Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Żyd
wieczny tułacz
POWIEŚĆ
TOM III
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9








CZĘŚĆ I.
TRZYNASTEGO LUTEGO.
I.
DZIEDZIC.

Gdy Samuel roztworzył bramę, stanęli przed nim Gabrjel i Rodin. Ostatni zapytał żyda:
— Czy pan jesteś stróżem tego domu?
— Tak, panie — odrzekł Samuel.
— Ksiądz Gabryel de Rennepont, którego tu pan widzisz — rzekł Rodin, wskazując swego towarzysza — jest jednym z potomków Marjusza de Rennepont.
— A tem lepiej, panie — odrzekł żyd prawie mimowolnie, uderzony anielską fizjognonmją Gabryela.
Patrzał na księdza z pełnem poszanowania zajęciem, wkrótce jednak, spostrzegłszy, że to nabawiało Gabryela kłopotu, odezwał się:
— Notarjusz przybędzie dopiero o godzinie dziesiątej.
Gabryel spojrzał nań ze zdziwieniem i zapytał:
— Jaki notarjusz?
— To wszystko wyjaśni panu ksiądz d‘Aigrigny — podchwycił Rodin; a zwracając się do żyda, dodał: — Czy nie moglibyśmy gdzie zaczekać na notarjusza?
W kilka chwil potem Gabryel i Rodan wprowadzeni zostali przez Samuela do pokoju, który tenże zajmował na dole.
Rodin i Gabryel pozostali w pokoju sami.
Zamiast zwykłej łagodności, która twarzy młodego misjonarza nadawała wdzięk niewymowny, widniał na niej widoczny wyraz smutku i surowości. Od kilku już dni Rodin nie widział Gabryela, mocno więc uderzyła go zmiana w jego fizjognomji. Gabryel, jak zwykle, ubrany był w długą czarną sutannę, przy której mocniej jeszcze odbijała przezroczysta bladość jego twarzy. Po oddaleniu się żyda, rzekł do Rodnia poważnym tonem:
— Czy nareszcie powiesz mi pan, dlaczego już od kilku dni nie wolno mi było widzieć się z wielebnym księdzem d‘Aigrigny?... Jakiż ja mogę mieć w tem interes, aby się znajdować w tym domu?
— Niepodobna, abyś o tem nie wiedział — mówił Rodin, pilnie badając Gabryela. — Bo pocóż to przychodziła wczoraj twoja przybrana matka?... Czyż nie mówiła ci o pewnych papierach rodzinnych?
— Wcale nie — odrzekł Gabryel.
— A więc... twierdzisz, że nie po to przychodziła do ciebie wczoraj Franciszka Baudoin? — uporczywie powtarzał Rodin.
— Panie — rzekł młody ksiądz łagodnie, tłumiąc w sobie uczucie niecierpliwości. — Zapewniam pana, że prawdę mówię.
— Wierzę — odrzekł Rodin — Taką myśl nastręczyło mi tylko szukanie przyczyny, jaka skłoniła cię do przekroczenia rozkazu Wielebnego księdza d‘Aigrigny, zabraniającego ci wszelkiej styczności z osobami obecnemi.. Pozwoliłeś sobie przeciwko wszelkim naszym regułom zamknąć drzwi, które powinny być zawsze otwarte lub tylko przymknięte, aby nie było żadnej przeszkody do wzajemnego kontrolowania.
— Drzwi zamknąłem dlatego że chodziło o spowiedź.
— A cóż ją tak nagliło do spowiedzi?
— O tem dowiesz się pan, jak będę zdawał sprawę księdzu d‘Aigrigny, jeżeli ci pozwoli być przy tem obecnym.
Słowa te wyrzekł młody misjonarz tak dobitnie, że nastąpiło po nich dość długie milczenie.
Tak więc Gabryel nie wiedział wcale o rodzinnych związkach, łączących go z córkami marszałka Simom, i panną de Cardoville, z panem Handy, z księciem Dżalmą i z Leżynago; gdyby mu powiedziano, że jest spadkobiercą Marjusza Renneponta, mniemałby, że jest jedynym potomkiem tej rodziny.
Gabryel przypatrywał się pracy mularzy, wybijających zamurowane drzwi do domu.
Samuel wprowadził do pokoju księdza d’Aigrigny: Gabryel się odwrócił, Rodin się obrócił, Rodin zaś szepnął księdzu d’Aigrigny:
— On nie wie o niczem.
Pomimo robionej obojętności, twarz pana d’Aigrigny była blada, przebijał się w niej niepokój.
Gdy Gabrjel się odwrócił, odezwał się do niego przyjaznym tonem:
— Kochany synu, wiele mnie to kosztowało, żem ci do tej chwili odmawiał posłuchania; zapewnić cię jednak mogę, żem tak postąpił z tobą jedynie dla twego własnego dobra.
— Powinienem wierzyć waszej wielebności — odrzekł misjonarz, kłaniając się.
Ksiądz d’Aigrigny, w którego ręce złożył straszną przysięgę, łączącą go na zawsze z zakonem jezuitów, wywierał nań wpływ despotyzmu, ucisku i ustawicznego postrachu.
Po powrocie z Ameryki, Gabrjel pierwszy raz dopiero widział się z księdzem d’Aigrigny.
— Pragniesz, kochany synu, pomówić ze mną w bardzo ważnym przedmiocie?
— Tak, wielebny ojcze.
— I ja także chcę objaśnić cię o interesie wielkiej wagi i posłuchaj więc mnie naprzód... Lat temu blisko dwadzieścia — mówił czule ksiądz d’Aigrigny — spowiednik twej przybranej matki zwrócił się do mnie, za pośrednictwem pana Rodina, polecając cię mej uwadze, twój łagodny, skromny charakter i wczesne rozwijanie się władz umysłowych zasługiwały na troskliwe zajęcie się tobą; za mojem staraniem zostałeś przyjęty bezpłatnie do jednej ze szkół naszych; tym sposobem ulżyło się ciężaru zacnej kobiecie, która przyjęła cię pod swą opiekę, a dziecko, rokujące już tak dobre nadzieje, otrzymało wszelkie dobrodziejstwa pobożnego wychowania... Czy nieprawda, mój synu?
— Prawda, wielebny ojcze — odpowiedział Gabrjel, spuściwszy oczy.
— W miarę, jak podrastałeś, wyborne, rzadkie rozwijały się w tobie cnoty; byłeś przykładny; w naukach także szybkie robiłeś postępy. Byłem pewny, że będziesz zawsze wiernym synem kościoła. Nie omyliłem się w mej nadziei. Dowiedziawszy się, że twoja przybrana matka gorąco pragnie widzieć cię w stanie duchownym, szlachetnie odpowiedziałeś życzeniom zacnej niewiasty, której tyle byłeś winien. Stwórca sprawiedliwy w rozdawaniu swych nagród zaliczył cię w poczet wojujących członków naszego świętego kościoła.
Ksiądz d’Aigrigny mówił dalej.
— Kochany synu, wypadało mi skreślić ten krótki obraz przeszłości, aby przejść do tego, co następuje, gdyż idzie tu, jeśliby to było możebnem... o mocniejsze zaciśnięcie węzłów, które cię łączą z nami.
— A więc... wielebny ojcze... — żywo zawołał Gabrjel, przerywając mowę księdza d’Aigrigny — nie mogę... nie powinienem cię już słuchać.
I młody ksiądz zbladł, a po zmienionych rysach jego twarzy widać było, że wrzała w nim gwałtowna walka.
— Prawdziwie, kochany synu, mocno mnie zadziwiasz. Mój Boże!... Cóż ci się to stało!?
— Wielebny ojcze, już nie mam prawa do twej ufności pod względem interesów zakonu, bo niezadługo przedzieli nas pewno od siebie przepaść.
Trudno byłoby określić spojrzenia, jakie na te słowa d’Aigrigny i Rodin nawzajem na siebie rzucili; Rodin, wlepiwszy swe jaszczurcze oczki w Gabrjela, zaczął gryźć paznogcie; d’Aigrigny zbladł zżółkł; na czoło pot zimny mu wystąpił...
Myśl ta prawdziwie pogrążyła go w rozpaczy. Odpowiedział z wielką łagodnością:
— Mój synu, niepodobna mi uwierzyć, aby kiedy ciebie i mnie przedzielać miała przepaść...
— W rzeczy samej, jest temu lat blisko dwanaście, wielebny ojcze — mówił Gabrjel poważnie — odkąd za staraniem twojem wszedłem do szkoły jezuitów... Wszedłem z ufnością. Ale jakże zachęcano ten szacowny instynkt dzieciństwa?... Tegoż samego dnia, w którym przybyłem, rzekł do mnie przełożony, wskazując mi dwoje dzieci nieco starszych ode mnie: „Oto są towarzysze, szczególniej dla ciebie przeznaczeni; zawsze wszyscy trzej razem będziecie wychodzili; reguła zakonna nie dozwala rozmowy między dwoma; reguła także wymaga, abyś pilnie słuchał, co mówić będą twoi towarzysze, a następnie mógł mi wszystko powtórzyć, bo te kochane dzieci, mimowoli, mogą mieć złe myśli; a jeżeli będziesz kochał swych towarzyszów, ostrzeżesz mnie o ich złych zamiarach... lepiej jest zapobiec złemu, aniżeli je potem karać“.
— Mój synu, takie są w istocie — rzekł d’Aigrigny — reguły naszych szkół.
— Wiem o tem — z żalem odpowiedział Gabrjel — tak więc w trzy dni potem, ja, biedne, uległe i łatwowierne dziecko, śledziłem naiwnie mych towarzyszy, podsłuchując, zatrzymując w pamięci ich rozmowy i donosząc o wszystkiem przełożonemu, który mi winszował mej gorliwości... Była to niegodziwość, jaką mi nakazywano... a z tem wszystkiem, Bóg mi jest świadkiem, sądziłem, że dopełniam uczynku pobożnego... kiedym pewnego dnia zawinił przekroczeniem reguł domu, rzekł mi przełożony: „Moje dziecię, zasłużyłeś na surową karę; ale będzie ci ona darowaną, jeśli zdołasz odkryć takie przewinienie w którym z twoich towarzyszów; kiedy schwytasz ich na uczynku i ściągniesz na nich zbawienną karę, odniesiesz stąd dwojaką korzyść: bo wyświadczysz im wielką przysługę, a powtóre, sam unikniesz zasłużonej kary, która ci za twoją gorliwość o dobro bliźniego zostanie odpuszczoną“.
— Mój synu — odrzekł d’Aigrigny — to wszystko zgodnem jest z przyjętemi zasadami w naszych szkołach, gdzie wszyscy nawzajem kontrolują się bez uszczerbku dla przyjaźni i wzajemnej miłości, dla większej chwały Pana Boga.
— Wiem o tem; tak to w imię wszystkiego, co jest najświętszem u ludzi, zachęcano mnie do złego!
— Kochany synu, takie odezwanie się do mnie... jest wielce nieprzyzwoitem. Przykro mi, gdy zmuszony jestem przypomnieć ci, mój synu, że nam winien jesteś wychowanie swoje.
— Takie też były jego owoce, mój ojcze — odrzekł Gabrjel. — Stałem się donosicielem dlatego, aby uniknąć zasłużonej kary... A taka była moja wiara, pokora i ufność, iż przyzwyczaiłem się z całą niewinnością i z największą gorliwością do pełnienia tej podwójnie haniebnej roli. Pewnego razu, dręczony niewyraźnemi skrupułami, ostatniemi popędami szlachetnego natchnienia, zadałem sam sobie pytanie: czy pobożny cel, jaki wyznaczono tym donoszeniom, był dostatecznym do uniewinnienia mnie z moją wątpliwością zwierzyłem się przełożonemu; odpowiedział mi, że nie powinienem roztrząsać tylko poprostu słuchać, i że na niego samego tylko spada odpowiedzialność za moje uczynki.
— Mów dalej, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny, — niestety! słuszne miałem powody, nie chcąc pozwolić ci udać się do Ameryki.
— Widać, że chciała Opatrzność, abym w tym kraju dziewiczym, żyznym i szczęśliwym, oświecony osobliwszym trafem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jasno przejrzał nareszcie! — zawołał misjonarz. — Tak jest, w Ameryce, pośród niezmiernych pustyń, które przebiegałem... na widok takiej wspaniałości i wielkości uczyniłem przysięgę... Zaraz, wielebny ojcze, wytłómaczę się z owej przysięgi; ale wierz mi, dzień ów, w którym lękać się i potępiać musiałem to, co tak długo błogosławiłem i czciłem, był dla mnie bardzo nieszczęśliwym, strasznym....
— Znam twoje dobre serce, mój kochany synu; mam nadzieję, że utwierdzimy twoją wiarę, zachwianą nieszczęściem i rozproszymy chmury, które wzrok twój zaćmiły...
Kiedy ksiądz d’Aigrigny tak mówił, Rodin stanął, dobył z kieszeni pugilares i coś w nim napisał. Gabrjel coraz więcej bladł i bardziej był wzruszony. Wielkiej potrzeba mu było odwagi, żeby tak mówić.
Mówił dalej zmienionym głosem:
— Zalecano mi ciągle unikać wzroku tego, kto do mnie mówił, abym tem lepiej ukrył wrażenie, które zdziałać mógł na mnie swemi słowy, abym ukrywał wszelkie moje uczucia, abym na wszystko uważał i wszystko około siebie podsłuchiwał? Tak doszedłem do lat piętnastu. Ponury, milczący i trwożliwy, w głębi tego smutnego, cichego i zimnego domu, poznałem, że coraz bardziej zamykano mnie przed miłym i swobodnym światem; cały czas zajmowały mi zawiłe, bez związku, bez żadnego pożytku nauki i mnóstwo drobiazgowych ćwiczeń i formuł. Zamiast owych Boskich słów Zbawiciela: Kochajcie się nawzajem... wpajać chciano: Nie ufajcie jedni drugim... Mówionoż nam kiedy słowo o rodzinnym kraju? o obowiązkach obywatela? Nie... o nie, bo na te słowa bić zaczyna serce, a właśnie u nas nie wolno bić sercu... Przyszło do tego, że już nic nie czułem; od sześciu miesięcy nie widziałem ani przybranej matki, ani brata; nareszcie przyszli do kolegjum... Kilka lat wcześniej byłbym ich przyjął z zapałem radości i rozrzewnieniem. Tym razem oczy moje pozostały suche, a serce zimnem; moja matka i brat odeszli ode mnie zapłakani; przecież ten widok żalu uderzył mnie... zawstydziłem się wtedy mej zimnej nieczułości, która opanowała mnie od chwili jak zamieszkałem w tym grobie, który nazywa się szkołą jezuicką. Przerażony, chciałem z niego wyjść, dopóki jeszcze starczyło siły... Wtedy, mówiłem ci, Wielebny ojcze, o wyborze stanu... gdyż w owych to krótkich chwilach przebudzenia, zdawało mi się, że słyszę w dali brzmiące życie czynne, płodne, pracowite, niezależne, życie podzielane z przyjaciółmi, z rodziną... Wtedy to, Wielebny ojcze, powiedziałeś mi, że moja matka miała tylko jeden cel, jedno życzenie, życzenie...
— Widzieć cię w stanie duchownym, mój synu — dokończył ksiądz d’Aigrigny.
— Dosyć, mój ojcze — przerwał Gabrjel tonem oburzenia — przykro mi jest słuchać cię podającego fałsz za prawdę: Franciszka Baudoin nigdy nie miała tej myśli... Wczoraj, mój ojcze, powiedziała mi wszystko. I ja i ona byliśmy oszukani.
Surowo odparł ksiądz d’Aigrigny:
— Słowom twej przybranej matki więcej wierzysz, aniżeli mnie?... co mniemasz o...
Wielebny ojciec nie mógł dokończyć.
Wszedł Samuel i rzekł:
— Mężczyzna jakiś już w starszym wieku chce mówić z panem Rodinem.
— To ja, panie — odrzekł zdziwiony Rodin. Nim wyszedł z żydem, podał księdzu d’Aigrigny kartkę zapisaną ołówkiem.

Ksiądz d’Aigrigny i Gabrjel pozostali sami.

II.
ROZBRAT.

Ksiądz d'Aigrigny, w wielkiem zmartwieniu, wziął machinalnie bilet od Rodina i trzymał go w ręku, nie pomyślawszy o przeczytaniu; wielebny ten ojciec z trwogą wyglądał końca rozmowy.
Według ustawy zakonu jezuitów, Gabrjel nie mógł nic posiadać na swoją wyłączną własność, a nadto ksiądz d'Aigrigny uzyskał od niego, na rzecz zgromadzenia, wyraźne zrzeczenie się wszelkiego majątku; lecz można było mniemać, iż wyraźnie zerwać chce związki, łączące go z zakonem Jezuitów; w takim razie prawnie nie miał obowiązku dotrzymać jakiegobądź przyrzeczenia. Nadzieje księdza d'Aigrigny zagarnięcia na rzecz zakonu olbrzymiego mienia rodziny Rennepont'ôw na zawsze byłyby zniszczone.
Ksiądz d'Aigrigny, w niemym przestrachu, czekał rozwiązania tej aż dotąd groźnej dla niego rozmowy.
Misjonarz zaś mówił dalej:
— Gdy wstąpiłem do jezuickiego seminarjum, mego postanowienia nie dyktowało mi nieodzownie religijne powołanie... skłoniła mnie do tego chęć świętego wywdzięczenia się przybranej matce. Z tem wszystkiem, prawdziwy duch religji Chrystusa tak jest ożywczy, iż nabrałem chęci i gorliwości, gdym pomyślał, że będę wykonywał Boską naukę Zbawiciela. Tej wzniosłej i świętej nauce nikt się nie oprze, kiedy się jej nauczy ze łzami w oczach i sercem pełnem tkliwej miłości bliźniego!
— Mój synu, taki jest w rzeczy samej duch chrystjanizmu; i uczyć się trzeba i zgłębiać słowo Pisma świętego — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny. — Dla tej to nauki szczególniej, przeznaczone są nasze seminarja. Wykład słowa jest dziełem rozbioru, karności i uległości, a nie dziełem serca i uczucia... dlatego, mój synu, porządek, uległość, regularność, są pierwszemi zasadami naszego towarzystwa.
— Niestety! mój ojcze, nie było to życie, ale raczej śmierć, którą tak regulowano; — wpośród tego niszczenia wszelkich szlachetnych zasad, poświęcałem się nauce scholastycznej, nauce ciemnej, która zawsze obudza myśli niebezpieczeństw, walk, wojen, a nigdy myśli pokoju, spokojności i szczęścia.
— Scholastyka, kochany synu — odpowiedział surowo ksiądz d‘Aigriginy — jest zarazem puklerzem i mieczem: puklerzem dla osłony i ochrony katolickiego dogmatu, mieczem zaś dla zwalczania herezji.
— Z tem wszystkiem, mój ojcze, Chrystus i jego Apostołowie nie znali tej ciemnej nauki, a na ich proste, wzruszające słowa, odradzali się ludzie i zyskiwali prawdziwe zbawienie... Azali ewangelja, ta boska ustawa, nie jest dostateczną do nauczania ludzi, by kochali się wzajemnie? Lecz niestety! zamiast przemawiać do nas tym językiem, mówiono nam tylko o wojnach religijnych, obliczając potoki krwi, którą trzeba było przelać, aby przypodobać się Bogu i utopić herezję. Taka to straszna nauka uczyniła jeszcze smętniejszem nasze życie; związki nasze z towarzyszami przybierały charakter goryczy, zawiści i podejrzliwości. Nałóg donoszenia rodził skrytą nienawiść, głęboką urazę. Ja nie byłem ani lepszym, ani gorszym od innych: wszyscy ugięci od tylu lat pod żelazne jarzmo biernej uległości, odwykli od wszelkiej rozwagi, od używania własnej woli, pokorni, drżący przed swymi przełożonymi, wszyscy byliśmy jednakowo usposobieni, bezwładni, milczący... Nareszcie przyjąłem święcenie: przyjąłem je za twoją radą... Jak się to stało? Nic nie wiem... bo oddawna już nie miałem własnej woli. Poddać się musiałem i odbyć wszelkie próby... najstraszniejsza stanowczą była... Kilka miesięcy przepędziłem w milczeniu w mojej celi, odbywając wytrwale nadzwyczajne, machinalne ćwiczenia, jakie mi naznaczono. Prócz waszej wielebności, nikt się do mnie przez ten długi czas nie zbliżył; żaden głos ludzki, prócz waszego, nie obił się o moje uszy... czasem w nocy, uczuwałem przestrach... umysł mój, osłabiony postami, surowością, samotnością, trapiły dziwne, straszne widziadła; innym znowu razem przeciwnie: wpadałem w jakąś niemoc, w jakąś nieczułą spokojność, sądząc, że wykonać moje śluby było to samo, co pozbyć się na zawsze ciężaru woli i myśli...
— Przypomnij sobie, kochany synu — odrzekł wielebny ojciec — przypomnij sobie, że w wigilję dnia; wyznaczonego ci do wyrzeczenia tych ślubów, ofiarowałem ci wolność, podług ustawy naszego towarzystwa, abyś zrzekł się należenia do zgromadzenia naszego, zostawiając ci wybór, bo my dobrowolne tylko przyjmujemy powołanie.
— Prawda, mój ojcze — odpowiedział misjonarz z boleścią — kiedym wycieńczony, zwątlony na duszy przez trzymiesięczną samotność i próby, był bezwładny... nie mogąc ruszyć się, otworzyłeś wtedy drzwi mej celki... mówiąc mi: „Jeżeli chcesz, wstań... wolno ci... Niestety brakło mi sił; jedynem życzeniem mej bezwładnej i oddawna już sparaliżowanej duszy, był spoczynek w grobie... Wykonałem więc nieodzowne śluby i upadłem na twoje ręce jak trup.
— I aż dotąd, mój synu, nie upadłeś nigdy pod tem posłuszeństwem trupa...
Po chwili milczenia Gabrjel mówił dalej:
— Zawsze, mój ojcze, ukrywałeś przede mną prawdziwy cel zakonu, do którego wstępowałem... Zupełnego wyrzeczenia się własnej woli, którą zdałem na mych przełożonych, żądano ode mnie w imię chwały Pana Boga... mówiłeś mi, że miałem być użyty do dzieła świętego, wielkiego, pięknego... uwierzyłem ci, ojcze... Czekałem... nieszczęsny przypadek zmienił moje przeznaczenie... bolesna choroba, pochodząca z...
— Synu! niema potrzeby przytaczać tych okoliczności.
— Przebacz mi, ojcze, wszystko przypomnieć ci muszę, mam prawo żądać, abyś mnie słuchał...
— Mów więc — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, brwi zmarszczywszy, i nie mogąc ukryć obawy wobec tego, co miał powiedzieć młody ksiądz, którego dotąd blade lica pokryły się żywym rumieńcem.
— Na pół roku przed mym odjazdem do Ameryki — mówił dalej Gabrjel, oczy opuszczając — zapowiedziałeś mi, że mnie przeznaczasz na spowiednika... i... żeby mnie przygotować do tej świętej posługi dałeś mi książkę, zawierającą pytania, jakie kapłan czynić może młodym chłopcom... młodym panienkom... i mężatkom... gdy staną przed trybunałem pokuty... Oh! mój Boże! — dodał Gabrjel, zadrżawszy — nigdy nie zapomnę owej strasznej chwili... było to wieczorem... Pełen uszanowania, ufności i wiary... otworzyłem ową książkę. Z początku nie rozumiałem... Potem nareszcie,,, zrozumiałem... Wtedy to przejęła mnie zgroza, osłupiałem; ledwo tyle miałem siły, aby zamknąć tę obmierzłą księgę... wyrzucałem sobie, żem niechcący rzucił okiem na te karty hańby... które, pewno przez pomyłkę, podałeś mi w ręce.
— Kochany synu — odpowiedział wielebny ojciec poważnie — starałem się uspokoić twoje skrupuły. Ksiądz obowiązany słuchać wszystkiego pod pieczęcią spowiedzi, powinien wszystko poznać, o wszystkiem wiedzieć i móc wszystko ocenić... że nasze zgromadzenie obowiązywało młodych księży, przeznaczonych na spowiedników, czytać tę książkę, jako dzieło klasyczne.
— Uwierzyłem ci, Wielebny ojcze; nałóg bezwładnego posłuszeństwa opanował mnie. Pomimo wstrętu, który sobie wyrzucałem jako wielkie przestępstwo, mając na myśli twoje słowa, zaniosłem książkę do stancji i czytałem ją... O! mój ojcze... jakież przerażające odkrycie wszystkiego, co tylko być może najwystępniejszego... Ach! jaka noc! jaka noc! Straszne obrazy przedstawiały się mej aż dotąd czystej wyobraźni.... świadkiem mi jest Bóg! zdawało mi się, że czuję wyraźnie, jak rozum mój słabnie. Tak... Zmącił się zupełnie... gdyż wkrótce unikać chciałem tej piekielnej księgi, i nie wiem co za zgubny pociąg, jakaś pożerająca ciekawość dyszącego mnie zatrzymywała i do kart zgrozy przykuwała... zdawało mi się, że umrę od wstydu i hańby!... straszna gorączka pozbawiła mnie do reszty zmysłów.
— Mówisz o tej książce wyrazami przygany — rzekł surowo ksiądz d‘Aigrigny — gdyż byłeś ofiarą zbyt silnej wyobraźni: jej to przypisać winieneś owe nieszczęsne wrażenia, jakich doznałeś, czytając książkę wyborną, której nic zarzucić nie można.
— A więc, mój ojcze — odpowiedział Gabrjel z głębokim żalem — nie mam prawa żalić się na to, że moja aż do owego czasu niewinna, czysta myśl, zmazaną została sprośnościami. Po tej strasznej nocy nastąpiła długa choroba; powiadano mi, że kilka razy Obawiano się, abym nie dostał pomieszania. Gdym powrócił do zdrowia... przeszłość wydała mi się jak jakie przykre marzenie... Wtedy powiedziałeś mi, wielebny ojcze, że nie byłem dość dojrzały do pełnienia pewnych obowiązków... Wtedy to prosiłem cię usilnie, abym mógł udać się jako misjonarz do Ameryki... Długo nie chciałeś przychylić się do mej prośby, wreszcie pozwoliłeś... Odjechałem... Ujrzałem się między oceanem a niebem! Wtedy wydało mi się, żem wyszedł jak więzień z ciemnej jaskini; pierwszy to raz, po tylu latach, uczułem wolne bicie serca w swych piersiach! pierwszy raz uczułem, że jestem panem swej myśli, i ośmieliłem się zastanowić nad mem przeszłem życiem... Wtedy to dziwne przedstawiały się mej myśli wątpliwości. Pytałem się sam siebie, jakiem prawem, w jakim celu tak długo we mnie tłumiono, niweczono używanie własnej woli, własnego rozumu, kiedy sam Bóg obdarzył mnie tą wolą, tym rozumem; lecz pomyślałem sobie... że może cele tego dzieła wielkiego, pięknego i świętego, do którego przyczynić się miałem, zostaną mi kiedyś odkryte i nagrodzą mnie za moje posłuszeństwo i moje wyparcie się samego siebie...
W tej chwili wszedł Rodin.
Ksiądz d‘Aigrigny zapytał go znaczącem spojrzeniem; Rodin zbliżył się i rzekł mu pocichu, tak iż Gabrjel nie mógł słyszeć:
— Nic ważnego; doniesiono mi tylko, że ojciec marszałka Simon przybył do fabryki pana Hardy.
Rodin zajął poprzednie stanowisko przy kominku.
— Mów dalej, mój synu... chciałbym prędzej wiedzieć, na czem skończyć zamierzasz? — rzekł d‘Aigrigny.
— Powiem ci to niebawem, mój ojcze... Przybyłem do Charlestown‘u... Przełożony naszego instytutu w tem mieście, któremu objawiłem powątpiewania moje o towarzystwie, oświadczył się, z gotowością oświecenia mnie; z przerażającą otwartością odkrył mi cel, do którego uporczywie dążyli naczelnicy, od początku zawiązania zakonu... Przeląkłem się... Czytałem kazuistów... Och! wtedy-to, mój ojcze, było to nowe, straszne dla mnie odkrycie, gdy na każdej karcie tych ksiąg, pisanych przez jezuitów, czytałem usprawiedliwienie, uniewinnienie kradzieży, potworzy, gwałtu, cudzołóstwa, krzywoprzysięstwa i t. p. Kiedym wspomniał, że ja, kapłan Boga miłosierdzia, sprawiedliwości, przebaczenia i miłości, należałem do towarzystwa, którego naczelnicy wyznawali takie zasady i chełpili się niemi, przysiągłem Bogu, że zerwę na zawsze łączące mnie z niem dotąd związki!..
Na te słowa Gabrjela, ksiądz d‘Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie przerażeni; osądzili, że wszystko stracone, że ich zdobycz z rąk im się wymykała.
Gabrjel, głęboko wzruszony tylu wspomnieniami, nie dostrzegł pomieszania swych słuchaczy, i tak mówił dalej:
— Pomimo mego postanowienia opuszczenia zakonu, bolesnem mi było uczynione przeze mnie odkrycie... Tak dalece cierpiałem... iż myśląc o niebezpieczeństwach mej misji, spodziewałem się z tajemną radością, że może przy tej okoliczności Bóg mnie do siebie powoła... lecz przeciwnie,czuwał nade mną z opatrzną troskliwością...
Gabrjel zadrżał na wspomnienie tajemniczej niewiasty, która mu ocaliła życie w Ameryce.
— Po skończeniu misji wróciłem tu, mój ojcze, postanowiwszy prosić się, abyś mnie uwolnił od wykonanych ślubów... Kilka razy, ale nadaremnie, żądałem pomówienia z tobą... wczoraj zrządziła Opatrzność, że mogłem rozmówić się z mą przybraną matką; od niej dowiedziałem się, jakiego to użyto podstępu dla zmuszenia mnie do wstąpienia do zakonu. Pojmujesz, Wielebny ojcze, że gdybym mógł wahać się jeszcze w mem postanowieniu, to to, o czem się wczoraj dowiedziałem; uczyniłoby postanowienie nieuniknionem... Lecz w tej uroczystej chwili wyznać ci muszę, mój ojcze, że nie obwiniam całego zgromadzenia, gdyż zapewne wiele do niego należy osób, podobnie jak ja prostych, łatwowiernych i ufających... żałuję lich, i prosić będę Boga, aby ich oświecił, tak jak mnie oświecił...
— A więc, mój synu — rzekł ksiądz d‘Aigrigny zbladły, struchlały — żądasz zerwania związków, które cię łączą z naszem zgromadzeniem?
— Tak, mój ojcze, złożyłem przysięgę w twoje ręce i proszę cię, abyś mnie rozwiązał... abyś mnie uwolnił od mych ślubów.
— A wiesz, mój synu, że zgromadzenie może cię uwolnić... lecz ty sam nie możesz się uwolnić od niego?
— Mój postępek dowodzi ci, mój ojcze... jaką przywiązuję wagę do przysięgi, kiedy cię proszę, abyś mnie od niej uwolnił... Z tem wszystkiem jednak, gdybyś mi tego odmówił, przestanę nadal uważać się za zobowiązanego tak w oczach boskich, jak i w oczach ludzi.
— To bardzo jasne... — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, zwróciwszy się do Rodina, a głos zamierał mu na ustach, tak wielką była jego rozpacz.
Wtem Rodin, jakby pod natchnieniem niespodzianej myśli, dostrzegł, że wielebny ojciec trzymał jeszcze w ręku jego bilet nieprzeczytany. Żywo więc przystąpił do księdza d‘Aigrigny i zapytał go pocichu tonem powątpiewania i trwogi:
— Wielebny ojcze... czyś nie czytał jeszcze mego biletu?...
— Nie pomyślałem o nim.
— Przeczytaj go więc...
Zaledwie ksiądz d‘Aigrigny rzucił okiem na bilet, gdy żywy promień nadziei zabłysnął na jego, dotąd w rozpaczy pogrążonej, twarzy; ścisnął z wdzięcznością rękę Rodinowi i rzekł mu pocichu:

— Słusznie mówisz... Gabrjel jest nasz...

III.
WDZIĘCZNOŚĆ.

Głęboko się najprzód namyślił ksiądz d‘Aigrigny, nim przemówił do Gabrjela: jego fizjognomja zwolna się wypogodziła. Zdawał się rozważać, obliczać skutki wymowy, którą rozwinąć miał z wybornego i efektownego tematu, który Rodin, widząc grożące niebezpieczeństwo, wyznaczył mu naprędce w kilku wierszach ołówkiem nakreślonych.
Rodin wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne przy kominku.
Trupia twarz jego przybrała zwykły spokój; wielkie powieki, podniesione na chwilę w gniewie i niecierpliwości, opadły znowu i zakryły do połowy małe, mętne oczy.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo wytwornych i płynnych słówek, pomimo ułudy układnego obejścia, mimo sympatycznej twarzy i całej powierzchowności skończonego i wyrafinowanego światowca, gasł i niknął częstokroć w porównaniu z niezachwianą stałością, chytrością i szatańską przebiegłością Rodina, który przecież rzadko kiedy wychodził za obręb swej skromnej roli sekretarza i niemego słuchacza.
Jego wielebność, zręcznie pewno ułożywszy plan ataku, przerwał nareszcie milczenie, westchnął głęboko, umiał swej fizjognomji, przed chwilą surowej i zagniewanej, nadać wyraz ujmującej dobroci i rzekł uprzejmie do Gabrjela:
— Przebacz mi, kochany synu, żem tak długo milczał... bo też twoje nagłe postanowienie tak mnie zmieszało, tyle obudziło we mnie przykrych myśli... iż musiałem się zastanowić przez chwilę, aby dociec przyczyny twego postępku... i zdaje mi się, żem ją znalazł... Czy więc, mój synu, dobrze się namyśliłeś... dobrze rozważyłeś?
— Tak, mój ojcze.
— A jakież są dalsze twoje zamiary, synu mój?
— O! mój Boże! zdaje mi się, że przy pomocy Twojej mógłbym w wiejskiej parafji wyświadczyć przysługę ludzkości. A więc, przykroby mi było, mój ojcze, gdybym widział, że mi odmawiasz tego, co...
— O! bądź spokojny, mój synu — przerwał ksiądz d‘Aigrigny — nie mam bynajmniej zamiaru opierać się dłużej twemu życzeniu odłączenia się od nas...
— A więc, mój ojcze... uwalniasz mnie od mych ślubów?
— Do tego nie mam władzy, kochany synu; napiszę jednak bezzwłocznie do Rzymu, do naszego generała, prosząc o upoważnienie.
— Dziękuję ci, wielebny ojcze...
— Wkrótce więc, kochany synu, uwolniony będziesz od związków, które ci są za ciężkie, a ludzie, których się wyrzekasz z taką goryczą, nie przestaną modlić się za ciebie... aby cię Bóg zachował od wszelkiego obłąkania... Sądzisz, mój synu, że się od nas odłączysz, a my nie sądzimy, abyśmy mogli odłączyć się od ciebie... nie tak łatwo zrywa się u nas ojcowskie przywiązanie. Przez wiele lat dawaliśmy ci, jako swemu ukochanemu dziecku, chleb duszy i ciała; dziś podobało ci się wyrzec się nas, porzucić nas... nietylko na to zezwalam... ale gdym doszedł prawdziwego powodu twego rozbratu z nami, czuję się w obowiązku uwolnić cię od twej przysięgi.
— O jakim powodzie myślisz, wielebny ojcze?
— Niestety! kochany synu, pojmuję twoją obawę... Wiesz, że dziś grożą nam niebezpieczeństwa...
— Niebezpieczeństwa, mój ojcze?
— Niepodobna, żebyś nie wiedział, kochany synu, że od niejakiego czasu prześladują nas, gnębią... Dlatego to, kochany syniu, pojmuję i oceniam, jak należy, pobudki, które przywodzą cię do odłączania się od nas.
— Mój ojcze! — zawołał Gabrjel z gniewem i żalem — tak o mnie nie myślisz... i myśleć tak nie możesz.
Ksiądz d‘Aigrigny, bez względu na protest młodego misjonarza, kreślił dalej obraz urojonych niebezpieczeństw grożących zakonowi, których nietylko że nie było, lecz przeciwnie, tenże zakon odzyskiwał powoli, skrycie, dawny swój wpływ.
— Och! gdyby nasze zgromadzenie, tak jak dawniej — prawił wielebny ojciec — doznawało jeszcze poszanowania i względów, jakie mu winni dobrzy katolicy, pomimo tylu bezecnych potwarzy, nas ścigających! Lecz dziś, kiedy jesteśmy słabi, uciskani, zagrożeni, ze wszystkich stron, obowiązkiem jest naszym nie zmuszać cię do dzielenia z nami niebezpieczeństw...
Gabrjel został rozbrojony; nie było na świecie szlachetniejszego, uczciwszego serca nad niego.
— Wielebny ojcze — rzekł głosem wzruszonym i ze łzami w oczach — twoje słowa są okrutne... i niesprawiedliwe... bo wiesz, że ja nie jestem podłym.
— Nie... — wtrącił Rodin krótko, ucinkowo; a zwracając się do księdza d‘Aigrigny i wskazując na Gabrjela wzrokiem pogardliwym, dodał: — syn waszej wielebności jest... roztropny.
Na te słowa Gabrjel wzdrygnął się: lekki rumieniec wystąpił na jego blade lica; jego wielkie, błękitne oczy zaiskrzyły się szlachetnym gniewem; potem, wierny zasadom rezygnacji i chrześcijańskiej pokory, poskromił to chwilowe uniesienie, schylił głowę i, zbyt będąc wzruszonym, aby mógł odpowiedzieć, milczał, otarłszy tylko łzę nieznacznie.
— Inna jeszcze pobudka zmusza nas, abyśmy się nie wahali uwolnić cię od twych ślubów, mój synu... — jest to kwestja dość drażliwa... Dowiedziałeś się zapewne wczoraj od swej przybranej matki, że powołany będziesz do odziedziczenia spadku... którego wartość jeszcze niewiadoma.
Gabrjel żywo podniósł głowę i odparł:
— Nie rozumiem cię, mój ojcze.
— A przecież to rzecz bardzo prosta...
— Łamiesz swoją przysięgę dlatego, że my jesteśmy prześladowani i że chcesz odzyskać swój dar — dodał Rodin piskliwym głosem, jakgdyby chcąc krótko i po grubjańsku przedstawić stosunek Gabrjela do zakonu.
Na to haniebne oskarżenie Gabrjel podniósł i ręce do nieba, wołając żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... mój Boże!
Ksiądz d‘Aigrigny, zamieniwszy z Rodinem spojrzenie, rzekł do niego surowym głosem, niby karcąc go za jego obraźliwą otwartość:
— Sądzę, że za daleko się posuwasz...
— Wielebny ojcze — odezwał się nareszcie Gabrjel blady, wzruszony, drżący i hamując swe słuszne oburzenie — dziękuję ci, żeś przynajmniej zawiesił swój sąd... Nie, nie jestem podły, gdyż Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem, aby zagrażało waszemu zgromadzeniu jakie niebezpieczeństwo; nie jestem ani podstępnym, ani chciwym, gdyż Bogiem się świadczę, że dopiero w tej chwili, od was się dowiaduję, iż, być może, powołany zostanę do odziedziczenia spadku i że...
— Jedno słowo tylko, kochany synu — przerwał ksiądz d‘Aigriginy — o tej okoliczności dowiedziałem się niedawno, prawdziwym przypadkiem... A to z powodu papierów, które twa przybrana matka oddała swemu spowiednikowi i które nam złożone zostały przy twem wejściu do naszej szkoły. Jeszcze wczoraj wieczorem uważaliśmy cię wszyscy za swego; ustawa nasza wymaga, aby żaden z mas nie posiadał nic na swą wyłączną własność... A więc już nie ty, lecz zgromadzenie, w mojej osobie, wystąpiło jako spadkobierca, za ciebie i w twojem imieniu, opatrzone twymi dowodami, które ja tu mam w porządku. Lecz teraz, mój synu, ponieważ opuszczasz nas... do ciebie należy stanąć; my przybyliśmy tu jedynie jako pełnomocnicy ubogich, którym ty dawniej rozdawałeś pobożnie mienie, kiedykolwiek na cię przypaść mogące. Teraz przeciwnie, nadzieja pozyskania majątku zmienia twoje myśli; odbierz więc swoją darowiznę.
Gabrjel słuchał z niecierpliwością swego przełożonego, nareszcie zawołał:
— I ty to, wielebny ojcze, ty sądzisz, że jestem zdolny cofnąć donację, dobrowolnie zgromadzeniu zapisaną w dowód wdzięczności za udzielone mi szlachetnie przez ciebie wychowanie?...
— Spodziewałem się tego, mój synu.
Potem skinął na Rodina, aby się wmieszał.
— Pozwól pan — rzekł zimno Rodin — prawo nie uznaje naszego istnienia, nie zna także darów uczynionych zgromadzeniu... Mógłbyś więc odebrać jutro to, cobyś dał dzisiaj.
— A moja przysięga, panie! — zawołał misjonarz.
— Pańska przysięga? wszakże przysiągłeś wieczne posłuszeństwo zgromadzeniu i że go nigdy nie opuścisz; a dziś, jakąż ma u pana wagę ta przysięga? Gabrjel zakłopotał się na chwilę, lecz nic nie odpowiedziawszy, z godnością zbliżył się do stołu, siadł i napisał:
„W obliczu Boga, który mnie słyszy; przed tobą, Wielebny ojcze i przed panem Rodinem, świadkami mej przysięgi, ponawiam teraz dobrowolnie, bez przymusu, donację całą i zupełną, którą uczyniłem dla towarzystwa Jezuitów, w osobie księdza d‘Aigrigny, wszelkich dóbr, jakieby kiedykolwiek do mnie należały, i bez względu na ich wartość. Przysięgam, pod karą hańby, że obietnicy tej dotrzymam święcie, jako uiszczenia się z długu wdzięczności i pobożnej powinności.
„Ponieważ cełem tej donacji jest wynagrodzenie otrzymanych dobrodziejstw, tudzież przyjście z pomocą ubogim, przeto rozporządzenie to w żadnym wypadku zmienionem być nie może. Wiedząc, iż prawnie mógłbym kiedyś żądać unieważnienia aktu, który teraz czynię z własnej, dobrej woli, oświadczam, że, gdybym myślał kiedy, z jakich bądź powodów, o unieważnieniu go, zasłużyłbym na wzgardę u wszystkich uczciwych ludzi.
„Dla lepszej wiary napisałem to i podpisałem 13 lutego 1832 roku w Paryżu, w chwili otwarcia testamentu jednego z mych przodków ojczystych.

Gabrjel de Rennepont“.

Młody ksiądz oddał następnie ten akt Rodinowi, nie rzekłszy ani słowa.
Socjusz uważnie przeczytał dokument, poczem, zwracając się do Gabrjela, odezwał się ze zwykłą sobie oziębłością:
— To tylko przysięga napisana... nic więcej.
Gabrjel osłupiał na bezczelność Rodina.
— Panie! — przerwał, zaledwie powstrzymując uniesienie.
— A więc dobrze — odrzekł zimno Rodin — ponieważ masz pan niezmienne postanowienie uczynić tę donację zupełnie ważną... to jakie mógłbyś pan mieć zarzuty, aby otrzymała rękojmię prawną?
— Ależ, panie, żadnego nie mam zarzutu — odparł z goryczą Gabrjel — lecz gdy moje słowo napisane i zaprzysiężone nie jest dla pana dostateczne...
— Mój kochany synu — przerwał uprzejmie wielebny ojciec — wierz mi, że gdyby tu szło o donację na moją korzyść, ja, przyjmując ją, znajdowałbym w twem słowie zupełną rękojmię... Lecz tu zachodzą inne okoliczności... Bóg może cię powołać do siebie... dziś lub jutro... A któż ręczy, że twoi spadkobiercy zechcą wypełnić twoją obietnicę?
— Słusznie mówisz, Wielebny ojcze.
W tej chwili Samuel otworzył drzwi i rzekł:
— Panowie, przybył notarjusz: czy mogę go tu wprowadzić?
— Notarjusz przybywa w porę — odezwał się Rodin do Gabrjela. — Jeżeli więc pan trwasz w swych zamiarach, możesz swą donację zeznać przed tym urzędnikiem publicznym.
— Panie, cokolwiekby zaszło, uważać się będę niezmiennie za związanego tą przysięgą pisaną, którą proszę cię zachować, mój ojcze — rzekł Gabrjel, oddając księdzu d‘Aigrigny swą deklarację — zupełnie tak samo, jak aktem notarjalnym, który mam podpisać — dodał, zwróciwszy się do Rodina.
— To wystarcza, kochany synu... otóż i pan notarjusz — odezwał się ksiądz d‘Aigrigny.

Podczas rozmowy tego urzędnika publicznego z Rodinem, Gabrjelem i księdzem d‘Aigrigny, poprowadzimy czytelnika do środka zamurowanego domu.

IV.
CZERWONA SALA.

Mularze, ukończywszy swoją robotę i chcąc być obecnymi przy otwarciu drzwi, oczekiwali wraz z dozorującym ich dependentem notarjusza na przybycie Samuela, który nadchodził od strony ogrodu z pękiem kluczy w ręku.
— Teraz, moi przyjaciele — rzekł starzec, zbliżywszy się przed schody ganku — kiedyście ukończyli waszą robotę, udacie się do pana notarjusza po zapłatę, a następnie ja was wypuszczę za bramę.
— A zmiłujże się, szanowny panie — odezwał się dependent — zważ przecie, że ja i ci ludzie znajdujemy się w najciekawszej chwili i radzibyśmy niezmiernie widzieć wnętrze tego osobliwego domu, a ty miałbyś serce odprawić nas z kwitkiem?... to niepodobna...
— Przykro mi bardzo, ale tak być musi, gdyż ja powinienem najsamprzód, i to sam jeden, wejść do tego domu, zanim wprowadzę doń spadkobierców dla przeczytania testamentu.
Widząc nieugiętość stróża, mularze z żalem zdecydowali się zejść ze schodów; dependent nie chciał tak łatwo dać za wygraną.
Zamiarowi temu jednakże przeszkodził notarjusz, który z dziedzińca odezwał się donośnym i naglącym głosem:
— Panie Piston... Zbiegnij prędko do najbliższego handlu i przynieś trzy lub cztery arkusze stemplowego papieru, dla spisania aktu... Bież co żywo, bo akt musi być spisany natychmiast, jeszcze przed otwarciem testamentu; czas bardzo nagli!
Tymczasem Samuel, idąc po schodach, dostał się do drzwi, które tylko co odmurowano.
Starzec z głębokiem wzruszeniem, po odszukaniu w pęku potrzebnego klucza, włożył go w zamek, zakręcił, a otworzywszy, popchnął drzwi, które zaskrzypiały na odwiecznych zawiasach.
Natychmiast uderzyło go w twarz wilgotne, zimne powietrze, jak z piwnicy, która bardzo dawno nie była roztwieraną.
Odgłos ciężkich stąpań żyda rozlegał się pod wysoką kopułą sieni; wnuk Izaaka Samuela melancholijnie zadumał się, pomyślawszy, że pewno kroki jego dziada były ostatniemi, które rozległy w tym domu, gdy go zamykał przed stu pięćdziesięciu laty, wierny bowiem przyjaciel Rennepont‘a, który mu pozornie sprzedał swój dom i który następnie zdał go dziadowi Samuela, umożliwił tym sposobem przechowanie tej nieruchomości dla dzisiejszych jego spadkobierców.
Do tych myśli, zajmujących Samuela, dołączyło się jeszcze wspomnienie światła, widzianego dziś zrana w otworach ścian, okrywających taras; pomimo więc mocy charakteru, starzec zadrżał, biorąc zkolei drugi klucz z napisem: do czerwonej sali, i otwierając nim podwoje, prowadzące do tej sali.
Jedno w całym tym domu otworzone okno oświecało ten obszerny pokój, wybity ciemno-purpurawym adamaszkiem, którego kolor nie uległ zmianie; gruby kobierzec turecki pokrywał posadzkę: krzesła z drzewa, pozłacane, w surowym stylu z czasów Ludwika XIV, rozstawione były systematycznie wzdłuż ścian; drugie drzwi, prowadzące do następnego pokoju, znajdowały się wprost drzwi wchodowych, ich boazerje, jak i gzymsy, sufit okalające, były białe ze złoconemi listwami.
Bogate kandelabry i ścienny zegar, tego stylu co i meble, przeglądały się w wielkiem weneckiem zwierciadle.
Na środku tego salonu stał wielki stół, nakryty aksamitnym, karmazynowym kobiercem.
Zbliżywszy się do tego stołu, Samuel zobaczył leżący na nim arkusz białego pergaminu z następującym napisem:
„W tej sali ma być otworzony mój testament; inne pokoje pozostaną zamknięte aż do przeczytania mej ostatniej woli“.

„M. de Re.“

Głęboka cisza panowała w tym salonie w chwili, kiedy Samuel położył rejestr na stole. Nagle rzecz, napozór najnaturalniejsza, a przecież niesłychana, najdziwniejsza, jaką tylko sobie wystawić można, wyrwała Samuela z jego zadumy.
Usłyszał czysty, srebrny dźwięk głosu zegara, bijącego dziesiątą godzinę w przyległym pokoju.
I w rzeczy samej było to właśnie o dziesiątej zrana.
Samuel był zanadto rozsądnym i praktycznym człowiekiem, aby miał uwierzyć w perpetuummobile, to jest w zegar, idący od półtora wieku. Dlatego zastanowił się, równie zdziwiony jak przerażony, jakim sposobem ten zegar nie stanął od tylu lat, a najbardziej zadziwiło go to, że z taką dokładnością wskazał właściwą godzinę.
Długo zastanawiając się nad tem nadzwyczajnem zjawiskiem i łącząc je z równie nadzwyczajnem ukazaniem się światła w otworach nakrycia tarasu, Samuel wnioskował, że musi być jakiś tajemny związek między temi dwoma zjawiskami.
Lubo starzec nie mógł dociec prawdziwej przyczyny tych zjawisk, usiłował przynajmniej tłómaczyć je sobie wedle swego pojmowania rzeczy, to jest domysłami o podziemnych komunikacjach, które, jak niosło podanie, miały się rozciągać od tego domu do różnych miejsc odległych; tym sposobem, podług jego domysłu, niewiadome, tajemne osoby mogły dostawiać się tą drogą po kilka razy w ciągu każdego wieku.
Żywy promień słonecznego światła, przedarłszy się przez chmury, oświecał dwa wielkie portrety, zawieszone po obu stronach kominka, których żyd dotąd nie spostrzegł, a które, odmalowane w całej naturalnej od stóp do głów postawie, wyobrażały jeden kobietę, a drugi mężczyznę.
Po skromnym, ale zarazem silnym kolorycie tych malowideł, po śmiałym, i dzielnym pędzlu łatwo było poznać, że to są mistrzowskie dzieła.
Niewiasta zdawała się być w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; okazały czarny włos wieńczył białe, szlachetne, wysokie czoło; ubiór jej głowy, zamiast przypominać modę, której wzór podała pani de Sevigne dla wieku Ludwika XIV, przeciwnie przywodzi na pamięć owe słynne ubiory głów na portretach Veroinesa; pewnego rodzaju tunika czyli suknia z czarnej, połyskliwej materji, kroju nazywanego a la vierge, zachodziła aż na ramiona, i po zgrabnej, wyniosłej kibici, spadała aż na stopy, całkiem przykryte fałdami tej nieco powłóczystej odzieży.
W postawie tej niewiasty widać było szlachetność, połączoną z prostotą.
Rozkład obrazu, tudzież ciepły, i żywy koloryt pierwszych płaszczyzn, które bez żadnego pośredniego przejścia nagle odbijały od odległego tła, wszystko to dozwalało odgadnąć, że ta niewiasta znajdowała się na wzgórzu, z którego widzieć mogła cały wkoło siebie horyzont.
W wyrazie twarzy tej kobiety przebijało głębokie zamyślenie i zmartwienie. Szczególnie w jej wzroku, nawpół wzniesionym ku niebu, czytać można było błagalną boleść.
Po lewej stronie kominka wisiał drugi, równie dzielnego pędzla obraz.
Przedstawiał on mężczyznę wzrostu wysokiego, w wieku trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Pod obszernym, ciemnego koloru, kształtnie zarzuconym płaszczem, widać było kaftan, zapięty pod szyję, na który wywinięty był biały kołnierz. Piękna charakterystyczna głowa przedstawiała w swych zarysach ród dzielny, a pomimo, że te zarysy były surowe, jednakże przebijały się przez nie cierpienia, rezygnacja i nadewszystko niewymowna dobroć; czarne brwi dziwnem zrządzeniem natury rozciągały się od jednej do drugiej skroni jednym nieprzerwanym łukiem.
Tło obrazu przedstawiało także zachmurzone niebo; lecz za niewielu skałami widać było morze, którego widnokrąg jakby się łączył z ciemnemi chmurami.
— Jakież to szlachetne i piękne twarze! — rzekł do siebie staruszek, zbliżając się dla lepszego przypatrzenia się obrazom. — Lecz cóż to są za portrety?... do rodziny Rennepontów nie należą, gdyż, jak mi mówił ojciec, tamte mają być zgromadzone w sali żałobnej...
Po chwili zadumany rzekł:
— Trzeba pomyśleć o przygotowaniu wszystkiego do tego uroczystego zebrania... bo dziesiąta godzina już wybiła...
To mówiąc, Samuel poustawiał złocone krzesła wkoło okrągłego stołu, a następnie wyrzekł z zamyśloną miną:
— Godzina zbliża się, a jednak niema jeszcze dotąd żadnego z potomków dobroczyńcy mego dziada, prócz tego młodego księdza... Czyżby więc on jeden miał być przedstawicielem rodziny Rennepant‘ów... A ponieważ on jest księdzem... czyżby przeto rodzina ta na nim miała wygasnąć?...
Obrócił klucz dwa razy w zamku i otworzył podwoje.
Z wielkim smutkiem starzec ujrzał na ganku tylko Gabrjela, mającego obok siebie, z lewej strony Rodin‘a, a po prawej księdza d‘Aigrigny.
Notarjusz i Jezabel, która ich aż tu przywiodła, stali za trzema pierwszymi.
Samuel, głęboko westchnąwszy, rzekł do przybyłych:

— Panowie... wszystko przygotowane... możecie wejść...

V.
TESTAMENT.

Gdy Gabrjel, Rodin i ksiądz d‘Aigrigny weszli do czerwonego salonu, zdawało się, że każdy z nich znajdował się pod wpływem innego wrażenia.
Gabrjel, blady i smutny, był bardzo nieszczęśliwy; radby jak najprędzej wyjść z tego domu, i zdawało mu się, że zrzucił z siebie jakieś ciężkie brzemię, od chwili, gdy uroczystym aktem, przed notarjuszem zdziałanym, z wszelkiemi prawnemi formalnościami, zrzekł się wszelkich swych praw do spadku na rzecz księdza d‘Aigrigny.
Był to niewątpliwie misjonarz, obdarzony z natury nadzwyczajną mocą charakteru, skoro ten kwiat skrupulatnej uczciwości nie zwiądł pod zaraźliwym wpływem jego wychowania; lecz szczęściem dla niego, że jak zimno zachowuje niekiedy ciała od zepsucia, tak lodowata atmosfera, w której upłynęła część jego dziecinnego wieku i jego młodości, wprawiła go tylko w odrętwienie, ale nie zepsuła szlachetnych przymiotów, które niebawem odświeżyło i przywróciło do życia wolne powietrze.
Samuel był wielce strapiony... nikt inny jako dziedzic, prócz Gabrjela, nie pokazał się...
Niema wątpliwości, że starzec powziął wielką sympatję dla tego młodzieńca; ale ten młodzieniec był księdzem; z nim więc zgasłoby imię rodziny Rennepont‘ów; a wówczas ogromny, tak pracowicie nagromadzony majątek, pewno nie byłby użyty tak, jak tego pragnął testator.
Różni aktorowie tej sceny stali wokoło wielkiego, okrągłego stołu.
W chwili, kiedy na wezwanie notarjusza mieli usiąść, Samuel, pokazując na zawierającą rejestr czarną teczkę, rzekł:
— Ten rejestr, panie, polecono mi tu złożyć; jest on zamknięty.
— W rzeczy samej, tak postąpić nakazuje dodatek do testamentu, który tu mamy — rzekł pan Dumesneil — a który został złożony w noku 1682 u Tomasza Le Semelier, radcy królewskiego, notarjusza przy trybunale paryskim, zamieszkałego wtedy na placu Królewskim Nr. 13.
To mówiąc, pan Dumesneil wyjął z czerwonej safjanowej teki wielką pergaminową kopertę, pożółkłą z czasem, do której przyczepiona była jedwabną nicią także pergaminowa kartka.
— Raczcie zająć miejsca, panowie — rzekł notarjusz — przeczytam wam załączoną tu notę, która przepisuje, aby dopełnić przed otworzeniem testamentu formalności.
Notarjusz, Rodin, ksiądz d‘Aigrigny i Gabrjel zasiedli około stołu.
Ten ostatni, usiadłszy tyłem do kominka, nie mógł widzieć dwóch około niego zawieszonych portretów. Pan Dumesneil począł czytać następujące rozporządzenie:
„Dnia 13 lutego 1832 roku mój testament zaniesiony będzie na ulicę Świętego Franciszka Nr. 3.
„Punkt o godzinie dziesiątej zrana, drzwi do czerwonego salonu, leżącego na parterze, będą otworzone dla mych spadkobierców.
„Skoro się zbiorą, przeczytany zostanie mój testament, a gdy wybije dwunasta, testament zostanie zamknięty na korzyść tych, którzy, według mego zlecenia, jak się spodziewam, dochowanego w mej familji przez podanie, poczynając od dnia dzisiejszego, w ciągu stu pięćdziesięciu lat, stawią się osobiście dnia 13 lutego, przy ulicy Świętego Franciszka“.
Notarjusz zatrzymał się przez chwilę, a następnie rzeki uroczyście:
— Ponieważ ksiądz Gabrjel-Franciszek Marja de Rennepont legalnie udowodnił swoje pochodzenie i pokrewieństwo z testatorem, i aż do tej chwili sam jeden z rodziny Rennepont‘ów stawił się w tem miejscu osobiście, przeto otwieram testament w jego obecności.
To mówiąc, notarjusz wydobył z koperty testament.
Ksiądz d‘Aigrigny nachylił się i oparł rękę o stół, z niepokoju zaledwie mogąc oddychać.
Gabrjel gotów był słuchać raczej przez ciekawość, aniżeli powodując się osobistym interesem.
Rodin usiadł w pewnej odległości od stołu. Cała uwaga socjusza dzieliła się między najmniejszym szelestem, jaki usłyszał zewnątrz domu, a powolnem posuwaniem się wskazówek zegara, którego bieg małe jego oczko zdawało się pragnąć przyśpieszać, niecierpliwie bowiem oczekiwał godziny dwunastej.
Notarjusz, rozłożywszy kartę pergaminową, wpośród ogólnej ciekawości, czytał co następuje:

Wieś Villetaneuse, dnia 13 lutego 1682 r.

„Śmierć dobrowolna ocalić mnie ma od hańby galerów, na które skazali mnie nieprzyjaciele mojej rodziny, jako odszczepieńca.
A wreszcie... nieznośnem jest życie od czasu, jak syn mój padł ofiarą tajemnej zbrodni.
Umarł, mając lat dziewiętnaście... biedny Henryk... nieznani są jego zabójcy... nie... niezupełnie nieznani... jeżeli uwierzyć mam memu przeczuciu...
Chcąc zachować dla tego dziecka majątek, udałem, że się wyrzekam protestantyzmu... Dopóki żyło to kochane dziecko, dopełniłam ściśle napozór katolickich obrządków... Oburzało mnie wprawdzie to oszukaństwo, ale chodziło o syna...
Przymus ten stał się dla mnie nieznośnym... od czasu, jak mi zgładzono ze świata syna... śledzono wszystkie me kroki; zostałem oskarżony i osądzony, jako odszczepieniec... mój majątek skonfiskowano, a ja skazany zostałem na galery.
O! w jakże okrutnych żyjemy czasach!
Nędza i niewola! krwawy despotyzm i religijna nietolerancja... Ach! miło mi jest rozstać się z takiem życiem...
Tak, trzeba pomyśleć o krewnych, którzy żyją, albo raczej o tych, którzy żyć będą... w lepszych może czasach...
Suma pięćdziesiąt tysięcy talarów wynosząca — depozyt powierzony przyjacielowi — pozostała mi z tylu dóbr moich...
Nie mam już syna... ale mam wielu krewnych, wygnanych, rozproszonych po Europie.
Suma ta, pięćdziesiąt tysięcy talarów, podzielona między wszystkich krewnych, bardzo małym byłaby dla nich zasiłkiem. Inaczej więc nią rozporządziłem.
A w tem trzymałem się rady bardzo mądrego człowieka... którego szanuję głęboko.
Dwa razy w mem życiu widziałem tego człowieka, i to w nader okropnych okolicznościach... dwa razy winien mu byłem moje ocalenie.. raz ocalenie ciała, drugi ocalenie mej duszy.
Rzecz niepojęta!... kiedy się dobrze przekonał o mojem postanowieniu odebrania sobie życia, mimowolnie wyrwało się z ust jego słowo, które uwierzyć mi kazało, że zazdrościł mi mego losu... mej śmierci...
Czyliż on więc skazany jest, aby żył wiecznie?...
Tak... pewno się sam na to skazał, aby mógł być użytecznym, pomocnym dla ludzkości... a przecież cięży mu życie; słyszałem bowiem, jak pewnego dnia w rozpaczy mówił, czego nigdy nie zapomniałem... „Ach! życie... życie... któż mnie od niego uwolni!“
Oddalił się; ostatnie jego słowa to we mnie sprawiły, że spokojnie sobie śmierć wyobrażam...
Jemu to winienem, że śmierć moja nie będzie bezowocna.
Jemu to należy się wdzięczność, że niniejsze słowa, napisane przez człowieka, który za kilka godzin żyć przestanie, wydadzą może coś wielkiego za półtora wieku; oh! tak, coś wielkiego, coś szlachetnego!... jeżeli ściśle wypełnią moją wolę moi potomkowie.
Żeby zrozumieli i ocenili moje ostatnie życzenia, potrzeba, żeby poznali prześladowców mej rodziny, iżby mogli pomścić swych przodków, ale pomścić szlachetnym sposobem.
Mój dziad był katolikiem; idąc nietyle za religijną gorliwością jak za przewrotnymi radami, połączył się, chociaż świecki, z towarzystwem, którego potęga była zawsze równie straszną jak tajemniczą: z towarzystwem Jezuitów“.
Przy tych słowach testamentu, ksiądz d‘Aigrigny, Rodin i Gabrjel, spojrzeli się na siebie mimowolnie.
Nie zauważywszy tego poruszenia, notarjusz czytał dalej:
„Po kilku latach, w których nie przestawał dawać dowodów najzupełniejszego poświęcenia dla tego towarzystwa, okropne odkrycia nagle oświeciły go o ukrytym celu, jaki miało toż towarzystwo, i o środkach, jakiemi do niego dążyło.
Było to roku 1610, na miesiąc przed zabiciem Henryka IV-go.
Mój dziad, przerażany tajemnicą, jakiej powiernikiem stał się mimowolnie, porzucił wyznanie rzymskie i został protestantem.
Niezaprzeczone dowody, świadczące o wspólnictwie dwóch członków tego towarzystwa z Ravaillac‘em, wspólnictwie równie dowiedzionem w czasie zbrodni Jana Chatel, królobójcy, znajdowały się wówczas w ręku mego dziada.
Taka to była pierwsza przyczyna zajadłej nienawiści Jezuitów przeciwko naszej rodzinie.
Mój ojciec także wystawiony był na skryte prześladowania; jego upadek, a może i śmierć, byłyby ich skutkami, gdyby nie pośrednictwo anielskiej kobiety, dla której on zachował miłość niemal religijną.
Portret tej kobiety, którą znowu widziałem przed kilku laty, równie jak portret mężczyzny, dla którego mam cześć najwyższą, odmalowane zostały przeze mnie na pamiątkę, i umieszczone są w czerwonym salonie przy ulicy Świętego Franciszka“.
Od niejakiego czasu, Gabrjel był coraz uważniejszy na czytanie tego testamentu; myślał on, że dziwnym zbiegiem rzeczy, jeden z jego przodków, przed dwoma wiekami, zerwał stosunki z Jezuitami, tak, jak on to przed dwiema godzinami uczynił... i że od tego rozbratu, sięgającego dwóch wieków... zaczynał się także pewien rodzaj nienawiści, a jaką towarzystwo Jezuitów ścigało zawsze jego rodzinę.
Również dziwną wydało mu się rzeczą, że to dziedzictwo, przekazane mu przed stu pięćdziesięciu laty przez jednego z jego przodków, który padł ofiarą Jezuitów, wracało znowu do tego towarzystwa, skutkiem dobrowolnego zrzeczenia się jego.
Gdy notarjusz przeczytał wzmiankę testamentu o dwóch portretach, Gabrjel, który równie jak ksiądz d‘Aigrigny siedzieli obróceni tyłem do obrazów, obrócili się, chcąc im się przypatrzeć...
Zaledwie misjonarz ujrzał portret kobiety, krzyknął nagle z zadziwieniem i niemal przerażeniem.

Notarjusz przerwał czytanie testamentu i spojrzał zmieszany na Gabrjela.

VI.
DRAMATY.

Gabrjel, stojąc drżący, patrzył na portret kobiety z coraz większem zdumieniem.
Po chwili rzekł zcicha, jakby sam do siebie:
— Mój Boże! czyliżby to być mogło, żeby los zdarzył takie podobieństwo!... Te oczy... zarazem tak śmiałe i smętne... to jej oczy... a to czoło... a ta bladość... tak, to jej rysy; to jej rysy twarzy!...
— Cóż ci jest, kochany synu — zapytał troskliwie ksiądz d‘Aigrigny, równie zdziwiony jak Samuel i notarjusz.
— Osiem miesięcy temu — odpowiedział misjonarz — byłem w mocy dzikich Indjan... między skalistemi górami... Przywiązano mnie do krzyża, zabierano się już do zdejmowania mi skóry z czaszki... byłbym już umarł... gdy Opatrzność Boska zesłała mi niespodziany ratunek... Tak, właśnie ta kobieta ocaliła mnie.
— Ta kobieta!... — powtórzyli razem ze zdziwieniem Samuel, ksiądz d‘Aigrigny i notarjusz.
— Tak, właśnie ta sama kobieta — odrzekł Gabrjel cichym głosem — ta kobieta... albo raczej tak do tej podobna, iż gdyby ten obraz nie znajdował się tu od lat przeszło stu pięćdziesięciu, sądziłbym, że to jej portret... gdyż nie mogę sobie wytłómaczyć ani przypuścić, żeby tak uderzające podobieństwo mogło być trafem przypadkowym...
To powiedziawszy, Gabrjel rzucił się znowu zamyślony na krzesło pośród głębokiego milczenia, które niedługo przerwał ksiądz d‘Aigrigny, mówiąc:
— Jest to przypadkowe, nadzwyczajne podobieństwo i nic więcej... kochany synu.
Rodin, kręcąc się z niecierpliwości jak w ukropie, rzekł do notarjusza, obok którego siedział:
— Zdaje mi się, panie notarjuszu, że cały ten romansik nie ma żadnej styczności z testamentem?...
— Słusznie pan mówisz — odpowiedział notarjusz.
Poczem rozpoczął dalsze czytanie testamentu:
„Takich prześladowań ze strony Jezuitów była przedmiotem moja rodzina.
Towarzystwo to posiada teraz, skutkiem konfiskaty, zabrane mi dobra. Ja umrę... Oby jego nienawiść zagasła z mą śmiercią, i oby wolną była nadal od jego pocisków moja rodzina... której los w tej uroczystej chwili jest moją jedyną, ostatnią myślą.
Dziś rano wezwałem tu człowieka oddawna doświadczonej poczciwości, Izaaka Samuela.
Izaak Samuel, a po nim jego następcy, którym przekaże ten obowiązek wdzięczności, będą mieli staranie około korzystnego użycia i pomnażania tej sumy doliczaniem procentu aż do upływu stu pięćdziesięciu lat, licząc od dnia dzisiejszego.
Suma ta, pomnażana tym sposobem, stać się może w owym przeciągu czasu ogromną.
Oby potomkowie moi chcieli zrozumieć i usłuchać mych życzeń co do podziału i użycia tej ogromnej sumy.
W przeciągu stu pięćdziesięciu lat, na nieszczęście, zdarza się tyle zmian, tak się przeistaczają losy następujących po sobie pokoleń rodu, iż prawie z pewnością powiedzieć można, że po upływie półtora wieku, potomkowie moi należeć będą do różnych klas społeczeństwa i stanowić najrozmaitsze ogniwa społeczne.
Znajdą się może między nimi ludzie obdarzeni wielkiemi umysłowemi zdolnościami, lub wielką odwagą, albo też nader cnotliwi; może tam będą uczeni, imiona sławne w wojnie lub sztukach; może też będą między nimi skromni rzemieślnicy, mieszczanie, a niestety! może także wielcy winowajcy!
Cokolwiek bądź wypadnie, najgorętszem, najmilszem jest mojem życzeniem, aby wszyscy potomkowie moi zbliżyli się z sobą, żeby utworzyli znowu jedną rodzinę, żeby między sobą wykonywali słowa Zbawiciela, który rzekł: kochajcie się nawzajem.
To zjednoczenie się zbawienny dałoby przykład... bo zdaje mi się, że ze zjednoczenia, ze zgody i połączenia się z sobą ludzi, wyniknąć powinno przyszłe szczęście ludzkości.
Zgromadzenie, już od tak dawna prześladujące mój ród, najmocniejszym jest dowodem potęgi stowarzyszenia, nawet w złym celu“.
Znowu Gabrjel i d‘Aigrigny rzucili na siebie nawzajem pełne znaczenia spojrzenia.
Notarjusz czytał dalej:
„Jeżeli zgromadzenie bezecne, ugruntowane na poniżeniu człowieka, na bojaźni, na despotyzmie, obciążone przekleństwy ludów, przeżyło wieki i częstokroć rządziło światem przez podejście i postrach... czegoby nie zdołało zdziałać towarzystwo, postępujące w duchu ewangelicznej, braterskiej miłości, które miałoby na celu uratowanie człowieka od poniżenia i zepsucia, przyczynienie się do szczęścia tych, co na ziemi znali tylko same cierpienie, niedostatek i pracę — któreby zamierzyło oświecić skazanych przez ciemnotę, ułatwić swobodne i rozumne rozwijanie się wszelkich uczuć, któremi Bóg w swojej nieskończonej mądrości i niewyczerpanej dobroci obdarował człowieka, jako najsilniejszemi dla jego szczęścia środkami; któreby dążyło do pielęgnowania wszystkiego, co od Boga pochodzi... miłości równie jak macierzyńskiego uczucia, siły równie jak rozumu, piękności równie jak genjuszu; obudzając w ludziach prawdziwą wiarę i głęboką wdzięczność dla Stwórcy; dając im pojęcie o wspaniałości natury i czyniąc ich godnymi uczestnikami jej skarbów?...
Oh! jeżeli pozwoli niebo, ażeby po upływie półtora wieku, potomkowie mej rodziny, wierni ostatniej woli życzliwego ludzkości serca, połączyli się tym sposobem w świętą społeczność!
Ileżby dać tu można było wspaniałych, wzniosłych przykładów światu. Jakież boskie posłannictwo! Nakoniec jak silny mogłaby nadać dla dobra ludzkości popęd rodzina tak zjednoczona, tak potężnemi rozrządzać mogąca środkami działania.
I wtedy takie w dobrym celu zjednoczenie byłoby zdolne zwalczyć zgubne towarzystwo, którego ja jestem ofiarą, a które może po upływie półtora wieku nic jeszcze nie straci ze swej strasznej władzy.
A wtedy, po tem dziele ciemnoty, ucisku i złości, które ciążą nad światem, moi potomkowie będą mogli okazać dzieło światła, dobra i szczęścia.
Duch dobrego i duch złego stanąłby naprzeciw siebie.
Rozpoczęłaby się walka, a Bóg wspierałby sprawiedliwych...
Żeby zaś niezmierne środki pieniężne, któreby nadały tyle władzy mej rodzinie, nie wyczerpały się, ale żeby odradzały się z czasem, moi spadkobiercy, słuchając mej woli, powinniby użyć na fundusz, pomnażać się mający tym samym sposobem, dwa razy taką sumę, jakiej ja dla zapewnienia im mienia użyłem...
Wreszcie znajdą się w dużem biurku hebanowem, w żałobnej sali, niektóre praktyczne myśli w przedmiocie takiego stowarzyszenia.
Taka jest ostatnia moja wola...
Jeżeli koniecznie wymagam, aby moi potomkowie stawili się osobiście przy ulicy Świętego Franciszka w dniu otwarcia testamentu, to dlatego, aby zebrani w tym dniu uroczystym zobaczyli i poznali się.
Posyłając przed kilku dniami członkom mojej rodziny, których wygnanie rozproszyło po całej Europie, medaljony z datą zwołania mych spadkobierców za półtora wieku od dnia dzisiejszego, wypadało mi zachować w tajemnicy prawdziwą tego przyczynę, oznajmiłem przeto tylko... że moje potomstwo znajdzie w tem ważny swój interes, aby się w oznaczonym dniu i miejscu znajdowało.
Takie postąpienie uznałem za potrzebne dlatego, że znam przebiegłość i zawziętość zgromadzenia, którego jestem ofiarą; gdyby ono mogło dowiedzieć się, że w tej epoce moi potomkowie będą mieli do podzielenia pomiędzy siebie ogromne sumy, wtedy wielkie oszustwa, a może wielkie niebezpieczeństwa groziłyby mej rodzinie, gdyż zgromadzenie Jezuitów przekazywałoby sobie z pokolenia w pokolenie zgubne rozporządzenia.
Oby przezorność moja miała pożądany skutek!
Oby moje życzenia, na medaljonie wyryte, od pokolenia do pokolenia wiernie były przechowywane!
Po przeczytaniu mego testamentu osoba, w której ręku znajdować się będzie nagromadzony kapitał, zawiadomi o jego wielkości i wartości, aby, gdy wybije dwunasta, kapitał ten był wydany i podzielony między spadkobierców, którzy się wtedy znajdą.
Wtedy pokoje domu zostaną im otwarte. Zobaczą oni tam rzeczy, zająć ich mogące, rzeczy godne ich politowania, ich szacunku... wszystko to w żałobnej sali.
Życzeniem mojem jest, aby dom ten nie był sprzedany, żeby umeblowanie jego pozostało bez zmiany i żeby służył za miejsce zbierania się dla mych potomków, jeżeli, jak się spodziewam, usłuchają mej ostatniej prośby.
Jeżeli, przeciwnie, rozdzielą się, jeżeli zamiast połączyć się i przyczynić wspólnie do najszlachetniejszego przedsięwzięcia, jakiem kiedykolwiek wiek jaki mógłby się odznaczyć, pójdą za samalubnemi namiętnościami; jeżeli bezowocną indywidualność przekładać będą nad płodne zjednoczenie; jeżeli w tym ogromnym majątku upatrywać będą tylko możności płochego marnotrawstwa lub brudnego sknerstwa, przeklęci niech będą przez tych wszystkich, którzy mogliby ich kochać i szanować za ich dobrodziejstwa... niech wtedy dom ten będzie zburzony, rozrzucony, niech wszystkie papiery, których wykaz zostawi Izaak Samuel, równie jak dwa portrety, znajdujące się w czerwonej sali, będą spalone przez stróża mego domu
Skończyłem...
Mojego Obowiązku już dopełniłem.
W tem wszystkiem poszedłem za radą człowieka, którego poważam głęboko.
Wkrótce ten przyjaciel, który nic nie wie o mym niezmiennym zamiarze zakończenia życia, przyjdzie tu z mym notarjuszem; w ich ręce, po dopełnieniu prawnych formalności, złożę niniejszy testament zapieczętowany.
Taka jest moja ostatnia wola.
Spełnienie jej oddaję pod opiekę Opatrzności.
Testament ten tajemny, napisany własnoręcznie z dobrej woli, chcę, aby był skrupulatnie wykonany tak co do ducha, jako też i co do litery.
Działo się dnia 13 lutego 1682 roku, o pierwszej godzinie po południu.

Marjusz de Rennepont.

W miarę jak notarjusz czytał testament, Gabrjel różnych naprzemian doznawał wrażeń.
Jego miłosierna, wzniosła dusza, łatwo pojąwszy, jak rozległą, jak szczęśliwą mogłaby być myśl wspaniałego zjednoczenia się rodzinnego, tak usilnie zalecanego przez Marjusza de Rennepant‘a... uczuła głęboki żal, gdy sobie wyobraziła, że wskutek dobrowolnego zrzeczenia się, i ponieważ nie stawił się żaden inny spadkobierca, myśli tej nie można dopełnić, i że majątek olbrzymi, daleko większy nad najśmielsze przypuszczenia, miał wpaść w ręce niegodnego zgromadzenia, które używać go może jako strasznego narzędzia złości.
Myśli te bezustannie zajmowały jego umysł. Widok portretu tajemniczej kobiety; nieszczęsne, smutne wiadomości, o których dowiedział się z testamentu; wzniosłość widoków szlachetnych i słusznych w testamencie pana de Rennepont; tyle nadzwyczajnych wydarzeń — wprawiły Gabrjęła w zadziwienie, w niejakie osłupienie, w którem był jeszcze pogrążony, kiedy Samuel, oddając notarjuszowi klucz od teczki, zawierającej rejestr, rzekł:
— W tym rejestrze znajdziesz pan rzeczywisty stan sum, będących w moim depozycie, a to wskutek kapitalizacji na procent składanych 150.000 franków powierzonych memu dziadowi przez pana Marjusza de Rennepont.
— Pańskiemu dziadowi... — zawołał d‘Aigrigny, niezmiernie zdziwiony — więc to pańska rodzina ciągle zarządzała tą sumą?
— Tak, panie, a moja żona za chwilę przyniesie tu szkatułę, w której są wszystkie papiery bankowe. W kasie mam w papierach, kurs w kraju mających, sumę dwieście dwanaście miljonów... sto siedemdziesiąt...
— Co pan mówisz? — przerwał zdumiony margrabia.
— Tak, tak,, to sumka! — dodał Rodin drgającym głosem, uniósłszy się może pierwszy raz w życiu...
— Powiadam panu — odrzekł starzec — że mam w kasie papierów bankowych, kredytowych i gotówki na dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, jak o tem przekona się pan notarjusz, bo otóż i moja żona, która je tu niesie.
W rzeczy samej w tej chwili weszła Jezabel, trzymając w ręku szkatułkę z drzewa cedrowego, w której zamknięte były te sumy; postawiła ją na stole i, spojrzawszy na Samuela, wyszła.
Gdy Samuel ogłosił niezmierną sumę majątku, słowa jego przyjęte zostały zdumionem milczeniem przez obecnych.
Gabrjel, słysząc notarjusza, czytającego ustęp testamentu, w którym była mowa o królewskiej fortunie i nie znając cudów kapitalizacji, obliczał tę sumę na trzy lub cztery miljony. Dlatego, słysząc o ogromie oznajmionej sumy, osłupiał. I pomimo jego przedziwnej bezinteresowności i prawości, doznał pewnego omamienia, szału, pomyślawszy, że ogromny ten majątek mógł być jego własnością... że on sam mógł być jego dziedzicem.
Notarjusz, prawie tak samo jak on zdumiony, przejrzał rachunki; ledwie mógł wierzyć swoim oczom.
Żyd stał milczący, zamyślony i wielce zmartwiony, że nie stawił się nikt więcej ze spadkobierców.
Pośród tego głębokiego milczenia, zegar ścienny w przyległym pokoju zaczął bić powali dwunastą...
Samuel zadrżał... potem głęboko westchnął.
Za kilka sekund upływać miał czas testamentem zakreślony.
— Już dwunasta! — zawołał Rodin i prawie bezwiednie wyciągnął ręce do szkatułki, chcąc ją zabrać w posiadanie.
— Nakoniec! — zawołał d‘Aigrigny z uniesieniem radości i triumfu, trudnych do opisania, potem dodał, rzucając się w objęcia Gabrjela i ściskając go w uniesieniu:
— Ach! kochany synu, iluż to ubogich błogosławić cię będzie!....
— Podziękujmy najprzód Opatrzności — zawołał Rodin poważnym głosem, padając na kolana — podziękujmy Opatrzności i módlmy się, aby pozwoliła użyć nam tych skarbów światowych dla większej chwały imienia Pana Boga.
D‘Aigrigny, jeszcze raz uściskawszy Gabrjela, wziął go, za rękę i rzekł:
— Rodin dobrze mówi... Uklęknijmy, kochany synu, i złóżmy dzięki Opatrzności.
To mówiąc, ukląkł i pociągnął za sobą Gabrjela, który osłupiały, zmieszany, głowę straciwszy po wypadkach tak nagle po sobie następujących, ukląkł machinalnie, prawie nie wiedząc, co czyni.
Godzina dwunasta wybiła.
Wszyscy powstali...
Wówczas notarjusz rzekł:
— Ponieważ nikt więcej ze spadkobierców pana Marusza de Rennepont nie stawił się przed południem, przeto, spełniając wolę testatora, ogłaszam w imieniu prawa i sprawiedliwości pana Franciszka-Marję Gabrjela de Rennepont, tu obecnego, jedynym, wyłącznym dziedzicem i posiadaczem majątku ruchomego, nieruchomego i wszelkiego rodzaju wartości, pochodzących ze spadku testatora, którego to majątku urodzony ksiądz Gabrjel de Rennepont, rozmyślnie i dobrowolnie zrzekł się mocą aktu notarjalnego na rzecz księdza Fryderyka, Emanuela de Bordeville, margrabiego d’Aigrigny, który tymże aktem zapis przyjął i tym sposobem jest prawym posiadaczem tegoż majątku, w miejsce pomienionego Gabrjela de Rennepont, mocą donacji między żyjącym, spisanej dziś rano przeze mnie i podpisanej przez księży: Gabrjela de Rennepont i Fryderyka d‘Aigrigny.
W tej chwili usłyszano dochodzący z ogrodu hałas głosów ludzkich.
Jezabel wbiegła z pośpiechem i zmienionym głosem rzekła do męża:
— Samuelu... jakiś żołnierz... chce...
W drzwiach czerwonego salonu ukazał się Dagobert. Był bardzo blady; wydawał się niemal mdlejącym, lewą rękę trzymał na chustce i wspierał się na ramieniu Agrykoli. Na widok Dagoberta obwisłe, sine powieki Rodina nabrzękły, jakgdyby nagle wszystka krew rzuciła mu się do głowy.

Poczem socjusz rzucił się na szkatułkę z uczuciem gniewu i chciwości tak zapamiętałej, iż zdawało się, że gotów był, przykrywając ją swem ciałem, bronić chociażby z narażeniem życia.

VII.
DONACJA

Ksiądz d’Aigrigny nie poznał Dagoberta; lecz domyślił się wszystkiego, gdy usłyszał radosny okrzyk Gabrjela:
— I ty... mój bracie?... i ty... mój ojcze?... jesteście?... Ach! Bóg was tu zsyła...
Ścisnąwszy za rękę Gabrjela, Dagobert zbliżył się do księdza d‘Aigrigny. Widząc groźną fizjognomję żołnierza, ksiądz d’Aigrigny, mając za sobą prawo po wybiciu godziny dwunastej, cofnął się o krok i rozkazującym tonem rzekł do weterana:
— Mój panie, kto jesteś i czego chcesz?
Zamiast odpowiedzi, żołnierz postąpił jeszcze parę kroków naprzód; potem, stanąwszy tuż przed księdzem d‘Aigrigny, zaczął przypatrywać mu się z taką mieszaniną ciekawości, pogardy, odrazy i zuchwalstwa, iż ex-pułkownik huzarów zmieszał się na chwilę i spuścił oczy przed bladą twarzą i rozognionym wzrokiem weterana. Przezwyciężywszy wreszcie pomieszanie, w jakie wprawił go nieubłagany wzrok żołnierza, ksiądz d’Aigrigny podniósł głowę i powtórzył:
— Mój panie, pytam ciebie, kto jesteś i czego chcesz?
— Więc mnie nie poznajesz?
— Nie, panie, nie poznaję...
— Aha, rozumiem! spuściłeś oczy teraz, boć pamiętasz, jak pod Lipskiem, gdzie walczyłeś przeciw Francuzom, generał Simon, okryty ranami, odpowiedział ci, gdy miałeś czelność żądać od niego szpady: „Nie oddam mej szpady zdrajcy“, i zaczołgawszy się do generała nieprzyjacielskiego, jemu ją oddał... Obok generała Simon był także żołnierz ranny... tym żołnierzem byłem ja...
— Ależ, wreszcie, mój panie... czego chcesz?
— Chcę cię zdemaskować, ciebie, tu przed wszystkimi, który jesteś tak podłym i obmierzłym, jak ten tu Gabrjel jest księdzem zacnym i przez wszystkich uwielbianym.
— Mój panie!... — zawołał margrabia, siniejąc z gniewu i oburzenia.
— Powtarzam ci, żeś podły. Aby zagarnąć dziedzictwo córkom marszałka Simon, pannie de Cardovilile i Gabrjelowi, użyłeś najhaniebniejszych środków.
— Co mówisz? — zawołał Gabrjel — córki marszałka Simon?...
— Są twemi krewnemi, moje dziecko, równie jak zacna panna de Cardoville... dobrodziejka Agrykoli... Ten ksiądz — i wskazał na d‘Aigrigny — jednę kazał zamknąć, jako warjatkę, w domu zdrowia... a sieroty zabrać do klasztoru... Co do ciebie, kochane dziecko, nie spodziewałem się ciebie tu zastać, sądziłem, że nie dopuszczą cię, tak jak innych, do znajdowania się tu dziś rano; ale, dzięki Bogu, że cię tu zastaję... i ja przybywam na czas; nie mogłem przybyć wcześniej z powodu mej rany. Tyle straciłem krwi, że mdlałem całe rano. To nic... upadłem i skaleczyłem się... Mniejsza o to... Przecież wykryją się niegodziwości...
Niepodobna opisać ciekawości, niepokoju, zdziwienia lub obawy różnych aktorów tej sceny, gdy usłyszeli te groźne słowa Dagoberta. Lecz najbardziej ze wszystkich strapiony był Gabrjel. Na jego twarzy widać było głębokie wzruszenie, nogi pod nim drżały. Wiadomość, dopiero co oznajmiona przez Dagoberta, uderzyła weń jak piorun; nareszcie zawołał przejmującym głosem:
— I to ja... mój Boże!... to ja jestem przyczyną pokrzywdzenia tej rodziny!...
— Ty, bracie? — zawołał pytająco zdziwiony Agrykola.
— Dwunasta wybiła — mówił Gabrjel. — Ja tylko jeden z całej rodziny byłem tu obecny; pojmujesz teraz?... Czas oznaczony upłynął... inni spadkobiercy utracili swe prawa... na moją korzyść!...
— Na twoją korzyść — wykrzyknął Dagobert, ledwo posiadając się z radości — kochane dziecko... a więc wszystko uratowane! podzielisz się z nami... Ja znam twoje serce...
— Ale ja całego tego majątku zrzekłem się nieodwołalnie — odpowiedział zrozpaczony misjonarz.
— Zrzekłeś się... tego majątku! — zawołał osłupiały Dagobert — a na czyjąż korzyść?... na czyją?
— Na korzyść jego — odpowiedział Gabrjel, wskazując księdza d‘Aigrigny.
— Jakto?... na jego korzyść! na korzyść tego renegata!... zdrajcy!... co był wiecznym wrogiem całej twej rodziny!
— Ależ, mój bracie — zawołał Agrykola — znałeś przecie swoje prawa do tego dziedzictwa?
— Nie — odpowiedział z boleścią młody ksiądz — nie... dowiedziałem się o nich dopiero dziś rano od księdza d‘Aigrigny... powiedział mi, że dowiedział się o mych prawach niedawno z rodzinnych papierów, przy mnie znalezionych i oddanych przez twoją matkę jej spowiednikowi.
Kowal jakby odkrywał nową dla siebie wiadomość i zawołał:
— Teraz rozumiem wszystko... Jezuici wyczytali z tych papierów, że możesz być kiedyś bogatym... zwabili cię do tej szkoły, gdzie nigdy nie mogliśmy widzieć się z tobą... a później niegodziwemi kłamstwami zmusili cię do wstąpienia do ich zakonu, aż w końcu doprowadzili cię do zrobienia tego zapisu... Ach! mój ojciec miał słuszność... takie intrygi są haniebne, podłe!...
Podczas tej sceny d‘Aigrigny i jego socjusz, z początku przestraszeni i zachwiani w swej bezczelności, powoli zaczęli odzyskiwać zimną krew.
Rodin, ciągle oparty łokciami na szkatułce, szepnął coś księdzu d‘Aigrigny, ten więc, na czynione mu przez Agrykolę wyrzuty, pokornie spuścił oczy i odrzekł:
— Powinniśmy przebaczyć urazy... aby Bóg i nam odpuścił nasze winy.
Słuszne i roztropne słowa Agrykoli nagle oświeciły Gabrjela. Pierwszy to raz w swem życiu mógł ogarnąć młody misjonarz, jednym rzutem oka, wszystkie intrygi, których był ofiarą; oburzenie i rozpacz przemogły lękliwość; z zaiskrzonemi oczyma i pałającemi policzkami zwrócił się do księdza d‘Aigrigny:
— Tak więc, kiedyś mnie umieszczał w swej szkole, nie uczyniłeś tego przez litość, ani przez życzliwość, lecz jedynie w nadziei, że kiedyś uda ci się nakłonić mnie do zrzeczenia się tej sukcesji na korzyść twego zgromadzenia... Trzeba było zrobić mnie mimowolnem narzędziem niegodziwego oszustwa! Gdyby tylko szło o mnie jednego... nie upominałbym się o nie; jestem kapłanem religji, która ukochała, uświęciła ubóstwo; zapis przeze mnie uczyniony, do was już należy... nic ja z niego dla siebie nie żądam i żądać nie będę... lecz idzie tu o majątek, należący do biednych sierot, sprowadzonych z głębi Azji przez mego przybranego ojca; ja nie chcę, żebyście je mieli wydziedziczyć!... Idzie tu także o dobrodziejkę mego przybranego brata... idzie o ostatnią wolę umierającego, który przez swoją gorącą miłość ludzkości, przekazał swym potomkom wielkie, święte dzieło miłości, zgody i wzajemnego uszczęśliwiania się. Nie... nie... i oświadczam ci, że ta misja musi być spełnioną, choćby mi przyszło odwołać moje słowo.
Ksiądz d‘Aigrigny i Rodin wzajemnie spojrzeli na siebie i lekko wzruszyli ramionami. Poczem wielebny ojciec, mając oczy ciągle spuszczone, odezwał się spokojnie:
— W przedmiocie spadku po panu Rennepont zachodzi kilka okoliczności napozór bardzo zawiłych; w istocie jednak niemasz nic nad to prostszego. Mości księże Gabrjelu de Rennepont... proszę cię, zaprzecz moim słowom lub je sprostuj, jeślibym w czemkolwiek uchybiał najściślejszej prawdzie... Jegomość ksiądz Gabrjel de Rennepont, zawdzięczając starania, które niegdyś dla jego wychowania podejmowało zgromadzenie, do którego ja mam zaszczyt należeć, uczynił mnie, jako przedstawicielowi tegoż zgromadzenia, dobrowolnie, chętnie, zapis majątku, jakiby kiedyś mógł spaść na niego, a o którego wartości ani on, ani ja, nic nie wiedzieliśmy...
— Prawda — rzekł młody ksiądz — zapis ten uczyniłem dobrowolnie.
— Dziś rano, wskutek rozmowy bardzo poufnej, ksiądz Gabrjel objawił mi znowu dobrowolne życzenie dotrzymania tego zapisu... nie powiem dla mnie... gdyż ziemskie dobra bardzo mało mnie obchodzą... ale na pobożne, święte, miłosierne uczynki, których nasze zgromadzenie miało być wiernym szafarzem... Odwołuję się w tem do prawości księdza Gabrjela i błagam go, aby oświadczył, czy zobowiązał się lub nie, nietylko najsolenniejszą przysięgą, ale nawet najprawniejszym aktem, zdziałanym przed notarjuszem panem Dumesneil, aktem, który jest w mem posiadaniu.
— Prawda — odpowiedział Gabrjel.
— Akt spisany został przeze mnie — dodał notarjusz.
— Ale Gabrjel ustąpił tylko to, co do niego należało! — zawołał Dagobert — on nie mógł przypuszczać, abyś chciał go użyć za narzędzie dla ograbienia innych!
D‘Aigrigny mówił dalej:
— A więc, mocą podwójnego aktu, to jest przysięgi i zapisu notarjalnego, ksiądz Gabrjel potwierdził poprzednio przez siebie uczynioną darowiznę; a nadto jeszcze — rzekł z naciskiem — gdy z wielkiem jego, również jak naszem zdziwieniem, poznaną została ogromna wartość puścizny, ksiądz Gabrjel, podobnie jak ja, ukląkł dla podziękowania Stwórcy, że go natchnął świętą myśl ofiarowania tego ogromnego majątku na większą chwałę Pana Boga.
— To prawda — odpowiedział otwarcie Gabrjel.
— W takich okolicznościach — mówił dalej wielebny ojciec — wybiła godzina oznaczona na zamknięcie postępowania spadkowego. Lecz, gdy się to dzieje, ten pan — mówiący wskazał na Dagoberta — ten pan, w obłąkaniu, które szczerze mu przebaczamy i którego on pewno będzie żałować, przybiega, lży, grozi i obwinia mnie, jakobym ja kogoś gdzieś tam zamknął, jakichś krewnych, których ja wcale nie znam, a to żeby przeszkodzić im do przybycia tu... w oznaczonym czasie...
— Tak, obwiniam cię o tę niegodziwość — przerwał mu żołnierz, rozjątrzony taką bezczelnością.
— Ależ, zaklinam pana, abyś mi pozwolił skończyć... potem mi odpowiesz — rzekł pokornie d’Aigrigny najsłodszym głosem.
Mówił dalej z nową ufnością:
— Bezwątpienia, jeśli oprócz księdza Gabrjela są jeszcze inni spadkobiercy, szkoda dla nich, że się nie mogli stawić w oznaczonym czasie. Ale, mój Boże! gdybym zamiast bronić sprawy nieszczęśliwych i w potrzebie będących, bronił tylko własnego interesu, w takim razie byłbym daleki od użycia na własną korzyść tego dobrodziejstwa losu; lecz, jako mandatarjusz wielkiej rodziny ubogich i biednych, obowiązany jestem obstawać przy mych wyłącznych prawach do tego dziedzictwa i bynajmniej nie wątpię, że pan notarjusz, uznając słuszność mego domagania się, odda mi w posiadanie te sumy, które zresztą prawnie do mnie należą.
— Jedynem tu mojem zadaniem jest — odrzekł notarjusz wzruszonym głosem — wykonać wiernie wolę testatora. Akt darowizny jest prawnie zdziałany; nie mogę więc odmówić wydania, w imieniu dotarjusza, sum stanowiących spuściznę...
— Ależ, panie — zawołał Dagobert, zwracając się do notarjusza — tak być nie może... nie możesz zezwolić na ogołocenie tym sposobem biednych sierot... Mówię to panu w imieniu ich matki i ich ojca. Przysięgam panu na mój honor żołnierza, że nadużyto zaufania i słabości mej żony dla zaprowadzenia córek marszałka Simon do klasztoru, ażeby wprost nie dopuścić ich tutaj dziś rano. Jest to taka prawda, iż zaniosłem skargę do policji.
— No i cóż panu odpowiedziano? — zapytał notarjusz.
— Że moje zeznanie nie było jeszcze dostatecznem.
— Tak, panie — dodał Agrykola.
— Tak samo postąpiono z parnią de Cardoville, którą jako obłąkaną trzymają w domu zdrowia. Takież same ja uczyniłem za nią kroki, jak mój ojciec za córkami marszałka Simon.
— I cóż pan zyskałeś? — zapytał znowu notarjusz.
— Na nieszczęście, — odparł Agrykola — powiedziano mi, że na proste moje zeznanie nie można nic przedsięwziąć... miano się tem zająć.
W tej chwili Jezabel, usłyszawszy, że ktoś zadzwonił do bramy od ulicy, wyszła z czerwonej sali.
Notarjusz rzekł, zwracając się do Agrykoli i jego ojca:
— Nie mam bynajmniej zamiaru, moi panowie, powątpiewać o waszej prawości, lecz sami zeznajecie, że władza sądowa nie uznała na rzecz słuszną działać na zasadzie waszych gołosłownych zeznań; sumiennie postępując, pytam was, czy mogę w tak ważnej okoliczności brać na siebie odpowiedzialność, jakiej ta władza podjąć się nie śmiała? Jeżeli osoby, za któremi obstajecie, uważają się za pokrzywdzone, to sprawa ta może stać się później przedmiotem dochodzenia prawnego przeciwko dziedziczącemu księdzu Gabrjelowi... Tymczasem zaś powinnością moją jest wprowadzić go natychmiast w posiadanie sum... Stałbym się nader winnym, gdybym postąpił inaczej.
Uwagi notarjusza wydawały się być tak ściśle zgodne z prawem, iż Samuel, Dagobert i Agrykola struchleli. Co do Gabrjela, ten po chwilowem zastanowieniu, jakby rozpaczą do ostatecznego doprowadzony kroku, rzekł do notarjusza:
— Ponieważ w tym razie objaśnienie niedość jest silne dla obrony słuszności, ostatecznego więc, panie, zmuszony będę chwycić się środka; nim do niego przystąpię, raz jeszcze i to ostatni, pytam księdza d‘Aigrigny, czy zechce poprzestać tylko na przypadającej na mnie z tego spadku części, z warunkiem, aby reszta jego pozostała w pewnem ręku dopóty, aż spadkobiercy, w których imieniu zachodzą reklamacje, będą mieli możność udowodnić swoje do niego prawa.
— Na tę propozycję odpowiem, com już powiedział — odrzekł d‘Aigrigny. — Nie idzie tu o mnie, lecz o wielką sprawę ludzkości; zmuszony więc jestem odrzucić cząstkową ofiarę księdza Gabrjela i przypomnieć mu jego przyrzeczenie i tak uroczyste zobowiązanie.
— Tak więc odrzucasz pan taką ugodę? — zapytał Gabrjel wzruszonym głosem.
— Tak mi nakazuje obowiązek wobec ludzkości.
— A więc — odrzekł Gabrjel wzruszonym głosem — ponieważ mnie do tego zmuszasz, przeto odwołuję moje słowo; kiedym ci zapisywał, zapisałem jedynie część na mnie przypadającą, a bynajmniej nie miałem na myśli części należących do innych spadkobierców.
— Strzeż się, kochany synu — zagroził d‘Aigrigny — chciej pamiętać o tem, że ja mam w ręku przysięgę, napisaną przez ciebie... formalną przysięgę...
— Wiem! Mniejsza o to, niech i tak będzie — mówił misjonarz z głębokiem przekonaniem — wystawię się na wszelkie skutki mego wiarołomstwa, ogłoście je wszędzie; stanę się przedmiotem pogardy i odrazy wszystkich... lecz Bóg sądzić mnie będzie...
Młody ksiądz otarł sobie łzy.
— O! uspokój się! — zawołał Dagobert — wszyscy uczciwi ludzie będą po twojej stronie.
— Panie notarjuszu — odezwał się wtedy Rodin piskliwym głosem — panie notarjuszu.. dajże pan do zrozumienia księdzu Gabrjelowi, że może popełnić krzywoprzysięstwo, ile razy zechce, ale że nie tak łatwo jest przekroczyć przepisy Kodeksu cywilnego, jak złamać obietnicę prostą i jedynie... świętą!... Chciejże pan przekonać księdza Gabjela, że darowizna między żyjącymi, taka, jaką uczynił na rzecz księdza d‘Aigrigny, w trzech tylko wypadkach może być odwołaną, nieprawdaż?
— Tak, panie, tylko w trzech razach — odpowiedział notarjusz.
— Najprzód, z przyczyny narodzenia się potomstwa — wyszczególniał Rodin — a w obecnym razie wstydziłbym się przypuszczać takiego powodu nieważności.. Drugą przyczyną unieważnienia byłaby niewdzięczność obdarowanego... Lecz ksiądz Gabrjel może być pewny naszej prawdziwej i wiecznej wdzięczności. Trzecim nareszcie powodem unieważnienia, byłoby niewykonanie życzeń darującego, co do użycia darowizny. Lecz jakkolwiek złe wyobrażenie powziął nagłe o nas ksiądz Gabrjel, użyczy nam przynajmniej jakiegoś czasu, w którym moglibyśmy przekonać go, że jego dary, jak sobie życzy, użyte będą na dzieła, mające na celu największą chwałę Pana Boga.
— Teraz, panie notarjuszu — odezwał się d‘Aigrigny — pańskim obowiązkiem jest wyrzec, czy ksiądz Gabrjel może, lub nie, odwołać zapis, który na rzecz moją uczynił.

W chwili, kiedy notarjusz miał odpowiedzieć, weszła Jezabel, a za nią dwie nowe osoby.

VIII.
DUCH OPIEKUŃCZY.

Pierwszą z dwóch osób, których przybycie przerwało odpowiedź notarjusza, był Faryngea.
Na widok tego człowieka, na widok jego złowrogiej twarzy Samuel, przystąpiwszy do niego, zapytał:
— Kto pan jesteś?
Rzuciwszy przenikliwy wzrok na Rodina, który zadrżał nieznacznie, Faryngea odpowiedział:
— Książę Dżalma przybył niedawno z Indji w celu znajdowania się dziś w tem miejscu, jak mu to zalecał napis na medalu, który nosił na szyi...
— I on także! — zawołał Gabrjel, który, jak wiadomo, był towarzyszem podróży morskich Indjanina, zaczynając od wysp Azorskich, dokąd zawinął okręt, przybywszy z Aleksandrji — on również spadkobiercą?.. W rzeczy samej... podczas podróży mówił mi książę, że jego matka była rodem z Francji... Ah! jaki to szlachetny młodzieniec, gdzież on jest?
Dusiciel rzucił okiem na Rodina i odrzekł cedząc słowa:
— Wczoraj wieczorem opuściłem księcia... zwierzył mi się, że jakkolwiek wiele mu na tem zależy, aby się tu znajdować, mogłoby jednak wypaść, iżby poświęcił ten interes dla innych okoliczności... przepędziłem noc w tym samym co i on hotelu... Dziś rano, gdym się doń udał, aby się z nim widzieć, powiedziano mi, że już wyszedł... Moja życzliwość dla niego sprowadziła mnie tutaj w nadzieji, że wiadomości moje o tym księciu będą może użyteczne.
Nic nie wspominając o pułapce, w jaką wpadł wczoraj, chciał Dusiciel usłużyć socjuszowi, spodziewając się, że za tę przysługę zostanie przez niego odpowiednio wynagrodzony. Zbytecznem może będzie objaśniać czytelników.. że Faryngea kłamał bezczelnie. Dziś rano, wydostawszy się z więzienia cudem przebiegłości, zręczności i śmiałości, pobiegł do hotelu, w którym pozostawił Dżalmę; sam dowiedział się, że mężczyzna i kobieta w sędziwym wieku i nader poważnych fizjognomji, mieniący się krewnymi młodego księcia, chcieli się z nim zobaczyć, i że przerażeni jego stanem niebezpiecznej senności, w jakiej był pogrążony, kazali go przenieść do swego powozu i zabrali do siebie, aby mu udzielić potrzebnej pomocy.
— Szkoda — rzekł notarjusz — że i ten spadkobierca nie stawił się dziś rano; ale, na nieszczęście, utracił już prawo do ogromnego spadku, o jaki tu chodzi.
Druga osoba weszła właśnie w tej chwili.
Był to ojciec marszałka Simon, starzec wysokiego wzrostu, jak na swój wiek jeszcze rzeźki i czerstwy; głowę jego okrywał włos biały, krótko ostrzyżony; w twarzy lekko rumianej, czytać można było rozum, dowcip, łagodność i dzielność.
Agrykola pośpieszył naprzeciw niemu.
— I pan tu przybyłeś, panie Simon? — zawołał.
— Tak, moje dziecko — odrzekł starzec, serdecznie ściskając rękę Agrykoli — w tej chwili przybyłem z podróży. Pan Hardy miał się tu sam znajdować, jak się domyślam w sprawie spadku; ale ponieważ niema go jeszcze w Paryżu, i może nie prędko jeszcze przybędzie, zalecił mi więc, abym...
— I on także... spadkobierca?... pan Franciszek Hardy?... — zawołał zdziwiony Agrykola.
— Ale jaki ty jesteś blady i zmartwiony!... moje dziecko.. Co się tu dzieje?... — pytał starzec.
— O co idzie?... o pańskie wnuczki, które wyzuto z ich majątku! — zawołał Dagobert zrozpaczony — przyprowadziłem je z głębi Azji po to, abym z założonemi rękami był świadkiem tej niegodziwości.
— Pan?... — rzekł stary fabrykant — jeśli się nie mylę, pan jesteś...
— Dagobert...
— Więc to pan jesteś?... co tak szlachetnie poświęciłeś się dla mego syna? — zawołał starzec, serdecznie ściskając ręce weteranowi — lecz mówiłeś pan o córce mego syna, o pannie Simon?..
— O jego córkach, panie — odrzekł Dagobert — te biedne dziewczęta są bliźniętami.
— A gdzież one są? — zapytał starzec.
— W klasztorze.
— W klasztorze!?...
— Tak, panie, przez podstęp tego tu człowieka, który tym sposobem pozbawił je dziedzictwa.
— Cóż to za jeden?
— Margrabia d‘Aigrigny.
— Najzaciętszy wróg mego syna — zawołał starzec, patrząc z oburzeniem na margrabiego.
— I to nie wszystko — objaśniał Agrykola — pan Hardy, zacny mój pryncypał, na nieszczęście także utracił prawa do tego ogromnego spadku.
— Co ty mówisz? — zawołał zdziwiony starzec — ależ pan Hardy nie wiedział, że tu szło o tak ważny dla niego interes... Odjechał spiesznie do swego przyjaciela, który go zawezwał.
Za każdą nową wiadomością powiększała się rozpacz Samuela; lecz nic nie mógł poradzić, wzdychał tylko ze smutkiem.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo pozornego spokoju, oczekując niecierpliwie końca tej sceny, która go okrutnie dręczyła, rzekł do notarjusza poważnym, przejmującym głosem:
— Panie notarjuszu, wypadałoby już skończyć to wszystko... Poco przypisywać haniebnym zabiegom niestawienie się spadkobierców, w których imieniu ten żołnierz i syn jego zanoszą skargi z taką na nas obrazą? Dlaczegoby ich nieobecność miała być dziwniejszą nad nieobecność młodego Indjanina, i nad nieobecność pana Hardy, który, jak właśnie objaśnił jego powiernik, nie wiedział, że wzywały go tu ważne sprawy? Czy nie byłoby właściwiej, prawdopodobniej przypuszczać, że córki marszałka Simon i panna de Cardoville dla przyczyn naturalnych nie mogły stawić się tutaj?... Raz jeszcze powtarzam, że należy już skończyć; sądzę, że pan notarjusz tego co i ja będzie zdania... jestem, pomimo niewczesnej i nieprawej opozycji, jedynym, wyłącznym posiadaczem tego majątku i wobec wszystkich tu obecnych raz jeszcze obowiązuję się użyć go dla większej chwały Pana Boga... Chciej więc, panie notarjuszu, wyrzec sławo stanowcze i raz już zakończyć tę przykrą dla wszystkich scenę.
— Panie — odpowiedział notarjusz uroczystym głosem — w imię sprawiedliwości i prawa, jako wierny i bezstronny wykonawca ostatniej woli Marjusza de Rennepont, oświadczam, że wobec zapisu, uczynionego przez księdza Gabrjela de Rennepont, jesteś pan, mości księże d‘Aigrigny, jedynym, wyłącznym dziedzicem tych dóbr, których posiadaczem ogłaszam pana od tej chwili, abyś mógł użyć ich według życzeń testatora i donatarjusza.
Samuel zbladł bardziej niż zwykle; ścisnął konwulsyjnie za rękę Jezabel, która się do niego zbliżyła, i rzęsiste łzy potoczyły się po licach dwojga starców. Dagobert i Agrykola pogrążeni zostali w głębokim smutku; przekonywali się, że już zrzec się im wypada wszelkiej nadziei. Najwięcej cierpiał Gabrjel; trapiony zgryzotą, wyrzucał sobie, że stał się mimowolnem narzędziem obmierzłego ogołocenia wszystkich.
Dlatego, gdy notarjusz, przekonawszy się o ilości sum zawartych w cedrowej szkatułce, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Teraz możesz pan ją zabrać.
Gabryel zawołał z gorzką boleścią i głęboką rozpaczą:
— Niestety! możnaby mniemać, że w tych okolicznościach nieubłagane przeinaczenie i nieszczęsny los ciąży nad wszystkimi tymi, którzy są godni miłości i szacunku... O! mój Boże! Twoja najwyższa sprawiedliwość i dobroć nie może zezwolić na taki triumf takiej niegodziwości!!!!
Rzekłbyś, że niebo wysłuchało prośby misjonarza. Ledwie skończył mówić, aż oto stała się rzecz nadzwyczajna. W tej chwili, kiedy ksiądz d‘Aigrigny i socjusz uważali się już za posiadaczy skarbu, drzwi pokoju, w którym słyszano zegar, bijący dwunastą godzinę, Otworzyły się nagle. Ukazała się w ich progu kobieta...
Na jej widok Galbrjel wydał okrzyk podziwu, i stanął jakby piorunem rażony. Samuel i Jezabela padli na kolana, złożywszy ręce jakby do dziękczynnej modlitwy. Oboje wydawali się być ożywieni jakąś nadzieją.
Wszyscy inni aktorowie tej sceny stali w osłupieniu Rodin... Rodin nawet... cofnął się o dwa kroki i drżącemi rękami postawił szkatułkę na stole.
Nastąpiło na chwilę głębokie, uroczyste milczenie. We wszystkich piersiach wstrzymał się oddech, serca poczęły mocniej bić. Wszyscy zdjęci zostali zdziwieniem, z którem łączyła się jakaś trwoga, albowiem ta kobieta wydawała się żywym wzorem portretu, zawieszonego w tym salonie od lat stupięćdziesięciu. Takiż sam miała ubiór na głowie, takąż długą, powłóczystą suknię, ten sam malował się na jej twarzy smutek i rezygnacja. Weszła powoli, jakby nie zauważywszy wrażenia, jakie wywarło jej zjawienie się.
Przystąpiła do jednego z dwóch biurek, ozdobionych bronzami, stojących przy drzwiach, dotknęła sprężyny, ukrytej w rzeźbie złoconych bronzów i tym sposobem otworzyła górną szufladę, wyjęła z niej pergaminową zapieczętowaną kopertę, poczem zbliżyła się do stołu i położyła ją przed notarjuszem.
Popatrzywszy przez chwilę smętnie i z ujmującą dobrocią na Gabrjela, który wydawał się jakby oczarowanym jej obecnością, skierowała swe kroki ku drzwiom, wiodącym do sieni, które w tej chwili były roztwarte.
Oddalenie się tej kobiety jakby zdjęło urok, któremu ulegli obecni. Gabrjel pierwszy przerwał milczenie, szepcząc zmienionym głosem.
— To ona!... znowu ona... tu... w tym domu?
— Któż to taki... mój bracie? — zapytał Agrykola, zaniepokojony nadzwyczajną bladością i jakby obłąkaną twarzą misjonarza.
— Patrz!... — odrzekł młody misjonarz; — już więcej jak sto pięćdziesiąt lat temu obrazy te są tu zawieszone. I gestem wskazał dwa portrety, naprzeciw których znajdowali się właśnie.
Na ten gest Agrykola, Dagobert i Faryngea zwrócili oczy na dwa portrety, zawieszone po obu stronach kominka.
Trzykrotny okrzyk razem dał się słyszeć.
— To ona... to ta sama kobieta! — zawołał zdumiony kowal — i jej portret znajduje się tu od stu pięćdziesięciu lat?!...
— Cóż ja widzę?... przyjaciel i wysłaniec marszałka Simon! — zawołał Dagobert, przypatrując się portretowi mężczyzny. — Tak, to niewątpliwie twarz tej osoby, która była u nas w Azji zeszłego roku...
— Moje oczy nie mylą mnie... nie, nie... to ten sam mężczyzna z czarną kreską na czole, któregośmy zadusili i zagrzebali na brzegach Gangesu — szeptał sobie Faryngea, drżąc z przestrachu — ten sam, o którym mówił jeden z synów Bohwanji w zwaliskach Tchandi... zabity, a widziany potem przy bramie miasta Bombaj... A jednakże malowidło to już od stu pięćdziesięciu lat tu się znajduje.
— Jakie niepojęte, niedocieczone podobieństwo! — myślał sobie d‘Aigrigny, a potem, jakby uderzony nagłą myślą, zapytał Gabrjela:
— Czy to nie taż sama kobieta, co ci życie ocaliła w Ameryce?
— Tak, taż sama... — odrzekł z drżeniem Gabrjel, potem dodał sam do siebie: — Ależ wtedy powiedziała mi, że idzie ku Północnej Ameryce.
— A skąd ona wzięła się w tym domu? — zapytał d‘Aigrigny, zwracając się do Samuela.
— Powiedz-no, stróżu?... Czy ona weszła tu przed nami, czy też razem z nami?...
— Ja wszedłem tu pierwszy i sam jeden, gdy pierwszy raz, po półtora wieku, drzwi zostały otworzone — odpowiedział starzec poważnie.
— Ale raz jeszcze powtarzam, powinieneś wytłumaczyć obecność w tym domu tej kobiety — nastawał d‘Aigrigny, sam nie wiedząc, dlaczego jest niespokojny. — Kto ona jest i jak się tu dostała?
— Wiem tylko, że jak mnie zapewniał mój ojciec, mają być podziemne drogi między tym domem a miejscami odległemi od tej okolicy.
Rodin, podobnie jak wszyscy, zdziwił się nagłem, niespodziewanem zjawieniem się kobiety; lecz gdy zobaczył, że położyła przed notarjuszem opieczętowany pakiet, socjusz, zamiast myśleć o nadzwyczajnem zjawisku, zajęty był gwałtowną żądzą opuszczenia jak najśpieszniej tego domu i uniesienia z sobą skarbów, które na zawsze pozostać miały własnością Jezuitów; jednakże dręczył go jakiś tajemny niepokój na widok koperty zapieczętowanej czarnym lakiem, którą opiekunka Gabrjela położyła przed notarjuszem, a którą tenże machinalnie wziął do rąk.
Osądził więc socjusz, że jest to chwila najdogodniejsza, aby wśród ogólnego osłupienia i wciąż jeszcze trwającej ciszy, wymknąć się ze szkatułką; mrugnął więc na swego zwierzchnika i, wziąwszy szkatułkę pod pachę, puścił się ku drzwiom..
— Za pozwoleniem!... jeszcze chwilkę — zawołał Samuel, zastępując mu drogę. — Proszę pana notarjusza przejrzeć kopertę tylko co mu podaną... a potem pan wyjdziesz.
— Ależ, panie — odparł Rodin, usiłując otworzyć sobie drogę — kwestja już rozstrzygnięta została ostatecznie na korzyść księdza d‘Aigrigny... Pozwól więc...
— Powtarzam panu — rzekł starzec donośnym głosem — że ta szkatułka nie wyjdzie stąd, nim pan notarjusz rozpozna kopertę, którą przed nim położono.
Rodin zmuszony był powrócić na swoje miejsce. Notarjusz, na wezwanie Samuela, obejrzał uważnie kopertę.
— O nieba!....zawołał nagłe — cóż to ja widzę... Ha! tem lepiej!...
— O! czytaj pan... czytaj... — zawołał Samuel, składając ręce — moje przeczucia pewno mnie nie mylą.
— Ależ, panie — pytał, d‘Aigrigny notarjusza, zaczynając podzielać niepokój Rodina — cóż to jest za papier?
— Kodycyl. — odrzekł notarjusz — kodycyl, który rozstrzygnięcie całej sprawy odkłada do późniejszego czasu.
— Jakto, panie — zawołał d‘Aignigny oburzony, żywo zbliżając się do notarjusza — wszystko się odkłada?... a to jakiem prawem?
— To być nie może! — dodał Rodin — protestujemy!
— Gabrjelu... ojcze., słuchajcie-no — zawołał Agrykola — jeszcze nie wszystko stracone... jest jeszcze nadzieja... Gabrjelu... czy słyszysz?... jest jeszcze nadzieja!
— Panowie — odezwał się notarjusz — uważam za mój obowiązek przeczytać wam napis na kopercie... Zmienia on, a raczej odracza wszystkie rozporządzenia testamentowe.
— Gabrjelu! — wykrzyknął Agrykola, rzucając się księdzu na szyję — wszystko odroczone, nic jeszcze nie stracone!....
— Panowie, słuchajcie — odezwał się znowu notarjusz i czytał co następuje:
„Kodycyl niniejszy, z przyczyn wewnątrz pod kopertą wyniszczonych, w niczem nie zmieniając rozporządzenia testamentu z dnia dzisiejszego, wykonanie go odracza do dnia 1 czerwca 1832 roku... Dom ma być znowu zamknięty, a sumy pozostaną nadal w ręku depozytariusza, do rozdziału w dniu 1 czerwca, komu z prawa przypadnie.
Villestaneuse, dnia 13 lutego 1638 roku, o godzinie jedenastej wieczorem.

Marjusz de Rennepont“.

— To fałszywy kodycyl! — wykrzyknął d‘Aigrigny, siniejąc ze złości i rozpaczy.
— Nie, panie — odrzekł notarjusz surowo — porównałem obydwa podpisy i przekonałem się, że są zupełnie do siebie podobne... Zresztą... co dziś rano mówiłem względem spadkobierców nieobecnych, stosować się może do panów... będziecie mogli zanieść skargę przeciwko autentyczności tego kodycylu; wszystko jednak pozostać musi w zawieszeniu i jako niedoszłe... gdyż czas zamknięcia spadku odroczony jest do trzech i pół miesięcy...
Kiedy notarjusz wymawiał ostatnie słowa, paznogcie Rodina już krwią broczyły; pierwszy to raz sine jego usta zaczerwieniły się.
— Oh! mój Boże! wysłuchałeś mnie... ulitowałeś się nade mną — zawołał Gabrjel, ukląkł i swą anielską twarz ku niebu zwróciwszy, gorąco dziękował Bogu. — Twoja najwyższa sprawiedliwość nie mogła dozwolić triumfu niegodziwości.
— Wszystko cofnięte, mój ojcze — wołał kowal — czas do stawienia się oznaczony jest za półczwarta miesiąca od dnia dzisiejszego... A teraz, kiedy już ci panowie zostali zdemaskowani — tu wskazał na socjusza i jego zwierzchnika — niema się czego obawiać z ich strony; będziemy ostrożniejsi, a młode sieroty, panna de Cardoville, mój zacny prycypał, pan Hardy i młody Indjanin odziedziczą swój majątek.
Napróżno usiłowalibyśmy opisać radość Gabrjela i Agrykoli, Dagoberta i starego Simona, oraz Samuela i Jezabeli.
Tylko Faryngea stał ponury i milczący przed portretem mężczyzny z czarną kreską na czole Trudno także wyrazić wściekłość księdza d‘Aigrigny i jego sekretarza na widok Samuela, zabierającego znowu do siebie cedrową szkatułkę.
D‘Aigrigny i Rodin opuszczali dom przy ulicy Świętego Franciszka, wściekając się ze złości i rozpaczy. D‘Aigrigny, wsiadłszy do swego powozu, zawołał do służącego:
— Do pałacu Saint-Dizier.
Potem strapiony, straciwszy głowę, rzucił się na poduszki, zasłonił sobie twarz rękami i westchnął głęboko.
Rodin usiadł przy nim... i z gniewem i pogardą patrzył na tak słabego, upadającego człowieka.

— Nikczemny!.. — pomyślał sobie w duchu — już stracił nadzieję...

IX.
PIERWSI SĄ OSTATNIMI, A OSTATNI PIERWSZYMI.

Powóz księdza d‘Aigrigny przybył szybko do pałacu Saint-Dizier. Przez całą drogę Rodin milczał i tylko przysłuchiwał się uważnie księdzu d‘Aigrigny, który w długich monologach ciskał złorzeczenia, narzekania i wściekłość na nieszczęsny cios przeznaczenia, co w jednej chwili niszczy najpiękniejsze nadzieje. W chwili przybycia pojazdu, można już było widzieć za firanką w oknie oczekującą księżnę Saint-Dizier; usłyszawszy turkot powozu, zbiegła kilka stopni po schodach, śpiesząc naprzeciwko księdza d‘Aigrigny, który strapiony powoli wstępował na ganek. Na widok bladej, smutnej twarzy wielebnego ojca, księżna zatrzymała się nagle i zbladła... domyśliła się już, że wszystko było stracone... Wzajemne spojrzenia na siebie tej wielkiej damy i jej dawnego kochanka, nie pozostawiły już wątpliwości o skutku, którego się obawiała. Rodin postępował skromnie za księdzem d‘Aigrigny. Księżna, zamknąwszy drzwi i zwróciwszy się do księdza d‘Aigrigny, z przestrachem zawołała: — Cóż to się stało?... Zamiast odpowiedzi, d‘Aigrigny z oczyma zaiskrzonemi z gniewu spojrzał księżnie oko w oko. — Próżne nasze starania! — zawołał, zgrzytnąwszy zębami. — Żal się Boże! a szło nie o czterdzieści, ale o dwieście dwanaście miljonów....
— Dwieście dwanaście miljonów! — powtórzyła zdumiona księżna, o krok się cofając — to niepodobna... Ależ to niesłychany majątek... i wy wyrzekliście się już... i nie dobijacie się o niego wszelkiemi sposobami... do ostatniej chwili?...
— Przeciwnie, zrobiłem wszystko, co tylko było można! pomimo zdrady Gabrjela, który porzuca zgromadzenie.
— Niewdzięcznik! — zawołała naiwnie księżna.
— Tak — z żalem odpowiedział ksiądz d‘Aigrigny — posiadłość ta dla nas stała się snem, gdyż odkryto kodycyl, który odracza jeszcze o półczwarta miesiąca wszystkie rozporządzenia testamentowe; ale teraz wszystko się obudziło, rzuci się cała banda spadkobierców... dowiedzieli się już o ogromnej sumie... wszystko stracone.
— A któż dał znać o tym kodycylu?
— Kobieta.
— Co za kobieta?
— Nie wiem, włóczęga jakaś!...
— Skąd dowiedziała się o istnieniu kodycylu?
— Wszystko to, jak mi się zdaje, umówione było z niegodziwym żydem, stróżem tego domu.
— A czy nie można zaskarżyć ważności tego kodycylu?
— Zaskarżyć, prawować się... w tych czasach?... wystawić się, nie będąc pewnym skutku, na tysiączne krzyki? I tak już przykro, że się to wszystko rozgłosi... Ach! to okropne... i w chwili, gdy się miało osiągnąć cel... po tylu zabiegach i troskach!... sprawa popierana tak wytrwale od półtora wieku!
Potem, tupnąwszy nogą, mówił dalej: Powiadam ci, że na wspomnienie o tem wzystkiem, człowiek mało nie oszaleje!
— A więc już żadnej nadziei?
— Jedynie ta, żeby Gabrjel nie odwołał swej darowizny w tem, co się jego dotyczy. I to byłoby już wiele... gdyż część na niego tylko przypadająca, wynosiłaby do trzydziestu miljonów.
— Ogromna to suma... — mówiła księżna — a więc czegóż rozpaczacie?
— Bo nie ulega wątpliwości, że Gabrjel wytoczy proces przeciw darowiźnie; jakkolwiek ona jest prawnie sporządzona, znajdą się sposoby dla jej obalenia, teraz, kiedy już nas poznał, kiedy nas poznał... Sądzę nawet, że roztropność nakazuje pisać do Rzymu, prosząc o pozwolenie opuszczenia Paryża na jakiś czas. Obmierzło mi już to miasto.
— Oho! tak, tak, uważam to i ja... już nie musi być nadziei... kiedy ty, mój przyjacielu... gotów jesteś prawie uciekać....
Przez cały czas tej rozmowy Rodin stał pokornie przy drzwiach, trzymając w ręku swój stary kapelusz.
Dwa lub trzy razy, podczas niektórych zdań, wygłoszonych przez d‘Aigrigny‘ego i księżnę, trupiowata, gniewem zachmurzona twarz socjusza, lekko się zarumieniła; jego wielkie, obwisłe powieki zaczerwieniły się, jakgdyby krew rzuciła mu się do głowy wskutek gwałtownej wewnętrznej walki... poczem ponura fizjognomja znowu zbladła i zsiniała.
— Muszę pisać natychmiast do Rzymu o tem niepowodzeniu... które wielkiej jest wagi, gdyż obala niezmierne nadzieje — rzekł ksiądz d‘Aigrigny.
I siadając w fotelu, wskazał Rodinowi na stół i rzekł tonem rozdrażnionym, porywczym:
— Pisz!...
Socjusz milczący, nieruchomy, czekał, co mu podyktuje jego przełożony.
— Pozwolisz, księżno? — rzekł d‘Aigrigny, zwracając się do swej przyjaciółki, i przytłumionym głosem dyktował, co następuje:
„Wszystkie nasze nadzieje, które już były prawie pewnemi, nagle zostały zniweczone. Sprawa Rennepont‘ów, pomimo wszelkich starań, pomimo użytej dotąd zręczności, wcale się nie powiodła, upadła bez ratunku. W takim stanie, w jakim obecnie znajdują się rzeczy, na nieszczęście, jest to coś gorszego nad niepomyślność... jest to wynik najzgrabniejszy dla towarzystwa, którego zresztą prawa do tych dóbr, jako ukrytych podstępem przed konfiskatą na naszą korzyść, są niezaprzeczalne... Przynajmniej sumiennie przekonany jestem, żem robił wszystko, aż do ostatniej chwili, dla obrony i zapewnienia naszych praw. Ale, powtarzam raz jeszcze, uważać należy tę sprawę za zupełnie i na zawsze straconą, i trzeba o niej zapomnieć“.
Socjusz, zamiast pisać dalej, co mu dyktowano, zerwał się nagle i rzucił pióro na stół, co usłyszawszy ksiądz, obrócił się ku niemu, spojrzał groźnie, i mocno zdziwiony zapytał:
— Hej!.. cóż to znaczy?
— To znaczy, że trzeba już raz skończyć! — rzekł socjusz sam do siebie — ten człowiek zwarjował!
— Cóż to znaczy?... opuszczasz swoje miejsce... nie piszesz? — pytał zdumiony d‘Aigrigny. Potem zwracając się do księżny, dodał:
— Jak widzę... on głowę stracił...
— Siadaj na swojem miejscu i pisz — rzekł do Rodina tonem pogardliwego politowania.
Socjusz, zupełnie obojętny na ten nowy rozkaz, wyprostował się, tupnął obcasem o kobierzec, założył ręce na krzyż na swym zatłuszczonym surducie i spojrzał śmiało na księdza d‘Aigrigny. Nie rzekł ani słowa, ale jego szpetna, zaczerwieniona twarz objawiła nagle wybitne poczucie swej wyższości. Ksiądz d‘Aigrigny, znając bardzo dobrze zwyczaje swego zgromadzenia, zrozumiał, że nie bez przyczyny, a raczej nie bez pewnego prawa, jego najpokorniejszy, najuniżeńszy sekretarz, tak nagle przybrać mógł ton znakomitej wyższości... Za późno... zbyt późno domyślił się wielebny ojciec, że ten podwładny mógł być zarazem szpiegiem i pewnym rodzajem doświadczonego pomocnika, który, stosownie do ustaw zgromadzenia, miał prawo i obowiązek, w pewnych nagłych wypadkach, usunąć i tymczasowo zastąpić niezdolnego członka, przy którym był umieszczony w roli przestrzegacza. Ksiądz d‘Aigrigny nie mylił się w swych domysłach; zacząwszy od generała, aż do prowincjałów, aż do rektorów kolegjów, wszyscy przełożeni członkowie zgromadzenia mają, każdy przy sobie, częstokroć bardzo przyczajonych, nie wiedząc o nich, w obowiązkach napozór najniższych, ludzi bardzo zdolnych i gotowych do zastąpienia ich w danej chwili, a którzy w tym celu znoszą się ciągle wprost z Rzymem. Zwykle, wyniosłe, dumne obejście się margrabiego zmieniło się nagle; rzekł z pewnego rodzaju nieśmiałością, pełną uszanowania:
— Zapewne masz władzę rozkazywania mi... mnie... co dotąd byłem twym przełożonym?
Rodin, w miejsce odpowiedzi, dobył ze swego zatłuszczonego, starego pugilaresu papier, w czworo złożony, z pieczęciami po obu stronach, na którym było napisanych kilka wierszy po łacinie. Ksiądz d‘Aigrigny, przeczytawszy owo pismo, zbliżył je z uszanowaniem do ust, a potem oddał Rodinowi z głębokim ukłonem. Gdy ksiądz d‘Aigrigny, uczyniwszy pokorny ukłon, podniósł głowę do góry, na twarz jego wystąpił rumieniec gniewu i wstydu; pomimo nawyknienia do bezwarunkowego posłuszeństwa i poszanowania woli zgromadzenia, z twarzy jego wyczytać można było gwałtowne oburzenie, że go tak nagle strącono... A doznać tak poniżającej klęski w obliczu kobiety, było dla niego rzeczą podwójnie okrutną, gdyż, choć wstąpił do zakonu, nie przestał być także człowiekiem światowym. Przytem księżna patrzyła na Rodina z pewnego rodzaju ciekawością i zajęciem. Słusznie ciekawym i zajmującym był dla niej ten człowiek, nieledwie w łachmanach, lichy, szpetny, niedawno jeszcze najuniżeńszy podwładny, a terasz górujący całą przewagą zdolności umysłowych, które mu pewno przyznano, górujący, mówię, nad księdzem d‘Aigrigny, wielkim panem z urodzenia, z wytwornego obejścia i niedawno tyle mającym znaczenia w swem zgromadzeniu. Od tej chwili Rodin, jako ważna osoba, obniżył zupełnie księdza d‘Aigrigny w umyśle księżnej.
D‘Aigriginy odezwał się do Rodina z pełnym szacunkiem:
— Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi, w czem błądziłem?...
— Zaraz — odpowiedział Rodin ostrym, piskliwym głosem — długo, bardzo długo... wstrzymywałem się, chociaż widziałem tyle błędów w całej tej sprawie!... cały szereg niedołężnych pomysłów i niezręcznych sposobów w jej kierownictwie i całem postępowaniu!
— Panie, zanadto surowy jesteś — odparł obrażony d‘Aigrigny.
— Jestem sprawiedliwy.... Alboż to potrzeba na to cudów zręczności, ażeby zamknąć kogo na dwa spusty w izbie?... Ha?... A czy ty co innego zrobiłeś?... nie ...pewno nie!.... A córki generała Simon? uwięzione w Lipsku... w Paryżu, zamknięte w klasztorze; a Adrjanna de Cardoville? w szpitalu; a Leżynago w więzieniu... a Dżalma narkotykiem odurzony... Jeden tylko środek dowcipny, tysiąc razy pewniejszy, bo działał moralnie, nie materjalnie, takim, mówię, był środek, użyty do oddalenia pana Hardy z Paryża... Co się zaś tyczy innych twych sposobów postępowania... cóż mam o nich powiedzieć! złe, głupie, szkodliwe lub niebezpieczne wszystkie bez wyjątku... Dlaczego?... bo były gwałtowne, a zwykle na gwałt odpowiada się gwałtem; już wtedy nie jest walka ludzi przenikliwych, zręcznych, wytrawnych, widzących pośród ciemności, w której zawsze chodzą i działają.... ale raczej jest to walka gminu na pięści wśród dnia. Jakto? lubo działamy ciągle, nieustannie, jednakże przedewszystkiem powinniśmy starać się tak ukrywać, iżby nas nie spostrzeżono; a ty... jakżeś postępował? nie umiałeś nic lepszego, tylko zwracać na nas uwagę swemi dzikiemi, niedorzecznemi, krzyczącemi, opłakanemi środkami... wzywałeś do pomocy gwardję miejską, komisarzy policji, dozorców, odźwiernych.... Aż litość bierze, gdy się o tem wszystkiem wspomni!... Chyba tylko najpomyślniejsze udanie się rzeczy mogłoby zjednać ci przebaczenie niedołężności!!! ale nie osiągnąłeś skutku....
— Panie! — rzekł d‘Aigrigny, do żywego dotknięty — jesteś więcej niż surowym... w swym sądzie... i pomimo należącego ci się ode mnie uszanowania, zmuszony jestem powiedzieć ci, że do takiego obchodzenia się ze mną nie jestem przyzwyczajony...
— W istocie! wiele jest jeszcze rzeczy, do których nie jesteś przyzwyczajony — przerwał ostrym tonem Rodin — ale się do nich przyzwyczaisz... zanadto byłeś zarozumiały; jest jeszcze w tobie zaród dawnej żołnierki i światowego trzpiotostwa, który zawsze jeszcze fermentuje i odbiera twemu rozumowi potrzebną zimną krew, przenikliwość i jasność; w obozie i wyprawach biłeś się, bankietowałeś, uganiałeś się za rozkoszami, za kobietami... Wszystko to cię zużyło. Nie możesz być już teraz zdatnym na nic lepszego, jak tylko na subalterna: już jesteś osądzony. Brakować ci zawsze będzie owej dzielności, owej bystrości umysłu, co to umie panować nad ludźmi i wypadkami. Taką dzielność, taką bystrość umysłu, jeśli kto, to ja, ja mam ją... a wiesz dlaczego? oto dlatego, że oddany wyłącznie usługom naszego zgromadzenia, byłem i jestem zawsze brzydki, brudny i nigdy nie znałem kobiet... tak, tak, nigdy nie znałem kobiet... w tem to jest cała moja męskość....
Wymawiając te słowa z chełpliwym cynizmem, Rodin był przerażający. Za tę jednak zuchwałą, bezczelną śmiałość, za tę dzielność, Rodin w oczach księżnej Saint-Dizier był prawie pięknym. D‘Aigrigny, widząc, jak to szatańskie stworzenie panuje nad nim niemiłosiernie, chciał jeszcze doświadczyć ostatnich sił oburzenia i zawołał:
— Eh! panie, ta junakierja nie dowodzi jeszcze ani wartości, ani mocy... zobaczymy cię w czynach...
— Ja mówię — odrzekł powoli Rodin — że podejmuję się pokierować pomyślnie sprawą o dziedzictwo Rennepont‘ów, którą ksiądz d‘Aigrigny uważa za straconą.
— Pan!? — zawołał d‘Aignigny — pan?
— Ja...
— Ależ odkryto już nasze intrygi.
— Tem lepiej, będziemy musieli wymyślić zręczniejsze.
— Ależ nikt nam już nie zaufa.
— Tem lepiej... trudne skutki są najpewniejsze.
— Jakto! czy się spodziewasz, że Gabrjel nie odwoła swej darowizny... w której, zresztą, może jest pełno nieprawości?
— Zagarnę ja do kufrów zgromadzenia dwieście dwanaście miljonów, których pozbawić nas chciano. Czy jasno mówię?
— To rzecz jasna, ale to niepodobna.
— A ja mówię, że bardzo podobna... Więc nie pojmujesz, ciasna głowo — zawołał Rodin, uniósłszy się tak dalece, że trupia jego twarz zarumieniła się nieco — nie pojmujesz jeszcze, że teraz wahać się niepodobna... albo dwieście dwanaście miljonów będą nasze, a wtedy przywrócimy nasz przeważny wpływ we Francji, gdyż mając takie sumy, można kupić wszystko na świecie, można rozniecić wojnę domową, można obalić jeden porządek rzeczy, a przywrócić drugi...
— To rzecz oczywista — przytakiwała księżna, składając ręce z podziwem.
— Przeciwnie — mówił znowu Rodin — jeżeliby te dwieście dwanaście miljonów pozostać miały w rękach rodziny Rennepont‘ów, byłoby to zgubą naszą; powstałoby wtedy plemię naszych zajadłych, nieprzebłaganych wrogów... Czy nie słyszałeś owych przeklętych życzeń Renneponit‘a? Pomyśl tylko o ogromnych siłach, jakieby się wtedy zgromadziły około tych miljonerów: stanąłby tam marszałek Simon, działający w imieniu swych córek; jest to człowiek z ludu, wyniesiony do godności księcia, wcielony bonapartyzm wyobraża jeszcze w oczach ludu tradycję honoru i narodowej sławy. Byłby tam ów Franciszek Hardy, mieszczanin liberalny, niezawisły, oświecony, lubiący postęp i dobry byt rzemieślników! Potem zaliczyłby się tam Gabrjel, dobry kapłan, godny opowiadacz Ewangelji, jak oni mówią... i to nie w imię burzliwej i rewolucyjnej ¡polityki, lecz w imię religji miłosierdzia, miłości i pokoju... Dalej następuje Adrjanna de Cardoville, wzór wytworności, wdzięku, piękności. Tamże wreszcie należy książę Dżalma, młodzieniec rycerski, nieubłagany w zemście, niezachwiany w przywiązaniu, straszne narzędzie dla każdego, kto go potrafi użyć... Masz wreszcie w tej przeklętej famiilji nawet nędznego Leżynago, który, podźwignięty, odrodzony przez styczność z tymi szlachetnymi, może wziąć wielki udział we wpływie tego zjednoczenia. Wszyscy ci ludzie, rozjątrzeni na nas, pójdą za przeklętemu radami heretyka Renneponta. Czyż nie rozumiesz, że gdy zjednoczą wszystkie swoje siły, wszystkie środki działania około tego ogromnego majątku, wydadzą zaciętą walkę nam i naszym zasadom, będą najszkodliwszymi nieprzyjaciółmi, jakich kiedy nam się mieć zdarzyło? Nigdy jeszcze zgromadzenie nie było tak strasznie zagrożone; jest kwestja o śmierć lub życie; teraz już nie idzie oto, aby się bronić, ale o to, aby uderzyć i walczyć, aż do wytępienia tego przeklętego rodu Rennepont’ów, aż posiądziemy wszystkie jego miljony.
— Przyznaję — rzekł d‘Aigrigny do Rodina — że nie myślałem o wszystkich zgubnych skutkach tego majątkowego stowarzyszenia, zalecanego przez Rennepont‘a... Niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie, bardzo groźne; ale aby się od niego zasłonić... cóż wypada zrobić?
— Jakto? masz do czynienia z ludźmi ciemnymi, odważnymi i egzaltowanymi, jak Dżalma, zmysłowymi i dziwacznymi jak Adrjanna de Cardoville, naiwnymi i niewinnymi jak Róża i Blanka Simon, otwartymi i prawymi jak Franciszek Hardy, czystymi i świątobliwymi jak Gabrjel, grubjańskimi i prostymi jak Leżynago, i pytasz, co robić?
— Prawdziwie, nie rozumiem cię — odrzekł d‘Aigrigny.
— Wierzę temu! — rzekł z pogardą Rodin — używałeś środków ordynarnych, materjalnych, miast działać na namiętności szlachetne, wzniosłe, różnemi podejściami, ułudami, pociągami, zamachami! Jeszcze nie rozumiesz? — Tu Rodin wzruszył ramionami. — Zastanów się, czy umiera kto z rozpaczy?
— O! tak.
— Czy wdzięczność uszczęśliwionej miłości może się posunąć aż do ostatnich granic najszaleńszej wspaniałomyślności?
— Tak jest.
— Czy nie zdarzają się tak okropnie zawiedzione nadzieje, iż samobójstwo jest jedynem lekarstwem przeciw strasznej rzeczywistości?
— Bezwątpienia.
— Czy zbytnia zmysłowość może zaprowadzić nas do grobu?
— I to się zdarza.
— Czy zdarzają się w życiu takie straszne okoliczności, iż najbardziej światowe charaktery, najbezbożniejsi ludzie... złamani nieszczęściami, udręczeni cierpieniami, rzucają się ślepo na łono religji i porzucają największe dobra tego świata, aby mogli oddać się całkiem pokucie, modlitwie i rozmyślaniu?
— I tak bywa.
— Czy nie zdarzają się wreszcie tysiączne okoliczności, w których reakcja namiętności sprowadza nadzwyczajne zmiany, tragiczne rozwiązanie biegu rzeczy, tak w życiu mężczyzny, jak i kobiety?
— I tak wypaść może.
— Więc dlaczegóż pytasz, co robić?... a cóżbyś powiedział, gdyby np. najniebezpieczniejsi członkowie rodziny Rennepont’ów... nim upłynie trzy miesiące, przyszli na klęczkach prosić o łaskę przyjęcia ich do tego zgromadzenia, do którego mają odrazę i od którego dziś odłączył się Gaibrjel?
— To niepodobna! — odparł d‘Aigrigny.
— Niepodobna... A czemże ty byłeś, mój panie, przed piętnastoma laty? — zapytał Rodin — światowcem, rozpustnikiem... a jednak przyszedłeś do nas, i twoje dobra stały się naszymi... Jakto, my upokarzaliśmy książąt, królów, papieżów, my wciągnęliśmy, przygasiliśmy w naszej jedności wzniosłe dusze, które, będąc za naszym obrębem, zanadto świeciły, my panowaliśmy niemal nad dwoma światami; my przetrwaliśmy czerstwi, bogaci i straszni aż do dziś dnia pośród wszelkich nienawiści, wszelkich proskrypcyj, a nie mielibyśmy zwalczyć familji, która nam tak niebezpiecznie zagraża, a której dobra, zabrane naszemu zgromadzeniu, tak bardzo są nam potrzebne?... Jakto! nie będziemy tyle zręcznymi, aby osiągnąć ten cel bez użycia niezręcznych środków, gwałtów, bez dopuszczenia się jawnych zbrodni? Więc nie znasz potężnych środków wzajemnego niszczenia, jakie wywołać może gra namiętności ludzkich wyrachowanych, drażnionych, podniecanych... a nadewszystko gdy, dzięki potężnej pomocy — dodał Rodin z szatańskim uśmiechem — te namiętności mogą podwoić zapał i gwałtowność!...
— O jakiej mówisz pomocy — zapytał d‘Aigrigny, który, podobnie jak księżna Saint-Dizier, pod wpływem tej mowy, uległ pewnemu zdziwieniu i obawie.
— Tak, tak — mówił dalej Rodin, nie odpowiadając wprost na pytanie — gdyż potężna ta pomoc, jeśli do nas przyjdzie, może sprowadzić zmiany straszne, przerażające, uczynić małymi, lękliwymi, najnieugiętszych, łatwowiernymi najbezbożniejszych... dzikimi, drapieżnymi... najłagodniejszych... Jeśli nadejdzie — mówił dalej Rodin, jakby sam do siebie — młodzi, najsilniejsi... znajdą się w każdej chwili w niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się umierający w ostatniej chwili konania... Ta wreszcie pomoc... może zdziesiątkować ludność, okryć całunem, który za sobą wlecze, całą tę przeklętą rodzinę, będzie jednak musiała oszczędzać owe niezmierne, wielkie ciało, którego nigdy nie osłabią członki zmarłe... bo duch jego... duch zgromadzenia jezuitów jest wieczny...
— Ależ, nakoniec, ta pomoc?
— Otóż tą pomocą — mówił dalej Rodin — tą pomocą, która postępuje, postępuje... zbliża się... wolnym krokiem, a której smutne przeczucia, wszędzie rozsiewane, oznajmią straszne przyjście...
— Jest?
Cholera!
Na to sławo, wymówione przez Rodina głosem urwanym, skrzypiącym, księżna i d‘Aigrigny zbledli i dreszczem zostali przejęci. Wzrok Rodina był ponury i zimny, jakby wzrok trupa. Nastąpiła chwila ciszy. Rodin pierwszy ją przerwał. Ciągle zimny, nieczuły, rozkazującem skinieniem pokazał księdzu stół, ponad którym przed chwilą jako skromny i pokorny sekretarz sam siedział, i rzekł krótko:
— Pisz!
D‘Aigrigny wzdrygnął się na ten niespodziany rozkaz, przypomniawszy jednak sobie, że z przełożonego stał się podwładnym, wstał, skłonił się przed Rodinem, a usiadłszy przy biurku z piórem w ręku, rzekł:
— Jestem gotów...
Rodin dyktował, a d‘Aiigrigny pisał, co następuje:
„Przez nieudolność księdza d‘Aigrigny, sprawa o dziedzictwo Rennepont‘ów wielką dziś poniosła szkodę. Spadek ten wynosi dwieście dwanaście miljonów. Jednakże, pomimo tego niepowodzenia, sądzimy, że zdołamy pozbawić rodzinę Rennepont‘ów wpływu szkodzenia naszemu zgromadzeniu i tego dokażemy, że te dwieście dwanaście miljonów, jako prawnie naszemu zgromadzeniu należne, zostaną nam powrócone. Oczekujemy tylko w tej mierze formalnego upoważnienia“.

W kwadrans po tej scenie Rodin, wyszedłszy z pałacu Saint-Dizier, muskał łokciem zatłuszczonego surduta swój stary kapelusz, i zdjął go z głowy, nisko kłaniając się odźwiernemu.

CZĘŚĆ II.
FAŁSZYWY PRZYJACIEL.
I.
NIEZNAJOMY.

Następująca scena odbyła się nazajutrz po dniu, w którym Rodin tak nielitościwie zepchnął księdza d’Aigrigny na stopień socjusza, jaki dopiero co sam przy nim zajmował.

Ulica Clovis jest najodludniejszą miejscowością w okolicy Montagne-Sainte Geneviere. Dom Nr. 4, przy tej ulicy, składał się z głównego korpusu, przez który ciemny korytarz prowadził na posępne podwórko, w którego głębi wznosił się opustoszały, stary budynek.
Na froncie domu znajdował się, nawpół wsunięty w ziemię, sklepik z węglami, wiązkami drzewa, jarzynami, mlekiem i t. p. artykułami.
Zegar wydzwonił akurat dziewiątą godzinę zrana. Przekupka, niemłoda już, nazywana matką Arseni, słabowita, w perkalikowej sukience, w czerwonej chusteczce na głowie, stojąc na ostatnim stopniu schodów, prowadzących do sklepiku, rozkładała swój towar. Sklepik ten, znajdujący się tuż przy sieni i korytarzu, służył zarazem za lożę dla odźwiernego, gdyż przekupka jednocześnie i te obowiązki pełniła.
Wkrótce potem zgrabna, wesoła panienka wychodząc z domu, wstąpiła do matki Arseni.
Panienką tą była Róża Pompon, zaufana przyjaciółka Bachantki, chwilowo wdowa, a której, bachicznym wprawdzie, lecz szanownym fatygantem był, jak wiadomo, Nin: Moulin, czyli Jakób Dumoulin, zawołany tancerz i jadowity paszkwilista, któremu wywijanie Burzliwego Tulipana nie przeszkadzało później ciskać jezuitów piorunów.
Róża Pompon, jak wnosić można było z jej niedbałej, rannej toalety, dopiero co opuściła łóżko. Od stóp do głowy tak obwinęła się salopą ze szkockiej materji w kraty czerwone i zielone, nieco wypłowiałą, iż łatwo odgadnąć było można, że pod nią nie było sukni. Łatwo też można było poznać, że pod salopą trzyma w ręku coś ukrywanego.
— Dzień dobry, panno Różo Pompon! — odezwała się uprzejmie matka Arseni — cóżto dziś tak rano wstałaś? pewno wczoraj nie tańczyłaś?
— Nie wspominaj mi o tem, matko Arseni! do tańców nie mam wcale ochoty: biedna Cefiza (Bachantka, siostra Garbuski) całą noc płakała, nie może się uspokoić, że jej kochanek siedzi w więzieniu.
— Właśnie — odrzekła przekupka — muszę z panią pomówić o twej przyjaciółce, Cefizie. Czy nie przypuszczasz pani, że pan Filemon, jak powróci, może mnie wy łajać?
— Panią wyłajać?... a to za co?
— Za to, że panny zajmujecie jego mieszkanie...
— Cóż to znowu, matko Arseni? alboż Filemon nie powiedział, że w jego nieobecności mogę być panią jego dwóch pokoi, jak byłam panią jego samego?
— Nie stosuje się to do pani, ale do twej przyjaciółki Cefizy, którą sprowadziłaś do mieszkania pana Filemona.
— Moja kochana matko Arseni, gdzieżby się ona podziała beze mnie? Od chwili, jak jej kochanek został aresztowany, nie mogła wrócić do swego mieszkania gdyż nie zapłacili komornego.
— Ha! kiedy pani zapewniasz, że pani Filemon nie będzie się gniewał... niech i tak będzie.
— Gniewał, a za cóżby się miał gniewać? że mu się niszczy jego gospodarstwo? Ślicznebo to gospodarstwo! Wczoraj stłukłam ostatnią filiżankę... i ot z czem tu musiałam przyjść po mleko!
I Róża Pompon, śmiejąc się do rozpuku, wysunęła białą, piękną rączkę z pod salopy i pokazała matce Arseni kieliszek od szampańskiego wina, kolosalnej wielkości, w którym blisko butelka zmieścićby się mogła.
— To kieliszek paradny Filemona, którym go obdarzono za jego bohaterskie czyny — rzekła z powagą Róża Pompon.
— Wstyd mi jakoś nalewać w niego mleko, bo to będzie dziwnie wyglądało — utrzymywała matka Arseni.
— A cóż dopiero mnie... a nuż spotkam kogo na schodach... trzymając ten kielich... Toby mnie tak zmieszało, że gotowabym stłuc ostatni sprzęt gospodarski Filemona.
— Niema obawy spotkania kogo: jeden lokator już wyszedł, a drugi wstaje bardzo późno.
— Ale, ale, kiedy mowa o lokatorach, — rzekła Róża Pompon — czy niema do najęcia stancji w podwórzu na drugiem piętrze? Myślę właśnie o Cefizie, jak powróci Filemon.
— Jest tam gabinecik... nad dwoma pokoikami tego tajemniczego staruszka... pana Charlemagne — odrzekła matka Arseni.
— Ale, ale, czy nic więcej nie dowiedziałaś się pani o tym panu Charlemagne? — pytała ciekawie Róża.
— Nic a nic... Dziś rano przyszedł równo ze świtem, zapukał w okiennicę i zapytał: „Czy nie odebrałaś pani listu do mnie wczoraj?“ „Nie, panie“... — odrzekłam mu. „Kiedy tak, to przyjdę tu dowiedzieć się później; przepraszam kochaną panią!“ — rzekł uprzejmie i odszedł.
— Więc on tu nigdy nie nocuje?
— Nigdy. Zapewne musi mieć drugie mieszkanie, gdyż tu przychodzi tylko co czwarty lub piąty dzień zabawić kilka godzin.
— I zawsze, sam przychodzi?
— Zawsze sam jeden.
— Czy czasem nie przyjmuje ładnych kobietek?...
— Pan Charlemagne miałby przyjmować u siebie kobiety! co za myśl... — odrzekła matka Arseni. — Ten kochany staruszek... gdybyś go widziała w jego zatłuszczonym kapeluszu, wyszarzanym surducie, z połatanym parasolem i takim wyrazem twarzy... on wygląda raczej na świętego, aniżeli...
— Ależ przecież, moja matko Arseni, cóż on tu może sam jeden robić przez kilka godzin w tym odludnym kącie?
— Toż właśnie, o to ja się pytam sama siebie, co on tu może robić?... całe umeblowanie jego mieszkania składa się z łóżka na pasach, stołu, żelaznego pieca, stołka i starego kuferka.
— Ha! to właśnie taki lokator, jak i Filemon — zapewniała Róża.
— A przy tem wszystkiem tak się boi, żeby się kto do niego nie dobrał, jakby wszyscy byli złodziejami, a jego meble szczerozłote: na swój koszt kazał przybić bezpieczny zamek; nigdy nie zostawia u mnie swego klucza, woli raczej sam sobie zapalić w piecyku, niż pozwolić komu wejść do siebie.
— A przytem podobno brzydki?
— Trudno sobie wyobrazić, co to za stworzenie: oczki malutkie, jak u jaszczurki, osadzone w twarzy trupiej bladości i z takiemiż ustami. Jest nadzwyczaj ugrzeczniony: tak nisko się kłania, że aż niemiło z nim się spotykać.
— Mniejsza o to! Zresztą... jeżeli Cefiza najmie nad nim tę stancyjkę po powrocie Filemona, będziemy miały zabawkę, bo musimy koniecznie dowiedzieć się o nim czegoś więcej... A ileż chcą za najem tej stancyjki?
— Och! gospodarz wynająłby ją za pięćdziesiąt franków rocznie, bo nie można postawić w niej pieca, a światło dochodzi tylko z dachu przez okienko małego dymnika.
— Biedna Cefiza! — rzekła smutnie Róża, kiwając głową — ona, co się tak bawiła, co tyle wydała pieniędzy z Jakóbem Rennepont... teraz będzie musiała, biedaczka, mieszkać w takiem mieszkaniu i utrzymywać się z pracy rąk!...
— Oj! to prawda, że wielka jest różnica między tą stancyjką a czterokonnym powozem...
— Biedna Bachantka... biedna hałaśnica!... jeżeli teraz narobi hałasu, to chyba tylko płaczem...
— Oj młodzi... młodzi!... — rzekła przekupka, kiwając głową.
— Posłuchaj no, proszę, matko Arseni, wszak kiedyś byłaś także młodą, nieprawdaż?
— Na poczciwość, powiadam, że prawie zawsze byłam taką, jaką dziś jestem.
— A kochankowie, matko Arseni?
— Kochankowie? właśnie też myśleć mogłam o kochankach! najprzód byłam brzydka, a powtóre dobrze strzeżona.
— Więc to matka tak bardzo pilnowała cię?
— Nie to... lecz ja zawsze byłam w zaprzęgu...
— Jakto w zaprzęgu?
— Tak, tak, moja panienko! zaprzęgano mnie i mego brata do beczki woziwody na 8 do 10 godzin dziennie. A w zimie podczas mrozów... wtedy było najgorzej... ja i mój brat musieliśmy się podkuwać, jak konie, podczas gołoledzi.
— I to jeszcze dziewczyny używać do takiej pracy!... a teraz to nawet psy zabraniają zaprzęgać!...
— Oj! to prawda! — odrzekła matka Arseni — zwierzęta czasami są szczęśliwsze od ludzi! oj! ciężka, bardzo ciężka była to praca... Przez nią nabawiłam się owej choroby płuc. Wyznać ci jednak muszę, że gdybym miała była okazję i gdybym była piękniejszą, byłabym może taką samą, jak wiele innych młodych dziewcząt, co to zaczynają od śmiechu, a kończą na...
— Płaczu... ale, jakby nie było, moja kochana matko Arseni, trzeba się bawić, dopóki się jest młodą i przystojną... nie zawsze będzie się miało siedemnaście lat... Oj! moja matko Arseni, gdybym chciała, mogłabym przytoczyć przerażający przykład! ale czyż nie dość, że się przecierpiało zmartwienie.
— Jakto? jesteś jeszcze tak młoda, tak wesoła, a jużbyś miała mieć zmartwienie?
— Ach! moja matko Arseni, gdym miała lat przeszło piętnaście, to zdawało mi się, że we łzach się rozpłynę... i dopiero mając lat szesnaście, trochę się pocieszyłam...
— Uwiedziono cię, nieprawdaż?
— Och! jeszcze gorzej... Niedługa jest moja historja... Moi rodzice są wieśniakami z okolic miasta Saint-Valery, ale tak ubodzy, iż z pięciorga nas, rodzeństwa, zmuszeni byli oddać mnie, ośmioletnią dziewczynę, do mej ciotki, która tu, w Paryżu, służyła za gospodynię. Biedna kobieta przyjęła mnie do siebie przez litość. Kiedym miała lat jedenaście, oddała mnie do fabryki na przedmieściu Ś-go Antoniego. Tam małe dziewczęta i mali chłopcy pracują razem z dorosłemi kobietami i mężczyznami... znajdą się zawsze pomiędzy takimi nicponie. Jaki przykład dla dzieci? Cóż stąd wynika?... oto wzrastają, przywykając do słuchania i widzenia codzień rzeczy, do których już potem nie czują żadnego wstrętu. Co do mnie, gdym miała lat piętnaście, byłam powabną... Pewnego dnia, będąc zmuszoną upominać się u oficjalisty fabrycznego o swoją należność, poszłam do jego gabinetu. Powiedział mi, że uczyni zadość memu żądaniu i że nawet opiekować się mną będzie, jeśli go będę słuchać, i chciał mnie pocałować... Nie pozwoliłam... Wtedy powiedział mi: „Nie chcesz, a więc nie będziesz miała roboty w fabryce: odprawię cię“.
— A! za co niegodziwiec!
— Wróciłam do domu zalana łzami. Nieszczęścia zawsze w parze chodzą! ciotka moja zachorowała, nie było grosza w domu, cóż mogłam począć? chcąc nie chcąc, wróciłam do fabryki, aby prosić owego oficjalisty o przyjęcie mnie z powrotem. Bieda mi dokuczała; nie miałam roboty; ciotka była chora; oficjalista obiecywał, że się ze mną ożeni... Postąpiłam tak, jak wiele innych...
— A kiedy później zażądałaś, aby się z tobą ożenił?
— Ma się rozumieć, iż wyśmiał mnie. Zalewałam się łzami... Zachorowałam... a potem... pocieszyłam się... Zdarzył mi się Filemon. Na nim to mszczę się za innych... Jestem jego tyranem — dodała Róża tonem pseudo-tragicznym, i widać było, jak się rozpraszały chmury, które zasępiły jej piękną twarz.
— Z tem wszystkiem jednak to prawda! — rzekła, zastanawiając się matka Arseni. — Zwodzą młodą, biedną dziewczynę... a któż ją obroni?...
— Otóż macie go!... Nini Moulin! — zawołała Róża Pompon, przerywając przekupce i oglądając się na drugą stronę ulicy — jak się to wcześnie zerwał!...
W rzeczy samej Jakób Dumoulin zbliżał się w kapeluszu na bakier, z zaczerwienionym nosem, z roziskrzonemi oczyma; w jednej ręce trzymał po żołniersku grubą laskę, drugą miał zapuszczoną w boczną kieszeń paltota.
W chwili, gdy zbliżał się do drzwi sklepiku, spostrzegł Różę Pompon.
— Co widzę! moja pupilka już wstała!?... to doskonale!... bo ja przybywam właśnie, aby ją pobłogosławić przy wschodzie jutrzenki!
I Nini Moulin szedł z otwartemi rękami na spotkanie Róży Pompon, która o krok się cofnęła.
— Jakto!... niewdzięczne dziecko... — zawołał żartobliwie pisarz — odrzucasz moje ranne ojcowskie uściśnienie?!
— Ja ojcowskie uściśnienia przyjmuję tylko od Filemona... Odebrałam wczoraj od niego list, a przy nim baryłeczkę winogron, dwie gęsi, gąsiorek ratafji domowej roboty i węgorza. Zresztą „małżonek“ mój przybywa z sumą 700 franków, których zażądał od swej szanownej rodzimy pod pozorem, że będzie się uczył grać na basetli, na trąbce chromatycznej i na waltorni, ażeby mógł robić efekt w porządnych towarzystwach i tym sposobem dobić się karjery dobrem ożenieniem... Chwacki chłopak... nieprawdaż?...
Nini Moulin uderzył dłonią w kieszeń kamizelki, która odezwała się metalicznym brzękiem.
— Przychodzę zaproponować ci, abyś mi uprzyjemniła życie dziś, a nawet jutro i pojutrze, jeśli się to spodoba twemu sercu.
— Jeśli idzie o zabawę przyzwoitą, ojcowską, serce moje nie będzie od tego, pod warunkiem, żeby i biedna Cefiza z nami się bawiła.
— Niech będzie i Cefiza.
— Cóż to... czyś spadek odziedziczył?
— Jeszcze coś lepszego, moja ty najpiękniejsza ze wszystkich róż, Różo Pompon... Zostałem naczelnym redaktorem dziennika jezuickiego... A ponieważ muszę teraz zachowywać wielką powagę i ubrać się porządnie, zażądałem miesięcznej pensji zgóry i po trzy dni urlopu na miesiąc.
— To dopiero będzie ładny dziennik, którego redaktor tańczy w kawiarniach zakazane tańce!
— Będzie on zabawny, tylko nie dla każdego! Wszyscy bogaci świętoszkowie i bigoci opłacać będą jego koszta... Nie będą oni szczędzili pieniędzy, byle tylko dziennik kąsał, drapał, dopiekał, kruszył, wytępiał.
Róża Pompon roześmiała się serdecznie.
— A jakiż będzie miał tytuł ten twój dziennik zakrystjański? — zapytała.
— Miłość Bliźniego, czyli Pogromca Niedowiarków.
— Zechcesz więc zapewne poskromić także panią Sainte-Colombe... bo ona zdaje się być także niedowiarkiem i nie wierzy ci. A cóż z twem małżeństwem?
— I owszem, mój dziennik i w tem mi dopomoże. Wystaw sobie tylko, główny redaktor... to nie żarty. Bigoci będą mnie protegowali, wspierali, utrzymywali. Nabędę szacunku u pani Sainte-Colombe... ożenię się, a wtedy życie... jakie życie!
W tej chwili wszedł do sklepiku listonosz i oddał przekupce list, mówiąc:
— Dla pana Charlemagne... porto opłacone... nic się nie należy.
— Patrz! — rzekła Róża Pompon — to dla tego tajemniczego staruszka, co ma tak osobliwy chód... Czy to zdaleka ten list?
— Zdaje mi się, że to być musi z Włoch, z Rzymu — rzekł Nini-Moulin, spojrzawszy na kopertę, którą przekupka trzymała w ręku. — Ale, ale! — dodał — o jakim to staruszku mówisz?
— Wyobraź sobie... — objaśniała Róża — ma dwie stancyjki w podwórzu; nigdy w nich nie nocuje, zamyka się w nich i siedzi po kilka godzin, nikogo nie przyjmując...
— Pewno to jaki spiskowiec, albo fabrykant fałszywych pieniędzy... — domyślał się żartobliwie Nini-Moulin.
— Biedne człowieczysko! — rzekła matka Arseni — a gdzieżby tam były te pieniądze?... Zawsze mi płaci trzy grosze za kawałek chleba i drugie trzy duże, stare grosze na czarną rzodkiew. Ale cicho, kiedy o wilku mowa, to wilk tuż.
— A gdzież jest ten wilk?
— Widzisz pan tam... tego małego człeczynę... co idzie wzdłuż muru koło domu; głowę na bok przechylił i pod pachą trzyma parasol.
— Pan Rodin! — zawołał Moulin, i nagle cofnął się, aby nie być widzianym.
— Jak pani mówisz, że się nazywa ten jegomość?
— Pan Charlemagne.
— Cóż on tu robi pod tem przybranem nazwiskiem — szeptał Nini-Moulin jakby sam do siebie.
— Więc go znasz? — zapytała z ciekawością Róża.
— Cóżeś tak zamilkł?
— I ten jegomość ma tu najęte mieszkanie? I przychodzi tu pokryjomu?...
— Tak! — odrzekła Róża Pompon — okna jego widać z gołębnika Filemona.
— Prędko, prędko przejdźmy przez sień, żeby mnie tu nie spotkał — rzekł Dumoulin.
I spiesznie przebiegł ze sklepiku do sieni, a z sieni na schody, prowadzące do mieszkania Róży Pompon.
— Dzień dobry panu, panie Charlemagne! — witała uprzejmie Rodina matka Arseni. — Cóż to za święto dzisiaj, że mam przyjemność widzieć pana po raz drugi?...

— Zbyt jesteś pani dla mnie łaskawą — odrzekł Rodin, kłaniając się nisko, i wszedł do sklepiku przekupki.

II.
KRYJÓWKA.

Fizjognomja Rodina, gdy wszedł do matki Arseni, tchnęła dobrocią i prostotą serca; oparłszy rękę na rękojeści parasola, rzekł:
— Moja kochana pani, mieszkam na wsi, więc tylko kiedy-niekiedy mogę zajrzeć do tego mieszkania dla załatwienia moich drobnych interesów.
— A właśnie przybył tu list dla pana, któregoś się dziś rano spodziewał; koperta spora i przychodzi z bardzo daleka.
— Dziękuję pani! — odrzekł Rodin, odbierając list z pozorną obojętnością, i włożył do kieszeni bocznej z przodu surduta, który następnie starannie zapiął.
— Czy pan wstąpi do mieszkania?
— Właśnie tam idę, kochana pani.
— A więc zająć się muszę dostarczeniem panu żywności!
Matka Arseni wzięła stary koszyk, włożyła weń trzy czy cztery wiązki drzewa, pęczek łuczywa, kilka kawałków węgla i przykryła to paliwo liściem kapuścianym; poszedłszy potem na dół do sklepiku, wyjęła z kosza duży bochenek chleba, ukrajała sporą kromkę i wybrała pyszną czarną rzodkiew, przekrajała, położyła je starannie przy chlebie na liściu kapuścianym. Wyjąwszy ze swego piecyka kilka żarzących się węgli, włożyła je w mały drewniany sandałek, napełniony popiołem i umieściła go również w koszyku.
Wszedłszy potem na ostatni stopień schodów, rzekła do Rodina:
— Oto koszyk pański gotowy.
— Uprzejmie dziękuję kochanej pani! — odrzekł Rodin, a wsunąwszy rękę w boczną kieszeń surduta, wydobył z niej piętnaście groszy, które wyliczył na dłoni przekupki.
Wsunąwszy parasol pod lewą pachę, w prawą rękę wziął koszyk, przeszedł małe podwórko i wszedł uradowany na drugie piętro; dobył klucz z kieszeni i otworzył drzwi, które zaraz za sobą zamknął.
W pierwszej stancji jego mieszkania nie było żadnych sprzętów; co do drugiej, trudno sobie wyobrazić smutniejszy, nędzniejszy kąt. Obicie podarte, poobdrapywane, zasmolone; łóżko na pasach z płótna, na wierzchu stary materac i takaż wełniana kołdra, taboret, stoczony przez robaki stół, połatany, stary piecyk żelazny, a pod łóżkiem stary kuferek zamknięty na kłódkę; oto umeblowanie tego smutnego ustronia.
Małe okienko, z zabrudzonemi odwiecznym kurzem szybkami, słabo oświetlało tę stancję, do której powietrza i światła prawie całkiem nie dopuszczały wysokie sąsiednie mury; dwie stare, zatabaczone chustki, szpilkami spięte, służyły za zasłonę; porujnowana, jak klawisze wyginająca się pod stopami starca posadzka, uzupełniała to nędzne schronienie, aż nadto świadczące o niewrażliwości jego lokatora na wygody życia.
Rodin, zamknąwszy za sobą drzwi, rzucił parasol i kapelusz na łóżko, postawił koszyk na podłodze, dobył z niego chleb i czarną rzodkiew. Ukląkłszy przed piecem, ułożył w nim paliwo i rozniecił ogień.
Gdy węgle i drewienka w piecu dobrze się rozpaliły, rozciągnął na szpagacie dwie chustki, służące mu za firanki w oknie; sądząc, że już należycie zabezpieczył się przed ciekawem okiem ludzkiem, wydobył z surduta list.
Wyciągnął zarazem z kieszeni kilka różnorodnych papierów; jeden z nich, zasmolony, porozdzierany, ułożony w pakiecik, upadł na stół i roztworzył się: zawierał on srebrny krzyż Legji Honorowej, zaśniedziały ze starości; czerwona wstążeczka od tego krzyża niemal całkiem straciła pierwotny kolor.
Na widok tego krzyża, który natychmiast schował napowrót do kieszeni, wraz z medaljonem, zabranym przez Faryngeę księciu Dżalmie, Rodin wzruszył ramionami i uśmiechnął się; potem wyjął srebrny zegarek i położył obok listu z Rzymu.
Oglądał ten list ze szczególną mieszaniną obawy i ciekawości.
Już zabierał się do rozpieczętowania koperty... lecz nagle rzucił ją znowu na stół, jakgdyby chciał przedłużyć jeszcze o kilka minut udręczenie niepewności, jak zapalony gracz, który zwleka z obejrzeniem kart, drżąc jednocześnie z ciekawości, obawy...
Spojrzawszy na zegarek, Rodin postanowił nie odpieczętować listu, dopóki wskazówka nie stanie na godzinie wpół do dziesiątej: brakowało jeszcze siedmiu minut.
Powodowany dziecinnem, zabobonnem dziwactwem, pomyślał: mam wielką ochotę otworzyć ten list, jeśli jednak wstrzymam się z otwarciem aż do wpół do dziesiątej, zawarte w nim wiadomości będą dla mnie pomyślne.
Przeszedł się po stancji, wreszcie zatrzymał się przed dwoma staremi, pożółkłemi miedziorytami, zawieszonymi na zardzewiałych kółkach, w ramach nawpół spróchniałych.
Jednym z tych artystycznych przedmiotów, jedynym ozdobnym sprzętem, którym Rodin przyozdobił swe mieszkanie, był obrazek niezgrabnie narysowany i ilustrowany czerwono, żółto, niebiesko i zielono, jakie zwykle sprzedają na jarmarkach; podpis włoski dowodził, że rysunek ten był robiony w Rzymie.
Wyobrażona była na nim kobieta, okryta łachmanami, z sakwami na plecach, trzymająca na kolanach dziecko, była to odrażająca wróżka, trzymająca w swem ręku rączkę małego dziecięcia, z której zdawała się wyczytywać przyszłość jego, gdyż od ust jej ciągnął się dużemi głoskami napis: sara Papa (będzie Papieżem).
Drugi przedmiot sztuki zdawał się budzić w Rodinie ambitne myśli; była to wyborna, czarna rycina, której wykończenie, rysunek zarazem śmiały i poprawny, osobliwą stanowił sprzeczność z niezdarnem kolorowaniem pierwszego rysunku.
Ta rzadka, pyszna rycina, za którą Rodin dał sześć luidorów (niesłychany zbytek), przedstawiała młodego chłopca, okrytego gałganami. Brzydotę jego twarzy nagradzało wydatne znamię dowcipu; siedział na kamieniu, wspierając brodę łokciami, opartymi na kolanach, a wkoło niego było stado świń, które pasał.
Myśląca postawa tego młodzieńca, odzianego po żebracku i przebiegłość, malująca się na jego ustach, zdawały się zapowiadać nieugiętą przedsiębiorczość, połączoną z wyższemi zdolnościami i zręcznością.
Pod tą postacią, godła władzy papieskiej otaczały medaljon, na którym widać było głowę starca; wydatne rysy tej twarzy, pomimo podeszłego wieku, przypominały aż do złudzenia, obraz młodego pastuszka.
Portret ten zresztą nosił napis: Młodość Syrtusa V-go; obrazek zaś ilustrowany — Przepowiednia.
Rodin, ciągle się przypatrując tym obrazom, jakgdyby szukał w nich natchnienia i wyczytać chciał swoje przyszłe nadzieje, stał jakby przykuty do muru.
W tak zamyślonej postawie stał niewzruszony przez kilka minut.

Powiedzieliśmy już, że Rodin rzadko odwiedzał to mieszkanie. Według ustaw swego zakonu, mieszkał dotąd razem z księdzem d’Aigrigny, nad którym nadzór jemu szczególnie był powierzony; żaden bowiem członek zgromadzenia, a szczególnie członkowie niższego stopnia, na jakim Rodin aż do tej chwili pozostawał, nie mógł zamykać się w swem mieszkaniu, ani nawet nie wolno mu było mieć sprzętu na klucz zamykanego; takim sposobem nic im nie przeszkadzało szpiegować się wzajemnie i bezustannie.
Z powodów osobistych Rodin najął to mieszkanie przy ulicy Klodoweusza, bez wiedzy swego zgromadzenia.
Z tej kryjówki socjusz korespondował wprost z najpierwszymi członkami najwyższego kolegjum rzymskiego.
Gdy Rodin pisał do Rzymu, że ksiądz d‘Aigrigny, odebrawszy rozkaz oddalenia się z Francji bez widzenia się ze swą konającą matką, wahał się, czy ma wyjechać (czytelnik przypomina sobie), dodał on w post scriptum

„Proszę oświadczyć księciu kardynałowi, że może polegać na mnie, ale też nawzajem wypada, aby mnie czynnie wspierał“.

Ten poufały sposób znoszenia się z najpotężniejszym dygnitarzem zakonu dowodził, że, pomimo swej pozornej niskości, socjusz uważany był za bardzo ważną osobistość przez wielu kardynałów, którzy pisywali do niego do Paryża pod zmyślonem nazwiskiem, cyframi, ostrożnie jednak podpisując swe listy.
Po chwilowem dumaniu i przypatrywaniu się portretowi Syxtusa V-go, Rodin wolnym krokiem powrócił do stołu z owym listem.
A ponieważ potrzeba było jeszcze paru minut, ażeby wskazówki jego zegarka wskazywały wpół do dziesiątej, Rodin, aby nie tracić czasu, wziął się Gdy nadeszła oznaczona godzina, Rodin odpieczętował list drżącą ręką.
W kopercie znalazł dwa listy.
Przeczytał jeden i, jak można było wnosić, treść jego nie odpowiedziała oczekiwaniom Rodina; po kilku minutach ruszył ramionami, uderzył niecierpliwie w stół trzonkiem noża, z pogardą odsunął ten list brudną ręką i zaczął czytać drugi, trzymając w jednej ręce chleb, a drugą maczając rzodkiew w soli, rozsypanej na rogu stołu.
Im dalej list czytał, tem więcej malowało się na jego twarzy zajęcia i zadziwienia.
Zerwawszy się z taboretu, pobiegł do okna, jak gdyby przed powtórnem przeczytaniem chciał się przekonać, czy się nie pomylił.
Ze zbytku radości, równie niespodziewanej jak nadzwyczajnej, pozostał jakiś czas jak osłupiały.
Dzięki cudom przebiegłości, obrotności i obłudy, dzięki mieszaninie podziwu, bojaźni i ufności, które genjusz jego umiał wzbudzić w wielu osobach, mających wielki wpływ, nakoniec dzięki obietnicom przekupstwa, Rodin dowiedział się od rządu papieskiego, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł starać się o władzę, która częstokroć wzbudzała obawę, nienawiść lub zazdrość wielu panujących, a którą czasem piastowali wielcy, zacni ludzie, czasem też ludzie występni lub pochodzący z najniższych warstw.
Lecz żeby pewniej stanąć u tego celu swych życzeń, wypadało mu koniecznie dopiąć tego, czego zobowiązał się dokonać bez użycia gwałtów, lecz tylko za pomocą zręcznie kierowanych popędów namiętności, to jest:
Zapewnić dla zgromadzenia Jezuitów posiadanie majątku rodziny Rennepontów.
Posiadanie, które podwójną, a niezmierną miało w jego myśli wagę: albowiem Rodin, według swych osobistych widoków, zamyślał ze swego zgromadzenia (którego przełożony zupełnie mu był oddany), zrobić sobie główny szczebel do wyniesienia się i otrzymać silny środek wpływu.
Gdy ocknął się z pierwszego wrażenia, nagle się zerwał, wziął do rąk list, który mu sprawił taką radość i poszedł, iż tak powiemy, pochwalić się nim przed obrazem młodego pastuszka, a późniejszego papieża; potem, dumnie, triumfalnie potrząsając głową, wytrzeszczywszy na portret swój wzrok jaszczurczy i przyłożywszy brudne palce do godeł papieskich, dodał:
— A co... bratku?... i ja także... może...

Tak wygórowana i poczęści wypadkami już usprawiedliwiona ambicja, zamknięta, jeśli tak wyrazić się można, w tak lichym, nędznym zakątku, przedstawiała niesłychanie wielką, a nadewszystkio przerażającą sprzeczność.
Ksiądz d’Aigrigny, człowiek, choć nie nadzwyczajny, lecz przynajmniej mający niepospolite zdolności, bardzo dumny, z urodzenia już należący do najpierwszych towarzystw, nigdy się nie ośmielił pomyśleć nawet o tem, czego dobijał się Rodin; jedynem marzeniem księdza d’Aigrigny, które i tak jednak uważał za niemożebne do urzeczywistnienia, było pozyskanie godności generała zgromadzenia ogarniającego świat cały.
Łatwo zaś wytłómaczyć sobie różnicę wzniosłych pragnień tych dwóch ludzi. Gdy mężczyzna wysokich zdolności umysłowych, zdrowej, czerstwej natury, Uporczywie zachowuje się w granicach czystości i skromności, jak to właśnie czynił Rodin; gdy nareszcie wyrzeknie się dobrowolnie wszelkiego dogadzania sercu lub zmysłom: wówczas człowiek taki ma zwykle jakąś potworną żądzę, piekielne bożyszcze, które domaga się od niego, za obiecaną straszną potęgę, aby zniweczył wszelkie uczucia serca, aby zatarł nawet instynkt, którym Stwórca, w swej niedocieczonej mądrości, w swej niewyczerpanej dobroci, tak hojnie obdarzył stworzenie.
Zajęty otrzymanemi wieściami, Rodin nie spostrzegł, że firanki w oknie trzeciego piętra w budynku, przyległym do tego, w którym on się znajdował, lekko się rozsunęły i z za nich pokazała się figlarna twarzyczka Róży Pompon i Nini Moulin.

Dowodziło to, że Rodin, pomimo zasłony z dwóch zatabaczonych chustek, nie zabezpieczył się dostatecznie przed ciekawym wzrokiem dwojga koryfeuszów „Burzliwego Tulipana“.

III.
NIESPODZIEWANE ODWIEDZINY.

Jakkolwiek Rodin mocno się uradował z wiadomości, zawartych w drugim liście z Rzymu, nie chciał jednak dać poznać tego uczucia w swej odpowiedzi. Skończywszy skromne śniadanie, napisał następującą notę:
„To, o czem mi donoszą, bynajmniej mnie nie dziwi.
„Wahanie się i trwożliwość zawsze wywołują takie skutki. Dobrze. W Romanji wytępiają patrjotów. I to dobrze. Oddziały nasze przestały tępić liberałów. To mi się nie podoba. Należy działać ciągle i bez wytchnienia....“
W chwili, kiedy Rodin kończył pisać ostatnie wyrazy, uwagę jego przerwał nagle świeży, dźwięczny głos Róży Pompon, która, umiejąc Berangera na pamięć, otworzyła okno w mieszkaniu Filemona i, usiadłszy na niem, śpiewać zaczęła wyjątek z jego pieśni, w którym wyrażała się prawdziwie chrześcijańska tolerancja i życzliwość. Łagodność tych myśli tak była sprzeczna z zimnem okrucieństwem objawionem w kilku wierszach napisanych przez Rodina, iż tenże podskoczył i przygryzł sobie wargi ze złości.
Nie śmiejąc wyjrzeć oknem dla przekonania się, co to za natrętna śpiewaczka, wzruszył ramionami, wziął znowu pióro i pisał dalej:
„Ot co trzeba zrobić: Wypadałoby podburzyć wszystkich niechętnych, rozdrażnić wszędzie filozofów, rozdmuchać liberalizm — podburzyć przeciwko Rzymowi wszystko to, co lubi krzyczeć. W tym celu należałoby ogłosić światu, że nikczemnie i głupio jest pozwalać narodom korzystać ze swobody wyznania.
„Skoro ogłoszone zostaną te hasła, wybuchnie burza. Powszechne powstanie przeciwko Rzymowi — rozdwojenie w Rzymie — Święte Kolegjum rozdzieli się na trzy partje: jedna chwali, druga gani, trzecia drży — wszystko to dobrze, ba! bardzo dobrze. — Człowiek słaby zlęknie się, będzie abdykował, a wtedy — rozumiesz?
Zamiast powierzyć generałowi dowództwo naszego zakonu. najlepszego wojska, najlepszej podpory papieskiego tronu, ja sam dowodzić niem będę. — Wtedy już spokojny będę o to wojsko: — przykłady... Janczarowie i gwardje pretorjańskie zawsze były niebezpieczne dla władzy: — dlaczego? — bo byli obrońcami władzy, a o niej niezależni... dlatego też byli straszni. Klemens XIV? — Pognębić, zhańbić, osłabić nasze zgromadzenie: błąd niedorzeczny. — Bronić go, uniewinnić, ogłosić się jego generałem — oto co mu wypadało uczynić. Wtedy zgromadzenie, zależne od jego władzy, pozwoliłoby na wszystko; — wtedy my bylibyśmy ulegli papieżowi... i nie miałby powodu lękać się... naszych usług! Klemens XIV umarł na kolki: nauka dla innych. — Ze mną tego nie będzie“.
Znowu dał się słyszeć dźwięczny głos panny Róży Pompon, która śpiewała inną piosnkę Berangera.
Rodin, nie znając jej, podniósł się z taboretu, wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy i słuchał, jak Róża Pompon, przelatując jak pszczółka, z kwiatka na kwiatek, zaczęła znowu śpiewać inną zwrotkę, aż wreszcie umilkła.
Rodin usiadł i pisał dalej:
„Nigdy nie wierzyłem mocniej, jak w tej chwili, że wszystko się uda. Nowa myśl przyszła mi wczoraj.
„Zgodnie działać należy wspólnemi siłami. — Ufundowałem im dziennik ultra-katolicki: Miłość Bliźniego.
„Z jego fanatycznej zajadłości sądzić będą, że jest organem Rzymu. — Starać się będę, aby utwierdzać w tem mniemaniu. Nienawiść wybuchnie z nową siłą.
„To po mojej myśli.
„Wznowię kwestję o wolności nauczania, tutejsi liberaliści będą mnie wspierać. — Głupcy, przypuszczają nas do prawa powszechnego, kiedy tymczasem nasze przywileje, nasze swobody, nasz wpływ, nasze posłuszeństwo dla Rzymu czyni nas niepodległymi ogólnemu prawu. — Głupcy, głupcy! sądzą, że jesteśmy rozbrojeni, kiedy sami nie mają oręża przeciwko nam.
„Drażliwa kwestja; nowe krzyki; nowy niesmak dla słabego człowieka. — Kropla do kropli utworzą potok. Dobrze.
„Krótko mówiąc: — koniec końców, abdykacja.
Środki: Tortury moralne. — Spadek Rennepontów opłaci elekcję. — Chcesz — wierz, chcesz — nie wierz“.
Rodin nagle przestał pisać, sądząc, że słyszy pukanie do drzwi; nadstawił więc ucha; wszystko ucichło, osądził, że mu się tylko zdawało, i znowu zaczął pisać:
„Sprawę Rennepontów biorę na siebie — przedmiot, od którego zależą wszystkie doczesne kombinacje; rozpocząć je znowu trzeba: jako pośrednie dzieło postawić grę interesów — sprężynę namiętności, zamiast głupich, gwałtownych środków, jakich używał ksiądz d’Aigrigny; — takim sposobem omal, że wszystkiego nie popsuł. — Ale ma on znajomość wyższego świata. W swojej sferze będzie on pożyteczny.
„Wiadomości fałszywe. — Przeszło 200 miljonów; bardzo być może, że pewnem będzie, co było wątpliwem, — zniezmierne jest pole do działania. — Interes Rennepontów jest teraz podwójnie moim! — Żądałem władzy nieograniczonej; czas nagli, działam tak, jakbym ją miał w ręku. Działajcie i wy szybko! — jest to rzecz bardzo ważna; — jutro znowu napiszę. Dojdzie ta nota, jak zwykle, przez małego kupca“.
W chwili, kiedy Rodin w podwójną kopertę wkładał i pieczętował ten list, zdało mu się znowu, że słyszy pukanie do drzwi swego mieszkania.
Rodin zerwał się: pierwszy raz — blisko już od roku, jak zajął to mieszkanie — pukano do jego drzwi.
Schowawszy spiesznie do kieszeni surduta list dopiero co napisany, pobiegł do starego kuferka pod łóżkiem, otworzył go, wyjął plikę papierów, zawiniętych w podartą chustkę od nosa, włożył do niej dwa ostatnio odebrane listy i znowu starannie zamknął kuferek na kłódkę.
Nie przestawano pukać do drzwi.
Rodin wziął w rękę stary koszyk przekupki, wsunął pod pachę parasol i zaniepokojony poszedł dowiedzieć się, coby to był za gość natrętny.
Otworzył drzwi i zastał przed niemi Różę Pompon, natrętną śpiewaczkę, która grzecznie, uprzejmie powitawszy go, zapytała:

— Czy pan Rodin?

IV.
PRZYJACIELSKA USŁUGA.

Pomimo, że Rodin tak niespodziewanie został napadnięty i zapytany, nie rozgniewał się jednak, ani zmieszał.
— O kogo to pytasz, moja panienko?
— O pana Rodina — śmiało odpowiedziała Róża, wytrzeszczywszy niebieskie oczy.
— To nie tu — odrzekł, i postąpił jeden krok na schody. — Nie znam. Pytać trzeba wyżej lub niżej.
— A to mi grzecznie! Widzisz... Takie żarty w pańskim wieku! — rzekła Róża, wzruszywszy ramionami — jak gdyby nikt nie wiedział, że pan się nazywasz Rodin.
— Charlemagne — odrzekł były socjusz, kłaniając się. — Charlemagne, do usług pani.
— Nie jesteś pan do nich zdolny — odpowiedziała Róża filuternie: — Więc to mamy coś do ukrywania?... kiedy zmieniamy nazwisko...
— Moja kochana panienko, — rzekł Rodin po ojcowsku, uśmiechając się — trafiłaś jak kulą w płat... Pozwól mi odejść, gdyż mi się śpieszy...
I znowu postąpił krok ku schodom.
— Panie Rodin! — rzekła na to Róża głosem uroczystym — mam bardzo ważne rzeczy do powiedzenia panu, chcę zasięgnąć pańskiej rady w sprawie... dotyczącej serca...
— Więc nie masz komu się naprzykrzać, kiedy aż tu przychodzisz?
— Wszak ja tu mieszkam, panie Rodin!
— Nie wiedziałem o tak pięknem sąsiedztwie.
— Od sześciu miesięcy, panie Rodin.
— Więc to pani tak pięknie śpiewałaś?
— Ja, panie.
— Wielką mi sprawiłaś przyjemność.
— Zbytek grzeczności z pańskiej strony.
— I mieszkasz pani przy rodzinie?
— Zdaje mi się, panie Rodin... — odrzekła Róża niby ze skromną minką — mieszkam z dziaduniem Filemonem i babusią Bachantką.
Rodin, dość szczerze zaniepokojony, usłyszawszy imię Bachantki, uczuł się wynagrodzonym za nieprzyjemne spotkanie z Różą Pompon, i odkrycie jego prawdziwego nazwiska; w rzeczy samej Rodinowi bardzo zależało na dowiedzeniu się o miejscu zamieszkania Cefizy, siostry Garbuski, bo tę ostatnią zaczęto uważać za niebezpieczną od czasu, kiedy należała do zamiaru ułatwienia ucieczki pannie de Cardoville.
Poruszeniem rąk okazawszy zarówno zdziwienie, jak ciekawość, zapytał:
— Moja złota panienko, proszę cię, nie żartuj, powiedz prawdę... czyżby to miała być, przypadkiem, młoda osoba, tak nazywająca się, siostra także młodej, ułomnej dziewczyny?...
— Tak, panie, królowa Bachantek jest jej przezwisko. Prawdziwe jej nazwisko jest Cefiza Soliveau; jest to moja przyjaciółka.
— I pani ją lubisz?
— Kocham ją jak siostrę... Biedna dziewczyna! robię dla niej, co mogę, a to niewiele... Lecz, jakto, szanowny panie? w pańskim wieku znasz królowę Bachantkę?...
— Moja kochana pani, nie mam już wcale ochoty do żartów — przerwał jej Rodin tak smutnie, że Róża Pompon, prawie wyrzucając sobie swoją żartobliwość, zapytała:
— Ależ przecie, skąd pan znasz Cefizę?
— Niestety! moja panienko, nie znam jej... ale znam dobrego chłopaka, który się w niej szalenie kocha!...
— Jakóba Rennepont?...
— Przezwanego Leżynago... W tej chwili siedzi on w więzieniu za długi... — odrzekł Rodin z westchnieniem — widziałem go tam wczoraj.
— Jakże się on ma? — zapytała Róża Pompon z wielkiem zajęciem, klasnąwszy w dłonie — kiedy tak, chodź natychmiast powiedzieć Cefizie o jej kochanku...
— Moja dobra panienko, chciałbym dać jej same tylko dobre wieści o tym dobrym chłopaku, którego bardzo kocham, pomimo jego usterek (a któż od nich jest wolny... któż nie błądzi?) Powiem więcej, — dodał Rodin — lubię go za jego głupstwa: bo niech ludzie mówią, co chcą, tacy, co to wspaniałomyślnie rozrzucają wiele pieniędzy dla innych, zawsze mają dobre serce.
— Jak widzę, pan jest bardzo dobrym człowiekiem. Ale dlaczego nie chcesz pan odwiedzić Cefizy i powiedzieć jej cośkolwiek o Jakóbie?...
— Nacóż mówić jej to, co ona wie i bez tego? Jabym pragnął wydźwignąć tego dobrego chłopca z jego nieszczęśliwego położenia...
— Ach, panie, zrób to, a ja i Cefiza ucałujemy cię serdecznie.
— Szkoda byłoby waszego trudu, moja kochana panienko. Ja nie potrzebuję nagrody, gdy mam komu co dobrego zrobić.
— A więc pan masz nadzieję, że będziesz mógł wydobyć Jakóba z więzienia?
Rodin pokiwał głową.
— Spodziewałem się... zapewne... Lecz teraz... wszystko się zmieniło...
— A to dlaczego? — zapytała zdziwiona dziewczyna.
— Ten pusty żart, na jaki sobie pozwalasz, nazywając mnie panem Rodinem, musi ci się wydawać bardzo zabawnym; pojmuję to, że pani tu jesteś tylko echem... Ktoś powiedział pani: Idź, powiedz panu Charlemagne, że się nazywa panem Rodinem... będzie to bardzo zabawne... I osoba, która wymyśliła taki niedorzeczny żart, nie wiedziała zapewne o tem, że tym sposobem zaszkodziła Jakóbowi Rennepont...
— A mój Boże!... Ależ przecie, jaki związek może mieć ten żart z przysługą, którą chciałeś wyświadczyć Jakóbowi?
— Nie wolno mi tego pani powiedzieć... Pozwól mi już pani odejść.
— Panie... — rzekła zakłopotana dziewczyna — gdybym panu powiedziała nazwisko osoby, która mnie namówiła, aby nazwać pana Rodinem...
— Nie staram się odgadywać niczyich sekretów... moja miła panienko... Pomimo, że Jakób Rennepont bardzo mnie interesuje, nie chciałbym, przyznasz mi to pani, robić sobie nieprzyjaciół, ja, biedny człowiek... Boże mnie uchowaj...
Róża Pompon zupełnie nie rozumiała powodów jego obawy.
— Posłuchaj mnie pan, to dla mnie za mądre; to tylko wiem, że bardzoby mnie to zmartwiło, gdybym niewczesnym żartem miała zaszkodzić biednemu chłopcu; otwarcie więc panu powiem...
— Otwartość wyświetla czasami rzeczy najzawilsze.
— A jeśli będzie źle, — mówiła Róża jakby do siebie — tem gorzej dla Nini-Moulin, sam sobie winien. Pocóż każę mi robić głupstwa, które mogą szkodzić kochankowi Cefizy? Otóż, panie: Nini-Moulin, wielki figlarz, spostrzegł pana przed chwilą na ulicy; odźwierna powiedziała, że się pan nazywasz Charlemagne. On zaś powiedział do mnie: Nieprawda, on się nazywa Rodin; trzeba mu spłatać figla: idź do jego drzwi, zapukaj i nazwij go panem Rodinem. Zobaczysz, jak to go zdziwi.
Po usłyszeniu imienia Nini-Moulin, Rodin nie mógł ukryć zdziwienia. Nie miał powodu obawiać się osoby (tego paszkwilarza, któremu dopiero co kazał powierzyć główną redakcję dziennika Miłość Bliźniego; lecz Nini-Moulin, jako wielki gaduła, mógł go nabawić niepokoju.
— Tak więc, moja kochana panienko, to pan Desmoulins namówił panią do tego niedorzecznego żartu.
— Nie Desmoulins... ale Dumoulin — odrzekła Róża Pompon. — On pisze artykuły do dzienników jezuickich i broni bigotów za pieniądze, które mu płacą, gdy rzeczywistymi jego patronami są muzyka i butelka, jak to zresztą sam powiada.
— To będzie ten sam... pan Dumoulin... Och!... teraz to mnie pani zupełnie uspokoiłaś: już mnie teraz nic nie obchodzi jego żart, bo to bardzo dobry człowiek ten pan Dumoulin, może trochę zbytecznie hołdujący rozkoszom.
— A więc pan postarasz się dopomóc biednemu Jakóbowi?
— Mam nadzieję... może mi się uda...
— Ale ja nie potrzebuję mówić Nini-Moulin’owi, iż pan wiesz, że to on namówił mnie, abym nazwała pana Rodinem... nieprawdaż, panie?
— A czemużby nie?
— Ależ, panie, Nini-Moulin jak najmocniej zalecił mi, abym panu nie wymieniła jego nazwiska...
— Moja kochana panienko, to ciebie, a nie mnie dotyczy... Postąpisz, jak będziesz uważała za stosowne.
— A Cefizie mogę powiedzieć o pańskich dobrych zamiarach względem Jakóba?
— Szczerość, droga pani, zawsze szczerość...
— Biedna Cefiza, jakże się ucieszy!
— Nie wypada, aby sobie zbyt wiele czyniła nadziei; powiadam tylko, że postaram się... zdaje mi się, że od chwili uwięzienia Jakóba ona znajduje się w przykrem położeniu...
— Niestety, panie, w bardzo przykrem.
— Kiedy tak, postaram się dla niej o małe wsparcie, które przyjaciółka pani dziś jeszcze odbierze, aby mogła żyć uczciwie...
— Ach, dobry panie... Możnaby powiedzieć, że jesteś jej aniołem opiekuńczym... Nie wiem, czy się pan nazywasz Rodinem czy też Charlemagnem, ale to wiem, iż jesteś najzacniejszym człowiekiem...
— Dajmy temu pokój, nie przesadzajmy! — przerwał skromnie Rodin — powiedz poprostu: dobry, uczciwy staruszek... i nic więcej. Wierzaj mi, pani, że całem szczęściem starych jest — patrzeć na radość młodych...
Słowa te wymówił tonem takiej dobroci, iż dziewczynie łzy w oczach stanęły.
— Zechciej mnie posłuchać, dobry panie. Cefiza i ja jesteśmy biedne dziewczęta; są cnotliwsze od nas, i to prawda! ale śmiem twierdzić, że mamy dobre serca; dlatego, jeślibyś pan — co nie daj Boże! — kiedy zachorował, zawołaj nas: niema sióstr miłosierdzia, któreby lepiej od nas służyły... nie mówiąc o Filemonie, którego doprowadzę do tego, że dałby się na sztuki porąbać dla pana: honorem za to ręczę; Cefiza, tak jak ja za Filemona, zaręczy za Jakóba, że wszystko dla pana gotów będzie poświęcić.
— Widzisz więc, kochana panienko, że dobrze powiedziałem: trzpiotowata główka, lecz dobre serce... Bądź zdrowa, do widzenia.
— Dajno mi pan ten koszyk, żeby panu lepiej byłe zejść — rzekła dziewczyna, biorąc koszyk, pomimo, że się Rodin temu wzbraniał; potem dodała: — Podaj mi pan rękę; schody są tak ciemne... mógłbyś pan upaść.
— Przyjmuję pomoc pani, bo jakoś nie jestem zbyt rześki.
I, oparłszy się po ojcowsku na prawem ramieniu Róży Pompon, Rodin zeszedł po schodach na podwórko.
Spojrzyj pan tam wysoko, na trzeciem piętrze, na tę wielką twarz, wlepioną w szybę! — rzekła zcicha Róża Pompon, zatrzymując się na środku podwórka — to Nini-Moulin... Czy go pan poznajesz?...
— Ten sam — odrzekł Rodin, podniósłszy głowę i witając ręką uprzejmie Jakóba Dumoulin, który, zdumiony, szybko odsunął się od okna.
— Biedny chłopiec!... Pewny jestem, że się mnie boi... od czasu niedorzecznego żartu, — rzekł Rodin z uśmiechem — a niepotrzebnie...
I, wymówiwszy wyraz niepotrzebnie, przygryzł sobie złośliwie usta.
— Ha! teraz, kochane dziecko, — rzekł jej, gdy oboje weszli na korytarz — obejdę się już bez twojej pomocy. Powracaj szybko do swej przyjaciółki.
Róża Pompon pobiegła na schody.
Rodin wyszedł z korytarza.
— Oto koszyk, kochana pani — rzekł stanąwszy na progu sklepiku matki Arseni. — Najuprzejmiej dziękuję za jej dobroć.
— Niema za co, zacny panie. Czy prędko znowu pana zobaczę?
— Tak się spodziewam... Ale czy nie mogłabyś mi pani wskazać najbliższego kantoru pocztowego?
— Zwróciwszy się w ulicy na lewo, w trzecim domu, w handlu korzennym.
— Bardzo dziękuję.
— Założyłabym się, że to słodki bilecik do jakiej przyjaciółki.
— Ech! ech! ech!... co też to pani przychodzi do głowy! — odrzekł Rodin, uśmiechając się. — Uniżony z całego serca sługa pani...

I poszedł ulicą.

V.
PRZESTROGA.

Adrjanna de Cardoville ściślej jeszcze była zamknięta w domu doktora Baleinier od czasu, jak Agrykola z Dagobertem w nocy dom ten i klasztor naszedłszy, chcieli ją uwolnić; wówczas żołnierz, dość ciężko raniony, tylko dzięki poświęceniu młodego kowala i nieustraszonej odwadze Ponurego zdołał wydostać się małą furtką ogrodową i wspólnie z synem uciec przyległemi bulwarami.
Była godzina czwarta popołudniu; Adrjanna od dwóch dni przeprowadzona była do izby na drugiem piętrze w domu zdrowia.
Młoda dziewczyna, od czasu widzenia się z Garbuską, z dnia na dzień spodziewała się, że za staraniem swych przyjaciół zostanie uwolnioną; lecz bardzo była niespokojna i martwiła się o Agrykolę i Dagoberta, nie wiedząc, jaki był koniec ich wyprawy.
Te nowe zdarzenia bardziej jeszcze jątrzyły gniew panny de Cardoville na księżnę Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i ich wspólników.
Lekka bladość na pięknej twarzy panny de Cardoville, jej żywe, a teraz nieco zmęczone oczy, świadczyły o nowych zmartwieniach; siedząc przed małym stolikiem i oparłszy czoło na dłoni, czytała książkę.
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktór Baleinier. Doktór, jezuita, uległe i do wszystkiego gotowe narzędzie zgromadzenia, jak powiedzieliśmy, posiadał tylko połowę tajemnic księdza d’Aigrigny i księżnej Saint-Dizier. Nie wiedział on o celu przytrzymania panny de Cardoville; wczoraj odebrał rozkaz od księdza d’Aigrigny (już wtedy podległego zleceniom Rodina), aby ściślej jeszcze strzegł panny de Cardoville, żeby podwoił surowość względem niej.
Na widok doktora, panna de Cardoville nie mogła ukryć odrazy i pogardy.
Doktór, przeciwnie, zawsze uśmiechający się, zawsze słodziuchny, wesoło przystąpił do Adrjanny, spokojniuteńki, zatrzymał się przed nią o kilka kroków, potem, jakgdyby był zadowolony z poczynionych spostrzeżeń, odezwał się:
— Przecież nieszczęsne wypadki przedostatniej nocy mniej szkodliwy wywarły wpływ, aniżelim się obawiał... Jak widzę, masz się pani lepiej, cera twarzy prawie normalna... oczy jeszcze cokolwiek za żywe, ale już nie widać w nich niezwykłego blasku. Jużeś pani była na tak dobrej drodze!... gdy nieszczęsne wypadki zaprzeszłej nocy wprawiły panią w tem zgubniejszą egzaltację, żeś się ich nie spodziewała. Lecz, przy pomocy naszych starań, wyzdrowienie pani nie o wiele później nastąpi.
Panna de Cardoville nie mogła powstrzymać się od pogardliwej odpowiedzi:
— Jakże bezczelna jest ta pańska poczciwość! Jak podła gorliwość w zarabianiu pieniędzy!... Zawsze szalbierstwo, kłamstwo u pana w ustach. Prawdziwie, jeśli ta haniebna komedja trudzi pana do tego stopnia, do jakiego mnie napełnia obrzydzeniem, przyznać trzeba, że nie dosyć jesteś za nią wynagrodzony.
— Niestety! — odrzekł doktór tonem politowania — zawsze taż sama nieszczęsna wyobraźnia, toż samo uprzedzenie, że nie potrzebujesz naszej pomocy!... że ja gram komedję... Lecz, prócz tej małej oznaki upornej chorobliwości, stan umysłu pani znacznie się polepszył; szybko zbliżasz się do zupełnego wyzdrowienia. Później, dobre serce pani odda mi sprawiedliwość.
— Spodziewam się tego, mój panie; tak, zbliża się chwila, w której zostaniesz osądzony, jak na to zasługujesz — rzekła Adrjanna.
— Zawsze to samo marzenie — odparł doktór pewnego rodzaju tonem politowania. — Ale przecie bądźże pani rozsądna... Pozbądź się tak dziecinnych myśli...
— Wyrzec się domagania się zadośćuczynienia dla siebie, a kaźni dla ciebie, mój panie... och! nigdy... przenigdy!
— Pomówmy serjo: czy pani rzeczywiście masz zamiar udać się do sądów? — zapytał poważnym tonem doktór.
— Bezwątpienia... Pan wiesz, że, jak co postanowię, to się nie cofam.
— A więc, proszę panią, zaklinam, abyś zaniechała tego zamiaru! — rzekł doktór tonem pewnej urazy, — a proszę panią o tę łaskę dla jej własnego dobra...
— Zdaje mi się, że pan zanadto mieszasz swój interes z moim...
— Jakto! — odparł doktór z udaną niecierpliwością — jakto?... miałabyś tyle okrucieństwa i odwagi, aby pogrążyć w rozpacz dwie osoby pełne dobroci i szlachetności?...
— Tylko dwie?... Żart byłby zupełniejszym, gdybyś policzył trzy: siebie, moją stryjenkę i księdza d’Aigrigny...
— Co za przypuszczenie?... Nie idzie tu wcale o mnie, ani też o księżnę Saint-Dizier i księdza d’Aigrigny.
— O kogóż więc chodzi, mój panie?
— Idzie tu o dwóch biedaków, którzy, bezwątpienia, wysłani przez ludzi, których pani nazywasz swymi przyjaciółmi, zakradli się zaprzeszłej nocy do przyległego klasztoru, z klasztoru zaś dostali się do mego ogrodu. Jeden z nich został raniony, ale niezbyt niebezpiecznie, tak przynajmniej się zdaje, gdyż mógł umknąć przed ścigającymi go ludźmi.
— Chwała Ci, Panie Boże!
— Nic chwalebniejszego nad radość, jaką pani okazujesz; lecz dlaczego chcesz popełnić tak dziwną sprzeczność i narazić ich na ściganie sprawiedliwości?...
— Co pan mówisz?
— Bo, jeśli zostaną przytrzymani, ponieważ stali się winnymi przełażenia przez mur w nocy i gwałtownego włamania się, czekać ich będą za to galery.
— O nieba!... i to z mego powodu!
— A co gorsza, że przez panią zostaliby wskazani.
— Jakto przeze mnie?
— Tak, niezawodnie, jeżeli wytrwasz w zamiarze mszczenia się na swej stryjence i na księdzu d’Aigrigny.
— Tłómacz się jaśniej!
— Co też za dziecko z pani — zawołał jezuita pewnym tonem — czy pani sądzisz, że skoro sprawiedliwość zajmie się jaką sprawą, można będzie wstrzymać jej bieg gdzie i jak się podoba? Wyszedłszy stąd, wniesiesz skargę do sądu na mnie i na swą rodzinę, nieprawdaż?... Dobrze!... cóż stąd wyniknie? Ten nocny napad, który, dla uniknięcia zgorszenia, przełożona klasztoru miała pokrywać milczeniem, ten nocny napad, mówię, któregom i ja także rozgłaszać nie chciał, rozgłosić się musi; a, ponieważ tu idzie o wielką zbrodnię, o hańbiącą karę, sprawiedliwość ścigać będzie nieszczęśliwych; w Paryżu, prędzej czy później zostaną wykryci i aresztowani.
— Ależ to byłoby okrutne!... to niepodobna...
— Przeciwnie, niezawodnie, — odrzekł Baleinier — i, kiedy przełożona klasztoru i ja staramy się o przytłumienie wieści o tej sprawie... pani... dla której ci nieszczęśliwi narazili się na niebezpieczeństwo galer, chcesz ich wydać w ręce sprawiedliwości.
W rzeczy samej Rodin, którego instrukcyj, nic o tem nie wiedząc, trzymał się doktór, był zanadto przebiegłym, aby miał pozostawić Adrjannie wybór, mówiąc: Jeśli odezwiesz się w sądach z jaką skargą, my zaraz wniesiemy zażalenie na Dagoberta i jego syna; można było dojść do tego samego celu, wpajając w pannę de Cardorille przekonanie, iż wytoczenie sprawy będzie niebezpieczne przedewszystkiem dla jej wybawców, aby ją odwieść od zamiaru wszelkiego poszukiwania.
A, jednak, pomyślawszy o tem, co wycierpiała w tym domu, policzywszy słuszne urazy, jakie przypominało jej serce, okrutną wydało się Adrjannie rzeczą wyrzec się przykrej rozkoszy i wykrycia i pomieszania tylu niegodziwych intryg.
— Nareszcie, panie Baleinier — rzekła Adrjanna, nie mogąc ukryć swego niepokoju — przypuśćmy, że dla jakichbądź powodów skłonię się do zaniechania wszelkich skarg, że zechcę zapomnieć o wyrządzonych mi krzywdach, kiedyż przecie stąd wyjdę?
— Nic o tem nie wiem, gdyż nie mogę wiedzieć, kiedy pani będziesz zupełnie wyleczona — odrzekł łagodnie doktór. — Obecnie jesteś pani na wybornej drodze... lecz...
— Ciągle taż sama bezczelna, głupia komedja — przerwała mu z gniewem Adrjanna. — Proszę przynajmniej powiedzieć mi, jak długo jeszcze mam być trzymaną w tym obmierzłym domu?... bo przecież... spodziewam się, że kiedyś stąd wyjdę?
— O! tak, i ja mam nadzieję! — odrzekł jezuita z politowaniem — ale kiedy, o tem nie wiem. Zresztą, otwarcie muszę panią przestrzec, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, aby zapobiec takim napaściom, jak zaprzeszłej nocy... A wszystko to dla dobra pani, aby ta nieszczęsna główka znowu nie wpadła w jaki szał.
— A więc, panie, — zapytała zaniepokojona Adrjanna — w porównaniu z tem, co mnie czeka, upłynione dni były jakby swobodne.
— Chodzi tu przedewszystkiem o pani dobro.
Panna de Cardoville, widząc, jak bezsilnemi są jej gniew i rozpacz, boleśnie westchnęła i zakryła twarz rękami.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w korytarzu; miejscowa dozorczyni, zapukawszy do drzwi, weszła.
— Panie doktorze! — rzekła z pewnem zaniepokojeniem — przyszli jacyś panowie i pragną widzieć się natychmiast z panem doktorem i z tą panią.
Adrjanna żywo podniosła głowę; oczy jej były zalane łzami.
— Jakże nazywają się ci panowie? — zapytał bardzo zdziwiony Baleinier.
— Jeden z nich rzekł do mnie — objaśniała dozorczyni: — Idź i powiedz doktorowi, że jestem urzędnikiem i że przychodzę tu dopełnić polecenia sądowego, dotyczącego panny de Cardoville.
— Urzędnik! — zawołał jezuita, zaczerwieniwszy się i nie mogąc przytem ukryć zdziwienia i niepokoju.
— Dzięki Ci, Boże! — zawołała Adrjanna, żywo zrywając się z miejsca, a na twarzy jej, pomimo łez, zajaśniały radość i nadzieja — widocznie moi przyjaciele zostali nareszcie zawiadomieni... nadeszła godzina wymiaru sprawiedliwości!
Doktór Baleinier, po niejakim namyśle, rzekł do dozorczyni:
— Poproś tych panów.
Potem, z widocznym niepokojem, zbliżywszy się do Adrjanny, rzekł zcicha, tonem ostrym, niemal groźnym, zupełnie odmiennym od tego, jakim przemawiał zwykle;
— Strzeż się, pani!... cieszyć się przedwcześnie!...
— Już teraz nie boję się ciebie! — odpowiedziała Adrjanna żywo i wesoło. — Pan de Montbron, powróciwszy do Paryża, dowiedział się o wszystkiem, i zapewne to on przybywa obecnie z urzędnikiem, aby mnie stąd uwolnić.
Potem dodała uszczypliwym tonem.
— Żal mi cię, mój panie, i twoich wspólników.
— Słuchaj, pani! — zawołał Baleinier z coraz większą obawą — powtarzam, strzeż się!... Los, honor tego żołnierza i jego syna od ciebie zależą... Zastanów się dobrze... idzie tu o galery. Powtarzam to pani raz jeszcze, że, jeśli się poważysz zanieść skargę, już będzie po tych ludziach.
Zachwiana Adrjanna zawołała:
— Ależ, mój panie, jeśli urzędnik ten mnie będzie pytał, czy sądzisz, że będę kłamać?
— Odpowiesz mu, co jest prawdą... powiesz, że przed kilkoma dniami byłaś w takiej egzaltacji umysłu, iż osądzono za rzecz przyzwoitą, dla twego własnego dobra, przyprowadzić cię tu, pomimo twej woli, ale że dziś stan twego umysłu tak dalece polepszył się, iż sama przyznajesz, że słuszny był środek, którego chwycono się względem ciebie, dla twego własnego dobra. Zresztą tak było i jest rzeczywiście.
— O! nigdy! — zawołała z oburzeniem panna de Cardoville — nigdy nie popełnię takiego haniebnego kłamstwa.
— Otóż i urzędnik — zawołał Baleinier, usłyszawszy kroki za drzwiami. — Powtarzam, strzeż się!
W rzeczy samej drzwi się uchyliły i, ku ogromnemu zdziwieniu doktora, wszedł Rodin, a z nim mężczyzna w czarnym ubiorze, poważnej fizjognomji i postawy.
Wystawić sobie możemy podwójne zdumienie doktora, gdy ujrzał sądownika, którego niespodziewane przybycie i nakazująca fizjognomja już go mocno zaniepokoiły, tembardziej, gdy go ujrzał przybywającego z Rodinem, najpokorniejszym, najniższym sekretarzem księdza d’Aigrigny.
Rodin, jak zwykle, niechlujnie odziany, zaraz ode drzwi gestem, pełnym szacunku, a przytem wyrażającym współczucie, wskazał urzędnikowi pannę de Cardoville. Potem cofnął się o kilka kroków, gdy tymczasem urzędnik, nie ukrywając podziwu na widok rzadkiej piękności dziewicy, przypatrywał się jej ciekawie i z pewnem zajęciem.
Doktór Baleinier, do najwyższego stopnia zdziwiony i pomieszany, sądząc, że go Rodin zrozumie, mrugnął na niego i kiwał, chcąc się dowiedzieć o powodach niespodziewanego zjawienia się urzędnika.
Drugą przyczyną zmieszania się doktora Baleinier było to, że Rodin zachowywał się, jakby go nie znał i nie rozumiał jego znaków, i tylko spoglądał na niego z udanem zdziwieniem.
Nakoniec, w chwili, kiedy zniecierpliwiony doktór podwajał swoje migi, Rodin postąpił kilka kroków naprzód, wyciągnął szyję i zapytał dobitnym głosem:
— Czego pan chcesz, panie doktorze?
Na te słowa, które do reszty zmieszały doktora i które przerwały od kilku chwil panujące milczenie, urzędnik obrócił się.
Rodin, ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi, dodał:
— Od czasu naszego tu przybycia, pan doktór daje mi jakieś znaki... Sądzę, że musi mieć coś bardzo ważnego do udzielenia mi. Ja zaś, nic nie mając tajemnego, proszę go, aby się głośno tłómaczył i otwarcie powiedział, co ma do powiedzenia.
Tą odprawą, udzieloną w sposób napastniczy, a przytem spojrzeniem zimnem, Rodin w taki kłopot wprawił doktora Baleinier, iż ten niesłychanie zdumiony, osłupiały, stał przez chwilę, nie mogąc nic odpowiedzieć.
Musiał także zdziwić się sądownik, gdyż surowem okiem spojrzał na doktora.

Panna de Cardoville, również spodziewając się, że ujrzy przybywającgo hrabiego Montbron, mocno się zdziwiła, gdy ujrzała kogo innego.

VI.
OSKARŻYCIEL.

Doktór Baleinier, zmieszany na chwilę niespodziewanem przybyciem sądownika i niepojętem zachowaniem Rodina, odzyskał wkrótce zimną krew i, zwracając się do swego współbrata, rzekł:
— Chciałem wyrazić panu moje zdziwienie z wizyty, o której nie byłem uprzedzony.
— Pani to wytłómaczę powód mego milczenia, prosząc ją, aby mi to wybaczyła — odezwał się sądownik, skłoniwszy się Adrjannie. — Uczyniono mi względem pani zeznanie ważne... i wszystko zdaje się przekonywać mnie o jego słuszności.
— Będęż mógł wiedzieć — rzekł doktór — do kogo mówić mam zaszczyt?
— Jestem sędzią śledczym, panie doktorze. Nazywam się Garnande.
— Racz pan uczynić mi zaszczyt udzielenia bliższych objaśnień — rzekł doktór.
— Ciąży na panu zarzut dopuszczenia się czynu... bardzo zdrożnego, jeżeli oszczędzić mam panu przykrej nazwy... — odrzekł sądownik. — Co do rodzaju czynu tego wolę mniemać, że pan mogłeś raczej pomylić się zupełnie w djagnozie.
— Gdy pan rzecz wytłómaczysz — odrzekł jezuita z dumą — nie trudno mi będzie dowieść, że na mem naukowem sumieniu, jak również na sumieniu człowieka, żaden nie ciąży zarzut.
— Proszę mi powiedzieć! — zapytał de Gardande, zwracając się do Adrjanny — czy prawdą jest, żeś pani podstępnie została sprowadzoną do tego domu?
Nie uczucie podłej, pospolitej zemsty, ale słuszne oburzenie na haniebną obłudę powodowało Adrjanną.
— Pozwól pan uczynić sobie nawzajem zapytanie. Czy odpowiedź, jaką mam dać panu, będzie uważaną za formalne oskarżenie?
— Przedewszystkiem przybywam tu, aby wykryć prawdę... żadne więc względy nie powinny wstrzymać panią od jej wyjawienia.
— Niech i tak będzie! Lecz czy wolno mi będzie potem zaprzestać dochodzenia wskutek zeznań, jakie obecnie panu uczynię?
— Niema wątpliwości, że pani wolno będzie zaniechać potem wszelkiego dochodzenia, ale sprawiedliwość ujmie się za panią w imię sprawiedliwości, jeśli ta w osobie pani została obrażoną.
— Czyż nie pozwolonoby mi było przebaczyć mym prześladowcom?...
— Pani za swoją osobę będzie mogła przebaczyć, zapomnieć; ale mam zaszczyt to pani powtórzyć, że sprawiedliwość nie może okazać takiej pobłażliwości... Sposób tłómaczenia się pani, objawienie szlachetnych uczuć, godność w zachowaniu się — wszystko to daje mi przekonanie, że powiedziano mi prawdę.
— Panie sędzio! — odezwał się doktór Baleinier, odzyskując w zupełności zimną krew — czy raczysz pan przynajmniej zakomunikować mi zeznanie, jakie panu uczyniono?
— Zapewniono mnie, — odparł surowym tonem urzędnik — że panna de Cardoville została tu przyprowadzona podstępnie.
— Zaprzeczyć nie mogę, — odrzekł jezuita, po krótkim namyśle, — że panna de Cardoville przywiezioną została sposobem podstępnym.
— A więc pan to przyznajesz?
— Tak, panie, przyznaję, że chwycić się musiałem środka, którego na nieszczęście używać się zwykło, kiedy osoba, potrzebująca naszej pomocy, nie uznaje swego nieszczęśliwego stanu...
— Ależ, panie! — odparł znowu sądownik — zapewniono mnie, że panna de Cardoville nigdy nie znajdowała się w stanie, potrzebującym pańskiej troskliwości.
— To przedmiot medycyny sądowej.
— Przedmiot ten w rzeczy samej będzie sumiennie badany i rozbierany.
— A mogęż zapytać pana, w jakim celu, — odrzekł doktór tonem ironicznym i lekko wzruszając ramionami — w jakim interesie miałbym popełnić taką niegodziwość? — Miałeś pan tak postąpić w zmowie z rodziną panny de Cardoville, a to z powodów chciwości na jej majątek.
— A któż to, panie sędzio, śmiał uczynić tak potwarcze doniesienie? — zawołał Baleinier, zapalając się gniewem — kto był tak zuchwałym, iż poważył się oskarżyć człowieka godnego poszanowania, jakoby miał być wspólnikiem tak haniebnej zbrodni?
— To... ja... — rzekł z zimną krwią Rodin.
— Pan... pan?... — zawołał doktór.
I, cofnąwszy się o parę kroków, stanął jakby piorunem rażony.
— Ja to pana oskarżam — powtórzył Rodin krótko, dobitnym tonem.
— Tak jest, ten pan — objaśniał sądownik, o krok się cofnąwszy, by Adrjanna mogła widzieć swego obrońcę.
Zwróciła na niego spojrzenie, w którem malowały się zarazem ciekawość, zajęcie, zdziwienie i wdzięczność.
Trupia twarz Rodina, jego odrażająca szpetność, jego brudna odzież, przed kilkoma dniami wzbudziłyby może wstręt w Adrjannie; lecz obecnie, wspomniawszy, że Garbuska, uboga, szpetna, prawie gałganami tylko okryta, obdarzana była najszlachetniejszem sercem, panna de Cardoville nie myślała o tem, że on brudny i brzydki, a widziała tylko, że jest stary, że wygląda ubogo i że przybywa jej na ratunek.
Co do doktora Baleinier, ten, pomimo swej przebiegłości, pomimo bezczelnej obłudy, pomimo przytomności umysłu, nie mógł w sobie ukryć pomieszania, jakiego nabawiło go wyznanie Rodina.
Rodin, najniższy sługa i powiernik księdza d’Aigrigny, oskarżył wspólników i sprowadził urzędnika sądowego dla uwolnienia Adrjanny...
Baleinier, rozjątrzony postępkiem, który uważał za obmierzłą zdradę, zawołał powtórnie:
— I to pan... pan jesteś tyle bezczelnym, iż mnie oskarżasz.. pan... który... przed kilku dniami jeszcze...
Potem, zastanowiwszy się, że oskarżać Rodina o wspólnictwo występku było to samo, co oskarżać siebie, udał, że poskramia swe uniesienie, i mówił dalej z żalem:
— Ach panie, panie... jesteś ostatnim z ludzi, o którym mógłbym pomyśleć, że będziesz zdolny do tak haniebnej denuncjacji... To niegodziwie!...
— A któż lepiej ode mnie mógł donieść o tej niegodziwości? — odparł Rodin tonem ostrym, ucinkowym. — Jakiż był mój, uczciwego człowieka, obowiązek? oto ostrzec pana... sędziego...
— Tym więc sposobem, panie sędzio, — rzekł Baleinier — nietylko mnie oskarża ten jegomość, ale nadto śmie oskarżać jeszcze...
— Oskarżam księdza d’Aigrigny! — podchwycił Rodin głośno i dobitnie, nie dając mówić doktorowi — oskarżam pana, mości doktorze, że w haniebnym, podłym zamiarze uprowadziliście tutaj pannę de Cardoville i córki marszałka Simon do przyległego klasztoru... Czy to jasne?
Oskarżenie Rodina, tyczące się dwóch sierot, było nowym, strasznym ciosem dla doktora Baleinier. Aż nadto oczywisty już miał dowód, że zdrajca przeszedł do nieprzyjacielskiego obozu. Chcąc jak najprędzej zakończyć tę kłopotliwą scenę, rzekł do sędziego, usiłując okazać się powściągliwszym, pomimo gwałtownego uniesienia.
— Panie sędzio, mógłbym poprzestać na pogardzie dla takiego oskarżenia i pozostawić je bez odpowiedzi, dopókiby proces sądowy nie nadał mu jakiego takiego znaczenia... Lecz mając czyste sumienie, odwołuję się do samej panny de Cardoville...
— I cóż to znaczy, mój panie? — odezwał się żywo Rodin, zuchwale przerywając mowę doktorowi — dajmy na to, że ta zacna pani, powodowana szlachetnem uczuciem, przyzna to, co pan mówisz, cóż to będzie za dowód dla pana?... żaden.
— Ależ, panie — usiłował mówić doktór.
— Ależ, panie! — przerwał mu Rodin, nie dając przyjść do słowa — rzecz oczywista, że w przewidywaniu tego, co się dzieje w tej chwili, aby zapewnić sobie wymówkę, udałeś, że jesteś przekonany o swem obmierzłem kłamstwie, oto nawet w oczach tej biednej ofiary, aby później zasłonić się swem mniemanem przeświadczeniem?...
— Więc to tak, mój panie!? — zapytał doktór, gniewem zapalony.
— Tak, tak, mój panie! — odparł Rodin jeszcze głośniej — powiedz pan tak lub nie, że zachowujesz sobie wykręt zrzucenia tego haniebnego uprowadzenia na naukową pomyłkę? Rzecz bowiem dowiedziona, że rozum panny de Cardoville nigdy, ani na chwilę, nie był obłąkany...
— A ja, mój panie, mówię przeciwnie: że był obłąkany.
— Wstydziłbyś się, mój panie... wstydziłbyś się, powtarzam ci... gdyż szkaradną jest rzeczą tak utrzymywać w obecności pani, i nikczemną, jeślibyś prawdę mówił, i równie nikczemną, jeśli kłamiesz — odrzekł oburzony Rodin.
— A cóż to za niepojęta zaciekłość! — zawołał z rozjątrzeniem doktór.
— Panie! — odrzekł surowo pan de Gannande. — Z tego wszystkiego okazuje się, nawet według własnego wyznania pana doktora, że stan zdrowia panny Cardoville jest o tyle uspokajający, iż dziś jeszcze wrócić może do domu.
— Nie widzę przynajmniej ku temu ważnej przeszkody, panie sędzio! — odrzekł doktór.
— Nie mam więc potrzeby użycia mej władzy dla otwarcia drzwi tego domu pannie de Cardoville? — zapytał sędzia, zwracając się do doktora.
— Panna de Cardoville jest wolną... — odrzekł Baleinier — zupełnie wolną.
— Co się zaś tyczy kwestji, czy pan wprowadziłeś tu pannę de Cardoville pod pozorem, że cierpi pomieszanie zmysłów... tem już zajmie się sprawiedliwość, mój panie.
— O to jestem spokojny! — odrzekł Baleinier.
— Szczerze panu tego życzę — zapewniał pan de Gannande. — Jakkolwiek ważne są zarzuty przeciw panu, radzibyśmy byli, zwłaszcza gdy idzie o osobę pańskiego znaczenia i na pańskiem stanowisku, aby okazały się bezzasadnemi... — Potem, zwracając się do Adrjanny, dodał: — A teraz pozwól pani zadać sobie jeszcze jedno pytanie: ten pan (tu sędzia wskazał na Rodina), który tak szczerze, tak bezinteresownie zajął się obroną pani, dał mi do zrozumienia, jakobyś pani życzyła sobie zająć się tymczasowo, do przyjazdu ich ojca, córkami marszałka Simon?... Pójdę natychmiast upomnieć się o nie w sąsiednim klasztorze, gdyż i one także, jak słyszę, podstępnie zostały tam zamknięte.
— W rzeczy samej, — odrzekła Adrjanna — jak tylko dowiedziałam się o przybyciu do Paryża córek marszałka Simon, życzeniem mojem było, aby zamieszkały w moim domu. Panny Simon są mojemi krewnemi.
— Sądzę, że, dla ich dobra, nie mógłbym lepiej postąpić — odrzekł pan de Garnande.
Potem, zwracając się do doktora Baleinier, zapytał:
— Czy pozwolisz pan, abym tu przyprowadził panny Simon? Idę po nie do klasztoru, a tymczasem panna de Cardoville przygotuje się do opuszczenia tego domu.
— Proszę!... Mój powóz będzie na jej rozkazy.
— Po tych smutnych dniach pozostaje mi przynajmniej — rzekła Adrjanna z godnością — miła pamiątka pańskiej dla mnie życzliwości, i mam nadzieję, panie sędzio, że raczysz mi dać sposobność podziękowania ci we własnym domu... A przytem — dodała panna z uśmiechem — będę się starała dowieść, panu, że moje, tak zwane wyzdrowienie, jest zupełnie rzeczywistem.
Sądownik skłonił się Adrjannie ze światową wytwornością i należnym jej szacunkiem. Rozmawiając tak ze sobą przez chwilę, obróceni byli tyłem do doktora Baleinier i Rodina. Ten ostatni, korzystając z takiego położenia szybko wsunął w rękę doktorowi karteczkę, którą poprzednio napisał ołówkiem w kapeluszu.
Baleinier, zdumiony, spojrzał ze zdziwieniem na Rodina.
Wszystko to odbyło się tyle szybko, iż, gdy pan de Garnande odwrócił się, Rodin, oddalony o kilka kroków, patrzył na pannę de Cardoville z uszanowaniem i życzliwością.
— Pozwól, panie sędzio, towarzyszyć sobie — rzekł doktór do sądownika, i obaj wyszli z pokoju. Rodin pozostał sam na sam z panną de Cardoville.
Odprowadziwszy pana de Garnande aż do ostatniej bramy swego domu, pan Baleinier przeczytał bilet, który mu podał Rodin; treść kartki była następująca:
„Sędzia pójdzie do klasztoru ulicą: biegnij tam przez ogród i powiedz przełożonej, aby spełniła dane jej rozkazy co do sierot, bo zależy na tem niezmiernie wiele“.

Znak, uczyniony przez Rodina, i treść kartki przekonały doktora, przejętego zdumieniem, że sekretarz wielebnego księdza d‘Aigrigny wcale nie działa na zdradę, ale zawsze dla dobra kongregacji.

VII.
SEKRETARZ OSOBISTY O. D’AIGRIGNIEGO.

Zaledwie sędzia i doktór odeszli, kiedy panna de Cardoville zawołała, patrząc na Rodina z uszanowaniem i wdzięcznością:
— Więc to z łaski pana jestem wolną... tak... wolną. Och! nigdy dotąd nie uczułam, ile to jest uroku w tem słowie!
I pierś jej mocniej wznosić się poczęła: otworzyła koralowe usta, jakgdyby z rozkoszą napawała się nowem, czystem, ożywczem powietrzem.
— Od kilku zaledwie dni znajduję się w tym okropnym domu... — mówiła dalej — ale dostatecznie poznałam, co to jest zamknięcie, tak, iż uczyniłam ślub, co rok wyswobadzać kilku nieszczęśliwych, uwięzionych za długi. Podwójne więc składam panu dzięki, gdyż i pana czynię uczestnikiem tej myśli wyswabadzania, która obudziła się we mnie, jak widzisz pan, wśród szczęścia, jakie panu winna jestem.
W rzeczy samej panna Cardoville spostrzegła zupełną zmianę w fizjgnomji Rodina. Człowiek ten, niedawno tak twardy, ostry, nieugięty dla doktora Baleinier, zdawał się rozpływać w łagodnych, rzewnych, tkliwych uczuciach. Jakgdyby nagle wydrzeć się chciał tym wrażeniom, rzekł:
— Ale dajmy pokój temu rozczuleniu. Czas jest zbyt drogi... nie dopełniłem jeszcze mego posłannictwa... nie, niedosyć jeszcze zrobiłem... Moja droga pani, później mówić będziemy o wdzięczności... Czy pani wiesz, co się tu dzieje?
Adrjanna ze zdziwieniem spojrzała na jezuitę i rzekła:
— Nie wiem; co pan masz na myśli?
— Czy wiadome są pani rzeczywiste powody, dla jakich tu zostałaś zamkniętą?...
Odpowiedziała z boleścią:
— Jestem przekonana, że pobudką dla księżny Saint-Dizier do takiego ze mną postąpienia jest nienawiść, jaką dla mnie odczuwa.
— Tak... nienawiść, lecz przedewszystkiem chęć pozbawienia pani ogromnego majątku...
— Mnie... a to jakim sposobem?
— Więc pani nic nie wiesz, ile zależało na tem, abyś się znajdowała dnia 13 lutego przy ulicy Świętego Franciszka dla odziedziczenia spadku?
— O tak, pojmuję teraz zupełnie! — zawołała Adrjanna — do nieprzejednanej ku mnie nienawiści mej stryjenki przyłączyła się, jak widzę, chciwość... Córki marszałka Simon tak samo, jak ja, zostały zamknięte...
— A jednakże — zawołał Rodin — nietylko pani i panny Simon byłyście ofiarami spisku...
— I któż jeszcze, prócz nas?
— Pewien młody Indjanin...
— Książę Dżalma? — zawołała żywo Adrjanna.
— O mało co nie został otruty narkotykiem... z tego samego powodu...
— Wielki Boże! — zawołała młoda dziewica, składając ręce z przerażeniem. — To okropność!... on.. on.. ten młody książę, który, jak mówią, ma być tak szlachetny, tak wspaniałomyślny. Ależ ja posłałam do zamku Cardoville...
— Człowieka, któremuś pani zaufała, który miał sprowadzić księcia do Paryża: wiem o tem, moja droga pani; lecz człowiek ten został podstępnie oddalony, a młody Indjanin dostał się w ręce nieprzyjaciół.
— Ależ trzeba go koniecznie odnaleźć — rzekła wzruszona Adrianna. — Nie trzeba zaniedbać niczego w tym względzie, usilnie pana o to proszę; jest to mój krewny... a jest sam jeden... bez opieki, bez pomocy.
— Zapewne, — odpowiedział Rodin z politowaniem — biedny książę... tak młody jeszcze, prawie dziecko... osiemnaście lub dziewiętnaście ¡lat... porzucony sam jeden w Paryżu, w tym odmęcie!...
— Przedewszystkiem idzie o wynalezienie go, a potem zasłonimy go już od tych niebezpieczeństw. Książę jest moim krewnym, winnam więc okazać mu wspaniałą grzeczność.. przenaczyłam dla niego pawilon, który zajmowałam u mojej stryjenki.
— A pani?..
— Dziś jeszcze zamierzam osiedlić się w mieszkaniu, które jeszcze dawniej kazałam sobie przygotować, postanowiwszy się rozłączyć z księżną Saint-Dizier i żyć sama według moich upodobań. Tak więc, drogi panie, ponieważ posłannictwem pańskiem jest być aniołem opiekuńczym naszego rodu, przeto bądź równie życzliwy dla księcia Dżalmy, sprowadź go do pawilonu, który ofiaruje mu nieznany przyjaciel, niech o nic się nie troszczy.
— Tak, będzie żył po książęcemu, z łaski hojności pani... Nigdy też ten zacny książę nie znalazłby dla siebie lepszego przytułku... Dosyć jest tylko widzieć, jak widziałem, jego piękną, melancholijną fizjognomję, żeby....
— A gdzie go pan widziałeś?
— W dawnej pani własności, w zamku Cardoville, w bliskości którego zagnała go na ląd burza... a dokąd ja udałem się dla...
I po krótkiem wahaniu, jagdyby go szczerość zanadto uniosła, dodał:
— Ach, mój Boże! dokąd udałem się dla spełnienia złego czynu... czynu haniebnego, niegodziwego... kiedy już mam wyznać całą prawdę.
— Pan?... złego czynu!... w zamku Cardoville! — zawołała Adrjanna, mocno zdziwiona.
— Tak, niestety! droga pani! — odrzekł naiwnie Rodin. — Mówiąc krótko, miałem polecenie od księdza d‘Aigrigny, bym doprowadził rządcę, dawnego rządcę pani, do tego, iżby albo się oddalił, albo podjął się niegodziwości... t. j. czegoś takiego, co byłoby bardzo podobne do szpiegostwa i potwarzy; lecz ten uczciwy, zacny człowiek nie podjął się tego...
— Któż więc pan jesteś? — zapytała Adrjanna, bardzo zdziwiona.
— Jestem... Rodin... były sekretarz księdza d‘Aigrigny... człowiek, jak pani widzi, bardzo małego znaczenia.
Trudno byłoby naśladować ton głosu bardziej niewinny, naiwny i otwarty niż ten, jakim jezuita wymówił te słowa, nisko się skłoniwszy.
Na takie wyznanie Adrjanna nagle cofnęła się. Uczuła budzącą się w sobie jakąś nieufność, gdy się dowiedziała, że jej wybawca jest tym samym człowiekiem, który odgrywał tak niegodziwą rolę.
Z pewną już ostrożnością prowadziła dalszą rozmowę, którą rozpoczęła z taką otwartością i uczuciem.
Rodin spostrzegł, jakie wrażenie zrobiło na pannie de Cardoville jego wyznanie; był on na to przygotowany, bynajmniej się więc nie zmieszał, gdy Adrjanna, patrząc mu śmiało w oczy, rzekła:
— Ach, to pan jesteś pan Rodin... sekretarz księdza d‘Aigrigny?
— Racz pani mówić ex-sekretarz — odpowiedział jezuita — gdyż możesz być pani pewną, że u księdza d‘Aigrigny moja noga więcej nie postanie... Zrobiłem sobie z niego nieprzejednanego wroga i pozostałem na bruku...
Te słowa, powiedziane poprostu i z pewną godnością, wzbudziły litość w sercu Adrjanny. Powiedziała ona sobie: Jakkolwiekbądź, staruszek ten mówi prawdę. Tak wyjawiona nienawiść do księdza d‘Aigrigny musiała również i w nim budzić nieprzebłaganą nienawiść; a wreszcie Rodin wcale na nią nie zważał, kiedy uczynił tak szlachetne wyznanie.
Z tem wszystkiem panna de Cardoville rzekła ozięble.
— Skoro pan wiedziałeś o haniebnych propozycjach, jakie miałeś zlecenie uczynić rządcy dóbr Cardoville, dlaczego podjąłeś się tak szkaradnego posłannictwa?
— Dlaczego?... dlaczego? — odparł Rodin z pewną niecierpliwością. — Bo wtedy jeszcze nie mogłem oprzeć się wpływowi księdza d‘Aigrigny, człowiekowi, któremu równie zręcznego nie zdarzyło mi się napotkać między ludźmi. I wyznać muszę, że cel, jaki zdawał się nadawać swym zamiarom, był piękny i wielki; lecz onegdaj... okropnie się zawiodłem... jakgdyby gromem zostałem obudzony. Zresztą, droga pani, nie mówmy już o mej nieszczęsnej podróży do zamku Cardoville. Lubo ja byłem tylko ciemnem, ślepem narzędziem, tak się jednak tego wstydzę, jakgdybym działał z własnego natchnienia...
Rodin wyznał swój błąd tak dobrowolnie, tłómaczył go tak naturalnie, jak przynajmniej się zdawało, tak szczerze go żałował, że Adrjanna, której podejrzenia nie znajdowały dalszej podniety, czuła, że jej nieufność coraz bardziej zmniejsza się.
— Tak jak pani, jak paniny Simon, książę nie stanie się ofiarą tego obmierzłego spisku, który, na nieszczęście, i innym osobom zagrażał.
— A komuż on jeszcze groził?
— Panu Hardy, człowiekowi ze wszech miar uczciwemu i zacnemu, również krewnemu pani, który, mając także prawo do spadku, haniebnym podstępem został oddalony z Paryża... Nakoniec uwziął się on jeszcze na jednego, ostatniego dziedzica, biednego rzemieślnika, który, wpadłszy w zręcznie zastawione nań sidła, został wtrącony do więzienia za długi.
— Ależ panie! — zawołała nagle Adrjanna — na czyjąż korzyść knuł się ten obmierzły spisek, który w rzeczy samej przeraża mnie?
— Na korzyść księdza d‘Aigrigny! — odpowiedział Rodin.
— Panie! — rzekła Adrjanna, otrząsnąwszy się zupełnie z nieufności — chcę mówić z panem otwarcie. Jakim sposobem mogłam zasłużyć sobie lub wzbudzić w panu życzliwość, jaką mi okazujesz i którą rozciągasz nawet na wszystkich członków mej rodziny?
— Dobrze więc, jeśli chcesz pani wiedzieć koniecznie!... otóż zająłem się panią, poświęciłem się dla niej, bo masz serce szlachetne, umysł wzniosły, charakter niepodległy, wspaniały...
— Chętnie temu wierzę.
— Tym więc (sposobem mógłbym tłómaczyć moją życzliwość dla pani. Z tem wszystkiem jednak przyznam się, to nie byłoby dla mnie dostatecznem; byłabyś pani sobie poprostu panną de Cardoville, bardzo bogatą, bardzo szlachetnie urodzoną i bardzo piękną, młodą osobą, której nieszczęście, bez wątpienia, bardzo mnie zajęło; ale pomyślałbym sobie: ta biedna pani zasługuje na litość, to prawda, lecz ja, biedny człowiek, cóż mogę jej poradzić?... jedynym dla mnie sposobem do życia jest sekretarstwo przy księdzu d‘Aigrigny, a tu tymczasem wypadałoby najprzód uderzyć na niego! On jest możny, a ja jestem niczem: walczyć z nim, byłoby to samo, co dobrowolnie zgubić się, bez nadziei ocalenia tej nieszczęśliwej. Kiedy tymczasem przeciwnie, wiedząc o tem, kto pani jesteś... jakem uczciwy, zbuntowałem się w mej miłości prawdy. Nie, nie, powiedziałem sobie, tysiąc razy nie! Tak wzniosły umysł i tak wielkie serce nie będą ofiarami tak szkaradnego spisku.
Trudno opisać, z jaką przebiegłością, z jaką energią i czułością Rodin usiłował wymawiać te słowa.
Sprzeczność rozrzewnia nas, pobudza do litości. Takiego właśnie wrażenia doznała panna de Cardoville, patrząc na Rodina, bo, o ile okazał się ostrym, przykrym i zuchwałym dla doktora Baleinier, o tyle był skromnym, prostym i czułymi dla niej.
— Daruj pan moją uporczywą i natrętną ciekawość... ale chciałabym wiedzieć...
— Jakim sposobem objawiłaś mi się pani ze strony moralnej, nieprawdaż?... Och! droga pani, nic nad to prostszego... W kilku słowach objaśnię to pani. Ksiądz’ d‘Aigriginy uważał mnie tylko za maszynę do pisania, za narzędzie tępe i nie widzące dalej...
— Sądziłam, że ksiądz d‘Aigrigny jest przezorniejszy.
— I masz pani słuszność... jest to człotwiek niesłychanie przenikliwy... Ale ja go zwodziłem... udając mniej niż prostotę...
— Tak, pojmuję ten rodzaj dumy — odpowiedziała panna de Cardoville, coraz bardziej dziwiąc się oryginalnemu wkładowi myśli Rodina.
— Ale wróćmy do przedmiotu, bliżej panią obchodzącego. W wigilję 13-go lutego ksiądz d‘Aigrigny dał mi papier, stenograficznie zapisany i rzekł: Przepisz ten protokół, przyczem dodasz tylko, że to pismo służy na podparcie decyzji rady familijnej, która stanowi, stosownie do opinji doktora Baleinier, że stan umysłowy panny de Cardoville jest tak zatrważający, iż wymaga zamknięcia jej w domu zdrowia.
— Tak — objaśniła smutnie Adrjainna — była to długa rozmowa moja z księżną Saint-Dizier, moją stryjenką, a tę rozmowę bez mojej wiedzy spisywano.
— Sam na sam, z ową stenograficzną notą, zacząłem ją przepisywać... Ledwie przepisałem dziesięć wierszy, zdumiałem się... nie wiedziałem, czy marzę, czy jestem na jawie... Jakto! obłąkana?... Ależ warjatami chyba są ci, co śmią utrzymywać taką niedorzeczność... Zaciekawiony coraz bardziej, czytam dalej... nareszcie kończę... Och! Wtedy to, cóż mam pani powiedzieć?... trudno wyrazić to, com uczuł... było to rozczulanie, radość, zapał!...
— Panie!... — zawołała niedowierzająco Adrjanna.
— Tak, droga pani, zapał!... Niech ten wyraz nie obraża skromności pani; dowiedz się, że owe myśli tak nowe, tak samoistne, tak śmiałe, któreś wyjawiła tak świetnie wobec swej stryjenki.. podziela z panią prawie w równym stopniu, choć nie wiesz o tem, osoba, dla której uczujesz może kiedyś prawdziwy szacunek.
— O kim to pan mówisz? — zapytała Adrjanna z coraz większem zajęciem.
Po chwili pozornego wahania Rodin mówił dalej:
— Nie... nie... niema potrzeby teraz pani o tem mówić... Mogę to tylko dodać, że, skończywszy czytanie, pobiegłem do księdza d‘Aigrigny, chcąc go przekonać o błędzie, w jakim znajdował się względem pani... Niepodobna było widzieć się z nim... lecz wczoraj rano wypowiedziałem mu swoje myśli: jedną tylko rzeczą zdawał się być zdziwiony, to jest spostrzegł, że i ja umiem myśleć... Pogardliwem milczeniem przyjął wszystkie moje uwagi... Sądziłem, że może jego samego oszukano, że mi się uda przekonać go; nalegałem uporczywie, ale nadaremnie: rozkazał mi iść z sobą do domu, w którym miał być otwarty testament pradziada pani. Ja byłam tak zaślepiony wyglądem księdza d‘Aigriginy, iż dla otworzenia mi oczu potrzeba było przybycia żołnierza, następnie jego syna, a potem ojca marszałka Simon... Ich oburzenie odkryło mi rozległość uknutego nadzwyczaj śmiało i zręcznie spisku. Okazać zaraz na posiedzeniu całą zgrozę, jaką we mnie te odkrycia wzbudziły, byłoby tem samem, co całą rzecz naraz zgubić... nie popełniłem takiego błędu. W nieobecności księdza d‘Aigrigny łatwo mi było przejrzeć całą korespondencję, dotyczącą tego dziedzictwa: takim sposobem zdołałem zrozumieć całą tę sprawę. O! droga pani, zdumiałem się, struchlałem wobec poczynionych odkryć, o których, gdyby nie te zdarzenia,, niktby nie wiedział.
— Jakież to odkrycia pan uczynił?
— Strasznemi bywają tajemnice dla tego, kto je posiada. Dlatego, droga pani, nie nalegaj, abym ci wszystkie tłomaczył: zorganizowany spisek, niegodne sprzysiężenie przeciwko pani i twym krewnym objawiły mi się w całej swej zuchwałości. Opuściłem dom księdza d‘Aigrigny... Z tem wszystkiem, ponieważ nieszlachetnie byłoby z mej strony napadać bez uprzedzenia, po oddaleniu się zawiadomiłem księdza d‘Aigrigny, że, posiadając dostateczne dowody, zamierzam oskarżyć go przed sądem jawnie i prawnie, niech więc broni się, jeśli może... Pogróżkę moją wykonałem najdokładniej, a reszta pani wiadoma...
W tej chwili otworzyły się drzwi, weszła do pokoju jedna z dozorczyń miejscowych i rzekła do Rodina:
— Posłaniec, którego pan wysłał, na ulicę Brise-Michę, powrócił...
— Czy oddał mój list?
— Właśnie przychodzę to donieść... list został odniesiony zaraz na górę.
— Bardzo dobrze... możesz odejść.

Dozorczyni oddaliła się.

VIII.
SYMPATJA.

Gdyby panna de Cardoville mogła mieć jeszcze jakąkolwiek wątpliwość co do szczerości postępowania Rodina, jużby ją nasunęło następujące proste i nie podlegające żadnemu zarzutowi rozumowanie.
Jakże bowiem przypuszczać porozumienie między księdzem d‘Aigrigny i jego sekretarzem wobec faktu, że ten ostatni, wykrywszy wszystkie intrygi swego byłego zwierzchnika, oskarża go i oddaje w ręce sprawiedliwości?... Nareszcie, jak to mówił sam Rodin, któżby, mając choć trochę uczciwości, nie zajął się losem Adrjanny.
Osobliwe uczucia... mieszanina ciekawości, zdziwienia i życzliwości łączyły się z wdzięcznością panny de Cardoville dla Rodina; z tem wszystkiem, poznawszy w skromnem, ubogiem ciele wyższe zdolności. Adrjanna uczuła nagle względem niego pewne podejrzenie.
— Panie! — rzekła do jezuity — ludziom, których szanuję, wypowiadam zawsze wszelkie wątpliwości, jakie we mnie wzbudzają, aby się usprawiedliwili i wytłomaczyli to, w czem ja mylić się mogę.
Rodin spojrzał na Adrjannę ze zdziwieniem.
— Chciałabym wiedzieć: dlaczego, pomimo wysokiej zdolności, pomimo rzeczywistej swej wartości, zajmowałeś pan przy księciu d‘Aigrigny, i to od dawna, tak niskie stanowisko.
— Och! to prawda! — odrzekł Rodin, uśmiechając się. — Niestety! przyznaję, że mam wielką wadę, która od czterdziestu lat niweczy wszystkie me widoki lepszego losu.
— A tą wadą jest?...
— Ponieważ koniecznie trzeba wszystko pani wyznać, dowiedz się więc, że tą wadą jest... lenistwo... tak, lenistwo... wstręt do wszelkiej umysłowej czynności, do wszelkich własnych pomysłów. Z pobieranemi od księdza d‘Aigrigny tysiącem dwustu frankami rocznej płacy, byłem najszczęśliwszym człowiekiem w święcie: wierzyłem w szlachetność jego charakteru; jego myśl była moją i równie też nie miałem innej woli nad jego. Dopełniwszy mego dziennego obowiązku, wracałem do swej ubogiej izdebki, rozpalałem ogień na kominku, posilałem się jarzynami; potem, wziąwszy do ręki książkę i marząc nad nią, pozwalałem bujać mym myślom, które, cały dzień trzymane jakby na uwięzi, wytwarzały przeróżne teorje, najpocieszniejsze utopje. Wtedy, uniesiony Bóg wie gdzie w zuchwałych marzeniach, wyobrażałem sobie, że panuję nad mym panem i nad wszelkiemu genjuszami tego świata. Taka gorączka trwała zwykle trzy do czterech godzin, potem spałem jak zabity; co rano szedłem wesoło do obowiązku, pewny, że jutro będę miał chleb, nie troszcząc się o przyszłość, przestając na małem, wyglądałem niecierpliwie rozkoszy wieczornej samotności i myśląc sobie: Piszę jak bezrozumna, niema maszyna, he! he! he!... a z tem wszystkiem... gdybym chciał...
— No, a teraz, kiedy pan pozostajesz bez obowiązku, jakże pan żyć będziesz? — zapytała Adrjanna, coraz bardziej zajęta tym osobliwym człowiekiem, i chcąc przekonać się o jego bezinteresowności.
— O! mam ja cokolwiek w woreczku! wystarczy mi to na cały czas, jakiego potrzebować będę, dopóki nie rozwikłam do ostatniej nitki czarnego wątka księdza d’Aigrigny. Powinienem to koniecznie uczynić za tak niegodziwe oszukanie mnie; a spodziewam się, że trzy lub cztery dni na to wystarczą. Potem, nie wątpię, że znajdę sobie skromną posadkę na prowincji, u jakiego prywatnego poborcy. Niedawno nawet pewien życzliwy przyjaciel robi mi podobną propozycję; nie chciąłem jednak opuszczać księdza d‘Aigrigny, pomimo, że czyniona mi oferta przedstawiała znaczne korzyści... Wystaw tylko sobie pani: osiemset franków!... osiemset franków, stół i wszelkie wygody.. Ale, ponieważ jestem trochę odludek, wolałem mieszkać sobie na ustroniu... gdy jednak aż tyle mi dają, będę musiał zgodzić się na tę małą niedogodność.
Trudno wyrazić, z jaką bezczelnością Rodin wywnętrzał się ze swemi zamiarami przed panną de Cardoville, w której znikło ostatnie względem niego podejrzenie.
— Jakto, panie? — rzekła do jezuity z pewnem zajęciem — zamierzasz pan opuścić Paryż?
— Tak się spodziewam, droga pani, a to... — mówił tonem tajemniczym — a to z wielu powodów... lecz najdroższą byłoby dla mnie rzeczą, — dodał tonem poważnym, przejętym, i spoglądając na Adrjannę z rozczuleniem — gdybym przynajmniej uniósł z sobą przekonanie, iż pani czujesz życzliwość dla mnie za to, że, z samego odczytania rozmowy pani z księżną Saint-Dizier, odgadłem w pani zdolności i przymioty, które w naszych czasach niełatwo znaleźć w młodej osobie z takich sfer towarzyskich i w takim, jak pani wieku... A widok pani uzupełnił wyobrażenie, jakie sobie o pani stworzyłem...
— Czyż być może?... prawdziwie... pan mnie coraz bardziej zadziwiasz...
— Nie pojmuję, z jakiego powodu?... wszak tylko szczerze spowiadam się przed panią z mych wrażeń; teraz, naprzykład, doskonale pojmuję namiętne upodobanie pani do wszystkiego, co jest piękne, pogardę dla wielu zwyczajów, którym podlegać musi kobieta; tak jest, teraz lepiej jeszcze pojmuję szlachetną dumę, z jaką spoglądasz na ten tłum mężczyzn, próżnych, zarozumiałych, śmiesznych, dla których kobieta jest stworzeniem zawisłem, podległem prawom, które ani stworzyli na swój obraz, a który wcale nie jest pięknym. Według tych tyranów, kobieta, stworzenie niższego rzędu, któremu zaledwie raczono przyznawać duszę, czyż nie powinna się uważać za bardzo szczęśliwą, gdy zostanie najniższą sługą tych małych baszów, starych w trzydziestym roku, zadyszanych, odrętwiałych, którzy, znużywszy się wszelkiego rodzaju zbytkami, chcąc nareszcie odpocząć, myślą, jak mówią, o zakończeniu, i dla tego zaślubiają biedną dziewczynę, która przeciwnie, chciałaby dopiero zacząć żyć.
Uśmiechnęłaby się zapewne panna de Cardoville na satyrycznie pociski Rodina, gdyby nie zdziwiły jej jego poglądy, tak zgodne z jej wyobrażeniami.
Adrjanna, zamiast przerywać Rodinowi, słuchała go z największą uwagą i z coraz większą ciekawością. On zaś, pewny będąc skutku, jaki zamierzał osiągnąć, mówił dalej, udając zagniewanego:
— A stryjenka pani i ksiądz d‘Aigrigny uważają cię za obłąkaną za to, żeś się zbuntowała przeciwko przyszłemu jarzmu tych tyranów! za to, że pragnęłaś być niepodległą, ze wszystkiemi szlachetnemi przymiotami i cnotami niezawisłości.
— Ależ panie! — Zawołała Adrjanna, coraz bardziej zdziwiona — skąd pan tak dobrze znasz moje myśli?
— Najprzód, znam panią doskonale z owej rozmowy z księżną Saint-Dizier, a potem, jeśliby tak chciał wypadek, abyśmy dążyli oboje do jednego celu, choć różnemi dragami?
— Nie rozumiem pana... o jakim chcesz pan mówić celu?
— O celu, do którego Wszystkie umysły wzniosłe, wspaniałe, niepodległe, dążą bezustannie... jedne, działając podobnie jak pani, przez skłonność, przez instynkt, nie zdając sobie może sprawy z wysokiego posłannictwa, do którego są powołane. Tak naprzykład, kiedy pani masz upodobanie w najwyszukańszych rozkoszach, gdy się otaczasz tem, co się podoba twym zmysłom... czy sądzisz, że ulegasz tylko samym wrażeniom piękna?... samej tylko potrzebie wytwornych rozkoszy? Nie, nie, tysiąc razy nie... bo wtedy byłabyś tylko stworzeniem niedoskonałem, egoistycznem, zimnym samolubem, wystukanego, wyrafinowanego gustu... i nic więcej... a więc porozumiejmy się: czujesz ich cenę lub brak żywiej niż kto inny, nieprawdaż?
— Tak, w rzeczy samej — — odpowiedziała Adrjanna z żywem zajęciem.
— A więc do wdzięczności i życzliwości pani mają prawo wszyscy ci, którzy pani dostarczają tych przyjemności.
— To odczucie wdzięczności jest we mnie tak silne. — odrzekła Adrjanna, ucieszona, że tak dobrze została pojętą lub odgadnioną — iż pewnego razu kazałam wyryć imię robotnika ma pięknej robocie złotniczej w tem miejscu, gdzie zwykle mieści się imię sprzedawcy; był to biedny, nieznany artysta, który tym sposobem uzyskał przynależne mu miejsce.
— Widzisz pani, żem się nie mylił: upodobanie w posiadaniu takich przedmiotów pobudza panią do wdzięczności dla tych, którzy ich pani dostarczają. Nieznośny byłby dla pani widok nędzy, gdybyś nie mogła ulitować się i wspierać tych, którzy cierpią taki niedostatek.
— Ach, — mój Boże! — zawołała Adrjanną, ulegając coraz bardziej urokowi Rodina — im dłużej pana słucham, tem mocniej przekonywam się, że pan tysiąc razy lepiej ode mnie bronisz wyobrażeń, które tak ostro ganili we mnie księżna Saint-Dizier i ksiądz d‘Aigrigny. Och! mów pan... nie potrafię wysłowić panu, z jakiem upodobaniem... Z jaką dumą słucham pana.
— I pani się dziwisz, że pani nie zrozumieli ani księżna Saint-Dizier, ani ksiądz d‘Aigrigny! A cóż miałaś pani wspólnego z tymi hipokrytami, zazdrośnikami, obłudnikami, jak teraz sądzić o nich mogę? Czy chcesz pani mieć dowód ich nienawistnego zaślepienia?... oto (pomiędzy tak przez nich nazwanemi szaleństwami, pani, które to według zdania pani było najgorsze, najwystępniejsze? oto postanowienie pani żyć nadal samej, według własnego upodobania, rozporządzać dowoli swoją teraźniejszością i przyszłością; uważali to za rzecz bezecną, szkaradną, niemoralną. A przecież, czy, takie postanowienie dyktowała pani niedorzeczna miłość swobody?... nie! Czy przesadzony wstręt do wszelkiego przymusu, wszelkiego jarzma?... nie. Czy osobliwsza żądza odróżnienia się?... nie! bo w takich razach ostrobym to pani ganił.
— W rzeczy samej, panie, mogę cię zapewnić, iż inne mną kierowały pobudki — odrzekła Adrjanna, zadowolona z szacunku, jaki jej charakter wzbudzał w Rodinie.
— Och, pewny jestem, że pobudki pani były, i koniecznie musiały być dobre — odrzekł jezuita. Dlaczegóż to decydujesz się pani na krok, wywołujący tak surowe nagany? Czy dla pogardy przyjętych zwyczajów? nie! szanowałaś je dopóty, dopóki nienawiść księżnej Saint-Dizier nie zmusiła pani usunąć się z pod jej nieznośnej opieki. — Czybyś wreszcie nadużyć chciała swobody? Nie, raz jeszcze mówię: nie; kto zamierza cokolwiek złego, ten stuka ukrycia, odosobnienia, a tu przeciwnie, wszystkich zazdrosne oczy zwrócone były na panią. Dlaczegóż więc czynisz to śmiałe postanowienie, które pewno jest trudnem dla młodej osoby w takim, jak pani.. wieku? Czy chcesz pani, abym ci to powiedział?... Więc dobrze! chcesz pani pokazać swym przykładem, że każda kobieta, mająca serce czyste, umysł prawy, charakter stały, duszę niezawisłą, nie potrzebuje dozoru i może być zostawiona sama sobie... może dorównać mężczyźnie rozumem, mądrością, prostotą, a przewyższyć go delikatnością i szacunkiem dla samej siebie... Otóż taki jest zamiar pani. Jest on szlachetny, wielki...
Oczy panny de Cardoville jaśniały dumnym, miłym blaskiem, policzki jej lekko się zarumieniły, pierś cokolwiek się wzdęła, podniosła piękną głowę z pewnem zadowoleniem dumy; nakoniec, owładnięta zupełnie wpływem tego człowieka-szatana, zawołała:
— Ależ, panie, kto jesteś, że tak poznałeś, tak rozbierasz moje najskrytsze myśli, że czytasz w mej duszy wyraźniej, aniżeli ja sama czytaćbym w niej potrafiła; kto jesteś, mój panie?
— Kto jestem? — odpowiedział Rodin z uśmiechem poczciwej prostoty — powiedziałem już pani: jestem sobie ubogi staruszek, który, od dat czterdziestu służąc dzień w dzień za maszynę do pisania cudzych myśli, powraca co wieczór do swego ustronia, gdzie dopiero pozwała sobie obrabiać własne myśli; poczciwy człowiek, który ze swego poddasza towarzyszy, a nawet nieco należy do ruchu szlachetnych, wzniosłych umysłów, które dążą do ulepszenia stosunków społecznych... Dlatego, droga pani, powiedziałem ci niedawno, że zmierzamy do jednego celu... pani, nie zastanawiając się nad tem i będąc tylko posłuszną swemu rzadkiemu, natchnionemu instynktowi. Dlatego, wierzaj mi pani, żyj! żyj zawsze piękna, zawsze niepodległa, zawsze szczęśliwa!... taka jest twa misja; nie przestawaj otaczać się arcydziełami sztuki, udoskonalonej zmysłowości, oczyszczaj gust wyborem rozkoszy, wznoś się dowcipem, wdziękiem, czystością nad ten niedołężny, szpetny tłum mężczyzn; widząc panią od jutra samą, wolną, otoczą cię rojem, uważać cię będą za łatwą zdobycz, przeznaczoną ma ofiarę ich chciwości, ich samolubstwu, ich głupocie... Żartuj sobie, śmiej się z tych głupich, nikczemnych roszczeń; bądź królową tego świata i okaż się godną poszanowania, jak królowa... Kochaj... jaśniej... używaj... to jest twoja rola na świecie. Będzie ci się zdawało, że żyjesz dla samej tylko rozkoszy... a będziesz żyła dla najszlachetniejszego celu, do jakiego dążyć może tylko wielka, piękna dusza... Może też... od dziś za kilka lat zobaczymy się jeszcze; pani coraz piękniejsza i bardziej uwielbiana... ja zaś coraz starszy, bardziej nieznany; lecz mniejsza o to... tajemny głos powie ci wtedy, mówi już i teraz, pewny tego jestem, że między nami dwojgiem jest ukryty związek, tajemna wspólność, której nadal nic nie zniszczy!
Wymawiając ostatnie słowa tak wzruszanym głosem, iż Adrjanna zadrżała, Rodin zbliżył się do niej nieznacznie, że tak powiem nie chodem, ale pełzaniem, blada jego twarz nieco się zarumieniła, a odrażająca szpetota nikła prawie przy iskrzącym się blasku małych, jaszczurczych, okrągłych oczek, w tej chwili prawie zupełnie otwartych, które uporczywie wlepił w Adrjannę; ona słuchała, usta mając nieco otwarte, oddech przytłumiony, również nie mogła oderwać oczu od wzroku jezuity; on już nie mówił, a ona jeszcze słuchała.
Trudno określić wrażenie, jakiego ta młoda, piękna, pełna wdzięku dziewica doznawała na widok węża. Porównanie pospolite, ale w tym razie bardzo trafne.
Taktyka Rodina była zręczna i pewna.
Gdyby Rodin zaatakował miłość własną Adrjanny, nie udałby mu się podstęp, gdyż ona próżną nie była, ale on uderzył we wszystko, co było egzaltowanego, wspaniałego w sercu tej młodej dziewicy; to, co on zdawał się zachęcać, podziwiać w niej, było rzeczywiście godne zachęcenia i pochwały. Jakże więc nie miała dać się uwieść mowie, pod którą kryły się tak szatańskie zamiary?
Zdziwiona niezwykłą przenikliwością jezuity, Adrjanna rzekła mu z właściwą sobie otwartością i dobrocią:
— Człowiek tak zdolny i tak dobre jak pan mający serce, nie powinien być igraszką losu, ani zależeć od okoliczności: kilka pańskich słów otwiera mi nowe horyzonty... Widzę, że w wielu okolicznościach rady pańskie mogą być mi nader użytecznemu na przyszłość; nakoniec ponieważ poświęciłeś się i dla innych osób mej rodziny ponieważ dałeś mi tyle dowodów życzliwości, przeto zapomnieć o tem wszystkiem byłoby niewdzięcznością z mej strony... Zajęcie, wprawdzie skromne, ale pewne, postradałeś pan z mej przyczyny... pozwól więc, abym...
— Ani słowa więcej, kochana pani! — przerwał Rodin.
— Ależ, panie, wszak przeciwnie, to ja byłabym panu obowiązana, gdybyś chciał przyjąć to, com pragnęła panu ofiarować.
— Och! — odrzekł Rodin z uśmiechem — nie wątpię; z tem wszystkiem, powtarzam raz jeszcze, nic od pani przyjąć nie mogę... Kiedyś może... dowiesz się pani dlaczego.
— Kiedyś?
— Więcej powiedzieć pani nie mogę.
— A wtedy, panie, nie wolno mi już będzie być ci wdzięczną?
— Nie....nie — odrzekł Rodin z udanem oburzeniem. — Och! wierzaj mi pani... przyjdzie uroczysta chwila, w której będziesz mogła okazać mi swą wdzięczność w sposób godny ciebie i mnie.
Rozmowę tę przerwała dozorczyni, która weszła i rzekła do Adrjanny:
— Na dole czeka młoda dziewczyna, garbata, która się chce widzieć z panią...
— Niech wejdzie! — rzekła żywo Adrjanna, która z opisu poznała Garbuskę.
— Pan doktór kazał, aby jego powóz był gotów na pani rozkazy; czy trzeba kazać zaprzęgać?
— Dobrze... za kwadrans — odrzekła Adrjanna dozorczyni, która odeszła.
Potem, zwracając się do Rodina, dodała:
— Spodziewam się, że niezadługo przyprowadzi tu pan sędzia z klasztoru panny Simon.
— Tak, zapewne — odrzekł Rodin. A potem obojętnym głosem zapytał:
— Kto jest ta garbata dziewczyna?
— Jest to przybrana siostra uczciwego rzemieślnika, który naraził się na wszystko, chcąc mnie stąd wyprowadzić — odrzekła Adrianna ze wzruszeniem. — Ta biedna szwaczka jest stworzeniem rzadkiej dobroci; nigdy wznioślejsze myśli, ani szlachetniejsze serce nie ukrywały się pod powierzchownością mniej powabną... Nie, nie sama tylko ta uboga dziewczyna dowodzi, jak dalece szlachetność duszy, jak wysokość umysłowych zdolności przewyższają pozorne zalety, zawisłe od ślepego trafu lub dostatków.

W chwili, kiedy Adrjanna wymawiała ostatnie słowa, Garbuska weszła do pokoju.

IX.
PODEJRZENIA.

Panna de Cardoville pośpieszyła na spotkanie Garbuski, a, ująwszy ją za ręce, rzekła wzruszonym głosem:
— Chodź... chodź!... drogie dziecię... niema już teraz krat, któreby nas rozdzielały!
Garbuska, widząc się objęciach panny de Cardoville, gdy na swoich bladych, biednych licach uczuła pocałunek świeżych koralowych ust Adrjanny, łzami się zalała, słowa nie mogąc wymówić.
Rodin, cofnąwszy się w kąt, przypatrywał się tej scenie z tajemmem niezadowoleniem. Pomyślał sobie, że nie trzeba nigdy lekceważyć czy to nieprzyjaciela, czy też przyjaciela, jakbądź byłby małym.
Jego zaś nieprzyjacielem był każdy, poświęcający się dla panny Cardoville; nareszcie, jak wiadomo, Rodin, przy całej tęgości charakteru, podlegał pewnym zabobonnym słabostkom; czuł więc niepokój i lękał się wrażenia, jakie na nim uczyniła Garbuska; przyrzekł sobie w myśli zapamiętać to wrażenie i porównywać z niem spostrzeżenia.

I tak, gdy Garbuska zalała się łzami wdzięczności, Adrjanna, wziąwszy bogato haftowaną chustkę, otarła nią zroszoną twarz biedniej szwaczki.
Ten, tak dobrotliwy, naiwny postępek panny de Cardoville, oszczędził biednej Garbusce niemałego kłopotu.
Może się kto pogardliwie uśmiechnie na te dziecinne szczegóły, któreśmy przytoczyli za przykład, lecz biedna Garbuska, nie śmiejąc sięgnąć do kieszeni po chuścinę-gałganek, musiałaby długo pozostać z załzawionem i oczami, gdyby ich nie otarła panna de Cardoville.
— Pani jesteś dobra... O! szlachetnie miłosierna!
— Patrz pan na nią... — odezwała się Adrjanna do Rodina, który zbliżył się nieco. — Jest to skarb, przeze mnie odkryty... — dodała z dumą młoda patrycjuszka. — Przypatrz się jej! kochaj ją tak, jak ja ją kocham i szanuj ją tak, jak ja ją szanuję. Jest to serce... jakiego szukamy.
— I jakie, dzięki Bogu, znajdujemy, moja kochana pani — odrzekł Rodin, schylając się przytem przed Garbuską. Ta powoli podniosła oczy na jezuitę. Na widok tej trupiej twarzy, uśmiechającej się do niej z przymileniem, dziewczyna zadrżała; rzecz dziwna! nigdy tego człowieka nie widziała, a jednak od pierwszej chwili uczuła wstręt i obawę, tak samo jak on, gdy ją zobaczył. Zwykle nieśmiała i wstydliwa, nie mogła oderwać wzroku od Rodina; serce jej mocniej zaczęło bić, jakgdyby zagrażało jej jakie niebezpieczeństwo; a ponieważ ta szlachetna istota zwykła obawiać się przedewszystkiem o tych, których kochała, machinalnie zbliżyła się do Adrjanny, jakby ją chciała sobą zasłonić, nie spuszczając przytem wzroku z Rodina. On zaś, bardzo wprawny fizjognomista, niby nie dostrzegł, jakie wrażenie zrobił na szwaczce, i tem większą uczuł do niej odrazę. Zamiast spuścić oczy przed jej natrętnym wzrokiem, począł nawzajem tak pilnie przypatrywać się jej, że aż zwróciło to uwagę panny de Cardovilile.
— Przebacz, mi, dobra panienko, — odezwał się Rodin do Garbuski, udając przytem, że sobie coś przypomina — ale zdaje mi się... że się nie mylę.... Czy nie chodziłaś przed kilkoma dniami do klasztoru panny Marji... tu, w sąsiedztwie?
— Tak, panie...
— O! słusznie powiedziałaś pani, — odrzekł Rodin, wskazując na Garbuskę — że to złote serce, serce takie, jakich właśnie szukamy. Gdybyś pani wiedziała, z jaką godnością, jak śmiało ta biedna panienka, nie mając roboty — a dla niej nie mieć roboty to samo znaczy, co czuć niedostatek — odrzuciła hańbiące propozycje, jakie jej czyniła przełożona klasztoru, a mianowicie szpiegowania rodziny, u której ją zamierzała umieścić...
— Panie... — przerwała Garbuska z zakłopotaną miną.
— Ho! ho! moja panienko, nie tak łatwo dam się ja odstraszyć od wypowiedzenia tego, co czuję... wszystko mi jedno, czy to ma być pochwałą, czy naganą.... Zapytaj o to tę zacną panią — mówił jezuita, wskazując wzrokiem Adrjannę. — Otóż powiem ci, dobra panienko, bez ogródek, że równie dobre mam wyobrażenie o tobie, jak o pannie de Cardoville.
— Wierzaj mi, drogie dziecko, — dodała nieco zakłopotana Adrjanna — że są pochwały, które czynią zaszczyt... które stają się nagrodą... a takiemi właśnie są pochwały pana Rodina... jestem tego pewna... powtarzam ci, jestem pewna!
— Zresztą, nie mnie samemu należy się zaszczyt takiego sądu...
— Jakto, panie?
— Czyż nie jesteś przybraną siostrą Agrykoli Baudoin, uczciwego, energicznego rzemieślnika, popularnego poety?
— Słusznie pan mówisz! — przyznawała Adrjanna. — Mówił on mi o niej z takim zapałem, z takiem przywiązaniem, iż odrazu powzięłam szacunek dla istoty, która potrafiła wzbudzić takie przywiązanie.
Te słowa Adrjanny tak mocno zmieszały Garbuskę, iż blada jej twarz okryła się żywym rumieńcem.
Wiadomo, że biedna ta dziewczyna kochała Agrykolę, a kochała równie namiętnie jak skrycie.
Stąd ten niezwykły rumieniec na jej twarzy, stąd tak widoczne zakłopotanie, które nawet zdziwiło Adrjannę.
Subtelny, rzadki umysł, jakim obdarzony był Rodin, najmniejszy spostrzegłszy skutek, zaraz dochodził jego przyczyny. Sądząc przez porównanie, jezuita widział z jednej strony dziewczynę ułomną, upośledzoną, ale bardzo roztropną i zdolną do namiętnego poświęcenia; z drugiej zaś strony przedstawiał mu się rzemieślnik przystojny, śmiały, dowcipny i otwarty.
Myślał sobie: — Za braterską miłość nikt się nie rumieni.
Wpadłszy na ślad tego odkrycia, Rodin chciał dalej posunąć swoje badania. Spostrzegłszy, że zmieszanie Garbuski zdziwiło Adrjannę, rzekł do niej, mrugnięciem zwracając jej uwagę na biedną dziewczynę.
— Czy widzisz pani, jak to dziewczę rumieni się, kiedy jest mowa o silnem przywiązaniu do niej dzielnego rzemieślnika?
Garbuska spuściła oczy, nie wiedząc, co ma począć ze wstydu.
Dopiero co jak pons czerwona, zbladła jak ściana i cała drżeć poczęła.
— Nie ma się pani czemu dziwić! — odezwał się znowu Rodin z miną najniewinniejszą. — E! to rzecz zupełnie naturalna; to dziecko przywiązane jest do swego brata jak dobra, życzliwa siostra. Tak go kocha, tak się z nim jednoczy, iż kiedy go kto chwali, zdaje się jej, że tem samem już i ją chwali...
— A ponieważ jest równie skromna, jak dobra — dodała Adrjanna, biorąc Garbuskę za rękę — najmniejsza pochwała, czy to dla jej przybranego brata, czy też dla niej samej, miesza ją do tego stopnia, jak w obecnej chwili... co jest istnem dzieciństwem i mocno nagannem.
Panna de Cardoville mówiła w najlepszej wierze, uważając objaśnienia Rodina za bardzo stosowne, jakiemi też były w istocie.
Garbuska była pewną... i potrzeba jej było tej pewności, aby nie umrzeć ze wstydu, że ostatnie słowa Rodina były szczere, i że nie domyśla się on jej miłości dla Agrykoli.
— Daruj mi, pani! — odezwała się bojaźliwym głosem do Adrjanny — tak mało przyzwyczajona jestem do łaskawego obchodzenia się ze mną, jakie mi pani raczysz okazywać, iż nie zasługuję na tę dobroć.
— Moja dobroć?.. biedna dziewczyno! — odrzekła panna de Cardaville — nic jeszcze dla ciebie dobrego nie uczyniłam. Lecz, Bogu dzięki! od dzisiaj, jeżeli ci się to podoba, nie rozłączymy się już. Jeśli zgodzisz się, potrafię pogodzić moją, może nieco samolubną, chęć zatrzymania cię przy sobie, z niezawisłością twego charakteru, z twem zamiłowaniem pracy, z twem nawyknieniem do cichego, skromnego życia na ustroniu; spodziewam się, że mi się uda zniewolić cię do pozostania przy mnie.
— Ach! cóż ja uczyniłam takiego, aby zasłużyć na taką wdzięczność pani? — zapytała naiwnie Garbuska.
— Dosyć już... dosyć tego... — przerwała Adrjanna z wdzięcznym uśmiecham — ja już tak ułożyłam sobie, że będziesz moją przyjaciółką... i starać się będę przekonać cię, że tak będzie... ale teraz, przychodzi mi na myśl... choć trochę zapóżno.. dowiedzieć się, co cię tu sprowadza?
— Dziś rano pan Dagobert odebrał list, w którym zapraszano go, aby tu przybył, i zapewniano, że tu usłyszy pomyślną wiadomość o tem, co go najwięcej może zajmować...
Adrjanna spojrzała pytająco na Rodina, który skinął potwierdzająco głową i rzekł:
— Tak, tak, droga pani, to ja napisałem list do tego zacnego żołnierza... ale bez podpisu i bez bliższych wyjaśnień; dowiesz się pani dlaczego.
— A więc.. moja droga, dlaczego przybywasz sama? — zapytała Adrjanna.
— Niestety! droga pani, przybywszy tu, tak zostałam wzruszona twem łaskawem przyjęciem, iż nie zdążyłam wypowiedzieć mej obawy...
— Jakiej obawy? — zapytał Rodin.
— Wiedząc, że pani tu jesteś, mniemałam, że to pani napisałaś ten list do pana Dagoberta; powiedziałam mu to, i on uwierzył, a raczej taki sam powziął domysł. Przybywszy tutaj, był tak niecierpliwy iż we drzwiach zaraz zapytał, czy tu znajdują się sieroty, i opisał, jak wyglądają. Odpowiedziano mu, że tu ich niema. Wtedy, nie zważając na mą usilną prośbę, pobiegł do klasztoru, aby dowiedzieć się.
— Co za nierozwaga! — zawołała Adrjanna.
— Po tem wszystkiem, co zaszło zaprzeszłej nocy... — dodał Rodin, wzruszając ramionami.
— Napróżno tłomaczyłam, — objaśniała Garbuska — że w liście niema o tem mowy, że mu zostaną wydane sieroty... ale tylko, prawdopodobnie, że otrzyma o nich jaką wiadomość; ani słuchać nie chciał, a tylko odrzekł: Jeśli niczego się nie dowiem... przyjdę za tobą... ale one jeszcze onegdaj były w klasztorze; teraz już wszystko, wykryło się, i nie mogą mi już odmówić wydania ich.
— Z takim człowiekiem — rzekł Rodin, uśmiechając się — niema co mówić po ludzku...
— Przez Bóg żywy! byle tylko nie poznano go! — zawołała strwożona Adrjanna, przypomniawszy sobie pogróżki doktora Baleinier.
— Nie przypuszczam, żeby to mogło się stać.... — mówił Rodin — nie wpuszczą go do klasztoru, pewno i na nim, jak sądzę, rzecz się skończy; zresztą sędzia wkrótce tu przybędzie z temi pannami... Nie mam już potrzeby pozostawać tu dłużej... wzywają mnie inne zatrudnienia. Muszę wykryć miejsce pobytu księcia Dżalmy; racz więc pani powiedzieć mi, gdzie i kiedy będę mógł widzieć się z panią.
— Znajdziesz mnie pan w domu, w mym nowym domu, do którego wprost stąd się udam, przy ulicy Anjou, w pałacu niegdyś Beaulieu... Ale.. zdaje ¡mi się, — rzekła Adrjanna po pewnem zastanowieniu się, — że z wielu względów nie będzie ani przyzwoitą, ani roztropną rzeczą umieszczać księcia Dżalmę w pawilonie, który zajmowałam w pałacu Saint-Dizier... Widziałam ja niedawno śliczny, zupełnie umeblowany, gotowy domek; w ciągu dwudziestu czterech godzin uzupełnią i urządzą w nim pomieszkanie wcale piękne... Tak, tak, to będzie daleko lepiej! — dodała po nowem zastanowieniu się — tym sposobem będę mogła daleko pewniej zachować największe incognito.
— Jakto?! — zawołał Rodin, którego projekty niweczyło to nowe postanowienie panny de Cardoville — chcesz pani, aby on zupełnie nie wiedział?...
— Chcę, aby książę Dżalma wcale nie wiedział, kto jest nieznajomym przyjacielem, który mu przychodził z pomocą; życzeniem mojem jest, aby on nie słyszał mego nazwiska, aby nawet nie wiedział, że istnieję... Przynajmniej na teraz... Później... może za miesiąc... zobaczę; okoliczności wskażą, jak mi wypadnie postąpić.
— Ale — zakwestjonował Rodin, ukrywając swój niepokój, wywołany tym zawodem — czy nie będziesz pani miała za wiele trudności w zachowaniu tego incognito?
— Gdyby książę zamieszkał mój pawilon, sąsiedztwo mej stryjenki mogłoby go wkrótce objaśnić o rzeczywistym stanie rzeczy; właśnie unikając tego, muszę zmienić mój pierwotny zamiar... Ale książę zamieszka w stronie dość odległej... przy ulicy Białej. Któżby mu mógł powiedzieć o tem, o czem wiedzieć nie powinien? Jeden z mych starych przyjaciół, pan Nerwal, pan i ta dobra panienka, — tu wskazała wyrokiem Garbuskę — na których dyskrecji mogę polegać, sami tylko będziecie wiedzieli o mej tajemnicy... dobrze więc będzie zachowana!... Zresztą, jutro obszerniej pomówimy o tym przedmiocie; wypada, najpierw, aby się udało panu odnaleźć tego biednego księcia.
Rodin, lubo bardzo niezadowolony z nagłego postanowienia Adrjanny względem Dżalmy, pokrył jednak swe nieukontentowanie i rzekł:
— Życzenia pani będę się starał ściśle wypełnić i jutro, jeśli pani pozwoli, przyniosę, jak się spodziewam, pomyślne wiadomości...
— Więc do jutra... oczekiwać pana będę z wielką niecierpliwością — rzekła Adrjanna, serdecznie ściskając rękę jezuicie. — Musisz być łaskaw dla mnie, gdyż przewiduję, że jeszcze o wiele rad, o wiele przysług prosić mi pana wypadnie... mnie, która już tyle winna panu jestem...
— Nigdy mi, kochana pani, nigdy zawiele winną nie będziesz — odrzekł Rodin, nisko się kłaniając i postępując ku drzwiom.
W chwili, kiedy już miał wyjść, napotkał Dagoberta.

— Ha! tuś mi... przecież mam choć jednego!... — zawołał żołnierz, silnie chwyciwszy ręką za kark jezuitę.

X.
UNIEWINNIENIE.

Panna de Cardoville, widząc, jak Dagobert gwałtownie uchwycił za kołnierz Rodina, krzyknęła przerażona i pobiegła ku żołnierzowi.
— Na miłość boską! panie... co robisz?
— Co robię! — ostro odpowiedział żołnierz, nie puszczając Rodina — korzystam ze sposobności; dusić będę tego nikczemnika z bandy renegata, aż dopóki mi nie powie, gdzie są moje dzieci...
— Zadusisz mnie pan... — krzyczał jezuita, usiłując wymknąć się żołnierzowi.
— Gdzie są sieroty, kiedy ich tu niema? — krzyczał Dagobert piorunującym głosem — i kiedy zamknięto przede mną drzwi klasztoru, nie chcąc mi nawet odpowiedzieć?
— Gwałtu... gwałtu!... — wołał Rodin okropnym głosem.
— Ależ to straszna rzecz! — zawołała Adrjanna. I blada, drżąca, złożywszy błagalnie ręce, rzekła do Dagoberta: — Zmiłuj się, panie!... posłuchaj mnie... posłuchaj go...
— Panie Dagobercie! — dodała Garbuska, chwytając żołnierza za ramię swemi słabemi rączynami i wskazując Adrjannę — to panna de Cardoville... W jej obecności taki gwałt... a potem pan się mylisz... tak, mylisz się, panie Dagobercie.
Usłyszawszy nazwisko panny de Cardoville, żołnierz nagłe obrócił się i puścił Rodina.
— Daruj, pani — rzekł Dagobert, przystępując do Adrjanny, jeszcze bladej i przestraszonej — nie wiedziałem, kto pani jesteś... lecz pierwsze oburzenie uniosło mnie mimo woli...
— Lecz, przebóg! cóż pan masz przeciwko temu panu? — zapytała Adrjanna. Gdybyś pan chciał mnie słuchać, dowiedziałbyś się...
— Przebacz mi, pani, że przerywam — rzekł żołnierz ido Adrjanny powściągliwym głosem, a zwracając się następnie do Rodina, który już nieco uspokoił się, dodał: — Podziękuj pani i precz... jeśli tu dłużej pozostaniesz nie ręczę za siebie...
— Pozwól pan tylko słówko powiedzieć — sobie, kochany panie! — prosił Rodin — ja...
— Powtarzam ci, że nie ręczę za siebie jeśli tu dłużej pozostaniesz! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą.
— Ależ na miłość boską! powiedź pan przynajmniej przyczynę swego gniewu... — odezwała się Adrjanna — a przedewszystkiem nie daj się unieść pozorom, uspokój się i chciej nas wysłuchać...
— Ja mam się uspokoić! — zawołał Dagobert z rozpaczą — wszak ja o jednej tylko myślę rzeczy... o przybyciu marszałka. Simon: on będzie, tu dzisiaj, najdalej jutro..
— Czy być może? — przerwała zdziwiona Adrjanna.
Fizjognomja Rodina zdradzała również zdziwienie, i radość.
—— Wczoraj wieczorem odebrałem list od marszałka... wysiadł ma ląd w Hawrze; od trzech dni już chodzę, staram się, robię, co mogę, w nadziei, że nareszcie sieroty zostaną mi wydane, gdyż nie udały się intrygi tych łotrów — i wskazał na Rodina nowym giestem oburzenia. — Lecz wszystko napróżno... Oni znowu knują jakiś haniebny spisek. Tego się po mich spodziewałem.
— Ależ panie, — usiłował uspokoić go Rodin — pozwól, abym ci...
— Precz! — krzyknął Dagobert, którego — rozdrażnienie zwiększało się na myśl, że lada chwila może przybyć do Paryża marszałek Simon — odejdź!... mówię ci, bo... gdyby nie pani... przynajmniej pomściłbym się na jednym.
Rodin mrugnął na Adrjannę, wskazując jej Dagoberta giestem życzliwego politowania, i odrzekł:
— A więc odchodzę, a czynię to tem chętniej, że właśnie miałem wyjść, kiedy pan przybyłeś.
Potem, zbliżywszy się do panny de Cardoville, mówił pocichu:
— Biedny żołnierz! żal wprawia w obłęd, nie byłby w stanie wysłuchać mnie, ani zrozumieć. Racz wytłumaczyć mu pani wszystko, a przekona się, w jakim jest błędzie! — dodał z dowcipną minką — ale tymczasem — mówił dalej, sięgnąwszy do kieszeni i wyjmując z niej małą paczkę — oddaj mu pani to... to jest moja zemsta... spodziewam się, że mu będzie miłą.
Po wyjściu Rodina, Adrjanna zbliżyła się do żołnierza i rzekła łagodnym głosem, z wyrazem tkliwego współczucia:
— Tak nagłe, niespodziewane przybycie pana, nie pozwoliło mi zapytać o rzecz najważniejszą... A jakże rana pańska?
— Dziękuję pani! — odrzekł żołnierz, budząc się z zamyślania — dziękuję pani! mała to rzecz i nie mam też czasu myśleć o niej.... Przykro mi, żem tak grubjańsko zachował się w obecności pani, żem wypędził tego łotra, ale bo to przewyższa siły człowieka; na widok tych ludzi... krew się we mnie burzy.
— A z tem wszystkiem, wierz mi pan, za porywczo osądziłeś człowieka, który tylko co stąd wyszedł.
— Za porywczo... wszak go znam nie od dzisiaj... On był razem z tym renegatem, księdzem d‘Aigrigny.
— To prawda... ależ to mu nie przeszkadza być uczciwym, dobrym człowiekiem...
— Jemu!? — zawołał niedowierzająco Dagobert.
— Tak, jemu... a nawet w tej chwili jedną tylko zajmuje się rzeczą... to jest odzyskaniem dla pana kochanych dzieci.
— Kto?... on! — zawołał zdziwiony żołnierz, jakgdyby nie mogąc uwierzyć temu, co słyszy — on miałby mi powrócić moje dzieci!?
— Tak jest... może jeszcze prędzej, aniżeli się sam spodziewasz.
— On zwodzi panią! — zawołał nagle Dagobert — mylisz się pani, jeżeli wierzysz temu staremu oszustowi.
— Nie, nie! — odrzekła Adrjanna, uśmiechając się i potrząsając głową — mam dowody jego szczerości... a przedewszystkiem za jego staraniem wychodzę z tego domu.
— Czy to być może — zawołał żołnierz nieco zmieszany.
— Tak, to niezawodna prawda, a nadto jest tu coś jeszcze, co może pana z nim pogodzić — mówiła Adrjanna, oddając Dagobertowi mały pakiecik, który doręczył jej Rodin przy odejściu — nie chcąc pana drażnić dłużej swoją obecnością, rzekł mi: Oddaj to pani temu uczciwemu żołnierzowi; będzie to moja zemsta.
Dagobert patrzył ciekawie w oczy pannie Cardoville, otwierając jednocześnie od niechcenia mały pakiecik. Gdy go rozwinął i gdy ujrzał swój poczerniały srebrny krzyż i wypłowiałą wstążeczkę, które skradzione mu zostały w oberży pod „Białym sokołem’“, serce mu mocniej zaczęło bić ze wzruszenia i zawołał drżącym głosem:
— Mój krzyż!... mój krzyż!.. to mój krzyż!!
I w uniesieniu radości.. przyciskał srebrną gwiazdkę do siwych wąsów.
Adrjanna i Garbuska patrzyły z uczuciem na wzruszenie żołnierza, który zawołał:
— Po przysłudze wyświadczonej marszałkowi Simon, mej żonie lub memu synowi... nie można było większej uczynić mi przysługi... I pani ręczysz za tym człowiekiem? A ja go skrzywdziłam... sponiewierałam wobec pani... słusznie należy mu się obecnie zadośćuczynienie... będzie je miał. O tak! będzie je miał.
I stary żołnierz poskoczył ku drzwiom, przebiegł dwa pokoje, wypadł na schody i dagonił Rodina na ostatnim stopniu.
— Panie! — zawołał wzruszonym głosem — potrzeba koniecznie, abyś pan zaraz się wrócił. Pobłądziłem, zawiniłem, a kiedy zawinię, staram się natychmiast błąd swój naprawić. Skrzywdziłem pana, obraziłem wobec świadków... Przeproszę pana wobec tych samych świadków...
— Ale, mój dobry panie... i bez tego chcę panu to zapomnieć.. śpieszę się... muszę odejść!.
— Co to mnie obchodzi, że się tam pan śpieszysz?... Chodź, pan, chodź, koniecznie, gdyż, jeżeli nie... — odrzekł żołnierz wzruszonym głosem, ściskając serdecznie rękę jezuicie — bo jeśli nie pójdziesz, szczęście, jakieś mi sprawił, oddając krzyż, nie będzie zupełnem.
— Ha! jeśli tyle panu na tam zależy, to wróćmy się... tak, wróćmy się.
— Otóż go mamy... otóż go mamy! — zawołał Dagobert, wchodząc — zaledwie zdołałem do dogonić, już na samym dole.
— I przyprowadził mnie podwójnym krokiem — dodał Rodin zadyszany.
— Teraz, panie — rzekł żołnierz poważnie — oświadczam uroczyście przy paniach, żem grubo zbłądził, żem cię niesłusznie obraził: przepraszam więc cię najpokorniej i z radością wyznaję, żem wiele ci winien... och! tak, bardzo wiele... a kiedym winien... to płacę!
I Dagobert wyciągnął jeszcze raz swą poczciwą rękę do Rodina, który uścisnął ją bardzo uprzejmie mówiąc:
— Ależ, mój Boże! o cóż tu idzie?. Cóż to za wielka przysługa, o której mówisz?
— A to! — odrzekł Dagobert, pokazując swój krzyż Rodinowi. — Więc pan nie wiesz, czem jest dla mnie krzyż?!
— I owszem, domyślając się, że przywiązujesz doń wielką wagę, osądziłem, że wielką będę miał przyjemność, gdy ci go oddam. Dlatego przyniosłem go tu... Lecz, niech to pozostanie między nami, zaraz na wstępie przywitałeś mnie tak... tak poufale... iż nie miałem nawet dość czasu..
— Panie, — przerwał zawstydzony Dagobert — zapewniam cię, że djabelnie żałuję tego, com uczynił.
— Wierzę, mój przyjacielu.. nie mówimy już o tem.. Więc tak bardzo ceniłeś ten krzyż?
— Czy ja go ceniłem! — zawołał Dagobert i znów pocałował krzyż — wszak to dla mnie rzecz najdroższa... Ten, od którego on pochodzi, mój dobroczyńca... ach! mój Boże! wszak to on sam go dotykał...
— Jakto... — rzekł Rodin, udając, że patrzy na krzyż z zajęciem i poszanowaniem — jakto! Napoleon... wielki Napoleon własną ręką, swoją zwycięską ręką dotykał się tego zaszczytnego znaku honorowego?
— Tak, panie, swoją ręką! on to umieścił go na krwią zbroczonej piersi, jako lekarstwo na moją piątą ranę... Dlatego, zdaje mi się, iż,gdyby mi przyszło umierać z głodu, w wyborze między chlebem a tym krzyżem. nie wahałbym się... aby, umierając nawet, mieć go na sercu... Ale dosyć już... dosyć o tem... Mówmy o innych rzeczach.. A to głupi, stary żołnierz, nieprawdaż? — dodał Dagobert; ręką przecierając oczy; potem, jakgdyby wyrzucał sobie, że się wstydzi szlachetnego wzruszenia, już łez nie ukrywał i mówił dalej żywo: — Oj, tak, tak, płaczę z radości, żem odzyskał krzyż... mój krzyż... który mi dał cesarz... swoją zwycięską ręką, jak mówi ten zacnym człowiek...
— Niechże więc będzie wielbiony Bóg za to, że moja uboga ręka zwróciła ci ten skarb — rzekł Rodin z rozrzewnieniem i dodał: — Na poczciwość! dzień ten będzie pomyślny dla wszystkich; właśnie napisałem to dziś w liście do pana...
— W tym liście bez podpisu? — zapytał coraz bardziej zdziwiony żołnierz — więc to pan go przysłałeś?
— Ja... obawiając się tylko nowej zasadzki ze strony księdza d‘Aigrigny, nie mogłem, jak pojmujesz, tłomaczyć się jaśniej.
— A tak... moje biedne sieroty... będą mi powrócone?
Rodin z najpoczciwszą minią kiwnął potakująco głową.
Adrjanna uczyniła znak potwierdzający Dagobertowi, który z oczu chciał wyczytać jej zdanie.
— Jeżeli listu,pisanego do pana, nie podpisałem, to tak postąpić nakazywała mi roztropność, gdyż obawiałem się, alby moje nazwisko nie wzbudziło w panu podejrzenia; jeżeli wreszcie prosiłem pana, abyś przybył tu, a nie do klasztoru, to z obawy, aby cię tam nie poznał odźwierny lub ogrodnik, gdyż w razie takiego poznania, pańska wyprawa z zaprzeszłej nocy mogłaby pociągnąć fatalne skutki.
— Lecz doktór Baleinier wie o wszystkiem!... objaśniała zaniepokojona Adrjanna — a nawet groził, że doniesie o wszystkiem, że oskarży pana Dagoberta i jego syna, jeślibym ja poważyła się uskarżać.
— Możesz pani być zupełnie spokojną: nie on pani, ale pani jemu będziesz teraz dyktować warunki — odpowiedział Rodin. — Polegaj pani na mnie w tym względzie; co się zaś tyczy pana Dagoberta... wszystkie jego zmartwienia, wszystkie udręczenia już się skończyły.
— Tak, — odezwała się Adrjanna, zwracając się do żołnierza — sędzia, człowiek zacny i ludzki, poszedł do klasztoru po córki marszałka Simon, zapewne przyprowadzi je tu lada chwila; lecz on sądzi, zupełnie zgodnie ze mną, że byłoby przyzwoiciej, aby one zamieszkały u mnie... Jednakże na to potrzebne jest pańskie zezwolenie... gdyż one panu zostały powierzone.
— Jeśli pani chcesz im zastąpić matkę, — odrzekł Dagobert — wypada mi tylko serdecznie podziękować pani za tę łaskę dla mnie i dla moich biednych sierot... Tylko, nauczony przykrem doświadczeniem, prosić będę panią, ażebym mógł nie odchodzić od drzwi ich pokoju, tak wie dnie, jak w nocy. Jeżeli wyjdą gdzie z panią, pozwolisz, abym szedł o kilka kroków za niemi, nigdy ich z oka nie spuszczając, tak właśnie, jakby to uczynił Ponury, który lepszym ode mnie okazał się ich stróżem... Skoro przybędzie marszałek... a to lada dzień nastąpi, wtedy stróż się usunie...
— Tak! — potakiwał Rodin — Bóg by dał, żaby przybył jak najprędzej, gdyż wypadnie mu pociągnąć księdza d‘Aigrigny do ciężkiej odpowiedzialności za prześladowanie jego córek, pomimo, że marszałek jeszcze nie wie o wszystkiem....
— I nie żałujesz pan tego renegata? — zapytał Dagobert.
— Nie żałuję podłych, ani zdrajców — odpowiedział Rodin. — Niech tylko pan marszałek raczy mnie posłuchać, niech ja mu wszystko opowiem, a wtedy zbuduje się postępowaniem księdza d‘Aigrigny. Dowie się, że najlepsi przyjaciele jego, jak również i on sam, są przedmiotem nienawiści tego niebezpiecznego człowieka.
— Jakto? — zapytał Dagobert.
— Ależ pan sam — odparł Rodin — możesz posłużyć za dowód tego, co mówię.
— Ja!?
— Czy pan sądzisz, że to przez zwykły wypadek zaszły sceny w oberży pod Białym Sokołem, niedaleko Lipska?
— Skąd pan wiesz o tej scenie?
— Gdzie pan przyjąłeś wyzwanie Moroka — opowiadał dalej Rodin, nie zważając na zapytanie żołnierza — i wpadłeś pan w zasadzkę... gdzie odrzuciłeś potem wyzwanie i wtedy przytrzymano pana, jako nie mającego legitymacyjnych papierów, których w rzeczy samej nie miałeś, potem uwięziono pana jako włóczęgę, z temi biednemi sierotami... Czy wiesz pan, co miały na celu wszystkie te gwałty, na panu dokonane?.. Oto, aby ci przeszkodzić w przybyciu tutaj na dzień 13 lutego.
— Im dłużej pana słucham — odezwała się Adrjanna — tem bardziej przeraża mnie zuchwałość księdza d‘Aigrigny i rozległe środki, jakiemi on rozporządza... Prawdziwie, gdyby słowa pańskie nie zasługiwały na zupełną wiarę...
— Nie uwierzyłabyś pani temu? — przerwał Dagobert — podobnie jak ja nie mogę uwierzyć, aby ten renegat, jakkolwiek jest nikczemny, miał związki z właścicielem menażenji w głębi Saksonji! a przytem, skądżeby on mógł wiedzieć, że ja z dziećmi będę przejeżdżać przez Lipsk? To niepodobna.
— W rzeczy samej — dodała Adrjanna — obawiam się, czy odraza, jaką masz do księdza d‘Aigrigny, jakkolwiek słuszna, nie unosi pana za daleko, i czy pan z tego powodu nie przypisujesz mu za wielkiej władzy i szeroko rozgałęzionych, niemal bajecznych stosunków?
Po tych uwagach nastąpiło chwilowe milczenie, podczas którego Rodin z pewnem politowaniem spoglądał to na Adrjannę, to na Dagoberta, nareszcie zapytał:
— A jakżeby ksiądz d‘Aigrigny otrzymał pański krzyż, gdyby nie te stosunki z Morokiem?
— W rzeczy samej, dobrze, że mi pan przypominasz! — odrzekł Dagobert — bo z wielkiej radości nie zastanowiłem się nad tem, jakim sposobem mój krzyż dostał się do pańskich rąk?
— Właśnie drogą stosunków, jakie ksiądz d‘Aigrigny miał w Lipsku.
— Ale jakże mój krzyż dostał się do pana w Paryżu?
— Powiedzże no pan: aresztowany byłeś w Lipsku dlatego, że nie miałeś papierów, nieprawdaż?
— Tak... a nigdy nie mogłem pojąć, jakim sposobem moje papiery i mój krzyż mogły mi zniknąć z tornistra... Sądziłem, że wypadkiem zgubiłem je.
Rodin wzruszył ramionami i rzekł:
— Były panu skradzione w oberży pod Białym Sokołem przez Goljata, jednego z zaufanych sług Moroka, a ten przesłał je księdzu d‘Aigrigny na dowód, że wykonał otrzymane zlecenie co do pana i sierot; onegdaj ja dowiedziałem się o tych wszystkich szatańskich intrygach; krzyż i papiery znajdowały się w archiwum księdza d‘Aigrigny; spodziewając się, że ujrzę pana dziś rano, i wiedząc, jak żołnierz ceni swój krzyż, jakem poczciwy! nie zawahałem się i schowałem go do mej kieszeni. Niech mówi, co kto chce, pomyślałem sobie, będzie to poprostu zwrócenie rzeczy jej właścicielowi, a moja delikatność może przesadza pojęcie tego nadużycia zaufania.
— Nic lepszego nie mogłeś pan zrobić! — rzekła Adrjanna — i z mej strony, przez życzliwość dla pana Dagoberta, osobiście jestem panu wdzięczna.
Potem, po chwili namysłu, ze zdziwieniem i obawą dodała;
— Ale jakże potężna jest władza księdza d‘Aigrigny... kiedy on nawet w obcych krajach ma tak rozległe, tak straszne stosunki?

— Cicho! — odrzekł Rodin cichym głosem, oglądając się na wszystkie strony z przestraszoną miną — cicho... na Boga, proszę was, moi państwo, nie pytajcie mnie o to!

XI.
WYJAŚNIENIE..

Panna de Cardoville mocno zdziwiona przestrachem Rodina, gdy go zapytała o wytłumaczenie tak potężnej władzy księdza d‘Aigrigny, zawołała:
— A cóż jest tak nadzwyczajnego w pytaniu, które panu zadałam?
— Raz jeszcze proszę panią, nie wypytuj mnie w przedmiocie tak strasznym; mury tego domu mają uszy, jak to się zwykle mówi.
Adrjanna i Dagobert spoglądali na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Co do Garbuski, ta, przez nieodgadniony instynkt, ciągle czuła nieprzezwyciężony wstręt do Rodina. Czasem patrzyła nań ukradkiem bardzo długo, usiłując przeniknąć maskę człowieka, który ją przerażał.
— Nie, nie, droga pani! — powtórzył Rodin z westchnieniem, widząc, że milczenie jego dziwiło Adrjannę — nie pytaj mnie o władzę księdza d‘Aigrigny.
— Ale raz jeszcze proszę pana wyjaśnić mi — odrzekła Adrjanna — dlaczego się tak wahasz z odpowiedzią?... Czego się tak boisz?
— Ach! droga pani! — rzekł Rodin — ci ludzie są tak potężni!... ich zemsta jest tak straszną!
— Ależ, panie, czyż nie lepiej jest znać niebezpieczeństwo. które nam zagraża — Kiedy się wie o manewrach przeciwnika, to przynajmniej bronić się można — dodał Dagobert. — Lepszy jest otwarty atak, niż zasadzka!
— Zresztą chciej mi wierzyć — zapewniała Adrjanna — że kilka pańskich słów tajemniczych przejmują mnie jakimś niepokojem...
— A więc, kiedy o to idzie... kochana pani — odrzekł jezuita, udając, iż niechętnie ulega naciskowi — ponieważ gardzisz przestrogą... jaśniej się wytłumaczę... Ale pamiętaj — dodał poważnie — iż twe nalegania zmuszają mnie do odkrycia tego, o czem możeby lepiej było, gdybyś nie wiedziała.
— Mów pan, mów, bardzo cię o to proszę — odrzekła Adrjanna.
Rodin, uczyniwszy obecnym znak, aby się zbliżyli, mówił pocichu, w sposób tajemniczy:
— Czy nie słyszeliście nigdy, moi państwo, o potężnem stowarzyszeniu, co rozciąga swoje sieci po całej kuli ziemskiej, co ma swych członków, swych ajentów, fanatyków we wszystkich warstwach społecznych... które miało i jeszcze ma silny wpływ na wysokich urzędników, nawet na osoby panujące... towarzystwo to wszechwładne, bo jednem słowem także spycha te osoby w nicość, z której tylko ono wydźwignąćby ich mogło.
— Przebóg! — zawołała Adrjanna — cóż to za straszne towarzystwo! Dotąd nigdy o niem nie słyszałam.
— Wierzę pani, a przecież ta nieświadomość pani bardzo mnie dziwi.
— Dlaczego pana dziwi?
— Gdyż ciągle byłaś przy swej stryjence i często widywałaś księdza d‘Aigrigny.
— Ja żyłam u księżnej Saint-Dizier, ale nie z nią, gdyż z bardzo wielu słusznych powodów miałam wstręt do niej.
— Tak, to prawda, moja uwaga jest bezzasadną; tam, bardziej niż gdzieindziej, nadewszystko przed panią, wystrzegać się musiano z mową o tem towarzystwie... a jednakże jemu zawdzięcza księżna Saint-Dizier, że takie znaczenie i tak wielki wpływ miała za czasów restauracji... Niechże to będzie teraz pani wiadomem. Przez to towarzystwo ksiądz d‘Aigrigny jest człowiekiem tak niebezpiecznym; za pośrednictwem członków tego towarzystwa mógł on śledzić, ścigać, dosięgać różnych członków rodziny pani, jednych z głębi Azji, drugich w Indjach, a innych nareszcie w górach Ameryki, gdyż, jak to już pani powiedziałem, onegdaj, przypadkiem tylko, przeglądając papiery księdza d‘Aigrigny, wpadłem na ślad, a potem przekonałem się, że on jest członkiem tego towarzystwa, a nawet jednym z najczynniejszych i najzdolniejszych naczelników.
— Ależ, panie, jak się nazywa to towarzystwo? — zapytała Adrjanna.
— A więc dobrze... jest to... — i Rodin zaciął się.
— Jest to... jest to... — powtórzyła Adrjanna, równie ciekawa, jak Dagobert i Garbuska.
Rodin obejrzał się wokoło, dał znak, aby wszyscy jeszcze bardziej się zbliżyli, i rzekł pocichu, powoli wymawiając słowa:
— Jest to... zgromadzenie jezuitów. — I zadrżał.
— Jezuici! — zawołała panna de Cardoville, nie mogąc powstrzymać się od głośnego śmiechu, zwłaszcza, że po tajemnych, oratorskich ostrożnościach Rodina, spodziewała, się, że dowie się o czemś daleko straszniejszem — jezuici! — mówiła dalej, ciągle się śmiejąc — wszakże oni tylko w książkach istnieją! są to osoby historyczne, bardzo niebezpieczne, jak mniemam; ale dlaczego przekształcać w jezuitów księżnę Saint-Dizier i księdza d‘Aigrigny? czy nie dosyć już oni, tacy jak są, usprawiedliwiają mój wstręt dla nich i pogardę?
Rodin, wysłuchawszy spokojnie panny de Cardoville, odrzekł poważnym, uroczystym tonem:
— Zaślepienie pani przeraża mnie; przeszłość powinna była uczynić, panią przezorniejszą i baczniejszą na przyszłość, bo więcej niż kto inny doświadczyłaś pani zgubnego wpływu tego zgromadzenia, którego istnienie uważasz za mrzonkę.
— Ja, panie? — zapytała Adrjanna z uśmiechem, lubo zarazem nieco zdziwiona.
— Tak... pani.
— I w jakich okolicznościach?
— I pani mnie jeszcze o to pytasz?... wszak byłaś pani tu zamknięta, jako obłąkana! Czy nie dosyć będzie powiedzieć pani, iż rządzący tym domem jest jednym z najgorliwszych świeckich członków tego strasznego zgromadzenia, ślepem narzędziem księdza d‘Aigrigny.
— A więc! — zawołała Adrjanna, już tym razem nie śmiejąc się — doktór Baleinier...
— Posłusznym był księdzu d‘Aigrigny, najgroźniejszemu naczelnikowi tego strasznego zgromadzenia... Zdolności swoich używa on na złe; lecz przyznać mu trzeba, że jest bardzo zdolny... Dlatego właśnie, gdy pani stąd wyjdziesz, tak ty, jak i wszyscy członkowie tej rodziny, szczególniej na niego zwrócić powinniście całą baczność, zachować największą ostrożność; bo, proszę mi wierzyć, ja go znam, on jeszcze nie uważa sprawy swojej za straconą... przygotować się musicie na nowe napaści, w innym pewno rodzaju, ale przez to samo może jeszcze niebezpieczniejsze...
— Dobrze, mój przyjacielu, że nas ostrzegasz! — odezwał się Dagobert — i spodziewam się, że pozostaniesz po naszej stronie.
— Nie wieleć ja mogę, ale to, co mogę, poświęcam na usługi zacnych ludzi — odrzekł Rodin.
— Teraz — rzekła Adrjanna zamyślana, zupełnie ufając przekonywującym dowodzeniom Rodina — pojmuję niezmierny wpływ, jaki miała moja stryjenka.
— O iluż to rzeczach nie wiesz pani jeszcze! — odrzekł Rodin. — Gdybyś wiedziała, jak ci ludzie otaczają cię, bez twej wiedzy, wiernymi i najzupełniej oddanymi im ajentami? Jeśli im tego potrzeba, żaden twój krok nie ujdzie ich wiedzy. Potem zaczynają zawsze działać zwolna, przezornie, ostrożnie, w ukryciu; Oszukują cię, podchodzą, zacząwszy od pochlebstwa aż do postrachu, wszelkimi sposobami, jakich tylko użyć mogą...
Rodin mówił tak przekonywująco, że Adrjanna struchlała; potem jednakże, wyrzucając sobie tę trwożliwość, rzekła:
— Z tem wszystkiem nie... nie! nigdy nie będę mogła uwierzyć w tak piekielną ich potęgę; raz jeszcze mówię, że władza tych dumnych księży nie należy do tej epoki... Dzięki Bogu! oni już zniknęli na zawsze.
— Tak, prawda, zniknęli... bo też oni umieją rozproszyć się i zniknąć, gdy tego wymagają okoliczności; ale właśnie wtenczas bywają najgroźniejsi, bo wtedy każdy sądzi, że już niema niebezpieczeństwa z ich strony, a oni tymczasem nie przestają czuwać, knują spiski, stawiają sidła w ciemnościach. Ach! droga pani, gdybyś znała ich szatańską przebiegłość!... Mamże powiedzieć pani, że do tego stopnia umieją posunąć swoją piekielną chytrość, iż częstokroć najobmierźlejszy podstęp umieją ubarwić, pokryć najniewinniejszą, najszczerszą powierzchownością.
Tu przypadkiem wzrok Rodina zatrzymał się na Garbusce; widząc jednak, że Adrjanna nie dostrzegła tej aluzji, jezuita mówił dalej:
— Słowem jeżeli obrali cię za cel swej napaści, jeżeli zależy im na tem, aby cię usidlić, uwikłać... och! od tej chwili nie ufaj nikomu wkoło siebie, nie dowierzaj najserdeczniejszemu przywiązaniu, najczulszym dowodom życzliwości, bo te potwory potrafią przekabacić twych najwierniejszych przyjaciół, i tem niebezpieczniejsze dla ciebie uczynić sobie z nich narzędzie, im mocniej zaufałaś im.
— Ach! to niepodobna! — zawołała Adrjanna oburzona — przesadzasz pan... Nie, nie, piekło samo nie wymyśliłoby nic okropniejszego nad takie zdrady...
— Niestety!... droga pani... jeden z pomiędzy twych krewnych... pan Hardy, człowiek znany z prawości charakteru, człowiek pełen szlachetności w ten właśnie sposób stał się ofiarą najhaniebniejszej zdrady... Nareszcie, wiesz pani, czegośmy się dowiedzieli z testamentu twego pradziada? Oto, że umarł jako ofiara nienawiści tych strasznych ludzi, i że teraz jeszcze, po upływie stu pięćdziesięciu lat, jego potomków ściga zawziętość tego, nigdy nie dającego wytępić się, zgromadzenia.
— Ach! panie... to przejmuje zgrozą! — zawołała Adrjanna w udręczeniu serca. — Czyż więc niema broni przeciwko takiej napaści?...
— Roztropność, kochana pani, baczna ostrożność, niedowierzanie, a przytem pilne badanie wszystkich otaczających cię osób. Dlatego, kochana pani, i ty, zacny, uczciwy żołnierzu, zaklinam was na wszystko, co wam jest drogie, nie wierzcie im... lada komu nie ufajcie, strzeżcie się, pamiętajcie, że o mało nie padliście ofiarą tych niegodziwych ludzi; zawsze będziecie z nich mieli nieprzejednanych nieprzyjaciół... I ty także, biedna, dobra panienko, — dodał jezuita, zwracając się do Garbuski — słuchaj mej rady, strzeż się ich... na jedno oko tylko zasypiaj, jak mówi przysłowie.
— Ja, — panie? — odrzekła Garbuska — a cóż ja zrobiłam?... czegóż ja się mam lękać?
— Co zrobiłaś?... Pytanie zbyteczne... Czyż nie jesteś czule przywiązaną do tej kochanej pani, twej opiekunki?... Czy nie usiłowałaś dopomóc jej? O! kochana panno de Cardoville, nie sądź, żebym przesadzał, kiedy to mówię. Miej się zawsze ma ostrożności, a nadewszystko, w każdym wątpliwym wypadku nie zaniedbuj udać się do mnie po radę. W przeciągu trzech dni z własnego doświadczenia dosyć obeznałem się z ich sposobem postępowania, to też potrafię zawsze wykazać ci zasadzkę, podstęp, odkryć mogące zagrażać ci niebezpieczeństwo i bronić cię w potrzebie.
Według zwykłej taktyki synów Lojoli, którzy jużto zapierają się sami swego istnienia, ażeby tym sposobem ujść mogli oka swych przeciwników, już znowu przeciwnie, głoszą zuchwale czynną potęgę swego wiecznie żyjącego towarzystwa, aby zastraszyć lękliwych — Rodin śmiał się głośno w oczy owemu rządcy dóbr Cardoville, gdy ten mówił o istnieniu jezuitów; gdy tymczasem teraz, opisując ich sposoby działania, usiłował, i po części udało mu się, rzucić w umysł panny de Cardoville zaród postrachu, który powoli, w miarę rozmyślania nad tem, co jej powiedział, miał się zamienić w lękliwość, a wszystko posłużyć miało jego zgubnym, względem niej powziętym zamiarom.
Co się tyczy Garbuski, ta ciągle obawiała się Rodina; z tem wszystkiem prawie mimowolnie była mu wdzięczną za pożyteczne rady, których udzielił pannie de Cardoville.
Spojrzała nań znowu ukradkiem, a tym razem w oku jej malowała się już wdzięczność, połączona, iż tak powiem, z podziwem.
Odgadując to wrażenie, chcąc je wzmocnić jeszcze, a przy tem usiłując zatrzeć i usunąć szkodliwe uprzedzenie Garbuski, a nadewszystko chcąc uprzedzić odkrycie, które prędzej czy później miało nastąpić, jezuita udał, że zapomniał o czemś bardzo ważnem i, uderzywszy się w czoło, zawołał:
— O czemże to ja myślałem?
Potem, zwracając się do Garbuski, zapytał:
— Czy nie wiesz, moje dziecko, gdzie jest obecnie twoja siostra?
Garbuska zarumieniona odrzekła:
— Już od kilku dni nie widziałam mej siostry.
— A więc, moje dziecko, powiem ci, że ona teraz jest w najnieszczęśliwszem położeniu. Przyrzekłem jej przyjaciółce postarać się dla niej o wsparcie; udałem się do osoby dobroczynnej, i oto co mi dla niej ofiarowano.
I wydobył z kieszeni zapieczętowaną rolkę, którą podał Garbusce, równie zdziwionej, jak zawstydzonej.
— Masz więc biedną siostrę... a ja nic o tem nie wiedziałam! — odezwała się żywo Adrjanna — to źle, moja kochana, to bardzo źle!
— Nie wiń jej pani!... — rzekł Rodin. — Najpierw nie wiedziała o tem, że jej siostra znajduje się w przykrem położeniu, a potem nie mogła żądać od pani, abyś się tem zajmowała.
A gdy panna Cardoville spojrzała na Rodina ze zdziwieniem, on, zwróciwszy się do Garbuski, rzekł:
— Wszak prawda, kochana panienko?
— Tak, panie! — odpowiedziała zawstydzona Garbuska; potem ze wzruszeniem i żywością dodała: — Ale gdzież pan widziałeś moją siostrę? gdzie ona jest?... i pod jakim względem jest w przykrem położeniu?
— Opowiadać ci o tem wszystkiem, moje dziecko, byłoby zadługo... Idź raczej, jak można najprędzej, na ulicę Klodoweusza, do domu owocarki, powiedz, że chcesz widzieć się z twą siostrą, i że przychodzisz od pana Charlemagne lub Rodina, wszystko jedno, gdyż mnie tam znają pod inem imieniem chrzestnem, jako też i rodzinnem nazwiskiem, a dowiesz się reszty... Powiedz tylko swej siostrze, że jeżeli będzie się przyzwoicie prowadzić, jeżeli wytrwa w swem dobrem postanowieniu — nie przestanę pamiętać o niej i zajmować się nią.
Garbuska, coraz bardziej zdziwiona, właśnie miała odpowiedzieć Rodinowi, gdy wtem drzwi się otworzyły i wszedł pan de Garnande.
Sędzia wyglądał bardzo poważnie i był zasmucony.
— A córki marszałka Simon? — zapytała panna de Cardoville.
— Na nieszczęście... nie przyprowadzam ich pani — odpowiedział sędzia.
— A gdzież one są, panie?... cóż z niemi zrobiono? Onegdaj jeszcze były w tym klasztorze! — pytał Dagobert, strwożony takim zawodem jego nadziei.
Ledwie żołnierz wymówił te słowa, kiedy, korzystając z poruszenia, które zgromadziło około sędziego wszystko aktorów tej sceny, Rodin cofnął się o kilka kroków i wymknął się za drzwi tak, iż nikt tego nie dostrzegł.
Podczas gdy żołnierz, pogrążony nagle w największej rozpaczy, patrzył na pana de Garnande, niecierpliwie oczekując jego odpowiedzi, Adrjanna zapytała:
— Ależ, na Boga! cóż panu odpowiedziała przełożona klasztoru, gdyś się zapytał o panny Simon?
— Przełożona odmówiła mi wszelkich objaśnień w tym przedmiocie. „Nie mam nic do odpowiedzenia panu w tym względzie... Powiadasz, że jesteś upoważniony do prowadzenia śledztwa, a więc dobrze, prowadź je...“
— Nie mogąc otrzymać innego wyjaśnienia, — dodał sędzia — przebiegłem wszystkie zakątki klasztoru, kazałem otworzyć wszystkie cele... ale, na nieszczęście, nie znalazłem nigdzie śladu tych dziewcząt...
— Pewno wysłano je gdzie, w inne miejsce... — mniemał Dagobert — a któż wie... może bardzo chore... O, mój Boże! zamęczą je, umorzą je!.. — wołał zrozpaczony żołnierz.
— Po takiej odpowiedzi, mój Boże cóż tu robić? Ach! panie, zmiłuj się, poradź nam, — rzekła Adrjanna, odwracając się i chcąc mówić do Rodina.
Lecz, spostrzegłszy, że jezuita zniknął, zdziwiona zapytała Garbuskę:
— A gdzież pan Rodin?
— Nie wiem pani, — odpowiedziała szwaczka, oglądając się wokoło — gdzieś wyszedł.
— Dziwna rzecz... — odrzekła Adrjanna — zniknął tak nagle, nie powiedziawszy ani słowa!...
— Nie mówiłem pani, że to jest zdrajca! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą ze złości — oni się wszyscy znają.
— Nie, nie, — odpowiedziała panna de Cardoville — nie przypuszczaj pan takich rzeczy.
— Przyznam się pani, że niemal polegałem na nim — rzekł pan de Garnande — i powróciłem tu, już-to aby zawiadomić panią o niepomyślnym skutku mych poszukiwań, już żądać od tego zacnego człowieka, który nie wahał się odkryć tak haniebnych intryg, aby nas oświecił swemi radami.
Dziwna rzecz! już od kilku chwil Dagobert, głęboko zamyślony, nie zwracał uwagi na tak ważne dla niego słowa sędziego; a nawet nie dostrzegł, kiedy ten wyszedł. Pan de Garnaide, żegnając się z Adrjanną, przyrzekł, że niczego nie zaniedba, aby wykryć prawdę w przedmiocie zniknięcia sierot.
Zaniepokojona takiem milczeniem, pragnąc nadto jak najprędzej dom ten opuścić i wezwać żołnierza, aby jej towarzyszył, Adrjanna dała znak Garbusce i już zbliżała się do Dagoberta, gdy wtem usłyszano zewnątrz prędkie stąpanie przez pokój, i dźwięczny męski głos, wołający niecierpliwie:
— Gdzie on jest?... gdzie jest?
Na ten głos Dagobert, jakby ze snu obudzony zerwał się i poskoczył ku drzwiom.

W otwartych drzwiach, na progu, ukazał się marszałek Simon.

XII.
PIOTR SIMON.

Marszałek Piotr Simon, książę de Ligny, był mężczyzną wysokiego wzrostu; ubrany był w skromny granatowy surdut, zapięty pod szyję, gdzie w ostatniej dziurce od guzika widniał koniec czerwonej wstążeczki.
Trudno było spotkać fizjognomję uczciwszą, okazującą więcej serdeczności, postawę bardziej rycerską; czoło miał szerokie, nos orli, brodę wydatną, cerę ogorzałą od słońca indyjskiego. Krótko obcięte włosy zaczynały siwieć nad skroniami; lecz brwi, jak i suty, spadający wąs, były czarne; chód nieco wymuszony, żwawy, śmiały, poruszenia pewne, świadczyły o jego wojskowym zapale; odważny i wykształcony, otwarty i szlachetny, chlubił się swem niskiem pochodzeniem, jak inni pysznią się swojem znaczeniem.
Gdy marszałek Simon wszedł do pokoju, w twarzy jego widać było zmartwienie; na widok Dagoberta, promień radości zabłysnął mu w oczach; rzucił się do żołnierza, wyciągnąwszy ręce i zawołał:
— Przyjacielu!... dawny przyjacielu!
Milczącem rozrzewnieniem odpowiedział Dagobert na to czułe uściśnienie, potem marszałek, wydobywszy się z jego objęcia i wlepiwszy weń łzami zroszone oczy, rzekł drżącym z rozczulenia głosem:
— A więc stanąłeś — tu wcześniej, przed dniem 13-ym lutego.
— Tak, generale... Lecz wszystko odłożone na cztery miesiące...
— A moja żona?... a syn czy córka?...
Na to pytanie Dagobert struchlał, spuścił oczy i milczał.
— Czy ich tu niema? — zapytał marszałek Simon, bardziej zdziwiony, aniżeli niespokojny. — Powiedziano mi u ciebie, że tam niema ani mej żony, ani dziecka, ale że cię znajdę tutaj... przybiegłem... czy więc i tu ich niema?
— Generale... — odezwał się zbladły jak chusta Dagobert — generale...
Potem, obcierając krople zimnego potu z czoła, nie mógł wymówić ani słowa; zdawało się, jakby mu głos zamarł w piersiach.
— Ty mnie... przerażasz! — zawołał marszałek, blednąc równie jak żołnierz, którego chwycił za rękę.
W jednej chwili Adrjanna odezwała się do marszałka słodkim, wzruszonym głosem:
— Panie marszałku... jestem Adrjanna de Cardoville... krewna pańskich kochanych córek.
Marszałek żywo się obrócił, równie zdziwiony niezwykłą pięknością dziewicy, jak i słowami, które do niego wymówiła...
— Pani... krewna... moich córek?
Ostatnie słowo wymówił z przyciskiem, patrząc w osłupieniu na Dagoberta.
— Tak, panie marszałku... twoich córek! — dodała z pośpiechem Adrjanna — a miłość tych dwojga miłych bliźniąt...
— Siostry bliźnięta! — wykrzyknął marszałek, przerywając mowę pannie de Cardoville z oznakami żywej radości. — Dwie córki zamiast jednej!... Ach! jakże szczęśliwą musi być ich matka...
Potem dodał, zwracając się do Adrjanny:
— Przebacz mi, pani, moją niegrzeczność, że tak źle wywdzięczam się za wiadomość, której mi raczyłaś udzielić... lecz, wystaw sobie pani, od siedemnastu już lat nie widziałem mej żony... Przybywam... i... zamiast dwóch istot mej miłości... trzy ich zastaję... Pozwól mi pani wynurzyć całą wdzięczność, jaką ci jestem winien. Zlituj się nade mną... nad moją niecierpliwością... Racz je przysposobić do widzenia się ze mną jak najprędzej...
Dagobert, coraz bardziej wzruszony, unikał wzroku marszałka i drżał jak liść.
Adrjanna spuściła oczy.
Zdziwiony tem milczeniem, marszałek spoglądał to na Adrjannę, to na żołnierza, nareszcie, zaniepokojony i strwożony, zawołał:
— Dagobercie... ty coś ukrywasz przede mną!...
— Generale... — bąknął żołnierz — zapewniam... cię... zapewniam...
— Pani! — zawołał Simon — przez litość, zaklinam cię, wyznaj mi otwarcie... okropnem jest moje udręczenie... Co się stało? Moje córki... moja żona... czy chore? czy niebezpiecznie?... Och!... powiedz mi!... powiedz.
— Pańskie córki, panie marszałku — odrzekła Adrjanna — były cokolwiek słabe po podróży, ale niebezpieczeństwa już niema.
— A więc moja żona, a więc to jej grozi niebezpieczeństwo?...
— Nie trać pan odwagi — odrzekła smutnie Adrjanna. — Niestety! wypada panu szukać pociechy w przywiązaniu dwóch pozostałych aniołków.
— Generale — dodał Dagobert mężnym, poważnym głosem — przybyłem tu z Azji... sam... z dwiema córkami generała.
— A ich matka?... ich matka? — pytał marszałek przejmującym głosem.
— Nazajutrz po jej śmierci puściłem się w drogę z dwiema sierotami — odpowiedział żołnierz.
— Umarła!... — zawołał marszałek, przejęty boleścią — umarła!...
Odpowiedzią było ponure milczenie.
Uderzony tym niespodzianym ciosem, marszałek zachwiał się na nogach, oparł się o poręcz krzesła i, padłszy na siedzenie, zasłonił oczy rękami. Przez kilka chwil słychać było tłumione łkanie, gdyż marszałek Simon kochał żonę aż do ubóstwienia. Żona i dziecko... to były warunki niezbędne do szczęścia, którego się spodziewał; choćby żona była przeżyła córki, to przecież nie byłaby mu ich zastąpiła, tak samo, jak one nie mogły mu zastąpić utraconej żony.
Adrjanna i Dagobert uszanowali głęboki żal tego nieszczęśliwego człowieka. Wreszcie marszałek podniósł głowę; twarz jego była blada, jak marmur: otarł łzy, wstał i rzekł do Adrjanny:
— Wybacz mi, pani... nie mogłem przezwyciężyć pierwszego wrażenia... Pozwól mi, pani, oddalić się... Wypadnie mi wypytywać o wiele bolesnych szczegółach przyjaciela, który do ostatniej chwili nie opuszczał mej żony... Bądź pani łaskawą kazać zaprowadzić mnie do moich dzieci... do tych biednych sierot!...
— Panie marszałku — odpowiedziała panna de Cardoville — w tej właśnie chwili oczekiwaliśmy na twe dzieci... ale, na nieszczęście, zawiedliśmy się w nadziejach...
Marszałek spojrzał na Adrjannę, nic jej nie odpowiedziawszy, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał, co rzekła.
— Ale uspokój się pan — dodała młoda dziewica — nie trzeba jeszcze rozpaczać.
— Rozpaczać!?... — odrzekł jakby od niechcenia marszałek, spoglądając naprzemian na żołnierza i na Adrjannę — rozpaczać! dlaczego?... na Boga!
— W tej chwili dzieci pańskich niema — odpowiedziała Adrjanna. — Pańska obecność jednakże... obecność ojca... ułatwi ich odnalezienie...
— Odnalezienie!... — zawołał marszałek. — A więc niema tu moich córek?...
— Nie, panie! — oświadczyła nareszcie Adrjanna — wydarto je przywiązaniu tego zacnego człowieka, który sprowadził je z głębi Azji i zaprowadzono do klasztoru.
— Nieszczęśliwy! — zawołał marszałek Simon, postępując groźnie z zapalczywością ku Dagobertowi — ty mi odpowiesz za wszystko!...
— Ach, panie! nie obwiniaj go! — zawołała panna de Cardoville. — On nic nie winien...
— Generale! — dodał Dagobert głosem cichym i zmartwionym — zasługuję na twój gniew... moja to wina.
— Ależ to niegodziwość!... — zawołał marszałek, wskazując na Dagoberta giestem rozpaczliwego gniewu — komuż więc ufać... kiedy on mnie zawiódł?...
— Ach! panie marszałku! — zawołała Adrjanna — nie miej do niego żalu, nie wierz mu; on naraził swe życie, honor, chcąc wydostać z klasztoru twe dzieci...
— Ależ ten klasztor! — wykrzyknął marszałek z gniewem — gdzie jest ten klasztor?... Ci ludzie chyba nie wiedzą, co to jest ojciec, kiedy odważyli się zabrać mu dzieci?
W chwili, kiedy marszałek Simon wymawiał te słowa, we drzwiach pokoju ukazał się Rodin, trzymając za ręce Różę i Blankę. Słysząc okrzyk marszałka, zdziwił się niezmiernie; promień szatańskiej radości rozpromienił jego złowrogą twarz, albowiem nie spodziewał się, że w tak odpowiedniej chwili napotka marszałka Simon.
Panna de Cardoville pierwsza spostrzegła zjawienie się Rodina. Biegnąc naprzeciw niego, zawołała:
— Ach, nie myliłam się... nasz duch opiekuńczy... zawsze.. zawsze...
— Moje kochane dzieci — rzekł pocichu Rodin do dziewcząt i pokazując im marszałka Simon — oto wasz ojciec.
— Panie — dodała Adrjanna, przedstawiając marszałkowi Różę i Blankę — oto są twoje dzieci.
Dziewczęta rzuciły się w objęcia ojca; nastąpiło głębokie milczenie, przerywane jedynie łkaniami, pocałunkami i okrzykami radości.
— Przybliż się pan przynajmniej i bądź uczestnikiem radości, którą przygotowałeś! — mówiła, ocierając sobie oczy, panna de Cardoville do Rodina, opartego o futrynę drzwi wchodowych i zdającego się przypatrywać tej scenie z wielkiem rozczuleniem.
Dagobert, na widok Rodina, przyprowadzającego dzieci, w pierwszej chwili, osłupiały ze zdziwienia, ruszyć się nie mógł; lecz, słysząc słowa Adrjanny i ulegając popędowi wdzięczności, że tak powiem, mimowolnej, rzucił się na kolana przed jezuitą i, złożywszy ręce jakby do modlitwy, zawołał przerywanym głosem:
— Przyprowadzając dzieci, ocaliłeś mnie...
— Niech cię Bóg błogosławi za wszystkie dobro, jakie czynisz! — zawołała Garbuska, idąc za ogólnym popędem.
— Moi łaskawi przyjaciele — odrzekł Rodin, udając, że tyle wzruszenia siły jego przechodzi — zanadto... prawdziwie, to zawiele... Przeproście za mnie marszałka... i powiedzcie, że dość dla mnie, gdy go widzę szczęśliwym.
— Proszę pana... racz się zbliżyć... — rzekła do jezuity Adrjanna — niech przynajmniej pozna cię marszałek, niech cię zobaczy.
— Och! pozostań!... pozostań, panie, który nas wszystkich uszczęśliwiasz — dodał Dagobert, chcąc także przyczynić się do zatrzymania Rodina.
— Pani!... Duch opiekuńczy nie troszczy się już dobrem zdziałanem, ale tem, które jeszcze zrobić należy... — rzekł Rodin głosem udanej dobroci, zwróciwszy się do Adrjanny. — Dowidzenia, moi przyjaciele, dowidzenia.
To mówiąc, Rodin skłonił się grzecznie ręką Adrjannie, Garbusce i Dagobertowi, a, wysuwając się powoli za drzwi, wskazał im uradowanym wzrokiem marszałka Simon, który, siedząc, łzami oblewając i całując córki, trzymał je na piersiach i wcale nie wiedział, co się wkoło niego dzieje.

W godzinę po tej scenie panna de Cardoville z Garbuską, marszałkiem Simon z córkami i Dagobert wychodzili z domu doktora Baleinier.

.
XIII.
INDJANIN W PARYŻU

Już od trzech dni panna de Cardoville wyszła z domu doktora Baleinier.
Następujące sceny odbyły się w małym domku przy ulicy Białej, do którego Dżalma zaprowadzony został w imieniu nieznanego protektora.
Wystawmy sobie ładny salon okrągły, wybity materją indyjską, w desenie purpurowe, na popielato perłowem tle, dla większej wydatności obciągane zrzadka złotą nitką; sufit ku środkowi niknął pod takiemiż draperjami, podwiązanemi grubym jedwabnym sznurem, u którego końców, nierówno spadających, zawieszone są, w kształcie żołędzia, małe lampki indyjskie, złote, misternej i filigranowej roboty. Te lampki dziwnym, a dosyć często zdarzającym się w owych barbarzyńskich krajach pomysłem, służyły także do palenia w nich wonnych kadzideł; lekkie obłoczki białawej pary wznosiły się bezustannie z tych lamp i szerzyły wokoło balsamiczny zapach.
Światło dochodziło do tego salonu (była wtedy godzina blisko druga po południu) przez małą cieplarnię, którą widać przez białą, czystą szybę, stanowiącą zarazem drzwi. Chińska sztora, spuszczona, mogła to szkło zakryć lub zastąpić jego miejsce.
Światło, znacznie już osłabione zasłoną zielonych liści, przez które dostawało się do salonu, było nader miłe dla oka, i tem przyjemniejsze czyniło wrażenie, że się mieszało z lazurowym blaskiem lamp kadzielnych i czerwonych płomieni ognia, palącego się w wysokim porfirowym kominie wschodnim.
W tym nieco ciemnym salonie, napełnionym miłą wonią kadzideł, pomieszaną z przyjemnym zapachem perskiego tytoniu, mężczyzna o długich czarnych włosach na głowie, ubrany w długą ciemno-zieloną suknię, przepasaną pstrokatym, różnobarwnym pasem, klęcząc na pysznym tureckim kobiercu, zapalał złotą fajkę, a długi, cienki, kilku zwojami spoczywający na kobiercu cybuch tej fajki, jak wąż szkarłatny, upstrzony srebrnemi łuskami, kończył się w zgrabnej dłoni Dżalmy, wygodnie rozciągniętego na sofie.
Oparty łokciem na poduszce, prawą dłonią podpierał twarz, a ponieważ szeroki rękaw sukni opadł mu aż za łokieć, przeto na okrągłej jak u kobiety ręce widać było tajemniczy napis, którym go niegdyś za pomocą delikatnej igły utatuował był w Indjach Dusiciel.
Syn Kadżi-Singa trzymał w lewej ręce bursztyn. Biała, z pysznego kaszmiru suknia, której szlak w różnobarwne palmy sięgał kolan, przewiązaną była nad biodrami szalem koloru pomarańczowego.
Twarz Dżalmy, zarazem łagodna i męska, miała wyraz owej melancholijnej ciszy, do jakiej przywykł Indjanin i Arab, którzy są skłonni do odrętwiałego zamyślenia, obok gwałtownej energji w działaniu.
Żywe oczy księcia, podobne do czarnych, w błękitną perłową masę oprawnych djamentów, błąkają się od niechcenia po kwiatach sufitu.
— Czy trzeba nałożyć fajkę? — zapytał klęczący człowiek, obracając się do Dżalmy i pokazując wydatne, złowrogie rysy twarzy Faryngei-Dusiciela.
Młody książę nic nie odpowiedział, już to, że ze zwykłej na Wschodzie pogardy dla pewnych ras, nie chciał mówić do metysa, czy też, zatopiony w myślach, nie usłyszał go.
Dlaczego Faryngea, ten srogi sekciarz Bohwanji, bóstwa zabójstw, przyjął tak upokarzającą służbę? Skądże to przyszło temu człowiekowi niepospolitych zdolności, człowiekowi namiętnie wymownemu, który mocą przekonywania tyle pozyskał zwolenników Dobremu Dziełu? Jak mógł zgodzić się na przyjęcie tak niskiego stanowiska?
Dalszy ciąg powieści objaśni te zapytania.
Teraz tyle tylko można powiedzieć, że po dłuższej rozmowie z Rodinem, Dusiciel odszedł od niego ze spuszczonemi oczami i pokorną miną.
Po dość długiem milczeniu Dżalma, wodząc oczami za wznoszącemi się od ust kłębami dymu, nie patrząc na Faryngeę, rzekł doń w ów przenośny, a zarazem zwięzły sposób, jakim ludy wschodnie zwykły tłumaczyć swoje myśli:
— Godzina mija... a starzec z dobrem sercem nie przybywa... ale on przyjdzie... jego słowo jest u niego słowem.
— Jego słowo jest u niego słowem, panie — powtórzył Faryngea potakującym tonem. — Kiedy przed trzema dniami odwiedził pana w owym domu, gdzie niegodziwi, dla swych występnych zamiarów, zdradliwie zaprowadzili pana uśpionego, podobnie jak i mnie uśpili... mnie, pańskiego troskliwego, przywiązanego sługę.. powiedział wtedy do pana:
— „Nieznany przyjaciel, który posłał po waszą książęcą mość do zamku Cardoville, przysyła mnie teraz do waszej książęcej mości; proszę waszą książęcą mość zaufać mi i udać się ze mną; mieszkanie, godne waszej książęcej mości, zostało dla niego przygotowane“.
Prócz tego powiedział jeszcze panu:
— „Pozwolisz wasza książęca mość na to, abyś nie wychodził z tego domu, dopóki ja nie powrócę; wymaga tego interes waszej książęcej mości; za trzy dni ujrzysz mnie wasza książęca mość, wtedy wolno mu będzie wyjść dokąd i kiedy mu się podoba....“
— I czekam na starca z niecierpliwością — rzekł Dżalma — gdyż przykrzy mi się ta samotność...
Po chwilowem milczeniu, syn Kadżi-Singa odezwał się nagle do Faryngei tonem niecierpliwego sułtana:
— Powiedz-no mi co!
— O czemże mam panu mówić?
— O czem zechcesz! — rzekł Dżalma z pogardliwą obojętnością, wlepiwszy ociężale oczy w sufit. — Jedna myśl nie odstępuje mnie!... chcę się rozerwać... Mów mi...
Faryngea spojrzał przenikliwem okiem na oblicze młodego Indjanina:
— Pan myślisz o paryskich kobietach...
— Milcz, niewolniku... — rzekł Dżalma.
— Dlaczegóż unikać tych myśli, panie? Książę ma dziewiętnaście lat, cały swój młodzieńczy wiek przepędził na wojnie lub w więzieniu — i jeszcze nie kochał...
Dżalma rzekł mu zarazem wyniośle i surowo.
— Nie chcę tu, obok ucywilizowanych ludzi, uchodzić za barbarzyńcę, jak oni nas zwykli nazywać... Dlatego chlubię się tem, że jestem czysty...
— Nie rozumiem, co pan mówi.
— Kochałbym może kobietę tak czystą, jak była moja matka, gdy ją zaślubił mój ojciec — rzekł Dżalma, — a kto chce wymagać od kobiety czystości, winien być równie, jak ona, czystym.
Na tę niezwykłą mowę Faryngea nie mógł się wstrzymać od złośliwego uśmiechu.
— Czegóż to się śmiejesz, niewolniku? — rzekł wyniosłym tonem książę.
— U ludzi cywilizowanych... jak książę mówi, mężczyzna, któryby się ożenił w stanie zupełnej niewinności... byłby wyśmiany i wstydziłby się.
— Kłamiesz, niewolniku! byłby wyśmiany wtedy tylko, gdyby zaślubił młodą dziewicę, nie tak czystą jak on.
— Widziałem kobiety paryskie na Isle-de-France w Pondicheri, panie, potem wielu dowiedziałem się rzeczy podczas naszej podróży.
— A więc ucywilizowani mężczyźni wymagają od kobiet niewinności, której oni sami nie mają?
— Wymagają jej tembardziej jeszcze, im mniej oni sami mogą się nią pochlubić.
— A kobietę, która zawiedzie... czy ją tu zabijają? — rzekł Dżalma, nagle się podniósłszy i wpatrując się dzikiem, zapalczywem okiem w Faryngeę.
— Zabijają ją, jeżeli pochwycą na uczynku, mości książę, zawsze tak samo, jak u nas.
— O, despoci, jak my... To wszystko smutną jest rzeczą, jeżeli prawdę mówisz — odrzekł Dżalma zamyślony.
Potem dodał z pewnem uniesieniem i ciągle używając, według swego zwyczaju, mowy symbolicznej, pospolitej w jego kraju:
— Tak, to co mówisz, niewolniku, martwi mnie... gdyż dwie krople rosy niebieskiej łączą się razem w kielichu kwiatu... bo dwa serca jednoczą się w dziewiczej czystej miłości... promienie ogniste łączą się w płomień niewygasły... w gorące i wieczne rozkosze dwojga kochanków, którzy stali się sobie małżonkami...
I młody książę wpadł w głęboką zadumę.
— A gdybyś też dumny, smutny jak ptak królewski naszego kraju, sułtan naszych lasów, upodobał sobie, panie, urozmaicone rozkosze, zamiast samotnych rozpamiętywań. Wierz mi, książę, co jesteś tak ognistym, wspaniałym synem naszego kraju, staniesz się miłością, chlubą, bożyszczem tych tu kobiet... i te kobiety, najponętniejsze w świecie... na ciebie tylko jednego zwrócą oczy, za tobą będą spoglądać i wzdychać.
Dżalma słuchał Faryngei w milczeniu — chciwie.
Wyraz twarzy młodego Indjanina zmienił się zupełnie; nie był to już ów melancholijny młodzieniec, rumieniący się powściągliwem uczuciem na wspomnienie dozwolonych rozkoszy prawego i uczciwego związku. Nie, nie, podszepty Faryngei wzbudziły w nim nagle ukryty zapał: rozogniona twarz Dżalmy, jego oczy, naprzemian roziskrzone, to omdlałe, oddech męski, oznajmiały rozgrzaną krew i wrzące namiętności, tem silniejsze, że dotąd były powściągane.
Dlatego, nagle zerwawszy się z sofy, giętki, silny i lekki, jak młody tygrys, Dżalma pochwycił Faryngeę za gardło i zawołał:
— Twoje słowa są palącą trucizną...
— Książę — rzekł Faryngea, nie stawiając najmniejszego oporu — książę, niewolnik pański, jest jego niewolnikiem...
Ta uległość rozbroiła księcia.
— Moje życie do pana należy — powtarzał metys.
— Ja to do ciebie należę, niewolniku! — zawołał Dżalma, odpychając go. — W tej chwili byłem uczepiony u twych ust, pożerając te zgubne kłamstwa.
— Kłamstwa, panie?... Pokaż się tylko, książę, tym kobietom! a ich oczy potwierdzą moje słowa.
— Czy te kobiety kochałyby mnie... mnie, który żyłem dotąd na wojnie i w lasach? Ależ ja jestem dzikim barbarzyńcą!...
— Dlatego właśnie zobaczysz je pan u swych stóp; będą się zarazem lękały ciebie i wzdychały za tobą, myśląc o tych wszystkich gwałtownościach, o tych uniesieniach nienawiści, namiętności i miłości, jakim mężczyzna pańskiej krwi, pańskiej młodości i pańskiego zapału musi podlegać. Dziś łagodny i tkliwy, jutro szalony i namiętny... takim będziesz, książę... takim być trzeba, żeby im się spodobać, zniewolić je sobie.
— A więc dobrze! — zawołał Dżalma z zaiskrzonem okiem, biegając po salonie, a raczej skacząc jak dziki — myśląc o tem, drżę z radości, szczęścia i obawy... Niewolniku, prawdę mówisz! ta miłość będzie to coś upajającego, strasznego... Ależ ta kobieta... ta kobieta... przed którą ja będę truchlał, i która truchleć będzie, ujrzawszy mnie... gdzież ona jest? — zawołał Dżalma, w większym jeszcze niż przedtem szale... — Znajdę ją! kiedy?
— Kobieta, to wiele, panie — odrzekł Faryngea z sardoniczną oziębłością. — Kto szuka jednej kobiety, rzadko kiedy znajdzie ją w tym kraju; kto zaś szuka kobiet, ten będzie wiedział, którą z nich wybrać.

W chwili, kiedy metys tak niepochlebną dla kobiet paryskich dawał odpowiedź Dżalmie, pokazał się przed małą furtką ogrodu tego domu, wychodzącą na odludną uliczkę, odkryty powóz, nadzwyczaj wytworny, błękitno-lazurowy, z białym spodem i obwódkami również błękitnemi.

W powozie tym siedziały dwie kobiety: panna de Cardoviille i Floryna.

XIV.
PRZEBUDZENIE.

Ażeby wytłomaczyć przybycie panny de Cardoville przez furtkę ogrodową domu, który zajmował Dżalma, wrócić się musimy do poprzednich wypadków.
Opuszczając dom doktora Baleinier, panna Cardoville udała się do swego pałacu przy ulicy Anjou. Podczas ostatnich miesięcy swego pobytu u ciotki, Adrjanna kazała potajemnie wyrestaurować i umeblować to piękne mieszkanie, którego przepych i wytworność powiększyła wszelkiego rodzaju osobliwościami pawilonu pałacu Sant-Dizier.
Sądząc, że do zajęcia się podrzędnemi, wewnętrznemi interesami domu, do jego dozoru i utrzymania, potrzeba jej będzie wiernych ludzi, Adrjanna napisała do rządcy dóbr Cardoville i do jego żony, aby natychmiast przybyli do Paryża.; tak więc pan Dupont miał pełnić obowiązki intendenta, a pani Dupont szafarki, gospodyni. Dawny przyjaciel ojca panny de Cardoville, hrabia Montbron, starzec nader dowcipny, niegdyś mężczyzna bardzo wzięty, a przytem wielki znawca wszelkiego rodzaju elegancji, doradził Adrjannie, aby występowała jak księżna, aby przyjęła koniuszego, stręcząc jej do pełnienia tych obowiązków człowieka bardzo dobrze wychowanego, w wieku już nieco więcej niż dojrzałym, człowieka, który, będąc wielkim miłośnikiem koni, zniszczywszy się w Anglji, w Newmarket, w Derby i u Tatersalla, sławnego handlarza koni, zmuszony był, jak się to często zdarza dżentelmenom tamtejszym, zostać stangretem dyliżansu, znajdując w tych obowiązkach uczciwy chleb i sposobność zadośćuczynienia swemu upodobaniu do koni. Takim był pan de Bonneville, protegowany przez hrabiego Montbron.
Panna Cardoville przyjęła znowu do usług dawne pokojowe swoje: Hebe, Żorżetę i Florynę. Ostatnia z początku miała objąć służbę przy księżnie Saint-Dizier, jako dozorczyni, z polecenia przełożonej klasztoru Panny Marji; lecz wskutek nowego kierunku, jaki Rodin nadał sprawie Rennepontów, postanowiono, aby Floryna, jeśliby pozwoliły okoliczności, weszła napowrót do służby u panny Cardoville.
Co do Garbuski, dogadzając żądaniom panny Cardoville, uważając, że już nie jest potrzebną żonie Dagoberta, o której potem mówić będziemy, zgodziła się na pozostanie w pałacu, przy ulicy Anjou przy Adrjannie, która przez rzadką przenikliwość serca, czem się szczególniej odznaczała, powierzyła młodej wyrobnicy, co jej razem służyła za sekretarza, wydziały wsparcia i jałmużny.
W rzeczy samej, Garbuska mogła bardziej niż ktokolwiek przyjąć ofiarowane sobie przez Adrjannę posłannictwo; okrutne jej doświadczenie, to jest bieda, dobroć jej anielskiej duszy, wzniosłość jej umysłu, jej rzadka czynność, jej znajomość tajników nieszczęścia, jej doskonała znajomość ludzi ubogich, pracowitych, dawały rękojmię przezorności i taktu; ta zacna istota mogła doskonale wspierać szlachetne myśli panny de Cardoville.

Mówmy teraz o różnych wypadkach, które w owym dniu poprzedziły przybycie panny de Cardoville z Floryną przed furtkę ogrodu w domu przy ulicy Białej.
Około godziny dziesiątej zrana, okiennice sypialnego pokoju Adrjanny, szczelnie zamknięte, nie pozwoliły przedrzeć się najmniejszemu promykowi światła do tego pokoju, oświetlonego tylko kulistą lampą ze wschodniego alabastru, zawieszoną u sufitu na trzech długich srebrnych łańcuszkach.
Pokój ten, zbiegający się w kopułę, miał kształt namiotu, o ośmiu ściętych ścianach.
Dwoje drzwi z kości słoniowej, przecudnie nabijanej perłową masą, prowadziły jedne do sali łaziennej, drugie do buduaru.
Panna de Cardoville, tylko co przebudziwszy się, spoczywała na łożu wpośród fali muślinu, koronek, batystu i białego jedwabiu.
Ubiór jej głowy, naśladowanie dawnego greckiego, zwiększał wdzięk i tak już pięknej, czystej twarzy panny Cardoville, tak ją odmładzając, iż zamiast osiemnastu lat, wyglądała na piętnaście.
Pogrążona w porannem odrętwieniu, którego ciepła niemoc sprzyja marzeniom, Adrjanna oparła się na poduszce, mając głowę nieco zwieszoną, przez co lepiej jeszcze uwydatniał się idealny kontur jej szyi i obnażonych ramion. Któżby odmalował niewysłowioną swobodę przebudzonej Adrjanny... ocknięcie się tak pięknej, tak czystej duszy, w ciele tak pięknem i tak czystem! ocknięcie serca tak czystego, jak świeże, wonne tchnienie młodości, wolno podnoszące pierś panieńską... pierś białą, jak śnieg najczystszy...
Ufna w szlachetność swego charakteru, dumna z przykładu, jaki miała dać innym kobietom, wiedząc, że oczy będą na nią zwrócone przez zazdrość, czuła się, że tak powiem, zupełnie pewną siebie; nie obawiając się wcale, iżby miała uczynić zły wybór, lękała się raczej, czy będzie miała w czem wybierać, tak jej gust udoskonalił się.
Bieg okoliczności czy też wybryk skłonił wkrótce Adrjannę do zajęcia się Dżalmą.
Uszczęśliwi ona dopełnieniem względem tego królewskiego rodu obowiązków królewskiej gościnności, młoda dziewica wcale nie miała zamiaru czynić młodego księcia bohaterem swej przyszłości.
Myślała ona najprzód, i słusznie, że to nawpół dzikie dziecko, z burzliwemi namiętnościami, które choć z czasem dałyby się poskromić, to przecież jeszcze nie były poskromione, że mówię, to dziecko, przeniesione nagle w środowisko wyrafinowanej cywilizacji, wystawione być musi nieuchronnie na przykre doświadczenia i gwałtowne wstrząśnienia. Zaś panna de Cardoville, nie mając w swym charakterze nic męskiego, żadnej skłonności do panowania, nie chciała zajmować się cywilizowaniem młodego dzikiego. Nie chcąc go zostawić bez obrony na wszelkie niebezpieczeństwa paryskiego życia, prosiła po przyjacielsku hrabiego Montbron, aby wprowadził księcia Dżalmę do najlepszych towarzystw w Paryżu i żeby oświecił go radami swego doświadczenia.
— Co do mnie, kochany hrabio, — mówiła do pana Montbron ze zwykłą sobie szczerością — moje postanowienie jest niezmienne; sam mi pan powiedziałeś, jakie sprawi wrażenie między ludźmi zjawienie się księcia Dżalmy, dziewiętnastoletniego Indjanina, zachwycającej piękności, wyniosłego i dzikiego, jak lew wyszły z lasu; to jest nowe, to nadzwyczajne, powiedziałeś mi, hrabio; dlatego cywilizacyjna społeczność ścigać go będzie z natarczywością, której się dla niego lękam; otwarcie zaś przyznam się kochanemu hrabiemu, iż nie wypada mi okazać, że chcę rywalizować w gorliwości z tylu pięknemi damami, które pewno i nieustraszenie zechcą się wystawić na szpony tego młodego tygrysa.
A gdy pan Montbron zapytał, czy wygnanie biednego młodego tygrysa indyjskiego długo będzie trwało, odpowiedziała mu Adrjanna:
— Przyjmując u siebie prawie wszystkie osoby towarzystw, do których go pan wprowadzisz, będę miała sposobność bawić się różnemi zdaniami, jakie dadzą się słyszeć o nim. Jeżeli znajdą się mężczyźni, co powiedzą o nim wiele dobrego, znajdą się kobiety, co mówić będą wiele złego... tak się spodziewam. Słowem opinja, jaką sobie tym sposobem wytworzę, skróci lub przedłuży, jak pan mówisz, wygnanie mego królewskiego kuzyna.

W tym dniu Adrjanna, rano, skłopotana myślami o widokach, jakie przyszłość przedstawić mogła potrzebom jej serca, porzuciła je nareszcie i znowu wpadła w głęboką zadumę.
Nagle podniosła się, usiadła, przetarła oczy i zadzwoniła na swe panny służące.
Na pierwszy srebrny głos dzwonka otworzyło się dwoje drzwi ze słoniowej kości.
Na progu we drzwiach od pokoju gotowalnianego pokazała się Żorżeta, a razem z nią wpadła ze szczekaniem, czarno podpalona, ze złotą obróżką na szyi, Lutyna.
Hebe wyszła z pokoju kąpielowego.
W głębi tego pokoju, z góry oświetlonego, widać było na kobiercu z zielonego kordybanu, ze złotemi kwiatami, obszerną kryształową wannę, w kształcie podłużnej muszli.
Widząc Hebę w jej świeżym, ładnym ubiorze, przynoszącą w kształtnych rękach kąpielowy ubiór, Adrjanna rzekła:
— Moje dziecko, gdzież jest Floryna?
— Już będzie dwie godziny, jak wyszła; zawołano ją, jak mówiła, w bardzo pilnym interesie.

Blisko w dwie godziny po wstaniu, Adrjanna, kazawszy ubrać się, jak zwykle, z całą elegancją, dała znak pannom,aby się oddaliły i zawołały do niej Garbuskę, której zawsze okazywała pewien szacunek, i dlatego przyjmowała ją zawsze sam na sam.
Młoda wyrobnica przybyła spiesznie, blada, wzruszona, i rzekła drżącym głosem:
— Ach, pani!... słuszne były moje przeczucia. Zdradzają panią...
— O jakichże mówisz przeczuciach? moja droga — rzekła zdziwiona Adrjanna — i któż to zdradza mnie?

— Pan Rodin — odpowiedziała Garbuska.

XV.
PODEJRZENIE.

Słysząc skargę, wytoczoną przez Garbuskę przeciwko Rodinowi, panna de Cardoville patrzyła na dziewczę z nowem zdziwieniem.
Nim opowiemy tę scenę, nadmienimy tu pokrótce, że Garbuska, porzuciwszy swoją ubogą odzież ubrała się z woli Adrjanny czarno, w sposób równie prosty jak gustowny. Smutny ten kolor zdawał się oznajmiać, że Garbuska zrzekła się wszelkiej próżności ludzkiej, że serce jej przybrało wieczną żałobę, a jej obowiązki wymagały poświęcenia się dla wszelkiego rodzaju nieszczęśliwych.
Pomieszanie na twarzy Garbuski wyrażało wielką obawę.
Panna Cardoville; mocno zdziwiona, zawołała:
— Co mówisz?...
— Pan Rodin zdradza panią.
— O!... to niepodobna!...
— Nie wiem, pani, ale takie było pierwsze moje uczucie, a moja obawa tak była niezwyciężoną, iż pomimo względów, jakie pan Rodin okazał mej siostrze, zawsze się go lękałam.
— To rzecz dziwna; ale skądże dziś twe podejrzenia zamieniły się w przekonanie?
— Wczoraj poszłam do mej siostry, Cefizy, by zanieść jej wsparcie, które mi dał dla niej pan Rodin od jakiejś miłosiernej osoby... Nie zastawszy Cefizy u przyjaciółki, która ją była przyjęła do siebie, prosiłam odźwierną owego domu, żeby oświadczyła mej siostrze, iż przyjdę do niej dziś rano... Co też rzeczywiście uczyniłam. Lecz daruj mi, pani, że tu wyznać muszę niektóre potrzebne szczegóły.
— Mów, mów, moja przyjaciółko.
— Młoda kobieta, która przyjęła do siebie moją siostrę, — rzekła zakłopotana Garbuska, spuściwszy oczy i zarumieniwszy się — niebardzo... przyzwoite prowadzi życie. Pewien jegomość, z którym ona miała zażyłość, nazwiskiem pan Dumolin, powiedział jej prawdziwe nazwisko pana Rodina, który, mając w tym domu najętą stancję, kazał się tam nazywać panem Charlemangne.
— Właśnie też mówił o tem u doktora Baleinier.
— A więc tedy wczoraj pan Rodin przyjmował u siebie księdza d‘Aigrigny.
— Księdza d‘Aigrigny? — zawołała panna Cardovil!e.
— Otóż czego się dowiedziałam: ksiądz d’Aigrigny przyszedł rano odwiedzić pana Rodina; nie zastawszy go, zostawił u odźwiernej swoje nazwisko napisane na kawałku papieru, z temi słowami: „Powrócę za dwie godziny“. Młoda dziewczyna, o której pani mówiłam, widziała i czytała ten napis.
— Nie... nie.. — rzekła Adrjanna, truchlejąc — to niepodobna, to jakaś pomyłka.
— Chcąc się dowiedzieć o szczegółach, — mówiła Garbuska — pytałam odźwierną, czy pan Rodin i ksiądz d‘Aigrigny gniewali się; o ile mogła zauważyć, jeden na drugiego, gdy ich widziała wychodzących z domu; powiedziała mi, że nie, ksiądz d‘Aigrigny mówił tylko do pana Rodina, rozstając się z nim przy bramie domu: „Jutro... napiszę do pana.. zgoda, pamiętajże pan...“
— O mój Boże! czyliżby to był tylko sen! — rzekła Adrjanna, przyłożywszy ręce do czoła — nie mogę wątpić o tem, co mówisz, kochana przyjaciółko, a z tem wszystkiem, moja droga przyjaciółko, nie lękajmy się niepotrzebnie, nie bądźmy zbyt skwapliwe do uwierzenia złemu... Starajmy się obie przekonać rozumowaniem: powtórzymy jeszcze okoliczności. Pan Rodin otworzył mi drzwi domu doktora Baleinier, w obecności mojej wytoczył skargę na księdza d‘Aigrigny... Wszystko to jest oczywiste, nieprawdaż?
— Tak, bezwątpienia.
— Zastanówmy się teraz, czy może być jaka możliwość zdrady. Schodzić się z księdzem d’Aigrigny, ażeby mnie zdradzić? Lecz zdradzać mnie, gdzie? w czem?
— Ależ w takim razie, jak tłómaczyć sobie wypada schadzkę dwóch ludzi, którzy tyle mają powodów do urazy i nienawiści jeden ku drugiemu... A zresztą czy się w tem wszystkiem nie ukrywa jaki szkodliwy zamiar? A potem, racz mi pani wierzyć, że nie ja tylko podobnie sądzę...
— Jakto?
— Dziś rano, wróciwszy do domu, tak byłam zmartwiona, iż panna Floryna pytała mnie o przyczynę tego zmartwienia; wiem o tem, jak ona do pani jest przywiązana.
— Niepodobna być mi bardziej życzliwą; niedawno, kochana przyjaciółko, samaś mi powiedziała, jak ważną wyświadczyła ona przysługę podczas mego pobytu w domu doktora Baleinier.
— Tak więc proszę pani, wróciwszy dziś rano do domu, sądziłam, że trzeba przestrzec panią jak najprędzej i opowiedziałam wszystko pannie Florynie. Ona, równie jak ja, a może i bardziej jeszcze przerażona została wiadomością o schadzce i pogodzeniu się pana Rodina z księdzem d‘Aigrigny. Zastanowiwszy się nieco, rzekła mi:
„Sądzę, że niema potrzeby budzić pani; w ciągu paru godzin może się jeszcze o czem więcej i lepiej dowiem“. Potem kazała zawołać dorożkę i pojechała.
— Floryna jest zacną dziewczyną, — rzekła z uśmiechem panna de Cardoville — lecz w tym razie sądzę, że jej gorliwość i dobre serce zawiodły ją, równie jak ciebie, kochana przyjaciółko. Ksiądz d‘Aigrigny teraz mocno się lęka pana Rodina, on więc szukał go w jego ustroniu, chcąc go przeprosić.
— Może to być, pani, — rzekła Garbuska po krótkiem zastanowieniu. — Z tem wszystkiem jednak nie wierz im pani, zwodzą panią, tak, ja czuję, że cię zwodzą!.. ale wszystko zdaje się być przeciw temu, co mówię... Ale wierz mi, pani, że moje przeczucia zbyt są mocne, iżby miały być błędne... A wreszcie, czy pani nie odgadujesz najskrytszych skłonności mego serca, iżbym ja nawzajem nie miała odgadnąć grożących ci niebezpieczeństw?...
— Co mówisz, kochana przyjaciółko? Cóż to ja odgadłam? — odrzekła panna Cardoville, mimowolnie wzruszona i zdziwiona przekonywującym i strwożonym tonem Garbuski, która mówiła dalej:
— Co pani odgadłaś? Któż powiedział pani, kiedyś chciała mnie posadzić u swojego stołu, jako przyjaciółkę, mnie, ubogą wyrobnicę, w której chciałaś uwielbić pracę, cierpliwość i poczciwość! Że będę szczęśliwa, jeżeli znajdzie się dla mnie małe, skromne mieszkanie w tym wspaniałym pałacu, którego blask razi mnie? Któż mówił pani to, kiedy raczyłaś wybrać aż nadto piękne mieszkanie dla mnie? Któż jeszcze powiedział pani, że, nie zazdroszcząc wytworności ślicznym dziewicom, otaczającym cię, a które kocham dla tego samego już, że panią kochają, że, mówię, porównywując się mimowolnie, będę miała kłopot i wstydzić się będę sama siebie? Któż pani powiedział, żeś była tyle łaskawa oddalać je zawsze od siebie, ile, razy mnie wzywałaś? Któż nareszcie zawiadomił panią o przykrych i drażliwych okolicznościach mego wyjątkowego położenia? Kto pani powiedział to wszystko? Bóg pewno, On, który w nieograniczonej wielkości opatruje świat i wszelkie stworzenia, który pamięta o najdrobniejszym, w trawie czołgającym się robaczku. I nie chcesz pani, aby wdzięczne serce, które tak dobrze odgadujesz, wzniosło się do odgadnienia nawzajem tego, coby jej mogło szkodzić? Nie, nie! pani, jedni mają instynkt zachowania siebie samych, drudzy daleko szczęśliwsi, obdarzeni są instynktem zachowania tych, których kochają... Taki instynkt Bóg mi dał... Zdradzają panią, powtarzam... zdradzają panią!.
W chwili, kiedy miała odpowiedzieć Garbusce, zapukano do drzwi salonu, w którym odbywała się ta scena, i weszła Floryna. Widząc pomieszanie w twarzy swej pokojówki, panna Cardoville żywo rzekła do niej:
— Floryno!.. cóż mi powiesz nowego? Skądże wracasz?
— Z pałacu Saint-Dizier, proszę pani.
— Pocóżeś tam jeździła? — zapytała zdziwiona panna de Cardoville.
— Dziś rano, panna (tu Floryna wskazała Garbuskę) zwierzyła mi swoje podejrzenia, swoją obawę, które ja podzielałam z nią. Odwiedziny księdza d‘Aigrigny u pana Rodina uważałam za rzecz bardzo ważną. Pomyślałam sobie, że jeżeli w tych dniach pan Rodin pójdzie do pałacu Saint-Dizier, niewątpliwą będzie rzeczą, że zdradza.
— Słusznie! — rzekła Adrjanna, coraz niespokojniejsza — cóż tedy?
— Ponieważ pani mi kazała dojrzeć, gdy będą przeprowadzali z pawilonu rzeczy, których została się tam jeszcze znaczna ilość, dla otworzenia więc pokojów potrzeba mi było udać się do pani Grivois: miałam zatem powód, by wrócić się do pałacu.
— Potem... Floryno... potem?
— Starałam się naprowadzić panią Grivois na rozmowę o panu Rodinie; ale nadaremno.
— Nie ufają pannie — rzekła Garbuska. — Tego się można było spodziewać.
— Pytałam się jej, czy był w tych dniach w pałacu pan Rodin? — mówiła dalej Floryna — ona powiedziała mi, aby zbyć. Wtedy, nie mając nadziei dowiedzenia się czegoś, odeszłam od pani Grivois i, żeby bytność moją tam nie wzbudziła jakiego podejrzenia, poszłam do pawilonu; wtem, przechodząc z alei, co widzę? i kilka kroków odemnie idzie ku furtce ogrodowej... pan Rodin, który pewne sądził, że tamtędy wyjdzie niespostrzeżony.
— Słyszysz ją, pani! — zawołała Garbuska, składając ręce z miną błagającą — przekonaj się pani!...
— On!... u księżnej Saint-Dizier! — zawołała panna Cardoville, której wzrok, zwykle tak łagodny, zabłysnął nagle gwałtownem oburzeniem.
— Na widok pana Rodina zatrzymałam się, — rzekła Floryna — i, cofnąwszy się natychmiast, dostałam się do pawilonu, a nie będąc widziana, weszłam prędko do sionki od ulicy. Stamtąd okna wychodzą ku furtce ogrodowej, otwieram je, pozostawiając zamknięte okiennice i widzę fiakr, czekający na pana Rodina, który w kilka minut później siadł do niego, mówiąc do stangreta: „na ulicę Białą Nr. 39“.
— Do księcia!.. — zawołała panna Cardoville.
— Tak, pani — rzekła Floryna.
— W rzeczy samej pan Rodin dziś miał go odwiedzić — rzekła Adrjanna, pomyślawszy.
— Niema wątpliwości, jeżeli zdradza panią, zdradza także i księcia... który daleko łatwiej, niż pani stanie się jego ofiarą.
— Niegodziwość!... niegodziwość!... niegodziwość — zawołała nagle panna Cardoville. — Gdyby to taka miała być zdrada!... Ach!... wtedy już nie można byłoby ufać nikomu, nawet samej sobie.
— O! pani, to kropnę! nieprawdaż? — rzekła struchlała Garbuska.
— Ależ w takim razie, na co mnie ratować, uwalniać, mnie i moich krewnych, na co zanosić skargę na księdza d‘Aigrigny? — rzekła panna Cardoville. — Prawdziwie, w głowę zajść trzeba. To otchłań! Och!... ta wątpliwość jest okropna...
— Gdym wracała, — rzekła Floryna, rzucając czuły, wzrok na swoją panią — przyszedł mi na myśl sposób, którymby pani mogła przekonać się dobrze o wszystkiem... ale nie byłoby ani chwili do stracenia...
— Co chcesz powiedzieć? — rzekła Adrjanna, ciekawie patrząc na Florynę.
— Pan Rodin będzie wkrótce sam na sam z księciem — rzekła Floryna.
— Niema wątpliwości — odpowiedziała panna Cardoville.
— Książę zawsze przebywa w małym salonie, od którego idą oszklone drzwi do oranżerji. W tym salonie przyjmować on będzie pana Rodina.
— Cóż dalej? — rzekła Adrjanna.
— Z tej oranżerji, którą ja urządziłam według rozkazów pani, jedne tylko małe drzwiczki prowadzą na przyległą uliczkę. Grupy roślin tak są rozłożone, iż zdaje się, że wtedy nawet, kiedy sztory, okna od sali na oranżerję obrócone zasłaniające, nie byłyby spuszczone, jeszczeby można, nie będąc widzianą, tak się zbliżyć, iżby słychać było rozmowę, prowadzoną w salonie. W ostatnich dniach zawsze temi drzwiami od uliczki wchodziłam do oranżerji, aby dojrzeć jej urządzenia. Ogrodnik miał jeden klucz... a ja drugi...
— Szpiegostwo... -— rzekła panna de Cardoville z oburzeniem i pogardą, przerywając mowę Florynie — nie zastanawiasz się nad tem, co mówisz....
— Przepraszam panią — rzekła młoda dziewczyna, spuściwszy oczy zawstydzona i zmieszana. — Pani miała niejakie podejrzenia, byłby to, według mnie, jedyny sposób, za pomocą którego możnaby, albo potwierdzić je, lub też usunąć.
— Poniżyć się... aż do podsłuchiwania czyjejś rozmowy? nigdy — odrzekła Adrjanna.
Sama siebie przezwyciężywszy, rzekła Garbuska, usiłując powściągnąć łzy, które oczy jej zasłaniały.
— Z tem wszystkiem, ponieważ idzie tu może o ocalenie pani, gdyż, jeżeli to jest zdrada... okropna byłaby przyszłość... ja się udam... jeżeli pani pozwolisz... dla...
— Tak, — odpowiedziała Adrjanna wzruszonym głosem — jeżeli mają zamiar prowadzić ze mną wojnę... zaciętą, trzeba się do niej przygotować.. i wreszcie byłoby to słabością, niedołężnością, nie mieć się na ostrożności. Floryno: salopę, kapelusz i pojazd... pojedziesz ze mną...
W pół godziny po tej rozmowie powóz Adrjanny zatrzymał się, jak widzieliśmy już, pod drzwiami ogrodu przy ulicy Białej.
Floryna sama weszła do oranżerji i, niebawem powróciwszy, rzekła do swej pani:
— Sztora spuszczona; pan Rodin dopiero co wszedł do salonu, w którym książę...

A więc panna Cardoville obecna była, choć niewidziana, przy następującej scenie między Rodinem a księciem Dżalmą.

XVI.
LIST.

Na kilka minut przed wejściem panny Cardoville do oranżerji, Rodin wprowadzony został przez Faryngeę do księcia Dżalmy, który, cały jeszcze opanowany namiętnem uniesieniem, jakie wzbudziły w nim podżegania przewrotnego metysa, zdawał się nie spostrzegać przybycia jezuity! Ten, zdziwiony mocnem wzruszeniem, malującem się na twarzy Dżalmy i jego jakby obłąkanym wzrokiem, skinął pytająco na Faryngeę, który także ukradkiem odpowiedział symbolicznie, to jest przyłożywszy wskazujący palec na serce i na czoło, a następnie wskazał na żarzące się węgle w kominku; ta pantomina znaczyła, że głowa i serce Dżalmy były namiętnie rozognione.
Zrozumiał pewno Rodin tę mowę, gdyż nieznaczny uśmiech zabłysnął na jego ustach, potem rzekł głośno do Faryngei:
— Życzeniem mojem jest pozostać sam na sam z księciem... spuść sztorę i daj baczenie, aby nam tu nikt nie przeszkadzał...
Metys pokłonił się nisko i, zbliżywszy się do szklanych drzwi, dotknął sprężyny, a te usuwały się w głąb muru, w miarę jak opadała sztora, poczem skłoniwszy się znowu, metys wyszedł z salonu. W kilka więc minut po jego wyjściu panna Cardoville i Floryna przybyły do oranżerji, oddzielonej od salonu, w którym był Dżalma, tylko sztorą z białej jedwabnej materji, na której wyszyte były wielkie barwne ptaki.
Stuknięcie drzwiami, które Faryngea zamknął za sobą, zdawało się przywracać Dżalmie przytomność; lubo jego fizjognomja była jeszcze nieco rozogniona, odzyskał jednak zwykły spokój i łagodność.
— Przebacz, ojcze...
I ogólnym zwyczajem młodych barbarzyńców, pełnych uszanowania dla starców, Indjanin chciał wziąć rękę Rodina i przyłożyć ją do ust, jezuita nie przyjął tego hołdu, o krok się cofnąwszy.
— Prawdziwie, książę, tyle robisz ceremonji, że mnie nabawiasz kłopotu — rzekł Rodin.
— Książę jesteś w swoim domu, w głębi Indji; szczerze pragniemy, abyś książę tak sobie wyobrażał.
— Wiele rzeczy tutaj przypomina mi mój kraj — rzekł Dżalma łagodnym, poważnym głosem. — Wasza dobroć przypomina mi mego ojca i tego, który mi go zastępował — dodał Indjanin, mając na myśli marszałka Simon, o którego przybyciu do owej chwili jeszcze, dla pewnych przyczyn, nic mu nie wspomniano.
Po chwilowem milczeniu, rzekł swobodnym tonem, podając rękę Rodinowi:
— Jesteś tu, szczęśliwy jestem! mój ojcze.
— Pojmuję radość księcia, gdyż wyswobodziłem go z więzienia... otworzyłem mu klatkę... Prosiłem księcia, aby się poddał dobrowolnie temu lekkiemu zamknięciu, jedynie dla swego własnego dobra.
— Czy jutro już będę mógł wyjść?
— Dziś nawet, kochany książę.
Młody Indjanin zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Chodź, ojcze...
— A dokąd, kochany książę?... — odrzekł mocno zdziwiony jezuita.
— Podziękować moim przyjaciołom... Czekałem przez trzy dni... to długo.
— Pozwól, kochany książę... pozwól... wiele mam do pomówienia z nim w tym względzie, racz usiąść.
Dżalma usłuchał i natychmiast usiadł na krześle. Rodin rzekł:
— Prawda... masz, książę, przyjaciół... czyli raczej masz przyjaciela; przyjaciele są rzadkością.
— A ty, kochany ojcze?
— Słusznie mówisz, kochany książę... Masz więc dwóch przyjaciół, kochany książę: mnie, którego znasz... i drugiego, którego nie znasz... i który życzy sobie nie być znanym...
— Dlaczego?
— Dlaczego?... — odrzekł Rodin, zakłopotany trochę — bo szczęście, jakiego doznaje, dając ci dowody swej przyjaźni, i spokój, przy takim sposobie postępowania... są dla niego nagrodą tej tajemnicy.
Rysy twarzy Dżalmy przybrały natychmiast wyraz smętnej godności, podniósł dumne czoło i rzekł poważnym, surowym głosem:
— Ponieważ ten przyjaciel ukrywa się, widać zatem, że powinienem się go wstydzić... Od takich tylko ludzi przyjmuję gościnność, których jestem godny, lub którzy są godni mnie... Opuszczam ten dom.
I to mówiąc, Dżalma powstał z takiem postanowieniem, iż Rodin zawołał:
— Ależ posłuchaj mnie, kochany książę... pozwól sobie powiedzieć, że jesteś niezmiernie drażliwy... Lubo staraliśmy się przywieść księciu na pamięć jego piękny kraj, jesteśmy tu jednak w środku Europy, w środku Francji, w Paryżu.
— Słusznie mówisz, mój ojcze, nie jestem we własnym kraju... tu odmienne są zwyczaje, będę o tem pamiętał.
Rodin zdziwił się, widząc go przez chwilę zamyślonego! Dżalma tonem spokojnym, ale wyrażającym mocne przekonanie, rzekł:
— Usłuchałem cię; zastanowiłem się, mój ojcze.
— Cóż więc, kochany książę!
— W każdym kraju na świecie, pod żadnym pozorem, człowiek uczciwy, jeżeli jest przyjacielem innego człowieka, ukrywać się z tem nie powinien.
— A jeżeli niebezpiecznie jest dla niego oświadczać się z tą przyjaźnią... — rzekł Rodin, bardzo niespokojny z powodu takiego toku rozmowy. — A gdyby też właśnie księciu groziło niebezpieczeństwo, w razie gdyby ta przyjaźń została odkryta?
— Nic nie przyjmuję od przyjaciela, który mniema, że zdolny jestem zaprzeć się go przez podłość...
— Ależ, na Boga! a gdyby tu szło o kobietę! — zawołał Rodin, podniecony do ostateczności, biegnąc ku niemu; rzeczywiście bowiem, lękał się, aby Dżalma nie wyszedł z domu i żeby tem nie zniweczył jego zamiarów.
Na ostatnie słowa, wymówione przez Rodina, Indjanin zatrzymał się nagle.
— Kobieta? — odrzekł drżącym głosem, z uszanowaniem, składając ręce.
I na jego twarzy malowało się niewymowne, głębokie zachwycenie.
— Kobieta?.. — mówił jeszcze — Paryżanka?...
— Tak, kochany książę, kiedy mnie zmuszasz do tej otwartości, wyznać ci muszę, że to jest kobieta... zacna Paryżanka... godna matrona... pełna cnót, której podeszły wiek zasługuje ze strony księcia na szacunek.
Po miłosnem, namiętnem uczuciu, jakie chwilowo zabłysło na twarzy księcia, nastąpił wyraz tkliwego uszanowania; spojrzał na Rodina z rozrzewnieniem i rzekł mu wzruszonym głosem:
— A więc ta kobieta jest dla mnie matką?
Trudno opisać, z jakim wdziękiem, melancholijnym i czułym, wymówił Indjanin słowo „matka“.
— Teraz, kochany książę, pozwól powiedzieć sobie, jakie są życzenia twej macierzyńskiej przyjaciółki... Ten dom pozostanie zawsze do twego rozporządzenia, jeżeli ci się w nim podoba; służba francuska, powóz i konie będą na twoje rozkazy; rachunki potrzeb dla twojego domu będą zaspakajane. Przytem, ponieważ syn królewski żyć powinien po królewsku, zostawiłem w przyległym pokoju szkatułkę, zawierającą sto pięćdziesiąt luidorów: co miesiąc będzie ci odliczona takaż suma; jeżeliby ci nie wystarczała na tak zwane u nas, drobne wydatki, powiesz mi, a będzie ci dane....
Dżalma obruszył się, a Rodin dodał co żywo:
— Oznajmić ci zarazem winienem, kochany książę, że delikatność twoja może być w tej mierze zupełnie spokojna. Najprzód.. od matki... wszystko się przyjmuje... potem, ponieważ w ciągu trzech miesięcy odziedziczysz ogromny spadek, łatwo ci więc będzie, jeżeliby ci ciężyło to dobrodziejstwo (chociaż suma wynosi ledwo cztery lub pięć tysięcy luidorów), mówię, że łatwo ci będzie zwrócić tę pożyczkę: nie żałuj więc niczego, użyj wszystkiego, co ci się spodoba... pragnieniem przyjaciółki twej, abyś pokazał się w największym świecie paryskim tak, jak pokazać się wypada synowi króla, przezwanego ojcem Wspaniałego. Tak więc, raz jeszcze powtarzam, nie krępuj się niepotrzebną delikatnością... jeżeli ta suma nie wystarczy ci...
— Żądać będę więcej... moja matka ma słuszność, królewicz powinien żyć po królewsku.
Taką dał Indjanin odpowiedź, wyrzekł ją z naiwną prostotą, nie okazując najmniejszego zdziwienia, że go tak hojnie uposażono, i tego właśnie po nim spodziewać się należało.
— Tak więc rzecz skończona, kochany książę! — rzekł jezuita. — Teraz, kiedy potrzeba, abyś zobaczył świat, żebyś wszedł do niego najlepszemi drzwiami, jak się zwykło u nas mówić... jeden z pomiędzy przyjaciół twej macierzyńskiej przyjaciółki, hrabia Montbron, starzec pełen doświadczenia i należący do najpierwszych towarzystw, przedstawi cię w najznakomitszych domach paryskich...
— Dlaczegóż nie przedstawisz mnie ty, mój ojcze?
— Niestety! kochany książę, przypatrz się mi, czy to dla mnie byłaby rola... A potem, uważasz, książę, pan Montbron potrafi lepiej ode mnie znaleźć się między ludźmi w świecie, w którym ma... oświecić cię względem sideł, jakieby zastawić na cię chciano. Bo masz nieprzyjaciół, nikczemnych nieprzyjaciół, którzy niegodziwym sposobem nadużywają twego zaufania, którzy naigrawali się z ciebie. A skoro, na nieszczęście, ich potęga dorównywa ich złości, roztropniejszą byłoby może dla ciebie rzeczą unikać ich... chronić się...
Na wspomnienie tych nieprzyjaciół, na myśl unikania ich Dżalma wzdrygnął się cały, twarz jego nagle zbladła, zsiniała: oczy jego zaiskrzyły się tłumionym ogniem; nigdy pogarda, nienawiść, pragnienie zemsty, nie wystąpiły wyraźniej na twarzy ludzkiej...
Rodin zawołał:
— Kochany książę!... co ci jest? przerażasz mnie.
Dżalma nic nie odpowiedział, pochylony na krześle, ręce trzymając ściśnięte ze złości, jednę z drugą zwarte, zdawał się trzymać poręczy krzesła z bojaźni, aby go nie uniósł straszny napad wzburzonego gniewu... Przypadek zdarzył, że w tej chwili cybuch fajki potoczył się mu pod nogi. Dżalma był tak silny, iż szybkiem poruszeniem nogi skruszył bursztyn, pomimo jego twardości.
— Ależ, na Boga! książę, co ci jest? — zawołał Rodin.
— Tak zetrę mych podłych nieprzyjaciół! — zawołał Dżalma, rzuciwszy na Rodina groźnem, zaiskrzonem okiem.
Potem, jakby te słowa doprowadziły do najwyższego stopnia jego zapalczywość, zerwał się z krzesła, i z obłąkanym wzrokiem biegał tu i owdzie pa sali, jakby szukał oręża. Była to bezsilna wściekłość dzikiego zwierza, miotającego się w klatce, gdy łaknie krwi.
Tak więc młody Indjanin był bardzo piękny i bardzo dziki: widać było po nim, że posiada wrodzony instynkt ognisty, ślepy, nieustraszony, w owej chwili, jak spostrzec było można, do najwyższego stopnia uniesiony na wspomnienie podłości.
Rodin, ukrywając złośliwą radość, podziwiał popędliwość młodego Indjanina, który, w zdarzyć się mogących okolicznościach, unieść się mógł strasznym wybuchem. Nagle, ku wielkiemu zdziwieniu jezuity, ucichła burza. Twarz jego zbladła, przybrała ponury wyraz; potem, z zimnym spokojem, straszniejszym aniżeli zapalczywość, jaką niedawno pałał, rzekł do Rodina.
— Mój ojcze, zaprowadzisz mnie dziś do mych nieprzyjaciół.
— A w jakim celu, kochany książę?.. Cóż chcesz uczynić?
— Pozabijać tych nikczemników!
— Zabijać ich!! Nawet nie myśl o tem. Ależ, raz jeszcze powtarzam, pamiętaj o tem, książę, że tu nie jesteś nad brzegami Gangesu, gdzie zabija się swych nieprzyjaciół tak samo, jak tygrysa na polowianiu.
— Wytępić szkodników jest powinnością.
— A więc.. książę.. zemsta.
— Ja się nie mszczę nad wężem — rzekł Dżalma wyniosłym tonem — ja go niszczę.
— Ależ, kochany książę, nie jest tu w zwyczaju w taki sposób pozbywać się swych nieprzyjaciół, jeżeli ma się przyczynę do żalu ku nim.. Tu społeczność zajmuje się twoją sprawą, rozbiera ją, sądzi i, jeżeli trzeba, karze.
— W mojej sprawie ja sam jestem sędzią i katem.
— Proszę cię, książę, racz mnie wysłuchać. Mógłbym powiedzieć ci: znam tych nieprzyjaciół, lecz, z obawy, żebyś się nie dopuścił jakiej płochości, zataję przed tobą ich nazwiska. Lecz nie, zapewniam cię, że jeżeli szanowna osoba, co kocha cię jak swego syna, uzna za rzecz słuszną i pożyteczną, abym ci wyjawił te nazwiska... powiem ci je, ale nie prędzej, aż ona wyrzeknie.
Dżalma ponuro patrzył na Rodina, zagniewany.
W tej chwili wszedł Faryngea i rzekł do Rodina:
— Jakiś człowiek przychodzi z listem do pana. Powiedziano mu, że pan tu jesteś. Tu więc przyszedł. Czy mam przyjąć od niego list?... Mówi, że jest od księdza d‘Aigrigny.
— Zapewne! — rzekł Rodin; potem dodał: — jeżeli książę pozwoli?
Dżalma przyzwolił skinieniem głowy. Faryngea wyszedł.
— Daruj mi, książę, spodziewałem się dziś rano bardzo ważnego listu; kiedym się go nie mógł doczekać, nie chcąc opuścić chwili odwiedzenia księcia, zaleciłem w domu, aby mi ten list przysłano.

W kilka minut potem Faryngea powrócił z listem, który oddał Rodinowi, poczem metys wyszedł.

XVII.
ADRIANNA I DŻALMA.

Po wyjściu Faryngei Rodin wziął list księdza d‘Aigrigny w jednę rękę, a drugą zdawał się szukać czegoś najprzód w kieszeniach surduta, potem w kieszeni w spodniach; potem nareszcie, nigdzie nie znalazłszy, położył list na kolanach swych wytartych czarnych pantalonów, patrząc nań z żalem i niepokojem.
— Niestety! kochany książę! — rzekł Rodin — zdarzyła mi się rzecz najprostsza w świecie, najbagatelniejsza, a jednakże wiele mi sprawia kłopotu... zapomniałem, lub też zgubiłem okulary, a przy tem półświetle, a nadewszystko z przyczyny nieszczęsnego wzroku, który przez zbytnią pracę i z wiekiem straciłem, niepodobna mi będzie przeczytać tego listu, a jest bardzo ważny, gdyż czekają ode mnie bardzo spiesznej, bardzo prostej i bardzo kategorycznej odpowiedzi...
— Mój ojcze, — rzekł mu uprzejmie Dżalma — czy pozwolisz, abym cię wyręczył?
Przeczytawszy, starać się będę zapomnieć natychmiast, com czytał...
— Czy naprawdę byłbyś łaskaw, kochany książę, uczynić mi tę przysługę? Nie ośmieliłbym się prosić cię o nią.
To mówiąc, Rodin podał list Dżalmie, który czytał głośno.
Treść tego listu była następująca: „Dzisiejsza ranna bytność pana w pałacu Saint-Dizier, według tego, co mi powiedziano, jest nowem najściem z jego strony.
„Oto ostatnia propozycja, jaką panu oznajmiono; będzie ona równie daremną, jak postąpienie z mej strony, którego użyłem bezskutecznie wczoraj, udając się na ulicę Klodoweusza.
„Po tem długiem i przykrem tłomaczeniu się, powiedziałem panu, że do niego napiszę; dotrzymuję mej obietnicy, otóż moje ultimatum. A najprzód ostrzeżenie:
„Strzeż się pan... Jeżeli zechcesz stawać uporczywie do nierównej walki, wystawisz się nawet na nienawiść tych, których podejmujesz się bronić. Jest tysiąc sposobów zgubienia cię w ich oczach, kiedy się ich zawiadomi o twych zamiarach. Łatwo będzie przekonać ich, że sam należałeś do spisku, który teraz chcesz wykrywać, a to nie przez wspaniałomyślność, ale przez chciwość“.
Chociaż Dżalma był bardzo delikatny i pojmował dobrze, że wypytywanie byłoby wielką niedelikatnością, nie mógł jednak opanować ciekawości; czytając więc ten ustęp, spojrzał na jezuitę.
— A któż to są ci ludzie, których pan bronisz?
— Których ja bronię?.. — rzekł Rodin, udając niby, że waha się — kto są moi protegowani?.. He... he!.. powiem ci, książę... Są to... są to biedacy bez żadnego ratunku, ludzie małego znaczenia, ale ludzie poczciwi, mający za sobą słuszność... w procesie, który prowadzić muszą; grozi im zguba ze strony ludzi możnych... bardzo możnych... Szczęście, że ja bardzo dobrze znam tych drugich, mogę więc demaskować ich na korzyść moich protegowanych... I cóż chcesz, książę? ja biedny człowiek, naturalnie biorę stronę ubogich, biednych ludzi... Ale, czytaj dalej, proszę cię:...
Dżalma czytał:
„Jeżeli więc nie przestaniesz występować przeciwko nam jako nieprzyjaciel, wielce się narazisz, a nic nie zyskasz, trzymając stronę ludzi, których nazywasz swymi przyjaciółmi. W tem wszystkiem, raz jeszcze powtarzam, ukrywać się musi chciwość.
„Jeżeli więc tak jest, to i pod tym względem... można ci ofiarować hojne wynagrodzenie... Tego jeszcze wieczora, najdalej o dwunastej w nocy, opuścisz Paryż i zobowiążesz się, że powrócisz nie wcześniej jak za sześć miesięcy“.
Dżalma nie mógł ukryć zdziwienia i spojrzał na Rodina.
— Rzecz bardzo prosta! — odpowiedział tenże — proces mych protegowanych sądzony będzie przed tym czasem, więc, oddalając mnie, chcą przeszkodzić mi w czuwaniu nad nimi; pojmujesz, kochany książę — rzekł Rodin, niby z wielkiem oburzeniem. — Bądź łaskaw czytać dalej i darować mi, że ci przerywam, ale taka bezczelność oburza mnie...
Dżalma czytał dalej:
„Abyśmy byli pewni, że oddalasz się z Paryża na sześć miesięcy, udasz się do jednego z naszych przyjaciół w Niemczech, przyjmiesz u niego wspaniałą gościnę, ale koniecznie będziesz musiał pozostać u niego aż do upłynięcia rzeczonego czasu“.
— Tak... dobrowolne więzienie — rzekł Rodin.
„Pod temi warunkami będziesz pobierał pensję, wynoszącą 1.000 franków na miesiąc, poczynając od dnia twego wyjazdu z Paryża, 10.000 franków na rękę, a 20.000 fr. po upływie sześciu miesięcy. Wszystko będziesz miał dostatecznie poręczone. Nareszcie, po sześciu miesiącach, będziesz miał zapewnione miejsce równie zaszczytne, jak niepodległe“.
Gdy Dżalma przestał czytać, mimowolnie przejęty gniewem, rzekł mu Rodin:
— Czytaj dalej, proszę cię, kochany książę, trzeba przeczytać do końca; dowiesz się stąd, co się to u nas dzieje, mimo naszej cywilizacji.
Dżalma znowu czytał:
„Dostatecznie znany ci jest tok sprawy i wiesz, kim jesteśmy, ile możemy; pojmuesz, że, oddalając cię, chcemy się tylko pozbyć mniej szkodliwego, ale bardzo uprzykrzonego nieprzyjaciela; nie zaślepiaj się pierwszymi krokami, które ci się jako tako udały. Skutki twego doniesienia będą znikome, gdyż jest ono potwarcze; sędzia, który poważył się przyjąć je, gorzko żałować będzie swej haniebnej stronności. Z niniejszego listu zrobić możesz użytek, jaki ci się podoba.
„Wiemy do kogo piszemy, co piszemy i jak piszemy. Odbierzesz ten list o godzinie trzeciej. Jeżeli o czwartej nie otrzymamy od ciebie wyraźnego przyzwolenia, z podpisem własnoręcznym tu, na dole tego listu... rozpocznie się nanowo wojna... nie jutro, ale jeszcze dziś wieczorem“.
Skończywszy czytanie, Dżalma spojrzał na Rodina, który mu rzekł:
— Pozwól mi, książę, zawołać Faryngeę.
I, mówiąc to, zadzwonił.
Metys wszedł.
Rodin wziął list z rąk Dżalmy, rozdarł go na dwoje, zgniótł w ręku, tak, iż zrobiła się z niego gałka i, podając go metysowi, rzekł:
— Oddasz to posłańcowi, który czeka, i powiesz mu, że taka jest moja odpowiedź na ten bezczelny i niegodziwy list; rozumiesz mnie dobrze: na ten niegodziwy, zuchwały list.
— Rozumiem... dobrze rozumiem — odpowiedział metys i wyszedł.
— Może to niebezpieczna wojna dla ciebie, mój ojcze — rzekł przyjacielskim tonem młody Indjanin.
— Tak, kochany książę, niebezpieczna, może nawet.... Ale ja nie postępuję tak, jak ty... mój książę... nie chcę zabijać mych nieprzyjaciół dlatego, że są podli i złośliwi... pokonywam ich... pod tarczą prawa. Mnie więc naśladuj...
Potem, widząc występujący rumieniec i oburzenie na twarzy Dżalmy, Rodin dodał:
— Mylę się... nie będę ci już dawał rady w tej mierze... Zgódź się tylko ze mną na to, że tę kwestję oddasz pod sąd twej godnej i macierzyńskiej opiekunki. Jutro będę się z nią widział; jeżeli na to przystanie, wyjawię ci nazwiska twych nieprzyjaciół. Jeżeli nie... to nie.
— A ta kobieta... — ta druga matka... — rzekł Dżalma — czy jest tak szlachetna, iż na jej sąd będę mógł spuścić się?
— Ona! — zawołał Rodin, składając ręce i mówiąc z coraz większem uniesieniem — ona... wszak to najszlachetniejsza, najwspanialsza, najodważniejsza na ziemi istota... ona... twoja opiekunka, a choćbyś też był prawdziwym jej synem, nie okazywałaby ci bardziej macierzyńskiej miłości i, mimo to, gdyby ci szło o wybór między poniżeniem a śmiercią, powiedziałaby ci pewno: „Umieraj! gotowa jestem umrzeć z tobą“.
— O! szlachetna kobieta!... taką właśnie była moja matka! — zawołał Dżalma z uniesieniem.
— Ona!... — zawołał znowu Rodin z coraz większym zapałem i, zbliżywszy się do okna, zakrytego sztorą, na które rzucił zukosa niespokojnym wzrokiem. — Twoja opiekunka... Wystaw sobie tylko uosobnioną odwagę, prostotę charakteru, prawość. O! nadewszystko prawość!.... Tak, jest to szczerość, otwartość szlachetnego mężczyzny, obdarzonego wielkim charakterem, połączona ze wzniosłą godnością kobiety, która w całem swem życiu nietylko nigdy nie skłamała... — nietylko ani jednej swej myśli nie ukryła... ale która umarłaby raczej, aniżeli dopuścićby się miała najmniejszej obłudy, najmniejszej skrytości lub wybiegu, właściwych kobietom.
Trudno jest opisać zdziwienie, jakie objawiło się na twarzy Dżalmy, gdy usłyszał o takim portrecie kobiety z ust Rodina; zaiskrzyły się mu oczy, twarz okryła się rumieńcem, serce biło z uniesienia...
— Dobrze, dobrze, szlachetne serce! — rzekł mu Rodin, postąpiwszy znowu ku oknu, zasłoniętemu sztorą. — Posłuchaj tylko, kochany książę, przed kilku dniami... ta szlachetna kobieta powiedziała mi szacowne słowa, których nie zapomnę: Panie, kiedy mam podejrzenie na kogo, a kogo szanuję lub kocham...
Rodin nie dokończył.
Tak gwałtownie z zewnątrz wstrząśnięto sztorą, iż pękła sprężyna, ku wielkiemu zdziwieniu Dżalmy i ujrzał on pannę Cardoville.
Wydała się Dżalmie tak zachwycającą, iż zdawało su młodemu Indjaninowi, że chyba marzy o takiem zjawisku.
Ręce złożywszy, z otwartemi szeroko oczyma, lekko pochylony naprzód, jakby przyklęknął do modlitwy, stał osłupiały i zdumiony.
Panna Cardoville, wzruszona, nieco się zarumieniwszy nie wchodząc do salonu, stała na progu drzwi, prowadzących do oranżerji. Wszystko to się stało w krótszym, aniżeli na opisanie tego potrzeba, czasie; i ledwo też sztora została podniesiona, kiedy Rodin, udając zdziwienie, zawołał:
— Pani tu jesteś!
— Tak, panie... — odrzekła Adrjanna zmieszanym głosem — przybywam, aby dokończyć zdania, które pan niedawno zacząłeś. Powiedziałem panu, że, gdy mi padnie na myśl podejrzenie, oznajmiam je głośno osobie, która je we mnie wzbudziła. A więc przyznaję się przy tej sposobności, że o mało co nie zbłądziłam: przybyłam tu śledzić pana... Pierwszy to raz w mem życiu poniżyłam się aż do podstępu... słabość ta godną jest ukarania, poddaję się mu; daję panu zadosyćuczynienie: jeżeli żądasz, przeproszę cię... Następnie — zwracając się do Dżalmy, dodała: — Teraz książę, nie można dalej utrzymywać tajemnicy... jestem twoją krewną, jestem panna Cardoville, i spodziewam się, że przyjmiesz gościnność od siostry, jak przyjmowałeś od matki.
Dżalma nic nie odpowiedział.
Zapatrzony w zachwycie na to niespodziewane zjawisko, ognisty wzrok Indjanina pochłaniał z pożerającą chciwością rzadką piękność młodej dziewicy.
W rzeczy samej nigdy dwie piękniejsze istoty nie stanęły wobec siebie. Adrjanna i Dżalma przedstawiali wzory piękności kobiety i mężczyzny. Zdawałoby się, że jest coś nadzwyczajnego, coś nadludzkiego w zbliżeniu tych dwóch istot, tak młodych, tak świeżych... tak wspaniałych, tak namiętnych, tak heroicznych i tak wyniosłych, które, rzecz dziwna, wprzód jeszcze nim się zobaczyły, już poznały się na całej moralnej wartości.
Spojrzawszy w stronę księcia i chcąc go pobudzić do odpowiedzenia na oświadczoną mu braterską ofiarę, Adrjanna, spotkawszy znowu jego bystry, dziki, ognisty wzrok, spuściła oczy z pewnym przestrachem, smutkiem i obrażoną dumą; wtedy winszowała sobie, że odgadła niezbędną potrzebę trzymania nadal Dżalmy w oddaleniu od siebie, tak dalece bowiem lękała się zapalczywej, unoszącej się natury księcia.
Chcąc skończyć to nader przykre położenie, panna de Carodville rzekła do Rodina cichym i drżącym głosem:
— Bądź tak dobry, mój panie... pomów z księciem... powtórz mu moją ofiarę... Ja tu pozostać dłużej nie mogę.
To powiedziawszy, Adrjanna cofnęła się ku Florynie.
Za pierwszem poruszeniem się z miejsca Adrjanny, Dżalma poskoczył ku niej jak tygrys, któremu chcą wydrzeć łup jego. Młoda dziewica, przelękniona dzikim wyrazem twarzy Indjanina, prędzej jeszcze cofnęła się z głośnym krzykiem. Na ten krzyk Dżalma przyszedł do siebie i przypomniał sobie wszystko, co zaszło; wtedy, zbladłszy z żalu i wstydu, drżący, zmieszany, mając łzy w oczach, padł do nóg Adrjannie i, wyciągnąwszy do niej błagalnie ręce, rzekł jej głosem łagodnym, z uszanowaniem i lękliwością, prosząc ją:
— O! pozostań... pozostań... nie opuszczaj mnie! już od tak dawna cię oczekuję...
Na tę prośbę wypowiedzianą z rzewną szczerością dziecięcia, z pokorą sprzeczną z okazaną dopiero co dzikością, której ulękła się, Adrjanna odpowiedziała, dając przytem skinieniem znak Florynie, aby się przygotowała do odejścia:
— Książę... niepodobna mi pozostać tu dłużej...
— Lecz... powrócisz pani? — rzekł Dżalma, powściągając łzy — ujrzę ją znowu?...
— Och! nie, nigdy!... — rzekła panna de Cardoviłle przytłumionym głosem; potem, korzystając z gwałtownego wzruszenia, w jakie wprawiła Dżalmę jej odpowiedź, Adrjana zniknęła za klombem roślin w oranżerji.
W chwili, kiedy Floryna, dążąc za panią, przechodziła około Rodina, ten rzekł jej pocichu a prędko:
— Trzeba skończyć jutro z Garbuską.
Floryna cała struchlała i, nic nie odpowiedziawszy Rodinowi, skryła się równie jak Adrjanna za gęstwinę roślin.
Dżalma, nie odpowiedziawszy, opuścił ręce na kolana i obrócił ku Rodinowi twarz, łzami jeszcze zroszoną.
— Wiedziałem, że panna Cardoville jest zachwycającą i że w tym, co książę, wieku łatwo można się zakochać, — mówił dalej Rodin — i dlatego uchronić chciałem księcia od tego nieszczęsnego wypadku, gdyż piękna bohaterka księcia zapamiętale kocha pewnego młodzieńca, zamieszkałego tu, w Paryżu...
Usłyszawszy te słowa, Dżalma przyłożył obie ręce do serca, jakby mocno w nie został ugodzony, i krzyknął boleśnie; głowa jego w tył się przechyliła i zemdlony upadł na sofę.
Rodin patrzał nań przez kilka chwil ozięble, a następnie, odchodząc i głaszcząc łokciem zatłuszczony kapelusz, rzekł:

— Połknął haczyk!

XVIII.
RADY.

Było to w nocy.
Dziewiąta godzina dopiero co wybiła.
Wieczorem owego dnia, w którym panna de Cardoville pierwszy raz widziała się z Dżalmą, Floryna blada, niespokojna, drżąca, ze stoczkiem w ręku weszła do sypialnego pokoju, umeblowanego skromnie, ale bardzo przyzwoicie i wygodnie. Pokój ten należał do mieszkania, zajmowanego przez Garbuskę u Adrjanny, a mieścił się na dole; dwa były do niego wejścia: jedno prowadziło na ogród, drugie na dziedziniec; tędy to przychodziły do Garbuski osoby, chcące otrzymać wsparcie.
Postawiwszy stoczek na kominku i prędko rzuciwszy okiem po całym pokoju, pokojówka zbliżyła się do dużego biurka mahoniowego, na którem stała piękna biblioteczka z dobranych książek; klucz był w zamku każdej szuflady: wszystkie trzy zrewidowała Floryna. Znajdowały się w nich różne prośby o wsparcia, z wypisanemi na nich gdzie-niegdzie ręką Garbuski uwagami.
Przy łóżku były małe drzwi, prowadzące do gabinetu garderobianego; wszedłszy tam, Floryna najprzód szukała daremnie w wielkiej szafie. Tu znalazła starannie złożone stare, liche gałganki, w które odziana była Garbuska, gdy przybyła do tego bogatego domu.
Floryna struchlała; mimowolne wzruszenie odbiło się na jej twarzy; myśląc jednak, że nie idzie tu o rozczulenie, ale o posłuszeństwo nieprzebłagalnym rozkazom Rodina, zawiązała napowrót zawiniątko, zamknęła szafę, wyszła z garderoby do sypialnego pokoju.
Patrząc znowu na biurko, wpadła nagle na nową myśl. Nie poprzestając teraz na przejrzeniu półek, wyjęła całkiem jedną szufladę, spodziewając się, że może przecie znajdzie to, czego szukała; ale nic nie znalazła.
Drugie poszukiwanie lepiej się jej powiodło. Tu poruszeniem okazała zdziwienie, bo zupełnie czego innego spodziewała się; z tem wszystkiem wzięła rękopis, otworzyła i szybko przewracała karty. Kilka ich przejrzawszy, okazała zadowolenie — i już chciała schować to pismo do kieszeni, lecz, chwilkę pomyślawszy, położyła napowrót, gdzie było, wszystko ukryła jak poprzednio, wzięła stoczek i wyszła z tego mieszkania niepostrzeżona, jak się spodziewała, wiedząc, że teraz Garbuska zabawi u panny Cardoville przez kilka godzin.

Nazajutrz po tych poszukiwaniach Floryny, Garbuska, znajdując się sama w pokoju sypialnym, siedziała wygodnie przy ogniu płonącym na kominku.
Garbuska, oparłszy ręce na poręczach krzesła, opływała w rozkosznych uczuciach szczęścia, którego jeszcze nigdy tak zupełnie nie zażyła do chwili znalezienia się w tym pałacu. Dla niej, od tak dawna przywykłej do dokuczliwego niedostatku, wielkiem być musiało szczęściem, że mieszkała w tak wygodnem, cichem ustroniu; te wygody winna była swej odwadze i energji, jakie okazała pośród tylu przykrych prób, szczęśliwie ukończonych.
Kobieta w średnim wieku, łagodnej, skromnej twarzy, z wyraźnej woli Adrjanny przeznaczona na usługi Garbuski, weszła i rzekła jej:
— Pani, przyszedł jakiś młody mężczyzna i chce się widzieć z panią dla pomówienia w bardzo pilnym interesie... nazywa się Agrykola Baudoin.
Na te słowa Garbuska spojrzała z radością i zdziwieniem, nieco zarumieniła się, wstała i pobiegła do drzwi, prowadzących do salonu, w którym się znajdował Agrykola.
— Dzień dobry, kochana Garbusko — rzekł kowal, czule całując dziewicę, której lica rozpaliły się, zaczerwieniły pod braterskiemi pocałunkami.
— Ach! dla Boga? — zawołała nagle wyrobnica, wpatrując się zmartwiona w Agrykolę — cóż to znaczy ta czarna przepaska na twem czole?... Zostałeś więc raniony?
— To nic, — rzekł kowal — to nic nie znaczy, nie zważaj na to... powiem ci zaraz o tem... jak mnie to spotkało... A tymczasem chcę cię prosić o radę w bardzo ważnych okolicznościach.
— Chodź więc do mego pokoju, będziemy tam sami — rzekła Garbuska, idąc przed Agrykolą.
— A to mi się dopiero podoba, moja kochana Garbusko... otóż tak chiąłbym cię widzieć zawsze mieszkającą; poznaję w tem wszystkiem pannę Cardcwille... Jakie serce.. jaka dusza... Ty nie wiesz... ona napisała do mnie onegdaj... dziękując mi za to, co dla niej uczyniłem... Przysłała mi szpilkę złotą, bardzo prostą, którą musiałem przyjąć, jak mi pisała, gdyż nie ma innej wartości nad tę, że ją nosiła jej matka. Gdybyś wiedziała, jak mnie wzruszył ten delikatny dar.
— Nic cię nie powinno dziwić, co pochodzi od tak szlachetnej pani. Ale twoja rana...
— Zaraz, moja kochana... tyle mam rzeczy do powiedzenia ci!... Zacznijmy od najpilniejszej, idzie bowiem o radę dla mnie w bardzo ważnej okoliczności...
— Mów prędko.
— Od czasu, jak moja matka wyjechała z Gabrjelem na prowincję, na probostwo, które dostał, i od czasu jak mój ojciec mieszka z marszałkiem Simon i jego córkami, jak ci wiadomo, mieszkałem w fabryce pana Hardy z mymi towarzyszami we wspólnym domu. Lecz dziś rano... ach! muszę ci powiedzieć, że pan Hardy, po powrocie z długiej podróży, którą odbył w ostatnich czasach, znowu od kilku dni wyjechał za interesami. Dziś więc rano, w czasie śniadania, pozostałem jeszcze przy robocie po ostatniem dzwonieniu; wychodząc z budynku fabrycznego i mając iść do naszego refektarza, spostrzegam wchodzącą na dziedziniec kobietę, która wysiadła z fiakra; idzie ku mnie spiesznym krokiem; widzę, że jest blondynką, choć woal napół był spuszczony, miła, piękna na twarzy i bardzo porządnie ubrana, jak znakomita dama. Ale, zdziwiony jej bladością i niespokojną, przelęknioną miną, pytam, czego żąda? „Panie — odrzekła mi drżącym głosem, zdając się czynić to z przymusem i nieśmiałością — czy pan jesteś rzemieślnikiem w tej fabryce?“ Tak, pani. „Czy pan Hardy nie jest w jakiem niebezpieczeństwie?“ — zawołała. Pan Hardy, pani? wszak on nie wrócił jeszcze do fabryki. „Jakto? — odpowiedziała — pan Hardy nie wrócił wczoraj wieczorem? Nie był bardzo niebezpiecznie raniony przez maszynę, gdy zwiedzał warsztaty?...“ — Prawdę pani mówię; gdyby pan Hardy znajdował się w jakiem niebezpieczeństwie, nie byłbym ja tak spokojny, mówiąc z panią o nim. — „Ach! Bogu dzięki!“ — zawołała młoda dama. Potem jeszcze dziękowała mi tak szczęśliwa, tak ucieszona, iż mnie samego tem wzruszyła! Lecz, nagle, jakgdyby wstydziła się swego postępku, spuściła woal i śpiesznie oddaliła się ode mnie; wyszedłszy z podwórza, wsiadła do fiakra, który ją przywiózł. Ja pomyślałem sobie: ta dama zajmuje się panem Hardy i przestraszyła się fałszywą pogłoską.
— Pewno go kocha — rzekła rozczulona Garbuska — i przez niepokój dopuściła się może nieroztropnego kroku, przybywając, aby pytać o niego.
— Słusznie mówisz, jak się zdaje. Patrzę za nią ciekawie, jak siada do fiakra, gdyż jej wzruszenie zastanowiło mnie... Fiakr odjeżdża... ale cóż widzę niedługo potem? Kabrjolet uliczny, którego dama nie mogła spostrzec, gdyż stał ukryty za rogiem muru. W chwili, gdy zawracał, widziałem wyraźnie mężczyznę, siedzącego obok stangreta i dającego mu znak, aby udał się w tę samą stronę, w którą pojechał fiakr.
— A więc tę biedną damę śledzono.
— Tak, bezwątpienia; dlatego też ja puszczam się w pogoń za fiakrem; dopędzam go i przez spuszczone sztory mówię młodej damie, biegnąc obok jej drzwiczek: „Miej się pani na baczności, kabrjolet ściga cię“.
— Dobrze!... Agrykolo... a czy odpowiedziała?
— Słyszałem, jak zawołała przeraźliwym głosem: „O Boże!!“ I fiakr pojechał dalej. Wkrótce przebiegł koło mnie kabrjolet; widziałem siedzącego obok stangreta mężczyznę wysokiego, grubego, czerwonego, który, widząc mnie biegnącego za fiakrem, może się czegoś domyślił, gdyż patrzył na mnie z niespokojną miną.
— A kiedy pan Hardy powróci? — zapytała Garbuska.
— Jutro lub pojutrze; teraz, moja kochana Garbusko, poradź mi... Ta młoda dama kocha pana Hardy, to rzecz oczywista. Musi to być pewno mężatka, gdyż była bardzo zakłopotana, gdy do mnie mówiła, a mówiła z wielką nieśmiałością i przestraszona krzyknęła przeraźliwie, gdy jej powiedziałem, że jest ścigana... Cóż mam robić? Przypuściwszy, że pan Hardy przybędzie jutro, mamże mu powiedzieć co zaszło, czy też?...
— Zaczekaj no tylko!... — zawołała nagle Garbuska, przerywając Agrykoli i zdając się coś sobie przypominać — gdym poszła do klasztoru Panny Marji prosić przełożoną o robotę... proponowała mi, abym się podjęła chodzić na dzienną robotę do pewnego domu, w którym miałam... dawać baczność... czyli mówiąc poprostu... szpiegować...
— Nędznica!...
— A wiesz — rzekła Garbuska — wiesz, do kogo stręczyła mi wejść, dla wykonania tej haniebnej posługi? Do pani de... Fremont czy Bremont, już dobrze nie pamiętam... do kobiety wielce nabożnej, którą miałam szpiegować; jak mi mówiła przełożona, bardzo często odbierała wizyty od pewnego rękodzielnika.
— Co mówisz? — zawołał Agrykola — czy tym rękodzielnikiem miał być?...
— Pan Hardy... miałam wiele powodów niezapomnienia tego nazwiska, które przełożona wymówiła... Po owym dniu tyle zaszło wypadków, iż zapomniałam już o tej okoliczności. A tak więc... jest wielkie prawdopodobieństwo, że ta młoda dama jest tąż samą, o której mówiono mi w klasztorze.
— A jakiż mogła mieć w tem szpiegowaniu interes przełożona klasztoru?... — zapytał kowal.
— Nie wiem o tem... ale, jak widzisz, interes, który nią powodował, utrzymuje się do dziś dnia, kiedy ta młda dama była szpiegowana... a może w tej chwili jest oczerniona... zniesławiona... Ach! to straszna rzecz!
— Ale... wytłómacz się jaśniej, Agrykolo — odrzekła nakoniec Garbuska — twoja rana... jakim sposobem dostałeś ją?... proszę cię, powiedz mi.
— Właśnie też mam ci mówić o tej ranie... bo prawdziwie, im więcej o tem myślę, tem bardziej przypadek owej damy zdaje mi się wiązać z innemi okolicznościami.
— Co ty mówisz?
— Wystaw sobie tylko, od kilku dni dziwne zaszły rzeczy w okolicach naszej fabryki... a najprzód, ponieważ teraz mamy wielki post, pewien ksiądz z Paryża, przystojny, piękny mężczyzna, jak mówią, już przybył z kazaniami do miasteczka Villiers, które odległe jest tylko o ćwierć mili od naszej fabryki... Ksiądz ten znalazł sposobność wygadywania różnych rzeczy w swem kazaniu na pana Hardy.
— Jakto?
— Pan Hardy ułożył i kazał wydrukować w kształcie regulaminu wszystkie przepisy, odnoszące się do naszej pracy i do podziału zarobku, jaki nam w nagrodę przeznacza; do tego regulaminu dodane zostały luźne maksymy, równie szlachetne, uczciwe, jak proste dla każdego, a czerpane z pism różnych wyznań chrześcijańskich... Z tego, że pan Hardy wybrał najlepsze prawidła nie z samych pism katolickich, ksiądz zaopinjował, że pan Hardy jest bezbożnik, nadto ogłaszał naszą fabrykę jako ognisko zguby, potępienia i zepsucia, mówił nawet, że sąsiedztwo takiej zgrai bezbożników, tak bowiem nazywa nas, ściągnąć mogło gniew boski na cały kraj... że wiele mówiono o cholerze, która się zbliża, i że może być, iż z przyczyny naszego bezbożnego sąsiedztwa, wszystkie okolice zostaną dotknięte tą klęską.
— Ależ mówić takie rzeczy ciemnemu ludowi — zawołała Garbuska — jest tem samem, co pobudzać go do gwałtownych kroków.
— Mieszkańcy okoliczni, podżegani jeszcze pewno przez namówionych burzycieli, zaczynają już krzywo patrzeć na naszych robotników; starano się podburzyć w nich, już nie mówię nienawiść, ale przynajmniej zazdrość... Wszystkie te podburzania zaczynają już wydawać owoce; były już dwa spotkania między nami a mieszkańcami okolic... W jednej to z tych potyczek dostałem kamieniem w głowę...
— A czy tylko nieszkodliwie, Agrykolo, czy rana nie jest niebezpieczna? — rzekła niespokojnie Garbuska.
— Mówię ci, że niema żadnego niebezpieczeństwa... ale nieprzyjaciele pana Hardy nie poprzestali na samych kazaniach; chwycili się oni daleko szkodliwszych środków.
— A czegóż-to jeszcze?
— Niech sobie inni robią co chcą, nas to nie obchodzi. Chcemy żyć spokojnie, a ojciec marszałka Simon, który jest równie odważny jak jego syn, pochwala nasze postępowanie. Cóż tedy, od kilku dni znajdujemy wszędzie, wokoło fabryki, w ogrodzie, na dziedzińcach, podrzucane drukowane kartki, w których mówią na nas:
— „Jesteście podli, samoluby; że los wam dał dobrego pana, to już obojętni jesteście na nieszczęście swych współbraci i na środki wspomożenia ich; dobry byt czyni was nieczułymi...“
— Ach, mój Agrykolo, jakaż to zawzięta złośliwość!...
— O tak... i, na nieszczęście, takie wichrzenia już wywarły wpływ na wielu z naszych najmłodszych towarzyszów... już okazywać się zaczęły w naszych warsztatach niesnaski, rozdwojenia między towarzyszami... Jeżeli ci teraz powiem, że jestem niemal pewny, iż owe drukowane karty, rzucane przez mury fabryki, a które zasiały między nami ziarno niezgody, rozniesione zostały przez wysłańców księdza kaznodziei... czyż nie poznasz, że wszystko, będąc w związku z tem, co spotkało dziś rano ową młodą damę, dowodzi, że pan Hardy od niedawnego czasu ma bardzo wielu nieprzyjaciół?
— Ja równie, jak ty, Agrykolo, uważam to za rzecz przerażającą — rzekła Garbuska — jest to rzecz tak ważna, iż sam tylko pan Hardy będzie mógł przedsięwziąć potrzebne w tej mierze środki... Mojem zdaniem, obowiązkiem twoim jest przestrzec pana Hardy... niech lepiej on uprzedzi większe zło...
— Słusznie mówisz, kochana Garbusko... pójdę za twoją radą; pan Hardy dowie się o wszystkiem. Teraz mówmy o innych... pomówmy wreszcie o mnie... tak, o mnie... idzie bowiem o rzecz, od której zależeć może szczęście mego życia — dodał kowal uroczystym, poważnym tonem, który zadziwił Garbuskę.
— Wiadomo ci — mówił dalej Agrykola po krótkiem milczeniu — że od mego dzieciństwa nic przed tobą nie ukrywałem... że ci wszystko mówiłem... wszystko a wszystko.
— Wiem o tem, Agrykolo — rzekła Garbuska, wyciągając swoją białą, cienką rękę do kowala, który ją serdecznie uścisnął i dalej mówił:
— Kiedy mówię, że nic przed tobą nie ukrywałem, mylę się... zawsze ukrywałem przed tobą moje miłostki... a to z przyczyny, że, lubo wszystko powiedzieć można siostrze... jednakże są rzeczy, o których nie wypada mówić godnej, uczciwej dziewczynie, jaką ty jesteś... Lecz przez to samo, że wstrzymałem się mówić ci kiedykolwiek o moich miłostkach, myślałem sobie: jeżeliby mi się zdarzyło coś naprawdę... gdyby nastąpić miała miłość, prowadząca do małżeństwa!... och! wtedy moja kochana Garbuska pierwsza wiedziałaby o tem.
— Och! jak dobry jesteś, mój Agrykolo...
— A więc tedy... to coś, naprawdę teraz nastąpiło... zakochałem się szalenie i myślę się żenić.
Na te słowa Agrykoli, Garbusce zdawało się, że krew w niej się zatrzymała i ścięła się jak lód w żyłach przez kilka chwil... myślała, że umrze... serce jej bić przestało, czuła, że nie pęka, ale że się topi i niknie... Potem znalazła w sobie niesłychaną siłę: podniosła głowę, spojrzała spokojnie w oczy kowalowi prawie pogodnem okiem i rzekła mu pewnym głosem:
— Ach! to kochasz kogoś... naprawdę...
— To jest, kochana Garbusko, od czterech dni... nie żyję... czyli raczej tylko tą miłością żyję...
— Dopiero od czterech dni... od czterech dni... zakochałeś się?...
— Nie więcej, jak od czterech dni; ale tu czas nic nie znaczy.
— I twoja kochanka... jest piękna?
— Brunetka... kibić nimfy, biała jak lilja... oczy niebieskie... wielkie, a tak miłe... tak dobre, jak twoje....
— Pochlebiasz mi, Agrykolo.
— Nie, nie... ja pochlebiam Anieli... bo takie jej imię...
— Prześliczne imię!...
— A więc, wyobraź sobie, że to imię zdaje się być obrazem nietylko jej postaci, ale jej serca... słowem... jest to serce, przynajmniej mnie się tak zdaje, równe twojemu.
— Ona ma moje oczy... moje serce... — rzekła Garbuska, uśmiechając się — to osobliwa rzecz, jak podobne do siebie jesteśmy...
Agrykola nie spostrzegł rozpaczliwej ironji, jaką ukrywała w swych słowach Garbuska, i mówił dalej, równie szczerze jak tkliwie:
— Czy sądzisz, kochana Garbusko, że uwiódłbym się miłością naprawdę, gdybym w ukochanej osobie, w jej charakterze, w jej sercu i duszy nie upatrywał zalet, które w tobie szanuję?...
— Dosyć, dosyć, mój bracie... — rzekła Garbuska, uśmiechając się; tak, nieszczęśliwa miała tyle mocy, iż mogła się uśmiechnąć — jak widzę, mój braciszku, romansowy dziś jesteś... A gdzież poznałeś tę młodą osobę?
— Jest to, powiem ci otwarcie, siostra jednego z moich towarzyszy: jej matka jest dozorczynią garderoby fabrycznej; potrzebowała nowej pomocnicy, a ponieważ, według zwyczaju tutejszego stowarzyszenia, pierwszeństwo otrzymania pracy w fabryce mają krewni... przeto pani Bertin, tak się nazywa matka mojego towarzysza, sprowadziła z Lille swoją córkę, gdzie bawiła przy swojej ciotce, i pięć dni temu przybyła do garderoby fabrycznej... Trzeciego dnia biegłem do niej skwapliwie... a teraz kocham się zapamiętale... i postanowiłem żenić się z nią.... jeżeli takie będzie twoje zdanie... Z tem wszystkiem... tak... to dziwi cię... ale wszystko od ciebie zależy... nie będę prosił o pozwolenie ojca i matki, aż ty wyrzekniesz.
— Nie rozumiem cię, Agrykolo.
— Wiesz, jaką ufność pokładam w niewypowiedzianej domyślności twego serca! Poprosisz panny de Cardoville, żeby ci pozwoliła wyjść na kilka godzin; zaprowadzę cię do fabryki; mówiłem już o tobie pani Bertin i jej córce, jako o swej kochanej siostrze... i według wrażenia, jakie na tobie sprawi widok Anieli, oświadczę się, lub nie... Może uważać to będziesz z mej strony za dzieciństwo, za gusła, jednak przy swojem pozostanę...
— Nie żartuj sobie, braciszku... — rzekła Garbuska łagodnym, smętnym głosem — ważna to rzecz!... idzie tu o szczęście na całe twe życie...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekła Garbuska.
Weszła Floryna.
Garbuska wstała i, zwracając się do kowala, rzekła:
— Czy chcesz czekać przez chwilę, Agrykolo? zapytam pannę Cardoville, którego dnia będę mogła oddalić się i wrócę zaraz uwiadomić cię. — To mówiąc, młoda dziewczyna wyszła, zostawiwszy Agrykolę z Floryną.
— Pragnąłbym podziękować dziś pannie Cardoville — rzekł Agrykola — ale obawiam się, żebym się nie naprzykrzał.
— Pani jest trochę słaba — rzekła Floryna — i nikogo dziś nie przyjmowała; lecz jestem pewna, że, skoro jej będzie lepiej, z przyjemnością widzieć będzie pana u siebie.
Garbuska powróciła i rzekła do Agrykoli:
— Jeżeli chcesz, przyjdź po mnie jutro o trzeciej godzinie, abyś nie zmarnował całego dnia; pójdziemy do fabryki, a wieczorem odprowadzisz mnie.

Tegoż dnia, gdy wszystko uciszyło się w pałacu, Garbuska, która aż do dziesiątej godziny zabawiła u panny Cardoville, wróciła do sypialni, zamknęła drzwi na klucz, poczem, sama, już, swobodna, rzuciła się na kolana przed krzesłem i rzewnie zaczęła płakać.
Długo płakała biedna dziewczyna, bardzo długo.

Wreszcie otarła oczy, przystąpiła do biurka, otworzyła szufladkę, wyjęła schowany w skrytce rękopis, który szybko przejrzała poprzedniego dnia Floryna, i przez znaczną część nocy pisała jeszcze.

XIX.
DZIENNIK GARBUSKI.

Powiedzieliśmy już, że Garbuska długo w noc pisała w kajecie, odnalezionym i przejrzanym poprzedniego wieczora przez Florynę.

Piątek, 3 marca 1832 r.

„Nocy dzisiejszej nie zakłócił mi żaden przykry sen; wstałam rano, nie przeczuwając nic smutnego.
„Byłam spokojna, swobodną miałam myśl, gdy przyszedł Agrykola. Nie wydawał mi się wzruszonym; był, jak zwykle, prosty, skromny i grzeczny. Mówił mi najprzód o wypadku dotyczącym pana Hardy, a potem bez żadnych poprzednich przejść, przygotowań, rzekł bez namysłu:
— „Od czterech dni jestem szalenie zakochany... To moje uczucie jest tak poważne, tak szczere, iż myślę żenić się... Przyszedłem poradzić się ciebie“.
„Ach! mój Boże... mój Boże... w głowę zachodzę...

„Czuję, żem spokojniejsza... Nic, to nic, uspokój się, uspokój, biedne serce... Uspokój się; jeżeli znowu dręczyć mnie będzie smutek, odczytywać będę te wyrazy, pisane w najważniejszych chwilach i powiem sobie: Czemże jest zmartwienie obecne, w porównaniu z tem, jakiego doznałam? Agrykola żądał, abym poszła jutro zobaczyć młodą dziewczynę, w której zakochał się tak zapamiętale i którą poślubi, jeżeli mu tak doradzi domyślność mego serca... To małżeństwo... ta myśl najsroższa jest dla mnie ze wszystkich, jakie mnie dręczyć mogły...
„Rzecz dziwna, osobliwa! nigdy mi się nie wydawał Agrykola piękniejszym niż dziś rano... Jak w jego męskiej twarzy malowało się miłe wzruszenie, gdy mi mówił o niepokoju owej młodej damy... Gwałtownie biło we mnie serce, gdym go słuchała mówiącego o nieszczęściu kobiety, narażającej się na zgubę dla mężczyzny, którego kocha... ręce mi się rozpaliły... jakaś miękka niemoc całą mnie opanowała... zdawało się, że umieram... Rzecz godna śmiechu! Czyż ja mam prawo się rozczulać?

„Tak... co się stało dziś, stać się mogło i potem — prędzej czy później... wszystko jedno.
„Tak, i to jest pocieszające... dla tych, co lubią życie... owa myśl: że śmierć nie jest... straszną, że i tak prędzej czy później musi nastąpić. Wstrzymywało mnie zawsze od samobójstwa uczucie powinności... Nie o sobie tylko myśleć trzeba.
„I tak więc... dziś... już miałam chęć zakończyć życie... Ani Agrykola, ani matka jego... już nie potrzebują mojej pomocy... Tak... ale ci nieszczęśliwi, których mi poruczyła panna Cardoville?... Ależ sama nawet moja dobrodziejka, lubo ona mnie łajała w sposób uprzejmy za me uporczywe podejrzenia względem tego człowieka... Bardziej teraz niż kiedykolwiek... przeczuwam grożące jej niebezpieczeństwo... bardziej teraz niż kiedykolwiek wierzę, że moja obecność przy niej może być jej pożyteczna...
„Trzeba więc żyć...
„Żyć, aby pójść jutro zobaczyć tę młodą dziewczynę... którą Agrykola kocha.
„Ach, mój Boże!... dlaczegóż ja zawsze doznaję tylko boleści, a nigdy nienawiści?... Musi to być gorzka rozkosz w tej nienawiści!... Tylu ludzi nienawidzi!... Może i ja będę nienawidziła... tę dziewczynę... Anielę... jak on ją nazywa... mówiąc mi naiwnie: „Prześliczne imię... Aniela... nieprawdaż Garbusko?“
„Ja nienawidzę tę dziewczynę?... A za co? Czyż ona ukradła mi piękność, która uwodzi Agrykolę? Mogęż mieć jej za złe, że jest piękna?
„Lękam się tylko, abym się nie rozpłakała na widok tej dziewczyny, aby mi nie zabrakło sił do przezwyciężenia wzruszenia. Bo wtedy, o mój Boże! mój płacz jakążby był oznaką dla Agrykoli! Jemu... odkryć nierozsądną miłość, jaką we mnie wzbudził... O! nigdy... dzień, w którymby się dowiedział, byłby ostatnim dniem mego życia... Wtedy byłoby dla mnie coś wyższego nad powinność, dla uniknięcia wstydu, wstydu nieuleczalnego, któryby mnie piekł zawsze, jak rozpalone żelazo...
„Nie, nie, będę spokojna... A wreszcie, czyż niedawno nie wytrzymałam mężnie w obecności jego strasznej próby? Będę spokojna; trzeba zresztą, aby moja osoba nie zaćmiła mego wzroku, tak bystrego dla tych, których kocham.
„Gdy wspomnę na moje poświęcenie dla niego, ileż to razy, w największej skrytości serca, stawiałam sobie pytanie, czy też przyszło mu kiedy na myśl kochać mnie inaczej, aniżeli kocha się siostrę, czy też pomyślał kiedy, jak przywiązaną miałby ze mnie żonę?
„Ale cóż?... Mnie być jego żoną... Przebóg!... To marzenie równie niedorzeczne, jak trudne do opisania, tej niewymownej słodyczy myśli, w których zawierają się wszelkie uczucia, zacząwszy od miłości małżeńskiej, aż do miłości macierzyńskiej... te myśli i te uczucia dla mnie są wzbronione pod karą wystawienia się na pośmiewisko równie wielkie, jak gdybym ubrała się w piękne suknie, lub włożyła strój, którego nie pozwalają mi nosić szpetność i ułomność?
„A zresztą, chociażby Agrykola chciał, bym pozostała jego żoną... czyliżbym mogła być tak samolubną, iżbym na to zezwoliła...“

Na tem kończył się dziennik. Widać było z licznych śladów, że często płakać musiała...
Garbuska znalazła jednak, w swem szlachetnem sercu dość sił, aby spełnić prośbę Agrykoli. Nazajutrz udała się z kowalem do fabryki pana Hardy. Floryna, dowiedziawszy się o odejściu Garbuski, ale zatrzymana przez część dnia na usługach przy pannie Cardoville, pewna będąc, że nikt jej nie spostrzeże, za nadejściem zmierzchu weszła do pokoju wyrobnicy... Wiedząc już, gdzie znajdzie rękopis, poszła do biurka, otworzyła skrytkę, potem, dobywszy z kieszeni zapieczętowany list, włożyła go w miejsce, z którego zabierała rękopis.

Odczuwała dobrze nikczemność swego postępku, lecz strach przed Rodinem przewyższał uczciwe głosy, odzywające się w niej. Schowawszy kajet pod fartuch, wyszła ukradkiem z pokoju Garbuski.

XX.
PAMIĘTNIKI.

Wróciwszy do swego pokoju, w parę godzin po schowaniu rękopisu, zabranego Garbusce, powodowana ciekawością, postanowiła go przejrzeć.
„Dziś były moje imieniny. Aż do samego wieczora miałam próżną nadzieję. Wczoraj zaszłam do pani Baudoin dla opatrzenia jej lekkiej rany na nodze. Gdym weszła, zastałam Agrykolę. Pewno mówił o mnie z matką, bo, gdy mnie ujrzeli, umilkli natychmiast i tylko z uśmiechem spojrzeli na siebie, a potem spostrzegłam, przechodząc koło komody, piękne tekturowe pudełko, a na jego nakrywce ładną poduszeczkę... Uczułam, jak, uszczęśliwionej, wystąpił mi na twarz rumieniec... Rozumiałam, że to podaruneczek dla mnie przeznaczony, ale udałam, jakobym nic nie wiedziała.
„Lecz próżne były moje nadzieje. Przeminął dzień... Nadszedł ten wieczór... Nic... Piękne pudełko nie dla mnie było przeznaczone. Na jego nakrywce była poduszeczka... więc było przeznaczone dla kobiety... Komuż więc podarował je Agrykola?...
„W tej chwili jestem mocno cierpiąca. Moje przywidzenie, że Agrykola będzie winszował mi imienin, jest bardzo dziecinne, wyznaję, to ze wstydem... ale byłoby to mi dowiodło, iż nie zapomniał o tem, że ja mam inne imię prócz Garbuski.
„Dlatego, mocnobym się ucieszyła, gdyby Agrykola, w dniu moich imienin, nazwał mnie choć raz właściwem imieniem... Magdalena.

Coraz mocniej wzruszana Floryna, przewróciła kilka kartek i znowu czytała:
„Wzbronione są nam materjalne rozkosze z przyczyny naszego ubóstwa. Czyliż więc ludzką jest rzeczą wzbraniać nam rozkoszy duchowych?
„Czy Agrykola jest mniej dobrym rzemieślnikiem dlatego, że, powróciwszy do matki, poświęca dni świąteczne na pisanie owych śpiewek popularnych, któremi rozrywają się przy pracy rzemieślnicy? Czy byłoby lepiej, gdyby spędzał ten czas na hulankach w szynkowni? Ach! mylą się ci, którzy wzbraniać nam chcą tych niewinnych rozrywek po pracy, dlatego, jak mówią, że, w miarę, jak oświeci się i wykształci nasz rozum, nie będziemy tak cierpliwie znosili niedostatku i biedy, i że przez to staniemy się drażliwszymi.
„Ale nie, przeciwnie, ustają między ludźmi zwady, nienawiść, w miarę, jak ich rozum rozwija się, skłonniejsi są wtedy do zgody i wzajemnej miłości; tym sposobem dochodzimy do poznania się na cierpieniach moralnych, wtedy to poznajemy, że bogaci i dostojni ludzie miewają częstokroć przykre dolegliwości, i uczymy się wzajemnego pobłażania i litowania się nad sobą.

„Poszłam odnieść pilną robotę; przechodziłam przez plac du Temple; o kilka kroków przede mną dziecko, mające najwyżej dwanaście lat, z gołą głową i boso, pomimo zimna, bardzo biedne, w gałganki tylko ubrane, prowadziło na uzdeczce wielkiego, bez zaprzęgu, ale z uprzężą na szyi, konia od wozu... Koń co chwila stawał uporczywie, nie chcąc iść... dziecko, nie mając bata do popędzania go, nadaremnie ciągnęło za uzdeczkę... koń ruszyć nie chciał... stojąc jak wryty... Wtem biedny malec krzyknął: „O! mój Boże! mój Boże! co ja tu poradzę...“ i rzeczywiście płakał... oglądając się naokoło, czy mu nie pomoże kto z przechodzących.
— „Mój pan wybije mnie! — wołał biedny chłopczyna z płaczem — już o dwie godziny spóźniłem się, bo koń nie chce iść, i ot, porwał postronki... Mój pan mnie wybije i wypędzi. Cóż ja zrobię... o! mój Boże!... nie mam ani ojca, ani matki...
„Na te słowa, wymówione żałosnym głosem, uczciwa przekupka z Temple, znajdująca się między ciekawymi, zawołała miłosiernie: „Ani ojca, ani matki!... Nie martw się, moje dziecko, znajdzie się ratunek w Temple! a jeśli moje kumy takie są jak ja — nie odejdziesz z gołą głową i boso na takie zimno“.
„Przechodnie zajęli się chłopcem; naprawiono uprząż, potem jedna przekupka dała czapkę, druga parę pończoch, inna trzewiki, tamta spencerek, ta spodeńki, i w kwadrans chłopiec był ciepło ubrany, uprząż naprawiona. Ta scena miłosierdzia ludu uradowała mnie; patrzyłam, dopóki okiem dosięgnąć mogłam, za malutkim chłopczyną, który teraz ledwo zdążyć mógł za koniem, gdy ten uczuł bicz nad sobą.
Tak! ludzie są z natury dobrzy!

„...Szczęśliwy był dla mnie dzień dzisiejszy; spodziewam się, że dostanę robotę, a to szczęście winna będę młodej osobie, pełnej dobroci; jutro zaprowadzić mnie ma do klasztoru Panny Marji, gdzie, jak mniemam, znajdą dla mnie zatrudnienie...“
Floryna, głęboko już wzruszona czytaniem tego dziennika, zadrżała, gdy doszła do tego miejsca, w którem Garbuska o niej mówiła, i czytała dalej:
„Nigdy nie zapomnę, jak tkliwie, z jak delikatną uprzejmością przyjęło mnie to dziewczę, mnie, tak ubogą, tak nieszczęśliwą. To mnie zresztą nie dziwi: ona była przy pannie de Cardoville. Powinna była być godną zbliżenia się do dobrodziejki Agrykoli. Wspomnienie jej imienia zawsze będzie dla mnie miłe, drogie, ale bo też piękne jest, jak jej twarz, imię jej... Floryna... Ja niczem nie jestem, nic nie mam, lecz jeżeliby gorące życzenia przejętego wdzięcznością serca mogły być wysłuchane, Floryna byłaby szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
Te kilka wierszy, tak naiwnie, tak szczerze wyrażających wdzięczność Garbuski, zadały ostatni cios wahaniu się Floryny; nie mogła się już dłużej opierać szlachetnym pobudkom, jakie uczuła.

Zelektryzowana wszystkiem, co było pełnem zapału, szlachetności i wzniosłości w piśmie, które przeczytała, zahartowawszy upadającą duszę w tem ożywiającem czystem źródle, idąc wreszcie za dobrym popędem, który budził się w niej czasami, Floryna wyszła ze swego pokoju, wziąwszy z sobą rękopis, gotowa, gdyby Garbuska jeszcze nie wróciła, położyć go napowrót w miejscu, skąd go wzięła, i nieodzownie także postanowiwszy powiedzieć Rodinowi, że za drugim razem nadaremnie szukała dziennika, że pewno Garbuska spostrzegła jej pierwszy zamiar zabrania go i schowała gdzieindziej.

XXI.
ODKRYCIE.

Po długiej rozmowie z Anielą, ujęta, równie jak Agrykola, niewinnym wdziękiem, rozsądkiem i dobrocią tej dziewczyny, Garbuska tyle miała mocy, iż doradzała kowalowi, alby się ożenił z Anielą. Następująca więc scena działa się w chwili, gdy Floryna kończąc przegląd dziennika młodej wyrobnicy, już zdecydowała się była na odniesienie go napowrót w miejsce, skąd wzięła. Była to dziesiąta godzina wieczorem. Garbuska, powróciwszy do pałacu panny Cardoville, dopiero co weszła do swego pokoju i, utrudzona tylu bolesnemi uczuciami, usiadła w krześle.
Rozmyślała smutnie, lecz spokojnie. Wreszcie wstała i wolno postępując, poszła do swego biurka.
— Jedyną dla mnie pociechą — rzekła, — sądząc w głębi mej duszy, że ta młoda dziewczyna zdolna będzie zapewnić szczęście Agrykoli... rzekłam mu to z całą szczerością serca... Kiedyś... kiedyś, odczytując te kartki, znajdę w nich może nagrodę mych teraźniejszych cierpień.
To mówiąc, Garbuska otworzyła skrytkę w biurku. Nie znalazłszy w niej rękopisu, zawołała z niespokojnem zdziwieniem:
— Cóż to jest!?
Lecz jakże została przerażona, gdy, w miejscu jego, zobaczyła list, do siebie napisany!
Biedna dziewczyna zbladła jak trup; nogi pod nią drżały; omało nie zemdlała; ale coraz większe przerażenie dodało jej gorączkowej siły — rozpieczętowała złowrogi list.
Wypadł z niego bilet 500-frankowy, a Garbuska czytała co następuje:

Mościa Panno!

„W czytaniu jej pamiętników, zawierających historję jej miłości ku Agrykoli, jest coś tak oryginalnego, iż nie można odmówić sobie przyjemności odkrycia mu tej wielkiej namiętności, na którą on pewno okaże się czułym.
„Korzystać będziemy z tej sposobności przysłużenia się wielu osobom, którym na nieszczęście może jej braknie, przyjemną rozrywką, jaką znajdą w czytaniu dziennika Panny. Jeżeli nie wystarczą odpisy i wyjątki, wydrukować go każemy; że dziennik Panny narobi hałasu... za to ręczymy.
„Ponieważ, prawdopodobnie, gotowa jesteś Panna uniknąć swego triumfu, i ponieważ same tylko gałganki miałaś na sobie, gdy cię przyjęto przez litość do tego domu, w którym chcesz panować i grać rolę damy, co nie przystoi z wielu względów twojej osobie, załączamy ci więc przy niniejszym liście 500-franków.

Prawdziwy Garbusek

Grubjańsko-szyderczy, bezczelny ton tego listu, jak się zdawało, napisanego umyślnie przez jakiegoś lokaja, zawistnego przybyciu do domu tej nieszczęsnej dziewczyny, wyrachowany był z szatańską zręcznością i niezawodnie pociągnąć miał za sobą spodziewany skutek.
— Ach! mój Boże!...
To były jedyne słowa, które zdołała wymówić biedna dziewczyna w osłupieniu i trwodze.
Cios ten był dla niej tak straszny, iż biedna Garbuska na chwilę oprzeć się mu nie mogła.
Zdawało się jej tylko (jak się tego spodziewano), że ta niegodziwość musi być dziełem jakich niższego rzędu sług, zazdrosnych o poszanowanie, jakie okazywała jej panna Cardoville.
Tak sobie pomyślała Garbuska w strasznej rozpaczy. Te karty, tak boleśnie poufne, iż nie ośmieliłaby się powierzyć ich najczulszej i najprzywiązańszej matce, gdyż, pisane, iż tak powiem, krwią jej ran, aż nadto wiernie malowany i odsłaniały tysiączne, najtajemniejsze rany jej zbolałego serca... te karty miały służyć... już może w tej chwili służyły... za igraszkę sługom tegoż pałacu.

Dołączone do tego listu pieniądze i szyderczy sposób, w jaki były ofiarowane, tembardziej jeszcze utwierdzały ją w domyśle. Chciano, aby bojaźń nędzy nie przeszkadzała jej w oddaleniu się.
Garbuska powzięła decyzję ze zwykłym sobie spokojem i niezachwianą wolą. Wstała; w jej żywych, nieco obłąkanych oczach, nie pokazała się ani jedna łza; dosyć bowiem od wczoraj napłakała się. Drżącą, zimną ręką napisała na kartce papieru, którą położyła przy bilecie 500-frankowym, następujące słowa:
„Niech Bóg błogosławi pannę Cardoville za wyświadczone mi dobrodziejstwa; przepraszam Ją, że opuszczam dom, w którym dłużej pozostać nie mogę“.
To napisawszy, rzuciła w ogień ów hańbiący list, który zdawał się palić jej ręce...
Postanowiwszy opuścić ten dom, już postąpiła kilka kroków ku drzwiom i, przechodząc przed kominkiem, niechcący zobaczyła się w zwierciadle, bladą jak śmierć i czarno ubraną... wtedy pomyślała, że nosi ubiór nie należący do niej... i przypomniała sobie ustęp listu, w którym wyrzucano jej, że same tylko gałgany miała na sobie, gdy przybyła do tego domu.
— Słusznie mówi, — rzekła z gorzkiem uśmiechem, spojrzawszy na czarną suknię — nazwaliby mnie złodziejką...
I, wziąwszy świecę w rękę, poszła do garderoby, tam włożyła na siebie swoją biedną odzież, którą chciała zachować jako pamiątkę poprzedniej niedoli. W tej chwili tylko rzęsiste łzy puściły się jej z oczu... Padła na kolana na środku pokoju i, obróciwszy się myślą do panny Cardoville, zawołała głosem, przerywanym konwulsyjnym płaczem:
— Żegnam... żegnam nazawsze!... ciebie, pani, któraś mnie nazywała swoją przyjaciółką... swoją siostrą...
Nagle Garbuska, przestraszona, powstała; usłyszała ciche stąpanie na korytarzu. Była to Floryna, która, na nieszczęście zapóźno, odnosiła rękopis. Przerażona tym. odgłosem, Garbuska opuściła pokój, wbiegła do salonu, stąd do przedpokoju, przebyła dziedziniec i zapukała w okienko odźwiernego. Drzwi się otworzyły i zamknęły za nią. Tak Garbuska opuściła pałac paniny Cardoville.

I oto Adrjanna postradała wiernego sobie czujnego stróża.
Rodin pozbył się czynnej, przenikliwej antagonistki, której zawsze i słusznie się lękał.

Powiedzieliśmy, że Floryna, zapóźno przejęta sprawiedliwym żalem, przybyła do Garbuski w chwili, kiedy ta, przerażona, opuszczała pałac. Spostrzegłszy światło w garderobie, pobiegła tam i spostrzegła na krzesełku czarną suknię, którą dopiero co zdjęła z siebie Garbuska, a o parę kroków otwartą, próżną, starą walizkę, w której chowała starą odzież.
Poznawszy, że już na nic się nie przyda spóźnione przedsięwzięcie, Floryna, westchnąwszy, postanowiła doręczyć Rodinowi rękopis; potem, zniewolona swem nieszczęsnem położeniem, starała się pocieszyć po złem... tem mniejszem; pomyślała sobie, że przynajmniej zdrada jej będzie dla niej mniej niebezpieczną, kiedy już Garbuska opuściła ten dom.
Drugiego dnia po tym wypadku Adrjanna odebrała od Rodina bilet, odpowiadający na list, w którym mu donosiła o niepojętem i nagłem oddaleniu się Garbuski.

„Kochana Pani!

„Zmuszony udać się właśnie dziś rano do fabryki zacnego pana Hardy, dokąd powołuje mnie bardzo ważny interes, nie mogę mieć pożądanej sposobności złożenia pani mego winnego uszanowania. Pytasz mnie pani, co myślę o zniknięciu biednej dziewczyny? Prawdziwie nic jej w tej mierze powiedzieć nie umiem... Przyszłość wyjaśni wszystko może na jej korzyść... jak się spodziewam... Tylko racz sobie pani przypomnieć, co jej powiedziałem u doktora Baleinier względem pewnego towarzystwa i tajemnych emisarjuszów, którymi tak zręcznie otaczać umie osoby, szpiegować się przezeń mające.
„Nie miała ona nic... a znaleziono 500 franków w jej biurku.

„Nie wyprowadzam stąd żadnych wniosków, kochana pani... mam zawsze wstręt do obwiniania bez przekonania... lecz zastanów się, pani, dobrze, i miej się na ostrożności... uniknęłaś może wielkiego niebezpieczeństwa. Podwój pani baczność, nie dowierzaj nikomu; taką radę daje pani jej najuniżeńszy i najwierniejszy sługa“.

XXII.
SCHADZKA WILKÓW.

Było to w niedzielę rano.
Dwaj mężczyźni rozmawiali z sobą, siedząc w karczmie w wiosce Villiers, leżącej niedaleko od fabryki pana Hardy. Wieś ta zamieszkana była po większej części przez robotników, obrabiających i wydobywających kamienie w przyległych kopalniach. Nic grubszego, przykrzejszego i mniej zyskownego nad pracę tych rzemieślników. Nieszczęście i ciemnota bywają zawsze przyczyną wielkiego zła, albowiem zazdroszczono szczęścia robotnikom pana Hardy, ale jeszcze nie miano powodu nienawidzieć ich, jak to miało miejsce obecnie. Od czasu, jak skryci nieprzyjaciele fabrykanta, związani z panem Tripeaud, jego konkurentem, zaczęli mieć w tem własny interes, aby ten spokojny stan rzeczy zmienił się... dokazali tego swemi zabiegami. Korzystając z coraz większej obawy zbliżającej się podówczas cholery, rzucano postrach w te słabe i łatwowierne umysły, wskazując im fabrykę pana Hardy, jako ognisko zepsucia, potępienia, mogące sprowadzić pomstę niebios na całą okolicę. Już i tak rozjątrzonych zawiścią mężów podburzały jeszcze bezustannie żony, które, obałamucone mowami księdza, przeklinały to gniazdo bezbożników, mogące ściągnąć na cały kraj klęskę. Znaczna liczba robotników pana Hardy, nim jeszcze weszli do jego fabryki, byli członkami towarzystwa rzemieślniczego, nazwanego Żarłokami; kiedy tymczasem wielu robotników, kamieniarzy i kopiących kamienie, należało do towarzystwa, zwanego Wilki; od dawnych zaś czasów istniała nieprzebłagana zawiść między Wilkami i Żarłokami, i sprowadzała zabójcze między nimi walki. Od tygodnia już Wilcy, podburzani tylu różnymi podszeptami, pałali chęcią znalezienia sposobności i pozoru do spotkania się z Żarłokami; ale ci, nie chodząc do karczmy i prawie nigdy nie oddalając się poza obręb fabryki, przez cały tydzień, aż do owego czasu, nie nastręczali im tej pożądanej sposobności; tak więc Wilcy zmuszeni byli cierpliwie czekać niedzieli. Takie więc było tajemne wzburzenie mieszkańców wsi Villiers wtedy, kiedy dwaj mężczyźni, o których wspomnieliśmy, siedzieli za stołem w karczmie. Mężczyźni ci zażądali osobnej stancji, gdzieby mogli pomówić z sobą sam na sam. Jeden z nich był jeszcze młody i dosyć porządny miał na sobie ubiór; lecz koszula wpółrozwiązana, poplamiona winem, pobladła cera, zaczerwienione oczy, dowodziły, że noc poprzedzającą spędził na hulance. Młodzieniec pytał, patrząc surowo na towarzysza:
— Pocoście wydobyli mnie z więzienia. Co chcecie ze mnie zrobić?
— Wesołego towarzysza, który rozrzuca pieniądze, nic nie robiąc, smacznie zajada, bawi się z młodemi dziewczętami i wyśpiewuje wesołe piosnki... Alboż to złe rzemiosło?
Nic przez chwilę nie mówiąc, rzekł nareszcie młodzian dalej:
— Dlaczegóż to wczoraj, kiedym wychodził z więzienia, położyliście mi za warunek mej swobody, abym napisał do mej kochanki, że już nigdy nie chcę jej widzieć? dlaczego żądaliście, abym wam oddał ten list?
— Westchnienie!... więc jeszcze myślisz o niej?
— Zawsze...
— Niepotrzebnie... twoja kochanka w tej chwili jest daleko od Paryża... widziałem jak siadała do dyliżansu, nim jeszcze wydostałem cię z więzienia ś-tej Pelagji.
— No, a po djabła przywlokłeś mnie tutaj?
— Chcę, abyś porozmawiał z robotnikami pana Hardy, którzy niezadługo przyjdą tutaj... i namówił ich do zrobienia pewnej rzeczy...
— Do czego? — zapytał młodzieniec.
Przy rozmowie tej obaj mężczyźni opróżniali raz po raz kielichy, to też myśli plątały się trochę młodszemu. Starszy był odporny na działanie alkoholu, mówił spokojnie.
— Do opuszczenia tej fabryki, gdzie niewieścieją w samolubstwie, nie myśląc o swych współbraciach.
— Ale jak opuszczą fabrykę, z czego będą żyli?
— Pomyślą o tem inni... w swoim czasie. Tak więc, czy dopomożesz mi?
— Dopomogę wam... tembardziej, że zaczynam już... ledwo sam trzymać się na nogach... Mnie tylko Cefiza utrzymywała na świecie; czuję, że na złej już jestem drodze... a wy mnie jeszcze popychacie... Idź na złamanie karku!... Takim czy owakim sposobem zginąć, wszystko jedno... Do ciebie...
— Pijmy na uciechę następującej nocy... bo przeszłej nocy piliśmy tylko jak fryce.
— Ale powiedzcie-no mi, kto wy jesteście? Patrzyłem na was; ani na chwilę nie widziałem was zarumienionego, lub śmiejącego się... aniście się wzruszyli... siedzieliście jak kamień.
— Już ja nie mam piętnastu lat; czego innego potrzeba do rozśmieszenia mnie... lecz następnej nocy będę się śmiać.
— Nie wiem, czy to gorzałka... ale niech mnie kaci kołyszą, jeżeli ty mnie nie przestraszasz, gdy mówisz, że śmiać się będziesz tej nocy!
Zapukano do drzwi. Wszedł gospodarz domu.
— Przyszedł tam jakiś młodzian, nazywa się Olivier, pyta o pana Moroka.
— Ja jestem, niech przyjdzie.
Karczmarz wyszedł.
— Jest to jeden z naszych; ale sam jeden — rzekł Morok, w którego surowej twarzy malowało się zawiedzione oczekiwanie. — Sam... to mnie dziwi... spodziewałem się ich wielu... czy znasz go?
— Oliviera?... tak, znam... blondyn, zdaje mi się...
— Zobaczymy... otóż idzie.
W rzeczy samej, młodzian, otwarty, śmiały, roztropny, wszedł do stancji.
— I ty tu.. Leżynago? — zawołał, zobaczywszy współbiesiadnika Moroka.
— Tak, właśnie ten sam. Wieki już, jak cię nie widziałem, Oliwierze.
— Rzecz prosta, mój kolego... nie w jednem i tem samem pracujemy miejscu.
— Ależ sam jesteś? — zapytał Morok.
I, pokazując na Leżynago, odrzekł:
— Przy nim można mówić... on jest z naszych. Ale dlaczegóż sam jeden tylko jesteś?
— Przychodzę sam, ale w imieniu moich towarzyszy.
— Aha.... — odetchnął Morok — przystają.
— Nie chcą!... i ja także.
— Jakto nie chcą?... a więc braknie im odwagi, jak babom?! — zawołał Morok.
— Posłuchajcie mnie... — rzekł ozięble Olivier — odebraliśmy wasze listy, widzieliśmy wasze pieniądze, przekonaliśmy się, że to ma związek z tajemnemi zamiarami... Lecz dziś rano ojciec Simon zawołał nas do siebie; wyłożyliśmy mu nasze spory; on nas przekonał... będziemy czekali...
— Cicho! — zawołał Leżynago, przysłuchując się i chwiejąc na nogach: — zdaje mi się, że słychać tłumne krzyki...
W rzeczy samej słychać było, najprzód niewyraźne, a potem coraz mocniejsze krzyki, które wkrótce zamieniły się w okropną wrzawę.
— Co to jest? — rzekł Olivier.
— Teraz — odrzekł Morok, złośliwie się uśmiechając — przypominam sobie, że gospodarz, wchodząc, powiedział mi, że we wsi panuje wielkie wzburzenie przeciwko fabryce.
— To więc ta schadzka była pułapką, zastawioną dla uzbrojenia jednych przeciwko drugim robotnikom pana Hardy?! — zawołał Olivier — toście myśleli, że my staniemy razem z ludźmi, których podburzają przeciwko fabryce i że...
Młodzian nie mógł dokończyć. W tej chwili nagle otwarły się drzwi i karczmarz blady, drżący, wpadł do stancji.
— Panowie!... czy jest kto pomiędzy panami, należący do fabryki pana Hardy?
— Ja jestem — odezwał się Olivier.
— A więc zginąłeś pan!... Wilki przybywają tłumem, krzyczą, że tu są Żarłoki z fabryki pana Hardy i żądają, aby się z nimi rozprawić... jeżeli Żarłoki nie odstąpią tej fabryki i nie połączą się z nimi.
— Ani wątpić, że to była zasadzka!... — zawołał Olivier, patrząc na Moroka i Leżynago z groźną miną — chciano nas skrzywdzić, gdyby przybyli moi towarzysze!
— Chodź! — zawołał karczmarz.
I, nie dając Olivierowi czasu na odpowiedź, chwycił go za barki i, otworzywszy okno wychodzące na daszek, rzekł mu:
— Umykaj tem oknem, póki czas...
Jeszcze przeraźliwsze odezwały się krzyki, gwizdania, wycie:
— Wojna Żarłokom!
— Uciekaj, Olivierze! — zawołał Leżynago, niemal wytrzeźwiony zagrażającem niebezpieczeństwem.
Ledwo wymówił te słowa, gdy drzwi do wielkiej izby, z której wchodziło się do tej stancji, otworzyły się ze strasznym łoskotem.
— Otóż ich macie, — zawołał karczmarz, załamując ze strachu ręce.
Potem, skoczywszy do Oliviera, wypchnął go, iż tak powiem, oknem, bo, nogą jedną stojąc na futrynie, robotnik jeszcze się wahał.
Kamieniarz, wzrostu i siły herkulesowej, mający głowę przewiązaną czerwoną chustką, której końce spadały mu na ramiona, okryty starą kozią skórą, wywijał grubemi żelaznemi kleszczami, i zdawał się dowodzić wyprawą; z zaczerwienionemi oczami i z groźną dziką fizjognomją, ruszył ku stancji, udając, że chce odepchnąć Moroka, i wołając piorunującym, głosem:
— A gdzież tu są Żarłoki!... Wilki chcą ich zjeść.
Karczmarz otworzył co żywo drzwi do stancji, mówiąc:
— Niema nikogo, moi przyjaciele... nikogo niema... sami zobaczcie.
— Prawda! — rzekł kamieniarz zdziwiony, obejrzawszy się wkoło po stancji — a gdzież oni są? Powiedziano nam, że jest ich tu z piętnastu. Albo musieliby pójść z nami do fabryki, albo byłaby batalja, a Wilcy byliby kąsali!
— Byleby tylko Wilcy nie zlękli się Żarłoków! — dodał Morok.
— Ponieważ podejrzewasz nas o strach... ty pójdziesz z nami i zobaczysz, jak się spotkamy! — zawołał straszny kamieniarz piorunującym głosem, postępując ku Morokowi.
I mnóstwo głosów odezwało się za kamieniarzem:
— Wilcy mieliby się ulęknąć Żarłoków!
— To się nigdy jeszcze nie zdarzyło.
— Bitwa!... bitwa!... i koniec na tem.
— Dosyć już tego nam... Na co tyle biedy dla nas, a tyle szczęścia dla nich?
— Bitwa!... bitwa!... — krzyczano chórem.
— A więc do fabryki, moje kochane Wilki!... — krzyczał Morok głosem stentora — do fabryki!
— Tak, tak, do fabryki! do fabryki! — powtórzyła zapalczywa tłuszcza, gdyż powoli wszyscy, którzy mogli wleźć na schody, wtłoczyli się do dużej izby.
Na te okrzyki, odzyskawszy przytomność, Leżynago rzekł pocichu do Moroka:
— A, to ja widzę, wy chcecie morderstw? Nie chcę należeć do tego...
— Będziemy mieli czas zapobiec temu w fabryce, opuścimy ich w drodze — odrzekł Morok.
Potem zawołał głośno do gospodarza, przestraszonego tem poruszeniem:
— Gorzałki! trzeba pić za zdrowie walecznych Wilków! Ja funduję!
Niebawem zgraja ta oddaliła się z karczemnego podwórza i pobiegła hurmem do fabryki pana Hardy.
Na czele jej szedł olbrzymi kamieniarz , wywijając ogromnemi kleszczami; za nim, pomieszani, w nieładzie, jedni uzbrojeni kijami; drudzy kamieniami, postępowali tłumem robotnicy.

Morok i Leżynago zniknęli w chwili, gdy tłuszcza wychodziła z podwórza, postępując ku fabryce.

XXIII.
WSPÓLNY DOM.

Agrykola, nic nie wiedzący o nieszczęsnem zniknięciu Garbuski, kołysał się w słodkich marzeniach na wspomnienie o swej Anieli, i kończył właśnie tualetę, wybierając się do narzeczonej.
Raz jeszcze z ukontentowaniem przejrzawszy się w zwierciadle, Agrykola, uczesawszy suty wąs i bródkę, wyszedł ze stancji i udał się korytarzem do pralni, gdzie mieszkała Aniela; korytarz, którym szedł, był szeroki, z góry oświetlony, a posadzka jego z desek sosnowych, była bardzo czysta. Lekko zbiegłszy ze schodów, kowal przeszedł przez podwórze, przez obsadzony drzewami trawnik, pośród którego wytryskała fontanna, i dostał się do drugiego pawilonu gmachów. Przebiegłszy obszerną salę do szycia, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zdrowe mającą powietrze, a w zimie należycie ogrzewaną, Agrykola przybył i zapukał do drzwi mieszkania matki Anieli.
Ponieważ mieszkanie, o którem mówimy, było zupełnie oddalane od kuchni, która, na wielką skalę urządzona wspólnie dla wszystkich, mieściła się w innej części gmachów, w największem przeto utrzymać je było można porządku. Aniela była ładną dziewczyną, lat najwyżej siedemnastu, w ubiorze swym równie prostotą jak świeżością zalecająca się, siedziała przy matce. Lekki rumieniec okrył jej twarz, gdy ujrzała wchodzącego Agrykolę.
— Pani, — rzekł kowal — przychodzę dopełnić mej obietnicy, jeżeli mama pani pozwoli.
— Dobrze, panie Agrykolo, pozwalam — uprzejmie odpowiedziała matka młodej dziewczyny. — Nie chciała ona zwiedzić wspólnego domu i należących do niego części ani ze swym ojcem, ani z bratem, aby mieć przyjemność oglądać go z panem dziś, przy niedzieli... już od godziny wygląda pana niecierpliwie!
— Racz mi, pani, przebaczyć, — rzekł wesoło Agrykola — że, myśląc o przyjemności oglądania jej... zapomniałem o godzinie... Więcej nie mam do powiedzenia na moje usprawiedliwienie.
— Ach! moja mamo... — rzekła dziewczyna do matki z niejakim żalem i zaczerwieniona jak wiśnia — pocóż mama mówi takie rzeczy?
— No, no, czy to prawda, czy nie? Wszak ja ci nie przyganiam, i owszem. Idź, moje dziecko! pan Agrykola wytłómaczy ci wszystko lepiej, niż ktokolwiek inny; zobaczysz, ile to wszyscy rzemieślnicy w fabryce pana Hardy są jemu winni.
— Panie Agrokolo, — rzekła Aniela, zawiązując wstążki swego ładnego czepeczka — jaka to szkoda, że nie będzie z nami pańska przybrana siostrzyczka!
— Garbuska? słusznie pani mówisz, ale co się odwlecze, to nie ociecze.
Aniela, pocałowawszy matkę, podała rękę Agrykoli i wyszła.
— Ach! panie Agrykolo, — rzekła Aniela — jak ja się zdziwiłam, gdy pierwszy raz weszłam do tego pięknego domu, ja, com się przyzwyczaiła patrzeć na nędzę rzemieślników w naszej prowincji... Doprawdy, jest to rozkoszne mieszkanie: zdaje mi się, że to marzenie, i kiedy pytam mamę, aby mi to wszystko wytłómaczyła odpowiada mi tylko: pan Agrykola najlepiej wszystko ci wytłómaczy.
— A wiesz pani, dlaczego szczęśliwy jestem, że mogę dopełnić dla niej tego obowiązku? — rzekł Arykola głosem zarazem poważnym i czułym — oto dlatego, że dopełnić go mogę w bardzo dogodnej dla mnie chwili.
— Jakto, panie Agrykolo? — Pokażę pani ten dom, wyłuszczę jej wszystkie korzyści naszego stowarzyszenia, będę miał sposobność powiedzenia pani: tu robotnik, spokojny o teraźniejszość, spokojny o przyszłość, nie jest zniewolony, jak tylu biednych jego braci, zrzec się częstokroć najsłodszych potrzeb serca... a to... z obawy, aby ze swoją nędzą nie połączył drugiej nędzy.
— Panie... Agrykolo, — odrzekła Aniela, lekko wzruszona i rumieniąc się bardziej jeszcze — gdybyśmy zaczęli naszą przechadzkę...
— Zaraz, pani — odpowiedział kowal, uradowany pomieszaniem, jakie sprawił w jej niewinnej duszy. — Otóż zbliżamy się — do sypialni dziewcząt. Już te świergotliwe ptaszki dawno opuściły swe gniazdka; wejdźmy tam.
— Ach! jaki porządek w tej sypialni! — rzekła Aniela do Agrykoli — a jaka tu czystość! Któż to dba o to wszystko i w takim ładzie utrzymuje?
— Dzieci same, niema tu sług; trudno uwierzyć, jakie się okazuje między temi malcami współzawodnictwo; jedna przed drugą ubiegają się, kto najporządniej pościele swoje łóżko.
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła nieśmiało Aniela — kiedy te piękne, zdrowe i tak ciepłe sypialnie porównywa się z owymi nędznymi, zimnymi i ponurymi kątami, w których dzieci, pomieszane co do płci, śpią na lada jakiem posłaniu, drżą od zimna, jak się to widzieć daje prawie u wszystkich w naszym kraju robotników!
— A w Paryżu, pani... może gorzej jeszcze.
— Ach! Jakże pan Hardy musi być dobry i miłosierny, a nadewszystko bogaty, że wydaje tyle pieniędzy na dobre uczynki!
— Zdziwisz się, pani — rzekł, uśmiechając się, Agrykola — gdy jej powiem, a może tak dalece zdziwisz się, że nie zechcesz uwierzyć mi.
— A dlaczegóż to, panie Agrykolo?
— Niema pewnie na świecie z lepszem sercem i wspanialszego człowieka nad pana Hardy; on czyni dobrze dlatego jedynie, aby dobrze uczynił, nie myśląc o własnej korzyści; a jednak ręczę pani, że choćby on był najsamolubniejszym, najinteresowniejszym człowiekiem... to jeszcze wynikłaby dla niego wielka korzyść z opieki, jaką nas otacza.
I, otworzywszy drzwi, Agrykola wprowadził Anielę do dosyć wielkiej sali, zastawionej półkami, na których porządnie porozkładane były zimowe owoce, i gromadka, siedem do ośmiu lat mających schludnie i ciepło ubranych dzieci, przebierała zepsute owoce.
— Widzisz, pani, — rzekł Agrykola — gdzie tylko można, staramy się używać z korzyścią dzieci; takie zatrudnienia są dla nich zabawką.
— To prawda, panie Agrykolo; jakże to wszystko mądrze jest urządzone! — A gdybyś pani widziała tych malców w kuchni, jakie tam czynią usługi! Pod kierunkiem jednej lub dwóch kobiet robią tyle, ileby osiem lub dziesięć robić musiało.
— Im bardziej się zastanawiam, tem mocniej przekonywam się, jak tu wszystko mądrze jest wyrachowane dla dobra wszystkich — rzekła Aniela ze zdziwieniem.
— A niełatwo było dokazać tego wszystkiego, trzeba było zwyciężyć, przełamać przesądy, nałogi. Ale uważasz, panno Anielo... właśnie teraz znajdujemy się przed wspólną kuchnią, — dodał kowal, uśmiechając się, — przypatrz się tylko, pani, czy nie piękna?
— Dzień dobry, pani Bartrand! — rzekł wesoło Agrykola do poważnej matrony, która przypatrywała się powolnym obrotom pieczeni wołowych i cielęcych, już pięknie rumienić się zaczynających na rożnach, — nie poważam się przestąpić za próg, chcę tylko pokazać ją tej pani, która tu przed kilkoma dopiero dniami przybyła.
— Proszę, proszę przypatrywać się...
I, to mówiąc, matrona wskazała trzonkiem od warząchwi na mendel kuchcików obojga płci, siedzących około stołu i pilnie zajętych swemi obowiązkami, to jest obieraniem kartofli, przebieraniem zielenizny i t. p.
— I tu znowu nadziwić się nie mogę, — rzekła Aniela, ciągle idąc obok Agrykoli — gdy skąpe, ladajakie i niezdrowe pożywienie robotników naszych stron porównywam z jadłem, jakie tu dostają rzemieślnicy.
— A z tem wszystkiem nie kosztuje nas dziennie więcej nad pięćdziesiąt sześć centymów na osobę, a lepszy mamy stół, aniżeli moglibyśmy mieć za dwa franki w Paryżu. Ale otóż i refektarz, którego pani nie znasz, gdyż jej rodzina, jak wiele innych gospodarstw, wolała kazać sobie przynosić jadło do mieszkania... Uważaj, panno Anielo, co za piękna sala, a jaka wesoła! wystawiona na ogród nawprost fontanny.
— Ale to jeszcze nie wszystko, — rzekł Agrykola do młodej dziewczyny — sala ta jeszcze bardziej spodoba się pani, pewny tego jestem, kiedy się pani dowie, że co czwartek i co niedziela zamienia się ona na salę balową, a we wtorek i sobotę w wieczór na salę koncertową!
— Jak to wszystko dobrze jest obmyślone! panie Agrykolo. A ten budynek po tamtej stronie, co znaczy?
— Tam jest pralnia na wodzie bieżącej.
— A wreszcie co powiesz mi, panie Agrykolo, o tajemnicy tych wszystkich osobliwości?
Ciekawość Anieli tym razem nie została zaspokojoną; znajdowała się ona z Agrykolą właśnie naprzeciw sztachet, oddzielających ogród od strony wielkiej alei, oddzielającej warsztaty od wspólnego domu. Mocny powiew wiatru przyniósł zdaleka wojenną wrzawę i odgłos wojskowej muzyki; potem słychać było tętent dwóch galopujących koni, coraz bliżej, i wkrótce też przybiegł jenerał na karym, pięknym koniu, okrytym karmazynowym czaprakiem; podobnie jak za cesarstwa miał na nogach wielkie, palone buty z ostrogami, i był w białych spodniach; jego granatowy mundur błyszczał złotemi haftami, miał na sobie wielką wstęgę Legji Honorowej, na szlifie na prawem ramieniu cztery gwiazdki, kapelusz obszyty szerokim galonem z białemi piórami, oznaka samych tylko marszałków Francji. W chwili, kiedy marszałek Simon, albowiem był to on, znalazł się przy Anieli i Agrykoli, zatrzymał nagle konia, zsiadł z niego i rzucił złote cugle masztalerzowi, który mu konno towarzyszył.
— Gdzie mam czekać na księcia? — zapytał masztalerz, stojąc wyprostowany.
— Na końcu alei — odpowiedział marszałek.
I, zdjąwszy kapelusz z uszanowaniem, żywo śpieszył naprzeciwko osoby, której Aniela i Agrykola nie widzieli jeszcze. Był to starzec dziarskiej jeszcze postawy, miał na sobie schludną bluzę, sukienną furażerkę na głowie, pokrytej białym włosem, ręce w kieszeniach.
— Dzień dobry, kochany ojcze! — rzekł z uszanowaniem marszałek, całując z uczuciem starego rzemieślnika. — Byłem obecny tu na rewizji... i skorzystałem ze sposobności, aby pośpieszyć do kochanego ojca.
Aniela, widząc, że ten tak pyszny jenerał, którego nazywano księciem, ma ojca starszego rzemieślnika w bluzie, tak była zdumiona, iż, osłupiała spojrzawszy na Agrykolę, rzekła mu:
— Jakto!... ten stary robotnik?...
— Jest ojcem marszałka, księcia de Ligny... przyjaciela... tak, mogę to powiedzieć, — dodał Agrykola głosemsem wzruszanym — przyjaciela mego ojca, który służył i wojował pod jego komendą przez lat dwadzieścia.
— Być na tak wysokim stopniu dostojności, a okazywać tyle uszanowania dla ojca rzemieślnika — rzekła Aniela. — Marszałek musi mieć bardzo szlachetne serce, ale nacóż pozwala swemu ojcu być rzemieślnikiem?
— Bo ojciec Simon nie opuściłby swego stanu i fabryki za nic w świecie; urodził się rzemieślnikiem, chce umrzeć rzemieślnikiem, choć ma syna księcia, marszałka Francji.
Gdy Aniela uspokoiła się, po naturalnem zdziwieniu, jakiego doznała na widok Marszałka Simon, rzekł jej z uśmiechem Agrykola:
— A więc proszę panią posłuchać mnie: pan Hardy jak prawdziwy czarodziej, utworzył te wszystkie dziwy, które pani widzisz; powstały one na wielką naszą korzyść i razem, zapewnić panią mogę, z korzyścią pana Hardy.
— Otóż to właśnie, panie Agrykolo, wydaje mi się rzeczą niepojętą.
— Wystaw sobie, pani, iżby pan Hardy, zamiast być takim, jakim jest teraz, był tylko zimnym spekulantem, pan Hardy, jako spekulant, powiedziałby sobie najprzód. Moi robotnicy, daleko mieszkając od fabryki, tracić będą na czasie i trudzić się, nim do niej przyjdą, mniej się wyśpią, jeżeli raniej wstawać zechcą; ujmować snu tak potrzebnego dla robotników? zła to rachuba; stracą na siłach i robota na tem ucierpi. Potem niepogody utrudniać im będą dalekie chodzenie; robotnik przyjdzie do fabryki drżący z zimna, znużony jeszcze przed zaczęciem roboty, a wtedy... jakaż będzie robota? Dlatego, panno Anielo, spekulant powie: — jeżeli umieszczę swoich robotników przed drzwiami mej fabryki, zaradzę tym sposobem wszystkim wymienionym niedogodnościom. Należycie wystawiony budynek, do pomieszczenia tych ludzi, kosztować mnie będzie najwyżej 500.000 franków. Tym sposobem mój kapitał przyniesie mi rocznie najmniej 5 procent, i ten dochód będzie pewny, gdyż oparty będzie zawsze na płacy za robotę.
— Ach, panie Agrykolo, teraz zaczynam pojmować, jak można częstokroć robić wiele dobrego nawet z własną korzyścią.
— A ja, pani, niemal pewien jestem, że, uczciwie i sprawiedliwie prowadzone interesy, z czasem prawie zawsze stają się dobrami. Ale wróćmy do naszego spekulanta. Tak więc powie on sobie: moi robotnicy, mieszkając blisko fabryki, zawsze przychodzić do niej będą czerstwi, raźni, a ich mieszkania będą zdrowe, wesołe i należycie ciepłe. Gdyby moich dwustu sześćdziesięciu robotników, zamiast prowadzić tyle oddzielnych, biednych kuchni, stowarzyszywszy się, założyło jednę wspólną dla wszystkich, dobrze urządzoną kuchnię, ileżby to wynikło stąd ważnych dla mnie i dla nich korzyści!... Przy tak urządzonem, oszczędnem gospodarstwie, moi robotnicy mieliby za czterdzieści, a najwięcej za pięćdziesiąt centimów na osobę dziennie, wikt zdrowy, smaczny i dostatni.
— O! panie Agrykolo, teraz dopiero rozumiem wszystko.
— Ani wątpić, że nic prostszego i jaśniejszego... to wyborne, piękne, a jednak nikt o tem nie pomyśli... A cóż powiesz, panno Anielo, kiedy jej dowiodę, że nasz spekulant ma jeszcze większe korzyści na tem, że, nietylko płaci swym robotnikom ugodzoną płacę za robotę, ale nadto ustępuje im część czystych dochodów.
Tak rozmawiając, Agrykola z Anielą przybyli niedaleko bramy, prowadzącej do ogrodu wspólnego domu.
Starsza kobieta, skromnie, ale porządnie ubrana, przystąpiwszy do Agrykoli, rzekła.
— Czy pan Hardy powrócił już do fabryki?
— Nie jeszcze, ale oczekują go lada chwila.
— Może dziś jeszcze?
— Dziś lub jutro pewno powróci.
— Niewiadomo panu, o której godzinie przybędzie?
— Nie zdaje mi się, żeby o tem kto mógł wiedzieć; ale może odźwierny fabryki, który jest zarazem odźwiernym domu pana Hardy, będzie mógł powiedzieć o tem pani coś pewniejszego.
— Dziękuję panu.
— Niema za co.
— Panie Agrykolo, — rzekła Aniela, gdy niewiasta oddaliła się, — czy uważałeś pan, jak ta jejmość była blada i wzruszona?
— Właśnie toż samo zauważyłem; a nawet zdawało mi się, że miała łzy w oczach.
— Tak wyglądała, jakgdyby dużo płakała. Biedna kobieta! może przychodziła prosić pana Hardy o wsparcie. Ale cóż to, panie Agrykolo? pan zdajesz się być tak zamyślony?
— Daruj mi, panno Anielo, — rzekł Agrykola — ale obecność tej niewiasty przywiodła mi na pamięć okoliczność, o której, na nieszczęście, nic pani powiedzieć nie mogę, bo to jest sekret nie mnie, a innej osoby dotyczący.
— Och! bądź pan spokojny! — odpowiedziała z uśmiechem młoda dziewczyna — nie jestem ja ciekawa; a to, co mi pan powiedziałeś, tak mnie zajmuje, iż nie żądam, abyś mi pan o czem innem mówił.
— A więc kilka słów jeszcze powiem. Widzisz więc, panno Anielo, jakim to sposobem spekulant urządziłby swoje warsztaty, tak, iżby się wstydzili i zazdrościli mu jego konkurenci! Gdyby teraz była mowa nie o owym zimnym spekulancie, ale gdyby to był człowiek z umiejętnością dobrego rachowania łączący tkliwe, szlachetne uczucie, mający zacne serce, wzniosły, wspaniały umysł, któryby rozciągał swoją troskliwość nietylko na materjalne korzyści, ale i na moralne polepszenie bytu robotników, gdyby wszędzie szukał środków rozwinięcia ich pojęć, uszlachetnienia ich serca i gdyby, pewny będąc władzy, jakąby mu nadawały jego dobrodziejstwa, pamiętając szczególniej o tem, że człowiek, od którego zawisło szczęście lub niedola trzystu istot ludzkich, ma je wszystkie na swem sumieniu... otóż tedy, panno Anielo, taki człowiek... jest... Ależ przecież uważaj, domyślaj się, zgaduj... aby się mógł między nami zjawić nie inaczej, jak wśród błogosławieństw... Otóż jest nim... pan Hardy!
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła Aniela wzruszona, łzy ocierając — ach! prawdziwie ze łzami wdzięcznej radości należało go przyjąć.
— Uważaj więc tylko, panno Anielo... azali ta szlachetna i miła twarz nie jest obrazem tej zacnej duszy!

W rzeczy samej, powóz pocztowy, w którym się znajdował pan Hardy z panem Blessac, niegodnym przyjacielem, który go tak haniebnie zdradzał, w tej chwili wjeżdżał na dziedziniec fabryczny. Wkrótce potem dał się widzieć zdaleka, od strony Paryża, zbliżający się skromny, mały fiakr, dążący także w stronę fabryki. W tym fiakrze siedział Rodin.

XXIV.
OSKARŻENIE.

Pan Hardy, wysiadłszy z powozu ze swym przyjacielem Blessac, wszedł do salonu, który zajmował tuż przy przędzalni.
Pan Blessac, poufny przyjaciel pana Hardy, długo był godnym jego tkliwego, braterskiego przywiązania; ale widzieliśmy już, jakim to szatańskim sposobem d‘Aigrigny i Rodin potrafili pana Blessac, aż do owego czasu prostodusznego i szczerego, przerobić na narzędzie swych piekielnych intryg. Dwaj przyjaciele, uczuwszy w drodze przejmujące zimno północnego wiatru, grzali się przy żywym ogniu, rozpalonym w małym salonie pana Hardy.
— Ach! kochany Marceli, wszak to ja nie żartem starzeć się zaczynam! — rzekł pan Hardy, uśmiechając się do pana Blessac — coraz bardziej staję się domatorem...
— A kiedy pomyślę, — odrzekł pan Blessac, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego zarumienienia — kiedy pomyślę, mój przyjacielu, że to dla mnie odbywałeś niedawno długą podróż!...
— A cóż stąd, kochany Marceli... alboż nawzajem nie towarzyszyłeś mi w owej wycieczce, która bez ciebie byłaby tak nudną, jak w twem towarzystwie była dla mnie przyjemną?
— Mój przyjacielu, jaka to różnica! zaciągnąłem względem ciebie dług, z którego się nigdy godnie wypłacić nie zdołam.
— Cóż znowu, mój Marceli... czy to między nami jest jaka różnica, między twojem a mojem?
— Szlachetne serce... szlachetne serce!
— Powiedz raczej szczęśliwe serce... och! tak, bardzo szczęśliwe, dzięki przywiązaniu tych, którzy je otaczają...
— A któż, zaiste, godzien byłby szczęścia na ziemi... jeżeli nie ty, kochany przyjacielu, który jesteś tak silnego charakteru, tak zdolny czynić dobrze, ty, którego widziałem walczącego tak dzielnie i tak odważnie dla pozyskania zwycięstwa w szlachetnem, sprawiedliwem przedsięwzięciu?
— Tak, lecz im dalej w mym zawodzie postępuję, tembardziej rzeczy niegodne, haniebne wzbudzają we mnie odrazę, i tem mniej czuję w sobie siły do narażenia się na nie.
— Gdyby wypadła tego potrzeba, znalazłoby się w tobie więcej odwagi.
— Mój kochany Marceli — odpowiedział pan Hardy wzruszony — mawiałem ci bardzo często: moją odwagą była moja matka. Szczęściem Bóg tak chciał, abym, po stracie tak drogiej matki, mógł przywiązać swe życie do przyjaźni, bez której, szczerze wyznam, byłbym słabym i bezbronnym, gdyż nie uwierzyłbyś, Marceli, jaką znajduję moc, jaką podporę w twojej przyjaźni.
— Nie mówmy o mnie, mój przyjacielu — odrzekł pan Blessac, starając się ukryć zawstydzenie. — Mówmy o innej przyjaźni, której wspomnienie jest niemal tak miłe i tkliwe, jak wspomnienie matki.
— Rozumiem cię, kochany Marceli! — odpowiedziął pan Hardy — nic ukrywać przed tobą nie mogłem, gdyż w bardzo ważnych okolicznościach uciekłem się do ciebie po radę. Wszak prawda, mój przyjacielu. W rzeczy samej, zdaje mi się, że z każdym dniem powiększa się moja miłość dla tej kobiety, jedynej, którą prawdziwie kochałem, jedynej, którą teraz kochać będę na zawsze...
— A między charakterem pani de Noisy, a twoim tak dziwne zachodzi podobieństwo... nadewszystko jej przywiązanie do swej matki!
— Prawdę mówisz, Marceli! to jej wyrzeczenie się samej siebie było dla mnie przedmiotem podziwienia i udręczenia... Ileż to razy mawiała mi: „Wszystko dla ciebie poświęciłam, ale i ciebie poświęciłabym dla matki“.
— Dzięki Bogu! mój przyjacielu, nie będziesz miał nigdy potrzeby obawiać się widzieć panią Noisy wystawioną na tę okrutną próbę... Powiedziałeś mi, że jej matka oddawna już porzuciła myśl o powrocie do Ameryki, gdzie pan Noisy, wcale nie troszczący się o swoją żonę, zdaje się, postanowił osiąść nazawsze. Dzięki czułemu przywiązaniu tej dzielnej kobiety, która wychowała Małgorzatę, twoją miłość pokrywa największa tajemnica... któżby ją mógł teraz ujawnić?
— Och! nie, nie!... — zawołał pan Hardy — prawie pewny jestem, że spokojnie cieszyć się nią będę...
W tej chwili wszedł służący i rzekł do pana Hardy;
— Przybył jakiś pan w podeszłym wieku i pragnie widzieć się z panem w bardzo pilnym interesie...
— Już!... — rzekł pan Hardy z niejaką niecierpliwością. — Pozwolisz, mój przyjacielu?
Służący wyszedł i niebawem wrócił, wprowadzając Rodina, którego pan Blessac nie znał, gdyż o ową zdradę umawiał się z nim ktoś inny, jakiś pośrednik.
— Pan Hardy? — rzekł Rodin, nisko się kłaniając i pytając kolejno okiem dwóch przyjaciół.
— Ja jestem ten, o którego się pan pytasz.
— Mam udzielić panu ważną wiadomość — rzekł Rodin.
— Możesz pan mówić... Ten pan jest moim przyjacielem — rzekł pan Hardy, wskazując na pana Blessac.
— Ale ja życzę sobie mówić z panem sam na sam — odrzekł Rodin.
— A więc — odrzekł pan Hardy, nieco zdziwiony — możesz pan mówić... między mną a tym panem niema tajemnicy.
Po chwili milczenia rzekł Rodin, zwracając się do pana Hardy.
— Przybywam, aby odkryć panu niegodziwą zdradę, której pan byłeś ofiarą.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz.
— Mam dowody na to, co mówię.
— Dowody?
— Dowody piśmienne... zdrady, którą odkrywam... mam je niezawodnie; krótko mówiąc, człowiek, którego pan uważałeś za swego przyjaciela... niegodziwie pana oszukiwał.
— Nazwisko tego człowieka?
— Pan Marceli Blessac — rzekł Rodin.
Na te słowa pan Blessac struchlał, zbladł i osłupiał. Hardy, zbliżywszy się do Rodina, któremu ciągle przypatrywał się, rzekł z upokarzającą dla tegoż pogardą:
— Ach!... pan obwiniasz pana Blessac?
— Obwiniam go — dobitnie odpowiedział Rodin.
— Czy znasz go pan?
— Nigdy go nie widziałem...
— A cóż pan masz do zarzucenia mu?... Jak śmiesz pan mówić, że on mnie zdradził?
— W oczach moich, pewnego rodzaju zdrady są równie występne jak zbrodnia, zabójstwo... I dlatego przybywam, aby wdać się między zabójcę i ofiarę...
— Zabójcę? ofiarę? — powtórzył pan Hardy z coraz większem zdziwieniem.
— Pewno pan znasz pismo pana Blessac — rzekł Rodin.
— Tak, panie...
— A więc przeczytaj to pan.
I Rodin dobył z kieszeni list, który podał do przeczytania panu Hardy.
Wtedy tylko, i to po raz pierwszy, rzuciwszy okiem na pismo Blessaca... fabrykant cofnął się o krok... przerażony śmiertelną bladością tego człowieka, który jakby skamieniał ze wstydu i nie mógł wymówić ani słowa, nie był bowiem tyle bezczelny, ile winny szkaradnej zdrady.
— Marceli!... — zawołał z przerażeniem pan Hardy, zmieszany tym niespodziewanym ciosem — Marceli!... jaki ty blady jesteś!... nie odpowiadasz.
— Marceli!... to więc pan jesteś tym, o którym tu mowa! — zawołał Rodin, udając przykre zdziwienie — ach! panie... gdybym był wiedział.
Pan Blessac nie odrzekł ani słowa. Pan Hardy, nie mogąc uwierzyć temu, co widział i słyszał, otworzył drżącą ręką list, podany mu przez Rodina i przeczytał kilka wierszy, przerywając tu i ówdzie czytanie wykrzyknikami, malującemi przerażenie i zdziwienie. Zachwiał się na nogach. Obmierzły list wypadł mu z ręki. Lecz wkrótce po tem osłabnięciu, podniecony gniewem, oburzeniem, pogardą, rzucił się do pana Blessac, zbladły i straszny.
— Nędzniku!... — krzyknął z groźnym giestem.
Potem, wstrzymawszy się na chwilę od uderzenia, rzekł ze strasznym spokojem:
— Nie, splamiłbym... moją rękę...
I dodał, zwróciwszy się do Rodina, który podskoczył, chcąc ich przegrodzić:
— Nie szkaradny policzek wymierzyć... ale pańską uczciwą rękę powinienem uścisnąć... Pan bowiem tyle byłeś dobry, iż odkryłeś mi podłego zdrajcę.
— Panie! — zawołał pan Blessac, gnąc się ze wstydu — jestem na rozkazy pana... i...
Nie mógł dokończyć.
Wtem rozległ się za drzwiami głos, jakaś kobieta weszła pomimo oporu służącego.
— Powiadam ci, — mówił do niego — że natychmiast trzeba mi się z twym panem...
Na widok tej kobiety zadyszanej, zapłakanej, pan Hardy, zapominając o panu Blessac i Rodinie, cofnął się o krok, wołając:
— Pani Duparo! pani tu!... cóż to jest?
— Ach! panie... wielkie nieszczęście...
— Małgorzata... — krzyknął pan Hardy przeraźliwie.
— Odjechała!... panie...
— Odjechała?... — odrzekł pan Hardy, jak piorunem ugodzony.
— Małgorzata odjechała?! — powtórzył.
— Wszystko się odkryło. Jej matka zabrała ją ...trzy dni temu — rzekła biedna kobieta mdlejącym głosem.
— Odjechała... Małgorzata... to nieprawda, zwodzą mnie!... — zawołał pan Hardy.
I, nic nie słuchając, strapiony, przelękniony, wybiegł z domu, pośpieszył na dziedziniec, gdzie stały powozy i, wsiadłszy co żywo do swego, w parę koni zaprzężonego, zawołał na stangreta:
— Do Paryża, najśpieszniej, co tchu!...

W chwili, kiedy powóz pędem błyskawicy biegł drogą ku Paryżowi, dosyć silny wiatr przyniósł odległą jeszcze wrzawę i śpiewy Wilków, którzy pośpieszali ku fabryce!

XXV.
NAPAD.

Gdy pan Hardy oddalił się z fabryki, Rodin, nie spodziewając się tak nagłego odjazdu, poszedł powoli do fiakra; lecz właśnie gdy miał wsiadać, zatrzymał się na chwilę i podskoczył z zadziwienia i uciechy spostrzegłszy niedaleko marszałka Simon.
— Bardzo dobrze! — rzekł Rodin — coraz to lepiej byle tylko teraz udało się tamtemu wyforować i przekonać Różę Pompon.
W tych myślach zatopiony, Rodin wsiadł do dorożki. Jednocześnie, coraz bardziej wzmagający się wiatr doniósł do uszu jezuity zbliżający się zgiełk wrzaskliwych pieśni Wilków.
Dorożka puściła się drogą ku rogatkom.

Kilku robotników, w chwili, kiedy udać się mieli do Paryża z odpowiedzią na propozycję swych towarzyszy chciało naradzić się wpierw z ojcem marszałka Simon dlatego nie miał on czasu jeszcze pomówić ze swyn synem. Teraz marszałek, wziąwszy w dłonie ręce ojca rzekł do niego tak głęboko wzruszonym głosem, że starzec aż się wzdrygnął.
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwy.
I w tej chwili, przykre uczucie, dotąd tajone, okryło nagle smutkiem oblicze marszałka.
— Ty... nieszczęśliwy! — zawołał ojciec Simon, z niepokojem patrząc na syna.
— Kochany ojcze, opowiem ci wszystko... — odrzekł marszałek zmienionym głosem — potrzebuję bowiem rady twego nieugiętego charakteru.
— W sprawach honoru, cnoty, nie potrzebujesz niczyjej rady!
— Tak, mój ojcze, ty jeden wydźwignąć mnie możesz z niepewności, która jest dla mnie prawdziwą męczarnią.
— Mów-że mi więc otwarcie... proszę cię.
— Od kilku już dni moje córki są tak milczące, tak skryte, ponure!... W pierwszych chwilach mego połączenia się z niemi, nie posiadały się z radości, były bardzo wesołe... Nagle zmieniły się, coraz są smutniejsze... wczoraj jeszcze zastałem je płaczące; wtedy, wzruszony, przycisnąłem je do piersi, ucałowałem i prosiłem, żeby mi wyznały przyczynę swego smutku... Nic nie odpowiedziawszy, rzuciły mi się na szyję, zaczęły mnie całować i płakać.
— To rzecz osobliwa!... ale cóż za przyczyna tej zmiany?
— Czasami obawiam się, czy niedosyć ukrywam przed niemi żal po śmierci ich matki... i biedne te anioły martwią się może, że nie mogą mnie uczynić dość szczęśliwym. Z tem wszystkiem, rzecz to niedocieczona, zdaje się, że nietylko pojmują, ale podzielają mój żal... Wczoraj jeszcze mówiła mi Blanka: „O ileż to byliśmy szczęśliwsi, gdyby wpośród nas była nasza mama!...“
— A więc podzielają z tobą żal, nie mogą ci wyrzucać... Inna musi być przyczyna ich zmartwienia.
— Ja to właśnie mówię, mój ojcze: lecz jaka ona jest? Napróżno usiłuję odgadnąć. Ale co ci powiem jeszcze, ojcze? Czasami ośmielam się przypuszczać, czy jaki zły duch nie wmieszał się między moje dzieci a mnie... Jest to myśl niedorzeczna, głupia, wiem o tem; ale cóż począć?... kiedy zdrowy rozum nie wystarcza, człowiek posuwać się musi częstokroć do nierozsądnych przypuszczeń.
— Któżby mógł wmieszać się między ciebie a córki?
— Nikt... wiem o tem.
— A więc, Piotrze, zaczekaj... bądź cierpliwym, śledź te biedne, młode serca z właściwą ci troskliwością, a pewny jestem, że odkryjesz jakąś wcale niewinną tajemnicę.
— Tak, — rzekł marszałek, wpatrując się w ojca — tak, ale... chcąc dociec tej tajemnicy, wypadałoby nie opuszczać ich...
— Co mówisz?
— Wiedz najprzód, mój ojcze, o wszystkich obowiązkach, które mnie tu zatrzymują... a dowiesz się potem o tych, któreby oddalić mnie mogły od ciebie, od moich córek i od innego jeszcze mego dziecka...
— Jakiego dziecka?
— Syna mego dawnego przyjaciela, księcia indyjskiego.
— Dżalmy? a cóżby mu stać się mogło?
— Mój ojcze... lękam się o niego...
— O niego?
Nagle, straszny krzyk, z gwałtownym powiewem wiatru przyniesiony, słyszeć się dał zdaleka; krzyk ten był tak imponujący, iż marszałek przestał mówić i rzekł po chwili do ojca:
— Cóż to znaczy?
Przysłuchawszy się przez chwilę głosom, które dolatywały i znowu niknęły z wiatrem, starzec odpowiedział:
— To jacyś podochoceni śpiewacy, idą od rogatek.
— Cóż mi to mówiłeś? — rzekł stary rzemieślnik — że ten młody Indjanin sprawia ci obawę? A dlaczegóżby to?
— Powiedziałem ci, mój ojcze, o jego gorącej, nieszczęśliwej miłości ku pannie Cardoville.
— I to cię przeraża, mój synu? — rzekł starzec, spojrzawszy ze zdziwieniem na swego syna. — Dżalma ma dopiero osiemnaście lat...
— Nie masz, mój ojcze, wyobrażenia o klęskach, jakie zrządza ta namiętność w dziecku gorącem, niepohamowanem; czasami z bezsilnego osłabienia wpada w dzikie uniesienie. Wczoraj zastałem go, gdy się mnie nie spodziewał, z zaognionemi oczyma, zmienionego na twarzy z gniewu: uniesiony szałem namiętności, przeszywał puginałem poduszkę z czerwonego sukna, krzycząc przerywanym głosem:
— Zabijam człowieka. — Tak nazywa on swego mniemanego rywala.
— W rzeczy samej straszną jest taka namiętność!... w podobnem sercu — rzekł starzec.
— Innym razem — mówił znowu marszałek, — wściekłość jego burzy się przeciwko pannie Cardoville; kiedyindziej wreszcie przeciw samemu sobie. Zmuszany byłem kazać uprzątnąć jego broń, gdyż przybyły z nim człowiek z Jawy, jak się zdaje, bardzo do niego przywiązany, powiedział mi, że spostrzega w nim jakiś zamiar samobójstwa.
— Biedne dziecko!...
— Otóż, kochany ojcze, — rzekł marszałek Simon z wielkim żalem — właśnie w chwili, kiedy moje córki i kiedy to przybrane dziecko wymagają całej mej troskliwości... zmuszony będę, może jutro, oddalić się od nich...
— Oddalić się od nich?
— Tak jest... dla dopełnienia jeszcze świętszego może obowiązku nad obowiązek przyjacielski i familijny — rzekł marszałek głosem tak poważnym i tak uroczystym, iż ojciec jego, głęboko wzruszony, zawołał:
— A jakiż to obowiązek?!
— Mój ojcze, — odrzekł marszałek, pomyślawszy przez chwilę, — któż zrobił mnie tem, czem jestem? Kto mi dał tytuł książęcy, buławę marszałkowską?
— Napoleon...
— Tak, ojcze! Kiedy skazany został na wygnanie... chciałem podzielić z nim jego niedolę; odmówiono mi tej łaski... Ojcze, pozostał syn jego; wydziedziczone dziecię zdolne jest teraz władać orężem... swego ojca...
— Napoleon II, — zawołał starzec, spoglądając na syna z zadziwieniem — król Rzymski!...
— Król! nie jest on już królem... Napoleon?... — już on się nie nazywa Napoleonem... on cierpi... on jest nieszczęśliwy.
— Któż ci to powiedział?...
— Och! taki, który wie dobrze o wszystkiem..., a który powiedział prawdę, zupełną prawdę... Tak, syn cesarski walczy wszelkiemi sposobami, by się uchronić od przedwczesnej śmierci; oczy zwraca na Francję... czeka... czeka... a nikt nie przychodzi..., nikt...
— A ty... ty...
— Tak jest, bo jemu także złożyłem przysięgę...
— To spisek przeciw teraźniejszemu rządowi... pod chorągwią Napoleona II, to nie żarty.
— Powiedziałem ci, mój ojcze, że jestem bardzo nieszczęśliwy; osądź więc — zawołał marszałek. — Nietylko sam siebie pytam, czy mam opuścić me dzieci i ciebie, a rzucić się do planu tak śmiałego... ale nadto pytam się... czy nie jestem zobowiązany względem teraźniejszego rządu, który, przyznając mi tytuł i stopień, nie wyświadczył mi łaski, ale tylko wymierzył mi sprawiedliwość... Cóż mam czynić? Opuścić wszystko, co kocham, albo pozostać nieczułym, na cierpienia syna Cesarskiego... syna Cesarza, któremu winienem wszystko, któremu osobiście zaprzysiągłem wierność, i jemu i jego dziecięciu? Mój ojcze, powiedz, osądź; ty sam, kochany ojcze, ty sam, powtarzam ci... możesz mi wskazać drogę.
Po chwili namysłu starzec miał już odpowiedzieć synowi, gdy ktoś, przebiegłszy ogród, otworzył dolne drzwi i wpadł zdyszany do pokoju, w którym znajdował się marszałek Simon ze swym ojcem. Był to Olivier, młody rzemieślnik, któremu udało się umknąć z szynkowni na wsi, gdzie się byli zebrali Wilcy.
— Panie Simon... Panie Simon... — wołał blady, zdyszany — otóż... idą... będą atakowali naszą fabrykę.
— Któż taki?... — zawołał starzec, prędko się zrywając.
— Wilcy, z nimi trochę kamieniarzy i robotników kamieniarskich, do których przyłączyło się po drodze mnóstwo włóczęgów. Uważaj tylko, a usłyszysz ich... O! jak krzyczą: Śmierć Żarłokom!
W rzeczy samej, krzyki coraz bliżej, coraz wyraźniej słychać było.
— Czyżby to istotnie miał być napad? — rzekł marszałek do ojca, który wydawał się coraz niespokojniejszym. — Trzeba najprzód dobrze zatarasować wszystkie drzwi... a potem...
Nie mógł dokończyć.
Nagle, razem ze wzmagającym się krzykiem, grad kamieni stłukł kilka okien na pierwszem piętrze, odbił się po większej części od muru i upadł około marszałka i jego ojca.

Nieszczęsnym trafem, starzec, ugodzony w głowę dużym głazem, zachwiał się... schylił się naprzód i, cały skrwawiony, oparł się na ręku marszałka Simon, kiedy tymczasem poza murem rozlegały się ciągle powtarzane krzyki: „Bitwa i śmierć Żarłokom!“

XXVI.
WILKI I ŻARŁOKI.

Straszna to była rzecz widzieć tę rozhukaną tłuszczę!
Pawilon wspólnego domu, do którego dotykał z tej strony mur ogrodu, obrócony był frontem do pola; z tej strony Wilki rozpoczęli atak.
Rzuciwszy pierwszy raz cały grad kamieni, większa ich część zaczęła natychmiast szukać około siebie po ziemi nowych pocisków; żeby się lepiej w nie zaopatrzyć, jedni trzymali tymczasem kije w zębach, inni poustawiali je pod murem; tu i owdzie także widać było zbierające się grupy około przywódców tej bandy; najlepiej między nimi odziani, mieli na sobie bluzy lub spencerki i na głowach czapki, inni samemi tylko łachmanami byli okryci, gdyż powiedzieliśmy już, że znaczna liczba włóczęgów, którym źle patrzyło z oczu i z całej postaci, przyłączyła się do trzody Wilków; kilka obszarpanych kobiet, które nie odstępowały tych nędzników, szło za nimi i swemi krzykami i wyzywaniami podniecały jeszcze rozjątrzone umysły.
Wkrótce Wilcy stanęli u potężnej, dębowej bramy. W chwili, kiedy jeden z przywódców, kamieniarz, podnosił ogromny młot, mając nim uderzyć na skrzydło bramy... ta nagle się otworzyła.
Przez uchyloną bramę, widać było zebranych robotników, których, nieszczęściem, niewielka była liczba, ale gotowych, jak się można było domyślić, do obrony; uzbrojeni byli naprędce w widły żelazne, kleszcze i kije, a na ich czele Agrykola trzymał w ręku potężny młot kowalski.
Młody rzemieślnik był bardzo blady; widać było po jego ognistych oczach, w jego obliczu, po niezachwianej gotowości na wszystko, że krew ojca wre w jego żyłach, i że w podobnej sprawie mógł być strasznym... Z tem wszystkiem umiał pohamować się i rzekł śmiałym głosem do kamieniarza:
— Czego chcecie?
— Bitwy! — ryknął kamieniarz śmiałym głosem.
— Z kim?
— Z Żarłokami.
— Tu niema Żarłoków, — odpowiedział Agrykola — są tu spokojni rzemieślnicy... oddalcie się...
— Tak sądzisz? — zapytał drwiąco kamieniarz. — A więc dobrze! to Wilcy zjedzą tych spokojnych rzemieślników.
— Wilcy nie zjedzą nikogo; — rzekł Agrykola, patrząc w oczy kamieniarzowi, który z groźną miną zbliżył się do niego — Wilków zlękną się chyba tylko małe dzieci.
— My nie chcemy bitwy! — odpowiedział Agrykola — nie wyjdziemy stąd; lecz jeżeli, na wasze nieszczęście, poważycie się wejść tu, przebyć ten próg — i Agrykola, rzuciwszy na próg czapkę, stanął na niej nieustraszenie — napastować nas będziecie w naszym domu... wtedy odpowiecie za wszystko, co stąd wyniknie.
— Czy to u ciebie, czy gdzieindziej, dość na tem, że będziemy mieli bitwę: Wilcy chcą zjeść Żarłoków... Oto masz za twoją napaść! — zawołał kamieniarz, podnosząc młot na Agrykolę.
Lecz ten, szybko się usunąwszy, uniknął wymierzonego ciosu i prosto w piersi uderzył młotem kamieniarza, który na chwilę zachwiał się na nogach, ale wkrótce się pokrzepiwszy, rzucił się zapamiętale na Agrykolę, krzycząc:

— Za mną, Wilcy!

XXVII.
POWRÓT.

Napad na Agrykolę stał się hasłem do powszechnej, strasznej i zaciętej walki; tłum napastników, dążący za kamieniarzem, rzucił się na ową bramę z zapamiętałą wściekłością. Kilku napastników, obróciwszy się we drzwiach, zatarasowali sobą wejście i tak go silnie bronili, iż robotnicy fabryczni nie mogli dostać się na schody, a tymczasem jedna z kobiet, uczestniczących w napadzie, ohydna megiera zwana Cebulą, z trzema czy czterema towarzyszkami i tyluż niemniej drapieżnymi obdartusami, plądrować zaczęli jedne po drugich izby, tłukąc co napotkali. Znalazłszy przy jednych drzwiach opór, niebawem je wyłamali; do tego pokoju wpadła Cebula z kijem w ręku, rozczochrana, miotająca się, jak furja piekielna. Tu młoda, urodziwa dziewczyna (była to Aniela), która, zdawało się, chciała bronić przystępu, ręce załamując, błagała:
— Nie chciejcie robić krzywdy, dajcie pokój mej matce.
— Najprzód ciebie utraktuję, a potem twoją matkę! — krzyczała straszna kobieta, rzuciwszy się na biedną dziewczynę i chcąc jej podrapać twarz drapieżnemi paznogciami, kiedy tymczasem inni hultaje, zbieranina włóczęgów, tłukli lustro, zegar i wszystko, co im wpadło w oczy zabierali. Aniela krzyczała przeraźliwie, broniąc się Cebuli, i ciągle usiłowała nie dopuścić do pokoju, gdzie schroniła się jej matka, która, wychyliwszy się za okno, wołała Agrykoli na ratunek. Młody kowal znowu był w zapasach ze strasznym kamieniarzem.
— Puść mnie... daję ci słowo... jutro będziemy się bili... kiedy zechcesz — rzekł, słysząc wołanie.
— Nie chcę odgrzewanego... ja jadam na gorąco — odrzekł kamieniarz i, uchwyciwszy kowala za szyję potężną ręką, chciał oprzeć się kolanami na jego piersiach.
— Ratunku!... zabijają moją córkę! — krzyczała matka Anieli rozpaczliwym głosem.
— Przebacz mi!... proszę cię, przebacz mi!... Puść mnie... — rzekł Agrykola.
— Zbyt głodny jestem! — odpowiedział kamieniarz.
Wtem kamieniarz uczuł, jak go przejęto ostremi zębami w udo i zarazem dostał trzy czy cztery potężne kije w głowę. Puścił zdobycz i padł na jedno kolano i na rękę, chcąc zakryć się drugą od otrzymywanych ciosów, które ustały, gdy się wydobył Agrykola.
— O! mój ojcze... ty mnie bronisz... Byle tylko dla Anieli nie było zapóźno — zawołał kowal podnosząc się.
— Biegnij prędko, nie myśl o mnie — odpowiedział Dagobert.
I Agrykola pobiegł do wspólnego domu. Dagobert, a za nim Ponury, przybyli, odprowadzając córki marszałka Simona do dziadka. Agrykola tymczasem zdołał poroztrącać mężczyzn, broniących przystępu do schodów, wbiegł na korytarz, gdzie wychodziły drzwi od mieszkania Anieli. Wszedł właśnie w tej chwili, kiedy Aniela machinalnie zasłaniała twarz od paznogci Cebuli, która z wściekłością chciała pokaleczyć twarz swojej ofiary. Rzucił się na megierę i uchwycił ją krzepko za jej rudy warkocz, odepchnął ją w tył, a potem, kopnąwszy silnie nogą, przewrócił ją wznak, — wszystkiego tego kowal dokonał w mgnieniu oka. Cebula, potężnie w głowę ugodzona, więcej się nie podniosła. Kilku robotników wbiegło za Agrykolą, i kiedy kowal podniósł omdlałą Anielę i zaniósł ją do przyległego pokoju, oni wygnali z domu bandę.
Po pierwszym zapale walki, mała liczba prawdziwych Wilków, jak mówił Agrykola, uczciwych zresztą robotników, którzy przez słabość dali się wciągnąć do wyprawy, widząc, czego dopuszcza się hałastra, przeszła na stronę Żarłoków.
— Niema tu Wilków ani Żarłoków! — mówił jeden, który obronił Oliviera od pazurów jakiegoś włóczęgi — teraz są tylko sami uczciwi rzemieślnicy, którzy powinni się połączyć całemi siłami, ażeby wypędzić tę zgraję łotrów i nikczemników.
Kiedy się to działo, smutny widok przedstawiało mieszkanie ojca Simona, którego strzegło kilku przywiązanych ludzi. Stary ten rzemieślnik leżał rozciągnięty na łóżku, mając głowę przewiązaną chustką, z pod której wyglądały siwe włosy, zbroczone krwią; twarz jego była blada, oddech ciężki, oczy osłupiałe. Marszałek Simon, stojąc przy łóżku, schylony nad ojcem, śledził w rozpaczy najmniejsze oznaki życia umierającego starca, a doktór macał słabnące bicie pulsu. Doktorem tym był Baleinier.
Nagle doktór dał znak. Marszałek Simon, oka z niego nie spuszczający, zawołał:
— Nadzieja!...
— Mości książę, puls nieco wzmacnia się...
— A więc przyjdzie do siebie — rzekł marszałek.
— Nie trzeba się jeszcze upewniać w nadziei, mości książę, — odrzekł poważnie doktór — puls się wzmaga, to skutek mocnych, do nóg przyłożonych, synopizmów, ale nie wiem jeszcze, jakie będzie następstwo tego przesilenia...
— Ojcze! ojcze!... czy słyszysz mnie? — zawołał marszałek, widząc, jak starzec nieco poruszył głową i lekko ściągnął powieki.
— Jesteś tu... Piotrze... — rzekł starzec słabym głosem — podaj... mi rękę...
Piotr, nie posiadając się z radości, ukląkł i zaczął go całować w ręce, w twarz, w głowę, wołając:
— Żyje!... Bogu dzięki!... żyje!... wyzdrowieje!...
W tej chwili krzyki walczących włóczęgów doszły uszu konającego.
— Piotrze, — rzekł starzec głosem, który, z początku dość wyraźny, słabł potem stopniowo — ty mnie pytałeś... niedawno... o radę... w rzeczy bardzo ważnej... Zdaje mi się..., że chęć objaśnienia cię... o twych obowiązkach... na chwilę wróciła mi życie... gdybym wiedział... że zostajesz... na drodze niegodnej... ciebie... mnie... Słuchaj więc, mój synu!... w tej ostatniej chwili... ojciec nie myli się... wielki masz obowiązek do spełnienia... jak przystoi na... na człowieka honoru... spełnienia mojej ostatniej woli... powinieneś... bez wahania... powinieneś...
Głos starca słabł coraz bardziej...
Jedyne słowa, które marszałek Simon mógł jeszcze zrozumieć, były następujące:
— Napoleon drugi... Przysięga.. hańba... mój synu...
Potem stary rzemieślnik ruszył jeszcze machinalnie ustami, i na tem skończył.
W chwili, kiedy skonał, zupełnie się zmierzchło, i nagle rozległy się zewnątrz przeraźliwe krzyki:
— Gore... gore...
Pożar wszczął się w jednym z warsztatowych budynków, napełnionym rzeczami. W tymże czasie słychać było w oddaleniu bębnienie, dające znać, że nadchodzi oddział wojska od rogatek.

Już od godziny, pomimo wszelkiego ratunku, płonie fabryka. Noc jest widna, gwiaździsta, zimna; gwałtowny wiatr wieje od północy. Mężczyzna idzie przez pola, pomiędzy wzgórzami tak wyniosłemi, iż nie spostrzega pożaru, postępuje powoli, nierównym krokiem. Mężczyzną tym jest pan Hardy. Chciał wrócić do domu pieszo, polem, spodziewając się tem uśmierzyć gorączkę. Nie zwodzono go; uwielbiana kobieta opuściła Francję. Pan Hardy wszedł zadumany na szczyt pagórka. W tej chwili pożar, przez jakiś czas przytłumiony, znowu wybuchnął z wściekłością i szeroko oświetlił horyzont.
Patrzył na to pan Hardy z osłupieniem.

Nagle wybuchnął, ogromny snop iskier. Powiewy silnego, północnego wiatru, miotające płomieniami i rozdmuchujące pożar, przyniosły wkrótce do uszu pana Hardy odgłos dzwonu, wzywającego na ratunek jego gorejącej fabryki.

XXVIII.
POŚREDNIK.

W kilka dni po pożarze fabryki pana Hardy, następująca scena odbywała się przy ulicy Klodoweusza, w domu, gdzie Rodin miał mieszkanie, które już był opuścił, gdzie także mieszkała Róża Pompon, rozporządzając gospodarstwem swego przyjaciela Filemona. Było to koło południa. Róża Pompon, sama jedna w mieszkaniu akademika, ciągle nieobecnego, wesoło zajadała śniadanie, siedząc przed kominkiem.
Nie było ono zbyt wykwintne. Na małym stoliczku stała miedniczka, w której niedawno wykąpała swoją świeżą, w mniej świeżej wodzie, twarzyczkę; teraz przygotowała sobie w niej napój — wodę z porzeczkowym sokiem. Czubaty talerz sałaty oraz tuzin oliwek, stanowiły pożywienie.
Róża Pompon, schrupawszy sałatę, zabierała się już do oliwek, kiedy ostrożnie zapukano od drzwi.
— Kto tam? — odezwała się Róża Pompon.
— Przyjaciel... stary przyjaciel — odpowiedział dźwięczny, radosny głos. — Więc panna się zamykasz?
— Aha! to ty, Nini-Moulin?
— Tak jest, moja miła wychowanko... Otwórz mi jak najprędzej... Bo bardzo się śpieszę.
Po chwili otworzyła drzwi, a gdy Nini-Moulin stanął na progu, spojrzała ze zdziwieniem na wypchane kieszenie jego palta.
— Aj! aj! jakież to masz ogromne kieszenie... Cóż to w nich jest?
— Są tam rzeczy, ciebie obchodzące!
— Mnie?
— Różo Pompon, — rzekł nagle z wielką powagą Nini-Moulin — czy chcesz mieć ekwipaż? czy chcesz, zamiast mieszkać w tej nędznej ruderze, mieć pyszne apartamenty? ubierać się jak księżniczka?
— Otóż go masz... znowu głupstwa... Będziesz jadł oliwki?... bo, jeżeli nie, zjem wszystkie...
Nini-Moulin, nic nie odpowiedziawszy, sięgnął do kieszeni, dobył pudełeczko, w którem była bransoletka, i zaczął nią migać przed oczami dziewczyny.
— Ach, co za bransoletka! — zawołała, klaszcząc w ręce. — Zielony wąż trzymający się za ogon... To godło mej miłości dla Filemona.
— Nie mów mi o Filemonie... to mnie żenuje... — rzekł Nini-Moulin, zapinając bransoletkę na ręku Róży Pompon, która śmiała się do rozpuku.
— Ktoś polecił ci to kupno, a ty, gruby apostole, chcesz spróbować na mojej ręce, jak wygląda.
— Różo Pompon, czy chcesz mieć sługi, lożę w operze i tysiąc franków miesięcznie?
— Daj mi pokój! na cóż żarty?
Moulin sięgnął znowu do kieszeni, wyjął z niej pyszny łańcuch i włożył na szyję Róży.
— Ach! jaki piękny łańcuch! — zawołała dziewczyna, spoglądając kolejno to na klejnoty, to na moralnego pisarza.
— Różo Pompon! — wyrzekł Nini Moulin uroczystym tonem — niczem są te drobiazgi w porównaniu z tem, co możesz mieć, jeżeli usłuchasz rad starego przyjaciela...
Zanurzył rękę w swej przepaścistej kieszeni, wyciągnął z niej teraz pakiet i rozwinął go ostrożnie; była to śliczna mantyla z czarnych koronek.
— Wszystko to może być twoje, jeśli wysłuchasz mnie — kusił Nini-Moulin.
— Jakto? — rzekła zdumiona Róża Pompon — mówisz to poważnie?
— Posłuchaj tylko... — zawołał Dumoulin komicznie powściągliwym tonem — moja kochana pupilko! aż nadto mnie znasz, iżbyś mogła przypuścić, że cię namwiam na czyn nieprzystojny... Aż nadto troskliwy jestem o własny szacunek... z drugiej strony nie uwłaczałbym Filemonowi, który mi powierzył straż nad twoją cnotą.
— A propozycje, które mi czynisz, są uczciwe?
— Nie można żądać uczciwszych.
— Nie będę narażona na zarzut przeniewierzenia się Filemonowi?
— Nie.
— Lub mam być wierną komu?
— Żadnego obowiązku.
Róża Pompon zastanowiła się na chwilę, potem rzekła:
— E! dajmy pokój tym żartom. Nie jestem tak głupia, iżbym mogła przypuścić, że mnie kto utrzymywać będzie jak księżniczkę jedynie dla mych pięknych oczu... do czegóż ja z mej strony będę zobowiązana?
— Do niczego.
— Ale przecież cóż będę musiała robić?
— Okazywać się zawsze, ile można, ładną, hożą, cackać się, bawić się, jeździć powozem na spacer. Widzisz, że to wcale nie będzie dla ciebie trudne... a przyłożysz się do dobrego czynu.
— Żyjąc jak księżniczka?
— Tak jest... namyśl się więc; nie pytaj więcej o szczegóły... nie mógłbym ich wymieniać... zresztą nie będziesz do niczego, mimo twej woli, przymuszona... spróbuj życia... jakiego ci życzę... jeżeli ci się spodoba... wolno ci będzie używać go; jeżeli zaś nie, powrócisz do swego Filemonckiego bytu.
Nini-Moulin poszedł do okna, otworzył je.
— Patrz... przed bramą.
— Ładny powóz, doprawdy.
— Ten powóz jest twój. Na ciebie oczekuje.
— Jakto! na mnie czeka? — rzekła Róża Pompon — więc zaraz mam być gotowa?
— Natychmiast.
— Ale dokąd mnie zaprowadzisz?
— Albo ja wiem? Stangret wie, dokąd ma jechać.
— Wiesz, mój kochany, że to bardzo śmieszne!
— Przystając, wielką uczynisz mi przysługę.
— Dla ciebie?... a to z jakiego powodu?
— Mniejsza o powód... jedziemy?
— Bo.. przecież... nie zjedzą mnie tam — rzekła śmiało Róża Pompon.
I, poskoczywszy, wzięła różowy kapelusik i włożyła go zgrabnie na swe blond włosy.
— Fi... z salopą — odrzekł i, raz jeszcze sięgnąwszy ręką do kieszeni, jakby prawdziwej sakwy, wyciągnął z niej paradny szal kaszmirowy i zarzucił go na ramiona Róży Pompon.
— Kaszmir! — zawołała dziewczyna, nie posiadając się z radości i podziwu.
I leciutko wyszła, a za nią Nini-Moulin.
Poczciwa zieleniarka stała w swym sklepiku.
— Dzień dobry, wybrałaś się dziś panna tak wcześnie — rzekła.
— Tak, matko Arseni, proszę przyjąć mój klucz.
— Dobrze.
— Ach! dla Boga!... jak sobie pomyślę, — rzekła nagle Róża Pompon pocichu, obracając się do Nini-Moulin i oddalając się od drzwi — gdy pomyślę o Filemonie... bo może tam długo zabawię!
— Ze trzy miesiące, nie dłużej.
— A więc dobrze!
Wróciwszy do zieleniarki i chwilę pomyślawszy, rzekła jej:
— Matko Arseni, gdyby przyjechał Filemon, powiesz mu pani, że... wyjechałam z domu... za interesami... żeby czekał na mnie cierpliwie... Do widzenia, matko Arseni.
— Do widzenia, kochana panno.
I Róża Pompon wsiadła triumfalnie do powozu z Nini-Moulin.

— Niech mię porwą kaci, jeżeli wiem, na czem się to skończy — myślał sobie Jakób Dumoulin, kiedy powóz szybko się oddalał z ulicy Klodoweusza. — Naprawiłem przecie moje głupstwo; teraz się śmieję z reszty.

XXIX.
TAJEMNICA.

Panna Cardoville siedziała zamyślona w swym gabinecie, wybitym zieloną tapetą, gdzie stała bibljoteka hebanowa na dużych karjatydach z pozłocistego bronzu. Młoda dziewica, wpół leżąc, opierała się łokciem na kozetce okrytej zieloną materją; tył od kominka dosyć wysoki, zniżał się nieznacznie aż do podstawy tego sprzętu. Przyjemna woń, jakby łagodna mieszanina fijołków i jaśminu, rozchodziła się z kwiatów prześlicznej passiflory. Rzecz osobliwa, wielka liczba nowiuteńkich książek (dopiero przed dwoma lub trzeba dniami kupiła je Adrjanna), świeżo porozrzynanych, leżała koło niej porozkładana, jedne na kozetce, inne na małym gierydonie, między którymi było kilka atlasów z rycinami, leżących na kosztownym kobiercu sobolowym, rozesłanym przy kanapie. A co dziwniejsze jeszcze, wszystkie te różnego formatu i autorów, księgi i atlasy o jednym traktowały przedmiocie.
W całem ułożeniu Adrjanny spostrzegać się dawało jakieś melancholijne znużenie. Wiele było powodów tego smutku, a między innemi zniknięcie Garbuski, lubo nie dawała zupełnej wiary chytrym podszeptom Rodina. Mówiono jej tylko o 500 frankowym bilecie, znalezionym na jej biurku, a ta, iż tak powiem, niepodobna do wytłómaczenia okoliczność, nasuwała drażliwe podejrzenia w myśli Adrjanny. Już uczuwać zaczynała nieufność dla wszystkiego, co jej doradzał Rodin; miała sekret, z którym kryć się musiała... sekret, który nabawiał ją szczęścia, wstydu i udręczenia.
Napół leżąc na sofie, zadumana, udręczona, Adrjanna spoglądała na niedawno zakupione dzieło; wtem krzyknęła ze zdziwieniem, ręka, w której trzymała książkę, zadrżała jak liść, i od owej chwili zdawała się czytać z natężoną uwagą, z jakąś nadzwyczajną ciekawością. Wkrótce oczy jej zaiskrzyły się zapałem; w uśmiechu przebijała niewymowna słodycz: była razem ucieszoną, szczęśliwą, i jakby czemś pyszniącą się... lecz w chwili, gdy przewróciła ostatnią kartę, na twarzy jej malował się smutek i nieukontentowanie.
Zamyśliła się a wzrok jej zatrzymał się na przecudnej roboty płaskorzeźbie, stojącej na hebanowym postumencie przy oknie. Przepyszny ten bronz, świeżo odlany według wzoru, wziętego z antyku, przedstawiał triumf Bachusa Indyjskiego. Nigdy podobno sztuka grecka nie doszła do stopnia tak rzadkiej doskonałości. Młody wojownik, napół odziany lwią skórą, która dozwalała widzieć i podziwiać nadobność jego młodzieńczych kształtów, jaśniał nadludzką pięknością. Stojąc na wozie, ciągnionym przez dwa tygrysy, w postawie zarazem wyniosłej i miłej, jedną ręką wsparty na tygrysie, drugą kierował majestatycznie swym dzikim sprzężajem.
Młoda dziewica wstała i powoli zbliżyła się do płaskorzeźby. Lekki rumieniec zaczynał występować na twarz panny Cardoville, okrył ją całą i szybko rozszerzył się na czoło i szyję. Wysunęła swą drżącą rękę, chcąc tylko końcami palców dotknąć czoła branżowego indyjskiego Bachusa. Lecz wstrzymało ją jakieś powściągliwe wahanie. Wreszcie przemogła pokusa, uległa jej... alabastrowy palec, delikatnie pogłaskawszy blado złocistą twarz młodego pół-bożka, śmielej spoczął przez chwilkę na jego czystem, szlachetnem czole... Potem, jakkolwiek lekkiem dotknięciu, uczuła Adrjanna jakby przebiegający ją prąd elektryczny; dreszcz ją przejął; oczy jej omdlałe i lekko wilgocią pokryte najprzód wzniosły się ku niebu, a potem ociężale się przymknęły...
— Pierwszy to raz w mem życiu uczułam się słabą i niedołężną... o tak!... niedołężną... bardzo niedołężną! — szepnęła wreszcie.

Żorżeta weszła i rzekła do swej pani:
— Czy pani zechce przyjąć hrabiego Montbron?
— Powiedziałaś panu hrabiemu Montbron, że jestem w domu?
— Tak, pani.

— Proś go więc.

XXX.
WYZNANIE.

Panna de Cardoville, chcąc ukryć przyczynę gwałtownych uczuć, jakich w tej chwili doznawała, przyjęła pana Montbron z udaną wesołością. Popatrzywszy najprzód przez chwilę na Adrjannę, pan Montbron kiwnął głową i rzekł z żalem, westchnąwszy:
— Moje dziecko... nie cieszy mię to...
— Cóż to?... jakiś ciężar na sercu... czy żałoba, kochany hrabio — rzekła z uśmiechem Adrjanna.
— Choruję na serce... a tej choroby pani mię nabawiłaś... Nie szanujesz swej urody... Tak jest, zobacz tylko swoją bladą twarz! od kilku dni jesteś smutną... masz jakieś zmartwienie...
— Mój kochany panie Montbron, pan jesteś tak przenikliwy, iż choć raz wolno mu pomylić się... a to właśnie zdarza się panu... dziś... Nie mam żadnego zmartwienia... zarozumiale rzeknę, nigdy nie uważałam się za piękniejszą.
— Czy chcesz pani dać do zrozumienia, że chlubisz się zmianą w rysach swej twarzy dlatego, że dumna jesteś z udręczeń swego serca — rzekł pan Montbron, przypatrując się uważnie Adrjannie. — Niech i tak będzie; słusznie więc powiedziałem: Pani masz zmartwienie... Raz jeszcze powtarzam, — dodał hrabia tonem zupełnego przekonania.
— Bądź pan — spokojny, jestem najszczęśliwsza, ciągle bowiem cieszę się przekonaniem: w mym wieku jestem wolna... zupełnie wolna.
— Ja jednak, pani pragnąłbym widzieć panią tysiąc razy jeszcze wolniejszą, aniżeli teraz jesteś, radziłbym... szczerze...
— Pójść za mąż...
— Tak, bezwątpienia, tym sposobem zachowana byłaby droga jej wolność... ze wszystkiemi swemi skutkami... tylko zamiast nazywać się panną de Cardoville... nazywałabyś się: pani de... znaleźliśmy dla pani wybornego męża, który byłby odpowiedzialny za jej niezawisłość...
— A któż byłby odpowiedzialny za tego śmiesznego męża? Może ja? — rzekła Adrjanna z niejakiem oburzeniem. — Nie, nie, kochany hrabio; za dobre i za złe, ja sama zawsze odpowiem za moje czyny i postępki; do mojego imienia przywiązana będzie zawsze, czy to dobra czy zła, ale przynajmniej taka opinja, jaką ja sama sobie utworzę. A ponieważ i ręczyć i odpowiadać można tylko za siebie samą... zachowam więc własne imię.
— Pani jedyna masz takie wyobrażenie.
— A to dlaczego? — rzekła Adrjana, śmiejąc się — zdaje mi się... że nieprzyjemnie jest widzieć biedną młodą dziewczynę, iż tak powiem, niknącą w jakim brzydkim i bardzo samolubnym mężczyźnie. Och! tak, kochany hrabio, przyznaj... że to jest szkaradna metampsychoza... małżeńska — dodała Adrjanna z głośnym śmiechem.
Sztuczna, gorączkowa wesołość Adrjanny tak dziwnie sprzeczna była z jej blademi, zmienionemi licami; tak łatwo spostrzec było można, że usiłowała przytłumić głębokie zmartwienie wymuszonym śmiechem, iż mocno to wzruszyło pana Montbron.
— Otóż masz, kochany trzpiotku... nowe głupstwo... Przypuśćmy, że ja mam dwadzieścia lat i żebyś chciała zrobić mi zaszczyt oddaniem mi swej ręki... wtedy, przypuszczam, że nazwanoby cię pani Montbron?
— Może...
— Jakto może? nie nosiłabyś mego nazwiska, choćbyś mnie poślubiła?
— Mój kochany panie hrabio, — rzekła Adrjanna uśmiechając się — dajmy pokój przypuszczeniu, któreby pozostawiło mi tylko... żal.
Wtedy nagle pan Montbron poruszył się i spojrzał na pannę Cardoville z wyrazem głębokiego zdziwienia. Od kilku chwil prowadząc rozmowę z Adrjanną, hrabia wziął był niechcący dwie czy trzy książki porozrzucane tu i owdzie na kozetce, i niechcący również zajrzał to w jednę, to w drugą.
Pierwszy tytuł był: Historja nowoczesna.
Drugiej: Podróż w Indjach.
Trzeciej: Listy o Indjach.
Coraz bardziej zdziwiony i ciekawością wiedziony, pan Montbron patrzył dalej, i w dalszym ciągu znalazł tytuł czwartej książki: Przechadzki po Indjach.
Piątą książką były: Wspomnienia Indostanu.
Szóstą: Uwagi podróżnego nad Indjami wschodniemi.
Tu już zdziwienia, dla wielu bardzo ważnych pobudek, pan Montbron ukryć nie mógł. Adrjanna, dzięki swemu śmiałemu charakterowi, przezwyciężywszy się, rzekła:
— A więc... kochany hrabio... czemu się tak pan dziwisz?
Zamiast odpowiedzieć, pan Montbron nie mógł się wstrzymać od słów, do siebie wyrzeczonych:
— Nie.. nie. to niepodobna... a przecież...
— Niegrzecznie byłoby może z mej strony... być obecną temu monologowi — rzekła Adrjanna.
— Daruj mi, moja kochana pani... lecz szukam przyczyny tej nagłej namiętności..
— Geograficznej? — rzekła panna Cardoville, przerywając panu Montbron — może taka skłonność wydawać się będzie za poważną w moim wieku... panie hrabio; ale przecie trzeba się czemś zająć w wolnych chwilach... a wreszcie, mając kuzyna Indjanina, i to jeszcze księcia, chciałam poznać ów błogi kraj...
Ostatnie słowa wymówiła z pewną goryczą, która uderzyła uwagę pana Montbron; dlatego, przypatrując się ciekawie Adrjannie, rzekł:
— Zdaje mi się, że mówisz pani o księciu... z niejaką przykrością.
— Nie... mówię o nim zupełnie obojętnie.
— Zasługiwałby jednak na litość. Widziałem go ostatni raz dwa dni temu... jego widok napełnił me serce boleścią.
— Aha!... panie Montbron, to są żarty!... To nie naprawdę... żądasz pan, abym się zajmowała udręczeniami rozkochanego księcia.
— Ach! cóż się to dzieje!... teraz już nie będę miał żadnego względu... — zawołał hrabia. — Jak widzę niema już żadnej nadziei dla biednego księcia... pani w kimś się kochasz.
A gdy Adrjanna oburzyła się, dodał:
— Och! nie zapieraj się, pani... jej bladość... jej smutek od kilku dni... jej nieubłagana obojętność dla księcia, wszystko mnie przekonywa... wszystko mi dowodzi... że pani jesteś zakochana... Jeżeli zgaduję, jeżeli mówię, że pani kochasz się... jeżeli ośmielam się nawet aż wyrzucać jej miłość... czynię to jedynie dlatego, że tu idzie o życie lub śmierć biednego księcia!
— Byłaby to rzecz osobliwa, — rzekła Adrjanna z chłodem i gorzką ironją — aby moja miłość... przypuszczając nawet że w mem sercu jest jaka miłość... wywierać miała tak nadzwyczajny wpływ... Cóż go to może obchodzić.
— Co go ma obchodzić!... Daruj mi, pani, gdy powiem, że okrutnie pozwalasz sobie żartować... Jakto!... Biedny ten młodzieniec kocha panią z pierwszym zapałem młodzieńczej, ślepej miłości; już chciał samobójstwem zakończyć okropne męczarnie, jakich go nabawia namiętność ku pani... a pani dziwisz się i nie wierzysz temu, że jej miłość dla kogo innego... może być kwestją życia lub śmierci dla niego?...
— Więc on mnie kocha! — zawołała dziewica.
— Aż do szaleństwa... mówię pani, przekonałem się na własne oczy...
— A jednak powiadano mi... że...
— Kto?
— Rodin... Że Dżalma... we dwa dni po widzeniu mnie szalenie się zakochał.
— Rodin... powiedział to pani... — zawołał pan Montbron, jakby coś przypominał sobie. — Wszakże to on powiedział także Dżalmie... że panna w kim innym zakochałaś się...
— Ja?
— I to właśnie nabawiło biednego księcia strasznej rozpaczy...
— I to właśnie było przyczyną mojej rozpaczy!
— A więc pani kochasz go równie jak on panią kocha! — zawołał pan Montbron uradowany.
— Czy ja go kocham! — rzekła panna Cardoville.
Lekkie pukanie do drzwi przerwało znów Adrjannie.
— Proszę — rzekła.
Weszła Floryna.
— Pan Rodin przyszedł... Obawiając się naprzykrzać pani, nie chciał wejść; ale powróci za pół godziny... Czy go pani przyjmie?
— Dobrze... — rzekł hrabia do Floryny — i choćbym ja był jeszcze u pani, można go wprowadzić...
A zwracając się do panny Cardoville, zapytał:
— Czy przystajesz na to pani?
— Zgadzam się... — odpowiedziała.
Gniew błysnął w jej oczach, gdy pomyślała o tym przewrotnym Rodinie.

— Och! stary łotr!... — rzekł pan Montbron. — Nigdym nie wierzył tej krzywej głowie!

XXXI.
MIŁOŚĆ.

W pannie Cardoville zaszło jakby przeobrażenie; pierwszy to raz jej piękność okazała się w całym swym blasku. Lekkie podrażnienie chytrością Rodina przeminęło, jak lekki cień, na czole młodej dziewicy. Co znaczyły teraz dla miej te kłamstwa, te zdrady? Alboż nie zostały już zniweczone?
Skinieniem dając znak panu Montbron, zaprowadziła go do Indyjskiego Bachusa.
— Jak on do niego jest podobny! — rzekła do hrabiego.
— W rzeczy samej! — zawołał hrabia — to osobliwe!
— Osobliwe? — odrzekła z dumnym uśmiechem Adrjanna, — osobliwe, że bohater, że półbożek, że ideał piękności podobny jest do Dżalmy?...
— Jakże go pani kochasz!... — rzekł hrabia, głęboko wzruszony, widząc wesołą Adrjannę.
— Wielem musiała cierpieć, nieprawdaż?
— A gdybym ja nie był tu dziś przyszedł, z rozpaczy, cóżby się stało?
— Nic nie wiem... możebym już była umarła... gdyż trudna była do wyleczenia rana (i przyłożyła rękę do serca). Ale będzie dla mnie życiem to... coby mi było zadało śmierć...
— Okropna to była rzecz! — dodał hrabia ze drżeniem — taka namiętność. wzbudzona w pani, w pani, która jesteś tak dumna...
— Tak, dumna!... ale daleka od pychy... Dlatego też, dowiedziawszy się o jego miłości dla innej... słysząc, że zatarło się w nim wrażenie, jakiego, zdawało mi się, doznał podczas pierwszego widzenia się ze mną... wyrzekłam się wszelkiej nadziei, nie mogąc przecież wyrzec się mej miłości.
— Pojmuję teraz, co znaczy ta bibljoteka indyjska.
Zamiast odpowiedzieć, rzekła, uśmiechając się, z niewypowiedzianą radością:
— Niepotrzebnie zapierałam się; teraz pysznię się. Zobacz-no pan... czytaj pan... głośno... proszę pana...
I pięknym palcem pokazała hrabiemu urywek, podając mu książkę.
Pan Montbron czytał następujący ustęp z dziennika podróży po Indjach.
„...Gdym był w Bombay, w 1829 roku, we wszystkich towarzystwach angielskich mówiono tylko o pewnym bohaterze, synu pewnego...
Hrabia przerwał, nie mogąc przeczytać trudnego do wymówienia nazwiska ojca Dżalmy, Adrjanna rzekła żywo:
— Syn Kadżi-Singa.
— Co za pamięć! — rzekł uśmiechając się. I czytał dalej:
„Młody bohater, syn Kadżi-Singa, króla Mundi. Powróciwszy z dalekiej, krwawej wyprawy w góry, przeciwko temu królowi indyjskiemu, pułkownik Drake pełen był zapału dla syna Kadżi-Singa, nazwiskiem Dżalmy. Ledwo wyszedłszy z dziecinnego wieku, młody ten książę w tej zawziętej wojnie dał dowody tak nieustraszonej rycerskiej odwagi, tak szlachetnego charakteru, iż ojca jego nazwano Ojcem Wspaniałego“.
Hrabia czytał dalej opisy zdarzeń, w których Dżalma złożył, liczne dowody męstwa, siły, dzielności i szlachetności.
— Chciałam abyś to przeczytał — rzekła Adrjanna, przerywając mu — i pojął... mój dla niego szacunek; bo jego odwagę, heroiczną dobroć poznałam podczas rozmowy, niespodziewanie podchwyconej, zanim się mu pokazałam. Od owego dnia byłam przekonana, że jest równie szlachetny, jak nieustraszony, równie delikatny, czuły, jak energiczny i śmiały... Spostrzegłam, jakie sprawiłam na nim wrażenie... i jakiego sama doznałam.. uczułam, że moje życie przywiązane jest do tej miłości.
— A teraz jakie są zamiary pani?
— Chcę, aby Dżalma, dowiedziawszy się o szczęściu mego serca, doznawał, czuł taką rozkosz, jakiej ja doznaję...
— Kiedyż chcesz, pani, ujrzeć Dżalmę?
— Jutro. Tak, jutro.
— A dzisiaj, co pani będziesz robić?
— Nie wiem jeszcze. Muszę przemyśleć wszystko, o czem mówiliśmy.
— Może spędzimy razem ten dzień. Otóż wyborna nastręcza się sposobność: teraz już godzina druga... o wpół do czwartej moja siostrzenica przybędzie tu powozem; dzień jest bardzo piękny... mnóstwo ludzi będzie dziś w lasku Bulońskim; pani wybornej użyjesz przejażdżki; zdaje mi się, że już tam na nią zwrócone są oczy... potem otwarte, wolne powietrze, ruch, złagodzą twą gorączkę... A wieczorem, zaprowadzę panią do Indyj...
— Do Indyj?...
— Do dzikiego lasu, gdzie słychać ryk lwów, rysiów i tygrysów...
— Czy doprawdy?... chyba to żarty.
— Wcale nie, przyrzekam pani, że jej pokażę w naturze owe drapieżne zwierzęta, straszliwych mieszkańców kraju naszego półbożka... warczące tygrysy... ryczące lwy... Czy nie warte to będzie ksiąg?
— Ależ...
— A więc trzeba odkryć pani tajemnicę mej nadprzyrodzonej władzy; powróciwszy ze spaceru, będziesz pani u mej siostrzenicy, a potem pojedziemy na bardzo ciekawe widowisko, odbywające się w Paryżu przy bramie św. Marcina... Pogromca zwierząt, bardzo osobliwy, pokazuje tam zupełnie dzikie zwierzęta w lesie (jest to wprawdzie tylko złudzenie), i odbywa z niemi, z tygrysami, lwami, rysiami, okropne walki. Cały Paryż biegnie na te widowiska i ujrzy tam panią piękniejszą, bardziej niż kiedykolwiek zachwycającą.
— Dobrze... dobrze... jestem gotowa... słusznie pan mówisz... Największą będzie dla mnie przyjemnością widzieć te dzikie zwierzęta, bo mi przypominać będą owe, które mój półbożek tak heroicznie zwalczał. Zgadzam się jeszcze na wezwanie pańskie i dlatego, że pierwszy raz w mem życiu pałam chęcią okazać się jak najpiękniejszą... wszystkim i dla wszystkich... Przyjmuję... wreszcie i dlatego... że...

Przerwało jej lekkie pukanie do drzwi, potem weszła Floryna, oznajmiając przybycie Rodina.

XXXII.
ZDEMASKOWANIE RODINA.

Rodin wszedł; rzuciwszy bystrem okiem na pannę Cardoville i pana Montbron, odgadł, że w przykrem będzie położeniu.
Na widok tego człowieka, panna de Cardoville prawie zdziwiła się, że nie czuła ani gniewu, ani nienawiści. Gorący płomień, jakim w tej chwili pałało jej serce, oczyścił je ze wszelkiego uczucia zemsty. Owszem, uśmiechnęła się jeszcze, albowiem, rzuciwszy słodkie i dumne spojrzenie na indyjskiego Bachusa, a potem na siebie samą, pytała się w myśli: czego lękać się mają w tej chwili dwie istoty tak piękne, tak młode i kochające się, od tego starego, brudnego, nikczemnego człowieka, który chodził i działał, zawsze czołgając się, jak obmierzła gadzina. Słowem, zamiast czuć gniew lub odrazę do Rodina, młodą dziewczynę opanował szyderski śmiech, a wszelkie jej oczy, już iskrzące się szczęściem, pryskać zaczęły dowcipną ironją.
Hrabia pierwszy rozpoczął ogień; obejrzawszy się przez ramię, rzekł do Rodina:
— Ach!... ach!... jesteś, panie poczciwcze!
— Przybliż się pan... proszę pana — rzekła Adrjanna z uszczypliwym uśmiechem. — Pan, co jesteś perłą przyjaciół, pan, wzór filozofów... Pan otwarty nieprzyjaciel obłudy i kłamstwa, należą się panu ode mnie tysiące podziękowań.
— Kochana pani, wszystko od niej przyjmuję... nawet niezasłużone grzeczności — rzekł jezuita, usiłując uśmiechnąć się. — Ale czy mogę wiedzieć, czembym zasłużyć miał sobie na jej wdzięczność?
— Swoją przenikliwością... a jest ona bardzo rzadka — odpowiedziała Adrjanna.
— A ja, panie, — rzekł hrabia — składam hołd prawdomówności... nie mniej rzadkiej...
— Miło jest sercu dobrze czynić, nawet nie wiedząc o tem, — odrzekł Rodin, — ale czy mógłbym wiedzieć, za co jestem chwalony...
— Wdzięczność każe mi powiedzieć panu — rzekła Adrjanna uszczypliwie: — Pan to odkryłeś i powiedziałeś księciu Dżalmie, że ja namiętnie kogoś kocham.. A więc... możesz się pan chlubić swoją przenikliwością... bo mówiłeś prawdę...
— Pan również powiedziałeś pannie de Cardoville, że książę Dżalma kocha namiętnie... kogoś, — rzekł hrabia — a przeto pochlubić się pan możesz swoją prawdomównością.
Rodin zmieszał się i zamilkł.
— Tym kimś, którego ja tak namiętnie kocham, — rzekła Adrjanna — jest książę...
— Ową osobą, którą książę tak namiętnie kocha, — mówił hrabia, — jest pani...
Jezuita powoli odzyskał zimną krew, a jego powierzchowny spokój mocno oburzył pana Montbron, który, gdyby to nie było w obecności Adrjanny. wcale inaczej postąpiłby sobie z Rodinem.
— Jest tu pomyłka — rzekł Rodin — we wszystkiem, o czem pani raczyłaś mi mówić. Nie mówiłem, jak żyję, o miłości przyzwoitszej nad tę, jaką przejęta jest pani dla księcia Dżalmy...
— Prawda, — rzekła Adrjanna, — że powodowany delikatnym skrupułem, mówiąc mi o czułej miłości księcia... aż do tego stopnia byłeś względnym, iż powiedziałeś mi, że... nie mnie, ale kogo innego on kocha...
— I dla takiegoż skrupułu powiedziałeś pan księciu, że pana Cardoville kogoś innego kocha... nie księcia Dżalmę...
— Panie hrabio, — odrzekł Rodin obojętnie — dosyć byłoby z mej strony powiedzieć panu, że nie mam wcale potrzeby mieszać się do intryg miłosnych.
— A więc!... Bądź pan ostrożniejszy w swych zacnych postępkach.
— Tymczasem przykrzej dla mnie być pańskim słuchaczem.
— Cóż to! mój panie, — odrzekł hrabia z pogardą — czy nie wiesz, że wolno użyć wszelkich środków dla ukarania zuchwalców i szalbierzy.
Rodin odpowiedział spokojnie:
— Nie znajduję ja nic zaszczytnego w tem, gdy ktoś nazywa zuchwałym napastnikiem uczciwego starego człowieka, jakim ja np. jestem...
— Panie Rodin, — rzekł hrabia, — primo: biedny starzec, jakim np. pan jesteś, źle robi, zasłaniając się starością, którą hańbi i na podwójną zasługuje karę; secundo co do wieku, nie sądzę, aby strzelcy schylać się mieli z uszanowaniem przed starą skórą starych wilków i przed siwemi włosami starych łotrów.
— Wolnym od zarzutu, iżbym miał być starym wilkiem, a tem mniej starym łotrem... — rzekł spokojnie Rodin — pozwolisz mi, panie hrabio, żądać, abyś mnie zaprzestał ścigać przez strzelców i żandarmów; co do zarzutów... nigdy się nie usprawiedliwiam.
— Doprawdy! — rzekł hrabia.
— Nigdy! — rzekł zimno Rodin — moje czyny uniewinniają mnie, poprostu więc odpowiem, że, widząc głębokie, gwałtowne, niemal przestraszające wrażenie, jakie sprawiła pani na księciu... powinienem był mu powiedzieć, że pani kochasz kogo innego, jak również powiedzieć musiałem pani, że on inną osobę kocha... a to dla wspólnego ich dobra... Że moje przywiązanie do pani obłąkało mnie... to być może, nie jestem ja nieomylny... lecz, mojem przeszłem postępowaniem względem pani, może powinienem zyskać prawo innego ze mną obejścia...
— A cóż to więc? mój panie! — zawołał obrażony hrabia — swemi kłamstwami pogrążyłeś księcia w taką rozpacz, iż podwakroć już targnąć się chciał na własne życie; swemi kłamstwami także wprawiłeś pannę Cardoville w taki obłęd, iż, gdybym nie był dziś użył kroków zaradczych, obłęd ten trwałby dłużej i mógłby pociągnąć za sobą bardzo zgubne skutki?
Adrjanna przysłuchiwała się tej rozmowie z uwagą. Nagle zerwała się i jakby sobie o czemś przypomniała. Po chwili milczenia rzekła do Rodina, bez żółci, bez urazy, ale ze spokojną łagodnością:
— Gdybyś pan zapatrywać się chciał na rzeczy z mego stanowiska, pozwól przypomnieć sobie, niektóre zdarzenia: Garbuska była pełna poświęcenia dla mnie, dała mi niezaprzeczone dowody przywiązania... lecz czuła nieprzezwyciężony wstręt do pana... Nagle niknie niedocieczonym dotąd sposobem... i pan postarałeś się obudzić we mnie podejrzenie względem niej. Pan Montbron raczy mi dawać dowody ojcowskiego przywiązania; lecz wyznać panu muszę, że mało ma do pana sympatji; starałeś się także rzucić nieufność między mnie a niego... W końcu książę Dżalma ma ku mnie żywą skłonność... a pan najszkaradniejszych używasz podstępów dla zniszczenia w nim tego uczucia; w jakim więc celu pan tak działasz?... tego nie pojmuję; lecz upewniam się, że jego kroki nie są dla mnie przychylne...
— Pani, zdaje mi się, — rzekł Rodin surowym tonem — że do jej nieświadomości rzeczy dołącza się zapomnienie moich usług.
— Nie myślę zaprzeczać, mój panie, że wydobyłeś mnie z domu doktora Baleinier... lecz bądź co bądź, w kilka dni potem byłby mnie tak samo uwolnił pan Montbron, którego tu pan widzisz...
— Bardzo dobrze! — rzekł hrabia.
— Wiem, że nie mnie tylko okazałeś swoją troskliwość... Córki marszałka Simon przyprowadzone tu były staraniem pana... lecz sądzić należy z pewnością, że upomnienie się marszałka Simon, księcia de Ligny, co do jego dzieci nie byłoby daremne; postarałeś się pan nawet o to, że oddany został staremu żołnierzowi krzyż cesarski, droższy mu nad życie; jest to rzecz bardzo tkliwa... Wkońcu zdemaskowałeś pan doktora Baleinier i księdza d‘Aigrigny... ale i ja sama także byłam gotowa zdemaskować ich... Zresztą wszystko to dowodzi, mój panie, że jesteś człowiekiem niezmiernie przenikliwym, zdolnym...
— Dziękuję za uznanie! — odpowiedział bezczelnie Rodin.
— Tak, panie! — odrzekła Adrjanna — liczne... przysługi, jakie wyświadczyłeś mnie i moim krewnym, otworzyły nam nagle oczy, albo raczej — dodała poważnym tonem — wystaw pan sobie, że Bóg, dający matce instynkt bronienia swego dziecięcia... dał mi, wraz z mojem szczęściem, instynkt zachowania tego szczęścia i że, pomimo mej wiedzy, jakieś przeczucie, wyświetlając tysiączne okoliczności, nieznane mi do owego czasu, nagle mię przestrzegło, iż, zamiast być moim przyjacielem, jesteś może najniebezpieczniejszym wrogiem moim i mojej rodziny.
— A więc przechodzimy do przypuszczeń — rzekł Rodin, ciągle nie zmieszany.
— A od przypuszczeń, mój panie, do najpewniejszego przekonania, — mówiła Adrjanna z niezachwianą godnością. — Tak jest, teraz wierzę, że przez jakiś czas byłam igraszką pana... mówię to panu bez nienawiści, bez gniewu, ale z żalem; przykro jest widzieć człowieka tak zdolnego... poniżającego się do takich intryg, który po tylu szatańskich zabiegach, w końcu śmiesznością się okrywa... nic bowiem śmieszniejszego, jak być zwyciężonym przez dziewczynę, której jedynym orężem jest... jej miłość. Od dzisiejszego dnia uważam pana za nieprzebłaganego nieprzyjaciela; nie wiem jeszcze, jakiemi zdążać chcesz drogami; ani wątpić, że godne będą przeszłości, a przecież... ja się pana nie boję. Od jutra moja familja uwiadomioną zostanie o wszystkiem, i roztropnie wziąwszy się, zabezpieczymy się, gdyż tu idzie o owo ogromne dziedzictwo, którego już o mało nam nie wydarto. Pan sam powiedziałeś mi, że moi nieprzyjaciele tak niebezpiecznie są zręczni, iż bezustannie wszystko trzeba przewidywać; będę pamiętała słyszaną od pana naukę...
— Byłoby to nieroztropne, jak i dziwne, gdybym chciał być pani nieprzyjacielem — rzekł Rodin, ciągle zimny.
— Dam panu jeszcze radę: będzie krótka; nie próbuj pan walczyć ze mną, bo wystaw sobie, że napotkałbyś coś silniejszego od siebie i swoich wspólników, to jest kobietę, broniącą swego szczęścia.
Piękne jej oczy iskrzyły się szczęśliwością tak nieustraszoną, niż Rodin uczuł obawę.
Pomimo to nie widać było, aby się zmieszał.
— Kochana pani, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nigdy się już nie zobaczymy... jednę tylko przypomnę pani rzecz, którą pamiętać proszę: nigdy się nie usprawiedliwiam... zajmie się tem za mnie przyszłość... Jestem jej uniżonym sługą.
I ukłonił się.
— Panu hrabiemu... moje najwinniejsze uszanowanie — dodał, kłaniając się jeszcze niżej panu Montbron.
Zaledwie oddalił się Rodin, kiedy Adrjanna, pobiegłszy do biurka, coś naprędce napisała, zapieczętowała i rzekła do pana Montbron:
— Nie zobaczę księcia aż jutro... tak przez zabobon serca, jak i dlatego, że trzeba dla mych zamiarów, aby to spotkanie odbyło się z pewną uroczystością... Będziesz pan wiedział o wszystkiem... ale ja do niego teraz napiszę... bo z takimi, jak Rodin nieprzyjaciółmi przewidywać trzeba wszystko.
— Słusznie mówisz, moje dziecko... spiesznie więc list trzeba przygotować... Adrjanna podała mu go.
— Dosyć mu piszę dla ukojenia jego cierpień... nie tyle jednak, iżbym się pozbawiła miłego szczęścia z niespodzianki, jaką mu gotuję na jutro.
— We wszystkiem tem postępujesz pani roztropnie; i delikatnie; biegnę do księcia, aby oddać mu bilet pani... i powrócę zabrać panią z panią Morinval na pola Elizejskie.

I hrabia Montbron wyszedł spiesznie z domu panny Cardoville ucieszony, wesoły, gdy przedtem był smutny, zmartwiony.

XXXIII.
POLA ELIZEJSKIE.

Dwie godzimy blisko upłynęły od rozmowy Rodina i panny Cardoville; mnóstwo spacerujących, wywabionych na Pola Elizejskie piękną pogodą wiosennego dnia (było to przy końcu marca) zatrzymywało się dla oglądania ślicznego ekwipażu Adrjanny.
Pan Montbron nie mógł doręczyć Dżalmie listu panny Cardoville, gdyż książę zrana jeszcze, jak mówił Faryngea, wyjechał był na wieś z marszałkiem Simon, lecz powrócić miał na wieczór, i wtedy bilet miał być mu oddany. Spokojna zupełnie o Dżalmę, Adrjanna, słuchając rad pana Montbron, udała się na spacer swym ekwipażem, aby przekonać świat paryski, że postanowiła, pomimo oszczerczych, przez księżnę Saint-Dizier rozsiewanych, wieści, nic nie zmienić w swem postanowieniu: prowadzić osobny dom.
Tak nazwany świat nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc tę młodą osiemnastoletnią dziewicę, miljonową, należącą do wyższej arystokracji, występującą, iż tak powiem, wobec wszystkich w swym własnym ekwipażu, dla pokazania, że w rzeczy samej żyje zupełnie niezawisła, wbrew wszelkim zwyczajom. Ten rodzaj emancypacji wydawał się czemś osobliwem, nadzwyczajnem i niemal zdumiewano się, że całe ułożenie i postępowanie, pełne powabu, wdzięku i godności, zupełnie zbijało rozsiewane przez księżnę Saint-Dizier i jej przyjaciół potwarze, co do mniemanego obłąkania jej siostrzenicy.
Wielu elegantów, korzystając ze znajomości z margrabiną Morinval, lub panem Montbron, jedni po drugich witali ich, i przez jakiś czas konno jechali obok powozu, aby mieć sposobność widzieć, podziwiać, a może i słyszeć pannę Cardoville. Ona też spełniała te życzenia, mówiąc ze zwykłym sobie wdziękiem i dowcipem. Z głębi swego powozu Adrjanna bawiła się przypatrywaniem migającym się w jej oczach tłumom różnobarwnej publiczności paryskiej; lecz wpośród tej błyskotliwej mieszaniny upatrywała łagodnych, melancholijnych rysów Dżalmy. Wtem coś spadło na jej kolana... wzdrygnęła się. Był to bukiet zwiędłych już nieco fijołków.
W tejże chwili usłyszała głos dziecinny.
— Na miłość boską... łaskawa Pani... grosik.
Adrjanna obejrzała się i spostrzegła małą, bladą, zziajaną dziewczynkę, o łagodnej, smętnej twarzy, ledwo okrytą gałgankami, która wyciągała ręce i błagała tkliwemi oczyma. Chociaż ta uderzająca sprzeczność największej nędzy, z największym zbytkiem była tak pospolita, iż prawie nie wpadała w oko, Adrjanna jednak ją uczuła:
— Ach! niechże ten dzień przynajmniej, — pomyślała, — niech ten dzień nie dla mnie samej będzie dniem szczęścia.
Wychyliwszy się z powozu, spytała:
— Czy masz matkę, moje dziecko?
— Nie, pani; nie mam już ani matki, ani ojca...
— Któż się tobą zajmuje?
— Nikt... proszę pani... dają mi bukiety fijołków do sprzedania; muszę oddać za nie grosze... A jeżeli nie... biją mnie...
— Biedne dziecko!
— Choć grosik... pani — mówiło dziecko, biegnąc obok powozu.
— Mój kochamy hrabio, — rzekła Adrjanna, uśmiechając się do pana Montbron, — nie pierwsze to pewno będzie dla pana porwanie... bądź pan tak dobry, wychyl się trochę za drzwiczki, i podaj ręce temu dziecku: podnieś ją pan pręciutko... my ją ukryjemy prędko między panią Morinval a mną... oddalimy się potem tak, iż nikt nie spostrzeże tego porwania.
— Jakto? — rzekł hrabia zdziwiony — chcesz pani...
— Wczoraj może mógłbyś pan uważać ten kaprys za głupstwo, lecz dziś... lecz dziś powinieneś pan domyślić się... że jest to niemal moją powinnością.
— Tak, rozumiem to dobrze — rzekł hrabia głosem wzruszonym, kiedy pani Morinval, nie wiedząc o miłości Adrjanny ku Dżalmie, patrzyła ze zdziwieniem na hrabiego i młodą dziewicę.
Wtedy hrabia, wychylając się z powozu i podając dziecku rękę, rzekł:
— Podaj mi ręce, malutka.
Lubo mocno zdziwione, dziecko jednakże mimowolnie usłuchało i wyciągnęło rączyny; wtedy hrabia podniósł je zręcznie. Dziecko, bardziej zdumione, aniżeli przestraszone, ani słowa nie rzekło. Adrjanna i pani Morinval zrobiły między sobą miejsce; posadzono tam dziewczynkę, która znikła natychmiast pod szalami dwóch młodych kobiet. Wszystko to odbyło się tak szybko, iż ledwie kilka osób spostrzegło to porwanie.
— Teraz, kochany hrabio, — rzekła Adrjiainna uradowana — uciekajmy coprędzej z naszą zdobyczą.
Pan Montbron rzekł do dżokiejów:
— Do pałacu.
I cztery konie ruszyły równo kłusem.
— Zdaje mi się, że ten dzień szczęścia jest teraz uświęcony i że już darować można memu zbytkowi, — rzekła Adrjanna — zanim zdołam wynaleźć znowu biedną Garbuskę, przynajmniej nie próżne będzie jej miejsce.
W chwili, kiedy ta dobroczynna myśl o Garbusce wpadła do głowy Adrjannie, widać było zbiegowisko tłumu w bocznej ulicy.
— Patrzno, wujaszku, — rzekła pani Morinval — jak się tam ludzie zbiegają! Gdyby też kazać stanąć powozowi i posłać tam dowiedzieć się?...
— Dotrzeć możnaby było, ale daruj, moja kochana — rzekł hrabia; — wkrótce już będzie szósta; widowisko drapieżnych zwierząt zacznie się o ósmej; ledwie będziemy mieli czas powrócić i zjeść obiad... Tem wdzięczniejszy będę paniom, gdy nie będziecie opóźniały powrotu, że, zaprowadziwszy je do bramy Św. Marcina, będę jeszcze musiał udać się do klubu na pół godzinki, dla dania tam głosu za lordem Campbell.
— Mój wujaszku, więc pozostaniemy same: Adrjanna i ja na widowisku?
— Twój mąż będzie wam towarzyszył.
— Jednak życzyłybyśmy sobie, żeby wujaszek na długo się od nas nie oddalał.
— Ba! i ja, równie jak wy, ciekawy jestem widzieć te straszne zwierzęta i sławnego Moroka, niezrównanego pogromcę zwierząt.
W kilka minut potem powóz panny Cardoville oddalił się od pól Elizejskich, uprowadzając małą dziewczynkę i dążąc na ulicę Anjou.
W chwili, kiedy ten paradny ekwipaż niknął, zbiegowisko, o którem nadmieniliśmy, jeszcze powiększało się; słychać było wykrzykniki politowania.
— Cóż to jest tam?
— Mówią, że jakaś biedna... garbata dziewczyna upadła z osłabienia, z głodu.
— Garbata... mała szkoda!... dosyć ich i tak garbatych...
— Garbata czy prosta... jeżeli umiera z głodu... — odpowiedział jakiś młodzian, ledwie mogąc powściągnąć swoje oburzenie — jest to rzecz nie mniej smutna, i nie ma się tu z czego śmiać, mój panie!
— Umierać z głodu, hę! — rzekł spacerujący, ruszając ramionami. — Hołota tylko nie chcąca pracować, umiera z głodu... i dobrze jej tak.
— A ja, mój panie, założyłbym się że jest pewien rodzaj śmierci, na którą pan nigdy pewno nie umrzesz. — zawołał młodzieniec oburzony.
— Co pan chcesz powiedzieć?... — rzekł spacerujący z uniesieniem.
— Chcę powiedzieć, że pan nigdy nie umrzesz na chorobę serca, bo go nie masz.
— Mój panie! — zawołał spacerujący, rozgniewany.
I nagle, zakręciwszy się na piętach, odszedł, mrucząc pod nosem, do kabrjoletu z pudłem pomarańczowem, na którem był ogromny herb baronowski.
Spacerującym był baron Tripeaud, właściciel fabryki, szachraj, lichwiarz.
Biedną garbatą była Garbuska, która w rzeczy samej, wycieńczona głodem, upadła w chwili, kiedy szła do panny Cardoville.

Tym razem nie szło o nią, ale o jej siostrę Cefizę... Bachantkę, która wczoraj wróciła do Paryża, a którą Garbuska, przy pomocy Adrjanny, wyrwać chciała z najokropniejszego losu.

XXXIV.
PRZED WIDOWISKIEM.

Ogromna sala teatru Bramy Św. Marcina napełniona była ciekawą publicznością.
Morok kończył właśnie ubieranie się w garderobie. Ciemny ubiór nadawał pogromcy zwierząt jakąś groźną postać, żółtawa gęsta broda szeroko spadała mu na piersi, a czerwoną krymkę otoczył poważnie długą sztuką białego muślinu. Bigot w Niemczech, komedjant w Paryżu, Morok umiał równie dobrze jak jego protektorowie zastosować się do okoliczności.
W kącie garderoby siedział, patrząc z głupowatym podziwem na pogromcę Jakób Rennepont, Leżynago. Od dnia, w którym pożar zniszczył fabrykę pana Hardy, Jakób nie oddalił się ani na chwilę od Moroka, spędzając noce na hulankach, które nie szkodziły żelaznemu organizmowi pogromcy zwierząt. Przeciwnie, w twarzy Jakóba spostrzegać już było można wielką zmianę; jego wklęsłe policzki, jego marmurowa bladość, jego przyćmiony, częstokroć jakby obłąkany, to znów przytłumionym ogniem pałający wzrok, dowodziły skutków rozpusty.
Napatrzywszy się przez jakiś czas z głupowatym podziwem na Moroka, rzekł Jakób:
— Niech będzie co chce, ale to twoje rzemiosło jest pyszne... (tykali się już), i przyznam ci, iż możesz się pochlubić, że w tej chwili ledwo jest na całym świecie dwóch takich jak ty ludzi... a to rzecz bardzo pochlebna... Szkoda tylko, że nie poprzestajesz na tem pięknem rzemiośle.
— Cóż ty chcesz powiedzieć?
— A ten spisek, na koszt którego fetujesz mnie po całych dniach i nocach?
— To zagrzewa... Czy ci żal, masz krzywdę może?
— Nie, bynajmniej! — rzekł Jakób, — a cóżbym robił? Spalony gorzałką, choćbym chciał pracować, brakłoby mi sił... nie mam ja, jak ty, marmurowej głowy i żelaznego ciała... ale usmolić się prochem zamiast smolić się — czem innem... na to byłbym gotów, do takiego tylko dzieła zdatny jestem... a wreszcie... to nie dopuszcza mi myśleć..
— O czem?
— Wiesz dobrze.... że gdy myślę... o jednej tylko rzeczy zwykle myślę... — rzekł Jakób ponuro.
— O Bachantce? jeszcze o Bachantce? — rzekł Morok ze wzgardą.
— Zawsze trochę; gdybym wcale o niej nie myślał, wtedy już chyba nie żyłbym... albo jużbym był bez żadnego czucia... szatanie.
— Nigdy nie byłeś zdrowszy i nigdy nie byłeś dowcipniejszy... — głupcze! — odpowiedział Morok obwiązując swój zawój.
Rozmowa została przerwana...
Goljat wszedł z pośpiechem. Ogrom wzrostu tego olbrzyma powiększył się jeszcze barczystością; potężne jego członki, poobciągane żyłami jak postronkami, wystawały pod cielistym trykotem.
— Pocóżeś tu wpadł jak burza? — rzekł Morok.
— Oho! jest tam inna burza w sali; zaczynają niecierpliwić się i krzyczą jak opętani; ale gdyby to na tem się skończyło.
— No! icóż więcej jeszcze?
— Śmierć nie będzie mogła grać tego wieczora...
Morok obrócił się nagle prawie niespokojny.
— Dlaczegóż-to? zawołał.
— Dopiero co oglądałem ją... leży jakby przylepiona w głębi swej loży... uszy tak do głowy przytuliła, jakby je kto poobcinał... Wiesz przecie, co to znaczy.
— Czy to wszystko? — rzekł Morok, obracając się do zwierciadła dla ukończenia ubioru głowy.
— I tak już dosyć, bo ona jest w wściekłym napadzie! Od czasu owej nocy, kiedy w Niemczech zadławiła owego białego konia, nie widziałem, żeby miała tak drapieżną minę, ślepia błyszczą jej jak świece.
— A więc trzeba jej włożyć na szyję jej piękny kołnierzyk!
— Tak, obrożę ze sprężyną.
— Ale to nie wszystko jeszcze... — dodał zasępiony Goljat.
— No cóż jeszcze?...
— Ten Anglik jest tutaj!
Morok zadrżał; opuścił ręce.
Jakób zadziwił się bladością pogromcy zwierząt.
— Anglik?... jest?... widziałeś go, — zawołał Morok do Goljata — pewien jesteś?
— Patrzyłem otworem w kurtynie i spostrzegłem go w małej lóźce prawie nad sceną: chce przypatrzyć się rzeczom zbliska; łatwo go poznać po kliniastem czole, po dużym nosie i po wyniosłem czole.
Morok wzdrygnął się znowu.
Człowiek ten, zwykle nieczuły, jak dzikie zwierzę, coraz bardziej trwożył się. Jakób zapytał:
— Cóż to za Anglik?
— Nie odstępował on mnie, zacząwszy od Strasburga, gdzie mnie pierwszy raz spotkał, — odpowiedział Morok, — odprawiał podróż małemi stacjami, podobnie jak ja, własnemi końmi, zatrzymywał się wszędzie, gdzie ja się zatrzymywałem, aby być na każdem mem widowisku.
Na dwa dni przed przybyciem do Paryża opuścił mnie... myślałem, że się go już pozbyłem! — dodał Morok westchnąwszy.
— Pozbyłem... cóż to znaczy, dlaczego tak mówisz... — rzekł Jakób zdziwiony, — o tak korzystnej okoliczności, o podobnym wielbicielu.
— Tak, — odrzekł Morok, coraz bardziej ponury, zmartwiony, — ten djabeł... założył się o ogromną sumę, że ja będę pożarty w jego obecności podczas widowiska... ma nadzieję, że wygra zakład... dlatego nigdy mnie nie opuszcza.
Myśl Anglika wydawała się Jakóbowi tak zabawną, iż pierwszy raz oddawna śmiał się do rozpuku.
— Ależ, głupcze, zastanów się tylko. — zawołał Morok — to nie jest wcale zabawne! ponieważ zmuszony jestem śledzić bezustannie najmniejsze poruszenia zwierząt, gdy wspomnę, że tam dwoje oczu, zawsze we mnie wlepione... czekają, rychło najmniejsze moje roztargnienie odda mnie na pastwę tych zwierząt...
— Teraz pojmuję, — rzekł Jakób, i także wzdrygnął się. — To przeraża.
— Jeżeli pan nie będziesz zważał, że Śmierć ma uszy przytulone do głowy, — rzekł grubjańsko Goljat — i uprzesz się koniecznie... to mówię ci, że Anglik wygra zakład tego wieczora.
— Pójdziesz mi precz, bydlę... nie zawracaj mi głowy twemi głupiemi przepowiedniami! — zawołał Morok — idź lepiej i przygotuj kołnierz dla Śmierci.
— Ale, — rzekł Leżynago, — czemu nie ogłaszasz, że ryś chory dzisiaj.
Morok ruszył ramionami:
— Czy słyszałeś kiedy, jaka jest rozkosz gracza, gdy stawia na kartę całe swoje szczęście, swoje życie? Otóż i ja w tych codziennych widowiskach mam drażliwą rozkosz w gardzeniu śmiercią w obecności drżącej, lękającej się o moją śmiałość publiczności... Wreszcie, nawet w przestrachu, jakiego mnie nabawia ten Anglik, znajduję częstokroć, mimowolnie, jakąś straszną zachętę.
Wszedł reżyser.
— Czy już można zadzwonić, panie Morok? — zapytał. — Uwertura trwać będzie dziesięć minut tylko.
— Zadzwoń pan! — rzekł Morok.
— Komisarz policji już powtórnie obejrzał podwójny łańcuch, przeznaczony dla rysia, i hak z kółkiem, wśrubowany w posadzkę, na dnie jaskini; wszystko uznano za bezpieczne.
— Tak... bezpieczne... ale nie dla mnie... — mruknął pod nosem pogromca zwierząt.
— A więc, panie Morok, można zadzwonić?
— Można... — odpowiedział Morok.
Zwykły, potrójny głos dzwonka słyszeć się dał uroczyście, rozpoczęto uwerturę.
Sala wewnątrz przedstawiała widok nader ożywiony. Oprócz dwóch lóż przed sceną, wszystkie miejsca były zajęte.
Podniesiono kurtynę.
Przedscenie na parterze, po lewej stronie widzów, przedzielone było na dwie loże; w jednej znajdowało się kilka osób. Drugą połowę, bliższą teatru, zajmował Anglik, ów dziwak i amator zakładów, co tyle wzbudzał przestrachu w Moroku.
Nad ciemną lożą Anglika, znajdowali się na przedsceniu pierwszego piętra państwo Morinval i panna Cardoyille. Ta ostatnia trzymała w ręku wielki bukiet z najpiękniejszych kwiatów indyjskich: stefanotys, gardenia, mieszały biały matowy kolor z purpurową barwą jawańskiego hybisku i amarylli.
Przedscenie pierwszego piętra, po prawej stronie od widzów, naprzeciw loży Adrjanny, do owego czasu jeszcze było próżne.
Nagle drzwi tej loży otworzyły się. — Wszedł do niej mężczyzna mogący mieć około czterdziestu lat, o czarno-miedzianej cerze; odziany po indyjsku w długą suknię jedwabną, koloru pomarańczowego, przepasany zielonym pasem, na głowie miał mały biały zawój; ustawiwszy dwa krzesła na przodzie loży i popatrzywszy przez chwilkę to w tę, to w ową stronę, wzdrygnął się, czarne jego oczy zaiskrzyły się, i prędko wyszedł. Mężczyzną tym był Faryngea.
Wzmocniła się jeszcze uwaga publiczności, gdy ujrzała wchodzącego do loży, z której wyszedł Faryngea młodzieńca rzadkiej piękności, również odzianego po indyjsku, w długą suknię z białego kaszmiru z szerokiemi rękawami, a na głowie w zawój szkarłatny w złote pasy, takiegoż koloru pas, za którym błyszczał drogimi kamieniami wysadzony puginał... Młodzieńcem tym był Dżalma.
Wreszcie weszła jeszcze jedna osoba.
Osobą tą była ładna, młoda blondynka, ubrana raczej okazale, niż gustownie. Dwie wielkie kokardy, z wstążek wiśniowego koloru, po obu bokach włosów blond, otaczały śliczną, milutką twarzyczkę. Czytelnicy nasi poznali zapewne Różę Pompon. Miała białe, długie rękawiczki, śmiesznie obciążone bransoletkami. Zamiast naśladować poważny ruch Dżalmy, Róża Pompon raczej wbiegła, niż weszła do loży, posunęła z hałasem krzesło, pokręciła się, zanim usiadła, dla rozłożenia pięknej sukni, potem podała zalotnie bukiet róż do powąchania Dżalmie. Faryngea wszedł znowu, przymknął drzwi loży i usiadł w tyle, za księciem.

Adrjanna, nie spostrzegła księcia i jego towarzyszki zajęta oglądaniem sceny, przedstawiającej las indyjski.

XXXV.
ŚMIERĆ.

Świeża, wesoła minka Róży Pompon, zawsze powabnej, pomimo dziwnie krzyczącego ubioru, a nadewszystko pomimo śmiesznego zachowania się w podobnym teatrze, bardzo lekkomyślnego i bardziej, niż poufałego względem pięknego Indjanina, który jej towarzyszył, wywołały ogólne zdziwienie; w tej bowiem właśnie chwili Róża Pompon, przy swej bezczelności, powodując się tylko kokieterią, przyłożyła znowu pod nos Dżalmie bukiet róż do powąchania Lecz książę, na widok pejzażu, który mu przypominał rodzinny kraj, zamiast okazać się czułym na tę nową zaczepkę, pozostał przez kilka minut zamyślony, wlepiwszy wzrok w scenę. Siedząca wprost naprzeciwko loży pani Morinval, spostrzegła niebawem te nowo-przybyłe osoby, a nadewszystko osobliwą kokieterję Róży Pompon; dlatego młoda margrabina, nachyliwszy się do panny Cardorille, rzekła z uśmiechem:
— Najciekawszych rzeczy nie szukaj na scenie... spojrzyj tylko prosto, naprzeciwko nas.
— Naprzeciwko nas? — powtórzyła od niechcenia Adrjanna.
I obróciwszy się do pani Morinval, przez ciekawość rzuciła okiem we wskazaną stronę.
Spojrzała...
Osłupiała, zbladła jak trup... instynktem powodowana, przymrużyła oczy na chwilę, aby nie patrzeć i nie widzieć... podobnie jak odpycha się ostrze, które już zraniło i grozi nam jeszcze...
— Dżalma jest tu z tą kobietą... a odebrał mój list, — pomyślała sobie — mój list... z którego wyczytać mógł szczęście, jakie go czekało.
Adrjanna pomyślała sobie jeszcze: — Rodin prawdę mi mówił.
Tak więc panna Cardoville ze szczytu najwyższego szczęścia strącona została w otchłań najstraszliwszych udręczeń, w przeciągu jednej sekundy... gdyż ledwie sekunda czasu upłynęła, nim odpowiedziała pani Morival.
— Cóż więc jest tak ciekawego nawprost nas, moja Juljo?
— Jakto? moja kochana, nie widzisz tego Indjanina, co wszedł do tej loży na przedsceniu... patrzno... zupełnie wprost nas?
— Ach! to prawda... widzę... widzę ich — odpowiedziała Adrjanna spokojnie.
Dżalma, aż do owej chwili zajęty przypatrywaniem się dekoracji, która mu przypominała jego rodzinny kraj, nie zważał na zaczepki Róży Pompon i nie spostrzegł jeszcze Adrjanny.
— Ach! ach! — mówiła Róża Pompon, kręcąc się na przodzie loży i lornetując pannę Cardoville, — to mi dopiero piękność... rzadka piękność... kobieta, jak anioł, z włosami rudemi, ale dziwnie pięknie rudemi, przyznać jej trzeba... Patrz-że, Śliczny Książę!
To mówiąc, uderzyła lekko w ramię Dżalmę, który na te słowa wzdrygnął się i spostrzegł pannę Cardoville. Lubo go już prawie przygotowano do tego spotkania, książę jednak tak gwałtownie został odurzony, iż chciał wstać; lecz wtem uczuł silnie wspartą na ramieniu rękę Faryngei, który, siedząc za nim, zawołał prędko cichym głosem po indyjsku:
— Bądź tylko cierpliwy... a ujrzysz tę kobietę u swych stóp... Widzisz, jak zbladła i znowu zaczerwieniła się z zawiści... Nie bądźże słabym... bo inaczej wszystko będzie stracone.
— Otóż masz ich znowu z ich śmiesznym językiem! — rzekła Róża Pompon, obróciwszy się do Faryngei.
— Mówię panu o pani — rzekł metys. — Idzie o niespodziankę, którą dla pani zachowuję.
— Niespodziankę... a to co innego. A więc prędzej, słyszysz, Piękny Książę?...
— Serce mi pęka... — rzekł Dżalma pocichu do Faryngei, ciągle po indyjsku.
— A jutro skakać będzie z radości i miłości, — odrzekł metys. — Pogardą tylko podbić sobie można dumną kobietę. Jutro... mówię ci, drżąca i zawstydzona, stanie przed tobą i prosić cię będzie. — Jutro... nienawidzieć mnie będzie... do śmierci — odpowiedział z boleścią książę.
— Tak... jeżeli teraz ujrzy cię słabym... lękliwym... Już teraz nie wypada się cofać... Zajrzyj jej teraz śmiało w oczy, a potem weź bukiet od tej dziewczyny i przyłóż go do swych ust... A natychmiast zobaczysz, jak ta dumna kobieta będzie się rumieniła, będzie bladła, jak to niedawno widać na niej było; a wtedy uwierzysz mi Dżalma, w rozpaczy zmuszony próbować wszystkich środków, idąc mimowolnie za szatańskiemi radami przewrotnego Faryngei, śmiało patrzył przez chwilę na pannę Cardoville. Na tak oburzające naigrawanie, panna Cardoville nie mogła się wstrzymać od widocznego poruszenia.
— Masz ją, już teraz twoja... — rzekł mu metys — widzisz, książę, jak zadrżała... z zazdrości; już twoja; bądź tylko cierpliwy! a niebawem przekładać cię będzie nad młodzieńca, który za nią siedzi... gdyż jego to... dotąd kochała.
I metys, jakgdyby odgadując oburzenie złości i nienawiści, jakie wzbudzić miało to odkrycie w sercu księcia, dodał żywo:
— Tylko bądź spokojny... nie zważaj na nią... Bądź pewnym, że, teraz ten młodzieniec nienawidzieć cię będzie musiał.
— Co ty mu powiadasz takiego, co go tak drażni? — rzekła Róża Pompon do Faryngei, udając zadąsaną; potem, odwróciwszy się do Dżalmy: — No, Piękny Książę, jak mówią w czarnoksięskich powieściach, oddaj mi mój bukiet. Miałeś go u swych ust, bierze mię chętka zjeść go...
I dodała pocichu, wzdychając i czule spoglądając na Dżalmę:
— Ten potwór Nini Moulin nie zwodził mnie... Wszystko to bardzo skromnie, uczciwie... w tym tylko i względzie nie mam sobie nic do zarzucenia.
I białemi ząbkami ukąsiła koniec różowego palca prawej ręki, z której zdjęła rękawiczkę.
Czy trzeba jeszcze mówić, że list Adrjanny nie był oddany księciu?
W tej chwili wszystkie oczy zwróciły się ciekawie ku jaskini po lewej stronie teatru, poniżej loży panny Cardoville; wszyscy niecierpliwie wyglądali aktorów walki...
Straszny ryk rozjątrzonego zwierzęcia z podziemia, do którego otwór milknął w sztucznemi, łatwo usunąć się mogącemi krzakami. Na ten ryk Anglik powstał ze swej małej loży i żywo zatarł ręce, a jego wielkie, zielone, wytrzeszczone oczy, nie opuszczały wejścia do jaskini.
Usłyszawszy ten straszny ryk, Dżalma także zadrżał, pomimo podniety miłości i zawiści, które nim miotały. Widok lasu, ryk rysia, sprawiły na nim głębokie wrażenie, budząc w nim znowu pamięć jego rodzinnego kraju i owych srogich walk, które, równie, jak wojna, mają swój straszny urok. Wkrótce ponure warczenie, jak odległy łoskot grzmotu, niemal zagłuszyło chrapliwe zgrzytanie rysia; lew i tygrys, Judasz i Kain, odpowiadali mu z głębi teatru, gdzie były ich klatki... Na ten przerażający koncert, który tyle razy obijał się o uszy Dżalmy w puszczach indyjskich, gdy stawał obozem na polowaniu lub wojnie, zawrzała krew w żyłach młodego księcia, oczy jego zaiskrzyły się dzikim zapałem. Nie było już wtedy dla niego teatru, spektatorów, ni Adrjanny; był on w lesie swego kraju... czuł przed sobą tygrysa...
— Otóż go macie!... otóż jest! — dał się słyszeć szmer między widzami.
Morok ukazał się w głębi teatru...
Ciekawość opanowała widzów, wszystkie oczy zwrócone były na jaskinię.
Wtem czarny ryś odsunąwszy szerokie krzaki, swemi szerokiemi piersiami, nagle się pokazał; napół otworzywszy czerwoną paszczę... przeraźliwie ryknął, pokazując dwa rzędy strasznych kłów.
Miał na sobie dwa potężne żelazne łańcuchy i żelazną obrożę ze sprężyną, ale, ponieważ i łańcuchy i obroża były czarno pomalowane, dojrzeć ich nie było można... złudzenie było zupełne... zdawało się, że ten drapieżny zwierz był całkiem swobodny w swej jaskini.
— Moje panie, — rzekł nagle margrabia — patrzcie-no na tych Indjan... w jakiem oni są uniesieniu.
W rzeczy samej, na widok rysia, dziki zapał Dżalmy doszedł do najwyższego stopnia... jego oczy iskrzyły się, wierzchnia warga wywijała się konwulsyjnie i nadawała mu wyraz zwierzęcej dzikości. Faryngea również, oparty łokciami o brzeg loży, gwałtownie był wzruszony widokiem tego przypadkowego spotkania, ale z innej przyczyny.
— Ten czarny ryś, tak rzadki w swym gatunku, — myślał sobie, — którego widzę tu w Paryżu, w teatrze, musi być tym samym, którego Malajczyk (thug, czyli dusiciel, co utatuował Dżalmę w Jawie, gdy spał) zabrał malutkiego z gniazda i sprzedał europejskiemu kapitanowi... Potęga Bohwanji jest wszędzie — dodał thug, zanurzony w swym krwawym zabobonie.
— Adrjanno... — ozwała się nagle margrabina — oto teraz pogromca zwierząt blisko nas... patrz, jakie widać przerażenie w jego twarzy?...
— W rzeczy samej, — dodał margrabia przekonywającym tonem, — okropnie zbladł... mówią, że, gdyby na chwilę stracił spokojną przytomność umysłu, na największe wystawiłby się niebezpieczeństwo.
— Ach! to byłoby okropne! — zawołała margrabina do Adrjanny — gdyby miał być raniony...
— Alboż to od każdego zranienia umierać trzeba... — odpowiedziała Adrjanna tak obojętnym tonem, iż młoda mężatka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Ach, moja kochana, mówisz okrutne rzeczy!
— Cóż chcesz? taka atmosfera otacza nas i działa na mnie.
— Patrzcie... patrzcie... pogromca zwierząt wypuścił strzałę na rysia! — rzekł nagle margrabia, — a potem dopiero rozpocznie walkę.
Morok w tej chwili założył strzałę na łuk, przykląkł za łomem skały... mierzył długo... grot świsnął i zniknął w głębi jaskini, do której schronił się ryś, pokazawszy na chwilę swój groźny łeb. Zaledwie strzała zniknęła, kiedy Śmierć umyślnie podrażniona przez niewidzialnego Goljata, ryknęła rozjątrzona, jakgdyby ją ugodził wymierzony cios...
Pantomina Moroka była tak wyrazista, udał tak naturalnie radość, że trafił drapieżne zwierzę, iż rzęsiste oklaski zabrzmiały w całej sali... Wtedy, odrzuciwszy daleko od siebie łuk, wydobył puginał z za pasa, wziął w zęby i zaczął czołgać się, jakgdyby chciał zajść zranione zwierzę w legowisku.
Żeby lepiej jeszcze udało się złudzenie, ukryty Goljat uderzył znowu Śmierć żelaznym prętem, a ta, rozdrażniona, znowu odezwała się okropnym rykiem.
Pantomima Moroka stawała się tem bardziej przerażająca, że, czołgając się, zbliżał się do loży Anglika... Pogromca zwierząt nie mógł oderwać wzroku od wielkich, zielonych oczu tego człowieka; każde poruszenie, jakie czynił czołgając się, było skutkiem magnetycznego wstrząśnienia, jakie w nim wywoływał uparty wzrok Anglika.
Głębokie milczenie, panujące w sali, przerwały okrzyki uniesienia, ryki rysia i odległe, straszne warczenie lwa i tygrysa.
Anglik, prawie wychylony za lożę, z otwartemi ustami od uśmiechu, wytrzeszczywszy wielkie oczy, zdawał się ledwo dech łapać z niespokojnej ciekawości. Chwila była stanowcza.
Nagle Morok krzyknął przeraźliwym, dzikim głosem, rzucając się na Śmierć, która na krzyk odpowiedziała strasznym rykiem, rzucając się na swego pana z taką zapalczywością, iż Adrjanna, przelękniona, sądząc, że już zginął ten człowiek, w tył odskoczyła, zakrywając sobie twarz rękami... Bukiet wyślizgnął się jej z rąk, upadł na scenę i potoczył się do jaskini, gdzie Morok walczył z rysiem. Szybki jak błyskawica, zwinny i rzutki jak tygrys, powodując się uniesieniem miłości i dzikim zapałem, jaki wzbudził w nim ryk rysia, Dżalma jednym skokiem już był na scenie, dobył puginału i rzucił się do jaskini po bukiet Adrjanny. W tej właśnie chwili ranny Morok przerażającym głosem wzywał ratunku... Ryś, bardziej jeszcze rozjuszony na widok Dżalmy, targnął się szalenie dla zerwania łańcucha; gdy mu się to nie udało, wspiął się na tylne łapy, chcąc pochwycić Dżalmę, którego wtedy mógł właśnie dosięgnąć swemi strasznemi szponami. Schylić się na kolana, utopić mu podwakroć puginał w brzuchu było dziełem jednej chwili. Takim sposobem Dżalma uchronił się od niechybnej śmierci. Ryś ryknął przeraźliwie, upadając całem ciałem na księcia... przez sekundę, gdy trwał jego okropny skon, widać było tylko pomieszaną, konwulsyjnie drgającą masę Czarnych członków i krwią zbroczonych białych sukien... nareszcie podniósł się Dżalma, zbladły, skrwawiony i raniony, a stanąwszy, wsparł nogę na trupie rysia... i trzymając w ręku bukiet Adrjanny, rzucił na nią wzrok pełen, bezgranicznej miłości.

Wtedy i Adrjanina uczuła opuszczające ją siły, gdyż nadludzka tylko odwaga dodała jej mocy, by pozostać świadkiem tego przerażającego widowiska.

CZĘŚĆ III.
CHOLERA.
I.

Noc jest. Księżyc świeci melancholijnie; pogodne niebo okryte gwiazdami; ostry, zimny, suchy wiatr północny wieje — wyjące gwałtownie jego podmuchy... zamiatają wzgórza Montmartru. Na najwyższym szczycie wzgórza stoi człowiek. Wielki jego cień odbija się na kamienistym, przez księżyc oświetlonym gruncie... Podróżny, przypatrując się niezmiennemu, przed jego stopami rozciągającemu się miastu... Paryżowi...
— „Nie, — mówi — nie... Pan tego nie zechce.
Dosyć już dwa razy.
Pięć wieków temu, mściwa ręka Wszechmocnego pchnęła mnie aż tu z głębi Azji... Samotny podróżnik, pozostawiłem w mym pochodzie więcej żałoby, więcej rozpaczy, trupów... aniżeliby zostawić ich mogły niezliczone wojska wielu pożogę szerzących zdobywców... Wszedłem do tego miasta... i było zdziesiątkowane...
Dwa wieki temu, taż nieubłagana ręka, która mnie prowadzi po całym świecie, znowu mnie tu sprowadziła, i tym razem, również jak wprzód, ta plaga, którą Wszechmocny posyła w moje ślady, spustoszyła to miasto, i najprzód dotknęła mych braci, już wycieńczonych pracą i nędzą.
Braci moich... jerozolimskiego rzemieślnika, którego wyklął Pan, braci moich — nędzą i cierpieniami...
I otóż znowu trzeci raz od pięciu wieków, przybywam na szczyt wzgórza, panującego nad tem miastem. I może znowu przynoszę z sobą trwogę, śmierć i zniszczenie. A to miasto, zagłuszone wrzawą swych uciech, swych zabaw nocnych, nie wie... o! nie wie, że jestem przed jego bramą... Ale nie, moja obecność nie będzie nową klęską... Może już gniew Pana uspakaja się...
O! nie!... nie!... Pan będzie miłosierny...
Nie... on nie skaże na te nowe męki...
Niestety! w tem mieście, moi bracia... są liczniejsi i biedniejsi, niż gdzieindziej... I jabym miał... sprowadzać na nich śmierć!... Nie, Pan ulituje się, bo, niestety! siedmiu potomków mej siostry nareszcie zebrało się w tem mieście. I jabym przynieść im miał śmierć? śmierć... zamiast śpiesznego ratunku, którego tak potrzebują?...
Ach! powiedz, powiedz Panie! czy potomkowie mej siostry unikną przeznaczenia, które od tylu wieków ciąży nad mym rodem? Czy raczysz mi przebaczyć w nich? lub czy będziesz mnie w nich karał? O! spraw, żeby usłuchali ostatniej woli swego pradziada! Owe słowa Człowieka-Boga:
Kochajcie się nawzajem... byłyby jedynym ich celem, jedynym środkiem.
Przez litość, wysłuchaj mnie, Panie... wyrwij potomków mej siostry z rąk ich nieprzyjaciół... zacząwszy od rzemieślnika, aż do syna królewskiego... Nie dozwalaj niszczyć zarodu potężnego, żyznego zjednoczenia, które, z Twej łaski, stanie się epoką w dziejach świata.
A może ich walki, ich poświęcenie, ich cnota, ich cierpienie odkupią moją winę... moją, którego sama niedola uczyniła złym i niesprawiedliwym... Panie! Ponieważ wszechmocna ręka twoja przyprowadziła mnie tu... w niewiadomym mi celu... raczże ukoić gniew... niech ja nie będę narzędziem twej zemsty!... Dosyć już żałoby na ziemi! od dwóch już lat stworzenia twoje padają tysiącami... po moich śladach... Przerzedzony już został ród ludzki, kir żałoby okrywa całą ziemię... Od Azji aż do lodowatych biegunów... przechodziłem... i wszędzie umierano... Azali nie słyszysz, Panie, tego długiego łkania, które z ziemi wznosi się do ciebie?... Miłosierdzia dla wszystkich i dla mnie... Niech na dzień, na jeden dzień tylko... wolno mi będzie zgromadzić potomków mej siostry... a będą ocaleni...
— Mówiąc te słowa, podróżny padł na kolana... podniósł do nieba błagalnie ręce.
Nagle zaryczał wiatr z podwójną gwałtownością; jego świszczące powiewy zamieniły się w burzę. Podróżny struchlał. Przerażonym głosem... zawołał:
— Panie, wiatr śmierci wściekle sroży się... zdaje mi się, że tuman podnosi mnie... Panie! czy nie wysłuchasz mej prośby?
Widmo... oh! widmo... oto... otóż znowu... oliwkowa jego twarz zżyma się konwulsyjnie... czerwone jego oczy przewracają się w swej oprawie... Precz!... precz ode mnie!... Jego ręka!... och! zimna jak lód... uchwyciła moją rękę... Panie!... ulituj się!...
Idź!
— Ziemia ucieka pod niemi stopami... Otóż i brama miasta... och! już... Panie... jeszcze czas... Przebacz temu śpiącemu miastu. Niech się nie budzi zaraz na krzyk trwogi, rozpaczy i śmierci!... Panie, już dotykam progu bramy... chcesz więc koniecznie... Stało się... Paryżu! plaga już jest na twem łonie!... Ach, przekleństwo, zawsze przekleństwo!

Idź!... Idź!... Idź!...

II.
PRZYJĘCIE.

Nazajutrz po dniu, w którym nieszczęsny podróżny, zstąpiwszy ze wzgórz Montmartre, wszedł do Paryża, znaczny ruch panował w pałacu Saint-Dizier. Księżna, przybrawszy sobie do pomocy panią Grivois, swoją gospodynię, wydawała ostatnie rozkazy, co do niektórych przygotowań, wykonywanych w obszernym salonie. W jednym końcu salonu ustawiono, niedaleko kominka, na którym palił się suty ogień, pewien rodzaj bufetu naprędce urządzonego; widać było na nim materjały do wybornego, smacznego przyjęcia.
Rzuciwszy zadowolonem okiem na wieczerzę, księżna Saint-Dizier rzekła do pani Grivois, wskazując jej pozłociste krzesło, przeznaczone, jak się zdawało, dla prezydującego na tem zebraniu.
— Czy położono pod stołem mój szal, aby jego przewielebność mógł wygodnie otulić nogi? bo zawsze użala się na zimno...
— Tak, proszę pani — rzekła pani Grivois, zajrzawszy pod stół.
— Powiedz także, aby nalano wrzącą wodę ogrzewaczkę cynową, na wypadek, gdyby jego przewielebność niedosyć miał szala do ogrzewania nóg...
— Dobrze, pani.
— Przyłóż jeszcze drzewa na kominek.
— Ale, proszę pani, i tak już nadto... niech tylko pani zobaczy! A wreszcie, jeżeli jego przewielebności zawsze zimno, to znowu księdzu biskupowi Halfageńskiemu zawsze gorąco: ciągle poci się.
Księżna wzruszyła ramionami i rzekła do pani Grivois:
— Alboż to jego wysokość ksiądz kardynał Malipieri nie jest starszym od biskupa Halfagen?
— Czy tak, proszę pani?
— Tak, podług hierarchji może jego przewielebność cierpieć gorąco, ale bynajmniej nie wypada jego wysokości cierpieć zimna... Tak więc zrób, co ci mówię, przyłóż drzewa na kominek. Zresztą, nic prostszego; jego wysokość jest Włoch, a jego przewielebność pochodzi z północnej Belgji; rzecz bardzo naturalna, że przyzwyczajeni są do różnych temperatur.
W chwili, kiedy księżna Saint-Dizier dokończyła przeglądu swoich przygotowań, turkot powozów, rozlegający się na dziedzińcu pałacu, ostrzegł ją, że przybyły osoby, których się spodziewała; ani wątpić, że musiały to być osoby dostojne, gdyż wbrew zwyczajowi, wyszła na ich przyjęcie aż do drzwi swego pierwszego salonu. W rzeczy samej był to kardynał Malipieri, któremu zawsze było zimno, i biskup belgijski Halfagen, któremu zawsze było gorąco; towarzyszył im ksiądz d’Aigrigny.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystąpiwszy do księżny, rzekł jej półgłosem:
— Czy raczysz, pani, rozkazać, aby wprowadzono tu księdza Gabrjela Rennepont, który chce zanieść do niej prośbę?
— To więc ten młody ksiądz jest tu? — zapytała księżna, mocno zdziwiona.
— Od dwóch dni. Wezwaliśmy go do Paryża za pośrednictwem jego przełożonych... Dowiesz się, pani, o wszystkiem... Co do księdza Rodina, pani Grivois pójdzie, jak wprzód, i wprowadzi go tu małemi drzwiczkami od krytych schodków.
— I on przyjdzie dziś?
— Ma udzielić nam bardzo ważnych wiadomości. Żądał, aby ksiądz kardynał i ksiądz biskup byli obecni rozmowie, gdyż w Rzymie zawiadomił ich o wszystkiem ksiądz Jenerał, ich jako członków...
Księżna zadzwoniła, wydała rozkazy i zwróciwszy się do kardynała, rzekła doń z troskliwą uprzejmością:
— A jego wysokość, czy nie raczy skosztować tego ostrygowego paszteciku? — Gorący jest — dodała.
— Znam go już, mościa księżno, — rzekł kardynał, połykając ślinkę — wyborny jest, i nie będę się wzdragał.
— Jakież wino będę miała zaszczyt ofiarować waszej wysokości? — mówiła znowu uprzejmie księżna.
— Trochę wina Bordeaux, jeżeli raczysz pani.
I gdy ksiądz d’Aigrigny zabierał się do nalania wina kardynałowi, księżna nie dopuściła mu tego drogiego zaszczytu, i sama wykonała tę uprzejmą usługę.
Poczem ksiądz d‘Aigrigny mówić poważnie zaczął do księdza kardynała.
— Na szczęście, jak to zaraz powiem waszej wysokości, z powodu księdza Gabrjela, gdyby pilnie nad tem nie czuwano, niższe duchowieństwo u nas zaraziłoby się galikanizmem i wyobrażeniami buntu przeciwko temu, co oni nazywają uciskiem ze strony biskupów.
— Żeby temu zapobiec — wyrzekł z przyciskiem kardynał — wypada, aby biskupi podwoili surowość i pamiętali zawsze, że pierwej są Rzymianami, aniżeli Francuzami, gdyż we Francji reprezentują Ojca Ś-go i kościół Rzymski, jak ambasador reprezentuje zagranicą swój kraj, swego władcę i interesy narodu.
— Wówczas towarzystwo zajęłoby należne sobie miejsce, którego jednak, niestety! nie zajmuje we Francji w tych czasach bezbożności i niewiary — mówił kardynał. — Szczęściem widziałem po drodze znaczną liczbę prałatów, których oziębłość karciłem i ożywiałem gorliwość... zalecając im, aby powstali śmiało, otwarcie, na wolność druku i wyznania, pomimo że te uznane zostały przez obmierzłe ustawy rewolucyjne.
— Przebóg! więc wasza wysokość nie lękał się strasznych, okrutnych niebezpieczeństw, na które wystawieni będą nasi prałaci, gdy jej usłuchają? — rzekła naiwnie księżna. — A owe straszne apelacje od nadużyć, proszę waszej wysokości; bo gdyby wasza wysokość zamieszkał we Francji, powstałby na ustawy krajowe... A więc to straszna rzecz... rada stanu wyrzekłaby, że jest nadużycie w poleceniach waszej wysokości?...
— Trzeba pozwolić pobawić się tym krzykaczom — rzekł uśmiechając się kardynał. — Zawsze jednak my u nich będziemy, pomimo ich wiedzy i woli... Gdym przejeżdżał przez Lugdun... głęboko zostałem wzruszony... wszak to prawdziwie miasto rzymskie, bractwa, wszelkiego rodzaju klasztory... niczego tam nie brak... a co lepsze jeszcze, przeszło trzy kroć sto tysięcy talarów co rok zapisów dla naszego zakonu... Ach, Lugdun jest godną stolicą Francji katolickiej...
— Na nieszczęście, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — nie wszystkie miasta Francji podobne są do Lugdunu! uprzedzić nawet muszę waszą wysokość, że spostrzegać się daje bardzo gorszące zjawisko: niektórzy członkowie z pomiędzy niższego duchowieństwa przemyśliwują o odszczepieństwie, chcąc żądać, aby kościół francuski całkiem był odłączony od Rzymu, a to pod pozorem, że ultra-montanizm zmienił pierwotną czystość nauki ewngelicznej. Pewien młody ksiądz, najprzód misjonarz, a potem proboszcz na wsi, nazwiskiem Gabrjel Rennepont, któremu nakazywałem przez jego przełożonych, by się stawił w Paryżu, jest głównym orędownikiem pewnego rodzaju propagandy; zebrał on wielu pasterzy przyległych do tej parafji, w której jest proboszczem i, zalecając im zupełne posłuszeństwo biskupom, dopóki nie nastąpi jaka zmiana w istniejącej hierarchji zobowiązywał ich, aby używali praw francuskiego obywatela dla dopięcia prawnie tego, co oni nazywają wyswobodzeniem niższego duchowieństwa.
— Tak więc, ten ksiądz Gabrjel występuje jako reformator. Musi to być niespokojna głowa, dumna? Czy jest niebezpieczny?.
— Wszystko to jest tem gorsze, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, — że łagodność, miłosierdzie i wcale chrześcijańskie poświęcenie księdza Gabrjela wywołało, nietyko w jego parafji, ale w parafjach przyległych, prawdziwy zapał. Proboszczowie okolicznych parafji poszli za powszechnym popędem, i wyznać trzeba, gdyby nie jego umiarkowanie, zaczęłaby się prawdziwa schyzma.
— Ale czegóż spodziewasz, się wielebny ojcze, sprowadzając go tu? — rzekł prałat.
— Położenie księdza Gabrjela jest zawikłane, najprzód, jako spadkobierca rodziny Rennepontów...
— Wszak on zrzekł się swych praw? — zapytał kardynał.
— Tak jest, proszę waszej wysokości, a cesja jego, najprzód pełna wad co do formy, potem, za jego przyzwoleniem, powiedzieć to trzeba jeszcze, doskonale została sprostowana, gdyż przysiągł, że, ustępuje całkiem dla towarzystwa Jezuitów swojej części tego majątku. Z tem wszystkiem jego wielebność ksiądz Rodin sądzi, że jeżeliby wasza wysokość przedstawiwszy księdzu Gabrjelowi, że zostanie odwołany przez swych przełożonych, zaproponował mu dostojne miejsce w Rzymie... możeby udało się nakłonić go do opuszczenia Francji i obudzić w nim uczucie ambicji, która pewnie drzemie, gdyż wasza wysokość powiedział bardzo rozsądnie: każdy reformator musi być człowiekiem ambitnym.
— Potwierdzam tę myśl! — rzekł kardynał po chwili.
Po kilku chwilach milczenia, rzekł nagle kardynał do księdza d‘Aigrigny:
— Ponieważ mówimy o księdzu Rodinie... otwarcie, co sądzisz o nim?...
— Wasza wysokość zna jego zdolności... — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną.
— Czy uważasz, że jest ambitny? — spytał kardynał po chwili milczenia... — Czy nie sądzisz, żeby miał na myśli jakie inne cele.. a nie cel największej chwały swego zgromadzenia?... Tak... mam do tego słuszne powody, że ci to mówię... — dodał prałat.
— Ja myślę... że, jeśliby jego pozorne poświęcenie dla zgromadzenia miało jakie skryte zamiary, wypadłoby wszystkimi sposobami starać się przekonać go... bo przy takich wpływach, jakie on zjednał sobie w Rzymie, i to oddawna już... które ja odkryłem...

Ksiądz d‘Aigrigny nie mógł dokończyć. W tej chwili pani Grivois, zapukawszy wprzód, uchyliła drzwi i dała znak swej pani. Księżna odpowiedziała skinieniem głowy. W sekundę potem wszedł do salonu Rodin.

III.
BILANS.

Na widok Rodina, dwaj prałaci i ksiądz d’Aigrigny powstali razem, tak dalece nakazywała mimowolne uszanowanie rzeczywista wyższość tego człowieka; ich twarze, dopiero co skrzywione nieufnością i zawiścią wypogodziły się i zdawały się uśmiechać do wielebnego ojca z uprzejmym szacunkiem; księżna postąpiła kilka kroków naprzeciw niemu.
— Mówiliśmy o waszej wielebności, miły bracie, — rzekł kardynał uprzejmym tonem, z przymileniem.
— Ach!... — odezwał się Rodin, wpatrując się w prałata — i co też mówiono?
— Och!... wszystko dobre, co tylko powiedzieć można o waszej wielebności...
— Zapewne, — wyrzekł Rodin do kardynała — wasza wysokość usłużyć może naszej sprawie... i wielce usłużyć może... Powiem jej zaraz, jakim sposobem...
Potem zwracając się do księżnej:
— Kazałem powiedzieć doktorowi Baleinier, aby tu przybył, bo dobrze będzie zawiadomić go o niektórych rzeczach.
— Przyjmie go się, jak zwykle — rzekła księżna.
Od chwili przybycia Rodina, ksiądz d‘Aigrigny nie rzekł ani słowa; zdawało się, że zajmowały go przykre myśli i że toczył sam z sobą gwałtowną wewnętrzną walkę; nakoniec trochę podniósłszy się rzekł, cedząc słówka przez zęby, do prałata.
— Nie występuję tu z prośbą do waszej wysokości, aby był sędzią między wielebnym księdzem Rodinem, a mną, nasz generał wyrzekł: ja byłem posłuszny. Ale, ponieważ wasza wysokość wkrótce znowu zobaczy się z naszym przełożonym, pragnąłbym więc, jeżeliby raczył uczynić mi tę łaskę, aby mógł donieść mu wiernie odpowiedzi jego wielebności księdza Rodina na niektóre z pytań, jakie mu zaraz uczynię.
Prałat skinął głową. Rodin spojrzał na księdza d‘Aigrigny ze zdziwieniem, i rzekł mu oschle:
— To już rzecz osądzona... po co te zapytania?
— Nie dla uniewinnienia mnie, — mówił znowu ksiądz d‘Aigrigny — ale żeby należycie wyłożyć stan rzeczy jego wysokości.
— A kiedy tak, proszę mówić... ale unikać słów nieużytecznych; — potem Rodin, dobywszy dużego srebrnego zegarka, zobaczył godzinę i rzekł — o godzinie drugiej muszę być u Ś-go Sulpicjusza.
— Starać się będę rzeczy przedstawiać krótko, jak tylko można — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, zaledwie ukrywając swoją urazę i mówił do Rodina. — Gdy wasza wielebność uznał za rzecz potrzebną, w miejsce moich, rozpocząć swoje działania, ganiąc... za surowo może, sposób w jaki ja prowadziłem interesy, wyznam, były skompromitowane.
— Skompromitowane? — odrzekł Rodin ironicznie. — Powiedz-że raczej wasza wielebność... stracone... gdy kazałeś mi napisać do Rzymu, że wypadło zrzec się wszelkiej nadziei.
— Dlatego — mówił ksiądz d‘Aigrigny — jego wielebność ksiądz Rodin zarzucał mi, żem używał tylko grubijańskich środków wojskowych, gdyż jak mówił, gwałtowność ich nie zgadzała się i obrażała tegoczesne zwyczaje... Mniejsza o to... Lecz najprzód... nie mogły być także przedmiotem żadnego dochodzenia, a wreszcie gdyby nie zbieg niesłychanych, nieszczęśliwych wypadków, skutek byłby uświęcił moje postępowanie, jakkolwiek mówisz wasza wielebność, grubijańskiem być miało... Teraz zaś... Czy mogę zapytać waszą wielebność, co ona...
— Co ja więcej zrobiłem? — rzekł Rodin do księdza d‘Aigrigny, — co ja lepszego, niż wasza wielebność, zrobiłem? jak posunąłem sprawę Rennepontów, gdym objął po waszej wielebności niemal straconą?... Czy o tem chce wiedzieć jego wielebność?
— Zapewne — odrzekł oschle ksiądz d’Aigrigny.
— A więc powiem! — mówił dalej Rodin szyderskim tonem. — Ile wasza wielebność zrobiłeś rzeczy wielkich, głośnych, wichrzących... tyle ja zrobiłem małych, niepozornych, dziecinnych, skrytych! O! tak; nie potrafiłbyś wasza wielebność zdobyć się na rzemiosło, jakie ja wykonywałem od sześciu tygodni. Ksiądz d‘Aigrigny ma wielkie zdolności, będzie mi pożyteczny, lecz nie jest on tak wielki, iżby potrafił w potrzebie zrobić się małym... Pojmuje to wasza wielebność?
— Niezupełnie — wyrzekł ksiądz d‘Aigrigny, rumieniąc się.
— Tem gorzej dla waszej wielebności! — rzekł Rodin — dowodzi to, że miałem słuszność. A więc! ja miałem dosyć zdolności do wykonywania przez sześć tygodni najgłupszego rzemiosła... Tak, jak mnie wasza wielebność widzi, gadałem, żartowałem z gryzetką; mówiłem o postępie, ludzkości, wolności, emancypacji kobiety... z młodą pustą dziewczyną; mówiłem o wielkim Napoleonie, o fetyszyzmie bonapartowskim ze starym głupim żołnierzem; mówiłem o sławie cesarskiej, poniżeniu Francji, o nadziei w królu rzymskim z walecznym marszałkiem francuskim, który, jeżeli ma serce pełne uwielbienia dla tego wydziercy tronów, który skonał na wyspie Ś-tej Heleny, tedy ma głowę tak pustą, tak wrzaskliwą, jak trąba wojenna... a przeto dmuchnij tylko w tę czaszkę bez mózgu kilka nut wojennych lub patrjotycznych, a zobaczysz, jakiego to narobi hałasu, wrzawy, nie wiedzieć za kogo, na co i jak. Więcej jeszcze zrobiłem... i, na poczciwość, bardzo dobrze zrobiłem!... mówiłem o miłostkach z młodym dzikim tygrysem. Nie pięknyż to widok? nieprawdaż? widzieć pająka, uporczywie rozpinającego swe sieci?
Rodin wymawiając ostatnie słowa, uśmiechnął się znacząco.
Ksiądz d‘Aigrigny zaczął żałować, że wdał się w tę walkę, jednak rzekł znowu, nie mogąc powściągnąć swej ironji:
— Nie przeczę drobiazgowości tych środków. Zgadzam się: są one bardzo dziecinne... bardzo pospolite; ale to nie jest dowodem ich wartości.
— Co zdziałały wszystkie te środki? — rzekł Rodin z niezwykłem uniesieniem — zajrzyj tylko w moją pajęczynę, a zobaczysz tam ową piękną i zuchwałą dziewicę, tak dumną przed sześcioma tygodniami ze swej piękności, swego dowcipu, ze swej śmiałości... teraz bladą, zwyciężoną.
— Ale cóż z tego wyniknie dla sprawy Rennepontów? — rzekł kardynał, zdjęty ciekawością.
— Wyniknie stąd najprzód, — rzekł Rodin — że gdy najniebezpieczniejszy, jakiego mieć moglibyśmy nieprzyjaciel, został niebezpiecznie raniony, przeto opuści plac walki; a to już, zda je mi się, coś znaczy.
— Ciekawy jestem dowiedzieć się powodu, — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — dlaczego ta burza namiętności miałaby przeszkodzić pannie Cardoville i księciu do odziedziczenia spadku?
— Czy z nieba pogodnego, czy też zachmurzonego błyska grom uderzający? — odrzekł Rodin z pogardą. — Bądź wasza wielebność spokojny, będę ja wiedział, gdzie rozstawić piorunochrony. Co się tyczy pana Hardy, człowiek ten żył dla trzech rzeczy: dla swych robotników... dla przyjaciela... dla kochanki... odebrał więc trzy ciosy w samo serce. Ja zawsze godzę w serce: to prawne jest i pewne.
— Tak więc pan Hardy, jak sobie wystawiam, poniósł dotkliwy cios w najmilszych mu rzeczach: — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, który we wszystkiem szukał zarzutów przeciwko Rodinowi — poniósł stratę na majątku, a za to tem pilniej i troskliwiej ubiegać się będzie o spuściznę.
Ten zarzut wydawał się ważnym w oczach obydwóch prałatów i księżnej; wszyscy spoglądali na Rodina z natężoną ciekawością. On zaś wziął butelkę, nalał sobie szklankę madery i wypił duszkiem. Od kilku już chwil czuł przejmujący go dreszcz, spodziewał się, że wino pokrzepi go. Otarłszy sobie usta odwrotną stroną brudnej ręki, powrócił do stołu i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Hardy myśleć ma o pieniądzach? — zapytaj raczej, czy on pomyśli o czemkolwiek? on stracił chęć do wszystkiego. Obojętny na wszystkie potrzeby życia, pogrążony w odrętwieniu, czasami się tylko z niego budzi i zalewa łzami; wtedy mówi tylko z machinalną dobrocią do otaczających go ludzi, którzy mają go w troskliwej opiece (a w dobre oddałem go ręce). Zaczyna jednak okazywać się czułym na tkliwe politowanie, które bezustannie dla niego mają... Bo on jest dobry... poczciwy, tak poczciwy, jak słaby, i do tego przymiotu jego... użyć myślę wielebności księdza d‘Aigrigny, aby dopełnił, co jeszcze pozostaje do zrobienia.
— Mnie? — rzekł mocno zdziwiony ksiądz d‘Aigrigny.
— Tak, a wtedy przyznasz wasza wielebność, czy otrzymany przeze mnie skutek... nie jest znaczny, i...
Potem, przestawszy mówić i ręką sobie czoło potarłszy, rzekł Rodin sam do siebie:
— To osobliwa rzecz!
— Pewnie to przeklęte wino... którego się napiłem... nie przywykły jestem do niego. Głowa mnie trochę boli... ale to przeminie.
— W rzeczy samej... oczy waszej wielebności zaczerwieniły się — rzekła księżna.
— To dlatego pewno, żem za mocno natężał wzrok, patrząc na moją pajęczynę; — odrzekł jezuita, chytrze się uśmiechnąwszy — jeszcze muszę na nią patrzeć, aby pokazać księdzu d‘Aigrigny, który za krótko widzi... jeszcze inne moje muchy... np. dwie córki marszałka Simon, codzień smutniejsze, coraz bardziej zniechęcone, czując zimną zaporę, wznoszącą się między niemi, a ich ojcem... On zaś... marszałek, od śmierci swego ojca, słyszeć go tylko trzeba, widzieć go miotanym, kołatanym dwiema myślami, przeciwnemi sobie... wczoraj, sądził, że nie ma prawa wykonać wielkiego planu, pomóc synowi przywłaszczyciela, dziś zdaje mu się, że zhańbi się, jeżeli tego nie zrobi; ten żołnierz, ten bohater Napoleoński jest teraz słabszy i bardziej niż dziecko niepewny siebie. Zobaczymy... kto jeszcze pozostaje z tej bezbożnej rodziny? Jakób Rennepont? Zapytajcie Moroka, do jakiego stanu głupoty doprowadziła tego nędznika rozpusta, nad jaką stoi on przepaścią!... Otóż więc mój bilans... proszę widzieć, w jakim stanie rozprzężenia, niemocy, znajdują się wszyscy członkowie tej familji, którzy przed sześcioma tygodniami stanowili razem tyle żywiołów potężnych, energicznych, niebezpiecznych, gdyby się razem połączyli!...
Od kilku chwil, w miarę jak mówił, fizjognomja i głos Rodina coraz mocniej zmieniały się: jego cera, zwykle trupia, śniada, coraz bardziej czerwieniała, ale nie wszędzie równo, tylko w plamy i pręgi; potem, o! dziwne zjawisko! jego oczy coraz bystrzejsze, zdawały się zapadać; głos mu drżał, urywał się. Zmiana w twarzy Rodina, czego on nie zdawał się czuć, ani spostrzegać, była tak wyraźna, znaczna, iż inni aktorzy tej sceny patrzyli nań z pewnym przestrachem. Nie wiedząc o przyczynie tego wrażenia, Rodin rozgniewany, zawołał głosem przerywanym, ciężkim, z głębokim oddechem:
— Czy na twarzach wyczytuję politowanie nad tym bezbożnym rodem?... Jakto! dla obrony od tych żmij, nie mielibyśmy prawa utopić ich w tej samej truciźnie, którą dla nas sączą?... A ja wam mówię, że, poświęcając tę bezbożną rodzinę, wobec wszystkich i nawet przez własne jej namiętności, na cierpienia, na rozpacz, na śmierć, damy zbawienny przykład ludziom.
Odpowiedział mu kardynał:
— Gdyby postępowanie waszej wielebności względem tej rodziny potrzebowało usprawiedliwienia, już-byś wasza wielebność usprawiedliwił je dostatecznie powiedzianemi przed chwilą słowy... powtarzam, że nietylko według kazuistów zgromadzenia zupełne macie prawo, ale nawet niema tu nic nagannego w oczach praw ludzkich.
Zwyciężony, równie jak wszyscy obecni szatańską pewnością Rodina i przywiedziony do niejakiego bojaźliwego podziwu, ksiądz d‘Aigrigny rzekł do niego:
— Przyznaję, żem niesłusznie powątpiewał o olbrzymich zdolnościach waszej wielebności. Teraz widzę, że za sprawą waszej wielebności, można być pewnym dobrego końca.
— I to jest przesadą! — rzekł Rodin z gorączkową niecierpliwością — wszystkie te namiętności są teraz wzburzone; lecz chwila jest krytyczna... jak alchemik, schylony nad tyglem, w którym gotuje się mikstura, przyprawić go o śmierć lub wydać mu skarb mogąca... ja sam mogę teraz...
Rodin nie dokończył, nagle chwycił się rękami za czoło z krzykiem wewnętrznego bólu.
— Cóż to? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — od niejakiego czasu wasza wielebność blednie.
— Nie wiem, co mi jest — rzekł Rodin zmienionym głosem — ból głowy coraz większy, jakiś zawrót ogłuszył mię na chwilę.
— Siadaj wasza wielebność — rzekła księżna z zajęciem.
— Napij się czego — dodał biskup.
— Nic to — rzekł Rodin, sam siebie chcąc przezwyciężyć. — Mało spałem tej nocy, utrudzenie... nic innego. Mówiłem tedy, że ja sam tylko kierować mogę tą sprawę... ale nie dokonać jej... wypada mi niknąć.. kryć się... ale czuwać bezustannie w ciemności, skąd trzymać będę wszystkie nici... którym działanie... ja sam... nadać mogę...
Rodin znowu przerwał. Z czoła lał mu się zimny pot, czuł, jak mdlały pod nim nogi, pomimo uporczywej energji, rzekł:
— Poznaję... że... niedobrze mi jest... jednak dziś rano byłem tak zdrów, jak nigdy... drżę mimowolnie... zimno mi...
— Przybliż się wasza wielebność do ognia... ta nagła słabość — rzekł biskup, podając mu rękę z heroicznem poświęceniem — to przejdzie.
— Ten ogień rozgrzał mnie; to przeminie... na poczciwość! mam też czas cackać się... Co za zdarzenie?... chorować w chwili, kiedy sprawa Rennepontów... za mojem tylko staraniem... powieść się może... Wróćmy więc do rzeczy... mówiłem waszej wielebności, mości księże d‘Aigrigny, że wiele mi możesz dopomóc. Pani także, mościa księżno, bo pani wzięłaś również udział w tej sprawie, jakgdyby była twą własną; i...
Znowu Rodin przerwał...
Tym razem krzyknął przeraźliwie, upadł na stojące obok krzesło, przechylił się wtył konwulsyjnie i, rękami za piersi chwyciwszy, zawołał:
— Ach, jakiż ból!...
Wtedy, rzecz straszna! trupiowata twarz jego okropnie i nagle się zmieniła... wklęsłe już oczy krwią zaszły, i tylko źrenice jak ogień błyszczały; drgające nerwy obciągnęły skórę na wystających kościach twarzy, która okryta wilgocią, przybrała kolor zielonawy; z ust współotwartych wymykał się przyspieszony oddech, przerywany następującemi słowy:
— Och!... jakie boleści... pali mię, piecze.
Potem, w napadzie maligny, Rodin drapać się zaczął paznogciami po gołych piersiach, gdyż rozszarpał był na sobie kamizelkę i rozdarł czarną brudną koszulę, jakgdyby ciśnienie odzieży sprawiało mu boleści, skutkiem których wił się jak wąż.
Biskup, kardynał i ksiądz d’Aigrigny przybiegli coprędzej do Rodina i otoczyli go, chcąc mu dać jaki ratunek; miotały nim okropne konwulsje. Nagle zebrawszy siły, powstał na nogi, wyprostował się sztywnie jak trup; wtedy to, z najeżonemi rzadkiemi włosami na głowie, zielony na twarzy, wlepiwszy czerwone, jaskrawe oczy w kardynała, który w tej chwili nachylił się ku niemu, schwycił go konwulsyjnie obiema rękami, i przeraźliwym, chrapliwym głosem zawołał:
— Kardynale Malipieri... ta słabość napadła mię zbyt nagle... nie ufają mi w Rzymie... pochodzisz z rodu Borghia... a twój sekretarz... był u mnie dziś rano.
— Nieszczęśliwy! cóż on śmie mówić?... — zawołał prałat, równie zdumiony, jak obrażony takiem obwinieniem.
To mówiąc, kardynał usiłował wydobyć się z objęć jezuity, którego ściśnięte, zimne ręce stwardniały jak żelazo.
— Otruto mię... — mruczał Rodin.
I, waląc się na ziemię, upadł na ręce księdza d‘Aigrigny. Drzwi salonu otworzyły się: wszedł doktór Baleinier.
— Ach! doktorze! — zawołała księżna zbladła, przestraszona, biegnąc naprzeciw niemu — ksiądz Rodin nagle dostał strasznych konwulsyj... chodź... chodź...
— Przebóg... jakie oznaki... — zawołał doktór Baleinier, przypatrując się z coraz większem przerażeniem twarzy Rodina, która z zielonawej stawała się błękitnawą.
— Cóż to jest? — zapytali razem wszyscy obecni.
— Co jest?... — odrzekł doktór, wtył odskakując, jak — gdyby na żmiję nastąpił. — To Cholera!!!...
Na to straszne, czarodziejskie słowo, ksiądz d‘Aigrigny puścił Rodina, który upadł na kobierzec.
— Już po nim! — zawołał doktór Baleinier — jednakże pobiegnę i przyniosę, co trzeba, dla ostatecznego ratunku.
I pobiegł ku drzwiom.
Księżna Saint-Dizier, ksiądz d‘Aigrigny, biskup i kardynał, przerażeni, rzucili się do ucieczki. Wszyscy razem tak się cisnęli we drzwi, iż nikt otworzyć ich nie mógł. Otworzyły się przecie, ale zewnątrz, i pokazał się... Gabrjel. Gabrjel, wzór prawdziwego kapłana, świątobliwego kapłana, kapłana ewangelicznego, którego nigdy dosyć szanować i uwielbić nie można.
— Nie wchodź... umiera na cholerę... uciekaj!
Na te słowa, popychając do salonu biskupa, który się był pozostał w tyle za uciekającymi, Gabrjel pobiegł do Rodina, kiedy tymczasem prałat, znalazłszy wolne przejście, umknął czemprędzej.
Rodin wił się w okropnych bólach; gwałtowny upadek pewno przywrócił mu przytomność, mruczał bowiem grobowym tonem:
— Opuszczają mnie... abym umarł... jak pies... Och! podli... ratunku... nikt...
I, przewróciwszy się konwulsyjnie na grzbiet, twarzą do sufitu, powtarzał jeszcze:
— Nikogo... nikogo...
Ogniem pałające, dzikie jego oczy napotkały wielkie, niebieskie, anielskie oczy Gabrjela, który, klęcząc przy nim, rzekł doń łagodnym, poważnym głosem:
— Jestem, mój ojcze... przybywam ci na ratunek, jeżeli możesz być uratowanym... lub modlić się za ciebie, jeżeli Stwórca zechce powołać cię do siebie.
— Gabrjel!... — mruczał Rodin gasnącym głosem przebacz... daruj mi... wielkie... zło... które... ci wyrządziłem... Ulituj się... nie opuszczaj mię!... nie...
Rodin nie mógł dokończyć; zdołał jeszcze podnieść się i usiąść; głośno krzyknął i upadł bez zmysłów.
Tegoż dnia w gazetach wieczornych czytano:

„Cholera jest w Paryżu... dziś pierwszy raz zjawiła się, o trzeciej i pół, przy ulicy Babilońskiej, w pałacu Saint-Dizier“.

IV.
ZARAZA.

Już tydzień upłynął, odkąd dotknęła Rodina cholera, która coraz bardziej zaczęła grasować.
Straszny był to czas!
Kirem żałoby okrył się Paryż, niedawno tak wesoły. Jednakże nigdy niebo nie było piękniej lazurowe, pogodniejsze; nigdy słońce nie świeciło jaśniej.
W każdej chwili nowe, smutne zjawiska uderzały oczy. Jużto przeciągały wozy z symetrycznie ułożonemi trumnami: zatrzymywały się przed każdym domem; ludzie szaro i czarno ubrani czekali przed drzwiami; wyciągali ręce, tym rzucano jednę trumnę, tamtym dwie, częstokroć trzy, lub cztery w jednym domu, tak dalece, iż czasem trumien zabrakło, cały ich zapas wyczerpano; wielu zmarłych na ulicy nie zostało opatrzonych, a wóz naładowany, pełny, odjeżdżał dalej.
Bezustannie więc zapełniano trumny, dzień i noc zabijano je, raczej we dnie, aniżeli w nocy, gdyż skoro się zmierzchło, w braku karawanów, których nie starczało, zachodził smutny szereg naprędce urządzonych powozów pogrzebowych: taczki, wozy, tragi, fiakry, wszystko to służyło do przenoszenia zwłok; przybywały próżne, a wracały obładowane, i znowu na nie ładowano.
W owym czasie zwykle świeciło się we wszystkich oknach. Była to pora balów; te światła dosyć podobne były do nocnych zabaw weselnych, z tą chyba różnicą, że światło jarzących świec zastępowały tu pogrzebowe świece, a zamiast wesołych śpiewów rozlegały się smutne psalmy; potem po ulicach, zamiast śmiesznych, w przezroczach znaków maskaradowych, kostjumierów, kołysały się tu i owdzie wielkie, z czerwonego jak krew szkła, latarnie, z czarnemi napisami:
Ratunek cholerycznych.
„Ze wszystkich części Paryża najokropniejszy widok, przez cały ciąg rozwijania się cholery, przedstawiało Stare Miasto, a w tej okolicy plac przed kościołem N. Panny codzień prawie bywał widownią strasznych scen. Cholera nie miała jednej fizjognomji... miała ich tysiące. I tak, w osiem dni po nagłem zapadnięciu Rodina, wiele wypadków okropnych, nadzwyczajnych zaszło na placu przed kościołem N. Panny.
Na czarnym murze arkady czytać było można świeżo przylepiony paszkwil; stały napisane ma nim następujące wyrazy:
„Zemsta... zemsta...
Ludzi chorych, ubogich, zaniesionych do szpitala, trują tam, gdyż uważają, że zbyt wiele ich się tam ciśnie; co noc łodzie, napełnione trupami, odpływają w dół Sekwany.
„Zemsta i śmierć zabójcom ludu!“
Dwaj mężczyźni, obwinięci w płaszcze i półukryci w cieniu sklepienia, przysłuchiwali się z niespokojną ciekawością coraz mocniej szerzącemu się szemraniu ludu, tłumnie zbierającego się około głównego szpitala.
Wkrótce okrzyki:
— Śmierć doktorom!... zemsta!... — doszły do uszu owych mężczyzn, zaczajonych pod arkadą.
— Paszkwile zaczynają skutkować — rzekł jeden — już ogień doszedł do prochu... Niech tylko gmin rozhuka się... a wtedy popchnąć go będzie można, dokąd się spodoba.
— Słusznie mówisz! Cholera to wielka grubjanka. Zresztą z tej strony dobrze się wszystko zanosi; zapewniają także, że spisek republikański wzburzyć ma całe przedmieście Ś-go Antoniego; żywo, żywo, to dobrze dla nas, a święta nasza sprawa odniesie zwycięstwo nad bezbożnością rewolucyjną... Idźmy co żywo do księdza d‘Aigrigny.
— A gdzież go znajdziemy?
— Niedaleko stąd, chodź... chodź.
I dwaj mężczyźni prędko znikli.
Znaczne zbiegowisko ludu, zamykające, jak powiedzieliśmy, przystęp do szpitala głównego, cisnęło się do krat, tę budowlę otaczających; za kratami widać było posterunek piechoty, gdyż krzyki Śmierć doktorom! stawały się coraz groźniejsze.
Kamieniarz i Cebula, uczestnicy napadu na fabrykę pana Hardy, ze znaczną liczbą swych nieodstępnych towarzyszy, znajdowali się także między owym motłochem. Olbrzymia postać kamieniarza wznosiła się nad grupami; mając oczy zakrwawione, rozpalone policzki, krzyczał ze wszystkich sił:
— Śmierć konowałom!... oni to trują ludzi!
— Bo to łatwiej, aniżeli żywić ich — dodawała Cebula.
Od niejakiego czasu słychać było w krętych ulicach Starego Miasta dźwięczny odgłos kilku bębnów; bębniono na alarm, gdyż groziło wybuchem zaburzenia na przedmieściu Ś-go Antoniego. Dobosze, idący pod arkadę, przechodzili przed kościołem Matki Boskiej; jeden z pomiędzy tych żołnierzy, weteran z siwemi wąsami, nagle zwolnił bębnienie i o krok w tyle pozostał; zdziwieni jego towarzysze wracają się... twarz jego zzieleniała, nogi pod nim zginają się, zanim jeszcze bębny pierwszego szeregu bić przestały. Szybkość napadu jego choroby przeraża na chwilę najodważniejszych; część przytomnego tłumu, zdziwiona nagłem ustaniem bębnów, biegnie ciekawa, aby dowiedzieć się, co zaszło.
Na widok umierającego żołnierza, którego dwaj towarzysze trzymają na ręku, jeden z owych dwóch mężczyzn, co pod arkadą przysłuchiwali się początkom wzburzenia ludu, rzekł do innych doboszów:
— Wasz kolega pewno się napił po drodze przy której fontannie?
— Tak, panie — odpowiedział żołnierz — miał wielkie pragnienie i trochę napił się wody na placu Chatelet.
— A więc zastał zatruty — rzekł ów mężczyzna.
— Otruty? — odezwało się wielu głosów.
— Nie byłoby nic dziwnego — odpowiedział mężczyzna, przybierając tajemniczą minę — bo rzucają jad do fontan publicznych; dziś rano zamordowano człowieka na ulicy Bambourg: dostrzeżono, jak wsypywał paczkę arszeniku do konwi wina u pewnego winiarza.
To powiedziawszy, człowiek ów zginął w tłumie.

W tej chwili uwagę motłochu zwrócił tłum ludzi, zbliżający się ku placowi i przed kościołem Panny Marji.

V.
MASKARADA.

Maskarada składała się z poczwórnego rydwanu, któremu towarzyszyli konno mężczyźni i kobiety; jeźdźcy i amazonki mieli fantastyczne ubiory, zarazem eleganckie i bogate; większa część tych masek należała do klasy średniej, zamożnej.
Rozeszła się była wieść, że zbiera się maskarada dla zadrwienia z cholery i dla ożywienia tym uciesznym sposobem ducha przelęknionego ludu; natychmiast artyści, młodzież światowa, studenci, czeladź kupiecka i t. p. zgłosili się na to wezwanie, i, lubo dotąd jedni drugim wcale nieznani, prędko się ze sobą zbratali; wielu było takich, co, dla uzupełnienia uroczystości, przyprowadzili swoje kochanki; zebrana przez podpisy składka pokryła koszta zabawy, i rano, po świetnem śniadaniu na końcu Paryża, wesoła kompanja wyruszyła odważnie w pochód, dla zakończenia dnia sutym obiadem, na placu, przed kościołem Matki Boskiej.
Mówimy odważnie, bo prawdziwie wytrwałego musiały być umysłu te młode kobiety, i rzadkiej stałości charakteru, aby tak przebyć to wielkie miasto, pogrążone w trwodze i rozpaczy, aby wymijać co krok targi, lektyki, karawany, napełnione chorymi, trupami, aby wreszcie na nich nie zważać i jeszcze żartować i śmiać się z klęski, która dziesiątkowała ludność miasta.
Dwaj mężczyźni, dziwacznie przebrani za pocztyljonów żałobnych, ozdobieni ogromnemi fałszywemi nosami, mający w kapeluszach plorezy z różowej krepy, a w dziurkach od guzików wielkie bukiety różane i z czarnej krepy fontazie, powozili rydwanem.
Na tym rydwanie postawione były alegoryczne osoby, wyobrażające:
Wino. — Wesołość. — Miłość. — Grę.
Powołaniem tych symbolicznych osób było ożywiać pochód, zapomocą żarcików, śmiechów, igraszek, przedrzeźniań, uczynić otoczenie szczególnie nieczułem, a przeto nieprzystępnem dla cholery. Chciano ją tym szyderskim sposobem pognębić, uśmierzyć.
Wino miało za reprezentanta Sylena otyłego, brzuchatego, rogatego, mającego skronie bluszczem uwieńczone, rysią skórę na barkach, a w ręku wielką pozłocistą czarę, otoczoną kwiatami.
Co chwila Nini-Moulin (któż byłby odpowiedniejszy do tej roli?) wypróżniał czarę, poczem obracał się i wyśmiewał z poczciwej Cholery.
Cholerzysko przedstawiał trupowaty Geront, na pół obwinięty w prześcieradło; maska jego, z zielonawej tektury, z czerwonemi, zapadłemi oczami, zdawała się bezustannie przedrzeźniać śmierć w sposób bardzo ucieszny; na głowie upudrowana, ufryzowana peruka. Tym śmiesznym reprezentantem cholery był Leżynago.
Nieodstępny towarzysz Jakóba, Morok, przebrany za króla karowego, przedstawiał Grę.
Wesołość, bezustannie śmiejąca się, wywijała około uszów Cholery pozłacanem berłem z dzwoneczkami; Wesołością była młoda, żywa, dziewczyna, która piękne czarne włosy nakryła czerwoną czapką frygijską.
Inna ładna dziewczyna, panna Modesta Bornichoux, wyobrażała Miłość i przedziwnie ją wyobrażała; nie można było dobrać na Miłość piękniejszej twarzy i ładniejszych form ciała.
Oberża, w której odbywać się miała uczta uczestników maskarady, była właśnie położona niedaleko od nieszczęsnego głównego szpitala, a stąd krzyki umierających i śpiewy bachickie biesiadników musiały kolejno i nawzajem przeplatać się i głuszyć.
Maski, wysiadłszy z powozu i zsiadłszy z koni, udały się na ucztę.
Aktorowie maskarady zasiedli do stołu w wielkiej sali oberży. Hałaśliwi są, weseli; w ich wesołości przecież daje się spostrzegać coś niezwykłego...

Większa część biesiadników pozajmowała miejsca, każdy według swego gustu, przy swojej kochance, a celibaci mieścili się, gdzie mogli.

VI.
ORYGINALNY POJEDYNEK.

Już dwa czy trzy razy przyszedł jeden z miejscowych garsonów i mówił pocichu do siwych kolegów, wskazując im giestem sufit sali bawialnej; lecz koledzy jego bynajmniej nie uważali na jego przestrogi ani na jego obawę, nie chcąc pewno psuć humoru biesiadników, których zapamiętała wesołość coraz bardziej zdawała się wzmagać.
— Któż będzie wątpić teraz o naszym wybornym sposobie traktowania tej niegrzecznej cholery? Czy ośmieliła się targnąć na nasz szanowny hufiec? — rzekł okazały Kuglarz-Turek, należący do sztandarowego orszaku maskarady.
— Znaczy to — rzekł sławny malarz romantyczny, przebrany za Rzymianina ze szkoły Dawida — znaczy to, że cholera jest nędznym kolorystą, bo jej paleta jeden tylko ma ton, i to zielonawy... Pewno ten dziwak uczył się u nudnego Jakóba, króla malarzy klasycznych, którzy są klęską dla innych rodzajów...
— Panowie! — zawołał rzeźbiarz, niemniej sławny — zakończymy tu krótko tę kwestję. Cholera jest bezecnym kolorystą, ale wyborny z niej rysownik... oddaje ci całą budowę ciała, bardzo wydatne muskuły i żyły, a jak obiera z ciała! Przy niej Michał-Anioł byłby ledwie uczniem.
— Zresztą, panowie — rzekł Nini-Moulin ze śmieszną powagą — w tej klęsce jest wielka przestroga.
— Przestroga! przestroga!
— Tak, panowie... zdaje mi się, że słyszę głos tajemny, wołający na nas: pijcie jak najlepiej, wypróżniajcie swoje kieszenie, bawcie się, bo może już policzone są godziny waszego życia... nieszczęśliwi!!!
To powiedziawszy, prawowierny Sylen korzystał z chwili roztargnienia panny Modesty, swej sąsiadki, dla uchwycenia na rumianych licach Amorka głośnego całusa. Przykład był zaraźliwy, szmer całusów pomieszał się ze śmiechami.
— O! cholero! piję do ciebie! — rzekł Nini-Moulin, tonem zabawnego wezwania — ty nie jesteś rozpaczą; przeciwnie, zapowiadasz nadzieję, tak, nadzieję. Ilużto mężów, ile żon na jeden tylko liczyli numer, niestety! bardzo niepewnej loterji wdowieństwa! Zjawiłaś się, aż oto pocieszyli się, z łaski twojej stokrotnie powiększyła się dla nich nadzieja swobody.
— A dla spadkobierców, jaka wdzięczność! przeziębienie... zbytek w jedzeniu... oto w ciągu godziny wuj lub inny krewny staje się szanownym nieboszczykiem.
— A jak to wiele przysiąg wierności i stałości utwierdzi się przez to! — rzekła sentymentalnie panna Modesta — ilużto hultajów przysięgało słabej, dobrej kobiecie, że ją kochać będą do śmierci, i ani spodziewali się, że tak słowa dotrzymają.
— Panowie — zawołał Nini-Moulin — ponieważ to może dziś mamy wilję końca świata, jak mówił sławny malarz, proponuję więc, aby się bawić w koniec świata; żądam: aby te damy zaczepiały nas, aby nas wyzywały, aby nam płatały figle, aby nam wykradały całusy, aby na wszelkie pozwalały sobie z nami wolności, aby z nas szydziły...
Z powszechnem upodobaniem przyjęto propozycję Nini-Moulina, i znowu bawić się rozkosznie zaczęto. Wpośród tego zgiełku wszedł znowu garson, który już wpierw kilka razy przychodził, i mówił pocichu z niespokojną miną do swych kolegów, wskazując im na sufit; tym razem już był bardzo blady i zmieszany; przystąpiwszy do jednego, który pełnił obowiązki marszałka hotelu, rzekł mu pocichu, wzruszonym głosem:
— Przybyli... — Kto?
— Wiesz dobrze... tam na górę... — i wskazał sufit.
Ta rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi wpośród coraz większego zgiełku.
Z pomiędzy tych wszystkich biesiadników jeden tylko nie śmiał się, nie pił, a tym był Leżynago: ponury, zadumany, prosto przed siebie patrząc, nie zważając na nic, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała tak wesołą w podobnej kompanji. Wspomnienie o tej dziewczynie, którą zawsze kochał, było u niego jedyną myślą, co go rozrywała czasami w jego zaniedbaniu.
W tej chwili Morok głośno doń rzekł:
— A cóż to, nie pijesz już, Jakóbie? A więc dosyć już masz wina? Czy wódki chcesz?... każę dać.
— Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... — odrzekł Jakób opryskliwie, i znowu zamyślił się ponuro.
— W rzeczy samej masz słuszność! — rzekł Morok szyderskim tonem, coraz głośniej mówiąc — dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... byłoby tak niebezpiecznie bratać się z butelką gorzałki, jak z nabitym pistoletem.
Słysząc mowę Moroka, podającą w wątpliwość jego odwagę pijacką, Leżynago spojrzał urażonem okiem na pogromcę zwierząt.
— Garson! — zawołał z gniewem — dwie butelki koniaku... i dwie szklanki.
— Cóż ty chcesz robić? — rzekł Morok, udając troskliwy niepokój. — Na co dwie butelki koniaku?
— Na pojedynek... — rzekł Jakób tonem zimnym, stanowczym.
— Pojedynek!? — zawołali wszyscy ze zdziwieniem.
— Tak, — odrzekł Jakób — pojedynek... — na koniak. Ty mówisz, że równie niebezpiecznie jest bawić się butelką wódki, jak nabitym pistoletem... Weźmy po butelce obaczymy, kto z nas cofnie się.
Tę dziwną propozycję Leżynaga jedni przyjęli okrzykami radości, drudzy prawdziwym niepokojem.
— Brawo! — krzyknęli wszyscy.
— Panowie — rzekł Nini-Moulin z zapałem — czy pozostaniemy obojętni na szlachetny przykład, jaki nam daje zacna Cholera (wskazał na Jakóba); on wspaniale wyrzekł: koniak... odpowiedzmy mu chwalebnie: poncz!...
— Tak! tak! poncz!...
— Poncz!!!
— Panie — odpowiedział garson triumfującym tonem — właśnie mamy miedziany kościół, świeżo pobielony, jeszcze nie używany: mieści się w nim najmniej trzydzieści butelek.
— Przynieś kocioł... — rzekł Nini-Moulin, napuszywszy się.
— Niech żyje kocioł! — krzyknięto chórem.
— Wlej w niego dwadzieścia butelek araku, włóż sześć głów cukru, kopę cytryn, funt cynamonu, i... roznieć ogień... ogień, zewsząd ogień... — dodał zacny pisarz, krzycząc jak opętany.
Nagle usłyszano kilka głuchych uderzeń, wymierzonych nad sobą biesiadujących. Wszyscy zamilkli i przysłuchiwali się.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.