzeniu tego ciała?
Myślał, zastanawiał się, a potem z zaciekawieniem czytał dalej:
„Szczęściem, akt zejścia spisany został w należytej, urzędowej formie“.
Skończywszy czytanie listu, Rodin jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się, myślał, i jak się zdawało, sam do siebie mówił:
— D’Aigrigny słusznie pisze; jest to wypadek raczej osobliwy, aniżeli ważny; a jednak daje mi on do myślenia... tak... Pomyślę o tem...
Obróciwszy się do służącego, rzekł, podając kartkę zaadresowaną do Jakóba Nini-Moulina:
— Każ natychmiast zanieść ten list, i niech posłaniec żąda zaraz odpowiedzi.
— Wielebny ojciec Cabocini przybył w tej chwili z Rzymu ze zleceniem do waszej wielebności od ojca generała.
Na te słowa wzburzyła się krew w Rodinie, nie dał jednak poznać swego wzruszenia, zachował powierzchownie niezachwiany spokój.
— A gdzie jest wielebny ojciec Cabocini?
— W przyległym pokoju, proszę waszej wielebności
— Poproś go tu i pozostaw nas samych — rzekł Rodin.
Wielebny ojciec Cabocini, jezuita z Rzymu, który wszedł do Rodina, był to mały, najwyżej trzydziestoletni człowieczek, tłuściutki, pucołowaty. Niedowierzający, ostrożny, okiem i uchem baczny na wszystko, jak stary wilk, który zwietrzą i przewąchuje wszelki napad, zasadzkę, podejście. Rodin jak żyw nigdy jeszcze nie był tak ściskany i całowany; coraz bardziej lękając się podstępu kryjącego się pewno pod tak gorącemi pocałunkami, jezuita francuski usiłował wszelkiemi sposobami uniknąć dowodów przesadnej czułości jezuity rzymskiego, ale ten nie zwalniał, nie puszczał go, i całował dopóki sił starczyło. Nareszcie dobry ojciec Cabocini zadyszany musiał odczepić się od szyi Rodina, który zmęczony temi pieszczotami, rzekł gderliwie:
— Sługa uniżony, mój ojcze, sługa uniżony... niema potrzeby całować się tak mocno...
Lecz mały jezuita, słowa nie odpowiedziawszy na tę przyganę, wlepiwszy weń jedyne oko, zawołał z gorącem uniesieniem:
— Nakoniec oglądam to cudne światło naszego świętego zgromadzenia, mogę przycisnąć je do swego serca.. tak... jeszcze, jeszcze.
I dobrze odetchnąwszy, mały ojciec znowu przyczepić się chciał do Rodina; ale ten żywo usunął się, rękami zasłaniając się, jak od napaści.
Już Cabocini byłby upadł przed Rodinem ma kolana, gdyby mu ten nie był przeszkodził, przytrzymawszy go za ręce i mówiąc z niecierpliwością:
— A to już byłoby bałwochwalstwem, wielebny ojcze, dajmy pokój mym przymiotom, a mówmy o celu podróży waszej wielebności: jakiż on jest?
— Ten cel. mój kochany ojcze, ten cel napełnia mię radością, szczęściem, czułością; starałem się okazać waszej wielebności tę czułość memi pieszczotami, bo serce moje jest przepełnione, przez całą drogę ledwie je mogłem powstrzymać, gdyż zawsze ono tu dążyło, do waszej wielebności, kochany ojcze; ten cel unosi mnie, zachwyca... ten cel... mnie...
I Cabocini wydobył z pugilaresu pismo, zapieczętowane trzema pieczęciami, pocałował je z uszanowaniem, a potem podał Rodinowi, który je wziął i, podobnież pocałowawszy je, odpieczętował z wielkim niepokojem.
Podczas czytania pisma, żadnej nie było widać zmiany w rysach twarzy jezuity, był zupełnie spokojny, obojętny, chyba tylko prędsze bicie arteryj skroniowych zapowiadać się zdawało jego wewnętrzny niepokój. Z tem wszystkiem, schowawszy list do kieszeni, Rodin ozięble spojrzał na przybysza i rzekł mu:
— Stanie się tak, jak każe nasz najdostojnieszy ksiądz generał.
— Tak więc, wielebny ojcze — zawołał Cabocini, z nowem wylaniem — to więc ja mam być cieniem światła waszej wielebności, drugim nim samym; ja to będę miał szczęście nie oddalać się od niego we dnie ani w nocy, krótko mówiąc, być jego socjuszem, albowiem, po daniu waszej wielebności mocy nie posiadania socjusza przez jakiś czas, stosownie do życzenia waszej wielebności i w najlepszym zamiarze dla dobra naszego zgromadzenia, nasz najdostojniejszy ksiądz generał uważa za rzecz przyzwoitą przysłać mię z Rzymu do pełnienia tych obowiązków przy waszej wielebności; jest to łaska niespodziewana, która mię napełnia wdzięcznością dla naszego księdza generała i czułością dla waszej wielebności, mego kochanego, godnego ojca.
Otrzymawszy od Rodina szczegółowe instrukcje, Nini-Moulin udał się do pani de la Sainte-Colombe.
Wprowadzimy czytelnika do przybytku, w którym ta dama prowadziła od niejakiego już czasu tajemną rozmowę z Nini-Moulinem.
— Co u djabła... od dziś aż do jutra, mój gołąbku zawołała od niechcenia pani Sainte-Colombe — co też ty mówisz, ja już więcej niż rok nie słyszałam, iżby o niej mówiono... O! tak... z tem wszystkiem, kiedym się spotkała z Antoniną, miesiąc będzie temu, powiedziała, mi gdzie jest.
— A więc... czy tym sposobem, o którym wprzód myślałaś, nie możnaby odnaleźć jej?
— Tak... mój szałapucie, ale cóż chcesz? rozpoczynać znowu takie interesy, kiedym już od nich trochę odwykła, nie będzie to dobrze...
— Jakto! moja śliczna przyjaciółko! ty, co jesteś tak dobra, ty, co tak pracujesz około swego zbawienia... wahasz się uczynić kilka kroków... nieprzyjemnych... choćby też i takie były, kiedy idzie o dokonanie przykładnego czynu... kiedy idzie o wyrwanie tej młodej dziewczyny ze szponów djabła...
Tu papuga Barnabasz odezwała się dwoma doskonale wymówionemi przekleństwami.
W pierwszem uniesieniu gniewu pani Sainte-Colonoe krzyknęła z zapalczywością, zwróciwszy się do papugi:
— Cicho ty... (tu wymówiła wyraz również sprośny jak ten, który dopiero co wymówił Barnabasz). A to jakby umyślnie... Wczoraj jeszcze, z jej przyczyny, zawstydzić się musiał ksiądz Corbinet... A będziesz ty mi milczała.
— Ale dlaczego koniecznie tę dziewczynę, a nie inną, mój kochany? Czy to dlatego, iżby ona miała być jaką osobliwością?
— Tak, zapewne, moja przyjaciółko, bo inaczej ta biedna matka obłąkana... którą chcą przywrócić do zdrowych zmysłów, nie odzyskałaby ich, jak należy, i jak tego sobie życzą.
— Obiecuję... i lepiej jeszcze zrobię... pójdę natychmiast, pójdę, gdzie potrzeba i zrobi się jeszcze prędzej.. Tego wieczora jeszcze będę wiedziała, jak się rzecz ma, i czy będzie można lub nie...
Potem obróciwszy się do swej pokojówki, która właśnie weszła, rzekła:
— Moja łanio, powiedz Ratyzkonowi, aby mi sprowadził dorożkę, i daj mi aksamitny maczkowy kapelusz z piórami.
Kiedy służąca wyszła wypełnić rozkazy swej pani, Nini-Moulin zbliżył się do Sainte-Colombe i rzekł jej zcicha skromnym, czułym tonem:
— Przynajmniej pamiętać będziesz, moja piękna przyjaciółko, że tego wieczora nie mówiłem ci ani słowa o naszej miłości... czy będziesz pamiętała o tem?
W tej chwili Sainte-Colombe właśnie zdjęła swój zawój; nagle się obróciła i ten ubiór wsadziła na łysą czaszkę Nini-Moulin, z głośnym śmiechem.
Pisarz jezuicki okazał wielkie zadowolenie z tego dowodu zaufania, i w chwili, kiedy służąca wracała z szalem i kapeluszem swej pani, pocałował czule zawój, obejrzawszy się znienacka na panią Sainte-Columbe.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nazajutrz po tej scenie, Rodin z twarzą, jak się zdawało, triumfującą, oddał sam list na pocztę.
Na tym liście był napis:
- przy ulicy Brise-Miche, N. 2, w Paryżu.
- (bardzo pilne).
XIV.
Wbrew swemu zwyczajowi, Dżalma nie był dnia tego u panny de Cardoville. Uprzedziła go ona wczoraj jeszcze, iż żądać będzie od niego tej łaski, aby jej pozostawił zupełną wolność przez cały ten dzień, iżby go mogła poświęcić na potrzebne przygotowania do ich ślubu i przyszłego małżeństwa. Dla Iondjanina, oddawna już przywykłego do przepędzania całych dni przy Adrjannie, ten dzień cały poza jej domem spędzony, wydawał się wiecznością. Namiętna jego miłość do najwyższego doszła już stopnia. Już to dręczony gorąco niecierpliwością, już wpadając w pewien rodzaj odrętwienia, w które zanurzał się umyślnie, aby uniknąć, uchronić się od myśli, które go tak dręczyły, Dżalma leżał na sofie, zakrywszy twarz rękami jakgdyby chciał uniknąć jakiegoś zwodniczego widzenia. Wtem Faryngea wszedł do księcia, nie zapukawszy wprzód do drzwi, według swego zwyczaju. Na niespodziany odgłos wchodzącego metysa, Dżalma wzdrygnął się, podniósł głowę i obejrzał się wokoło siebie ciekawie, lecz, ujrzawszy niewolnika zbladłego, pomieszanego, powstał co żywo i, kilka kroków ku niemu postąpiwszy, zawołał:
— Co ci jest, Faryngea?
Po chwilowem milczeniu, jakgdyby przezwyciężywszy w sobie jakieś wahanie, Faryngea, rzuciwszy się do nóg księciu, rzekł słabym, niewyraźnym głosem, z ciężką rozpaczą, niby błagając:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy... zmiłuj się nade miną kochany panie!
— Cóż się stało? Mów, Faryngeo!
Metys przybrał taką minę, jakgdyby spalić się miał ze wstydu:
— Panie, ulituj się nade mną, nie naigrawaj się ze mnie, najsroższe męczarnie nie wymogłyby na mnie tego wyznania... lecz ty, panie, syn królewski, ty raczyłeś powiedzieć swemu niewolnikowi... Bądź moim przyjacielem...
— A ten przyjaciel... jest ci wdzięczny za to zaufanie — rzekł żywo Dżalma.
— Zdradzona miłość... ściąga na siebie taką wzgardę, tyle dotkliwych szyderstw’... — rzekł Faryngea z goryczą...
— Ale czy pewny jesteś, że cię zdradzają? — odrzekł łagodnie Dżalma.
— Ta kobieta... wyznaczyła schadzkę innemu mężczyźnie, którego przekłada nade mnie... aż nadto pewny jestem...
Książę, położywszy rękę na ramieniu metysa, rzekł:
— Faryngeo... posłuchaj mnie... posłuchaj tylko, co ci powiem... Na tę schadzkę... która, jak mówisz, przekonać cię ma o jej niewinności... lub zdradzie kobiety, którą kochasz... na tę, mówię, schadzkę... udać się wypada.
— Och! — tak — rzekł metys ponurym głosem, złośliwie się uśmiechając — tak... pójdę...
— Ale nie pójdziesz sam...
— Panie, nie pojmuję tego, co mi mówisz? — zawołał metys — któż pójdzie ze mną?...
— Ja...
— Ty, panie?...
— Na tę schadzkę pójdę z tobą i jeżeli nie mylą mnie moje życzliwe dla ciebie przeczucia... zdaje mi się, że fałszywe pozory uwodzą cię.
Za nadejściem nocy metys i Dżalma, płaszczami się otuliwszy, wsiedli do fiakra.
Dżalma i Faryngea, wsiadłszy do powozu, jechali do domu Sainte-Colombe.
Podczas przejazdu z ulicy Clichy na ulicę Dochelieu, gdzie było mieszkanie pani Sainte-Colombe, Faryngea udawał, że jest pogrążony w smutnej zadumie; potem rzekł nagle do Dżalmy przytłumionym głosem:
— Panie... jeżeli się przekonamy, że jestem zdradzony... wtedy koniecznie wypada mi zemścić się. Pozwól, żebym się od ciebie oddalił... udam się sam na tę schadzkę...
To powiedziawszy, Faryngea poruszył się z miejsca jakgdyby chciał wyskoczyć z powozu.
Dżalma schwycił go żywo za rękę, nie dozwoliwszy mu wysiąść, i rzekł:
— Pozostań... nie opuszczę cię... jeżeli jesteś zdradzony, nie przelejesz krwi; wzgarda zemści się za ciebie, a przyjaźń pocieszy cię.
Zdawało się, że słowa Dżalmy sprawiły głębokie wrażenie na Faryngei. Dżalma tymczasem, przy słabem świetle latarni powozowych, czynił przygotowania do użycia podejścia lub siły dla rozbrojenia metysa, gdy ten, znienacka się oglądając i odgadnąwszy zamiar księcia, nagle uchwycił ręką za sztylet, wydobył go z za pasa i potem ciągle trzymając go w ręku, rzekł do księcia tonem zarazem uroczystym i srogim:
— Ten sztylet jest okropnym, kiedy go użyje zdolna ręka... w tej flaszce jest trucizna bardzo subtelna, jak wszelkie trucizny w naszym kraju.
To powiedziawszy, metys pokręcił nieznacznie ukrytą sprężynkę, a natychmiast wierzch gałki rękojeści otworzył się jako nakrywa, i pokazała się pod nim szyjka małej kryształowej flaszeczki, ukrytej w rękojeści tej zabójczej broni.
— Dosyć tylko wziąć dwie lub trzy krople tej trucizny — rzekł metys — a nastąpi śmierć powolna... spokojna... bez żadnych boleści przy skonaniu... w ciągu kilku godzin....
I metys podał sztylet księciu.
W chwili, kiedy Dżalma miał odpowiedzieć, powóz zatrzymał się przed domem pani Sainte-Colombe. Książę i metys, dobrze zakapturzeni, weszli do ciemnego przedsionka. Drzwi natychmiast zamknęły się za nimi. Faryngea powiedział kilka słów do odźwiernego, który nawzajem coś mu odpowiedziawszy, oddał klucz od drzwi. Dwaj Indjanie wkrótce przybyli do mieszkania pani Sainte-Colombe. Mieszkanie to miało dwa wejścia od tej sieni, a trzecie skryte wyjście prowadziło na dziedziniec. Faryngea, prędko otworzywszy drzwi, wszedł pierwszy, nie oglądając się. Dżalma szedł za nim. Drzwi za sobą zamknąwszy, metys i książę znaleźli się w wąskim korytarzyku, w zupełnej ciemności. Prowadząc Dżalmę dosyć długo manowcami, otworzywszy i przymknąwszy kilkoro drzwi, metys nagle się zatrzymał, rzekł do księcia cicho, puściwszy jego rękę, którą aż dotąd trzymał:
— Panie, stanowcza chwila zbliża się... poczekajmy tu trochę.
Po tych słowach metysa nastąpiło głębokie, niczem nie przerwane milczenie. Dżalma usłyszał, jak Faryngea oddalał się od niego, potem słyszał, jak nagle otworzono i znowu zamknięto drzwi na dwa spusty. To nagłe zniknięcie zaczynało Dżalmę niepokoić. Nagle głos Faryngei odbił się o jego uszy i kiedy nie mógł rozpoznać, gdzie się znajduje, usłyszał znowu następujące słowa:
— Panie... powiedziałeś mi: Bądź moim przyjacielem ja postępuję po przyjacielsku... użyłem podejścia, żeby cię tu sprowadzić... Ślepa twoja namiętność nie dozwoliłaby ci ani mnie usłuchać, ani udać się tu za mną... Księżna Saint-Dizier wymieniła ci Agrykolę Baudoin... kochanka Adrjanny de Cardoville... Posłuchaj... zobacz, osądź...
I głos umilkł. Zdawało się, że głos ten odzywa się z rogu tego pokoju. Dżalma, ciągle znajdując się w ciemności, zapóźno poznał, w jaką dostał się pułapkę, zadrżał ze złości i niemal z przestrachu.
— Faryngeo... — zawołał — gdzież ja jestem?... gdzież ty jesteś?... zaklinam cię na życie, otwórz mi, chcę wyjść natychmiast...
Postąpił kilka kroków, lecz natrafił na mur okryty jedwabnem obiciem, szedł przy nim poomacku, spodziewając się, że znajdzie drzwi; znalazł je w rzeczy samej, były zamknięte... napróżno kręcił klamką, chciał wyrwać zamek; drzwi wytrzymały wszelkie jego usiłowania. Książę był coraz niespokojniejszy; drżącym z gniewu głosem zawołał na Faryngeę. Nie usłyszał odpowiedzi; ciemno było i głucho.
Wtedy zaszła rzecz nadzwyczajna: Słabe światło stopniowo rozjaśniało się w przyległym pokoju. Dżalma, jak obłąkany, spostrzegł małe okrągłe okienko w ścianie, którem dostawało się światło do jego pokoju.
Pokój, który Dżalma widzieć mógł tym otworem, przy słabem, coraz bardziej powiększającem się świetle, był dosyć bogato umeblowany. Po krótkiej chwili wzeszła do tego pokoju kobieta; nie można było rozpoznać dobrze ani jej figury, ani twarzy, gdyż starannie otuliła się salopą z kapturem osobliwszego kształtu, ciemnego koloru. Na widok tej salopy zadrżał Dżalma. Patrzył wciąż z zdumieniem i ciekawością na to, co się działo w przyległym pokoju. Kobieta, którą był spostrzegł, weszła z największą ostrożnością i niemal ze strachem; najprzód poszła do okna, odsunęła firankę i wyjrzała oknem na ulicę; potem wróciła powoli do kominka, na którym wsparta stała jakiś czas zamyślona, a ciągle okryta starannie salopą. Wtem Dżalma spostrzegł, jak nagle, opuściwszy kominek, poszła przed szafę i, stanąwszy przed zwierciadlanem jej oszkleniem, zrzuciła z siebie aż do stóp okrywającą ją dotąd salopę. Dżalma jakby piorunem uderzony... struchlał... Niespodzianie ujrzał przed sobą pannę Adrjannę de Cardoville... Tak, zdawało się mu, że widzi Adrjannę de Cardoville... taką, jak ją widział, odchodząc od niej wczoraj, ubraną tak samo, jak za bytności u niej księżny Saint-Dizier...
Słowem, była to panna de Cardoville... nie mógł już wątpić i rzeczywiście już nie wątpił. Gorący pot oblał twarz Dżalmy; szał odurzonego uniesienia wzmagał się w nim coraz bardziej, tchu złapać nie mógł... stał jak wryty... patrzy, nie myśląc, nie zastanawiając się. Dziewka, ciągle odwrócona tyłem do Dżalmy, oddaliwszy się od zwierciadła, przed którem dotąd stała, znikła Dżalmie z oczu na chwilę.
— Aha! Czeka na Agrykolę Baudoin, swego kochanka... — odezwał się wtedy w cieniu głos, zdający się wychodzić z muru ciemnego pokoju, w którym się znajdował Dżalma.
Widział, jak się dziewka znowu pokazała; lecz tym razem miała już na sobie biały, długi ranny szlafroczek, który jednak dozwalał widzieć obnażone ramiona, a na nich rozpuszczone długie loki złocisto-żółtych pięknych włosów. Postępowała ostrożnie, zmierzając ku drzwiom, których Dżalma nie mógł dojrzeć.
W tej chwili niewidzialna ręka uchyliła powoli drzwi od pokoju, ktoś, przybywszy do drzwi, zatrzymał się i zapukał w nie parę razy.
— To Agrykola Baudoin... słucha i patrzy — odezwał się znowu w ciemności głos, który już słyszał książę.
Okrutnym gniewem zapalony, wściekły, postradawszy rozum, jedynie tylko zemstą pałający, Dżalma wydobył z pochwy sztylet, który mu zostawił Faryngea, potem nie wzruszony czekał.
Wtedy ujrzał dziewicę, przechodzącą przez przedpokój, przybywającą na schody i tam u drzwi pytającą cicho:
— Kto tam?
— Ja!... Agrykola Baudoin — odezwał się za drzwiami: silny głos męski.
Ledwo dziewica odsunęła rygiel drzwi, ledwo Agrykola Baudoin przebył próg, kiedy Dżalma, skoczywszy jak tygrys, uderzył razem, tak bowiem szybkie były jego ciosy, i młodą dziewicę, która padła nieżywa i Agrykolę, który, choć nie został raniony śmiertelnie, zachwiał się jednak i upadł przy trupie nieszczęsnej istoty.
Ta zabójcza scena, szybka jak błyskawica, działa się w miejscu nawpół ciemnem; wtem słabe światło, oświecające pokój, z którego wyszła dziewica, nagle zgasło, w chwilę potem Dżalma uczuł w ciemności żelazną dłoń, chwytającą go za rękę i usłyszał mówiący do niego głos Faryngei:
— Już pomściłeś się... chodź... bezpieczne tu jest schronienie, nie lękaj się niczego.
Dżalma, odurzony, jakby straciwszy zmysły, wcale się nie opierając, dozwolił metysowi prowadzić się w głąb mieszkania, które miało dwa wyjścia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy Rodin unosił się, podziwiając niewyczerpaną twórczość swych myśli, projekt sobie ułożywszy, wysłał Jakóba Dumoulin do pani Sainte-Colombe, nie odkrywszy mu prawdziwego celu poselstwa, które na tem się tylko ograniczało, aby zażądać od tej doświadczonej kobiety ażeby się postarała o dziewczynę piękną, zgrabną, rudowłosą; skoroby taką znaleziono, ubiór we wszystkiem podobny do tego, jaki miała na sobie Adrjanna, a który opisała Rodinowi księżna Saint-Dizier, uzupełnić miał resztę złudzenia Dżalmy.
Reszta wiadoma; biedna dziewczyna Sozjo odgrywała rolę Adrjanny, sądząc, że to tylko żarty.
Łagodne, rozlewające się światło, z kulistej alabastrowej na trzech srebrnych łańcuchach u sufitu zawieszonej lampy, słabo oświeca sypialny pokój Adrjanny de Cardoville. Próżne, ze słoniowej kości, perłową masą nabijane szerokie łoże, w połowie kryje się pod falami miłego muślinu i drogich koronek. Jest może najwyżej jedenasta godzina wieczorem. Drzwi ze słoniowej kości, będące naprzeciw prowadzących do łaziennego pokoju, zwolna otwierają się. Wchodzi Dżalma. Już upłynęło dwie godziny, odkąd popełnił podwójne zabójstwo i, jak mu się zdaje, zabił Adrjannę, uniesiony szaloną zazdrością. Nigdy książę nie wchodził do sypialnego pokoju dziewicy; wiedząc jednak, że jest na pierwszem piętrze, łatwo się do niego dostał.
Po kilku minutach głuchego, ponurego zadumania, Dżalma padł na kolana, wzniósłszy oczy ku niebu.
Rzęsiste łzy oblały twarz Dżalmy, nie widać w niej było żadnej gwałtownej namiętności, nie można było dostrzec w jego twarzy ani nienawiści, ani rozpaczy, ani dzikiej radości z nasyconej zemsty... lecz, jeżeli tak rzec można, wyraz naiwnego, głębokiego żalu.
Przez jakiś czas Dżalma zanosił się łkaniem; łzy płynęły po jego licach.
— Umarła!... umarła!... — powtarzał przytłumionym głosem — umarła... ona, co dziś rano jeszcze spoczywała tak szczęśliwa w tym pokoju... ja zabiłem ją. Teraz, kiedy już umarła, cóż mi szkodzi jej zdrada?... Nie powinienem był zabijać jej za to... Ona mnie zdradziła... ona kochała mężczyznę, którego także zabiłem... kochała go... Niestety! widać, że nie umiałem podobać się jej więcej niż on — dodał z przekonaniem, z rozczuleniem i zgryzotą.
I Dżalma z żalu zakrył sobie twarz rękami; potem otarłszy łzy, mówił znowu:
— Wiem dobrze, że i sobie także odebrać mam życie.. lecz moja śmierć... nie powróci już jej życia...
I z trudnością powstawszy, Dżalma wydobył z za pasa krwią zbroczony sztylet Faryngei, z jego rękojeści wyjął kryształową flaszeczkę z trucizną, a ostrze skrwawione odrzucił na gronostajowy kobierzec, którego nieskalana białość została lekko splamiona. I indjanin śmiało przyłożył flaszeczkę do ust. Wypiwszy kilka kropel, postawił ją na małym stoliku z kości słoniowej, stojącym przy łóżku panny Cardoville.
— Płyn ten jest ostry, palący — rzekł spokojnie. — Teraz pewny jestem, że umrę... O! niechże przynajmniej mam jeszcze czas napawać się widokiem i zapachem tego pokoju... abym mógł złożyć moją umierającą głowę na tem łożu, na którem spoczywała jej głowa...
I Dżalma padł na kolana przed łożem, na którem wsparł rozpalone czoło.
W tej chwili drzwi ze słoniowej kości, prowadzące do łaziennego pokoju, lekko skrzypnęły na zawiasach i weszła Adrjanna...
Dziewica odprawiła już swoje sługi, które były przy jej nocnem przebraniu.
Gdy, otworzywszy drzwi, stanęła różową, atłasowym tylko pantofelkiem przysłoniętą nogą, na gronostajowym kobiercu, Adrjanna aż do zachwycenia była piękną; szczęście błyskało z jej oczu, jaśniało na jej czole i wyrażało się w całej postawie... wszystkie przeszkody, tyczące się ślubu, już były usunięte, za dwa dni miała już należeć do Dżalmy...
Drzwi ze słoniowej kości obróciły się na zawiasach lekko, pierwsze kroki dziewicy po gronostajowym kobiercu były tak ciche, iż Dżalma, czołem wtedy na łóżku oparty, nic nie usłyszał... Lecz nagle krzyk zdziwienia i przerażenia obił się o jego uszy... Ujrzał przed sobą Adrjannę. Widząc trwogę i zdumienie w osłupiałej twarzy Dżalmy, ciągle klęczącego, niewzruszonego, mającego ciało w tył pochylone, a głowę zwieszoną na pierś, oczy nadzwyczaj otwarte, bielmem zaszłe, Adrjanna, nie lękając się już miłosnego podejścia, postąpiła ku niemu i zawołała zmienionym głosem, wskazując ręką na sztylet:
— Mój przyjacielu, jak się tu dostałeś? Co ci jest?... co znaczy ten sztylet?
Dżalma nie odpowiedział.
Z początku obecność Adrjanny wydawała mu się przywidzeniem, które przypisywał obłąkaniu swych zmysłów, już pomieszanych skutkiem zażytej trucizny. Lecz, gdy miły głos dziewicy obił się mu o uszy... Dżalma poznał że to nie było marzenie i że rzeczywiście przed jego oczyma była panna de Cardoville. Nie mógł wytłumaczyć sobie cudu tego zmartwychwstania Adrjanny. Posunąwszy się na kolanach ku Adrjannie, podniósł do niej drżące ręce, nie mogąc słowa wymówić z wielkiego wzruszenia. Przeczuła, że jest w tam jakaś okropna tajemnica. Nareszcie Dżalma, załamując złożone ręce, zawołał głosem, którego niepodobna opisać:
— Ty żyjesz!...
— Żyjesz... — powtórzyła zdumiona dziewica.
— Więc to nie ty byłaś... Więc nie ciebie... ja zabiłem... Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
— Ale za co? kogo zabiłeś?...
— Alboż ja wiem?... kobietę... podobną do ciebie, a potem mężczyznę, o którym myślałem, że jest twym kochankiem, było to przywidzenie... marzenie... straszne marzenie; ty żyjesz, bo cię widzę.
Indjanin, zanosząc się, płakał z radości.
— Marzenie!... o! to nie marzenie. Na tym sztylecie jest krew! — zawołała Adrjanna, wskazując drżącą ręką na sztylet. — Mówię ci, że jest krew.
— Tak... dopiero co rzuciłem ten sztylet, postanowiwszy zażyć trucizny... kiedym mniemał, że ciebie zabiłem.
— Ty!... — rzekła Adrjanna, jak śmierć zbladła ty truciznę!...
— Tak jest.
— To nieprawda! — zawołała z bólem Adrjanna.
— Patrz — rzekł Indjanin.
I od niechcenia Obrócił twarz do łóżka, w stronę, gdzie stał stolik ze słoniowej kości, a na nim kryształowy flakonik.
Nie zastanawiając się, pędem szybszym jak myśl, a może i szybszym niż wola, Adrjanna przypadła do stolika, chwyciła flaszkę i podniosła ją do chciwych ust. Aż do owej chwili Dżalma klęczał; teraz krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem stanął przy dziewicy i wyrwał z jej rąk flaszeczkę, trzymaną przy ustach...
— Wszystko jedno... już wypiłam z niej tyle co — ty rzekła Adrjanna.
Na chwilę zapanowało przerażające milczenie.
Adrjanna i Dżalma patrzyli na siebie, słowa nie mówiąc, przerażeni. Zbliżała się śmierć... Pogrążony w okropnej rozpaczy Dżalma, gdy pomyślał, że i Adrjanna także umrze, uczuł, że mu już sił braknie; głęboko westchnął, twarz sobie rękami zakrył; nogi się pod nim uginały, usiadł więc na łóżku, przy którem się wtedy znajdował...
— Już... — zawołała z przerażeniem dziewica, padając na kolana u stóp Dżalmy, — już zbliża się śmierć... zakrywasz twarz przede mną...
I w tym przestrachu oderwała ręce Dżalmy od twarzy aby się mu przypatrzyć... twarz jego łzami była zalana.
— Lecz ty... ty!... — mówił Indjanin przejmującym głosem.
— Nie idzie tu o mnie... — odpowiedziała Adrjanna — ty zabiłeś, zmażemy więc oboje twą zbrodnię... Nie wiem, co i jak się stało, lecz na miłość naszą przysięgam... w tem musi być jakaś okropna tajemnica!
— W obłąkaniu mego rozumu, uwierzyłem w złudzenie... Nakoniec... przychodzi mężczyzna... ty wybiegasz naprzeciw niemu... Wtedy ja, głowę ze złości straciwszy, ugodziłem kobietę... i zaraz potem zadałem cios mężczyźnie... widziałem ich, oboje padających; wtedy przyszedłem, aby tu umrzeć... i... znowu cię oglądam... oglądam, żeby się stać przyczyną twej śmierci... Och! nieszczęście, nieszczęście! ty masz umrzeć przeze mnie.
I Dżalma, mężczyzna, okazujący dotąd tak dzielny charakter, zaczął znowu głośno płakać, zanosząc się jak małe dziecko.
— Dosyć już łez, mój kochany — zawołała wesoło dziewica — zapomnijmy o łzach; same tylko uśmiechy radości i miłośi... uspokój się; nie.. nie... nasi zażarci nieprzyjaciele nie będą trjumfowali.
— Adrjanno... opamiętaj się!... zastanów się nad tem co mówisz...
— Wiem ja, co mówię... mam zdrowy rozsądek... Słuchaj mnie, mój aniele... teraz rozumiem wszystko. Wpadłszy w piekielną zasadzkę, którą ci przygotowali niegodziwi ludzie, popełniłeś zabójstwo. W tym kraju... wiedzieć trzeba, zabójstwo... okrywa hańbą... lub zasługuje na rusztowanie... I jutro... a może tej nocy jeszcze, byłbyś wzięty do więzienia; dlatego nasi nieprzyjaciele ułożyli sobie mężczyzna taki, jak Dżalma, nie czeka rusztowania, odbiera sobie życie. Kobieta, jak Adrjanna de Cardoville nie przeżyje hańby lub śmierci kochanka... zabije się... lub umrze z rozpaczy... Tak więc... straszna śmierć czeka jego... straszna śmierć dla jego kochanki... a dla nas... pomyśleli ci piekielni ludzie... dla nas, ogromne dziedzictwo, o które się ubiegamy...
— Lecz dla ciebie! tak młodej, tak pięknej, tak czystej... straszna śmierć... a te potwory triumfują — zawołał Dżalma. — Tak więc, sprawdzi się, co powiedzieli...
— Oni kłamią... — zawołała panna de Cardoville — nasza śmierć będzie rozkoszna... bo ta trucizna działa powoli, a ja kocham cię, Dżalmo...
Mówiąc te słowa cichym i drżącym z miłości głosem Adrjanna, oparłszy się łokciami na kolanach Dżalmy, tak się do niego ubliżyła, iż uczuł na licach ognisty oddech młodej dziewicy...
Na to odurzające wrażenie, na przejmujący wzrok wielkich oczu Adrjanny, której nawpół otwarte, koralowe usta coraz mocniej czerwieniły się, indjanin zadrżał na całem ciele, jakiś piekący ogień przebiegł wszystkie jego żyły.. zawrzała w nim młodzieńcza krew, wzburzyła się we wszystkich żyłach, zapomniał o wszystkiem i o rozpaczy o bliskiej śmierci.
— O! mój ukochany... mój drogi... jak piękny jesteś! — mówiła z uwielbieniem Adrjanna. — Widzisz, samo niebo chce, abyśmy oboje nawzajem do siebie należeli, i nic już nie będzie brakowało naszej zachwycającej rozkoszy.. dziś bowiem rano mąż cnotliwy, który pobłogosławić miał nasz związek, odebrał ode mnie i w twem imieniu hojny dar, który uszczęśliwi na zawsze wielu biednych. Więc czegóż masz żałować, mój aniele? Nasze śmiertelne dusze wzniosą się w miłości do Stwórcy, który jest samą miłością.
— Adrjanno...
— Dżalmo..
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Adrianna i Dżalma zakończyli życie 30 Maja.
Następująca scena działa się 31 tegoż miesiąca w wilję dnia, przeznaczonego na ostateczne zwołanie spadkobierców Marjusza Renenpont. Było około południa. Ksiądz d‘Aigrigny trzymał w ręku poranną gazetę i z pomiędzy nowin paryskich czytał co następuje:
„Jedenasta godzina wieczorem. — Wypadek równie haniebny jak tragiczny napełnił zgrozą całą okolicę przy ulicy Richelieu: podwójne spełniono zabójstwo, młodej dziewicy i młodego rzemieślnika. Dziewica zabita została sztyletem; jest jeszcze nadzieja ocalenia życia rzemieślnika. Tę zbrodnię przypisują zazdrości. Sąd zajmuje się śledztwem. Szczegóły podamy jutro“.
Przeczytawszy ten ustęp, ksiądz d‘Aigrigny rzucił gazetę na stół i zamyślił się.
— To nie do uwierzenia — rzekł z gorzką zazdrością, myśląc o Rodinie. — Więc stanął u celu, jaki sobie wyznaczył, prawie w żadnem ze swych przewidywań nie zawiódł się... Familja ta została wytępiona jedynie skutkiem gry namiętności, tak dobrych jako i złych, któremi on umiał kierować. Stało się, jak powiedział!... I wkrótce nawet ziściłaby się może ta piekielna ambicja, gdyby oddawna już, pomimo jego wiedzy, nie czuwano, jak się dowiedziałem, nad skrytemi zabiegami tego dziwnie niebezpiecznego człowieka.. Ach! — mówił znowu ksiądz d’Aigrigny z ironicznym, triumfującym uśmiechem — och! ty brudny człowiecze, chcesz grać rolę Sykstusa Piątego?.. I jeszcze nie komentując się tem zuchwałem przywidzeniem... chcesz, jeżeli tylko ci się uda, zniweczyć, wytępić nasze zgromadzenie, jak sułtan janczarów. Ach to ty mnie złamałeś, upokorzyłeś, zgniotłeś swoją zuchwałą wzgardą... Zaczekaj!... — dodał ksiądz d‘Aigrigny z powściąganą radością — zaczekaj, zbliża się dzień odwetu... ja sam tylko jestem powiernikiem woli naszego generała; nawet ojciec Cabocini, przysłany tu jako socjusz, nic o tem nie wie... Los ojca Rodina w mojem jest ręku.
Nagle przerwano księdzu d‘Aigrigny te przyjemne myśli; usłyszał, jak otwierano drzwi przyległych pokoi, przez które się przechodziło do niego. Ksiądz d‘Aigrigny nagle się poruszył i zaczerwienił, jak karmazyn. Marszałek Simon już stał przed nim. A za marszałkiem, w cieniu, ksiądz d‘Aigrigny spostrzegł trupią twarz Rodina. Ten rzuciwszy na księdza d‘Aigrigny okiem szatańskiej radości, zmilkł prędko; drzwi się za nim zamknęły, ksiądz d‘Aigrigny i marszałek Simon zostali sami. Trudno było rozpoznać ojca Róży i Blanki; siwawe jego włosy zupełnie zbielały.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko zrozumiał, na co się zanosi. Sam na sam będąc z jezuitą, marszałek Simon, żywem poruszeniem zrzucił płaszcz z ramion, a ksiądz d‘Aigrigny ujrzał u pasa marszałka, zrobionego z jedwabnych chustek Róży i Blanki, dwie szpady. Marszałek, ciągle milczący, odpasał chustkę, która mu służywszy za pas, położył obie szpady ma stole i, założywszy na piersiach ręce na krzyż, postąpił zwolna ku księdzu d‘Aigrigny. Rodin, wychodząc, jakby przez zapomnienie, zamknął drzwi na dwa spusty. Od kilku już sekund ci dwaj ludzie stali naprzeciw siebie, twarz w twarz, a żaden jeszcze nie wymówił słowa. Na twarzy marszałka czytać można było straszną rodzicielską rozpacz; jego spokój, nieprzebłagany jak przeznaczenie, straszniejszy był, aniżeli gwałtowne oburzenie gniewu.
— Moje dzieci umarły — rzekł nareszcie do jezuity, głosem powolnym, ponurym, pierwszy przerywając milczenie — ja więc muszę cię zabić.
— Panie — zawołał ksiądz d‘Aigrigny — wysłuchaj mnie... nie wiesz...
— Muszę cię zabić — rzekł znowu marszałek, nie dając dokończyć jezuicie. — Od dwudziestu lat jesteś mym złym duchem... Dosyć tego, przypłacić to musisz swem życiem... tak... potrzeba mi twego życia... Będę je miał.. Będziemy się bili na śmierć w tym pokoju, a ponieważ ja pomścić się mam za swoją żonę i za dzieci... jestem więc spokojny.
— Panie — odpowiedział ozięble ksiądz d‘Aigrigny — zapominasz, że mój charakter zabrania mi bić się. Dawniej mogłem przyjąć wyzwanie do pojedynku, jakieś mi pan uczynił... dziś położenie moje zmieniło się.
— Więc... odmawiasz? — zapytał marszałek, obróciwszy się i zbliżając się do niego.
— Doprawdy; nicby mnie zmusić do tego nie zdołało.
— Zobaczymy — rzekł marszałek.
I ręka jego spadła na policzek księdza d‘Aigrigny.
Jezuita krzyknął zapalczywie; wszystka krew rzuciła się mu do spoliczkowanej twarzy; odwaga tego człowieka, był bowiem odważny, oburzyła się; jego dawna waleczność, pomimo chęci, przemogła, oczy mu się zaiskrzyły, i ścisnąwszy pięści, postąpił krok do marszałka, wołając:
— Szpady!... szpady!...
Uniesiony, zaślepiony gniewem, rzucił się do stołu, na którym leżała druga szpada, uchwycił ją i krzyknął:
— Ha!... pragniesz krwi!... dobrze więc... będziesz miał krew... twoją... jeżeli będę mógł...
— Przecież!... — zawołał marszałek.
Lecz raz jeszcze zastanowienie ostudziło popędliwy zapał księdza d‘Aigrigny, znowu sobie przypomniał, że ta niebezpieczna walka dopełnićby mogła życzeń Rodina, którego los trzymał w swych rękach, z wielkiem więc zdumieniem marszałka, opuścił koniec szpady, mówiąc:
— Z charakteru swego nie powinienem przelewać krwi. Ten raz jeszcze przebacz, o Stwórco, moje uniesienie, przebacz także memu bratu, który pobudził mnie do gniewu.
To mówiąc, nogą nagiął koniec szpady i ostrze pękło na dwoje. Marszałek Simon przez jakiś czas nie wyrzekł ani słowa, nie ruszył się z miejsca z gniewu i zdziwienia, wiedział bowiem, że pojedynek już odbyć się nie może; lecz, nie namyślając się długo i naśladując przykład jezuity, także nastąpił na swoją szpadę, złamał ją prawie w połowie, jak złamana była szpada jezuity, następnie, podjąwszy połowę, do osiemnastu cali długą, odwiązawszy z szyi czarną chustkę, obwinął w nią koniec złamany i zrobiwszy naprędce jakby rękojeść, rzekł do d’Aigrigny’ego:
— Idziemy na puginały.
Jezuita, przerażony zimną krwią i zawziętością marszałka, zawołał:
— Ależ to piekło?...
— Nie... to ojciec, któremu pozabijano dzieci — rzekł marszałek ponurym głosem i mimowolna łza zrosiła mu oczy, które niebawem znowu się zaiskrzyły.
— Ależ to szkaradna rzecz, na noże... nie... nie... nigdy.
— Więc ci chyba muszę plunąć w twarz, ażeby napędzić choć trochę krwi, która ci w żyłach jeszcze pozostała — zawołał rozjątrzany marszałek.
— O! tego już nadto! nadto... — rzekł z zapalczywością jezuita, podnosząc kawałek ostrza szpady, leżącego przy nogach. — Tego zanadto...
— Tego niedosyć — rzekł marszałek groźnym głosem — dla ciebie, Judaszu...
I plunął mu w twarz.
D‘Aigrigny, doznawszy takiej obelgi, stracił głowę, zapomniał o swych postanowieniach. W mgnieniu oka, zdjąwszy również z szyi czarną chustkę, obwinął nią ostrze złamanej szpady i rzucił się na marszałka, który mężnie wytrzymał napad. W tej okropnej walce wymierzano i odbierano ciosy; straszne, posiniałe głowy schylały się, według zmian walki, ręce wytężały się jak żelazne szyny, lub zwijały się, jak węże. Najwyżej może w dwie minuty przeciwnicy upadli i potoczyli się jeden na drugiego.
Potem konający głos marszałka wymówił jeszcze te słowa:
— Moje dzieci!... Dagobercie!...
— Zabiłem go — rzekł d‘Aigrigny osłabionym głosem- — lecz czuję... że jestem raniony śmiertelnie...
I, oparłszy się jedną ręką o posadzkę, drugą pomacał sobie piersi. Sutanna podarta była ostrzem szpady, lecz krew wytrysnąć nie mogła.
— Oh! umieram... umieram... tchu mi braknie — wyjąkał d‘Aigrigny a zmienione rysy twarzy już zapowiadały bliską śmierć.
W tej chwili obrócił się klucz w zamku. Rodin ukazał się w progu i, głowę tylko naprzód wysunąwszy, rzekł pokornymi głosem;
— Czy można wejść?
Usłyszawszy tę straszną ironję, d‘Aigrigny poruszył się z miejsca, Chcąc rzucić się na Rodina, lecz upadł na rękę, głucho jęknąwszy; krew zalewała mu płuca.
— Ach! piekielny potworze — mruczał, zwracając na Rodina okropny ze złości i bólu wzrok konający. — To ty jesteś przyczyną mej śmierci.
— Powtarzałem ci zawsze, mój wielebny ojcze, że twój szał wojskowy zgubny będzie dla ciebie — odpowiedział Rodin z piekielnym uśmiechem. — Kto miecza dobywa, od miecza ginie. A potem marszałek Simon miał dziedziczyć po swych córkach. Mówiąc między nami... cóż chcesz mój wielebny ojcze?... jakże miałem postąpić?... Wypadało koniecznie poświęcić ciebie dla wspólnego dobra naszego zgromadzenia, tembardziej skoro wiedziałem, co ty dla mnie, wielebny ojcze, przygotowałeś na jutro. Mnie zaś nie tak łatwo można podejść.
— Oh! — mruczał d‘Aigrigny, któremu mdlały już powieki — oby Bóg zlitował się nade mną... jeżeli już nie zapóźno... Niestety!... w tej tak ważnej chwili jestem wielkim grzesznikiem...
— Już teraz czas wołać o ratunek.
I Rodin wybiegł z krzykiem i miną przerażaną na dziedziniec domu. Na krzyk jego zbiegli się ludzie. Rodin nie odstąpił księdza d‘Aigrigny, aż dopiero gdy ten wydał ostatnie tchnienie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem tego dnia, Rodin sam jeden w swej izdebce przy świetle lampki, pogrążony był w zamyśleniu, przed obrazkiem, wyobrażającym Sykstusa V. Północ biła powoli na zegarze wieżowym. Gdy raz ostatni uderzył młotek zegarowy, Rodin powstał i wyprostował się w całej dzikiej okazałości swego piekielnego triumfu i zawołał:
— Mamy więc pierwszy czerwca... niema już Rennepontów!... Zdaje mi się, że słyszę bijącą gadzinę na kościele Ś-go Piotra w Rzymie.
Kiedy Rodin pogrążony był w dumnem uniesieniu i przypatrywał się z rozkoszą obrazkowi Sykstusa V, ojciec Cabacini poszedł odwiedzić Faryngeę i, dając mu odłamek krucyfiksu ze słoniowej kości, te tylko powiedział do niego słowa, z dobroduszną miną i zwykłą sobie krotochwilnością:
— Jego przewielebność kardynał Malipieri, gdym wyjeżdżał z Rzymu, polecił mi, abym to panu oddał, dopiero dziś... 31 maja.
Metys, który się wcale nie wzruszał, nagle niemal boleśnie zadrżał; twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej, i wlepiwszy przenikliwy wzrok w jednookiego księdza odrzekł:
— O której gdzinie wielebny ojciec Rodin udaje się jutro na ulicę Ś. Franciszka?
— Bardzo rano.
— Nim się uda, czy pójdzie wprzód do kaplicy na modlitwę?
— Tak jest, pójdzie, bo taki jest zwyczaj wszystkich naszych wielebnych ojców.
— Wielebny ojciec śpisz razem z nim?
— Jako jego socjusz, zajmuję pokój obok jego pokoju.
— Mogłoby się zdarzyć — rzekł Faryngea po chwili milczenia — że wielebny ojciec, pogrążony w myślach o wielkich sprawach, jakie go obecnie zajmują, zapomniałby udać się do kaplicy... Przypomnij mu wasza wielebność ten pobożny obowiązek.
— Bądź pan o to spokojny — rzekł Cabocini.
I dwaj ci ludzie rozłączyli się.
Śliczna to była kaplica wielebnych ojców przy ulicy Vaugirand; ołtarz świecił się pozłotą i kryształami. Przy kropielnicy, w ciemnym zakątku, dnia 1 czerwca, bardzo rano, klęczał Faryngea. Faryngea, ukryty w ciemności kaplicy, głęboko był zadumany, gdy wtem usłyszał stąpanie; wkrótce ukazał się Rodin, a za nim socjusz, dobry ojciec jednooki. Rodin umoczył palce w kropielnicy, przy której klęczał Faryngea. Modlitwa Rodina była krótka, śpieszył się bowiem na ulicę Ś-go Franciszka. Poklęczawszy kilka minut, równie jak ojciec Cabocini, powstał, pokłonił się z uszanowaniem ołtarzowi i szedł ku drzwiom, a za nim o kilka kroków jego socjusz. W chwili, kiedy Rodin zbliżał się do kropielnicy, spostrzegł metysa; metys skłonił się z uszanowaniem Rodinowi, który mu rzekł pocichu, zamyślony:
— Dopiero o godzinie drugiej... u mnie...
To mówiąc, Rodin wyciągnął rękę, mając ją umaczać w kropielnicy; lecz Faryngea oszczędził mu tej fatygi, podając prędko kropidło, które zwykle znajdowało się w święconej wodzie.
Rodin zwilżył dostatecznie wskazujący i duży palec, poniósł je do czoła, na którem, według zwyczaju, nakreślił znak krzyża, potem na usta i, drzwi otworzywszy, wyszedł, jeszcze się raz wróciwszy dla powiedzenia Faryngei:
— O godzinie drugiej u mnie.
Sądząc, że także użyć może kropidła, które Faryngea, niewzruszony, w zadumie pogrążony, ciągle trzymał drżącą ręką, ojciec Cabocini wysunął palce, lecz metys żywo cofnął kropidło; ojciec Cabocini, zawiedziony, poszedł śpiesznie za Rodinem.
W miarę, jak dorożka zbliżała się w okolicę miasta, zwaną Bagna, gdzie się znajdował dom Rennepontów, gorączkowy niepokój i pożerająca niecierpliwość triumfu malowały się coraz wyraźniej na twarzy Rodina. Nakoniec dorożka, wjechawszy na ulicę Św. Franciszka, zatrzymała się przed mocno okutą bramą starego domu. Rodin wyskoczył z dorożki, lekki jak młodzieniec, i gwałtownie zakołatał do bramy, gdy tymczasem ojciec Cabocini, mniej zwinny, wysiadł ostrożnie. Nikt nie odpowiadał. Nagle furtka przy bramie otworzyła się; ukazał się Samuel, stary żyd, stróż domu... Na twarzy starca czytać było można głęboką boleść i smutek; widać jeszcze było na niej ślady łez, które ręce jego zgrzybiałe, drżące, ocierały jeszcze, gdy otwierał bramę Rodinowi.
— Kto panowie jesteście? — rzekł Samuel.
— Jestem pełnomocnikiem, umocowanym władzą i prawami księdza Gabrjela Rennepont, jedynego żyjącego spadkobiercy z familji Rennepontów — odpowiedział Rodin drżącym, przyśpieszonym głosem. — Ten pan to mój sekretarz — dodał, wskazując na księdza Cabocini, który się nisko ukłonił.
Samuel, uważnie przypatrzywszy się Rodinowi, rzekł.
— W rzeczy samej przypominam sobie pana. Proszę panów za mną.
I stary stróż poszedł ku domowi w ogrodzie, dając skinieniem znak wielebnym ojcom, aby szli za nimi.
Jezabela, żona Samuela, stała strapiona we drzwiach mieszkania; izraelita, przechodząc około żony, rzekł do niej po hebrajsku:
— A firanki żałobnego pokoju?
— Zasunięte są...
— A żelazna szkatułka?
— Jest przyrządzona — odpowiedziała Jezabela również po habrajsku.
Wymówiwszy te słowa, niezrozumiałe dla Rodina i dla wielebnego ojca Calbocini, Samuel i Jezabela, pomimo malującego się na ich twarzach zmartwienia, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się osobliwie, złowieszczo.
Wkrótce Samuel, poprzedzając dwóch wielebnych ojców, wszedł po schodach na ganek, a następnie do sieni, w której się(paliła lampa; Rodin, obdarzony wyborną pamięcią, zmierzał ku czerwonej sali, gdzie za pierwszym razem zebrali się spadkobiercy, ale Samuel zatrzymał go i rzekł mu:
— Nie, nie tam nam iść wypada...
Potem, wziąwszy lampę, wszedł na ciemne schody, gdyż okna tego domu, od półtorasta lat zamurowane, nie były jeszcze i teraz wybite.
— Ależ — rzekł Rodin — ostatnim razem... zebraliśmy się w sali na parterze...
— Dziś wypada zgromadzić się na górze — odpowiedział Samuel.
I zaczął postępować zwolna po schodach.
— Gdzież to?... na górę?... — rzekł Rodin, idąc za nim.
— Do żałobnego pokoju... — rzekł stary Izraelita.
I nie przestawał iść dalej.
— Cóż to jest ten żałobny pokój? — odrzekł zdumiony Rodin.
— Miejsce łez i śmierci... — odrzekł Izraelita.
I postępował wciąż, pośród ciemności, która coraz była większa, gdyż ledwo cokolwiek rozwidniała ją mała lampa.
— Ależ... — mówił Rodin, coraz ciekawszy — poco tam iść mamy?
— Tam są pieniądze — odpowiedział Samuel.
I szedł dalej.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał Rodin Samuela niecierpliwie.
— Otóż i jesteśmy — odpowiedział Samuel.
— Przecież!... to bardzo dobrze — rzekł Rodin.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Izraelita.
I, postępując korytarzem, zawsze poprzedzając Rodina, wskazał ręką, w której trzymał lampkę, na wielkie drzwi, z których wychodziło słabe światło. Rodin, pomimo coraz większego zdziwienia, śmiało wszedł do pokoju, a za nim ojciec Cabocini i stary Samuel.
Okna, stanowiące cztery jego ściany, okryte były ołowianą blachą, która w każdej ścianie przedziurawiona była siedmioma okrągłymi otworami, układającymi się w krzyż.
Ponieważ tymi tylko otworami dochodzące światło oświecałoby ten pokój bardzo słabo, przeto paliła się w nim lampa, stojąca na wielkiej z czarnego marmuru konsoli przy murze. Rzekłbyś, że jest to pokój pogrzebowy; naokoło same obicia, lub czarne, biało obszyte, firanki. Nie było tam żadnego innego sprzętu, prócz czarnej marmurowej konsoli.
Na tej konsoli stała szkatułka z kutego żelaza z XVII wieku, dziwnie ażurowej roboty, śmiało powiedzieć było można, prawdziwa stalowa koronka.
Samuel, obróciwszy się do Rodina, który, ocierając sobie czoło brudną chustką, oglądał się wkoło siebie bardzo ciekawie, ale bynajmniej nie przestraszony, rzekł doń:
— Wola testatora, jakkolwiek śmieszną wydać się panu może, jest święta... — co do mnie... spełnię co do joty, jeżeli pan zechcesz.
— Nic nad to słuszniejszego — odrzekł Rodin — ale cóż my będziemy tu robić?
— O tem dowiesz się pan niebawem. Jesteś pełnomocnikiem jedynego spadkobiercy, pozostałego przy życiu z rodziny Rennepointów, księdza Gabrjela de Rennepont?
— Tak, panie, i oto są moje dowody — odpowiedział Rodin.
— Żeby nie tracić napróżno czasu — rzekł Samuel — zanim przybędzie urzędnik sądowy, pokażę panu inwentarz gotówki spadku Rennapontów, zamkniętego w tej żelaznej szkatułce; kapitał podniosłem wczoraj z banku Francuskiego.
— Tu są pieniądze — zawołał Rodin skwapliwym głosem, biegnąc ku szkatułce.
— Tak, panie — odpowiedział Samuel — oto ich spis; sekretarz pański będzie czytał sumy; a ja pokazywać będę ich dowody, po porządku przeglądać je panowie będziecie, a potem złożę znowu do szkatułki, którą oddam panu wobec urzędnika.
— Wybornie ze wszech względów — rzekł Rodin.
Samuel podał spis księdzu Cabocini, zbliżył się do szkatułki, przycisną! sprężynę, której Rodin nie mógł dostrzec, ciężkie wieko podniosło się i w miarę, jak ksiądz Cabocini, czytając spis, wymieniał jaką sumę. Samuel pokazywał jej dowody Radlinowi, który, dokładnie je obejrzawszy, oddawał napowrót staremu żydowi. Sprawdzenie to odbyło się bardzo prędko. Gdy Rodin przeliczył ostatni z pięciuset bankowych biletów tysiąc frankowych, oddając je Samuelowi, rzekł:
— Właśnie tak jest... ogółem: dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków.
Można sobie wyobrazić, jaka opanować go musiała z radości duszność, jak uczuł urok szczęścia, gdyż na chwilę zatrzymał się w nim oddech, zamknęły się oczy, tak, iż musiał oprzeć się na ramieniu ojca Cabociniego, mówiąc doń pomieszanym głosem:
— To szczególne... mniemałem, że wytrwalszy będę na wszelkie wzruszenia. Lecz to, którego teraz doznaję, jest nadzwyczajne.
I naturalna siność jezuity powiększała się i tak się zaczął trząść konwulsyjnie, iż ojciec Cabocini, przytrzymując go, zawołał:
— Miły ojcze... opamiętaj się... uspokój się... nie trzeba dozwalać tak dalece unosić się urokowi szczęścia.
Kiedy mały jednooki ojciec dawał Rodinowi ten nowy dowód czułej troskliwości, Samuel tymczasem układał napowrót w żelaznej szkatułce dowody sum.
Rodin, dzięki swojej niepokonanej energji i niewymownej radości, jaką czuł, widząc, że już, już zbliża się do celu, do którego tak gorąco dążył, Rodin powstrzymał ten napad słabości i, prostując się, spokojny, dumny, rzekł do księdza Cabocini:
— To nic, to przeminie... nie chciałem umrzeć na cholerę; pewno nie umrę z radości 1 czerwca.
I w rzeczy samej, lubo okropnie zsiniał, jednakże twarz jego wyraziła wielką pychę i zadowolenie.
Ksiądz Cabocini, ujrzawszy, że Rodin zupełnie przyszedł do siebie, wydawał się jakby przemieniony, pomimo, że był mały, pękaty, jednooki; jego twarz, niedawno tak dobroduszna nagle stała się tak poważną, tak surową, imponującą, iż, spojrzawszy nań, Rodin o krok się cofnął.
Wielebny ojciec Cabocini, dobywszy z kieszeni papier i z uszanowaniem go pocałowawszy, rzucił niesłychanie surowym wzrokiem na Rodina i czytał co następuje głosem dźwięcznym i groźnym:
„Za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin zda całą swoją władzę wielebnemu księdzu Cabocini, który od owej chwili sam będzie mocen, równie jak wielebny ojciec d‘Aigrigny, objąć spadek Rennepontów jeżeli, w swej wiecznej sprawiedliwości, Pan Bóg chce, aby ten majątek, niegdyś zdradziecko wydarty naszemu zgromadzeniu, był nam zwrócony.
„Nadto jeszcze, za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin, strzeżony przez jednego z wielebnych naszych ojców, którego wyznaczy ojciec Cabocini zostanie zaprowadzony do naszego domu w mieście Laval, gdzie w wyznaczonej celi pozostanie w odosobnieniu i pod ścisłem zamknięciem, aż do nowego rozkazu“.
I ksiądz Cabocini podał reskrypt Rodinowi, alby ten mógł widzieć na nim podpisy generała zgromadzenia.
Samuel, mocno zajęty tą scenę, pozostawiwszy szkatułkę otwartą, zbliżył się o kilka kroków.
Rodin nagle śmiać się zaczął głośno... ale śmiać śmiechem radości, pogody i triumfu, trudnego do opisania Ojciec Cabocini patrzył nań ze zdziwieniem i gniewem a Rodin, bardziej zuchwały i bardziej dumną przybrawszy minę, z większą niż kiedykolwiek wzgardą, odepchnął ręką papier, który mu podawał ksiądz Cabocini i zapytał:
— Jakiej daty jest ten reskrypt?
— Z 17 maja — rzekł surowo ojciec Cabocini.
— Proszę — tu Rodin wyjął jakiś papier z zapuszczonego pugilaresu — oto breve, które tej nocy otrzymałem z Rzymu; jest ono z dnia 18 i donosi mi, że zostałem mianowany generałem zgromadzenia. Proszę przeczytać.
Cabocini wziął pismo, przeczytał i struchlał. Potem z największą pokorą oddał napowrót reskrypt Rodinowi zginając przed nim kolano. Tak spełnił się dumny zamiar Rodina. Niemy świadek tej sceny, Samuel, uśmiechnął się i on także z miną triumfującą zamknął szkatułkę.
Ten szczęk metaliczny powołał Rodina z całej wysokości pychy do rzeczywistości życia; rzekł więc do Samuela krótko:
— Słyszałeś?... Do mnie... tylko do mnie samego należą te miljony.
I wyciągnął niecierpliwie chciwe ręce do żelaznej szkatułki, jakgdyby chciał ją wziąć w posiadanie przed przybyciem urzędnika. Lecz wtedy i Samuel zkolei zmienił się; złożywszy ręce na krzyż, wyprostowawszy pochyloną wiekiem postawę, okazał się imponującym, groźnym; oczy jego, coraz żywsze, rzucały błyskawice gniewu, i zawołał uroczystym głosem:
— Ten majątek, z początku mała cząstka dziedzictwa najszlachetniejszego z ludzi, którego intrygi synów Lojoli doprowadziły do samobójstwa... ten majątek, stawszy się monarszym majątkiem, dzięki rzadkiej poczciwości trzech pokoleń wiernych sług... nie będzie nagrodą kłamstwa, obłudy... i zabójstwa. Nie, nie... Bóg w swej wiecznej sprawiedliwości nie chce tego.
— Mój panie, co mówisz o zabójstwie? — zapytał zuchwale Rodin.
Samuel nie odpowiedział; tupnął nogą i wyciągnął lekko rękę ku głębi sali. Wtedy Rodin i ksiądz Cabocini ujrzeli przerażające widowisko. Draperje, okrywające mury rozsunęły się, jakgdyby pociągnęła je niewidzialna ręka. Sześć trupów, ustawionych jakby w pieczarze, oświetlonej grobowem, blękitnawem światłem srebrnej lampy, leżały na czarnych całunach, w długich czarnych sukniach.
Byli to: Jakób Rennepont, Franciszek Hardy, Róża i Blanka Simon, Adrjanna i Dżalma. Wydawali się jakby śpiący, powieki ich były zamknięte... ręce na krzyż złożone na piersiach.
Ksiądz Cabocini cały drżący, przeżegnał się, i cofnął aż do przeciwległej ściany, o którą oparł się, twarz rękami zakrywszy. Rodin przeciwnie, z pomieszaną twarzą, wytrzeszczonemi oczyma, najeżonemi włosami na głowie, postąpił ku martwym ciałom. Powiedziałby kto, że ci ostatni Rennepontowie dopiero przestali żyć; wydawało się bowiem, iż tylko co zasnęli snem wiecznym.
— Otóż ich masz... tych, których pozabijałeś... — rzekł Samuel głosem przerywanym łkaniem. — Tak, twoje niegodziwe zabiegi o śmierć ich przyprawiły... potrzebowałeś bowiem ich śmierci. Za każdym razem, skoro padł pod ciosem twej złości... jeden z członków tej nieszczęsnej rodziny... zdołałem dostać jego szczątki... niestety!... wszyscy spoczywać mają razem w jednym grobie. Oh! bądź przeklęty... przeklęty... przeklęty, ty, który ich pozabijałeś... lecz majątek ujdzie twoich rąk zabójczych.
Rodin cofnął się z przestrachu... przez kilka sekund drżał konwulsyjnie; lecz, ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, odzyskał przytomność, a z przytomnością niezłomną energję, ową piekielną uporczywość charakteru, która tyle nadawała mu władzy. Surowy, ironiczny, zwrócił się do Samuela, który płakał w milczeniu, i rzekł mu głosem chrapliwym:
— Nie mam potrzeby pokazywać panu aktów zejścia., masz je pan tu, w osobach.
I ręką wskazał na sześć leżących trupów.
Na te słowa swego generała, wielebny ojciec Cabocini przeżegnał się z przestrachu, jakgdyby szatana zobaczył.
— Och! mój Boże! — rzekł Samuel — więc zupełnie oddaliłeś się od niego...
— Tak, panie — rzekł Rodin, ze strasznym uśmiechem — to wystawa żywych woskowych figur, nic więcej. Mój spokój dowodzi mej niewinności. Przystąpmy do rzeczy, bo ja muszę się śpieszyć; mam u siebie gościa o godzinie drugiej. Znieśmy na dół tę szkatułkę.
I postąpił parę kroków ku szkatułce. Samuel oburzony do najwyższego stopnia, wyprzedził Rodina i, mocno przycisnąwszy gałkę na wierzchu szkatułki, zawołał:
— Ponieważ szatańska twoja dusza nie zna wyrzutów sumienna... może więc wściekłość oszukanej chciwości potrafi zachwiać nią... majątek twych ofiar ujdzie twoich rąk, krwią splamionych.
Ledwie Samuel wymówił te słowa, kiedy przez szczeliny szkatułki ażurowej roboty zaczął się wydobywać dym, i lekka woń spalonego papieru rozeszła się po pokoju..
Rodin zrozumiał, co się dzieje...
— Ogień!... — zawołał, rzucając się na szkatułkę, chcąc ją zabrać.
Przymocowana była do masywnej marmurowej konsoli.
— Tak... ogień... — rzekł Samuel — za kilka minut z tych ogromnych skarbów popiół tylko zostanie... i lepiej że się obrócą w popiół, aniżeli dostaćby się miały tobie i twym braciom... Skarby te nie są moje... Ja mam tylko prawo zniszczyć je, gdyż Gabrjel Rennepont pozostanie wiernym przysiędze, którą wykonał.
Rodin próbował ugasić ogień, rzuciwszy się na szkatułkę i sobą ją okrywając; napróżno! Gdzie niegdzie wymykały się jeszcze płomyki niebieskiego dymu... i wreszcie wszystko zgasło!
Skończyło się...
Wtedy Rodin, z rozpaczy ledwie oddychający, obrócił się, wsparł się ręką na konsoli... pierwszy raz w życiu zapłakał... rzęsiste łzy... łzy złości... puściły się strumieniami po jego trupiej bladości licach.
Lecz nagle okropne boleści, z początku niewyraźne, ale powoli wzmagające się, pomimo że używał całej energji, aby je powściągnąć, powstały w nim z taką gwałtownością, i upadł na kolana i, schwyciwszy się obiema rękami za piersi, mruczał, jeszcze usiłując uśmiechnąć się.
— To nic... nie cieszcie się... cała rzecz... to spazmy.. ale ja zawsze jestem... generałem zgromadzenia... ale.. oh!... jakie boleści... jak okropnie piecze! — mówił, strasznie dręczony bólami — Od chwili... jak wszedłem... do tego... przeklętego domu... — dodał — nie wiem, co się ze mną stało... gdybym... nie żył... już oddawna... samemi jarzynami... wodą i chlebem... które sam sobie zawsze, kupuję... sądziłbym... żem otruty... gdyż... triumfuję.. i dlatego nie umrę... tak... nie umrę teraz... jak nie umarłem... niedawno... bo nie chcę umierać... jeszcze...
Potem, konwulsyjnie zżymając się i załamując ręce:
— Ależ to... ogień... trawi mi wnętrzności... ani wątpić, że... chciano... otruć mnie... dziś... lecz gdzie?... kto?...
Potem przeraźliwie krzyknął, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał:
— Ach!.. Faryngea, dziś rano... święconą wodą, którą mi podał... on zna zjadliwe trucizny... Tak. To on... on się widział z Malipierim. O szatan... To mi dogodził... prawda... Borgia... to jego sztuczka... O! skończyło się... umieram.. Będą oni mnie żałowali... głupcy... O!... piekło!... tak... nie wiedzą... co tracą... palę się!... Ratunku!
Pośpieszono na ratunek Rodinowi. Usłyszano prędkie stąpanie po schodach, niebawem doktór Baleinier, a za nim księżna Saint-Dizier pokazali się we drzwiach żałobnej sali. Księżna, usłyszawszy tegoż rana o śmierci księdza d‘Aigrigny, przybiegła zapytać Rodina. Gdy ta kobieta, prędko wbiegłszy i rzuciwszy okiem na przerażające widowisko, spostrzegła Rodina wijącego się w okropnych mękach, potem, dalej postąpiwszy, ujrzała przy świetle grobowej lampy sześć trupów... a między nimi ciała swej siostrzenicy i dwóch sierot, które na śmierć była wysłała... wtedy księżna Saint-Dizier struchlała, osłupiała... rozum jej nie mógł wytrzymać tak srogiego ciosu... Obejrzawszy się powoli około siebie, wzniosła oczy ku niebu, szalonym śmiać się zaczęła, śmiechem... Dostała pomieszania zmysłów...
Kiedy przerażony doiktór Baleinier trzymał głowę konającego Rodina, ukazał się we drzwiach Faryngea i, zatrzymawszy się w cieniu, rzekł, rzucając dziki wzrok na trupa Rodina.
— Chciał zrobić się głową jezuickiego zgromadzenia, żeby je zniszczyć... dla mnie to zgromadzenie zastępuje Bohwauję... byłem posłuszny kardynałowi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Upłynęły Cztery lata od opisanych przez nas wypadków Gabrjel Rennepont napisał następujący list do księdza Józefa Charpentier, wikarjusza probostwa parafji Saint-Aubtin, wioski w Salonji.
„Wczoraj, chcąc napisać do ciebie, kochany Józefie, usiadłem przy mym starym, czarnym stoliku, który znasz: okno mego pokoju, jak ci wiadomo, wychodzi na dziedziniec folwarku, siadłem więc przy stoliku, gdy wtem przypadkiem, przez otwarte okno, uważ, co zobaczyłem, ty, mój kochany Józefie, co tak dobrze rysujesz, pewny jestem, byłbyś ślicznie przeniósł na papier tę scenę . Słońce było już na zachodzie; pod wielką gruszą, przytykającą do muru stodoły, siedział na kamiennej ławce mój przybrany ojciec, Dagobert, poczciwy dobry żołnierz, którego tak kochasz, wydawał się zamyślonym; białą głowę zwiesił na piersi i roztargnioną ręką głaskał starego Ponurego, który pojętną głowę położył na kolanach swego pana; przy Dagobercie siedziała jego żona, moja zacna przybrana matka, zajęta szyciem, a przy nich, na ławeczce, Aniela, żona Agrykoli, karmiąca swe najmłodsze dziecię, kiedy tymczasem dobra Garbuska, trzymając starsze dziecię, uczy je sylabizować.
Agrykola tylko co powrócił z pola, zaczynał wyprzęgać woły; z rozrzewnieniem, rękę mając wspartą na jarzmie, pod którem uginały swe silne karki dwa piękne czarne woły. Spoglądał na żonę i dzieci.
Ileż to różnych tkliwych wzorów! Sędziwa twarz poczciwego żołnierza... tak miła fizjognomja mej przybranej matki, świeża, śliczna twarz Anieli, uśmiechającej się do swego niemowlęcia, łagodna melancholja Garbuski, opierającej co chwila swe usta na jasnej rozkosznej główce starszego synka Agrykoli, a wreszcie sam Agrykola, piękny dzielny mężczyzna, którego cała postać zdaje się oddychać prawością szlachetnej duszy...
O mój przyjacielu, patrząc na to grono istot tak dobrych, tak szczęśliwych, szlachetnych, tak się kochających i miłych jedno drugiemu, żyjących teraz w szczęśliwem ustroniu naszej ubogiej Salonji, serce moje z rzewną wdzięcznością wzniosło się ku Bogu.
Lecz niestety! przykry wypadek zachmurzył pogodę tego obrazu.
Usłyszałem nagle wołającą żonę Dagoberta:
— Cóż to, mój mężu, ty płaczesz?..
Na te sława Agrykola, Aniela, Garbuska powstali i otoczyli żołnierza; na wszystkich twarzach malował się niepokój... wtedy on prędko podniósł głowę, i widać było w rzeczy samej kilka łez, toczących się po licach na białe wąsy.
— Nic to, moje dzieci — rzekł żołnierz rozczulonym głosem — to nic... ale to dziś... pierwszy czerwca... a cztery lata temu...
Nie mógł dokończyć, a gdy podniósł ręce dla otarcia łez, widać było, jak trzymał bronzowy łańcuszek, na którym wisiał medaljon. Były to najdroższe jego relikwie, bo przed czterema laty, prawie umierając z rozpaczy, w jaką go pogrążyła strata dwóch aniołów, o których ci tyle razy mówiłem, znalazł na szyi marszałka, zmarłego wskutek zawziętego pojedynku, ten medaljon który tak długo dzieci jego nosiły. Wybiegłem natychmiast z mego pokoju, żeby także dopomóc do ukojenia smutku tego uczciwego człowieka... Wtedy stanęły mi na myśli owe nieszczęsne ofiary strasznych i tajemnych wypadków.
Ach! mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak były szlachetne serca tych nieszczęsnych! Gdybyś wiedział, jak świetne były dobroczynne zamiary młodej dziewicy, w której tak wspaniałe drgało serce, tak wzniosły umysł, tak wielka dusza... W wilję swej śmierci, w końcu rozmowy, której sekret nawet przed tobą, kochany przyjacielu, zachować muszę, powierzyła do moich rąk znaczną sumę, mówiąc mi, ze zwykłą słodyczą i dobrocią:
— Mówią, że mnie przywiodą do zbiednienia... może się im to nawet uda. To, co ci powierzam, pozostanie przynajmniej dla biednych nieszczęśliwych... Daj... daj im wiele... Uszczęśliw, jak będziesz mógł najwięcej. Niech nie ja jedna będę szczęśliwa.
Osądziłem, że mogę przeznaczyć cząstkę z tego, co mi panna de Cardoville dała na miłosierne uczynki, małą sumkę na zakupienie tej kolonji na imię Dagoberta. Tak, mój przyjacielu, taki jest początek naszego mienia; gospodarz, właściciel tej kolonji, rozpoczął naszą naukę agronomiczną; nasz rozsądek, czytanie kilku dobrych książek o wiejskiem gospodarstwie, dokończyły jej; Agrykola z doskonałego rzemieślnika stał się wybornym rolnikiem, ja go naśladowałem; wziąłem się gorliwie do pługa, bez ujmy dla mego poprzedniego stanu, bo ta chlebodajna praca potrójnie jest święta, albowiem i ten Bogu służy i chwali Go, kto użyźnia ziemię, którą On stworzył. Dagobert, po ukojeniu swych zmartwień, pokrzepił swoje nadwątlone zdrowie przy wiejskiem z nami życiu; stał się on już podczas swego wygnania, niemal rolnikiem. Mogłeś ocenić podczas niedawno spędzonych u nas wieczorów dęlikatny, tak wdzięczny umysł Garbuski, wyjątkowy poetycki talent Agrykoli, wyborne macierzyńskie uczucie jego matki, doskonały, zdrowy rozsądek jego ojca, niewinny, naturalny wdzięk Anieli; powiedz mi więc, kochany przyjacielu, czy można było kiedy połączyć razem tyle wybornych żywiołów szczerej przyjaźni. Ileż to długich zimowych wieczorów przepędziliśmy przy iskrzącym się ogniu palącego się na kominie chrustu, czytając kolejno i rozbierając trochę książek, zawsze nowych, zawsze niewyczerpanych, co zawsze zagrzewają serce i uszlachetniają duszę... Ani wątpić, mój przyjacielu, że to życie, zamknięte w obrębie rodzinnym, nie udzielające się zewnątrz dla szczęścia i polepszenia bytu naszych braci, jest może nieco samolubnem szczęściem; lecz niestety! braknie nam środków i lubo ubogi zawsze znajdzie miejsce u naszego stołu i przytułek pod naszym dachem, zrzec się jednak musimy wielkiej myśli o bratnim czynie. Szczupły dochód z naszej osady wystarcza tylko na skromne potrzeby rodziny.
A z tem wszystkiem, gdy pomyślę o urzeczywistnieniu wspaniałej woli mego pradziada, prawdziwej utopji, uskutecznić się mogącej tylko przy pomocy tak niezmiernych środków, a którą panna de Cardoville, przed tylu nieszczęsnemi przypadkami, chciała urzeczywistnić z pomocą Franciszka Hardy, księcia Dżalmy, marszałka Simon, jego córek i mojej, kiedy pomyślę o niezmiernem źródle wszelkiego rodzaju żywotnych sił, jakich takie stowarzyszenie mogło dostarczyć; kiedy pomyślę o wielkim wpływie jego na dobro całej ludzkości, mój gniew, mój wstręt, maja nienawiść uczciwego człowieka i chrześcjanina, przeciw temu obmierzłemu stowarzyszeniu bardziej się jeszcze zwiększa.
Z tylu świetnych zamiarów cóż pozostaje?.... Siedem grobów... Bo i mój już wykopany w tym grobowcu, który Samuel kazał wznieść w miejscu domu przy ulicy Ś-go Franciszka, i którego postanowił być stróżem.... wiernym aż do końca.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
„Dotąd już napisałem był mój list do ciebie, mój przyjacielu, gdy odebrałem twój. Tak więc, twój biskup nietylko zabronił ci mnie odwiedzać, ale nawet pisać do mnie nadal. Twój czuły, tak tkliwy żal do żywego mnie wzruszył, mój przyjacielu, często rozmawialiśmy z sobą... i wiem, że przysiągłeś zachować prawa; wypada ci ulec i być posłusznym; wszelka przysięga jest święta dla uczciwego człowieka. Biedny dobry Józefie, chciałbym, abyś znalazł wynagrodzenie zerwanych ze mną tak długich stosunków... Lecz otóż... mocno jestem wzruszony... słabo mi się robi... tak... mocno cierpię... bo wiem, ile ty cierpieć musisz...
Niepodobna mi pisać dalej tego listu... byłbym może przykrym dla tych, których rozkazy szanować powinniśmy.
Ponieważ tak trzeba, list ten będzie ostatni; bądź zdrów, miły mój przyjacielu, bądź jeszcze zdrów, a zdrów na zawsze. Serce mi się kraje z boleści.
Wszystko zapowiadało nastąpić mający rozkoszny ciepły dzień letni!... W połowie pochyłości wzgórza kępa starych wierzb tworzyła naturalną altanę, a na ich grubych korzeniach, gęstem mchem pokrytych, siedzieli mężczyzna i kobieta; ich całkiem zbielałe włosy, ich zgrzybiałe zmarszczki, ich zgarbiona postać, znamionowały późną starość...
A jednakże ta kobieta niedawno jeszcze była młoda, piękna, i długie czarne włosy okrywały jej blade czoło. A jednakże ten mężczyzna tak jeszcze niedawno był z całej sile wieku.
Z miejsca, w którem spoczywali ten mężczyzna i ta kobieta, widać było dolinę, jezioro, las, a poza lasem wznoszące się jakby powykrawane, powyszczerbiane wierzchołki gór niebieskawych, z poza których wzejść miało słońce.
Ten obraz, wpół osłonięty bladawą przezroczystością świtu, był zarazem wesoły, melancholijny i uroczysty..
— O moja siostro! — mówił starzec do kobiety, która, jak on, spoczywała pod kępą starych wierzb — o moja siostro, ileż to razy... od tylu wieków ręka Przedwiecznego rzucała nas w przestrzeń świata i jak odzieleni przebiegaliśmy świat od jednego do drugiego bieguna, ileż to razy byliśmy świadkami budzącej się przyrody, z uczuciem nieukojonego żalu! Niestety! widzieliśmy nastający dzień, który nam przebiec trzeba było... od wschodu do zachodu... przydany bez pożytku do upłynionych już dni, których napróżno powiększał liczbę, bo śmierć zawsze uciekała przed nami.
— Lecz, o szczęście! mój bracie, od niejakiego czasu Przedwieczny chciał, żeby równie jak dla innych stworzeń, każdy upłyniony dzień był także dla nas krokiem ku grobowi. Chwała mu za to!... chwała niech mu będzie za to!...
— Niestety! moja siostro, pewno także... ostatni potomek mego przeklętego rodu... swoją śmiercią dokonać ma mego odkupienia... bo nareszcie objawiła się wola Boska... uzyskam przebaczenie, gdy ostatni z potomków mego rodu zniknie z ziemi... Jemu zachowana została łaska dokonania mego odkupienia... jemu, który tyle zrobił dla zbawienia mych braci.
— Miej nadzieję, mój bracie... pomnij, że po pokucie następuje przebaczenie, po przebaczeniu nagroda... Zbawiciel ukarał w tobie i w twem potomstwie rzemieślnika, którego nieszczęście i niesprawiedliwość złym uczyniły, powiedział on ci: Idź!... idź!... bez końca i odpoczynku, i próżny będzie twój pochód; każdego wieczora, rzucając się dla spoczynku na twardej ziemi, nie będziesz bliższym kresu, jak byłeś rano, rozpoczynając ten wieczny pochód... Tak, przed wieki, nielitościwi ludzie powiedzieli do rzemieślnika: Pracuj... pracuj... pracuj... bez ustanku i odpoczynku, a twoja praca dla wszystkich użyteczna, dla ciebie tylko będzie bezowocna, i co wieczór, rzucając się na twardą ziemię, nie będziesz bliższym szczęścia i wypoczynku, jak byłeś przy obudzeniu się ze snu, po całodziennej pracy.
— Tak, moja siostro, czuję to, twoje słowa są prorocze... tak... zanim zamkniemy nasze ociężałe powieki, zobaczymy przynajmniej jutrzenkę tego cudownego, pięknego dnia... Och! nie... nie wylewam już łez żalu nad potomkami moimi, męczennikami ludzkości, których poświęcili na ofiarę wieczni nieprzyjaciele ludzkości. Tak, chwała potomkom mego rodu, że byli ostatniemi ofiarami Faryzeuszy, fałszywie tłumaczących słowa Chrystusa Zbawiciela, którzy śmią utrzymywać, wobec niewyczerpanych skarbów stworzenia, że Bóg stworzył człowieka do łez, niedoli i nędzy... Nie, nie! człowiek stworzony dla szczęścia, pracy i miłości bliźniego!...
— O! mój bracie... twoje słowa także są prorocze... tak, tak, jutrzenka tego pięknego dnia... zbliża się... jak się zbliża wschód tego dnia, który, przez miłosierdzie Boskie, będzie ostatnim dniem naszego życia... ziemskiego...
— Ostatnim... moja siostro... nie umiem powiedzieć, jakie ogarnia mnie uczucie; zdaje mi się... jak się zbliża wschód tego dnia, który, przez się, rozprasza się, czuję, jak głębokie tchnienia mej duszy chcą ulatywać ku niebu.
— Och! szczęście... mój bracie... umieram...
— Moja siostro... moje oczy zamykają się... Już nam przebaczano... już przebaczono...
— Och!... mój bracie... oby to Boskie odkupienie rozciągnęło się na wszystkich... tych, którzy cierpią, na ziemi...