Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
EUGENJUSZ SUE
Żyd
wieczny tułacz
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9
|
Pałac Saint-Dizier był największym i najwspanialszym domem na ulicy Babilońskiej w Paryżu.
Nic okazalszego i posępniejszego zarazem nad widok tej dawnej siedziby; ogromne okna o małych szybkach, pomalowane popielato, posępniejszemi jeszcze czyniły kamienne, poczerniałe podmurowanie.
Pałac ten podobny był do wszystkich innych w tej okolicy, pobudowanych w połowie zeszłego wieku; był to wielki korpus z trójkątnym frontonem, o jednem piętrze; a do wysoko podniesionego parteru wchodziło się z obszernego ganku.
Jedna jego fasada wychodziła na obszerny dziedziniec, osłonięty po obu stronach arkadami, które łączyły się z innymi obszernymi budynkami; druga fasada zakończona była przy ogrodzie, prawdziwym parku, zajmującym przestrzeń dwunastu do piętnastu morgów; z tej strony dwa skrzydła, do korpusu przytykające, tworzyły dwie boczne galerje.
Jak prawie przy wszystkich pałacach w tej dzielnicy, tak i przy tym na końcu ogrodu, był tak zwany mały pałacyk czyli domek.
Był to pawilon w kształcie rotundy, w guście epoki pani Pompadour z mnóstwem ozdób po wszystkich zewnętrznych ścianach. Pawilon ten, zamieszkany przez pannę Adrjannę Cardoville, składał się z parteru, do którego się wchodziło z przedsionka, po kilku schodach: mała sień prowadziła do okrągłego salonu, oświeconego z góry; z tym salonem, stykały się cztery pokoje i kilka izb w antresolach dla służących.
Podobne budowle przy wielkich posesjach w naszych czasach nie bywają zamieszkane, albo też przerabiają je na oranżerje; lecz osobliwszym wyjątkiem pawilon pałacu Saint-Dizier został odrestaurowany; białe jego mury świeciły się jak marmur kanaryjski, a odświeżona, powabna jego budowa szczególnie odbijała od ponurych gmachów, które widać było na drugim końcu obszernej, zielonej równiny, na której tu i owdzie rozrzucone zostały wielkie klomby zielonych drzew.
Następująca scena odbywała się nazajutrz po przybyciu Dagoberta z córkami generała Simon.
Na pobliskim kościele wybiła godzina ósma rano, pogodne zimowe słońce świetnie wschodziło na czysto lazurowem niebie, z za wielkich, ogołoconych drzew, które w lecie tworzyły zieloną kopułę nad pawilonem.
Drzwi w przedsionku otworzyły się, a promienie słońca oświeciły dwie ładne istoty, z których jedna zwłaszcza odznaczała się niezwykłą pięknością.
Inaczej mówiąc, była to młoda dziewczyna i śliczna suczka, z wyżełków angielskich, z gatunku, który Anglicy nazywają King’s Charles. Obie pokazały się pod perystylem rotundy.
Młodej dziewczynie było na imię Żorżetta, suczkę nazywano Lutyną.
Żorżetta ma lat osiemnaście: nigdy Floryna czyli Marion, nigdy subretka Marivana nie miała zgrabniejszej figurki, żywszego oka, figlarniejszego uśmiechu, bielszych ząbków, bardziej rumianych lic, powabniejszej kibici, piękniejszej nóżki, wdzięczniejszych ruchów.
Lubo jeszcze było dość rano, Żorżetta starannie już była ubrana; mały czapeczek z koronek, krojem pół-wiejskim, ugarnirowany różową wstążką, loki ślicznych konopiastych włosów, takie było przybranie jej świeżej, nadobnej twarzy, suknia z popielatej lewantyny, chusteczka liljowa, spięta na przodzie dużą kokardą z różowego aksamitu, osłaniała pięknie zaokrągloną pierś; fartuszek z holenderskiego płótna, biały jak śnieg, garnirowany u dołu trzema szerokiemu zakładkami, a nad niemi pasek przepasywał jej kibić okrągłą i giętką jak trzcina... rękawki krótkie, gładkie, obszyte wąską koronką, dozwalały widzieć jej pulchne, czerstwe, białe ręce, które duńskie, długie rękawiczki, aż po łokcie zachodzące, chroniły od ostrego zimna.
Gdy Żorżetta uniosła suknię, aby swobodniej wejść na schody perystylu, pokazały się obojętnym oczom Lutyny kształtne nóżki w białych jedwabnych pończochach z czarnego tureckiego atłasu.
Kiedy taka blondynka, jak Żorżetta, jest przytem dowcipną, gdy iskra życia błyszczy w jej wesołem niebieskiem oku; gdy żywy rumieniec okrywa jej czyste lica, bywa ona jeszcze powabniejszą, bardziej zachwycającą, niż brunetka.
Ta uprzejma, rześka subretka, co to wczoraj wprowadziła Agrykolę do pawilonu, była pierwszą pokojówką panny Adrjanny Cardoville, synownicy księżnej Saint-Dizier.
Lutynia, szczęśliwie znaleziona przez kowala, zaczęła szczekać radośnie i skakała, biegała i tarzała się po murawie; była cokolwiek większa jak pięść; włosy jej futerka, czarne jak heban, połyskiwały pod szeroką z czerwonego aksamitu przepaską na szyi; łapki osłaniał długi płomienistego koloru włos; takaż była bardzo krótka mordka w jej wielkich oczach błyszczała pojętność, a kędzierzawe uszki dotykały ziemi.
Żorżetta była tak żywa, tak swawolna, jak Lutyna, za którą biegała i, z którą figlowała, bo już to goniła ją już przed nią uciekała po zielonej murawie.
Nagle na widok drugiej osoby, poważnie zbliżającej się, Żorżetta i Lutyna stanęły pośród swych igraszek. Malutka King's Charles, co była o kilka kroków na przodzie, śmiała i wierna swemu imieniu, trzymała się krzepko na silnych nóżkach i śmiało czekała nieprzyjaciela, pokazując drwa rzędy ostrych ząbków, białych jak kość słoniowa.
Nieprzyjacielem była kobieta w podeszłym wieku, za którą biegł bardzo opasły jasno-kawowego koloru mops, ogon miał zakrzywiony w obrączkę, tułów okrągluchny, szerść połyskująca, szyjkę nieco wykrzywioną; szedł, stawiając nogi bardzo szeroko, krokiem poważnym. Jego pysk czarny, kłótliwy, zmarszczony, podwinięty od dołu z przyczyny dwóch zbyt wystających zębów, miał wyraz bardzo ponury i mściwy.
Nieprzyjemne to zwierzę nazywało się Monsieur.
Właścicielka mopsa, jejmość lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyła, miała na sobie ubiór o tyle posępny i surowy, o ile Żorżetka wykwintny i wesoły. Składał się on z sukni koloru brunatnego, z czarnej mantyli jedwabnej i takiego kapelusza; twarz tej kobiety za młodu musiała być przyjemna, a policzki rumiane, brwi wydatne, oczy czarne, jeszcze bardzo żywe, wcale nie zgadzały się z fizjognomją cierpką, surową, jaką usiłowała sobie nadać.
Jejmość ta, powoli chodząca, ostrożna, była to pani Augustyna Grivois, pierwsza pokojówka księżnej Saint- Dizier.
Nietylko wiek, fizjognomją, ubiór tych dwóch kobiet uderzającą przedstawiały sprzeczność, ale nawet sprzeczność rozciągała się aż do zwierząt, które im towarzyszyły; taż sama była różnica między Lutyną a Monsieur, co między Żorżettą a panią Grivois.
Gdy pani Grivois spostrzegła małą King's Charles, na twarzy jej ukazały się zdziwienie i niechęć, co nie uszło oka młodej dziewczyny.
Lutyna, co ani na krok nie cofnęła się, zobaczywszy Monsieura, patrzała nań śmiało, pogardliwem okiem, a nawet postąpiła ku niemu, z miną tak wyraźnie nieprzyjacielską, iż mops, trzy razy od niej większy, wydał trwożliwy pisk i szukał schronienia za panią Grivois.
Ta odezwała się do Żorżetty ze złością:
— Zdaje mi się, moja panno, że mogłabyś zaniechać drażnienia swego psa i szczucia nim mojego.
— Ach! to pewno dla ochrony swego szanownego, szkaradnego psiska wypędziłaś pani Lutynę na ulicę ogrodowemi drzwiami. Lecz szczęściem uczciwy chłopiec znalazł Lutynę i odniósł ją mej pani. Ale, czemuż przypisać mam szczęście, że panią oglądam tak rano?
— Księżna poleciła mi — odpowiedziała panna Grivois, nie mogąc ukryć złośliwego śmiechu — odwiedzić w tej chwili pannę Adrjannę... Idzie o bardzo ważną rzecz, którą jej samej mam powiedzieć.
Na te słowa Żorżetta zarumieniła się i nie mogła się wstrzymać od okazania pewnego niepokoju, czego przecie nie spostrzegła pani Grivois, zajęta swym mopsem, do którego Lutyna zbliżyła się znów z bardzo groźną miną.
Żorżetta tymczasem, uspokoiwszy się po chwilowem wzruszeniu, odpowiedziała pewnym tonem:
— Pani moja położyła się wczoraj spać bardzo późno i zakazała mi wchodzić do siebie przed południem.
— Być może... ale kiedy tu idzie o spełnienie rozkazów księżnej, jej ciotki... będziesz więc panna tyle grzeczną, że obudzisz swoją panią... niezwłocznie.
— Mej pani nikt nie ma nic do rozkazania... ona jest w swym własnym domu; a ja nie przebudzę jej aż o dwunastej... tak mi zaleciła.
— Ha! jeżeli tak, to ja sama pójdę.
— Floryna i Hebe nie otworzą pani... Ja mam klucz od salonu... a tylko przez salon można wejść do panny Adrjanny.
— Jakto!... śmiesz mi odmówić spełnienia rozkazów księżnej?
— Tak, śmiem nie chcieć obudzić mej pani przed czasem, jaki mi oznaczyła.
— Otóż-to skutki ślepej dobroci księżnej pani dla swej siostrzenicy — mówiła jejmość coraz smutniejszym tonem. — Panna Adrjanna już nie zważa na rozkazy swej ciotki i otacza się młodemi, co to od rana zaraz stroją się, jak...
— Jak pani możesz obmawiać, ty, co niegdyś byłaś najzalotniejszą ze wszystkich kobiet u księżnej... mówiono o tem w pałacu od pokolenia do pokolenia, aż do naszych czasów.
— Jakto, od pokolenia do pokolenia?.. Cóż ja sto lat już mam, czy co!... To impertynencja.
— Ja mówię o pokoleniach pokojówek, gdyż, prócz pani, mało która wytrzyma dwa, trzy lata u księżnej. Zanadto ona cnotliwa... dla tych dziewcząt...
— Panno! proszę nie mówić tak o mej pani... której imię na klęczkach tylko wspominać należałoby...
— A jednakże... gdyby chciano źle mówić...
— Panna śmiesz!...
— A wczoraj wieczór... o wpół do dwunastej...
— Wczoraj wieczór?...
— Dorożka zatrzymała się o kilka kroków od pałacu... jakaś tajemnicza osoba, okryta płaszczem, wysiadła z niej, zapukała ostrożnie nie do drzwi, ale w okno odźwiernego... a o pierwszej zrana dorożka jeszcze stała na ulicy... ciągle czekając na tajemniczą osobę w płaszczu... która przez cały ten czas wymawiała pewno, jak dopiero powiedziałaś pani, imię księżnej... na klęczkach...
Czy to, że pani Grivois nie była uwiadomiona o odwiedzinach, które Rodin złożył wczoraj księżnej Saint-Dizier, skoro się dowiedział o przybyciu do Paryża córek generała Simon, czy też pani Grivois udawała, że nie wie o tych odwiedzinach, dość, że odpowiedziała, z pogardą tylko wzruszając ramionami:
— Nie rozumiem, co panna chcesz powiedzieć i nie poto przyszłam tu, abym słuchała takich niedorzecznych baśni, raz jeszcze pytam, czy zaprowadzisz mnie panna do panny Adrjanny, czy nie?
— Powtarzam pani, że moja pani śpi i że zabroniła mi przychodzić do siebie przed dwunastą.
Rozmowa ta toczyła się w niejakiej odległości od pawilonu, którego przedsionek widać było w końcu dość długiej alei...
Nagle pani Grivois zawołała z przestrachem, wskazując ręką w tę stronę.
— Co to! czy to podobna... cóż to ja widzę?
— Cóż takiego, cóżeś pani zobaczyła? — zapytała Żorżetta, odwracając się.
— Kogo widziałam?... — powtórzyła pani Grivois zdumiona.
— Nie domyślam się.
— Pannę Adrjannę!...
— A gdzie to?
— Szła prędko na schody... Dobrze ją poznałam po jej chodzie, po jej kapeluszu i po płaszczyku... Powracać do domu o ósmej godzinie rano! — zawołała pani Grivois — ależ to nie do uwierzenia.
— Pannę Adrjannę?... widziałaś pani?... — odparła Żorżetta i głośno śmiać się zaczęła.
— Aha!... rozumiem... chcesz się pani pomścić za moją prawdziwą historję o wczorajszej dorożce... To bardzo zręcznie!
— Powtarzam ci, że w tej chwili widziałam...
— Cóż znowu! pani Grivois, jeśli na serjo chcesz to utrzymywać, chyba ci się przewróciło w głowie...
— Mnie w głowie się przewróciło... dlatego, że mam dobre oczy... Furtka, którą się wychodzi na ulicę, jest nawprost alei blisko pawilonu, temi to pewno drzwiczkami panna Adrjanna powróciła... Ach, mój Boże! cóż się dzieje... cóż powie księżna pani. Oj! przeczucia nie myliły jej... do czego to doprowadziła słabość dla dziwactw siostrzenicy; to szkaradnie... tak szkaradnie, iż lubo własnemi oczyma widziałam, jednak jeszcze nie mogę uwierzyć..
— Ponieważ pani tak mówisz, zmuszoną jestem zaprowadzić cię do panny Adrjanny, abyś się przekonała na własne oczy, że ci się przewidziało.
— Mądra jesteś, moja kochana, ale nie mędrsza ode mnie... Chcesz, abym teraz poszła... wierzę temu... w tej chwili pewną jesteś, że zastanę pannę Adrjannę w domu...
— Ależ, pani Grivois, zapewniam cię...
— To ci tylko powiem, że ani ty, ani Floryna, ani Hebe dwudziestu czterech godzin tu nie zabawicie; księżna pani położy koniec tak brzydkiemu zgorszeniu; idę natychmiast powiedzieć jej, co się tu dzieje. Wychodzi w nocy, o! zgrozo!... powracać o ósmej godzinie rano... to niesłychana rzecz... gdybym na własne oczy nie widziała, nigdybym nie uwierzyła.
Zresztą, nastąpić to musiało... nikogo nie zdziwi. Nie...pewno nie... i wszyscy, którym opowiem to szkaradzieństwo, odpowiedzą mi pewno: To nic dziwnego. Jakie to zmartwienie dla mej biednej pani, jaki to dla niej cios okropny!
I pani Grivois spiesznie wróciła do pałacu, a za nią mops, który, równie jak ona, wydawał się zagniewany.
Blisko godzina czasu upłynęła, odkąd pani Grivois widziała, czyli raczej zdawało się jej, że widziała pannę Adrjannę Cardoville wracającą zrana do pawilonu pałacu Saint-Dizier.
Aby ułatwić pojęcie dziwaczności następujących obrazów, wyjaśnić trzeba niektóre wydatne strony oryginalnego charakteru Adrjanny Cardoville.
Ta oryginalność polegała na zbytniej nieuległości ducha, połączonej z wrodzoną odrazą do wszystkiego, co było szpetne, naturalnie dodać należy do tego nieprzezwyciężone upodobanie w otaczaniu się wszystkiem, co było piękne, powabne.
Malarz, największy miłośnik kolorytu, rzeźbiarz, zachwycający się kształtem — nie czuli więcej, niż Adrjanna, szlachetnego zapału, jaki wzbudza w ludziach wytwornej natury widok doskonałej piękności.
I nietylko upodobaniom oczu dogadzać lubiła ta młoda dziewica; harmonijniejsze głosy śpiewu, melodja instrumentów, rytm poezji najwyższą sprawiały jej rozkosz, gdy przeciwnie ostry głos, niezgodne dźwięki przykre wywierały na niej wrażenie, jakie czuła mimowolnie na widok brzydkiego przedmiotu. Lubiąc namiętnie kwiaty, przyjemne zapachy, znajdowała w otaczaniu się niemi wielką przyjemność, jaką jej sprawiały muzyka i plastyczna piękność... Czyż mamy wskazać jeszcze jednę osobliwszą stronę jej charakteru? Adrjanna była wielką łakotnisią i lepiej niż kto inny znała się na smaku wytwornych owoców, umiała ocenić delikatnego bażanta, lub wykwintny gatunek wina.
Wszelako Adrjanna używała tego wszystkiego z bardzo przyzwoitem umiarkowaniem, uważała ona za powinność doskonalenie, uszlachetnienie zmysłów, któremi ją Stwórca obdarzył; według niej, byłoby oburzającą niewdzięcznością przytłumiać te boskie dary zbytkami lub poniżać je niegodnym wyborem, od którego chroniła ją nadzwyczajniejsza delikatność gustu.
U niej pojęcia o pięknie i brzydocie zastępowały pojęcie o dobrem i złem.
Jej poszanowanie dla wdzięku, dla wytworności, dla fizycznej piękności, przywiodło ją do poszanowania moralnej piękności, bo jak wyraz namiętności złośliwej i nikczemnej szpeci najpiękniejsze twarze, tak znowu szlachetne uczucia bywają ozdobą nawet najszpetniejszego oblicza.
Słowem, Adrjanna była najzupełniejszem uosobieniem zmysłowości... nie owej zmysłowości pospolitej, bezrozumnej, ciemnej, zepsutej nawyknieniem lub potrzebą rozkoszy brutalnych, bez wyboru, ale zmysłowości wytwornej, która tem bywa dla zmysłów, czem inteligencja dla duszy.
Niepodległość charakteru młodej dziewicy była nadzwyczajna. Nadewszystko oburzała ją owa, z położenia kobiety w stanie społecznym wypływająca zawisłość; śmiało postanowiła się od niej bronić.
Zresztą w Adrjannie nie było nic męskiego; była to kobieta w całem tego wyrazu znaczenia, kobieta ze swoich wdzięków, ze swoich dziwactw, z zachwycającej kobiecej piękności; kobieta ze swojej bojaźliwości, jak również z zuchwałości; kobieta pełna nienawiści dla grubjańskiej przewagi mężczyzny, jak i pełna skłonności do ślepego poświęcenia dla tego, któryby w jej mniemaniu stał się tego godnym; kobietą była także przez swój dowcip, nieco swobodny; kobietą przez słuszną wzgardę dla mężczyzn, czy to zbyt dumnych, czy upojonych pochlebstwami, których czasami napotykała w salonie ciotki, księżnej Saint-Dizier, gdy mieszkała z nią razem.
Podawszy te niezbędnie potrzebne objaśnienia, udamy się z czytelnikiem w odwiedziny Adrjanny Cardoville, wychodzącej, z kaplicy.
Potrzebaby mieć świetny koloryt szkoły weneckiej, aby oddać zachwycającą scenę, która jakby się działa raczej w XVI wieku, w jakim pałacu florenckim, a nie w Paryżu, w głębi przedmieścia św. Germana, w lutym 1832 r.
Światło padało do półkulistego pokoju podwójnem oknem, tworzącem oranżerję z roślin. Mury pawilonu, zbudowane z ciosowych, bardzo dużych kamieni, bardzo głęboką tworzyły framugę okna, zamkniętego zewnątrz jedną bardzo wielką taflą szklanną, a wewnątrz drugą tejże wielkości; w przestrzeni między temi taflami do trzech stóp głębokiej, umieszczono skrzynię, napełnioną ziemią, w której zasadzone pnące się rośliny, wznosząc się splotami, tworzyły wokoło matowej tafli girlandę z liści i kwiatów.
Obicie adamaszkowe, karmazynowego koloru, z nieco jaśniejszemi arabeskami, okrywało ściany; takimże kobiercem pokryta była posadzka. Na ciemnem, neutralnem, iż tak powiem, tle lepiej odbijały wszelkie odcienia.
Przed oknem, zwróconem na południe, stała toaleta Adrjanny, prawdziwe mistrzowskie dzieło sztuki złotniczej.
Na obszernej półce, z lazurowego kamienia, widać było porozstawiane słoiki srebrno-pozłacane z cudnie emaljowanemi nakrywkami, flaszeczki kryształowe i inne przybory toaletowe z perłowej masy, z szyldkretu, ze słoniowej kości, wysadzane ozdobami złotemi, w przedziwnym guście; dwie wielkie figury srebrne, wykończone w stylu czysto starożytnym, unosiły owalne, na śrubkach obracające się, zwierciadło, a jego ramy, rzadkiej roboty, otaczała girlanda ze świeżych, codzień odnawianych kwiatów.
Dwa ogromne wazony japońskie, błękitne, pozłacane, mające do trzech stóp średnicy, stały na kobiercu, po obu stronach toalety, i napełnione rozkwitającemi kameljami, tworzyły jakby krzaki, ubarwione najżywszymi kolorami.
W głębi pokoju, naprzeciw okna, widać było w mniejszej niż naturalna, wielkości, czarującą, otoczoną także kwiatami, grupę Dafnisa i Chloi z białego marmuru, najczyściejszy ideał powściągliwego wdzięku młodzieńczego i piękności...
Wielka srebrna szkatuła, zdobna misternym rylcem, złotemi figurami i drogiemi kamieniami różnych kolorów, oparta na czterech nóżkach z pozłacanego bronzu, zawierała różne drobiazgi toaletowe; dwa zwierciadła, ozdobione żyrandolami, kilka wybornych kopij Rafaela i Tycjana, malowanych przez Adrjannę, wyobrażających portrety mężczyzn lub kobiet cudnej piękności; kilka konsol ze wschodniego jaspisu, a na nich złote i srebrne kubki, napełnione perfumami; miękka sofa, kilka krzeseł, okrągły stolik drewniany, złocony, dopełniały ubrania tego pokoju, wonnego najprzyjemniejszemi zapachami.
Adrjanna, dopiero co wyszedłszy z kąpieli, siedziała przed toaletą; otaczały ją trzy kobiety.
Skutkiem dziwactwa, albo raczej logiki jej upodobania w piękności i harmonji w każdej rzeczy, Adrjanna chciała, aby dziewczyny, usługujące jej, były bardzo piękne i ubrane wytwornie i ładnie.
Widzieliśmy już Żorżettę, interesującą blondynkę, w zalotnym ubiorze subretki z komedji Marivana; dwie jej towarzyszki bynajmniej nie ustępowały co do piękności i wdzięków...
Jedna, imieniem Floryna, wysokiego wzrostu i zgrabna, kostjumem przypominała Dyanne. była blada, brunetka; jej duże włosy, splecione z tyłu głowy w warkocze, przypięte były długą złotą szpilką. Ręce, jak i jej towarzyszki, miała zupełnie obnażone; ubrana była w piękną suknię jasno-zielonego koloru, nader szeroką, lecz z obcisłym stanikiem, wyciętym kwadratowo aż do koszulki z białego batystu, drobniutko układanej, zapiętej na pięć złotych guzików.
Twarz trzeciej pokojówki Adrjanny była tak czerstwa, tak niewinna, pusta, a tak miła i przystojna, iż pani nadała jej imię Hebe; suknia blado-różowa, kroju greckiego, nie okrywała ślicznych piersi i ładnych rąk, obnażonych aż do ramion.
Fizjognomje tych dziewcząt były wesołe, swobodne; nie widać było w ich twarzach wyrazu tłumionej niechęci, zawistnego nadskakiwania, obrażającej poufałości, lub płaskiej uniżoności.
Gdy na wyścigi i z największą troskliwością usługiwały swej dobrej pani, widać było w ich zajęciu przywiązanie, szacunek i wdzięk; zdawało się, że znajdują przyjemność w nadawaniu uroku swej pani. Rzekłbyś, że upiększać i stroić ją było dla nich zadaniem sztuki, pełnej powabu, i że zajmowały się tem z radością, przywiązaniem i dumą.
Słońce mocno oświecało toaletę, stojącą przed oknem; Adrjanna siedziała na krześle o niskiej poręczy; miała na sobie długi jedwabny szlafrok blado-niebieskiego koloru, w takież kwiatki, przewiązany w pasie tak cienkim, jak u dwunastoletniego dziecka; szyja jej wysmukła, jak u ptaka, ręce i ramiona również obnażone — dziwnie była piękna; jakkolwiek pospolitego użyjemy porównania, tylko najpiękniejsza słoniowa kość dałaby wyobrażenie o czystej białości jej skóry, atłasowej gładkości i połysku, kilka kropel wody, pozostałe z kąpieli przy osadzie włosów Adrjanny, toczyły się po ramionach, jak perły kryształowe, po białym marmurze.
Nadzwyczajną piękność jej płci, właściwą kobietom żółtowłosym, podwyższały jeszcze ciemno-purpurowe wilgotne usta, różowe, przezroczyste, małe uszy i paznogcie; wreszcie całe ciało tchnęło zdrowienn, życiem i młodością. Oczy Adrjanny, wielkie, czarne jak aksamit, jużto iskrzyły się wesołością, już otwierały się omdlałe, jakby za zasłoną, między dwiema frendzlami długich rzęs, równie czarnych, jak piękne, łukiem zakreślone brwi...
Dziwnem a pięknem zrządzeniem natury, Adrjanna miała brwi i rzęsy czarne obok rudych włosów, czoło jej małe, jak u greckich posągów, uzupełniało owalną twarz; delikatnie wygięty nas był nieco orli, czysta emalja zębów błyszczała, jak śnieg, a rumiane usta, jakby wzywały do słodkich całusów, wesołych uśmiechów.
Adrjanna, jak powiedzieliśmy, należała do rudowłosych, lecz z tego rodzaju, jaki widzi się na przecudnych portretach Tycjana lub Leonarda da Vinci... Roztopione złoto nie migocze tak świetnym połyskiem, jak jej naturalnie lekko kędzierzawe włosy, miękkie, jak jedwab delikatne, a długie, tak długie... iż sięgały ziemi, gdy stała, i że, jak Wenus osłonić się niemi mogła.
W tej chwili szczególnie pięknie wyglądały. Żorżetta, stojąc za swoją panią, z trudnością zebrać mogła w małą białą rączkę tę pyszną kosę, której blask podwyższało jeszcze światło słońca...
Gdy ładna pokojówka zapuściła grzebień z kości słoniowej w falujące złociste zwoje tej ogromnej jedwabistej kosy, rzekłbyś, że tysiące iskier z nich wytryskało, nie mniej żywy blask odbijało słoneczne światło od licznych puklów, które, rozdzielone na czole, spadały po licach Adrjanny i dotykały śnieżnych piersi.
Kiedy Żorżetta, stojąc, czesała piękne włosy swej pani, Hebe, dotykając jednem kolanem ziemi, a na drugiem trzymając opartą śliczną nóżkę panny Cardoville, kładła jej mały trzewiczek z czarnego atłasu i sznurowała wąskie wstążki na ażurowej, jedwabnej pończoszce, Floryna, nieco dalej stojąc, podawała swej pani w złocistym słoiku pachnące ciasto, którem Adrjanna lekko potarła śnieżne ręce o wysmukłych paluszkach, których końce były jakby zafarbowane karminem...
Wreszcie nie zapominajmy o Lutynie; ta, leżąc na kolanach swej pani, otwierała oczy i jakby się przypatrywała różnym zmianom toalety Adrjanny z pilną uwagą.
Srebrno dźwięczny głos dzwonka dał się słyszeć zewnątrz; Floryna, na znak dany przez panią, wyszła i prędko wróciła, niosąc list na małej złocistej tacce.
Podczas gdy pokojowe kończyły jej ubranie, Adrianna wzięła ów list od rządcy dóbr Cardoville, następującej.treści:
- „Pani!
„Znając jej dobre serce i wspaniałomyślność, ośmielam udać się do pani z całą ufnością.
„Przez dwadzieścia lat służyłem ś. p. jej ojcu, gorliwie i uczciwie; sądzę, że tak rzec mogę... Zamek został sprzedany, a ja i moja żona mamy być odprawieni i pozbawieni wszelkiego sposobu do życia. Niestety! w naszym wieku, Pani, jak to boleśnie“.
— Biedni ludziska — rzekła Adrjanna, przerywając czytanie — w istocie ojciec mój chwalił mi zawsze ich poświęcenie i uczciwość.
Czytała dalej:
„Wprawdzie byłby dla nas sposób utrzymania się na swem miejscu... ale chodziłoby o to, abyśmy dopuścili się podłości; ale niech będzie, jak chce, ani ja, ani moja żona nie chcemy zarabiać na chleb w ten sposób“.
— Dobrze! wybornie... zawsze tacy, jak byli — rzekła Adrjanna — godność wśród ubóstwa... to zapach kwiecia wśród łąk.
„Pani! aby jej wytłómaczyć niegodziwość, jąkiejby od nas wymagano, winienem najpierw powiedzieć, że dwa dni temu przybył tu z Paryża pan Rodin“.
— A! Rodin — rzekła panna Cardoville, znowu przerywając czytanie — sekretarz księdza d’Aigrigny... nie dziwię się teraz, jeżeli idzie o jakie wiarołomstwo, lub jaką tajemną intrygę... Zobaczymy.
„Pan Rodin przybył z Paryża, aby oznajmić nam, że dobra są sprzedane, że jednak mógłby zatrzymać nas na miejscu, gdybyśmy mu pomogli dać nowej dziedziczce za spowiednika księdza, który nie używa tu dobrej opinji, i jeżeli dla dopięcia tego celu zgodzimy się na spotwarzenie innego księdza, człowieka zacnego, bardzo poważnego, bardzo lubianego w całej okolicy.
„Niedość na tem: wkładał on na mnie obowiązek, abym sekretnie pisywał, dwa razy na tydzień, do pana Rodina o wszystkiem, coby się tu działo w zamku. Wyznać muszę pani, że te propozycje, ile możności, osłaniał, ukrywał pod dość niewinnemi pozorami; ale pomimo mniej więcej zręcznej formy, grunt rzeczy był zawsze taki, jak miałem zaszczyt to pani oznajmić“.
— Przekupstwo... potwarz i denuncjacje! — pomyślała Adrjanna z oburzeniem — wspomnieć nie mogę o tych ludziach, ażeby, mimowolnie, nie budziło się we mnie wyobrażenie ciemności, trucizny i obmierzłych czarnych gadzin... a co, zaiste, okropnem jest widowiskiem. Wolę też dlatego myśleć o spokojnych i łagodnych postaciach Dupont’a i jego żony.
Adrjanna czytała dalej:
„Łatwo domyślisz się, pani, żeśmy się na to zgodzić nie mogli, opuścimy Cardoville, gdzie przebywamy już od lat dwudziestu; ale opuścimy to miejsce, jako uczciwi ludzie... A teraz, łaskawa pani, gdybyś u kogo z pomiędzy swoich dostojnych przyjaciół mogła wynaleźć dla nas miejsce, pani, co tak dobrą jesteś, gdybyś nas poleciła, może z jej łaski nie pozostalibyśmy na starość bez kawałka chleba“.
— Zapewne... nie napróżno udali się do mnie... Wyrwać tych biednych ludzi ze szpon pana Rodina jest obowiązkiem, rozkoszą; bo zarazem to rzecz słuszna i niebezpieczna... a ja tak lubię stawiać czoło człowiekowi potężnemu, który uciska innych.
I dalej czytała Adrjanna:
„Rozpisawszy się o sobie, pozwól pani, że błagać będę o opiekę i dla innych, bo źleby to było myśleć tylko o sobie samych; dwa okręty rozbiły się na naszych brzegach przed trzema dniami, kilku tylko podróżnych zdołaliśmy uratować i tu przyprowadzić, gdzie ja z żoną daliśmy im przytułek, na jaki nas było stać; kilku z tych uratowanych odjechało już do Paryża, ale jeden jeszcze pozostał. Rany jego dotąd jeszcze nie pozwalają mu opuścić zamku, i zatrzymamy go tu jeszcze przez kilka dni...
„Jest to młody książę indyjski, około dwudziestu lat mający, równie dobry jak piękny... bardzo piękny, pomimo, że cera jego jest śniada, jak u wszystkich ludzi w jego kraju“.
— Książę indyjski! młody, dobry i piękny! — zawołała wesoło Adrjanna — to wybornie, a nadewszystko to niezwykłe; ten książę-rozbitek posiada już całą moją sympatję...
ale cóż ja mogę uczynić dla tego Adonisa z nad brzegów Gangesu, który się rozbił na brzegach Pikardji?
Trzy służące Adrjanny patrzyły na nią, niebardzo zresztą zdziwione, gdyż przywykły już do jej osobliwszego charakteru.
Żorżetta nawet i Hebe ostrożnie zaczęły się uśmiechać; Floryna śmiała się również, jak jej piękne towarzyszki, ale nieco później, jakgdyby chciała wprzód wysłuchać i zatrzymać w pamięci wszystkie słowa swej pani, mocno zajętej treścią listu w tem miejscu, gdzie była mowa, jak się wyraziła, o Adonisie z nad brzegów Gangesu.
Adrjanna czytała dalej:
„Jeden z ziomków księcia indyjskiego, który pozostał przy nim, dla doglądania go, powiedział mi, że książę podczas rozbicia utracił wszystko, co miał... i że nie ma sposobu dostać się do Paryża, gdzie jego obecność jest niezbędna dla interesu bardzo ważnego i nie cierpiącego zwłoki... nie od księcia dowiedziałem się o tych szczegółach, gdyż on sam wydaje się być zanadto dumnym i ceniącym swą godność, aby się miał użalać; lecz jego ziomek, otwartszy, zwierzył mi się z tych wiadomości, dodając, że jego młody rodak wielkich już doznał nieszczęść, i że jego ojciec, król pewnego kraju w Indjach, został niedawno zabity i wydziedziczony przez Anglików“.
— To osobliwe — rzekła Adrjanna, zastanawiając się — te okoliczności przypominają mi, że często mój ojciec opowiadał o jednej z naszych krewnych, która wyszła za mąż w Indjach za jakiegoś króla Indyjskiego, do którego wszedł w służbę generał Simon, ten, którego niedawno mianowano marszałkiem... — potem, przerywając sobie, dodała z uśmiechem: — Ach! jakby to było zabawne... a mnie tylko zdarzają się podobne rzeczy, i mówią, że ze mnie oryginał... nie ja to, jak sądzę, lecz Opatrzność niekiedy dziwną się okazuje... Ale jakże się nazywa ten książę... zobaczymy.
„Bezwątpienia raczysz pani przebaczyć naszemu uprzykrzaniu się; ale sądziliśmy, że uważałabyś nas, i słusznie, za egoistów, gdybyśmy mówili tylko o swych własnych dolegliwościach, kiedy dzieli je z nami zacny i godny politowania książę... nakoniec pani raczysz mi wierzyć... stary jestem, wiele mam doświadczenia, dosyć mi spojrzeć na szlachetną, pełną słodyczy twarz tego Indjanina, a przysiągłbym, że godzien jest względów pani, o które dla niego proszę: wystarczyłoby przysłać mu cokolwiek pieniędzy, aby mógł sprawić sobie europejski ubiór, gdyż wszystkie suknie indyjskie postradał podczas rozbicia“.
— O nieba! ubiory europejskie... — zawołała wesoło Adrjanna. — Biedny książę! Niech go od nich Bóg zachowa i ja także!... Już dosyć sprzyja mu los, kiedy z głębi Indyj posyła go do mnie, aby nigdy nie nosił tego obmierzłego ubioru europejskiego, tych szkaradnych sukien, tych strasznych kapeluszy, które czynią mężczyzn tak śmiesznymi, tak brzydkimi, iż prawdziwie nic w nich nie można upatrzyć powabnego... Tak więc przybywa do mnie młody, piękny książę z obcych wschodnich krajów, gdzie mężczyźni ubierają się w jedwabie, muśliny i kaszmiry, nie zaniedbam skorzystać z tej rzadkiej sposobności i szczerze się nim zajmę. A więc niech mówi, co chce, Dpuont — ale precz z sukniami europejskiemi dla Indjan... Ale jakże się nazywa ten książę? Co za osobliwsze byłoby zdarzenie, gdyby to był kuzyn z nad Gangesu! Gdy byłam mała, tyle mi mówiono dobrego o ojcu jego królewskiej mości, iż byłabym bardzo ciekawa oglądać jego syna i przyjąć go jak najlepiej... Ale zobaczymy, jak się on nazywa...
I dalej czytała:
„Gdybyś oprócz małej sumki, raczyła pani ułatwić, jemu, jak również jego rodakowi, dostanie się do Paryża, byłoby to wielkiem dobrodziejstwem dla tego biednego księcia, a tak już nieszczęśliwego.
„Nakoniec, aż nadto mi jest znaną delikatność pani, abym się nie miał domyślać, że może zechcesz pani przesłać księciu tę pomoc bez wyjawienia swego nazwiska; w takim razie rozkazuj mi, pani, i rachuj na moją roztropność; jeżeliby zaś przeciwnie, postanowiłaby pani przesłać mu pomoc bezpośrednio, to jego nazwisko, takie, jakie mi napisał jego towarzysz: Książę Dżalma, syn Kadżi-Sinha, króla Mundy“.
— Dżalma — żywo rzekła Adrjanna, przypominając sobie — Kadżi-Sinha... tak... to ten sam... właśnie to samo mazwisko, które ojciec tak często mi powtarzał... mówiąc mi, że trudno znaleźć na świecie coś bardziej rycerskiego, bardziej bohaterskiego nad tego króla indyjskiego, naszego powinowatego... pewno i syn nie odrodził się. Tak, Dżalma... Kadżia-Sinh, tak, to on, bo to nie są tak pospolite nazwiska — mówiła, uśmiechając się, — żeby można je zapomnieć lub przez pomyłkę zamienić na inne... tak, Dżalma jest mym kuzynem. Odważny i dobry, młody i piękny... A nadewszystko nigdy nie nosił szkaradnych sukni europejskich... i nie ma teraz znikąd pomocy! To przedziwne... to za wiele naraz szczęścia... Prędko.. prędko... zaimprowizujmy ładną powieść czarodziejską... której bohaterem będzie waleczny książę.... Biedny ptaszek złocisto-lazurowy, zabłąkany w nasze smutne kraje! niechże przynajmniej znajdzie tu coś takiego, coby mu przypominało jego słońce i pełen zapachu kraj rodzinny.
Potem, zwróciwszy się do jednej ze swych pokojówek rzekła: — Żorżetta, weź-no papier i pisz, moje dziecię.
Dziewczyna pobiegła do złocistego stolika, gdzie były przybory do pisania i usiadła, mówiąc:
— Czekam na rozkazy pani...
Adrjanna Cardoville, której śliczna twarz jaśniała radością, szczęściem i wesołością, podyktowała następujący bilet do zacnego starego malarza, który przez długi czas uczył ją rysunków i sztuki malarskiej, gdyż celowała w tych równie jak i w innych sztukach:
„Kochany Tycjanie, dobry Weronezie, mój godny Rafaelu... uczynisz mi wielką przysługę, i pewną jestem, że mi ją wyświadczysz z ową miłą grzecznością, jakiej od ciebie zawsze doznawałam...
„Natychmiast pójdziesz porozumieć się z uczonym artystą, który rysował moje ostatnie ubiory z XV wieku Tym razem idzie o ubiór indyjski dla młodego Indjanina.
„Według tego, jak sobie wyobrażam, możesz wziąć miarę z Antynousa, albo raczej z Bachusa Indyjskiego, co będzie właściwiej.
„Starać się trzeba, aby te suknie były zarazem jak najprzyzwoitsze, najbogatsze i najwykwintniejsze; wybierzesz co najpiękniejsze materje, uważaj szczególnie, aby jak najbardziej podobne były do tkanin indyjskich; na przepaski i na zawoje dodasz sześć pysznych szalów kaszmirskich, długich, między którymi mają być dwa białe, dwa czerwone i dwa pomarańczowe; nic lepiej nad te kolory nie przypada do śniadej twarzy.
„To zrobiwszy (a daję ci najwyżej dwa lub trzy dni czasu), udasz się pocztą, moim powozem do zamku Cardoville, który dobrze znasz; rządca, dzielny Dupont, dawny pański przyjaciel, zaprowadzi cię do młodego indyjskiego księcia nazwiskiem Dżalma; powiesz temu dostojnemu i potężnemu panu innej części świata, że przybywasz od nieznanego przyjaciela, który, postępując po bratersku, przesyła mu, co potrzeba, aby uniknąć szkaradnych mód europejskich...
„Dodasz, że przyjaciel ten oczekuje go tak niecierpliwie, iż zaklina go, ażeby jak najśpieszniej przybywał do Paryża; jeżeli mój protegowany powie, że jest słaby, odpowiesz mu, że w moim powozie doskonale można spać, każesz mu urządzić w nim posłanie, jakie się w powozie znajduje, a będzie mu bardzo wygodnie.
„Ma się rozumieć, iż usprawiedliwisz uprzejmie nieznanego przyjaciela, że nie posyła mu ani bogatego palankinu, ani nawet słonia, bo, niestety! tylko w teatrze są tu palankiny, a słonie tylko w menażerji: przez co zapewne nader dzikimi wydamy się temu księciu...
„Skoro go nakłonisz do wyjazdu, puścisz się szybko w drogę i przyprowadzisz mi tu, do mego pawilonu, przy ulicy Babilońskiej (przynajmniej ta nazwa spodoba się człowiekowi z Wschodu), przyprowadzisz tu tego kochanego księcia, szczęśliwca, który się urodził w kraju kwiatów, djamentów i słońca.
„Nadewszystko będziesz łaskaw, mój kochany, dawny przyjacielu, nie dziwić się temu nowemu kaprysowi, a szczególniej nie czynić z tego powodu żadnych nadzwyczajnych niedorzecznych wniosków. Udaję się do pana w tej okoliczności, do pana, którego szczerze poważam, i to powinno przekonać cię, że w całym tym moim postępku niema nawet cienia płochości“.
Adrjanna, dyktując ostatnie wyrazy, utrzymała ton pełen godności, ale surowy. Wkrótce jednak wróciła znów do zwykłej sobie wesołości.
„Bądź zdrów, mój dawny przyjacielu; zbyt lekkomyślnie pozwalam sobie na żarty w chwili batalji; tak, gdyż za godzinę wydam batalję mej kochanej ciotce, i niecierpliwie oczekuję chwili rozpoczęcia się boju z tą straszną księżną.
„Bądź zdrów, tysiąc serdecznych pozdrowień twej zacnej żonie. Kiedy tu o niej wspominam, to dlatego, aby cię upewnić o uczciwych powodach tego wezwania do mnie pięknego księcia; wypada skończyć na tem, od czegom powinna była zacząć, że jest piękny...
„Jeszcze raz bądź zdrów...“
Potem, zwracając się do Żorżetty:
— Cóż, napisałaś?
— Tak, pani...
— A! dodaj jeszcze post-scriptum:
„Posyłam ci asygnację na okaziciela, do mego bankiera, na te wszystkie wydatki; nie szczędząc niczego... wiesz, że jestem dość wielkim panem... (muszę użyć tego męskiego wyrażenia, gdyż wy przywłaszczacie sobie wyłącznie miano szlachetnej szczodrobliwości)“.
— Teraz, Żorżetto — rzekła Adrjanna — przynieś mi arkusz papieru i ten list do podpisania.
Panna Cardoville wzięła pióro, które podała jej Żorżetta, podpisała list i napisała przekaz tej treści:.
„Proszę wypłacić panu Norval, za jego kwitem, sumę, jakiej zażąda, na wydatki dla mnie.
Podczas tej sceny, gdy Żorżetta pisała, Floryna i Hebe zajmowały się dalej toaletą swej pani, która zdjęła szlafroczek i ubrała się, mając iść do ciotki.
Z ciągłej, lubo ukrywanej uwagi, z jaką Floryna słuchała Adrjanny, dyktującej list do Norvala, łatwo domyśleć się, iż chciała zachować w pamięci każde słowo panny Cardoville.
— Moja kochana — odezwała się Adrjanna do Hebe — pójdziesz natychmiast, aby posłać ten list ma pocztę do pana Norval.
Ten sam co przedtem srebrny głos dzwonka słyszeć się dał zewnątrz Hebe podeszła do drzwi, aby się dowiedzieć, co to znaczy i wykonać natychmiast zlecenia swej pani, wtedy Floryna rzekła do Adrjanny:
— Czy pozwoli pani, abym ja ten list zaniosła do wielkiego pałacu?
— A dobrze! idź; ty, Hebe, zobacz, kto dzwoni, ty zaś, Żorżetto, zapieczętuj list...
Po chwili, kiedy Żorżetta zapieczętowała, Hebe wróciła.
— Proszę pani — rzekła, wchodząc — rzemieślnik, co znalazł był wczoraj Lutynę, prosi o posłuchanie na chwilę, bardzo blady, i bardzo smutnie wygląda...
— Czyżby już mnie potrzebował?... Byłoby to bardzo szczęśliwie — odrzekła wesoło Adijanna. — Proś tego uczciwego człowieka do mego salonu... a ty, Floryno... wyślij list natychmiast.
Floryna wyszła.
Panna Adrjanna Cardoville, wchodząc do salonu, gdzie czekał na nią Agrykola, ubrana była z wielką prostotą, ale bardzo wykwintnie; flanelkowa niebieska suknia, z obcisłym stanikiem, wyszywana na przodzie czarnym jedwabiem, według ówczesnej mody, uwydatniała jej kibić nimfy i ślicznie zaokrągloną pierś, kołnierzyk batystowy, gładki, niezaokrąglony, na szerokiej w kraty wstążeczce, związanej w kokardę, zastępował chusteczkę; śliczne złocisto-żółte włosy otaczały białą twarz, spuszczając się lokami prawie do piersi.
Agrykola, chcąc lepiej odwrócić uwagę ojca, ażeby mu uwierzył, że idzie do fabryki, ubrał się w codzienne ubranie; włożył tylko na siebie nową bluzę, a kołnierz od koszuli z grubego płótna, ale czysto wyprany, wywinął na czarną chustkę, zawiązaną od niechcenia; z pod obszernych szaraczkowych spodni wyglądały czysto wyszuwaksowane buty, w ręku trzymał sukienną nowiuteńką furażerkę; wogóle, bluzka niebieska, czerwono wyszywana, spadając w pięknie ułożonych fałdach, nie zakrywała kształtnej, silnej szyi, pozwalała widzieć wydatny kształt barku, w niczem nie utrudzała ruchu, i lepiej mu w niej było, niż w najpiękniejszym surducie lub fraku.
Agrykola, czekając na pannę Cardoville, przypatrywał się machinalnie pięknemu srebrnemu wazonowi z przecudną rzeźbą; mała blaszka z tegoż metalu, zawieszona na podstawie, miała napis: Rżnięty przez Jana Marję, rzeźbiarza 1831 r.
Adrjanna tak lekko stąpała po kobiercu salonu, drzwiami tylko przedzielonemi od przyległego pokoju, iż Agrykola nie spostrzegł, kiedy weszła do salonu; drgnął lekko i żywo obrócił się, gdy usłyszał głos dźwięczny, przemawiający do niego:
— Piękny wazon, nieprawdaż?
— Bardzo piękny — odpowiedział Agrykola, nieco zmieszany.
— Widzisz pan, że lubię oddawać sprawiedliwość — dodała panna Cardoville, wskazując mu palcem małą srebrną blaszkę — malarz podpisuje swój obraz... pisarz książkę, jestem więc za tem, żeby rzemieślnik podpisywał swoją robotę.
— Jakto, pani, to imię rzemieślnika?
— Tak, to imię ubogiego rzeźbiarza, który wykonał rzadkie, mistrzowskiej roboty, dzieło dla swego bogatego złotnika. Gdy sprzedał mi ten wazon, zdumiał się mojem dziwactwem i, ledwo nie powiedział, moją niesprawiedliwością; kiedy na zapytanie, usłyszawszy nazwisko twórcy tego dzieła zażądałam, żeby nie jego, ale robotnika nazwisko było wypisane na podstawie... Gdy nie ma on bogactwa, niechże przynajmniej ma sławę, czyż nie słusznie?
Niepodobna było Adrjannie rozpocząć zręczniej rozmowy; dlatego kowal, powoli przychodząc do siebie, odpowiedział:
— Sam będąc rzemieślnikiem, podwójnie oceniam taki dowód sprawiedliwości.
— Ponieważ pan jesteś rzemieślnikiem, rada jestem z tego zdarzenia.
I uprzejmem skinieniem ręki wskazała mu krzesło, obite złotem, wyszywaną materją, a sama usiadła na kanapce.
Widząc, że Agrykola zawahał się i znowu spuścił oczy zakłopotany, Adrjanna rzekła doń wesoło, aby go ośmielić, i wskazała mu Lutynę:
— To zwierzątko, do którego jestem mocno przywiązana, będzie dla mnie na zawsze żywą pamiątką dobroci pańskiej, dlatego i odwiedziny pańskie za szczęśliwą poczytuję wróżbę; nie wiem, jakie dobre przeczucie mówi mi, iż może będę mogła być panu w czem użyteczną.
— Pani — odezwał się ośmielony Agrykola, — nazywam się Baudoin, jestem kowalem u pana Hardy, w Plessy, pod Paryżem; wczoraj ofiarowałaś mi pani sakiewkę... nie chciałem przyjąć... dziś przychodzę, aby prosić panią może o dziesięć, dwadzieścia razy taką sumę, jak mi ofiarowałaś pani... mówię to jej odrazu... bo to właśnie najwięcej mnie kosztuje... te słowa piekły mi usta, teraz będę swobodniejszy...
— Szanuję pańskie delikatne skrupuły — rzekła Adrjanna — ale, gdybyś mnie znał, udałbyś się do mnie bez żadnej obawy... ile panu potrzeba?
— Nie wiem, pani.
— Jakto?... nie wiesz pan, jakiej potrzebujesz sumy?
— Tak, pani, i przychodzę prosić cię... nietylko o potrzebną mi sumę... ale nadto o wiadomość, jaka mi potrzebna suma?
— Proszę pana — rzekła Adrjanna z uśmiechem — wytłamacz się jaśniej... pomimo najlepszych chęci, nie zgaduję, o co rzecz idzie...
— Opowiem to pani w kilku sławach: Mam starą matkę, która zamłodu zniszczyła sobie zdrowie pracą dla wychowania mnie i biednego opuszczonego dziecka, które przyjęła za swoje; teraz moim jest obowiązkiem nawzajem utrzymywać ją, co też robię z radością. Ale nie mam nic, prócz zdrowych rąk i chęci do pracy. Gdybym przestał pracować, matka moja pozostałaby bez środków do życia.
— Teraz, panie, matce twojej na niczem nie będzie zbywało, gdyż ja się nią zajmę...
— Pani się nią zajmiesz?
— Tak, bezwątpienia.
— Czy ją znasz pani?
— Tak, teraz...
— Ach! pani — rzekł Agrykola, wzruszony, po chwili milczenia — rozumiem panią... Tak... szlachetne masz pani serce; Garbuska słusznie mówiła...
— Garbuska? — powtórzyła Adrjanna, spoglądając na Agrykolę bardzo ciekawie, gdyż słowa jego były dla niej zagadką.
Rzemieślnik, który się nie wstydził swoich przyjaciół, śmiało odpowiedział:
— Wytłómaczę to pani. Garbuska to uboga młoda wyrobnica, bardzo pracowita, z którą się wychowałem; jest ona ułomna, dlatego nazywają ją Garbuską. Widzisz więc, pani, że pod pewnym względem stoi tak nisko, jak pani stoisz wysoko. Lecz co do serca... co do delikatności... Ach! pani... jestem pewien, że warta jej jesteś... Odrazu wpadło to jej na myśl, kiedy jej powiedział, jakim sposobem dałaś mi pani wczoraj ów piękny kwiat...
— Upewniam pana — przerwała Adrjanna, szczerze wzruszona — że to porównanie pochlebia mi i większy przynosi zaszczyt, aniżeli wszystko, cobyś mi zdołał powiedzieć... Serce zawsze dobre i delikatne, pomimo okrutnego losu, jest skarbem nadzwyczaj rzadkim. Tak łatwo być dobrym, kiedy się jest młodym i pięknym... być delikatnym i wspaniałym, kiedy się jest bogatym! Przyjmuję więc porównanie pańskie... ale pod warunkiem, że mi prędko dasz sposobność zasłużyć na nie. Proszę więc, mów pan dalej.
Mimo uprzejmej otwartości panny Cardoville, odgadywać w niej było można tyle naturalnej godności, jaką zawsze nadaje niepodległy charakter, wzniosły umysł i szlachetne uczucia, iż Agrykola, zapominając o idealnej piękności swej opiekunki, prędko uczuł dla niej głęboki szacunek, który dziwnie był sprzeczny z wiekiem młodej dziewicy.
— Pani! gdybym miał tylko matkę, szczerze mówię, niebardzobym się troszczył o strawiony czas bez roboty; biedni ludzie wspierają się nawzajem, moją matkę szanują w domu, nasi uczciwi sąsiedzi pośpieszyliby jej na pomoc; ale i oni są ubodzy, i oni ponieśliby przeto dla siebie uszczerbek, a ich małe przysługi byłyby dla niej przykrzejsze nad samą nędzę; a wreszcie nie na samą tylko matkę muszę pracować, ale także na mego ojca; nie widzieliśmy go przez lat osiemnaście; tylko co teraz przybył... pozostawał w Azji cały ten czas przez poświęcenie się dla swego niegdyś generała, a dziś marszałka Simon.
— Marszałka Simon! — rzekła z żywością i zdziwieniem Adrjanna.
— Czy znasz go pani?
— Nie znam go osobiście, ale on zaślubił osobę z naszej rodziny.
— Jakie szczęście!... — zawołał kowal, — a więc dwie młode panienki, które mój ojciec przyprowadził z północy Azji... są krewne pani...
— Marszałek ma dwie córki? — zapytała Adrjanna, coraz bardziej zadziwiona i zajęta.
— Ach! pani... dwa małe aniołki... A tak piękne, tak łagodne, bliźnięta podobne do siebie, jak dwie krople wody... ich matka zmarła w obcych stronach; majątek jej córek przepadł; przybyły więc tu z mym ojcem, odbywszy podróż bardzo ubogo; lecz mój ojciec usiłował swem poświęceniem... swoją troskliwością... nie dać im uczuć ubóstwa... Zacny ojciec!... nie uwierzyłabyś pani, że, przy odwadze lwa, jest dobry... jak matka...
— A gdzież są, panie, te kochane dzieci? — zapytała Adrjanna.
— U nas, pani... i to właśnie uczyniło tak trudnem moje położenie, to właśnie ośmieliło mnie, abym udał się do pani; nie dlatego, iżbym moją usilną pracą nie mógł zarobić tyle, ile potrzeba dla naszego małego tak powiększonego domu... lecz jeżeli mnie zaaresztują...
— Pana mają aresztować... a za co?
— Otóż, pani... racz przeczytać to ostrzeżenie, które przysłano na ręce Garbuski... tej biednej dziewczyny, o której pani wspomniałem... a która jest dla mnie siostrą.
I Agrykola podał pannie Cardoville bezimienny list, pisany do wyrobnicy.
Przeczytawszy go, Adrjanna ze zdziwieniem spytała kowala:
— Jakto, pan jesteś poetą?
— Nie mam, pani, ani tej pretensji, ani tej ambicji... tylko gdy powrócę do matki, po dziennej pracy... a częstokroć nawet, kując żelazo, dla rozrywki, lub wypoczynku, bawię się rymowaniem... już to jakiej ody, już to śpiewki...
— A ten śpiew robotników, o którym mowa w tym liście, musi być niebezpieczny?
— O nie, bynajmniej, jestem zupełnie kontent ze swojego losu... w zakładzie pana Hardy bardzo nam dobrze się dzieje, i ja w pierwszych wierszach wynurzyłem tylko życzenie, ażeby i inni używali podobnych korzyści, lecz wiadomo może pani, że w tych czasach spisków i zaburzeń w Paryżu łatwo można być obwinionym i uwięzionym... Niech-że padnie na mnie to nieszczęście... cóż się stanie z moją matką... moim ojcem i z dwiema sierotami, które powinniśmy uważać za należące do naszej rodziny, aż do powrotu marszałka Simon... dlatego, chcąc uniknąć tego nieszczęścia, przyszedłem panią prosić, abyś raczyła dać za mnie kaucję; takim sposobem nie wzięto-by mnie do więzienia, a moja praca wystarczyłaby na utrzymanie całej mojej rodziny.
— Bogu dzięki! — rzekła wesoło Adrjanna — to się da zrobić doskonale; odtąd, mości poeto, czerpać będziesz swoje natchnienie w szczęściu, a nie w zmartwieniu, tej smutnej Muzie!... Zaraz się da za pana kaucję.
— Ach, pani!.. ocalasz nas...
— Przytem nasz lekarz domowy zostaje w ścisłych stosunkach wprawdzie tylko z byłym ministrem, który ma jednak wielkie znaczenie; doktór posiada wielki wpływ na niego, gdyż zalecał mu, aby, ze względów na zdrowie, porzucił urząd, właśnie w tych czasach, kiedy odjęto mu tekę. Bądź więc pan zupełnie spokojny, gdyby kaucja nie wystarczyła, pomyślimy o innych środkach.
— Pani — rzekł Agrykola, głęboko wzruszony — tobie winien będę spokój, a może i życie mej matki, wierzaj mi, pani, że nie będę nigdy niewdzięczny.
— To mała rzecz... teraz pomówmy o czem innen; wypada, aby ci, co mają nadto, przychodzili z pomocą tym, co mają zamało... Córki marszałka Simon należą do mej rodziny, będą więc tu mieszkały ze mną; będzie to przyzwoiciej; dziś wieczorem udam się do pańskiej matki, z podziękowaniem za okazaną mym młodym krewnym gościnność, i zabiorę je z sobą.
Wtem Żorżetta, uchyliwszy drzwi, prowadzące z salonu do przyległego pokoju, weszła z pośpiechem; przestraszoną miną.
— Ach, pani! — zawołała — coś nadzwyczajnego dzieje się na ulicy...
— Cóż takiego?... mów prędzej.
— Odprowadziłam szwaczkę aż do furtki i zdawało mi się, żem widziała ludzi, którym nienajlepiej patrzało z oczu, spoglądali uważnie na mury i na okna pawilonu, jakgdyby kogo śledzili.
— Pani — rzekł Agrykola zmieszany — nie omyliłem się, mnie to pewno szukają.
— Co pan mówisz?
— Zdawało mi się, że ktoś za mną idzie, zacząwszy od ulicy Saint-Mery... Niema już wątpliwości; widziano, jak tu wchodziłem i chcą mnie aresztować... Teraz, pani, gdy raczyłaś obiecać opiekę mej matce... kiedy już nie mam potrzeby troszczyć się o córki marszałka Simon... teraz, żeby pani nie narazić na najmniejszą nieprzyjemność, biegnę, aby sam się oddać w ich ręce.
— Nie czyń pan tego — rzekła żywo Adrjanna — bez potrzeby narażać swoją wolność? Zresztą Żorżetta może się mylić... ale w każdym razie, proszę cię, zaczekaj... Wiesz, że u nas w Paryżu, gdy kogo wsadzą do więzienia, nieprędko wypuszczą, a dopóki nie jesteś aresztowany, łatwiej przyjdzie zakończyć tę sprawę.
— Proszę pani — rzekła Hebe, wchodząc także niespokojna — jakiś mężczyzna pukał do furtki i pytał, czy tu nie wszedł młody rzemieślnik w niebieskiej bluzie. Dodał, że osoba, której szuka, nazywa się Agrykola Baudoin... że coś ważnego miano mu powiedzieć.
— To moje nazwisko — rzekł Agrykola — jest to podstęp, aby mnie stąd wywołać...
— Zapewne — przyznała Adrjanna — trzeba więc wyprowadzić w pole tego jegomościa... Cóżeś odpowiedziała? — spytała, zwracając się do Hebe.
— Odpowiedziałam, proszę pani, że nie widziałyśmy żadnego młodego mężczyzny w niebieskiej bluzie.
— Wybornie... A on co na to?
— Oddalił się.
— Ażeby powrócić za chwilę — zauważył Agrykola.
— Bardzo być może — podchwyciła Adrjanna. — Dlatego musisz pan pozostać tu kilka godzin... Na nieszczęście ja muszę w tej chwili iść do księżnej Saint‑Dizier, mojej ciotki, dla widzenia się z nią w bardzo ważnym interesie, który już nie może cierpieć zwłoki, a który z tego, co mi powiedziałeś o przybyciu córek marszałka Simon, staje się jeszcze naglejszym... — Pozostań więc pan tutaj, gdyż, wyszedłszy, pewnobyś był aresztowany.
— Daruje pani, że tego nie uczynię... nie mogę przyjąć tej wspaniałomyślnej rady.
— A dlaczego?
— Usiłowano wywabić mnie na zewnątrz, aby nie potrzebowano wejść urzędownie do mieszkania pani; lecz za chwilę, jeśli nie wyjdę, wrócą tu, a ja nigdy pani nie narażę na tę nieprzyjemność. Już teraz spokojny jestem o matkę, cóż mi zaszkodzi uwięzienie?
— A zmartwienie, jakiego stąd dozna matka pańska?.. a jej niepokój i obawa... czy to nic? A ojciec pański, a biedna wyrobnica, która pana kocha, jak brata, a której ja jestem warta sercem, jak pan mówiłeś? Wierz mi pan, oszczędź tego zmartwienia swej rodzinie... Pozostań tu, zanim nadejdzie wieczór, pewna jestem, że czy to za kaucję lub innym sposobem, uwolnię pana od tego niepokoju...
— Ależ pani! — choćbym przyjął łaskawą jej ofiarę... to przecież mnie tu znajdą.
— Wcale nie... jest w tym pawilonie kryjówka, tak misternie wymyślona, że, nie wiedząc o niej, nie podobna jej znaleźć; Żorżetta zaprowadzi pana do niej; będzie tam panu wygodnie, będziesz tam mógł nawet pisać sobie wiersze dla mnie, jeśli ci przyjdzie ochota...
— Ach! pani, na tyle dobroci... jakżem zasłużył?
— Czy tak? Otóż, przypuść pan, że jego charakter, jego położenie nie zasługują na żadne względy; przypuść pan dalej, żem nie zaciągnęła względem pańskiego ojca świętego długu za tak tkliwe starania, jakie okazywał córkom marszałka Simon, moim krewnym... Ale pomyśl przynajmniej o Lutynie — rzekła Adrjanna, śmiejąc się — o Lutynie, którą tu widzisz... a którąś powrócił memu przywiązaniu... Prawdziwie... jeśli ja się śmieję — mówiła ta niezwykła, ekcentryczna istota — to dlatego, że niema dla pana żadnego niebezpieczeństwa i że jestem uszczęśliwiona; zostaw więc mi pan swój adres, udaj się do Żorżetty i napisz mi ładne wiersze, jeżeli się niebardzo znudzisz w tem więzieniu, do którego uciekasz przed więzieniem.
Kiedy Żorżetta prowadziła kowala do kryjówki, Hebe przyniosła swej pani mały kastrowy popielaty kapelusik z takiegoż koloru piórami, gdyż Adrjanna miała przejść przez park, idąc do wielkiego pałacu, zajętego przez księżnę Saint-Dizier.
W kwadrans po tej scenie Floryna weszła potajemnie do pokoju pani Grivois, pierwszej pokojówki księżnej Sainit-Dizier.
— No i cóż? — zapytała pani Grivois.
— Oto wiadomości, jakie zebrać mogłam dziś rano — rzekła Floryna, podając papier ochmistrzyni — szczęściem mam dobrą pamięć...
— O której godzinie powróciła do domu dziś zrana? — zapytała żywo ochmistrzyni.
— Kto taki?
— Panna Adrjanna.
— Ależ pani, ona nigdzie nie wychodziła; wprowadziłyśmy ją do kąpieli o dziewiątej godzinie.
— Ale przed dziewiątą godziną powróciła, przepędziwszy noc poza domem! Bo to już doszło aż do tego stopnia!
Floryna patrzyła na panią Grivois z wielkiem zdziwieniem.
— Ja pani nie rozumiem...
— Jakto, czy panienka nie wróciła dziś rano o ósmej małą furtką ogrodową?.. Czy śmiesz kłamać?
— Słaba byłam wczoraj i dopiero o dziewiątej godzinie zeszłam, aby dopomóc Żorżecie i Hebe wprowadzić panienkę do kąpieli... nie wiem, co przedtem zaszło, przysięgam pani...
— To co innego... dowiesz się o tem, co ci powiadam od swoich towarzyszek; one ci ufają wszystko powiedzą...
— Tak, pani, wszystko powiedzą.
— Cóż robiła od rana, odkąd ją widziałaś?
— Dyktowała list Żorżecie, do pana Narval, ja prosiłam, żeby mnie kazała go oddać na pocztę, abym miała sposobność wyjść i zanotować sobie, com słyszała.
— Dobrze... a ten list?
— Hieronim dopiero co poszedł; dałam mu go, aby zaniósł na pocztę.
— Niezręczna! — zawołała pani Grivois — nie mogłaś przynieść mi go tu?
— Ale, ponieważ panienka swoim zwyczajem dyktowała go na głos, wiem, co on zawierał i zapisałam to wszystko.
— To nie dosyć... wypadało może wstrzymać wysłanie go na pocztę... Księżna się będzie o to gniewała.
— Sądziłam, żem zrobiła dobrze.
— Tak, wiem, że ci nie zbywa na dobrych chęciach; już od sześciu miesięcy jesteśmy z ciebie zadowoleni... ale tym razem popełniłaś wielką nieroztropność...
— Przebacz mi, pani.. i to, co robię, z przykrością mi przychodzi.
I dziewczyna stłumiła westchnienie.
Pani Grivois patrzyła na nią, nie spuszczając oka, i rzekła jej tonem pogróżki:
— Moja kochana, jeśli masz skrupuły, to przestań... uwalniamy cię... idź sobie.
— Wiesz pani, że nie jestem wolna — rzekła zarumieniona Floryna, a łzy stanęły w jej oczach i dodała: — Zależę od pana Rodina, który mię tu umieścił...
— Czegóż więc wzdychasz?
— Tak, niechcący, mam zgryzoty... panienka jest tak dobra... tak ufająca...
— Pewno że ona jest doskonała, ale ty nie po to tu jesteś, abyś mi prawiła o jej dobroci... Cóż dalej było?
— Rzemieślnik, który wczoraj znalazł i odniósł Lutynę, przyszedł niedawno i prosił, aby mógł mówić z panią.
— I czy ten mężczyzna... jest jeszcze u niej?
— Nie wiem... wchodził, kiedym ja wychodziła z listem...
— Dowiesz się, poco ten rzemieślnik przychodził i upatrzysz sposobność, abyś dziś jeszcze mogła wyjść i donieść mi o tem.
— Dobrze, proszę pani...
— Czy też panienka zajęta była, niespokojna i przestraszona tem, że widzieć się dziś ma z księżną?... Ona się wcale nie tai z tem, co myśli, przeto można wiedzieć o wszystkiem.
— Owszem, panienka była wesoła, jak zwykle, nawet żartowała z tego.
— A! żartowała... — powtórzyła ochmistrzyni i mruczała sobie pod nosem tak, iż Floryna nie mogła dosłysześć: — Będzie się ona śmiała; pomimo jej śmiałości i jej djabelskiego charakteru.. błagałaby o przebaczenie... gdyby wiedziała, co ją dziś czeka.
Potem odezwała się do Floryny:
— Wracaj do pawilonu i odrzuć od siebie, radzę ci, te niedorzeczne skrupuły, które ci mogą bardzo zaszkodzić; pamiętaj o tem!
— Nie mogę, pani, zapomnieć o tem, że sama od siebie nie zależę...
— Bardzo dobrze, przyjdź więc znów.
Floryna odeszła do pawilonu.
Kiedy te sceny działy się w pawilonie, zajmowanym przez pannę Cardoville, inne wypadki zaszły w wielkim pałacu, gdzie mieszkała księżna Saint-Dizier.
Wytworność i bogactwo pawilonu dziwnie odbijało od ponurego wnętrza pałacu, którego pierwsze piętro zajmowała księżna; parter ze względu na rozkład, przydatnym mógł być tylko do wydawania w nim wielkich balów, lecz księżna Saint-Dizier zrzekła się oddawna tych zabaw światowych; czarny ubiór służących, wogóle już niemłodych, głęboka, prawie klasztorna cisza, panująca w jej mieszkaniu, gdzie, iż tak powiem, półgłosem tylko mówiono, regularny tryb w całym domu, nadawały wszystkiemu, co otaczało księżnę, piętno ponurego smutku.
Pewien światowy człowiek, co z wielkiem męstwem łączył w sobie rzadką niezależność charakteru, mówiąc o księżnej Saint-Dizier, tak się wyraził:
„Aby nie mieć z księżnej Saint-Dizier, nieprzyjaciółki, ja, co nie lubię ani poniżać się ani tchórzyć, pierwszy raz w życiu dopuściłem się podłości“
I, mówiąc to, nie żartował.
Lecz pani Saint-Diezier nie odrazu nabyła tak wysokiego znaczenia.
Wypada nam tu przebiec różne zmiany w życiu tej kobiety niebezpiecznej, nieubłaganej.
Pani Saint-Dizier, niegdyś bardzo piękna, podczas ostatnich lat cesarstwa i pierwszych restauracji, była jedną z najmodniejszych dam w Paryżu; umysł jej był niespokojny, czynny, awanturniczy, lubiący przewodzić, serce zimne i żywa wyobraźnia; odznaczała się nadzwyczajną zalotnością nie przez tkliwość serca, ale z upodobania w intrygach, które tak lubiła, jak mężczyźni karty... dlatego, że sprawiają mocne wzruszenia...
Na nieszczęście mąż jej, książę Saint-Dizier (starszy brat hrabiego Rennepont, księcia Cardoville, ojca Adrjanny) tak był zawsze zaślepiony, lub niedbały, iż przez całe swe życie nie rzekł ani słowa, z któregoby domyślać się było można, że widział lub domyślał się awantur swej małżonki.
Nie doświadczając więc przeszkody w stosunkach, zresztą tak łatwych za cesarstwa, księżna nietylko nie porzuciła zalotności, ale owszem sądziła, że osoba jej stanie się jeszcze więcej interesującą, gdy przedsięweźmie jaką intrygę polityczną.
Porwać się na Napoleona, podkopać ten kolos obiecywało to jej rozrywkę, zdolną zaspokoić najbardziej przeżyty charakter.
Księżna marzyła, że uda jej się wskrzesić Frondę, i wdała się w tajemną bardzo czynną korespondencję z mającemi wpływ zagranicznemi osobami, znanemi z nienawiści ku Napoleonowi i Francji; od owej epoki zaczynają się jej listowne stosunki z margrabią d’Aignigny, podówczas pułkownikiem w cudzoziemskiem wojsku.
Jednakże pewnego dnia wykryły się wszystkie te intrygi, wielu przyjaciół pani Saint-Dizier zesłanych zostało do Vincennes, a jej, ku powszechnemu zdziwieniu, kazano tylko nie oddalać się wcale z własnych dóbr pod Dunkierką.
Za powrotem Burbonów, prześladowania, które pani Saint-Dizier wycierpiała za „dobrą sprawę“, zostały jej policzone jako zasługa i nawet nabyła wtedy znacznego wpływu, pomimo lekkości obyczajów.
Margrabia d’Aigrigny przyjąwszy służbę we Francji, stale w niej osiadł; miły był i również bardzo w modzie; korespondował z księżną, gdy nie znał jej wcale, nic dziwnego więc, że teraz stosunki ich stały się jeszcze bliższemi.
Niezmierna miłość własna, duma, skłonność do nienawiści i żądza panowania, wzajemna sympatja dusz występnych, uczyniły z księżnej i margrabiego raczej dwoje wspólników, aniżeli kochanków.
Ten związek, oparty na samolubnych, złych popędach, na strasznej pomocy, jaką dwa tak niebezpieczne charaktery mogły sobie zapewnić przeciw światu, w którym ich duch intrygi, zalotności i złośliwej obmowy, wytworzył im wielu nieprzyjaciół, związek ten, mówię, trwa aż do chwili, kiedy, po pojedynku z generałem Simon, margrabia, wstąpił do nowicjatu, tak, iż nikt nie mógł domyślić się przyczyny tak dziwnego postanowienia.
Księżna zaś, mniemając, że jeszcze dla niej nie wybiła godzina dewocji, nie przestawała uganiać się za szałem świata, z całym zapałem gorączkowej zawiści, gdyż przewidywała już zbliżające się ostatnie dni swej młodości.
Z tego, co następuje, osądzi czytelnik charakter tej kobiety:
Ładna jeszcze będąc, zakończyć chciała swoje światowe życie świetnym, ostatnim triumfem, tak, jak aktorka, która w całym blasku piękności i talentu opuszcza teatr.
Chcąc sprawić swej próżności tę największą pociechę, księżna zręcznie wybrała ofiary; chytrością, haniebnemi intrygami sprzątnęła kochanka zachwycającej kobiecie, mającej lat osiemnaście. Popisawszy się przed wszystkimi świetnym triumfem, księżna Saint-Dizier opuściła świat. Po wielu długich rozmowach z księdzem margrabią d’Aigrigny, podówczas sławnym kaznodzieją, nagle wyjechała z Paryża i przepędziła dwa lata w swych dobrach pod Dunkierką, dokąd zabrała z sobą tylko panią Grivois.
Gdy księżna wróciła, poznać nie można było owej kobiety, niegdyś płochej, zalotnej, uganiającej się za światowemi uciechami. Zaszła w niej metamorfoza zupełna, nadzwyczajna, niemal przerażająca. Pałac Saint-Dizier, dawniej otwarty dla zabaw, balów, uciech, stał się cichym, ponurym; zamiast gości, nazywanych światem eleganckim, księżna przyjmowała tylko kobiety głośne z pobożności, mężczyzn znakomitych i znanych z surowości zasad religijnych i monarchicznych, otaczała się przedstawicielami wyższego duchowieństwa, wzięła pod swą opiekę zakład naukowy, utrzymywany przez zakonnice, urządziła u siebie kaplicę i osadziła przy niej kapelana, przyjęła spowiednika, ale ten nie miał na nią wielkiego wpływu; sumieniem jej kierował po dawnemu marszałek d’Aigrigny, ma się rozumieć, że od dawnego już czasu ustały ich miłosne stosunki.
To nagłe, zupełne, a nadewszystko bardzo głośne nawrócenie, zdziwiło bardzo wielu i wzbudziło głębokie uszanowanie dla księżny; niektórzy przenikliwsi uśmiechali się.
Jedno z pomiędzy tysiąca zdarzeń da poznać, jak strasznej władzy nabyła księżna od czasu przyłączenia się swego do jezuitów. Zdarzenie to wykaże także skryty, mściwy, nielitościwy charakter tej kobiety, której złość tak okrutnie zwracała się ku Adrjannie Cardoville.
Pomiędzy osobami, które uśmiechały się, kiedy im mówiono o nagłem nawróceniu pani Saint-Dizier, znajdowali się młodzi kochankowie, których ona rozłączyła przed opuszczeniem na zawsze romansowej widowni świata; po przemijającej chwilowej burzy, połączyli się znowu w miłości, mocniej jeszcze kochając się i ograniczając swoją zemstę na kilku dowcipnych żartach z nawrócenia kobiety, która im wyrządziła tyle złego...
Po niejakim czasie straszna burza zebrała się nad dwojgiem kochanków.
Mąż, ślepy aż do owego czasu... nagle oświecony został bezimiennemi doniesieniami; nastąpił straszny gniew; młoda, nieszczęśliwa żona postradała dobre imię.
Co do kochanka, zjawiły się z różnych stron wieści, wieści niedokładne, złośliwie wysnute z nieprzychylnego źródła, lecz zręcznie rozszerzone; dało to ten skutek, iż najlepsi nawet jego przyjaciele powoli usuwać się od niego zaczynali, nie wiedząc o tem, że ulegają powolnemu, ale ustawicznemu wpływowi złośliwej gadaniny.
Znajomi jego szeptali między sobą:
— Wiadomo ci pewno, że!...
— Nie...
— Bardzo brzydko mówią o nim!
— Czyż tak? Cóż więc?
— Nie wiem, mówią rozmaicie... wogóle rzeczy niebardzo pochlebne dla jego reputacji.
— Ha!... źle... Ja też to uważałem... że on był tak ozięble przyjęty.
— Ja go będę odtąd unikał.
— I ja tak samo, i t. p.
Taki jest świat, że więcej nie trzeba dla znienawidzenia człowieka, któremu już samo powodzenie dosyć zrobiło zazdrosnych nieprzyjaciół. Taki właśnie przypadł los i temu, o którym mówimy. Nieszczęśliwy, widząc, że go wszyscy opuszczają i czując, iż tak powiem, że mu się ziemia z pod stóp usuwa, nie wiedział, gdzie szukać ma owego niewidzialnego nieprzyjaciela, którego tylko ciosów bezustannie doświadczał; nigdy bowiem nie podejrzewał on o to księżny. Chcąc jednak koniecznie dojść przyczyny okazywanej mu przez znajomych pogardy, udał się do jednego ze swych dawnych przyjaciół; ten odpowiedział mu również z pogardą, wtedy, obrażony do żywego, zażądał zadośćuczynienia... przeciwnik odrzekł mu:
— Postaraj się o dwóch sekundantów, a ja ci stanę do pojedynku.
Nieszczęśliwy nie mógł znaleźć ani jednego... Nakoniec, od wszystkich opuszczony, nie mogąc pojąć przyczyny, ubolewając nad losem tej, która z jego winy zginęła, wpadł w rozpacz ze smutku, dostał pomieszania zmysłów i... odebrał sobie życie...
W dzień jego śmierci pani Saint-Dizier powiedziała, że po tak haniebnem życiu, takiego spodziewać się było trzeba końca; że ten, co tak długo czynił sobie igraszkę z praw boskich i ludzkich, musiał zakończyć życie ostatnią zbrodnią... samobójstwem!... a przyjaciele pani Saint-Dizier powtarzali i roznosili te straszne jej słowa z miną skruchy, pokory i przekonania.
Niedosyć na tem; księżna umiała nietylko karać, ale i nagradzać.
Zauważono też wkrótce, że wszyscy, należący do towarzystwa pani Saint-Dizier, nadzwyczaj szybko dochodzili do znaczenia. Młodzieńcy cnotliwi dostawali za żony bogate panny z instytutu de Sacra Coeur, które właśnie przygotowano dla nich.
Biedne dziewczęta zapóźno poznawały, jakimi ich obdarzano mężami; gorzkiemi łzami przypłacały częstokroć zwodniczą łaskę przypuszczenia ich do towarzystwa owych obłudnych, fałszywych ludzi, między którymi były obce, bez opieki.
W salonach pani Saint-Dizier rozdawano rangi, stamtąd wychodzili prefekci, dowódcy pułków, poborcy generalni, deputowani, akademicy, biskupi, panowie, od których wymagano przedewszystkiem, aby poufnie porozumiewali się z księdzem d’Aigrigny, co do różnych przedmiotów, podług jego wyboru, co dla nich zresztą było przyjemną rozrywką, gdyż ksiądz margrabia był człowiekiem najuprzejmiejszym, najdowcipniejszym i najwyrozumialszym. Żądał on nie istoty, ale maski.
Lecz biada tym, których zasady lub interes przeciwne były zasadom lub interesom pani Saint-Dizier lub jej przyjaciół. Prędzej czy później, pośrednio lub bezpośrednio spotykało ich nieszczęście, prawie zawsze niepowetowane; jedni odbierali srogi cios w serce; inni tracili kredyt, sławę lub posadę, z której mieli całe utrzymanie; wszyscy ulegali działaniu trucizny gwałtownej, niewidomej, tajemniczej, która niszczyła reputację, majątki, najgruntowniejsze znaczenie, aż do chwili, kiedy z powszechną zgrozą i zadziwieniem, wszystko runęło.
Za panowania Ludwika XVIII i Karola X księżna posiadała straszny, ogromny wpływ. Po rewolucji lipcowej zbliżyła się ku nowemu rządowi, chociaż pokrewieństwem należała do towarzystwa legitymistów i w bliskich z nimi zostawała stosunkach, wszelako i tutaj nie postradała swojej potęgi.
Ponieważ książę Saint-Dizier umarł już od kilku lat bezdzietnie, osobisty jego majątek, bardzo wielki, spadł na jego młodszego brata, ojca Adrjanny Cardoville; kiedy ten przed półtora roku umarł, Adrjanna pozostała wtedy jedyną reprezentantką tej gałęzi rodziny Reainepont.
Księżna Saint-Dizier oczekiwała siostrzenicy w dosyć obszernym salonie, wybitym ciemno-zielonym adamaszkiem, meble, takąż materją pokryte, były hebanowe, ozdobione rzeźbą, jak również bibljoteka napełniona pobożnemi książkami. Kilka obrazów świętych, wielki ze słoniowej kości krucyfiks na czarnym aksamicie nadawały temu salonowi pozór okrutny, surowy.
Pani Saint-Dizier, siedząc przy wielkiem biurku, kończyła pieczętowanie kilku listów, gdyż prowadziła bardzo rozległą, różnorodną korespondencję. Podówczas, mając lat około czterdziestu pięciu, była jeszcze piękną; z latami kibić jej nabrała tuszy, ale to nie szpeciło jej bynajmniej. Na głowie czepeczek bardzo prosty, przewiązany popielatą wstążką, pozwalał widzieć włosy blond, gładko ułożone.
Za pierwszem wejrzeniem uderzało każdego jej ułożenie znamionujące zarazem godność i prostotę; napróżno szukałbyś wtedy w tej fizjognomji, pełnej skruchy, spokojnej, śladów minionego życia; widząc ją tak naturalnie poważną, skromną, niktby nie uwierzył, że była to bohaterka tylu intryg, tylu awantur miłosnych. Przy każdem nieco za lekkiem słówku, na tej twarzy malowało się natychmiast bolesne, niewinne zdziwienie, potem obrażona wstydliwość i wzgardliwe politowanie.
Zresztą w razie potrzeby uśmiech księżnej bywał jeszcze pełen wdzięku, a nawet zwodniczej szczerości; jej wielkie błękitne oko umiało jeszcze być czułem i pieszczotliwem; lecz niechby się kto poważył podrażnić jej dumę, sprzeciwić się jej woli, lub szkodzić jej interesom, i byle tylko mogła, bez skompromitowania się, wybuchnąć gniewem, wtedy twarz jej, zwykle pogodna, poważna, ujawniała zimną, nieprzebłaganą złośliwość.
W takiej chwili pani Grevais weszła do gabinetu księżnej, trzymając w ręku raport., który jej doręczyła Floryna, raport o poranku Adrjanny Cardoville.
Pani Grivois od dwudziestu lat była w służbie u księżnej Saint-Dizier; wiedziała ona wszystko, co zaufana pokojowa może i powinna wiedzieć o swej pani, gdy ta była bardzo zalotna. Czy księżna z dobrej woli zachowywała przy sobie tego świadka swych wszystkich błędów miłosnych? O tem wogólności nie wiedziano. To pewna, że pani Grivois miała u księżny Saint-Dizier wielkie przywileje, i że raczej uważaną była za jej towarzyszkę, niż za pokojówkę.
— Oto są notatki Floryny, proszę pani — rzekła pani Grivois, oddając księżnej papier.
— Przejrzę je zaraz — odpowiedziała księżna, — lecz moja siostrzenica ma tu przyjść. Podczas konferencji, na której ma tu być obecną, zaprowadzisz do jej pawilonu osobę, która ma tu niebawem przyjść i która zapyta o ciebie.
— Dobrze, proszę pani.
— Ten jegomość spisze dokładny inwentarz wszystkiego, co się znajduje w pawilonie, zajmowanym przez Andrjannę. Dopilnujesz, aby nic nie opuszczono; to rzecz bardzo ważna.
— Tak, pani... lecz gdy Żorżeta lub Hebe zechcą opierać się?
— Bądź spokojna, mężczyzna, mający obowiązek spisania inwentarza, ma taką powagę, że gdy te dziewczęta poznają go, nie ośmielą się sprzeciwiać. Staraj się zwracać jego uwagę na wszystko, co może potwierdzić pogłoski, które od niejakiego czasu rozpuściłaś...
— Niech księżna pani będzie spokojna te pogłoski mają teraz moc prawdy...
— Wkrótce ta Adrjanna, tak zuchwała i tak dumna, zmuszoną będzie prosić o przebaczenie... i to jeszcze mnie...
Stary lokaj otworzył podwoje i oznajmił:
— Ksiądz d’Aigrigny!
— Jeżeli przyjdzie panna Cardoville — rzekła księżna do pani Grivois — poproś ją, aby chwilkę zaczekała.
— Dobrze, pani — odpowiedziała ochmistrzyni, wychodząc razem z lokajem.
Łatwo każdy odgadnie, że ksiądz margrabia d’Aigrigny był tą osobą, którąśmy już widzieli przy ulicy Ursynów; był to ów przystojny mężczyzna, który stamtąd przed trzema miesiącami odjechał do Rzymu.
Margrabia, w grubej żałobie, ubrany był ze zwykłą sobie starannością. Nie nosił sutanny; czarny, dość obcisły surdut i zesznurowana w pasie kamizelka dodawały proporcjonalności jego figurze; czarne kaszmirowe spodnie spadały na lakierowane ciżmy. Wreszcie tonsura zginęła w malej łysinie, która już zaczynała szerzyć się na wierzchołku głowy. W całem jego ubraniu nie widać było nic takiego, po czem byłoby można poznać księdza, wyjąwszy chyba tylko brak wąsów i faworytów, co wydawało się dosyć osobliwem przy tak okazałej, męskiej twarzy, broda świeżo ogolona, wspierała się na szeroko złożonej czarnej chustce, modnie, elegancko zawiązanej, co wszystko przypominało, że ten sławny kaznodzieja, najczynniejszy wtedy i najwięcej ze swego zgromadzenia mający wpływu, będąc dawniej w wojskach cudzoziemskich, odbył kampanję przeciwko Francji, a potem, za Burbonów. dowodził francuskim pułkiem huzarów.
Margrabia, dopiero rano przybywszy, nie widział księżnej od czasu śmierci swej matki, wdowy, margrabiny d’Aigrigny, zmarłej pod Dunkierką w dobrach księżnej, napróżno na śmiertelnem łożu wzywała syna; wskutek rozkazu, przysłanego z Rzymu, margrabia d’Aigrigny musiał był poświęcić miłość synowską dla powinności, nie bez pewnego wprawdzie wahania, które spostrzegł i zaraz o niem doniósł Rodin.
Po odejściu pani Grivois i lokaja, margrabia żywo zbliżył się do księżnej, podał jej rękę i rzekł wzruszonym głosem:
— Herminjo... nie zataiłaś czego przede mną w swych listach?.. W ostatnich chwilach swego życia, przed skonaniem, matka moja przeklinała?...
— Nie, nie, Fryderyku, bądź spokojny... Pragnęła widzieć cię... Lecz wkrótce straciła przytomność... i w obłędzie... ciebie jeszcze... wzywała.
— Tak — odrzekł pan d’Aigrigny smutnie — jej instynkt macierzyński przemawiał, że moja obecność możeby jeszcze przywróciła jej życie...
— Proszę cię... zapomnij o tem, porzuć tak przykre myśli... Co się stało, nie odstanie, zapomnij...
— Ostatni raz jeszcze powtórz mi... czy doprawdy moja matka nie dręczyła się bardzo moją nieobecnością?... Czy nie domyślała się, że ważniejsze obowiązki wzywają mnie dokądindziej?
— Nie, nie, zapewniam cię... wprzód nim straciła przytomność, wiedziała, że nie miałeś jeszcze dosyć czasu, aby przybyć do niej... Wszystkie smutne szczegóły, tyczące tego zdarzenia, opisałam ci z największą dokładnością i prawdą. Wierz mi więc i nie dręcz się napróżno...
— Tak, tak... sumienie moje powinno być spokojne... posłuszny byłem obowiązkowi, poświęcając dlań matkę, a jednakże, mimowoli nigdy nie mogłem oderwać się zupełnie od rzeczy światowych, jak nam nakazują straszne słowa.[1]
— Bez wątpienia, Fryderyku, trudno wyrzec się tak zupełnie; ale za to ile to wpływu... ile władzy!...
— Prawda — odrzekł margrabia po chwili milczenia — czegóż się to nie poświęciło, byle panować w ciemności, nad mocarzami, którzy panują jawnie? Ta podróż, którą odbyłem do Rzymu... dała mi nowe pojęcie o naszej potężnej władzy.
— Oh! tak, to jest wielka władza, bardzo wielka — rzekła księżna — i tem straszniejsza i tem pewniejsza, że ją wykonywamy pocichu nad umysłami i nad sumieniami.
— Posłuchaj, Herminjo — rzekł margrabia — miałem pod swymi rozkazami wyborny pułk i bardzo często doznawałem głębokiej, męskiej rozkoszy, że nim dowodzę... na mój głos moi jeźdźcy ruszali, brzmiały trąby oficerowie, lśniący złotemi haftami, biegli galopem, aby powtórzyć moje rozkazy: wszyscy ci waleczni, ogniści, bliznami bitew okryci żołnierze, słuchali mego skinienia, czułem dumę i siłę moją, trzymając, iż tak powiem, w mem ręku wszystkie te męstwa, któremi kierowałem, podobnie jak zapędami konia do bitwy... A przecież dziś czuję, że tysiąc razy jestem czynniejszy, więcej mam powagi, więcej mocy, więcej śmiałości na czele tych hufców niemych, co to myślą, chcą, idą machinalnie i posłuszni mej woli!
— Tak, dobrze mówisz, Fryderyku! — odpowiedziała księżna z żywością — kiedy się o tem pomyśli, z jaką pogardą spogląda się na przeszłość! Ja często, podobnie jak ty, porównywam ją z teraźniejszością, i jakże cieszę się wtedy, żem usłuchała rad twoich. Bo w rzeczy samej, bez ciebie jak biedną i śmieszną grałabym rolę... rolę, jaką gra zawsze kobieta będąca na schyłku życia, która kiedyś była piękna i uwielbiana... Cóżbym teraz robiła? napróżno usiłowałabym zatrzymać około siebie tych samolubnych, niewdzięcznych ludzi, tych grubijańskich mężczyzn, którzy dopóty tylko zajmują się kobietami, dopóki one mogą służyć ich namiętnościom, lub pochlebiać ich próżności; albo też pozostałoby mi jedynie... dla innych... dawać bale, to jest przyjmować tłumy obojętne, i nastręczać sposobności spotykania się młodym, miłosnym parom, co to co wieczór ścigają się z salonu do salonu, po to tylko przybywają do ciebie, aby się widzieć, aby być razem; prawdziwie głupia to uciecha przyjmować tę dopiero co rozwijającą się młodzież, wesołą, miłosną, która otaczający ją zabytek i blask uważa za należne ramki dla jej uciech i jej bezwstydnych miłostek.
Tyle było cierpkości w słowach księżnej, a jej fizjognomja wyrażała tak nienawistną zazdrość, iż mimo chęci widocznie przebijał żal w tych uwagach.
— Nie, nie — mówiła dalej — tobie winnam, Frydyreku, że po ostatnim świetnym triumfie, uczyniłam na zawsze rozbrat z tym światem, który wkrótce byłby mnie opuścił, mnie, co tak długo byłam jego bożyszczem i jego królową; zmieniłam królestwo, zamiast ludzi płochych, nad którymi panowałam moją większą jeszcze płochością, ujrzałam się otoczoną przez ludzi znakomitych, poważnych, potężnych, pomiędzy którymi było wielu takich, co rządzili państwem; tyle dla nich się poświęcałam, ile się oni poświęcali dla mnie. Wtedy dopiero doznałam takiego szczęścia, o jakiem wprzód zaledwie mi się marzyło... miałam udział czynny, wielki wpływ na najwyższe w świecie sprawy, przypuszczoną zostałam do największych tajemnic, mogłam śmiało rzucać gromy na każdego, coby ze mnie szydził lub nienawidził mnie; mogłam wynosić nad wszelkie spodziewanie tych, co mi służyli, co szanowali mnie i słuchali.
— A przecież są głupcy, którzy sądzą, że nas już niema, dlatego, że walczyć teraz musimy przeciwko przemijającym złym chwilom — rzekł z pogardą margrabia — jakgdybyśmy nie byli przygotowani do walki... jakgdyby walka nie dodawała nam nowych środków i sił...
Bezwątpienia, czasy są złe.... ale nastaną lepsze... I wiesz, że prawie niezawodnie, za kilka dni, 13 lutego, będziemy mieli do rozporządzenia naszego na chwilę zachwianego wpływu...
— O! bezwątpietnia! sprawa medaljonów jest bardzo ważną!
— Dlatego tak się śpieszyłem z powrotem, abym mógł być obecnym wypadkowi, który jest dla nas tak niezmiernie ważnym.
— Dowiedziałeś się... o zdarzeniu które raz jeszcze o mało co nie obaliło tylu i tak pracowicie ułożonych projektów?
— Tak, zaraz po mem przybyciu widziałem się z Rodinem...
— Powiedział ci...
— O niepojętem przybyciu Indjanina i córek generała Simon do zamku Cardoville po dwukrotnem rozbiciu przez burzę, która wyrzuciła ich na brzegi... Pikardji... A sądzono, że dziewczęta są w Lipsku... Indjanin na wyspie Jawie... Środki ostrożności, tak dobrze były przedsięwzięte... Prawdziwie — dodał ze złością margrabia — powiedziałby kto, że niewidzialna moc opiekuje się tą rodziną!
— Szczęściem, że Rodin jest człowiekiem obrotnym i czynnym — rzekła księżna — przybył do mnie wczoraj wieczorem... długo rozmawialiśmy z sobą.
— I wyborny jest skutek waszej rozmowy. Żołnierz oddalony będzie za dwa dni... spowiednik jego żony został uprzedzony, reszta pójdzie sama przez się... jutro nie będziemy już mieli potrzeby obawiać się dziewcząt... Pozostaje jeszcze Indjanin... przebywający w Cardoville, dość niebezpiecznie raniony; będziemy więc mieli jeszcze czas do działania...
— Ale to nie wszystko jeszcze — rzekła księżna — pozostają jeszcze, nie licząc mej siostrzenicy, dwie osoby, które dla dobra naszego interesu nie powinny znajdować się w Paryżu dnia 13 lutego...
— Tak, Hardy... ale jego najlepszy, najwierniejszy przyjaciel zdradza go; i za jego pomocą wyciągnięto pana Hardy do południowych departamentów; skąd niepodobna mu będzie przybyć przed upływem miesiąca. Co zaś do tego nędznego włóczęgi rzemieślnika, nazwanego Leżynago...
— A! — zawołała księżna, udając obrażoną skromność.
— Tego człowieka niema potrzeby lękać się... A po nich wszystkich Gabrjel, nasza największa i pewna nadzieja pozostanie pod bacznem okiem, aż do wielkiego dnia... wszystko więc zdaje się obiecywać nam pewny skutek... i bardziej, niż kiedykolwiek... starać się trzeba, aby go dopiąć wszelkimi środkami. idzie tu dla nas o życie lub śmierć... w powrocie z podróży zatrzymałem się w Torli... i widziałem się z księciem Orbano; jego wpływ na umysł jego pana jest wszechwładny... nieograniczony... zawładnął zupełnie jego umysłem, traktować więc można tylko z samym księciem...
— Czy tak?
— Orbano wyrobił sobie wpływ prawie nieograniczony, i wiem, że może nam zapewnić pobyt prawny pod wysoką opieką w krajach swego władcy, z wyłącznym przywilejem wychowywania młodzieży... Przy takich dobrodziejstwach w tym kraju, dosyć dla nas będzie dwóch lub trzech lat, aby się tam tak zakorzenić, iż sam książę Orbano musiałby nawzajem prosić nas wtedy o protekcję; dziś jednak on może uczynić wszystko, i stawia nieodzowny warunek za swe przysługi.
— Jakiż to warunek?
— Aby mu wyliczyć pięć miljonów i zapewnić sto tysięcy franków rocznej pensji.
— To za wiele!
— To za mało, gdy się zważy, że skoro tylko staniemy w tym kraju, prędko odzyskamy tę sumę, która zresztą wynosi ledwie ósmą część tego, co może nam przynieść pomyślnie zakończona sprawa medaljonów.
— Tak... blisko czterdzieści miljonów... — zauważyła księżna zamyślona.
— A przytem, żądane przez Orbano pięć miljonów będą tylko zaliczeniem... które wróci do nas w dobrowolnych ofiarach, wskutek wzrostu wpływu, jaki nam nada wychowanie dzieci, przez nie bowiem pozyskamy sobie rodziców.
— Mniejsza o to, Fryderyku, — rzekła księżna — zbliża się, jak mówisz, błogi dzień trzynastego lutego... przy pomocy blisko czterdziestu miljonów, które możemy posiąść, gdy się dobrze powiedzie sprawa medaljonów... można będzie z pewnością przedsięwziąć wielkie dzieła... w tych czasach, kiedy się wszystko sprzedaje i kupuje.
— A potem — mówił d’Aigrigny zamyślony — prześladowanie nas we Francji ma nadzwyczaj szkodliwy wpływ i na inne państwa... W Austrji i w Holandji zaledwie się trzymamy... pomoc i środki zakonu coraz bardziej zmniejszają się. Jest to chwila przesilenia; ale przedłużyć się może. Dlatego, dzięki niezmiernej pomocy... ze sprawy medaljonów będziemy nietylko mogli stawić czoło wszelkim wypadkom, ale nadto osiedlić się potężnie; a przy pomocy usług księcia Orbano, które przyjmujemy... z tego niezdobytego centrum wzrastać i szerzyć się będziemy bez końca... Ach! 13 lutego! — dodał d’Aigrigny po chwili milczenia, kiwając głową — 13 lutego może być dla naszej potęgi epoką tak sławną, jak konsyljum, które, że tak powiem, dało nam nowe życie.
— Dlatego też nie trzeba szczędzić niczego — rzekła księżna — byle się tylko udało... z sześciu osób, których ci lękać się wypadało, już pięć nie może, albo nie będzie mogło szkodzić ci... Pozostaje więc moja siostrzenica... i wiesz, że czekałam tylko na twoje przybycie, aby chwycić się ostatecznego środka... Już wydałam rozporządzenia, i nawet dziś zrana... zaczniemy działać.
— Czy twoje podejrzenia po ostatnim liście powiększyły się jeszcze?
— Tak... pewna jestem, że ona wie lepiej, niżeliby to okazać chciała, i w takim razie jest najniebezpieczniejszą naszą nieprzyjaciółką.
— Takie było zawsze i moje zdanie... Dlatego też radziłem już przed sześcioma miesiącami, abyś użyła w każdym razie takich środków, jakich użyłaś, aby nasunąć jej myśl mieszkania oddzielnie, z zupełną swobodą, której skutki czynią już łatwem dziś to, co inaczej byłoby niepodobieństwem...
— Nakoniec — rzekła księżna z wyrazem szatańskiej, nienawistnej radości — złamiemy ten nieugięty charakter; pomszczę się przecie za tyle zuchwałych docinków, które strawić musiałam, byle nie obudzić jej podejrzliwości, ja... ja, com dotąd tyle wycierpiała... bo to Adrjanna, jakby uwzięła się, niebaczna: aby gniewać mnie na siebie...
— Kto ciebie obraża... mnie obraża... wiesz o tem; moja nienawiść jest twoją nienawiścią...
— I ty nawet... ileż to razy byłeś celem jej dotkliwej ironji!...
— Moje domysły rzadko mnie omyliły... pewny jestem, że ta dziewczyna może być dla nas nieprzyjacielem niebezpiecznym... bardzo niebezpiecznym — rzekł margrabia głosem prędkim, z przyciskiem.
— Dlatego też potrzeba tak z nią postąpić, ażebyśmy już nie potrzebowali się jej obawiać — odpowiedziała pani Saint-Dizier, wpatrując się w margrabiego.
— Czy widziałaś się z doktorem Baleinier i podopiekunem panem Tripeaud? — zapytał margrabia.
— Będą tu wkrótce... uprzedziłam ich o wszystkiem.
— Jakże są względem niej usposobieni?
— Doskonale... Adrjanna nie wystrzega się bynajmniej doktora, który umiał zawsze zachować dla siebie jej zaufanie... Zresztą okoliczność, której wytłumaczyć sobie nie mogę, przybywa nam jeszcze w pomoc.
— O czem to mówisz?
— Dziś rano, Grivois, według mego polecenia, poszła przypomnieć Adrjannie, że czekam na nią w południe w ważnym interesie. Zbliżając się do pawilonu, Grivois spostrzegła czy też zdawało się jej, że widziała Adrjannę, wracającą małą furtką ogrodową.
— Co mówisz?... Czy podobna? Czy jest na to pewny dowód? — zawołał margrabia.
— Dotąd niema innego dowodu, tylko dobrowolne zeznanie Grivois; ale ja o tem myślę — rzekła księżna, biorąc papier, przy niej leżący — oto raport, który mi składa codzień jedna z pokojówek Adrjanny.
— Czy ta, którą Rodin potrafił umieścić przy twej siostrzenicy?
— Ta sama, a ponieważ dziewczyna jest zupełnie zależna od Rodina, służy nam dotąd doskonale. Może w tym raporcie «najdziemy potwierdzenie tego, co Grivois, jak utrzymuje, widziała.
Ledwo księżna rzuciła okiem na to pismo, gdy zawołała zaraz, niemal z przestrachem:
— Co ja widzę... A to szatan z tej Adrjanny!
— Co mówisz?
— Rządca zamku Cardoville, pisząc do mej siostrzenicy i prosząc jej o protekcję, doniósł o pobycie młodego księcia indyjskiego w zamku. Wie ona, że to jej krewny... napisała więc do swego dawnego nauczyciela, malarza, profesora Norval, aby udał się pocztą i sprowadził Dżalmę... tego... którego właśnie wszelkiemi sposobami trzymać wypada zdala od Paryża.
Margrabia zbladł i rzekł do księżnej:
— Jeżeli tu nie zachodzi jakie nowe dziwactwo twej siostrzenicy... chęć sprowadzenia tu księcia, krewnego... dowodzi, że wie o nim coś więcej, aniżeli mogłaś domyślać się... Niema o czem wąpić, wie ona już o sprawie medaljonów. Trzeba się mieć na ostrożności, bo ona może zniweczyć wszystko.
— A więc — rzekła stanowczym głosem księżna — nie trzeba, nie można już wahać się... trzeba posunąć rzeczy nierównie dalej, aniżeli sądzimy... i niech się wszystko skończy dzisiaj...
— To prawie niepodobna.
— Wszystko jest możliwe, doktór i pan Tripeaud są nam przychylni — rzekła żywo księżna.
— Chociaż tak samo, jak ty, jestem pewny doktora i pana Tripeaud — rzekł margrabia, zastanawiając się — ale mogą się przestraszyć... gdy im się powie, aby zaraz przystąpili do działania; wstrzymać się więc wypada aż do rozmowy, jaką będziemy mieli z twoją siostrzenicą... Pomimo jej przezorności, łatwo nam będzie wybrać sposób, jak mamy dalej postąpić... A jeżeli sprawdzą się nasze domysły... jeżeli wie ona o wszystkiem, wtedy żadnego względu; a nadewszystko najmniejszego opóźnienia... Nie trzeba się ociągać.
— Czy miałeś sposobność uprzedzić osobę, o którą idzie? — spytała księżna po chwilowem milczeniu.
— Ma tu przybyć... około południa... niezawodnie...
— Zdaje mi się, że miejsce to byłoby dogodne do celu, jaki zamierzamy... pokój ten tylko firanki przedzielają od małego salonu; tam będzie dla niego bardzo dogodne miejsce.
— Wybornie.
— To człowiek pewny...
— Bardzo pewny... przecie już wiele razy używaliśmy go w podobnych okolicznościach; jest dobry do tajemnicy.
W tejże chwili lekko zapukano do drzwi, — Proszę — rzekła księżna.
— Pan doktór Baleinier kazał się zapytać, czy księżna pani może go przyjąć — rzekł lokaj.
— Proś go, aby wszedł.
— Jest także jakiś pan, któremu ksiądz jegomość naznaczył tu miejsce widzenia około południa, a któremu, według jego polecenia, kazałem zatrzymać się w modlitewni.
— To ten sam, o którym mówiliśmy — rzekł margrabia do księżnej — wypadałoby wprowadzić go najprzód.
— Każ wejść najprzód temu panu — rzekła księżna — potem kiedy zadzwonię, poprosisz doktora, gdyby zaś nadszedł baron Tripeaud, tu go wprowadź; potem wpuścisz tu tylko pannę Adrjannę.
Lokaj księżny Saint-Dizier wrócił z człowiekiem małym, bladym, czarno ubranym, w okularach; pod lewą pachą trzymał długi futerał z czarnego safjanu.
Księżna odezwała się do przybysza:
— Ksiądz margrabia uprzedził pana o czynności, do jakiej jesteś wezwany?
— Tak, pani — odrzekł tenże piskliwym głosem, nisko się kłaniając.
— Czy dogodnie tu będzie dla pana w tym pokoju? — mówiła dalej księżna.
I przy tych słowach zaprowadziła go do pokoju obok gabinetu...
— Bardzo dobrze mi tu będzie, księżno pani — odpowiedział przybysz w okularach, znowu się nisko kłaniając.
— Skoro tak, proszę pana do tego pokoju, dam panu znać, kiedy będzie potrzeba.
— Czekać będę na rozkazy księżnej.
— A nadewszystko przypomnij pan sobie, com ci zalecił — dodał margrabia, odwiązując firanki, które go miały zasłonić.
— Ksiądz jegomość może być spokojny...
I stanął zupełnie zakryty firanką.
Księżna zadzwoniła; w kilka chwil drzwi się otworzyły i oznajmiono doktora Baleinier, osobę w tem opowiadaniu bardzo wybitną.
Doktór Baleinier miał około pięćdziesięciu lat: średniego wzrostu, o twarzy pełnej, rumianej, połyskującej, włosy, siwe, dosyć długie, od środka głowy na prawo i lewo podzielone, gładko spadały na skronie. Nosił jeszcze ubiór, modny w czasach jego młodości; krótkie jedwabne spodnie czarne, może dlatego, że miał kształtne łydki; podwiązki spięte były złotemi sprzączkami, trzewiki lakierowane, spięte również lśniącemi sprzączkami; miał na sobie czarną kamizelkę, czarną chustkę na szyi i tegoż koloru frak, a ubiór ten czynił go podobnym do księdza; biała ręka ukrywała się do połowy pod białemi, batystowemi mankietami; poważny ten ubiór odznaczał się wyszukaną wytwornością.
Fizjognomja jego była uśmiechająca się, bystra, żywe oko znamionowało przenikliwość i rzadki dowcip; człowiek światowy, lubiący rozkosz, delikatny łakotniś, wesoły, żartobliwy, giętki, zręczny; umiejący się podobać, doktór Baleinier był jednym z najdawniejszych klijentów tajemnej kongregacji, do której należała księżna Saint-Dizier.
Dzięki tej potężnej opiece, o której nikt nie wiedział, doktór, długo nieznany, pomimo rzeczywistej wiedzy i niezaprzeczonych zdolności, otrzymał dwie synekury doktorskie bardzo intratne i powoli zyskał liczną klijentelę.
Nie upłynął rok, a za staraniem i rekomendacją księżnej, osoby z wyższych sfer ubiegały się dla siebie o pana Baleinier, jako doktora.
Wystawić sobie można łatwo, jak ważną było rzeczą dla jezuitów mieć pomiędzy swymi zwolennikami jednego z najbardziej wziętych lekarzy w Paryżu.
Lekarz, który umie pozyskać ufność pacjentów, przypuszczony jest o każdej godzinie do najgłębszych tajemnic rodzinnych dla innego niedostępnych, doktór wie, zgaduje, może więc bardzo wiele rzeczy...
Lekarz ciała, podobnie jak lekarz duszy, ma potężny wpływ na chorych i umierających.
A kiedy obaj wspierać się będą we wspólnym interesie, korzystając w niektórych zdarzeniach ze słabości lub przestrachu umierającego, mogą wymóc na nim co zechcą, nie dla siebie samych, tego prawa zabraniają, lecz dla osób trzecich, podstawionych.
Doktór był więc jednym z najczynniejszych i najużyteczniejszych świeckich członków paryskiej kongregacji jezuitów.
Wszedłszy do salonu, pocałował rękę księżnej z największą zalotnością.
— Mój kochany Baleinier, zawsze jesteś punktualny.
— Zawsze szczęśliwy, zawsze gotów na rozkazy księżnej pani.
Potem, zwracając się do margrabiego, którego serdecznie ścisnął za rękę, dodał:
— Przecież znowu oglądamy pana w naszem gronie... wiedz pan, że trzy miesiące to nader długi czas dla jego przyjaciół...
— Czas równie jest długi dla tych, co wyjeżdżają, jak i dla tych, co pozostają, kochany doktorze... Ale oto nastał dzień wielkiej wagi... Panna Cardoville ma przybyć...
— Ja nie jestem zupełnie spokojna — wtrąciła księżna — a może ona się czego domyśla...
— Niepodobna — rzekł doktór — jesteśmy z sobą w największej przyjaźni... Wiadomo pani, że panna Adrjanna zawsze miała we mnie zupełną ufność... Onegdaj jeszcze naśmieliśmy się z sobą do rozpuku... A gdym, według zwyczaju, czynił jej uwagi nad jej niezwykłym sposobem życia... i nad osobliwą egzaltacją wyobrażeń, jakie u niej czasem spostrzegałem...
— Pan Baleinier nie zaniedbuje nigdy nastawiać na te, napozór bardzo mało znaczące, okoliczności...
— A to w istocie, rzecz bardzo ważna — odrzekł d’Aigrigny.
— Panna Adrjanna — mówił dalej doktór — odpowiedziała na moje uwagi, śmiejąc się ze mnie, jak tylko można najuprzejmiej, a wyznać trzeba, że obdarzona jest dowcipem i rozsądkiem niepospolitym.
— Doktorze!... — doktorze!... — zawołała księżna — przynajmniej nie okazuj słabości!
Zamiast odpowiedzieć odrazu, Baleinier dobył złotej tabakierki z kieszonki w kamizelce, otworzył ją i wziął trochę tabaki, którą poniósł do nosa, bardzo powoli zażył, patrząc na księżnę, z miną tak znaczącą, iż ją zupełnie uspokoił.
— Słabości!... ja, pani? — rzekł — nareszcie, strzepując tabakę białą, pulchną ręką — czyż nie ofiarowałem się pani dobrowolnie, alby ją wyprowadzić z kłopotu, w jakim ją widziałem?
— I ty jeden w świecie mogłeś wyświadczyć nam tę ważną przysługę — rzekł margrabia d’Aigrigny.
— Widzisz przeto pani dobrze — rzekł doktór — że nie jestem człowiekiem słabym, gdyż doskonale pojąłem zakres mego działania... idzie tu, jak mi mówiono, o interes tak ważny...
— W rzeczy samej bardzo ważny — potwierdził margrabia.
— Więc nie powinienem się był wahać — odrzekł Baleinier — i państwo nie macie potrzeby obawiać — się!... pozwólcie mi, abym jako człowiek z gustem i człowiek dobrego towarzystwa, oddał sprawiedliwość i hołd miłemu dowcipowi i rozsądkowi panny Adrjanny, a kiedy przyjdzie chwila działania, zobaczycie moje czyny.
— Może... chwila ta nadejdzie prędzej, aniżeliśmy myśleli — wtrąciła księżna, zamieniając spojrzenie z margrabią d’Aigrigny.
— Jestem i będę zawsze gotów... — odpowiedział doktór — o ile to mnie dotyczy, za to ręczę. Chciałbym o wszystko być równie spokojnym.
— Czemu pański dom zdrowia nie jest zawsze takim modnym... jakim dom zdrowia być może? — zapytała księżna, uśmiechając się.
— I owszem... nawet mógłbym użalać się na zbyt dużą liczbę pensjonarek... Nie o to tu idzie; lecz, oczekując na pannę Adrjannę, powiedzieć mogę pani parę słów w przedmiocie tylko pośrednio panią dotyczącym, gdyż chodzi tu o osobę, która kupiła dobra Cardoville, o niejaką panią Sainte-Colombe, która ofiarowała mi urząd swego lekarza domowego, co winienem zabiegom Rodina.
— W rzeczy samej — wtrącił margrabia — Rodin pisał o tem do mnie... nie wchodząc w szczegóły.
— Ta rzecz tak się przedstawia — mówił dalej doktór Baleinier. — Pani Sainte-Colombe, o której z początku mniemano, że łatwo da sobą powodować, okazała się bardzo upartą co do nawrócenia się... Już dwóch spowiedników ją opuściło. Rodin, zrozpaczony, wydelegował do niej Filiponka. Jest on zręczny, energiczny, nadewszystko cierpliwy... właśnie takiego człowieka było potrzeba. Gdy pani Sainte-Colombe została moją klijentką, Filipon prosił mnie o pomoc, której naturalnie nie odmówiłem; umówiliśmy się, jak wypada postępować. Nie powinienem był dać poznać, że go znam... on miał mi donosić o moralnych zamiarach swej penitentki... abym mógł, przy pomocy środków najnieszkodliwszych, gdyż stan pacjentki nie był wcale niebezpieczny — mówię, abym mógł utrzymywać ją według jej przekonania, w stanie zdrowia lub choroby, a to stosownie do tego, o ileby kierownik jej sumienia był z niej zadowolony lub niekontent... abym mógł jej powiedzieć: Powiedz, pani, czy jesteś na dobrej drodze? Łaska działa na twoje zdrowie i zaraz ci lepiej... Jeżeli, przeciwnie, wrócisz na złą drogę, zaraz ci jest gorzej; odbierasz karę.
— Bezwątpienia — rzekł pan d’Aigrigny z zupełnie zimną krwią — przykro być zmuszonym do użycia takich środków; ale cóż robić? Trzeba zastosować sposób postępowania do pojęć lub do charakteru osób.
— Zresztą — mówił dalej doktór — księżna pani miała sposobność zauważyć w klasztorze Marji, że ja wielu rzeczy próbowałem skutecznie, dla spokoju i zbawienia duszy niektórych z pomiędzy mych pacjentek, i używałem tego, raz jeszcze powtarzam zupełnie nieszkodliwego sposobu. Trochę lepiej, trochę gorzej, nic stąd złego wyniknąć nie może... a tymczasem działa to bardzo skutecznie na duszę... Tak się właśnie okazało i na pani Sainte-Colombe. Była ona na tak dobrej drodze ukorzenia moralnego i fizycznego, iż Rodin osądził, że może zobowiązać Fililpona, aby doradził swej penitentce mieszkanie na wsi... z obawy recydywy w Paryżu... Ta rada, połączona z żądzą grania roli damy parafjalnej, przywiodła ją do kupienia dóbr Cardoville, zresztą bardzo korzystnie; ale cóż Filipon powiedział mi wczoraj, oto pani Sainte-Colombe o mało nie uległa niebezpiecznej recydywie... ma się rozumieć moralnej, bo co do fizycznego stanu zdrowia, jest ono tak dobre, że aż rozpacz bierze. Powodem tej recydywy moralnej miała być rozmowa tej damy z niejakim Jakóbem Dumoulin, którego podobno pan margrabia zna, a który, niewiadomo jakim sposobem, wcisnął się do tej pani.
— Jakób Dumoulin — rzekł margrabia z odrazą — należy do ludzi, z których można korzystać, ale którymi niepodobna nie pogardzać... jest to pisarz, pełen żółci, zawiści i złości... co mu nadaje pewien rodzaj wymowy, grubjańskiej, uszczypliwej... Płacimy mu dosyć drogo, aby odcinał się naszym nieprzyjaciołom, lubo bolesnem jest częstokroć patrzeć na takiego obrońcę zasad, które my szanujemy... Nędznik ten żyje, jak cygan, nigdy nie wychodzi z szynku i prawie zawsze jest pijany... Lecz, przyznać trzeba, rozumny jest i biegły w naukach, co go czyni częstokroć bardzo użytecznym dla nas...
— Otóż, choć pani Sainte-Colombe ma lat blisko sześćdziesiąt... zdaje się, że Dumoulin ma zamiar ożenić się z nią, aby posiąść jej znaczny majątek... Sądzę, że dobrze pani uczynisz, gdy przestrzeżesz Rodina, aby się starał pozbyć skrytych zabiegów tego szaleńca... Racz mi wybaczyć, księżno, że się tak rozwodzę nad tą nędzotą... ale, wracając do klasztoru Marji, o którym dopiero co miałem zaszczyt wspomnieć pani — dodał doktór — czy dawno pani tam była? Księżna spojrzała na margrabiego bystrem okiem i odpowiedziała:
— Tak... blisko tydzień temu...
— Dostrzegła tam pani zapewne wiele zmian; mur, który przedzielał go od mego domu zdrowia, został zrzucony, bo wybuduję nowy korpus i kaplicę... gdyż dawna była za szczupła. Zresztą winienem powiedzieć na pochwalę panny Adrjanny — dodał doktór z osobliwym uśmiechem — obiecała mi do tej kaplicy kopję obrazu Rafaela.
— Doprawdy... to bardzo stosownie — rzekła księżna — ale zaraz będzie południe, a pan Tripeaud nie przybywa.
— Jest on podopiekunem panny Cardoville i rządził jej majątkiem jako dawny pełnomocnik interesów hrabiego-księcia — rzekł margrabia widocznie niespokojny — a jego obecność niezbędnie nam jest potrzebna; życzyćby należało, aby tu przybył wpierw, nim panna Adrjanna, której tylko co nie widać...
— Szkoda, że jego portret nie może go tu zastąpić — rzekł doktór, złośliwie uśmiechając się i dobywając z kieszeni małą broszurkę.
— Cóż to jest, doktorze? — zapytała księżna.
— To bezimienny paszkwil, jakie od czasu do czasu wychodzą... Tytuł jego: Bicz, a portret barona Tripeaud jest tak podobny jak dwie krople wody. Ten szkic ma tytuł: Wzór ostrowidza.
„Pan Baron Tripeaud. Człowiek ten, co się nikczemnie upokarza przed ludźmi z wyższem w społeczeństwie stanowiskiem i który się grubjańsko nadyma przed tym:, co od niego zależą; człowiek ten jest żywem i obmierzłem wcieleniem tej części arystokracji miejskiej i przemysłowej, człowieka — łapigrosza, cynicznego spekulanta, bez serca, bez sumienia, któryby stawił na zwyżkę lub zniżkę śmierć swej matki, gdyby śmierć jego matki miała wpływ na kurs pieniędzy.
„Tacy to ludzie mają wszystkie przebrzydłe wady dorobkiewiczów, nie tych, których uczciwa praca wzbogaciła, ale tych, których nagle podniósł ślepy los, lub szczęśliwy zarzut sieci w kałuży lichwiarstwa.
„Tacy to ludzie, wydrapawszy się z błota, pogardzają ludem, gdyż on im przypomina ich początek, którego się wstydzą; nielitościwi dla nędzy klas niższych, przypisują ją lenistwu, rozpuście, gdyż ta potwarz usprawiedliwia choć trochę ich ohydne samolubstwo.
„A to nie wszystko jeszcze.
„Z wysokości swej szkatuły i ze stanowiska swego prawa wybierania deputowanych, i zostania deputowanym, baron Tripeaud, jak tylu innych podobnych, naigrawa się z tych, którzy nie posiadają tego prawa.
„Z oficera, który, wysłużywszy lat czterdzieści, żyje ze szczupłej emerytury.
„Z urzędnika sądowego, który strawił wiek na moralnem pełnieniu swych obowiązków a który przy schyłku życia nie lepiej jest uposażony.
„Z uczonego, który zjednał krajowi zaszczyt i przyczynił się doskonałemi pracami do jego świetności, lub z profesora, który zapoznał całe pokolenia ze swą wiedzą.
„Ze skromnego i cnotliwego kapłana wiejskiego, najczystszego przedstawiciela ewangelicznej pokory i miłosierdzia i t. d., i t. d.
„Jakże więc baron nie miałby gardzić poczciwymi głupcami, którzy, poświęciwszy całe życie dla dobra powszechnego, nie korzystają z praw, jakich on używa dlatego, że on zarobił miljon, spekulując na papiery publiczne, co prawo surowo potępia?
„Przystąpmy do biografji znakomitego pana barona: Andrzej Tripeaud, syn masztalerza w oberży“...
W tej chwili otworzyły się drzwi naoścież, a lokaj oznajmił:
— Pan baron Tripeaud.
Doktór Baleinier schował broszurkę do kieszeni, powitał serdecznie finansistę, a nawet powstał dla uściśnienia mu ręki.
Pan baron wszedł, nie przestając witać tuż od samych drzwi.
— Mam zaszczyt przybyć na rozkazy i księżna pani niech raczy być pewna, że w każdym razie liczyć na mnie może...
— W rzeczy samej, rachuję na pana, panie baronie, a nadewszystko w obecnej okoliczności.
— Czy zamiary księżnej pani są zawsze jednakowe względem panny Cardoville?...
— Zawsze i w tym celu właśnie się zbieramy.
— Księżna pani może być pewną mojej pomocy, jak to już przyrzekłem... Sądzę również, że nareszcie użyć trzeba jak największej surowości i że nawet, gdyby było tego potrzeba...
— Takie jest właśnie nasze zdanie — pośpieszył dodać margrabia, wskazując księżnie spojrzeniem miejsce, gdzie był ukryty człowiek w okularach — wszyscy zupełnie na jedno się zgadzamy; lecz wypada nam porozumieć się, tak, iżbyśmy nie pozostawili żadnej wątpliwości w interesie panny Cardoville, bo jej interes jedynie mamy tu na celu, starajmy się wszelkiemi sposobami obudzić w niej zupełną otwartość, aby nam wszystko powiedziała, co tylko myśli.
— Panna Cardoville przybyła — rzekł lokaj, wchodząc.
— Prosić — odrzekła księżna, — a teraz niema mnie w domu dla nikogo, rozumiesz... dla nikogo...
Potem, podnosząc firanki, za któremi ów człowiek był ukryty, pani Saint-Dizier dała mu ostatni znak porozumienia.
I księżna wróciła do salonu.
Rzecz dziwna; przez chwilę, poprzedzającą przybycie Adrjanny, różni aktorowie tej sceny okazywali niepokój, jakgdyby się lękali jej obecności.
Panna Adrjanna Cardoville wchodząc do księżny, nie okazywała postawą hardości, lecz tylko przyzwoitą śmiałość. Twarz jej była wesoła, swobodna.
Spostrzegła księdza d’Aigrigny, okazała zdziwienie, uprzejmem skinieniem głowy powitawszy doktora i przeszedłszy przed baronem Tripeaud bez spojrzenia na niego, przywitała księżnę ukłonem, wykwintnym i pełnym szlachetnej powagi. Lubo ruchy i ułożenie pany Cardoville były doskonałe, a nadewszystko odznaczające się wdziękiem, prawdziwie niewieścim, jednak znać w nich było coś niepodległego i wyniosłego, jej poruszenia były otwarte i swobodne, jak jej charakter; czuć w nich było życie i młodość.
Rzecz dziwna, pan d’Aigrigny, jakkolwiek był człowiekiem światowym, człowiekiem bardzo rozsądnym, umiejącym panować nad sobą, zachować wszędzie powagę i nakazać dla siebie poszanowanie, jednak w obecności panny Cardoville, mimowolnie tracił odwagę, śmiałość i opanowywało go jakieś znużenie, jakby odrętwienie... Zakłopotany, nie wiedział, co ma począć wobec młodej dziewczyny, odznaczającej się zarówno śmiałością, jak dowcipem i dotkliwą ironją...
Od dawnego już czasu, i wbrew zwyczajowi, nie chciał próbować na Adrjannie owego uroku wymowy, której zwykle zawdzięczał ten powab, jakiemu prawie nie można się było oprzeć; mówił z nią sucho, ostro, nie wykraczał poza sferę zimnej wyniosłości i surowej cnoty, która zupełnie paraliżowała jego ujmujące przymioty.
Po tych przedwstępnych objaśnieniach łatwo pojąć, jak różnorodne uczucia kierowały aktorami tej sceny.
Pani Saint-Dizier siedziała w wielkiem krześle przed kominkiem.
Margrabia d’Aigrigny stał obok niej.
Doktór Baleinier, siedząc przy biurku, zaczął przerzucać kartki z biografją barona Tripeaud.
A baron jakby się przypatrywał z wielką uwagą biblijnemu obrazowi, zawieszonemu na ścianie.
— Wezwałaś mnie, ciotko, dla pomówienia ze mną o ważnym interesie? — zagadnęła Adrjanna, przerywając kłopotliwe milczenie, panujące w salonie, od chwili jej przybycia.
— Tak, moja panno, idzie tu o bardzo ważną rozmowę.
— Jestem na rozkazy ciotki...
Usiedli wszyscy koło stołu gabinetowego księżny.
— A w czem rozmowa nasza obchodzić ma tych panów, ciotko? — zapytała panna Cardoville.
— Ci panowie to dawni przyjaciele naszego domu; wszystko ich obchodzi, co tylko ciebie dotyczy, powinnaś ich rad słuchać i przyjąć je z uszanowaniem...
— Moja ciotko, nie wątpię o szczególnej przyjaźni tych panów dla naszego domu, lecz, zanim przyjmę ich za widzów, czy za powierników naszej rozmowy, chciałabym wiedzieć, o czem mamy mówić...
— Niech i tak będzie — odrzekła księżna Saint-Dizier oschłym tonem — oddawna już przywykłam do kaprysów twego niesfornego umysłu; sądzę więc, że, będąc śmiałą, jak sama wyznajesz, nie powinnaś się obawiać wypowiedzenia wobec tak szanownych osób tego cobyś mi powiedziała sam na sam...
— A więc mam być formalnie badana i w jakim to przedmiocie?
— Nie jest to żadne badanie ani śledztwo, ale ponieważ mam prawo do czuwania nad tobą... chcę położyć koniec temu, co już zbyt długo trwało, chcę wobec przyjaciół naszego domu dać ci poznać moje stanowcze postanowienie na przyszłość... A najprzód, miałaś dotąd bardzo mylne i niezupełne wyobrażenie o władzy mojej nad tobą.
— Moja ciotko, zapewniam cię, że żadnego nie miałam, ani dostatecznego, ani błędnego wyobrażenia, bo nigdy o tem nie myślałam.
— To moja wina, powinnam była, zamiast pobłażać twoim kaprysom dać ci mocniej poznać moją władzę; lecz nadeszła chwila, w której masz się poddać; rady i uwagi mych przyjaciół oświeciły mnie, spostrzegłam swój błąd... twój charakter jest nieuległy, zbyt śmiały; trzeba żeby się zmienił, rozumiesz mnie? i zmienić się musisz dobrowolnie lub dzięki przemocy, zapewniam cię.
Na te słowa, wymówione ostro, wobec obcych osób, a do których ostrości jakby nic jej nie upoważniło, Adrjanna dumnie podniosła głowę; jednakże, powściągając się, rzekła z uśmiechem:
— Moja ciotko, mówisz, że ja się odmienię; nic dziwnego, alboż mało bywa odmian, niekiedy nadzwyczajnie dziwnych...
Księżna przygryzła sobie usta.
— Szczera odmiana w postępowaniu... nigdy nie jest dziwna — odrzekł zimno ksiądz d’Aigrigny, — przeciwnie, chwalebna, i zbawienny daje przykład.
— Zbawienny? — podchwyciła Adrjanna, — nie zawsze... jeżeli, naprzykład, kto zamienia swoje wady.. na występki...
— Co panna chcesz przez to powiedzieć?... — zawołała księżna.
— Ja, moja ciotko, mówię o sobie; zarzucasz mi, że jestem nieuległa, zbyt śmiała... Wiem przynajmniej czem jestem... a kto wie, czembym się stała, gdyby mi przyszło do głowy zmienić się! Chciałabym, moja ciotko, wiedzieć o powodach i celu tego zebrania.
— Dowiesz się, moja panno; ja ci się wytłómaczę bardzo jasno, poprostu i krótko; poznasz cały plan postępowania, jakiego nadal masz się trzymać, a gdybyś nie chciała z należnem uszanowaniem być posłuszną moim rozkazom, będę wiedziała, co mi pozostaje czynić...
— Ależ to prawdziwe wypowiedzenie wojny; to bardzo zabawne...
— Nie idzie tu o wypowiedzenie wojny — odparł surowo pan d‘Aigrigny, urażony szyderskim tonem panny Cardoville.
— A! mości księże — podchwyciła Adrjanna — pan byłeś niegdyś pułkownikiem, jesteś więc bardzo surowy względem żartów... Pan, co tyle winien jesteś wojnie... Pan, co z łaski wojny dowodziłeś pułkiem francuskim, walcząc wprzód przeciw Francji... ma się rozumieć, aby poznać słabą stronę i jej nieprzyjaciół.
Na te słowa, które mu przywiodły na myśl przykre wspomnienia, margrabia zbladł; miał już odpowiedzieć, gdy księżna zawołała:
— Zapominasz się, moja panno, takiej nieprzyzwoitości nie można znieść.
— Tak, ciotko, wyznaję mój błąd, nie powinnam była mówić, że to zabawne, jest to raczej ciekawe... — może nawet bardzo śmiałe, a śmiałość podoba mi się... ponieważ jednak mam być posłuszna, pod karą — potem przerywając i zwracając się do ciotki dodała — pod jaką karą, moja ciociu?
— Dowiesz się...
Adrjanna uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała.
— Moja panno — odezwała się księżna zimnym, surowym tonem do Adrjanny. — Pół roku temu, kiedy się kończyła żałoba po ojcu panny, miałaś wtedy lat osiemnaście... żądałaś ode mnie, abym ci pozwoliła rozporządzać swym majątkiem, i żebym cię usamowolniła... byłam tyle słaba, żem na to pozwoliła... Od owego to czasu zaczęły się bezustanne, a zbytkowne wydatki. Zamiast poprzestać na jednej lub dwóch pokojówkach, wybranych z ludu, zachciało ci się dobierać kobiety z klasy dostatniejszej i stroić je równie dziwacznie, jak kosztownie... Twoje płoche fantazje, twoje nierozsądne dziwactwa były bez granic, bez hamulca, nawet w jednym pokoju pawilonu urządziłaś jakąś pogańską świątynię i tam widać marmurową grupę, wyobrażającą młodzieńca i dziewicę... są to wprawdzie dzieła sztuki, ale dzieła najnieprzyzwoitsze, jak tylko wyobrazić sobie można. Przepędzałaś całe dnie, zupełnie u siebie zamknięta, nie chcąc nikogo przyjąć. Chciałaś zawsze wychodzić sama, nie zdając nikomu sprawy ze swych postępków; działałaś przeciw mej woli, aby usuwać się z pod mej władzy... nieprawdaż?...
— Tak, to portret przeszłości.... choć trochę w karykaturze — rzekła z uśmiechem Adrjanna — ale poznać go można.
— A więc — odrzekł d’Aigrigny — przyznajesz pani, że wszystkie czyny, które przytoczyła księżna, są prawdziwe?
— Tak, niema wątpliwości, i zwyczajem moim jest żyć tak otwarcie, iż to pytanie jest wcale niepotrzebne.
— A więc rzecz skończona — rzekł d’Aigrigny, zwracając mowę do doktora i do barona.
— Żadnej nie ulega wątpliwości; własne zeznanie ważniejsze jest nad wszelkie dowody, — odrzekł baron stanowczym tonem.
— Ależ, moja ciotko, czy mogłabym dowiedzieć się, do czego zmierza ten tak długi wstęp?
— Ten długi wstęp, moja panno — odrzekła księżna z powagą — posłużyć ma ku wyjaśnieniu przeszłości i do uzasadnienia przyszłości.
— Czy będziesz lubiła, czy będziesz szanowała moje rozkazy, o to mniejsza, moja panno — ciągnęła księżna krótko i ostrym tonem — wszelako winnaś od dziś dnia, od tej chwili, ulegać zupełnie, ślepo, mej woli, słowem, nic nie uczynić bez mego pozwolenia; tak chcę i tak będzie...
Adrjanna najprzód wlepiła oczy w ciotkę, potem śmiać się zaczęła bardzo.
Margrabia i baron z gniewem wzruszyli ramionami. Doktór wzniósł oczy w niebo i załamał ręce z politowaniem.
— Panno Cardoville, tak głośne śmiechy niebardzo przystoją — rzekł pan d’Aigrigny — słowa jej ciotki są poważne, nader poważne, i należałoby przyjąć je inaczej.
— Przebóg, mości książę — odrzekła Adrjanna — a któż temu winien, że ja muszę śmiać się tak głośno. Jak mam zachować zimną krew, kiedy słyszę, jak ciotka mówi o ślepem poddaniu się jej rozkazom?... Azali motyl, przywykły bujać po otwartem powietrzu... igrać pod gołem niebem, zdolny jest żyć w jamie kreta?...
Na tę odpowiedź margrabia spojrzał na innych członków owej rady familijnej, udając głębokie zdziwienie.
— A więc, moja panno — rzekła księżna, udając, że podziela zdanie innych osób — to jest twoja odpowiedź?
— Ależ tak, bez wątpienia — odrzekła Adrjanna, równie zdziwiona, że obecni udawali, jakoby nie rozumieli porównania.
— To nieszczęście, że panna Adrjanna nie pojmuje wielkiej doniosłości tej narady — wtrąciła księżna ostrym tonem. — Może zrozumie wreszcie, gdy jej oznajmię moje rozkazy...
— Jakież to rozkazy, moja ciotko...
— Od jutra — wyrzekła księżna — odprawisz swoje pokojówki... opuścisz pawilon, w którym mieszkasz... zajmiesz tu dwa pokoje, do których wchodzić będzie można tylko przez mój pokój... nie wyjdziesz nigdzie sama jedna... a z przyczyny twej rozrzutności, znowu ustawiona będzie nad tobą opieka... ja zajmę się sama wszelkimi twymi wydatkami, wreszcie aż do czasu dojścia do pełnoletności, nie dostaniesz do rąk żadnych pieniędzy, któremi byś mogła rozporządzać... Taka jest moja wola...
Baron i margrabia zupełnie zgodzili się na słowa księżny, Adrjana przybrała minę ironiczną, jednak nie bez pewnego oburzenia.
Powstała nagle i nieco się zarumieniła, oko jej zabłysło, podniosła głowę lekko a dumnie i rzekła do ciotki tonem silnym, po chwili milczenia:
— Mówiłaś pani o przeszłości i ja też nieco o niej powiem, bo mnie do tego zniewalasz. Opuściłam twoje mieszkanie, gdyż niepodobna mi było żyć dłużej w tej obłudzie...
— Panno Adrjanno — odrzekł margrabia d’Aigrigny — zastanów się nad tem, co mówisz?
— Ponieważ mi pan przerywasz, powiem więc parę słów i do pana — rzekła żywo Adrjanna, patrząc na margrabiego — jakież to widziałam przykłady u mej ciotki?
— Najlepsze, moja panno.
— Najlepsze?... Czy dlatego, że pan, połączywszy się z ciotką, nie wiem dla jakich celów, oszukujecie swoją obłudą ludzi i chcielibyście oszukać Boga?
— Zapominasz się, moja panno — odrzekła księżna, blednąc z wściekłości.
— O! pani... nie zapominam, owszem pamiętam... jak wszyscy... Nie miałam krewnej, przy której znaleźćbym mogła przytułek... chciałam żyć sama... chciałam używać mych dochodów, bo lepiej, żebym ja sama ich używała, aniżeli pan Tripeaud.
— Moja panno! — krzyknął baron — nie pojmuję, jak możesz pozwalać sobie...
— Dosyć, mój panie! — rzekła Adrjanna, rzuciwszy na barona spojrzenie dumnej pogardy — o panu mówię... ale nie do pana...
I panna Cardoville ciągnęła dalej:
— Chciałam więc rozporządzać dochodami, według mojego gustu: upiększałam mieszkanie, które sobie obrałam. Zamiast sług brzydkich, nieumiejętnych, wołałam wybrać sobie dziewczęta młode, dobrze wychowane, ale ubogie; nie służą one, ale świadczą mi usługi... Zamiast widzieć je źle lub przynajmniej ladajako ubrane, dałam im suknie bardzo stosowne do ich pięknych twarzy, bo lubię wszystko, co jest młode, co piękne. Wychodzę sama, bo mi się podoba iść, dokąd mię prowadzi fantazja. Czczę Boga we wszystkiem, co jest piękne, dobre, szlachetne, wielkie. Odrywając się myślą od wszystkiego, co mi teraźniejszość czyni tak nienawistną i przykrą, uciekałam myślą do przyszłości. Wtedy stawały mi przed oczami wspaniałe, urocze widziadła, tak świetne, iż czułam się zachwyconą trudnem do opisania, prawdziwie szczytnem uniesieniem... że już nie należę do ziemi...
— A to dlatego — mówiła dalej z coraz większem uniesieniem — że wtedy oddychałam powietrzem czystem, ożywczem, zdrowem, niezawisłem... Tak jest, widziałam, że siostry moje już nie jęczały pod jarzmem samolubnego panowania, upokarzającego, grubjańskiego... Ach, siostry... moje siostry... Czuję... są to nietylko pocieszające marzenia, ale tak błogie, chociaż nieziszczone nadzieje!
Mimowolnie, zatopiona w myślach, Adrjanna na chwilę umilkła, aby łatwiej wrócić mogła do przedmiotu, i nie spostrzegła, że aktorowie tej sceny spoglądali na siebie okiem radości.
— Ależ... to, co mówiła... jest wyborne... — szepnął doktór do ucha księżny, przy której siedział — gdyby chciała mówić zgodnie z naszem życzeniem, nie mówiłaby inaczej...
— Trzeba było doprowadzić ją naszem postępowaniem do takiego stanu, w jakim życzymy sobie ją widzieć — dodał pan d‘Aigrigny.
Rzec możnaby, że gniew Adrjanny rozpraszał się przy zetknięciu ze szlachetnemi, wzniosłemi uczuciami.
Wreszcie, zwracając się do ciotki, Adrjanna rzekła:
— Objawiłaś mi swoją wolę chciej teraz usłyszeć moją: najdalej za tydzień opuszczę pawilon, w którym teraz mieszkam, przeniosę się do domu, który urządzić kazałam, według mego gustu, i w nim będę żyła, jak mi się podoba. Nie mam ani ojca, ani matki, nie jestem obowiązana przed nikim zdawać sprawy ze swych czynów.
— Doprawdy, moja panno — odrzekła księżna, wzruszając ramionami — mówisz od rzeczy... zapominasz o tem, że społeczeństwo ma prawa moralne, których nie wolno przekroczyć, a których my przestrzegać jesteśmy obowiązani, i bądź pewna, że nie zaniedbamy dopełnić tego obowiązku.
— A więc ty, ciotko, pan d’Aigrigny i pan Tripeaud, jesteście przedstawicielami moralności społecznej... To bardzo dowcipne... czy nie dlatego, że pan Tripeaud uważa mój majątek za swój własny?...
— Ależ, moja panno!... — zawołał baron.
— Zaraz, pani — rzekła Adrjanna do swej ciotki, nie odpowiadając baronowi — ponieważ zdarza się sposobność, żądać więc będę objaśnień co do części mego majątku, którą, jak mi się zdaje, ukrywano dotąd przede mną...
Na te słowa margrabia d‘Aigrigny i księżna struchleli. Oboje spojrzeli na siebie niespokojnem okiem.
Adrjanna nie spostrzegła tego i mówiła dalej:
— Lecz żeby raz położyć kres wymaganiom pani, oto ostatnie moje słowo: Będę żyła, jak mi się spodoba... Gdybym była mężczyzną, nie narzucanoby mi, w moim wieku, tak przykrej, poniżającej opieki za to, iż żyję uczciwie, niezależnie, szlachetnie, w oczach wszystkich.
— To nierozsądne, to niedorzeczne! — zawołała księżna — jest to posuwać zepsucie, zapomnienie wszelkiego wstydu aż do ostatecznych granic, chcąc żyć w takich warunkach!
— To niezależne życie — wtrącił oschle margrabia — jakie zamierzasz prowadzić, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, miałoby na przyszłość najzgubniejsze skutki, gdy krewni zechcą cię wydać za mąż.
— Oszczędzę tej troski moim krewnym, jeśli zechcę pójść za mąż... sama się wydam... co nie jest nierozsądnem, jak mniemam... Obawiacie się, aby mój niezależny sposób życia nie odstręczał konkurentów. Ja zaś pragnę nadewszystko przestraszyć ich, dać im najgorsze o sobie wyobrażenie, a niema lepszego sposobu, jak pokazać, że się żyje tak, jak oni żyją... Dlatego też wiele liczę na moje dziwactwa, na moją płochość, na moje ukochane wady, że dzięki nim uchronię się od wszelkich nudnych natarczywości.
— W tym względzie, Adrjanno, będziesz zupełnie zadowolona — odezwała się księżna Saint-Dizier — jeśli prawda... iż wróciłaś dzisiaj do domu o ósmej godzinie rano, jak mi to powiedziano... Lecz ja ani śmiem wierzyć takiej szkaradzie...
— Zbyteczna powściągliwość, księżno, gdyż to prawda...
— A więc... przyznajesz się!... — zawołała pani Saint-Dizier.
— Przyznaję się do wszystkiego, com uczyniła... Powróciłam dziś rano o godzinie ósmej.
— Słyszycie, panowie! — zawołała księżna.
— A więc... to prawda — dodała. — O! moja panno, przyzwyczaiłaś mnie już do tego, że się niczemu nie dziwię... ale wątpiłam jeszcze o takim postępku... Potrzeba było twej zuchwałej odpowiedzi, aby mnie przekonać zupełnie...
— Kłamać, według mego przekonania, było zawsze większym bezwstydem, niż wyznać prawdę.
— A skądże to panna powracałaś i poco chodziłaś?...
— Pani — zawołała Adrjanna, przerywając ciotce — ja nigdy nie kłamię... ale nigdy nie mówię tego, czego mówić nie chcę; zresztą uważam za podłość uniewinniać się z tak oburzającego zarzutu. Nie mówmy więc o tem... twoje w tej mierze nalegania byłyby daremne; skończmy krótko. Pani chcesz mi narzucić okrutną i poniżającą opiekę; ja chcę opuścić pawilon, w którym mieszkam, i żyć, gdzie mi się podoba, według mej fantazji... kto z nas ustąpi, pani czy ja?... Zobaczymy; teraz mówmy o czem innem... Ten pałac jest mój... obojętną jest dla mnie rzeczą, czy pani w nim mieszkasz, gdyż opuszczam go, ale parter nie jest zajęty... zawiera on, prócz sali do przyjmowania, dwa zupełne apartamenty; rozporządziłam niemi na jakiś czas.
— Doprawdy? — rzekła księżna, spoglądając na margrabiego z wielkiem zdziwieniem, i dodała ironicznie: — A komuż przeznaczyłaś to mieszkanie?
— Trzem osobom z mej rodziny.
— Co to znaczy? — rzekła pani Saint-Dizier, coraz bardziej zdziwiona.
— To znaczy, pani, że chcę tu ofiarować gościnę młodemu księciu indyjskiemu, mojemu krewnemu po matce; przybędzie za dwa lub trzy dni, i chcę, aby zastał mieszkanie, gotowe na jego przyjęcie.
— Wybornie! — zawołała księżna — nie mogę wzbronić ci najniedorzeczniejszych fantazji... Po takim wstępie domyślać się można z pewnością, że nie zatrzymasz się na tak pięknej drodze. Czy to już wszystko?
— Jeszcze nie wszystko, pani, dziś właśnie zrana dowiedziałam się, że dwie moje krewne również po matce... dwie biedne piętnastoletnie panienki... sieroty.. córki marszałka Simon przybyły wczoraj z dalekiej podróży i znajdują się u żony poczciwego żołnierza, który z głębi północnej Azji przyprowadził je do Francji.
Na te słowa Adrjanny margrabia d‘Aigrigny i księżna zadrżeli nagle i spojrzeli na siebie z przestrachem, gdyż nie spodziewali się, aby panna Cardoville tak prędko dowiedziała się o przybyciu córek marszałka Simon; ta wiadomość była dla nich piorunująca.
— Dziwicie się zapewne, że ja tak dobrze jestem powiadomioną — rzekła Adrjanna — tymczasem, spodziewam się, że niebawem jeszcze bardziej was zadziwię... lecz co do córek marszałka Simon, pojmujesz pani, niepodobna mi pozostawiać ich u biednych ludzi, u których chwilowo znalazły schronienie; udam się więc po nie, aby je umieścić w tym drugim apartamencie na dole... wraz z żoną żołnierza, która będzie dla nich wyborną piastunką.
Na te słowa margrabia d’Aigrigny i baron spojrzeli po sobie, a ten ostatni zawołał:
— Niema wątpliwości... w głowie jej się pomieszało!
Adrjanna dodała, jakby nie zwracając uwagi na szorstkie odezwanie się barona:
— Marszałek Simon niezawodnie lada chwila przybędzie do Paryża! Pojmujesz pani, jak mi będzie przyjemnie, gdy będę mogła przedstawić mu jego córki i pokazać, że były podejmowane, jak się należy. Zaraz jutro zrana sprowadzę modniarki i szwaczki, aby im niczego nie brakowało..
— Teraz, spodziewam się, że to już wszystko? — rzekła księżna tonem sarkastycznym, tłumiąc gniew, gdy tymczasem margrabia, napozór spokojny i obojętny, zaledwie mógł ukryć trapiące go udręczenie.
Księżna ciągnęła dalej, patrząc szyderczo na Adrjannę:
— Lecz pomyśl jeszcze... Może znajdziesz tam jeszcze kogo z krewnych, dla powiększenia tej ciekawej kolonji rodzinnej?... Prawdziwa królowa nie postąpiłaby sobie wspanialej od ciebie!
— W rzeczy samej, pani, chcę dla mej rodziny przygotować królewskie przyjęcie... takie, jakie należy się królewskiemu synowi, córkom księcia i marszałka Francji... Czyliż nie miło ze zbytkiem gościnności serca połączyć wszystkie inne zbytki!
— Zaiste szlachetna to zasada — rzekła księżna, coraz bardziej niespokojna — szkoda tylko, że, dla wykonania jej nie masz kopalni Potozy.
— Właśnie w porę mowa o kopalni... chciałam pomówić z panią o pewnej kopalni i, jak słychać, nadzwyczaj bogatej: nie mogłam znaleźć lepszej sposobności. Jakkolwiek znaczny jest mój majątek, byłby on szczupłym w porównaniu z tem mieniem, które ma się dostać naszej rodzinie... a gdy to nastąpi, wybaczysz mi, pani, moją królewską hojność.
Margrabia d’Aigrigny znajdował się jak na torturach.
Sprawa medaljonów była tak ważna, że ukrywał ją nawet przed doktorem Baleinier, lubo żądał jego pomocy; również baron Tripeaud nie był o niej zawiadomiony, gdyż księżna sądziła, że, według jej życzenia, zniszczone zostały przez Rodina w papierach ojca Adrjanny wszelkie ślady, któreby mogły wskazać jej drogę do tego odkrycia. Dlatego nietylko ze strachem usłyszał margrabia, że Adrjanna de Cardoville wie o tej tajemnicy, ale nadto obawiał się, aby jej nie rozgłosiła.
Księżna podzielała obawy margrabiego, zawołała więc, przerywając mowę siostrzenicy:
— Są interesy rodzinne, które zachować należy w tajemnicy i dlatego, nie wiedząc dokładnie ku czemu zmierzasz, proszę cię, abyś zaniechała tego przedmiotu rozmowy...
— Jakto, pani... alboż nie jesteśmy tu w gronie rodzinnem... inaczej nie powiedziałybyśmy sobie tylu uprzejmości.
— Mniejsza o to... o rzeczach pieniężnych nie wypada mówić, gdy się niema w rękach dowodów.
— A o czem mówimy już od godziny, jeśli nie o interesach pieniężnych? Prawdziwie nie pojmuję waszego zdziwienia... waszego zakłopotania...
— Ja nie jestem ani zdziwiona, ani zakłopotana... lecz od dwóch godzin zmuszasz mnie słuchać rzeczy tak nowych, tak szalonych, że doprawdy jest się czemu dziwić.
— Przepraszam panią, że jej powiem, iż jesteś w wielkim kłopocie — rzekła Adrjanna, patrząc ciotce oko w oko — również pan d‘Aigrigny... co, połączone z pewnemi podejrzeniami, których nie miałam czasu sprawdzić i wyświetlić...
— Adrjanno, rozkazuję ci, abyś zamilkła! — krzyknęła księżna, niezdolna panować nad sobą.
— A! pani — odparła Adrjanna — jak na osobę, która zwykle tak doskonale umie panować nad sobą, wielce się pani kompromitujesz.
Na pomoc księżnej i margrabiemu przybyło w tej chwili nieoczekiwane zdarzenie. Wszedł lokaj, a jego przerażona mina zwiastowała coś niezwykłego.
— Co ci jest, Dubois, co się stało? — zapytała żywo księżna.
— Przepraszam jaśnie oświeconą panią, że, pomimo wyraźnego zakazu, śmiem przerywać, lecz przybył komisarz i chce koniecznie i bezzwłocznie widzieć się z księżną panią, przytem cały pałac otoczyło wojsko i policja.
Pomimo że wiadomość ta zaniepokoiła ją cokolwiek, księżna, chcąc jednak skorzystać z tego wypadku dla porozumienia się natychmiast z margrabią co do poczynionych przez Adrjannę tylu i tak ważnych zeznań, rzekła, powstając:
Księżna Saint-Dizier, wyszedłszy z margrabią, zatrzymała się w pokoju, przyległym do gabinetu, w którym pozostali Adrjanna, baron Tripeaud i doktór.
— Gdzie jest komisarz? — zapytała lokaja, który jej oznajmił przybycie tego urzędnika.
— W błękitnym pokoju.
— Proś go, aby był łaskaw chwilkę na mnie zaczekać.
Skoro lokaj odszedł, księżna przystąpiła żywo do margrabiego, którego twarz, zwykle spokojna i dumna, w tej chwili była posępną i bladą.
— Jak widzisz — zawołała księżna, szybko — Adrjanna wie o wszystkiem; cóż teraz robić?... co począć?
— Nie wiem — odrzekł d’Aigrigny zamyślony — ta wiadomość jest dla nas okropnym ciosem.
— Czy rzeczywiście wszystko stracone?
— Jeden jeszcze byłby środek ocalenia, a tym środkiem... jest doktór.
— Ale czyż to tak zaraz?... jeszcze dzisiaj?
— Za dwie godziny wszystko już byłoby zapóźno; ta przeklęta dziewczyna do tego czasu zdołałaby zobaczyć się i porozumieć z córkami generała Simon...
— Przebóg!... Fryderyku... to niepodobna... Baleinier nie będzie mógł nigdy... długiego potrzeba czasu, aby przygotować do tego...
— Nic nie szkodzi — odrzekł żywo margrabia — na wszelki wypadek warto, aby doktór spróbował.
— Ale pod jakim pozorem?
— Postaram się wynaleźć jakiś...
— Przypuściwszy, Fryderyku, że ci się uda wynaleźć jaki pozór, jeśli wypada działać jeszcze dzisiaj, tam nie będzie ku temu żadnego przygotowania.
— Bądź spokojna, tam na wszelki wypadek wszystko jest w pogotowiu.
— A jakże w tej chwili uprzedzić o tem doktora? — zapytała księżna.
— Wywołać go... mogłoby to obudzić podejrzenia i domysły twej siostrzenicy, czego przedewszystkiem należy unikać.
— Bezwątpienia, to nasze szczęście, że ona nic nie podejrzewa.
— Jest sposób — zawołał żywo pan d’Aigrigny — napiszę do doktora kilka słów, lokaj mu je zaniesie, jakgdyby list pochodził od kogo innego, od pacjenta, wzywającego spiesznej pomocy.
— Wyborna myśl... dobrze mówisz... ot tam, na tem biurku, jest wszystko, czego potrzeba do pisania... Śpiesz się... śpiesz... lecz czy uda się doktorowi?
— Prawdę mówiąc, nie śmiem spodziewać się z pewnością takiego wyniku — odrzekł margrabia, siadając do biurka z przytłumionym gniewem. — Dzięki tej rozmowie, która zresztą wypadła nad nasze spodziewanie, a którą ukryty za firanką stenograf spisał dosłownie, dzięki gwałtownym scenom, któreby niechybnie jutro musiały nastąpić, doktór, ostrożnie postępując, mógłby działać na pewno... Lecz żądać tego jeszcze dzisiaj.... natychmiast... Wiesz, Herminjo, byłoby szaleństwem myśleć o tem.
I margrabia rzucił pióro, które już trzymał w ręku, a potem dodał z gniewem:
— W chwili, kiedy się już wszystko miało udać, widzieć wszystkie nasze nadzieje zniszczone... A skutki!.. Skutki stąd będą okropne... Twoja siostrzenica... wiele nam zaszkodzi... za wiele!
— Fryderyku! — zawołała pani Saint-Dizier, współczując udręczeniu pana d’Aigrigny i chwytając go śpiesznie za rękę — zaklinam cię, nie rozpaczaj jeszcze... umysł doktora tak płodny jest w środki, a on tak nam oddany... aprobujmy tylko...
— Masz słuszność, przynajmniej spróbować należy — odrzekł margrabia, nieco spokojniejszy, pomyślawszy, że, jeżeli Adrjanna jeszcze dzisiejszego wieczora pójdzie do córek generała Simon, to i tak... może już ich nie zastanie.
— Nie należy się łudzić przesadną nadzieją; nie podobna spodziewać się, aby zlecenie Rodina tak szybko było wykonane... gdyby tak było, jużbyśmy o tem mieli wiadomość.
— To prawda... więc pisz do doktora... Bądź dobrej myśli, Fryderyku; w jakikolwiek bądź sposób, poradzimy sobie zawsze z tą piekielną dziewczyną... — a potem księżna dodała z całą wściekłością: — Oj Adrjanno, Adrjanno... zapłacisz ty drogo za twe zuchwałe sofizmaty i nasz niepokój.
Po wyjściu, księżna jeszcze raz wróciła i rzekła do pana d’Aigrigny:
Po wyjściu ciotki i margrabiego, panna Cardoville, usłyszawszy o przybyciu komisarza, uczuła pewien niepokój, gdyż nie wątpiła, że komisarz przybywa, jak się tego obawiał Agrykola, aby żądać upoważnienia do poszukania wewnątrz pałacu, by wykryć kowala, wobec podejrzeń, że się tam ukrywa.
Lubo miejsce, w którem Agrykola byt ukryty, uważała za bardzo dobre schronienie, jednakże zupełnie spokojną być nie mogła, a przewidując niebezpieczne skutki, mniemała, iż nastręcza się jej dobra sposobność, aby polecić swego protegowanego doktorowi, który pozostawał w ścisłych stosunkach z jednym z ministrów, mającym największy wpływ w owym czasie.
Zbliżyła się więc do doktora, półgłosem rozmawiającego z baronem, i rzekła przymilająco:
— Mój kochany panie Baleiner... chciałabym pomówić z panem słów parę...
— Jestem na rozkazy pani — odrzekł doktór.
— Mój kochany doktorze, jesteś moim przyjacielem i byłeś przyjacielem mojego ojca... A nawet w tej chwili, pomimo przykrego położenia, okazałeś się jedynym moim stronnikiem.
— Racz pani nie wspominać o tem — rzekł doktór, udając obrażoną skromność. — Uchowaj Boże! mogłabyś mnie pani nabawić kłopotu... Daj pani temu pokój...
— Bądź pan spokojny — odrzekła, uśmiechając się, panna Cardoville — ja pana nie narażę; ale pozwól mi tylko przypomnieć sobie, że nieraz ofiarowywałeś mi swoją uczynność, gdybym od ciebie czego żądała...
— Chciej pani spróbować... a przekonasz się, czy umiem dotrzymać słowa.
— Dobrze więc! daj mi pan tego dowód natychmiast — rzekła żywo Adrjanna...
— Bardzo dobrze, ot tak to lubię... Cóż mogę uczynić dla pani?
— Czy zawsze jeszcze jesteś pan w ścisłej przyjaźni z ministrem?
— Bezwątpienia... a nawet leczę go teraz na zapalenie gardła....
— Mam więc nadzieję — przerwała żywo Adrjanna — że uzyskasz u niego łaskę dla mnie ważną..
— Dla pani?... A jakiż możesz mieć do niego interes?
Lokaj księżny wszedł i wręczył list doktorowi mówiąc:
— Przyniósł to jakiś posłaniec, a powiedział, że list bardzo pilny...
— Co to znaczy być znakomitym doktorem — odezwała się z uśmiechem Adrjanna — nie dają panu ani chwili spokoju.
— Nie wspominaj mi pani o tem — odrzekł doktór, nie mogąc ukryć zdziwienia, gdy poznał pismo margrabiego — do stu katów z tymi chorymi... doprawdy myślą sobie, że my jesteśmy z żelaza i że mamy nadmiar zdrowia, którego im brakuje...
List margrabiego był krótki; doktór przeczytał go jednem spojrzeniem: a mimo zwykłej roztropności wzruszył ramionami i żywo zawołał:
— Dziś jeszcze... ależ to niepodobna... ten człowiek zwarjowiał!
— Idzie tu zapewne o biednego chorego, który pokłada w panu całą swoją ufność... który na pana oczekuje, który cię wzywa... A! kochany Baleinier, nie odrzucaj jego prośby... czyż nie miło jest dowieść, że słusznie pokładają w nas zaufanie...
Szczególny był zbieg okoliczności, a zarazem nadzwyczajna sprzeczność między treścią listu, napisanego w tej chwili przez najzaciętszego wroga Adrjanny, a słowami, politowania, które wymówiła tkliwym głosem współczucia; sprzeczność ta nie uszła uwagi doktora i sprawiła na nim pewne wrażenie.
Spojrzał na pannę Cardoville z miną prawie zakłopotaną i rzekł:
— W rzeczy samej... idzie o pacjenta, który wiele na mnie liczy... bodaj czy nie zawiele... gdyż żąda ode mnie rzeczy niepodobnych... Ale dlaczego ujmujesz się pani za nieznajomym?
— Jeżeli biednym jest... to go znam... Mój protegowany, dla którego proszę pana o opiekę ministra, jest dla mnie prawie także nieznany... a teraz zajmuje mnie jak najmocniej; bo, wyznać panu muszę, mój protegowany jest synem owego poczciwego żołnierza, który przyprowadził tu z głębi północnej Azji córki marszałka Simon.
— Jakto?... Pani protegowany jest...
— Rzemieślnikiem... podporą rodziny... lecz muszę opowiedzieć panu wszystko.. tak jak się rzeczy działy...
Zwierzeniom Adrjanny przeszkodziła pani Saint-Dizier, która, poprzedzając margrabiego, gwałtownie otworzyła drzwi od swego gabinetu.
Margrabia d’Aigrigny, wchodząc do gabinetu, spojrzał na doktora wzrokiem pytającym, niespokojnym.
Doktór odpowiedział odmownem potrząśnięciem głowy.
Margrabia przygryzł wargi z wściekłością; ostatnią nadzieję pokładał w doktorze, musiał więc uważać swe projekty za upadłe na zawsze, pogrzebane, mimo nowego ciosu, jaki księżna miała wymierzyć Adrjannie.
— Panowie — rzekła księżna szybko, przerywanym głosem, gdyż zadyszała się ze złośliwej radości — panowie, raczcie usiąść... gdyż mam zakomunikować panom nowe i bardzo ciekawe rzeczy o tej... pannie.
I spojrzeniem wskazała Adrjannę.
— A, moje biedne dziecię, cóż to takiego? cóż znowu wymyślono na ciebie? — zawołał doktór, zanim odszedł od okna, przy którem stał z Adrjanną — w każdym razie polegaj zawsze na mnie.
Na gwałtowną zaczepkę ciotki, panna Cardoville z dumą podniosła głowę. Rumieniec wystąpił jej ni czoło; zagrożona nowemi napaściami straciła cierpliwość, zbliżyła się do stołu, przy którym siedziała księżna, i wzruszonym głosem rzekła do doktora Baleinier:
— Czekać będę u siebie na pańskie przybycie, mój kochany doktorze; wiesz, o czem chcę z tobą pomówić koniecznie i jak najspieszniej.
Mówiąc to, Adrjanna zbliżyła się do kanapki, na której leżał jej kapelusz.
Księżna nagle zerwała się i rzekła:
— Cóż to ma znaczyć, Adrjanno?
— Odchodzę... Oznajmiłaś mi pani swoją wolę; ja powiedziałam, co zamierzam czynić, a więc poprzestańmy na tem; interesy pieniężne powierzę komu innemu.
Księżna Saint-Dizier, widząc, że jej zdobycz może się wymknąć, przybiegła do swej siostrzenicy i z pogwałceniem wszelkiej przyzwoitości, chwyciła ją konwulsyjnie za rękę, mówiąc:
— Zostań!!!
— Pani! — odparła Adrjanna głosem bolesnego zdziwienia — co pani czynisz? co to ma znaczyć?
— Chcesz się wymknąć... boisz się!... — zawołała księżna sarkastycznie.
Na wyraz „boisz się“ Adrjanna de Cardoville rzuciłaby się w ogień.
Dumnem i szlachetnem poruszeniem wyrwała się, z rąk ciotki, rzuciła na krzesło kapelusz, który już miała w ręku, i, wracając do stołu, rzekła:
— Pomimo wstrętu do tego wszystkiego, co się tu dzieje, zostaję... nie chcę, aby mnie posądzono o tchórzostwo, mów pani... słucham.
Wtedy księżna zamierzyła po kropli sączyć truciznę, którą była przepełniona, aby jak najdłużej przeciągnąć męczarnie ofiary, pewna już będąc, że się jej nie wymknie.
— Panowie — wyrzekła przytłumianym głosem — opowiem wam, co się stało... Gdy mi dano znać, że komisarz chce się widzieć ze mną, udałam się do niego; grzecznie się usprawiedliwiał, że mię niepokoi, lecz musi spełnić swą powinność... Mężczyznę podejrzanego, którego kazano aresztować, widziano dziś zrana wchodzącego do pawilonu...
Na te słowa Adrjanna poruszyła się, gdyż nie było wątpliwości, że idzie tu o Agrykolę.
Wnet jednak odzyskała przytomność, w przekonaniu, że miejsce, w którem się ukrył Agrykola, jest bezpieczne.
— Komisarz — mówiła dalej księżna — żądał ode mnie pozwolenia na poszukiwanie tego mężczyzny w pałacu i pawilonie... Miał do tego prawo. Prosiłam go, aby zaczął od pawilonu i towarzyszyłam mu... Pomimo niepojętych dziwactw i ekscentrycznego postępowania tej... panny, ani mi przez głowę przeszło, wyznaję to szczerze, aby chciała się mieszać do spraw politycznych... Tymczasem omyliłam się...
— Co pani przez to rozumiesz? — zapytała Adrjanna.
— Zaraz się o tem dowiesz — odparła księżna triumfującym tonem. — Przyszła i na ciebie kolej... na ciebie, któraś przed chwilą była szyderczą i dumną... Idę więc z komisarzem policji... Przybywamy do pawilonu... Możecie sobie panowie wystawić zdziwienie tego urzędnika, gdyśmy tam zastali troje dziewcząt, ubranych jak komedjantki...
— Komisarz — mówiła dalej księżna — zaczął od surowego badania dziewcząt, pytał je, czy nie wiedzą, gdzie się ukrył młody rzemieślnik, którego widziano, jak wchodził do pawilonu, zajmowanego przez moją siostrzenicę... odpowiedziały z największą czelnością, że o niczem nie wiedzą...
— Dzielne dziewczęta! — pomyślała Adrjanna — biedny rzemieślnik ocalony, a protekcja doktora Baleinier dokona reszty...
— Na szczęście była ze mną jedna z mych pokojówek, Grivois; poczciwa ta kobiecina, przypomniawszy sobie, że widziała pannę Adrjannę, powracającą do domu, rano, o ósmej godzinie, rzekła naiwnie do urzędnika, iż rzemieślnik, którego szukają, wyszedł przez małą furtkę ogrodową, którą panienka niechcący zostawiła otwartą... wracając do domu.
— Ten postępek mej siostrzenicy, który tak zgorszył komisarza, niczem jest w porównaniu z tem, co jeszcze mam opowiedzieć panom — prawiła dalej księżna — przebiegliśmy więc cały pawilon, nic nie znalazłszy... ju żeśmy mieli wyjść z sypialnego pokoju tej panny — tu rzuciła pogardliwym wzrokiem na Adrjannę — gdyż ten pokój przeglądaliśmy na ostatku, gdy Grivois szepnęła mi, że złocone listwy fałszywych drzwi niezupełnie przystają... Zwracamy uwagę komisarza na tę okoliczność; jego policjanci węszą, próbują... aż tu otwierają się drzwi... i wtedy... zgadnijcie, co znajdują?... nie... nie... rzecz tak szkaradną, tak oburzającą... iż nie śmiałabym nigdy...
— A więc ja panią wyręczę i oszczędzę jej wstydliwości — przerwała śmiało i szyderczo Adrjanna, domyślając się z ciężkiem strapieniem, że wyśledzono kryjówkę Ągrykoli — lecz to, co powiem nie oznacza bynajmniej chęci usprawiedliwiania się z mej strony...
— A jednak rzecz byłaby tego warta — wtrąciła księżna z pogardliwym uśmiechem — mężczyzna, któregoś ukryła w swej sypialni...
— Mężczyzna ukryty w jej sypialnym pokoju! — zawołał margrabia, podnosząc głowę z oburzeniem, które zaledwie pokrywało piekielną radość.
— Ale ten mężczyzna — z obłudną miną wtrącił doktór — był to pewnie złodziej? To się tłomaczy samo przez się, wszelkie inne podejrzenie... nie jest podobne do prawdy...
— Mylisz się pan — zaprzeczyła księżna — ambicja tej panny nie sięga tak wysoko, ona stara się dowieść, że błąd może być nietylko występnym, ale i nikczemnym... Tem się tłomaczy jej sympatja, jaką okazuje dla gminu... Sympatji tej dowodzi czynem, gdyż mężczyzna, ukryty w jej pokoju, miał na sobie bluzę.
— Ten młody mężczyzna jest kowalem; sam to wyznał — objaśniła księżna — ale oddać mu trzeba sprawiedliwość, że jest bardzo przystojnym chłopcem i pewno ta panna, powodowana namiętnością do wszystkiego, co jest piękne...
— Dosyć tego, pani, dosyć!... — przerwała nagle Adrjanna, która, nie chcąc się usprawiedliwiać, słuchała ciotki z coraz bardziej wzrastającem oburzeniem — tylko co miałam zamiar odeprzeć objaśnieniem jej nikczemne potwarze... lecz nie dopuszczę się tej słabości... O jednę rzecz tylko zapytam panią... czy ten uczciwy i pracowity rzemieślnik został aresztowany?
— Tak, został aresztowany i pod dobrą eskortą odprowadzony do więzienia... to rozdziera ci serce, nieprawdaż? Twa czułość dla tego zajmującego kowala musi być bardzo wielką, skoro cię pozbawia ironicznego zuchwalstwa?
— Nie mylisz się, pani, bo cóż mogę mieć innego na myśli, jak szydzić z tego, co jest haniebne i niedorzeczne — odrzekła Adrjanna, a łzy stanęły w jej oczach na myśl o wielkim niepokoju w domu uwięzionego Ągrykoli; włożywszy kapelusz na głowę i zawiązawszy wstążki, zwróciła się do doktora:
— Panie Baleinier, tylko co obiecywałeś mi protekcję u ministra...
— Tak, pani... i z prawdziwą przyjemnością będę u niego pośrednikiem dla pani.
— Bądźże tak dobry i zawieź mnie do ministra... Gdy zostanę mu przez pana przedstawioną, nie odmówi mi łaski, a raczej sprawiedliwości, o którą go zamierzam prosić.
— Jakto! — wykrzyknęła księżna — poważasz się, moja panno, bez mego pozwolenia, i to po tem, co zaszło?... Ależ to niesłychana zuchwałość!
— Ubolewać można nad tem — dodał baron Tripeaud — ale teraz można się spodziewać wszystkiego.
W chwili gdy Adrjanna pytała doktora, czy ma swój powóz, d’Aigrigny zadrżał...
Promień niespodziewanej radości zabłysnął mu w oczach i ledwo powściągnąć mógł gwałtowne wzruszenie, gdy szybko i nieznacznie rzuciwszy okiem na doktora, poznał z jego poruszeń powiek i skinienia głowy, że go rozumie i z nim się zgadza.
Dlatego, gdy księżna, odzywając się z gniewem do siostrzenicy, rzekła:
— Zakazuję ci oddalać się stąd.
Margrabia odezwał się do księżny ze szczególną intonacją głosu:
— A ja sądzę, że można powierzyć pannę Adrjannę opiece pana doktora.
D’Aigrigny wymówił te słowa: opiece pana doktora, w sposób znaczący, co też księżna zrozumiała, spojrzała kolejno na doktora i na margrabiego, a twarz jej wypogodziła się.
Księżna jednakże, nie chcąc pokazać, że łatwo zezwala, na uczynioną uwagę margrabiego odpowiedziała:
— Lubo pan doktór, o ile widzę, okazuje się bardzo pobłażliwym dla mej siostrzenicy, jednakże nie uważam za nieprzyzwoite powierzyć ją jego opiece... wszelako pod warunkiem, że to nie będzie prejudykatem na przyszłość, gdyż odtąd Adrjanna nie będzie miała innej woli prócz mojej.
— Nie sądzę, abym był zbytnio pobłażliwym dla panny Adrjanny — odparł doktór, udając, że się czuje nieco urażonym słowami księżny — jestem tylko sprawiedliwym... jestem gotów przedstawić ją ministrowi, jeśli sobie tego życzy; nie wiem, czego pragnie, lecz nie przypuszczam, aby była zdolną nadużyć mego zaufania i wymagać poparcia w żądaniu nieprzyzwoitem.
Adrjanna, serdecznie wzruszona temi słowy, wyciągnęła rękę do doktora i rzekła:
— Bądź spokojny, zacny przyjacielu... będziesz mi wdzięczny za postępek, jakiego od ciebie wymagam, gdyż będziesz miał połowę udziału w szlachetnym czynie...
Księżna postąpiła ku siostrzenicy i rzekła do niej powoli i dobitnie, wymawiając każde słowo z przyciskiem:
— Jeszcze mam ci coś powiedzieć... będzie to ostatnie słowo wobec tych panów... Powiedz mi, czy mimo ciążących na tobie ważnych zarzutów, trwasz ciągle w zamiarze nieuszanowania mej władzy?
— Tak, pani.
— Czy to już ostatnie twoje słowo?
— Tak jest, ostatnie...
— Zastanów się... bo to rzecz bardzo ważna... strzeż się!
— Powiedziałam pani moje postanowienie, a to, com powiedziała... wykonam.
— Panowie... słyszycie — rzekła księżna — robiłam, co tylko można, aby doprowadzić do zgody, lecz usiłowania moje okazały się daremnemi, Adrjanna więc sama sobie przypisze skutki, które będą musiały nastąpić.
— Nie dbam o to — odrzekła Adrjanna — czyń pani, co ci się spodoba.
A potem, zwracając się do doktora, dodała z żywością:
— Chodźmy... chodźmy, kochany doktorze, gdyż umieram z niecierpliwości, idźmy prędko... każda stracona minuta wyciśnie gorzkie łzy całej rodzinie.
I Adrjanna spiesznie wyszła z salonu z doktorem.
Służący księżny przywołał powóz doktora i pomógł Adrjannie wsiąść; ta nie dostrzegła, że doktór coś szepnął lokajowi.
Gdy doktór zajął przy niej miejsce, lokaj przymknął drzwiczki, a potem rzekł głośno do stangreta:
— Do pałacu ministra, małą furtką.
Już była noc, ponura, ciemna.
Pogodne, czyste niebo aż do zachodu słońca, coraz bardziej chmurami się pokrywało; wiatr dął gwałtownie i wznosił tu i owdzie tumany zawiei śnieżnej.
Słabe światło rzucały latarnie do powozu, w którym siedział doktór z Adrjanną de Cardoville.
Powóz toczył się już od kilku minut; Adrjanna pocichu ocierając łzy, ku wielkiemu zdziwieniu doktora ani słowa jeszcze nie przemówiła.
— Cóż to, kochana panno Adrjanno? — odezwał się Baleinier, prawdziwie zdziwiony na widok rozrzewnienia młodej dziewicy — cóż to?... niedawno tak odważna, teraz płaczesz pani?
— Tak — odpowiedziała Adrjanna zmienionym głosem — płaczę przed panem... przed przyjacielem... lecz przed moją ciotką... O! nigdy.
— Jednak... podczas tej długiej rozmowy... ironja pani...
— Ach! mój Boże... sądzisz pan, że ja chętnie występuje w tej wojnie na słowa?... Niczego mniej nie lubię nad takie utarczki uszczypliwego szyderstwa, do którego mnie zmusza potrzeba bronienia się przed tą kobietą i jej przyjaciółmi... Mówisz pan o mej śmiałości... zapewniam cię jednak, że nie chodziło mi o to, aby się okazać złośliwą... ale raczej przytłumić, pokryć to, com cierpiała, gdy się ze mną obchodzono tak po grubjańsku... wobec ludzi, którymi się brzydzę, którymi pogardzam... ja, com im nigdy nic złego nie zrobiła, ja, co żyć pragnę sama, niepodległa, spokojna, i mieć wokoło siebie ludzi szczęśliwych.
— Kochana panno Adrjanno — rzekł doktór Baleinier wzruszonym głosem — uspokój się... wszystko to już przeszło... masz przecie we mnie prawdziwego przyjaciela...
I człowiek ten, wymawiając te słowa, zarumienił się, pomimo swej piekielnej chytrości.
— Wiem o tem, jesteś moim przyjacielem — odpowiedziała Adrjanna — nie zapomnę nigdy, że, ujmując się za mną, naraziłeś się dziś na zemstę mej ciotki, bo wiadomo mi, jakie ona posiada wpływy...
— Co do tego — mówił doktór, udając zupełną obojętność — my, doktorzy, niczego się nie lękamy, zaszkodzić nam trudno.
— O! kochany panie Baleinier, pamiętaj, że pani Saint-Dizier i jej przyjaciele nie przebaczają — tu dziewka wzdrygnęła się. — Potrzeba było mojej nieprzezwyciężonej odrazy, mego wrodzonego wstrętu do wszystkiego, co jest podle, wiarołomne i złośliwe, aby przywieść mnie do otwartego z nią rozbratu... Lecz choćby szło... mam-że ci szczerze wyznać?... o życie, nie bałabym się... a jednakże — dodała z wdzięcznym uśmiechem, który tyle powabu nadawał jej zachwycającej twarzyczce — bardzo lubię życie... i jeżeli mam sobie do wyrzucenia... to chyba, że je lubię zbyt świetne... zbyt piękne... lecz, jak panu wiadomo, lubię moje wady...
— Mnie się zdaje, mówiąc między nami, że księżna chciała tylko panią nastraszyć... i spodziewa się działać na nią drogą przekonania... wiesz, że namiętnie lubi nawracać ludzi na prawą drogę — mówił złośliwie doktór, chcąc tylko uspokoić Adrjannę — ale nie myślmy już o tem... Powinnaś pani pamiętać, aby jej oczy jaśniały blaskiem, abyś oczarowała ministra, do którego jedziemy...
— Masz słuszność, kochany doktorze... należałoby zawsze unikać zmartwienia, gdyż największem jego złem jest najprzód to, że się zapomina o cudzych zmartwieniach... Ale widzisz pan, ile ci ufam; korzystam z dobroci pańskiej, a jeszcze nie powiedziałam, w czem potrzebną mi jest pomoc pańska...
— Mamy dość czasu do pomówienia, gdyż minister bardzo daleko mieszka.
— Powiem w krótkości, o co rzecz idzie — odrzekła Adrjanna — mówiłam już panu, dlaczego zajmuję się tym biednym rzemieślnikiem... Dziś rano przyszedł do mnie i wyznał, że ma być oddany pod sąd za śpiewy, które napisał (jest bowiem poetą), że zagrożony jest aresztowaniem, choć jest niewinny; ale, gdyby go uwięziono, jego rodzina, którą on ze swej pracy utrzymuje, nie miałaby z czego żyć; przyszedł więc do mnie z prośbą, abym za nim dala kaucję, by mu tym sposobem pozwolono dalej pracować; przyrzekłam mu, rachując na pańskie stosunki z ministrem; ponieważ już go ścigano, postanowiłam ukryć go u siebie, a wiadomo panu, jakie znaczenie ciotka przypisała memu postępkowi... A teraz, powiedz mi pan, czy za jego wpływem uzyskamy u ministra to, o co zamierzam go prosić, — uwolnienie tego rzemieślnika za kaucją?
— Nie sądzę, aby wzbraniał się uczynić to, zwłaszcza, gdy mu pani przedstawisz rzecz z właściwą ci wymową serca.
— Mój kochany doktorze, czy wiesz, dlaczego chwyciłam się tego, może niezwykłego kroku, i prosiłam cię, abyś przedstawił ministrowi mnie, młodą dziewczynę?
— Żeby... lepiej polecić swego protegowanego.
— Tak jest... tudzież żeby przeciąć bieg potwarzom, których księżna nie zaniecha rozsiewać... a które, jak panu wiadomo, kazała już zapisać do protokółu komisarza policji... Wolę więc udać się otwarcie do człowieka, mającego wysokie znaczenie... Wyznam mu wszystko otwarcie, a on mi uwierzy, bo prawda ma swój właściwy głos, na którym zawieść się nie można.
— Wszystko to, droga pani, mądrze i doskonale obmyśliłaś... za jednym zamachem załatwisz dwie ważne sprawy, uniemożebnisz potwarze i uzyskasz wolność dla biednego młodzieńca.
— To właśnie wraca mi moją wesołość, ta nadzieja...
— W życiu — odrzekł filozoficznie doktór — wszystko zależy od punktu widzenia rzeczy.
Adrjanna tak była nieświadomą w rzeczach, dotyczących rządu i atrybucji władz, tak ślepą pokładała ufność w doktorze, iż nie wątpiła ani na chwilę o tem, co jej mówił.
Dlatego też rzekła z radością:
— Co za szczęście!... więc będę mogła potem jechać do córek marszałka Simon i pocieszyć biedną matkę młodzieńca, która może w największem jest udręczeniu, nie mogąc się doczekać jego powrotu.
— Tak jest, będziesz pani miała to zadowolenie — odrzekł Baleinier z uśmiechem — bo prosić będziemy i działać tak, iżby biedna matka dowiedziała się od pani, że jej syn jest uwolniony, wprzód jeszcze, nim się dowie o jego aresztowaniu.
— Ileż to dobroci i uczynności z pańskiej strony. Prawdziwie, gdybym nie była zmuszona tak ważnemi pobudkami, wstydziłabym się zabierać panu tyle drogiego czasu, ale znam serce pańskie...
— Całem mojem życzeniem jest udowodnić pani moją dla niej życzliwość — mówił doktór, zażywając tabaki.
Zarazem jednak rzucił niespokojne spojrzenie, gdyż powóz przejeżdżał właśnie przez plac Odeonu i pomimo zamieci śnieżnej, widać było oświetlony front teatru; Adrjanna, która w tej chwili spojrzała w tę samą stronę, mogła się zdziwić, że ją wiozą tą drogą.
Aby odwrócić jej uwagę zręcznym manewrem, doktór zawoła! nagle:
— O mało nie zapomniałem!... gdzież ja mam głowę?...
— Cóż to... o co idzie? — zapytała Adrjanna, żywo się do niego zwracając.
— Przypomniałem sobie o ważnej rzeczy, potrzebnej, aby nasza prośba miała powodzenie.
— Cóż to takiego?.. — zapytała niespokojnie Adrjanna.
— Wszyscy ludzie mają swoje słabości, a minister ma ich więcej, niż inni; mój przyjaciel, zresztą człowiek bardzo rozsądny, niezmiernie lubi swój tytuł, i przyjąłby panią dosyć oschle... gdybyś go nie powitała tytułem: panie ministrze.
— Mniejsza o to, kochany doktorze, jeśli potrzeba, tytułować go będę Ekscelencja — rzekła Adrjanna z uśmiechem. — O ile wiem, taki jest tytuł ministrów.
— Nie teraz... zaniechano już tego tytułu; ale tem lepiej, tem przyjemniej mu będzie, jeśli mówić pani do niego będzie Ekscelencjo.
— Bądź pan spokojny, będę się starała pochlebiać próżności pańskiego przyjaciela.
— Polecam go pani, a protegowany pani w dobre dostanie się ręce — mówił doktór, widząc z zadowoleniem, że powóz przejeżdżał przez ciemne ulice, prowadząc z placu Odeon w okolice Panteonu, — teraz bardzo rad jestem z tej drobnej słabości mego przyjaciela, ministra, gdyż może nam dopomóc.
— Zresztą ten mały podstęp jest dość niewinny — dodała panna Cardoville — i wyznam panu, że nie mam co do tego skrupułu, gdy się do niego uciekam.
Potem, nachyliwszy się do drzwiczek, mówiła dalej:
— Mój Boże, jakże te ulice są czarne i smutne... co za wiatr, jaki śnieg... w jakiej to jesteśmy okolicy?
— Jakto, niewdzięczna, nie poznajesz swej ulubionej okolicy, przedmieścia Św. Germana?
— Myślałam, żeśmy je już dawno minęli.
— I ja tak sądziłem — rzekł doktór, nachyliwszy się do drzwiczek, jakgdyby rozpoznać chciał miejscowość, w której się znajdowali — jednakże jesteśmy jeszcze na tem przedmieściu. Biedny mój stangret, oślepiony śniegiem, który go siecze po twarzy, musiał zabłądzić; ale już wyjeżdżamy na właściwą drogę... tak.. teraz poznaję, jesteśmy właśnie na ulicy Św. Wilhelma, mówiąc nawiasem niebardzo wesoła, zresztą w ciągu dziesięciu minut staniemy przed gmachem ministra, przed poufnem wejściem, dokąd przyjaciele, jak ja, mają przywilej wstępu.
Panna de Cardoville tak mało znała niektóre dzielnice Paryża i zwyczaje ministerjalne, iż bynajmniej nie wątpiła o tem, co jej prawił Baleinier, w którym zresztą zupełne pokładała zaufanie.
Od wyjazdu z pałacu Saint-Dizier, doktór miał na ustach pytanie, które jednak wahał się zadać, obawiając się aby ciekawość nie skompromitowała go w oczach panny de Cardoville.
Gdy mówiła o bardzo ważnych interesach pieniężnych, które przed nią ukrywano, doktór, bardzo zręczny spostrzegacz, zauważył odrazu zakłopotanie i niepokój pani Saint-Dizier i margrabiego d’Aigrigny.
Nie wątpił, że spisek, wymierzony przeciwko Adrjannie (spisek, któremu ulegał przez posłuszeństwo) dotyczy owych interesów i dlatego właśnie pałał żądzą poznania ich, gdyż, jak każdy członek tajemnego stowarzyszenia, do którego należał, czuł rozwijające się w nim wady, nieoddzielne od każdego spólnictwa, to jest zawiść, podejrzliwość i ciekawość.
Łatwo więc pojmiemy, że doktór Baleinier, lubo gotów zupełnie służyć zamiarom margrabiego d’Aigrigny, ciekawy był jednak dowiedzieć się, co przed nim ukrywano; przezwyciężywszy więc wahanie i znajdując dogodną, a nadewszystko naglącą sposobność, rzekł do Adrjanny po chwili milczenia:
— Chciałbym, chociaż to może będzie niedelikatnie z mej strony, zadać pani pewne pytanie. W każdym jednak razie, jeśli je pani uznasz za niedelikatne... nie odpowiadaj na nie.
— Mów pan... bardzo proszę...
— Niedawno... na kilka minut przedtem, gdy dano znać księżnie o przybyciu komisarza, mówiłaś pani o wielkiej wagi interesach pieniężnych, które ukrywano przed panią...
— Tak, w istocie...
— Słowa pani sprawiły widocznie na księżnie Saint-Dizier wielkie wrażenie...
— Wrażenie tak wielkie, iż niepewne domysły moje zamieniły się w przekonanie.
— Nie mam potrzeby mówić pani, droga przyjaciółko, że, jeśli wspominam o tej okoliczności, to jedynie dlatego, aby ofiarować pani moje usługi, jeśli osądzisz, że się na co mogą przydać; w przeciwnym razie, gdybyś pani dla jakiegobądź powodu zwierzyć się nie chciała przedemną... to się nie krępuj wcale mem zapytaniem.
Adrjanna zamyśliła się i odpowiedziała po chwili milczenia:
— Są rzeczy o których ja sama nie wiem... inne zaś wyjaśnić panu mogę... wreszcie są i takie, o których muszę zamilczeć... Pan jesteś dla mnie tak dobrym, iż szczęśliwą się czuję, że mogę mu okazać nowy dowód zaufania.
— A więc o niczem wiedzieć nie chcę — odrzekł doktór tonem szczerości — gdyż wyglądałbym na przyjmującego wynagrodzenie... gdy ja uważam się za stokrotnie wynagrodzonego przyjemnością służenia pani...
— Posłuchaj pan — mówiła Adrjanna, chcąc okazać, że nie zważa na delikatne skrupuły doktora — mam ważny powód do mniemania, że ogromny spadek ma być wkrótce podzielony między członków mej rodziny... a ja ich nie znam wszystkich.... gdyż po odwołaniu edyktu Nantejskiego, przodkowie nasi rozproszyli się po obcych krajach i różnym ulegli losom, tak, że z ich potomków jedni należą do klas najwyższych, inni zaś do najniższych.
— Doprawdy? — zawołał doktór z wielką ciekawością. — Gdzież jest ta spuścizna? po kim spadek? w czyjem jest ręku?...
— Nie wiem...
— A jakże dowieść praw swoich do niej?
— Dowiem się o tem wkrótce.
— A któż panią o tem objaśnił?
— Tego nie mogę panu powiedzieć — odpowiedziała Adrjanna tonem melacholijnym, łagodnym, który dziwnym się wydawał przy jej zwykłem ożywieniu. — To tajemnica... niepojęta tajemnica... i w chwilach egzaltacji, w jakich mnie pan czasami zastawałeś... myślałam o osobliwszych, nadzwyczajnych okolicznościach, mających związek z tą tajemnicą... tak jest... a wtedy budziły się we mnie wielkie i wzniosłe myśli.
Potem panna de Cardoville zamilkła, głęboko zatopiona w myślach.
Baleinier nie chciał jej przerywać.
Adrjanna zadumana nie zwracała uwagi na to, gdzie się znajduje, doktór zaś kontent był z tego, co usłyszał; ze zwykłą przebiegłością domyślił się, że margrabiemu d‘Aigrigny idzie o spadek, postanowił więc zaraz użyć tego za materjał do tajemnego raportu; jedno z dwojga wynikało: albo margrabia działał w tym razie podług zleceń, otrzymanych od zakonu, albo też działał z osobistego natchnienia; w pierwszym wypadku tajemny raport doktora przekonywałby tylko o jego troskliwości o dobro stowarzyszenia; w drugim zawiadomiłby kogo należy o nieznanych okolicznościach.
Pomimo zdradzieckiej przebiegłości i bezczelności, pomimo zaślepienia oszukanej, doktór nie był jeszcze pewien skutków swego planu; zbliżała się krytyczna chwila, a najmniejsze podejrzenie, wzbudzone niezręcznie w Adrjannie, mogło obalić cały jego projekt.
Adrjanna, znużona doznanemi wzruszeniami, drżała co chwila, bo zimno coraz bardziej było przejmującem, a zapomniała wziąć szal lub okrycie.
Od niejakiego czasu powóz toczył się obok długiego i wysokiego muru, który bielał wśród śniegu w czasie ciemnej nocy.
Naokoło była cisza ponura, głucha.
Powóz zatrzymał się.
Lokaj pobiegł do bramy, aby zapukać w szczególny sposób; najpierw uderzył dwa razy prędko raz po raz, a po niejakim przestanku trzeci raz.
Adrjanna nie zauważyła tego wcale, bo uderzenie nie bardzo było głośne, a zresztą, doktór zaraz zaczął mówić, aby głosem zagłuszyć te znaki porozumiewawcze.
— Nareszcie przybyliśmy — zawołał wesoło — starajże się pani być jak najpowabniejszą, taką, jaką bywasz zawsze, kiedy jesteś w dobrym humorze.
— Bądź pan spokojny, starać się będę wszelkiemi siłami — rzekła Adrjanna z uśmiechem, poczem dodała, drżąc od zimna — O! jak zimno!... Przyznam się panu, że, skoro tylko odwiedzę moje biedne sieroty u matki tego młodzieńca, śpieszyć będę co żywo do mego ładnego salonu, który tak ciepły i oświecony, aż miło, bo pan wiesz, jak nie cierpię zimna i ciemności.
— Naturalnie — odrzekł doktór zalotnie — najpiękniejsze kwiaty tylko w cieple i przy słońcu rozkwitają.
Podczas gdy panna de Cardoville i doktór byli zajęci rozmową, ciężka wjazdowa brama zaskrzypiała na zawiasach, i powóz wjechał na dziedziniec.
Powóz zatrzymał się przed małym gankiem, który, na kilka stopni podniesiony, prowadził do sieni oświetlonej lampą.
Adrjanna, wchodząc na śliskie schody, wsparła się nieco na ramieniu doktora!
— Ach! jakże pani drżysz — odezwał się Baleinier.
— Tak — odrzekła, drżąc z zimna — okropnie mi zimno. W pośpiechu wyszłam bez szala... Ale jakże ten dom smutnie wygląda! — dodała, wskazując ganek.
— Jest to, jak nazywają, mały pałacyk ministerjalny, prywatne mieszkanie, gdzie kryje się minister przed zgiełkiem światowym i natręctwem proszących — rzekł, uśmiechając się Baleinier. — Racz pani wejść.
I otworzył drzwi do dość obszernej pustej sieni.
— Prawdę mówiąc — dodał doktór, ukrywając pod powierzchowną wesołością dość żywy niepokój — nasi ministrowie... nie nader okazale mieszkają, w przedpokoju ani jednego lokaja (chciałem raczej mówić woźnego). Ale na szczęście — mówił dalej, otwierając drzwi do pokoju przyległego do sieni — znam tu wszystkie manowce.
Panna de Cardoville wprowadzoną została do salonu, wyklejonego zielonem obiciem i skromnie umeblowanego mahoniowemi stołami i krzesełkami, pokrytemi żółtym utrechckim aksamitem; posadzka świeciła się, starannie wywoskowana; stołowa lampa, dająca zaledwie trzecią część potrzebnego światła, zawieszoną była daleko wyżej, niż to zwykle bywa.
Adrjanna, widząc to mieszkanie, nazbyt skromne jak dla ministra, lubo żadnego nie miała podejrzenia, nie mogła przecież powściągnąć zdziwienia, i zatrzymała się chwilę u progu.
Baleinier, prowadzący ją pod ramię, odgadł przyczynę jej zdziwienia i rzekł z uśmiechem:
— Mieszkanie to wydaje się pani dosyć ubogiem jak na ministra, nieprawdaż? Ale gdybyś pani wiedziała, co to jest oszczędność konstytucyjna! Wreszcie zobaczysz pani, że i sam minister nie wygląda na znakomitego człowieka... równie nie okazały, jak jego meble... Ale racz pani zaczekać chwilkę... pójdę uprzedzić ministra i oznajmić mu...
Zaraz powrócę.
I, usuwając ramię z pod ręki Adrjanny, która mimowolnie tuliła się do niego, otworzył małe boczne drzwi i znikł.
Panna de Cardoville pozostała sama.
Lubo nie mogła wytłomaczyć sobie przykrego wrażenia, wzdrygnęła się jednak na widok dużego, zimnego, z gołemi ścianami pokoju i z oknami bez firanek; potem, powoli spostrzegając w jego umeblowaniu wiele osobliwości, które zrazu nie wpadły jej w oko, uczuła niewymowny niepokój...
Zbliżywszy się do komina, na którym wygasł ogień, spostrzegła z wielkiem zdziwieniem kratę żelazną, otaczającą komin, i szczypce oraz łopatkę, przykute na łańcuszkach.
Dosyć już zdziwiona tą osobliwością, chciała przysunąć do siebie krzesło stojące przy ścianie.
Krzesła ruszyć nie było można.
Wtedy spostrzegła, że poręcz tego, jak i innych krzeseł, przymocowana była żelaznymi haczykami do ściany.
Nie mogła wstrzymać się od śmiechu i pomyślała sobie:
— Czyż obawiają się, ażeby minister nie zabrał z sobą mebli, gdy się będzie wyprowadzał?
Adrjanna, iż tak powiem, uczyniła ten żart z przymusu, aby mogła jako tako rozerwać się w przykrem położeniu, które tem bardziej pogarszało się, że w domu tym panowało ponure, okropnie smutne milczenie; nic tu nie znamionowało ruchu, czynności, które zwykle panują w pośrodku mnóstwa interesów.
Kiedy niekiedy słyszała tylko gwałtowny świst wiatru na dworze.
Już upłynął przeszło kwadrans, a doktór Baleinier nie wracał.
Zniecierpliwiona, niespokojna Adrjanna chciała kogo zawołać, aby zapytać o pana Baleiniera, i o ministra; obejrzała się wkoło, czy niema sznurka od dzwonka, lecz nie znalazła go; dostrzegła tylko, że to, co uważała dotąd za zwierciadło, gdyż mało światła było w pokoju, był to wielki arkusz wypolerowanej blachy. Bardziej się zbliżywszy, chciała wziąć w rękę lichtarz, lecz i on przytwierdzony był do marmuru nad kominkiem.
Przy pewnem usposobieniu umysłu, okoliczności mało znaczące, stają się częstokroć przerażającemi; lichtarz, którego nie mogła mszyć z miejsca; owe meble, przykute do ścian, blacha zamiast zwierciadła, głucha cisza, oraz dłuższa nieobecność doktora, takie sprawiały na Adrjannie wrażenie, iż zaczęła drżeć cała.
Lubo jednakże usiłowała uspokoić się, powodowana jednak przestrachem, odważyła się na krok, którego nigdy by nie zrobiła przedtem; przystąpiwszy do małych bocznych drzwi, nadstawiła ucho.
Zatrzymała oddech; słuchała... i... nic nie było słychać...
Nagle rozległ się nad jej głową głuchy i ciężki odgłos, jakby człowieka spadającego; zdawało się jej nawet, że słyszała przytłumiony jęk.
Podniósłszy żywo do góry oczy, spostrzegła tynk odpadający, który pewno oderwał się od wstrząśniętego mocno sufitu.
Nie mogąc już dłużej oprzeć się przestrachowi. Adrjanna pobiegła do drzwi, któremi weszła z doktorem, aby kogo przywołać.
Jakież było jej przerażenie, gdy drzwi znalazła zamknięte.
A przecież od przybycia nie słyszała najmniejszego szelestu klucza w zamku, który zresztą był zewnątrz.
Coraz bardziej strwożona, pobiegła do małych bocznych drzwi, któremi znikł doktór.
I te były również zamknięte zewnątrz...
Jednakże, chcąc jeszcze walczyć z przestrachem, który coraz bardziej opanowywał ją, przywołała na pomoc męstwo swego charakteru i chciała się uspokoić.
— Przywidziało mi się — pomyślała — słyszałam tylko spadnięcie, a co do jęku może mi się tylko przesłyszało... ale co znaczą te pozamykane drzwi?... Może nikt nie wie, że ja tu jestem; sądzą może, że niema nikogo w tym pokoju?
I Adrjanna oglądała się wkoło, ciągle niespokojna; poczem, zdobywając się na odwagę, rzekła do siebie:
— Precz ze słabością, nie łudzić się, ale przeciwnie, starać się trzeba o poznanie rzeczywistości. To pewna, że nie jestem tu u ministra... wszystko mnie o tem przekonywa... Baleinier zawiódł mnie... Ale pytanie, w jakim zamiarze? Poco mnie tu sprowadził?... gdzie się znajduję?...
Obydwa ostatnie pytania wydawały się Adrjannie niemożliwemi do rozwiązania; to tylko wiedziała, że, jest ofiarą zdrady doktora.
— Ach ta słabość i bojaźń doprowadzają częstokroć do niesprawiedliwych przywidzeń, przecież niepodobna przypuścić tak piekielnej zdrady.
Małą delikatną rączką kilka razy zapukała we drzwi.
Po głuchym odgłosie poznać można było, że drzwi są bardzo grube.
Nikt się nie odezwał.
Pobiegła do drugich drzwi.
Zapukała w nie, ale i tu ta sama cisza, nikt się nie odezwał... kiedy niekiedy zaszumiał wiatr na dworze.
— Nie jestem wprawdzie lękliwą — rzekła Adrjanna, drżąc cała — nie wiem jeszcze, czy tu tak zimno w tym pokoju... ale nie mogę wstrzymać się od dreszczu; i zdaje mi się, że każdy, podobnie jak ja, uczułby tu... zgrozę... trwogę.
Wtem krzyki, a raczej dzikie, straszne wycia doleciały z góry nad pokojem, w którym się znajdowała, i wkrótce potem słyszeć się dało głuche tupanie, jakiś straszny tętent, pod którym uginał się sufit, jakgdyby kilka osób toczyło z sobą walkę.
Nadzwyczaj przelękniona Adrjanna krzyknęła z całej siły, zbladła jak śmierć, przez chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca, potem rzuciła się do okna i szybko je otworzyła.
Gwałtowna zawierucha śnieżna zasypała jej oczy, zaczęła dąć do pokoju i swym powiewem rozwiała płomień lampy a potem zgasiła go zupełnie.
Równolegle i niedaleko od tego, w którym się znajdowała, wznosił się inny, wysoki budynek. Pośród ponurej ciemności widać było obszerne, jaskrawo oświecone okno... Przez niezasłonięte firankami szyby Adrjanna spostrzegła ludzką postać białą, wynędzniałą, wyschłą, za którą wlekło się jakieś prześcieradło; postać ta bezustannie i prędko przechadzała się przed oknem.
Wlepiwszy wzrok w to błyszczące w ciemności okno, Adrjanna stała jakby osłupiała, jakby zaczarowana tem osobliwem widowiskiem; kiedy nareszcie przerażenie jej doszło do najwyższego stopnia, krzyknęła z całych sił:
— Ratunku!
I trzymała się kraty, przy której stała, nie śmiąc i nie mogąc poruszyć się. Po kilku chwilach, gdy wciąż wołała ratunku, do pokoju, gdzie była, weszły dwie baby tak cicho, że ich nie spostrzegła, ciągle stojąc przy oknie.
Dwie te kobiety, w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, czerstwe, silne, odziane były jak wiejskie dziewki, ale — brudno i niedbale; na wierzchu odzieży miały wielkie niebieskie fartuchy, które u szyi kolisto wycięte sięgały aż do stóp.
Jedna, trzymająca lampę w ręku, miała szeroką, czerwoną, połyskującą twarz, duży pokryty krostami nos, małe, bure oczy i włosy koloru pakuł, rozczochrane, pokryte białym, ale brudnym czepkiem. Druga była chuda, koścista, miała na głowie żałobny czepek, z pod którego ledwie widać było długą, o trupiej cerze twarz, pokrytą dziobatą skórą koloru pergaminu; szczególny wyraz nadawały twarzy duże czarne brwi i siwawy gęsty meszek, pokrywający wierzchnią wargę. Ta trzymała w ręku jakąś odzież z szarego płótna, osobliwego kroju.
Obie weszły pocichu małemi drzwiczkami w chwili, kiedy Adrjanna, trzymając się kraty, wzywała ratunku.
Skinieniem pokazały sobie młodą dziewicę i, kiedy jedna stawiała lampę na kominie, druga (w żałobnym czepku), zbliżywszy się do okna, oparła długą, kościstą rękę na ramieniu panny de Cardoville.
Adrjanna, nagle się obracając, krzyknęła znów ze strachu, na widok tej przerażającej postaci.
Gdy pierwsze wrażenie trwogi przeminęło, Adrjanna prawie się już uspokoiła; jakkolwiek odrażającą była ta kobieta, przynajmniej można było do niej przemówić, zawołała więc żywo zmieszanym głosem:
— Gdzie jest pan Baleinier?
Kobiety spojrzały na siebie, skinęły jedna na drugą i nie odpowiedziały.
— Pytam panią — powtórzyła Adrjanna — gdzie jest doktór Baleinier, który mnie tu przywiózł... chcę się widzieć z nim natychmiast...
— Odjechał — odpowiedziała tłusta kobieta.
— Odjechał!... — zawołała Adrjanna — odjechał beze mnie... Cóż to znaczy?
Potem, nieco się zastanowiwszy, dodała:
— Sprowadźcie mi powóz.
Kobiety znowu spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami.
— Proszę cię, pani — rzekła Adrjanna powściągliwym głosem — poszukaj mi powozu; skoro pan Baleinier odjechał beze mnie, nie mam co tu dłużej robić.
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała otyła kobieta, którą nazywano Tomaszową, nie okazując nawet, że słyszy, co mówi do niej Adrjanna — późno już... czas iść spać.
— Czas spać! — krzyknęła z przestrachem panna de Cardoville. — Przebóg! tu można oszaleć!
Potem, zwracając się do kobiet, zapytała:
— Cóż to jest za dom?... — gdzie ja jestem?... powiedzcie mi.
— Jesteś w domu — mówiła Tomaszowa chrapliwym głosem — gdzie nie wolno krzyczeć przez okno...
— I nie wolno także gasić lamp... bo inaczej — dodała druga kobieta imieniem Gerwaza — pogniewamy się z sobą...
Adrjanna słowa nie mogła wymówić, drżąc ze strachu, ze zdziwieniem spoglądała kolejno na te okropne baby, starając się odgadnąć, co to znaczy. Nagle zdało się jej, że odgadła, zawołała więc:
— Widzę, że tu zaszła pomyłka... nie mogę jej sobie wytłomaczyć... Ale koniec końców to pomyłka... wy mnie bierzecie za kogo innego... czy wy wiecie, kto ja jestem? Nazywam się Adrjanna de Cardoville!... słyszycie?... Adrjanna de Cardoville?... Widzicie więc, że mi wolno wyjść stąd; nikt nie ma prawa zatrzymywać mnie tu przemocą... A więc, proszę was... abyście natychmiast poszły poszukać mi powozu... Jeśli go niema tu, w pobliżu, dajcie mi kogo, coby poszedł ze mną i odprowadził mnie na ulicę Babilońską do pałacu Saint-Dizier. Hojnie wynagrodzę tego człowieka i was także...
— Oj tak, tak, kiedy my to skończymy? — rzekła Tomaszowa — na co to się przyda gadać nam takie rzeczy?
— Strzeżcie się — mówiła dalej Adrjanna, chwytając się wszelkich środków — gdybyście poważyły się zatrzymywać mnie tu przemocą... byłoby to bardzo źle... nie wiecie, coby was za to czekało
— Czy pójdziesz spać, czy nie? — odezwała się Gerwaza z niecierpliwością i brutalnie.
— Słuchaj pani — rzekła prędko Adrjanna — pozwól mi wyjść, a ja wam obydwom dam po dwa tysiące franków... Czy to nie dosyć?... dam wam po dziesięć... po dwadzieścia...
ile zechcecie; jestem bogata... a niech tylko wyjdę... nie chcę tu pozostać... boję się tu... — wołała nieszczęśliwa głosem, rozdzierającym serce — Dwadzieścia tysięcy franków!... czy słyszysz, Tomaszowo?... nadstaw kieszeń.
— Daj jej pokój, Gerwazo, to zwykła piosnka ich wszystkich...
— A! ponieważ przekonywania, prośby i groźby są daremne — rzekła Adrjanna, zdobywając się na wielką energję w rozpaczliwem położeniu — oświadczam wam, że pójdę... natychmiast i zobaczymy, kto zechce użyć siły przeciwko mnie!...
I Adrjanna ruszyła śmiało ku drzwiom.
Lecz w tejże chwili przeraźliwy, chrapliwy krzyk, jaki poprzedził łoskot i szamotanie, który tak przestraszył Adrjannę, rozległ się znowu.
— A, co za krzyk! — rzekła Adrjanna, zatrzymując się i zbliżając do dwóch kobiet. — Słyszycie ten krzyk?...
— Tam, tam... widzicie?... Co to jest?...
— Co ma być — odparła Tomaszowa — są to osoby, co tak jak ty, nie były posłuszne i nie chcą siedzieć spokojnie...
— Co mówisz? — zawołała panna de Cardoville z uczuciem zgrozy... — Na litość Boską, co to za dom?... Co im tam robią?
— Robią im to co i tobie zrobią, jeśli będziesz uparta; nie zechcesz pójść spać — odpowiedziała Gerwaza.
— Kładą na nie to — dodała Tomaszowa, pokazując trzymany pod pachą przedmiot — tak, kładą na nie kaftan.
— Ach! — krzyknęła Adrjanna, z przerażenia zakrywając twarz rękami.
Okropna myśl zabłysła w jej głowie:
Zrozumiała wszystko.
Po dotkliwych wzruszeniach dziennych, ten ostatni cios strasznie dał się jej uczuć, dziewica zaczęła mdleć; ręce jej opadły, twarz okropnie zbladła, całe ciało przejął dreszcz i ledwie zdołała wymówić słabnącym głosem, padając na kolana i wskazując przygasłem okiem straszny kaftan:
— Ależ! nie... przez litość... przebaczcie... zrobię, co zechcecie...
Potem już sił jej zabrakło, zaczynała upadać, i... gdyby nie kobiety, które podbiegły i podtrzymały ją, byłaby upadła na posadzkę.
— Zemdlała, to nic nie szkodzi... z tego nie umrze — rzekła Tomaszowa — zanieśmy ją na łóżko... rozbieżmy ją... a jak się prześpi, to jak ręką odjął.
— Ty ją zanieś — rzekła Gerwaza — ja wezmę lampę.
I Tomaszowa, potężna baba, wzięła pannę de Cardoville jak rozespane dziecko i poniosła, idąc za towarzyszką.
Stancyjka, do której weszły, czysta była, ale zupełnie pusta; zielonawy papier pokrywał mury, małe niziutkie żelazne łóżeczko stało w kącie; piecyk w kominku otoczony był kratą, która wzbraniała do niego dostępu, stolik przytwierdzony do muru, stołek przed stolikiem również przybity do posadzki, wreszcie komoda mahoniowa i krzesełko, słomą wyplatane, — takie było smutne umeblowanie; nadmienić należy, iż okno bez firanek było zakratowane, dla ochrony szyb od rozbicia.
Kiedy jedna z dozorczyń podtrzymywała pannę de Cardoville, druga tymczasem rozpięła i zdjęła suknię; dziewica bezsilnie schyliła głowę na piersi.
Przy odsznurowaniu atłasowego gorsetu, który więził świeże, dziewicze, różowe, jak alabaster ciało pod batystem i koronką, gdy wstrętna baba dotknęła chrapowatą ręką obnażonych ramion, Adrjanna, niezupełnie przyszedłszy do przytomności, drgnęła mimowoli pod tem szorstkiem, brutalnem dotknięciem.
— Ho, ho! jakie małe ma nogi! — mówiła baba, która, przyklęknąwszy, zdejmowała trzewiki Adrjannie — obie razem zmieściłyby się na mej dłoni.
— A włosy? jakie długie! — rzekła Tomaszowa — a jakie miękkie!... mogłaby, chodząc, nogą je nadeptać... szkoda je będzie ucinać, gdy wypadnie lód przykładać na głowę.
Czy to skutkiem, iż tak powiem, instynktownego wstrętu, udzielającego się magnetycznie podczas omdlenia, czy to skutkiem zimnej nocy... wkrótce Adrjanna znowu zadrżała, i powoli przyszła do przytomności. Niepodobna opisać jej przerażenia, niewinnego gniewu, obrażonej wstydliwości, gdy, odgarnąwszy obu rękami włosy, które zakrywały jej twarz i łzami zalane oczy, odzyskawszy zupełnie przytomność, ujrzała się nawpół obnażoną, w obecności dwóch strasznych megier. Adrjanna, najprzód, uczuciem wstydu i trwogą przejęta, krzyknęła; potem, chcąc uniknąć wzroku tych kobiet, poruszeniem jak myśl szybkiem, przewróciła lampę, stojącą na półce, która, upadając, stłukła się i zgasła.
Wtedy nieszczęśliwa dziewica w ciemności, kołdrą okrywszy się, zaczęła głośno płakać i narzekać...
Ten raptowny ruch, tudzież płacz z przeraźliwym krzykiem, dozorczynie przypisały napadowi warjacji...
— Ha! już zaczynasz gasić i tłuc lampy... już zaczynasz dokazywać po swojemu — rzekła rozgniewana Tomaszowa, idąc po omacku w ciemności — dobrze... ostrzegałam cię już... dostaniesz jeszcze tej nocy kaftan, jak tamta warjatka na górze.
— Tak, tak — odezwała się druga baba — trzymaj się dobrze, Tomaszowo, a ja pójdę po światło... przecież we dwie damy jej radę.
— Tylko prędko wracaj... bo, pomimo jej słodziuchnej minki, zdaje się, że to gwałtowna furjatka... i zapewne trzeba będzie pilnować jej przez całą noc.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Panna Adrjanna de Cardoville spędziła okropną noc w towarzystwie dwóch meger.
Jakież było jej zdziwienie, gdy nazajutrz rano o dziewiątej godzinie ujrzała wchodzącego do tegoż pokoju pana Baleinier zawsze uśmiechniętego, pełnego ojcowskiej troskliwości.
Dozorczynie panny de Cardoville na jej prośby, a nadewszystko na jej przyrzeczenie, że będzie posłuszną, wstawiły na niej tylko przez ciąg nocy kaftan; za nastaniem dnia wstała i ubrała się sama, bez pomocy. Na widok doktora Baleinier, który skinieniem kazał oddalić się Gerwazie i Tomaszowej, panna de Cardoville osłupiała.
Przypomniała sobie bezczelność tego człowieka... i on śmiał pokazać się jej! Lecz gdy doktór słodziuchnym głosem i tonem najdotkliwszej życzliwości powtórzył:
— A cóż droga... jakże noc przepędziliśmy?...
Adrjanna podniosła ręce do rozpalonego czoła, jakgdyby chciała sama siebie zapytać, czy to dzieje się we śnie czy na jawie. Potem, spoglądając na doktora, otworzyła usta... ale tak drżały, iż niepodobna jej było słowa wymówić...
Oburzenie, wzgarda, a nadewszystko bolesne uczucie, jakie w szlachetnych sercach budzi wspomnienie zdradzonego zaufania, tak zmieszały Adrjannę, iż, słowa wyrzec nie mogąc, czuła jakiś ciężar, i nie zdołała przerwać milczenia.
— No! no!... widzę, o co chodzi — rzekł doktór, smętnie kiwając głową; — gniewasz się na mnie... nieprawdaż? Nie dziwi mię to, moja droga, tego się spodziewałem.
Na te słowa Adrjanna zerwała się; blade jej lica zaogniły się, jej wielkie czarne oczy zabłysły, podniosła dziwnie piękne czoło; wierzchnia warga lekko się uniosła gorzko pogardliwym uśmiechem; potem milcząca, zagniewana, przeszła przed doktorem Baleinier, ciągle siedzącym, i szybko puściła się śmiałym krokiem ku drzwiom.
Drzwi były zewnątrz zamknięte.
Adrjanna zwróciła się ku doktorowi, wskazała mu drzwi poważnym, rozkazującym giestem i rzekła:
— Otwórz pan!
— Powoli, moja kochana panno Adrjanno! — odpowiedział doktór — uspokój się... pomówmy po przyjacielsku... bo, pani wiesz... jestem jej przyjacielem...
— A więc... — rzekła Adrjanna drżącym od gniewu głosem — nie wyjdę stąd i dziś jeszcze?
— Niestety! nie... w takim stanie... Gdybyś pani wiedziała, jak jej twarz jest rozogniona... i puls pani pewno uderza z osiemdziesiąt razy na minutę... Zaklinam cię, moja droga, nie pogarszaj swego stanu tem nieszczęsnem wzburzeniem...
Bystro spojrzawszy na doktora, Adrjanna wróciła powolnym krokiem i usiadła na krawędzi łóżka.
— Moje dziecko, chcę, abyś mi kiedyś była tyle wdzięczna, ile dziś jesteś na mnie oburzona... Przewidziałem to oburzenie... lecz, jakkolwiek przykre są niektóre obowiązki, spełniać je trzeba — rzekł Baleinier, westchnąwszy i tonem tak naturalnie przekonanym, iż Adrjanna zrazu nie mogła powstrzymać zdziwienia...
Potem smutnie uśmiechnęła się i rzekła:
— Tak!... istotnie... wszystko to jest dla mego dobra...
— Niewątpliwie, moja droga, czyż ja miałem kiedy na celu co innego, niż być użytecznym?
— Mój panie! nie wiem, czy bezczelność twoja nie jest haniebniejsza jeszcze, niż twa podła zdrada!...
— Zdrada? — odrzekł doktór tonem politowania, wzruszając ramionami — zdrada!... ależ zastanów się, moje dziecię... czy sądzisz, że, gdybym nie działał uczciwie, sumiennie, w twym interesie, przyszedłbym dziś zrana, aby narażać się na twój gniew, którego powinienem był się spodziewać? Jestem naczelnym lekarzem tego domu zdrowia, który do mnie należy...
Adrjanna słuchała spokojnie doktora Baleinier, a potem śmiało spojrzała nań i rzekła:
— Mój panie! co panu płacą za to... abyś mnie uważał za obłąkaną?
— Panno Adrjanno... — zawołał doktór Baleinier, niby obrażony.
— Jestem bogatą... pan wiesz o tem! — rzekła Adrjanna tonem najwyższej pogardy — ja dam dwa razy więcej, niż to, co panu dają... No... Panie Baleinier, w imię... przyjaźni, jak mówisz pan... pozwól mi przynajmniej skorzystać z tego pierwszeństwa.
— Dozorczynie pani doniosły mi, że taką samą propozycję uczyniłaś i im — odrzekł Baleiner, z właściwą sobie zimną krwią.
— Wybacz pan... ofiarowałam im tyle, ile ofiarować można prostym, a ubogim kobietom bez wychowania, tyle, ile przyjąćby je zmuszało ich stanowisko społeczne... Lecz pan... człowiek światowy, człowiek, posiadający wiele nauki... człowiek pełen światła, to wcale co innego: wszystko to nierównie więcej popłaca; są zdrady za różne ceny... A więc, nie chciej mi odmawiać z powodu... małej ceny, ofiarowanej tamtym... Powiedz pan, ile pan żądasz?
— Dozorczynie pani doniosły mi także, żeś im groziła — rzekł Baleinier zawsze bardzo ozięble; — czy i mnie również grozić zechcesz?... Moje kochane dziecię, wierz mi, wyczerpmy odrazu środki przekupstwa i pogróżek zemsty... a pomówmy z sobą rozsądnie.
— Sądzisz pan, że płonne będą moje groźby! — zawołała panna de Cardoville, puszczając cugle dotąd powstrzymywanemu oburzeniu. — Sądzisz, że gdy wyjdę stąd, bo ten gwałt przecież skończy się prędzej lub później... sądzisz, że zamilczę o twej zbrodniczej zdradzie!... o niegodziwem wspólnictwie z panią Saint-Dizier!... Sądzisz, że zamilczę, jak okrutnie obchodzono się ze mną? Jakkolwiek nieświadomą jestem, wiem jednak, że są prawa, i domagać się od nich będę zupełnego zadośćuczynienia dla siebie, a przykładnej i surowej kary dla pana i pańskich wspólników... Bo teraz między nami... wieczna nienawiść... wojna na śmierć... a ja na poparcie jej użyję wszystkich mych sił, rozumu i...
— Pozwól, kochana panno Adrjanno, że ci przerwę — rzekł doktór, wciąż zupełnie spokojny i łagodny — nic nie byłoby dla twego uleczenia szkodliwsze, jak niedorzeczne nadzieje; utrzymywałyby cię one ciągle w stanie nieszczęsnej egzaltacji; trzeba ci więc bez ogródek i dokładnie wyjaśnić całe położenie: 1) niepodobna, abyś stąd wyszła; 2) nie możesz mieć żadnych stosunków na zewnątrz, 3) do tego domu wchodzą tylko tacy ludzie, których ja jestem zupełnie pewny, 4) od twych pogróżek i twej zemsty zasłonięty jestem w zupełności dlatego, że wszystkie okoliczności i wszystkie prawa są za mną.
— Wszelkie prawa!... aby mnie więzić tutaj...
— Nie przystąpionoby do tego bez mnóstwa powodów, z których jedne są ważniejsze od drugich...
— Proszę... więc są powody?
— Na nieszczęście jest ich bardzo wiele.
— Czy zechcesz pan mi je wyjawić?
— Niestety! aż nadto są ważne, i jeżelibyś kiedy udała się do sądu, bylibyśmy zmuszeni wymienić: bardziej niż dziwaczny sposób życia pani; jej manję fantastycznego ubierania pokojówek; wygórowaną hojność; historję z księciem indyjskim, któremu ofiarowałaś królewskie przyjęcie, ażeby żyć jak mężczyzna; awanturę z rzemieślnikiem, ukrytym w jej sypialnym pokoju... nareszcie złożony protokół z odbytego z tobą wczoraj badania, które wiernie spisane zostało przez stenografa.
— Jakto... wczoraj? — zawołała Adrjanna z oburzeniem i zdziwieniem.
— A tak!... aby być gotowymi na wszelki wypadek, gdybyś pogardziła naszą troskliwością o twoje dobro, kazaliśmy stenografowi, ukrytemu w alkowie za firanką, spisać wszystkie twoje odpowiedzi... i niewątpliwie, z czasem, kiedy będziesz spokojniejsza i odczytasz z zimną krwią ten protokół... nie będziesz się dziwiła środkom, jakich musiano się chwycić... środkom, tobie niemiłym, ale niezbędnym.
— Mów pan, mów dalej — odrzekła z pogardą panna de Cardoville.
— Widzisz więc pani, że odpowiedzialność tych, którzy cię kochają i dobrze ci życzą, zupełnie jest zabezpieczoną; starać się oni musieli, aby wyleczyć to nadwyrężenie umysłu, które wprawdzie na teraz ujawnia się tylko w nieszczęsnej manji, a które jednak zgubiłoby cię w przyszłości, gdyby się mocniej rozwinęło... Jednakże, mojem zdaniem, jest nadzieja wyleczenia cię radykalnie za pomocą kuracji, zarazem fizycznej i moralnej... pierwszym warunkiem zaś jest, aby cię usunąć od dziwacznego towarzystwa, które tak szkodliwie podnieca twoją wyobraźnię; gdy zaś pobędziesz tu czas jakiś w odosobnieniu w zaciszu, samotnie... mam nadzieję, że moje usilne, i zapewnić cię mogę, ojcowskie starania, powoli, powoli, zupełnie cię uleczą...
— A więc, panie doktorze — rzekła Adrjanna z gorzkim uśmiechem — miłość szlachetnej niezawisłości, wspaniałomyślność, upodobanie w tem, co piękne, a odraza do tego, co bezecne, nikczemne, to choroby, z których masz pan mnie wyleczyć, wątpię, czy będę uleczoną, gdyż oddawna ciotka moja próbowała tej kuracji.
— Może się nam uda, spróbujemy przynajmniej, widzisz więc, pani, że dla mnóstwa ważnych pobudek mieliśmy zupełne prawo, a raczej obowiązek wykonania postanowienia, jakie zapadło na radzie familijnej; widzisz więc pani, że jestem zabezpieczony od jej pogróżek i o tem właśnie chciałem panią przekonać; człowiek w moim wieku, na takiem stanowisku, nigdy, a zwłaszcza w takich okolicznościach, nie działa lekkomyślnie, pojmujesz więc pani teraz, co jej powiedziałem; słowem, nie spodziewaj się tego, że wyjdziesz stąd przed zupełnem uleczeniem, i bądź przekonana, że jestem i zawsze będę bezpieczny od jej pogróżek... ponieważ działałem dla dobra pani... skoro więc to nie ulega wątpliwości... pomówmy teraz o obecnem pani położeniu z całem zajęciem, jakie wzbudza we mnie to położenie.
— Przyznaję... że jeżeli jestem warjatką, mówisz pan bardzo rozsądnie.
— Pani warjatką!... dzięki Bogu, moja droga, jeszcze do tego nie doszło... i mam nadzieję, że przy moich staraniach nigdy do tego nie przyjdzie... Właśnie, żeby cię od takiego stanu uchronić, należy wcześnie przedsięwziąć środki zaradcze... a wierzaj mi, że wcale niema czasu do stracenia... Patrzysz na mnie z wielkiem zdziwieniem... Zastanów się tylko... jakiżbym mógł mieć interes wmawiania w panią?... Czy sądzisz, że ja dogadzam ciotce pani? przypuśćmy, że ona cię nienawidzi... lecz w jakimże-bym czynił to celu? W tej chwili nie myślę o niej ani lepiej ani gorzej, niż wczoraj o tej godzinie myślałem. Alboż ja do pani inaczej i co innego mówię teraz, aniżelim dawniej mówił zwykle? Czyż nie mówiłem pani wczoraj jeszcze kilka razy o niebezpiecznych skutkach egzaltacji jej umysłu, o jej dziwacznych manjach?... Użyłem podstępu dla sprowadzenia pani tutaj... To prawda! korzystałem chętnie ze sposobności, jaką mi sama nastręczyłaś... i to również prawda... bo pewno byś nie przybyła tu dobrowolnie; czy tego czy owego dnia, czy prędzej czy później... wypadłoby zawsze uciec się do podstępu, dla sprowadzenia cię tutaj... i wyznaję... pomyślałem sobie: jej dobro przedewszystkiem... Co będzie, to będzie, a ty czyń, coś powinien...
Słysząc tego człowieka, przemawiającego w sposób, napozór tak naturalny i szczery, słysząc go tak przeświadczonego i tak mówiącego, Adrjanna uczuła większą, niż dotąd obawę. Haniebna zdrada, przybrana w takie formy, przerażała ją sto razy więcej, aniżeli jawna nienawiść księżny Saint-Dizier... Wreszcie ta bezczelna obłuda wydawała się jej tak szkaradną, iż prawie nie mogła w nią uwierzyć. Adrjanna tak mało znała sztukę ukrywania uczuć, iż doktór, biegły i głęboki fizjognomista, spostrzegł odrazu wrażenie, jakie na niej sprawiła jego mowa.
— Dobrze — pomyślał sobie — to wielki krok naprzód... po wzgardzie i gniewie nastąpił strach i trwoga... Wątpliwość już niedaleko... nie odejdę stąd, aż powie mi z uczuciem: powracaj prędko, mój kochany panie Baleinier.
Mówił więc dalej głosem smutnym, wzruszonym, jakby pochodzącym z głębi serca:
— Widzę... że jeszcze nie ufasz mi ciągle... że sądzisz, iż wszystko, co ci mówię, jest kłamstwem, oszustwem, obłudą, nienawiścią, nieprawdaż?... Ciebie miałbym nienawidzieć... ja... ja... a za cóż?... przez Boga żywego! cóżeś mi zawiniła? albo jakibym mógł mieć interes w tem, abym cię nienawidził?... Pani, która chorujesz, iż tak powiem, na zbytek pięknych przymiotów... Zważ, kochane dziecię... to źle... bardzo źle, i widzę, że umysł niepodległy okazać może tyle niesprawiedliwości i nietolerancji, jak najbardziej ograniczony. To mnie nie obraża... nie... to mnie martwi...
I tu doktór otarł ręką wilgotne oczy.
Niepodobna opisać akcentu głosu, spojrzenia, fizjognomji doktora Baleinier, gdy to mówił.
Słowem, czuł całą ohydę swego wiarołomstwa; ale wiedział również, że Adrjanna w istnienie takiego potwora nie jest zdolną uwierzyć; zdarzają się bowiem tak obmierzłe postępki, iż dusze prawe i nieskazitelne, przypuścić ich nawet nie mogą.
Adrjanna znajdowała się teraz w tak okrutnem położeniu, iż niepodobna przypuścić, aby doktór nie uczuł litości dla tej nieszczęsnej dziewicy; zaciągnięty oddawna obowiązek okazywania dla niej przywiązania, pokładana w nim zawsze przez nią ufność, stały się dla tego człowieka słodkimi nałogami... lecz przywiązanie i przyzwyczajenie ustąpić musiały przed nieubłaganą koniecznością... Z takich względów margrabia d‘Aigrigny, chociaż ubóstwiał swą matkę, chociaż konająca wzywała go do siebie... musiał jechać do Rzymu. Po takim przykładzie, jakże doktór Baleinier nie miał poświęcić Adrjanny?
W chwili, kiedy pan Baleinier kończył tak żarliwą mowę do Adrjanny, deseczka w drzwiach powoli usunęła się i dwoje oczu patrzyło z uwagą, co się dzieje w pokoju.
Nie spostrzegł tego Baleinier.
Adrjanna nie mogła oderwać wzroku od doktora, który jakby ją oczarował; milcząca, udręczona, przejęta jakąś trwogą, nie mogąc przeniknąć ciemnych głębi duszy tego człowieka, wzruszona mimowolnie szczerością nawpół zmyśloną, nawpół prawdziwą czułego, ubolewającego głosu, młoda dziewica powątpiewała na chwilę.
Pierwszy raz przyszło jej na myśl, że Baleinier może dopuścił się strasznej pomyłki... w dobrej wierze.
— Nie, nie... nie chcę... nie mogę wierzyć panu... zbyt wiele masz nauki, zbyt wiele doświadczenia, abyś mógł popełnić taki błąd...
— Błąd... — rzekł Baleinier poważnym, smutnym tonem — błąd... pozwólże mi pani mówić, w imię tej nauki, tego doświadczenia; posłuchaj mnie przez chwilę, moje dziecię... a potem... odwoływać się będę... do ciebie samej...
— Do mnie samej — odpowiedziała zdumiona Adrjanna — chcesz mnie przekonać, że... — potem przerywając sobie mowę, dodała z konwulsyjnym uśmiechem: — braknie jeszcze triumfowi pańskiemu, abyś mnie mógł zniewolić do wyznania, że jestem w obłędzie... że to jest odpowiednie dla mnie miejsce... że winna ci jestem...
— Wdzięczność... tak, winnaś mi ją pani, jak to już powiedziałem na początku tej rozmowy... Posłuchaj mnie tylko; moje słowa będą okrutne, bo są rany, które tylko żelazem i ogniem zagoić można. Zaklinam cię; moje kochane dziecię... zastanów się, mówię... a przelękniesz się... przypomnij sobie owe chwile nadzwyczajnej egzaltacji, w których, jak mówiłaś, zdawało ci się, że nie jesteś już z tego świata... A więc, moje dziecię, czemuż przypisać twój sposób życia, tak osobliwy, tak nieodgadniony? Czy zdołasz kiedy przekonać siebie samą, że on jest rozsądny? O! moje dziecię, strzeż się!... Dotąd jeszcze same piękne, miłe dziwactwa... poetyczne osobliwości... miłe, nic nieznaczące przywidzenia... ale śliska to droga, na której zatrzymać się trudno... Dotąd jeszcze poniekąd zdrowa... ale choroba gwałtownie i szybko rozwija się i wzmaga... Mogą nastąpić nie wybryki dziwactwa, ale szaleństwa śmieszne, brudne, obmierzłe.
— O! boję się — zawołała nieszczęśliwa dziewica, przykładając drżącą rękę do rozpalonego czoła.
— Wtedy to — mówił dalej Baleinier zmienionym głosem — wtedy gasną ostatnie promyki rozumu; wtedy... szaleństwo... trzeba nareszcie wymówić to straszne słowo... szaleństwo, warjacja, bierze górę i wybucha we wściekłych, dzikich uniesieniach...
Jak u kobiety... tam na górze — pomyślała Adrjanna i mimowoli wzniosła iskrzący wzrok ku sufitowi.
— Już to — mówił dalej doktór, przerażony sam okropnymi skutkami swych słów, lecz ulegając nieubłaganej potrzebie położenia — już to szał bywa głupi, bydlęcy; ulegająca mu nieszczęsna istota, prócz postaci nic już niema w sobie ludzkiego... pozostaje jej tylko zwierzęcy instynkt; jak bydle... je chciwie, a potem jak bydlę ciągle chodzi wzdłuż i wszerz po zagrodzie, w której trzeba ją zamykać... Na tem tylko polega całe jej życie... całe...
— Jak u tej kobiety...
I Adrjanna z coraz bardziej obłąkanym wzrokiem, wskazała powoli okno w przyległym budynku.
— O! tak!... tak!... — zawołał Baleinier — tak samo, jak pani, te nieszczęśliwe kobiety były także młode, piękne, dowcipne, lecz również jak pani miały w sobie, niestety! ten nieszczęsny zaród pomieszania, który, nie będąc wcześnie zniszczony, wzmagał się... wzmagał... i na zawsze przytłumił ich rozum.
— O! zmiłuj się pan — zawołała panna de Cardoville, tracąc głowę z przestrachu — ulituj się... nie mów mi o tem... Raz jeszcze mówię ci... lękam się... proszę cię, wyprowadź mnie stąd... mówię panu, wyprowadź mnie stąd! — krzyknęła przeraźliwym głosem — bo, jak mówiłeś.. ja tu dostanę obłędu.
Potem, dręcząc się strasznemi myślami, które się jej mimowolnie nasuwały, Adrjanna mówiła dalej:
— Nie, och! nie! nie spodziewaj się! ja nie zwarjuję, ja mam zupełnie zdrowy rozum; czyż jestem tak ograniczoną, abym miała wierzyć temu, co mi mówisz!... prawda, że nie tak żyję jak inne, inaczej myślę jak inni, oburzają mnie rzeczy, które dla innych są obojętne; ale i czegóż to dowodzi?... Że nie jestem podobną do innych, nic więcej... Czy mam złe serce? czy jestem zazdrosna, samolubna? Dziwne bywają moje wyobrażenia, zgadzam się na to: ależ, panie Baleinier, wiesz dobrze, że cel ich jest szlachetny, wzniosły!
Tu głos Adrjanny stał się wzruszającym, błagającym; łzy obfite płynęły jej z oczu, dalej mówiła:
— W całem mem życiu nie dopuściłam się złego czynu, jeślim zbłądziła, to w dobrej wierze; chciałabym widzieć wkoło siebie wszystkich szczęśliwymi, ale przecież nie jestem warjatką... a wreszcie uczuć można samej, czy się jest warjatką lub nie, a ja tego bynajmniej nie czuję... jeszcze teraz... czy wiesz... mówisz mi tak straszne rzeczy o tych tam dwóch kobietach... musisz przecież lepiej, niż ja, znać się na tem... lecz w takim razie — dodała panna de Cardoville, tonem przerażającej rozpaczy — wypadałoby ci przedsięwziąć; dlaczegóż, jeśli mi pan dobrze życzysz, czekać było tak długo?... nie mogłeś ulitować się nade mną wcześniej? A co nadewszystko najstraszniejsze, ja nie wiem jeszcze, czy mam panu wierzyć... bo to może zasadzka... ale nie... nie..., płaczesz, a więc to miałaby być prawda, a więc... ponieważ płaczesz... — dodała, patrząc na doktora, który pomimo bezczelności i nieczułości, nie mógł się wstrzymać od łez na widok trudnych do opisania męczarni. — Płaczesz nade mną... a więc to prawda?... ale, przez Bóg żywy, wypada więc coś przedsięwziąć, nieprawdaż? O! ja zrobię wszystko, co zechczesz... tak, wszystko... bylebym nie była taką, jak owe kobiety... jak owe kobiety z zeszłej nocy... a gdyby było zapóźno?... oh nie.. nie jest jeszcze zapóźno... nieprawdaż, mój kochany panie Baleinier?...
Po tych krótkich, łkaniami przerywanych, słowach, które wymawiała jakby w jakiem obłąkaniu, nastąpiło kilka minut milczenia, a doktór, mocno wzruszony, oczy sobie obcierał.
Już mu sił brakło.
Adrjanna zakryła sobie twarz rękami; potem podniosła nagle głowę; na twarzy jej widać było więcej spokoju, lubo przebiegał jeszcze po niej dreszcz konwulsyjny.
— Panie Baleinier — rzekła z tkliwą godnością — nie wiem, com panu przed chwilą powiedziała; zdaje mi się, że przestrach obłąkał mnie; jestem w twojej mocy, wiem o tem: nic mnie wyrwać nie zdoła... wiem o tem; ale czy jesteś moim nieprzebłaganym wrogiem?... czy przeciwnie, moim przyjacielem? o tem nie wiem... Pomimo mojej odwagi, uznaję sama, że jestem zwyciężona. Cokolwiek bądź żądać będą ode mnie... rozumiesz pan?... cokolwiek bądź... zgóry zgadzam się na wszystko... daję na to słowo, a słowo moje jest pewne, pan o tem wiesz... Nie będziesz więc miał żadnego powodu trzymania mnie nadal tutaj... Jeżeli przeciwnie, szczerze przekonany jesteś, że mój rozum zagrożony jest niebezpieczeństwem, a wyznaję panu, żeś obudził we mnie niewyraźną wprawdzie, ale przerażającą wątpliwość... powiedz mi, a uwierzę ci... jestem sama, na twej łasce, nie mam przyjaciół, nie mam się kogo poradzić... A więc ślepo polegam na tobie... Czy błagam o litość mego zbawcy, czy mego kata?... tego nie wiem... ale mówię mu: masz moją przyszłość... moje życie... bierz... już nie mam mocy bronić się przed tobą.
Te tkliwe słowa rezygnacji, rozdzierającej serce, zadały ostatni cios wahaniu doktora Baleinier.
Okrutnie wzruszony tą sceną, nie myśląc o skutkach tego, co zamierzał uczynić, chciał przynajmniej uspokoić nieszczęśliwą Adrjannę co do strasznej a bezzasadnej obawy, którą w niej zdołał wzbudzić. Czytać można było uczucie żalu i życzliwości w fizjognomji doktora Baleinier.
W chwili, gdy się zbliżał do panny de Cardoville, chcąc ująć ją za rękę, głos piskliwy, ostry, dał się słyszeć poza drzwiami i wymówił te słowa:
— Panie Baleinier!...
— Rodin... — mruknął przestraszony doktór — on mnie podsłuchiwał!
— Kto to pana woła? — spytała Adrjanna doktora.
— Osoba której wyznaczyłem tu miejsce do pomówienia, dziś rano... aby pójść razem do klasztoru Panny Marji, który jest stąd niedaleko — odrzekł doktór zmartwiony.
— A teraz cóż mi pan odpowiesz? — zapytała Adrjanna, dręczona niepewnością.
Po chwili uroczystego milczenia, podczas którego doktór poglądał ku drzwiom, rzekł głęboko wzruszonym głosem:
— Jestem... jak byłem zawsze... twoim przyjacielem... niezdolnym oszukać cię...
Adrjanna zbladła jak śmierć.
Potem wyciągnęła rękę do doktora, mówiąc do niego głosem, któremu starała się nadać jak najwięcej mocy:
— Dziękuję... będę spokojna... A czy długo to potrwa?
— Może miesiąc... samotność... zastanowienie, stosowna djeta, moje usilne starania... uspokój się pani, wszystko będzie ci dozwolone, co nie jest szkodliwe w twojem położeniu; otoczoną będziesz wszelkimi należnymi ci względami... Jeśli ten pokój nie podoba ci się, możesz pani otrzymać inny...
— Nie... nie, czy ten czy inny... wszystko jedno — odpowiedziała Adrjanna, przejęta glębokiem, ponurem udręczeniem.
— Może pan mnie pocieszasz tylko? — rzekła Adrjanna z bolesnym uśmiechem, potem dodała: — A więc nie zadługo, kochany panie Baleinier! cała moja nadzieja teraz tylko w panu.
I schyliła głowę na piersi; ręce opadły jej na kolana, pozostała siedząca na krawędzi łóżka, blada, nieruchoma, udręczona...
— Warjatka... — wyrzekła, gdy doktór się oddalił — a może i warjatka...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy rozgrywały się sceny, powyżej opisane, w domu zdrowia doktora Baleinier, prawie w tymże samym czasie zaszły inne wypadki przy ulicy Brise-Miche, u Franciszki Baudoin.
Godzina siódma zrana wybiła na wieży kościoła Saint-Merry, dzień był pochmurny, szron osiadł na oknach w smutnej izdebce żony Dagoberta.
Nie wiedząc jeszcze o aresztowaniu swego syna, Franciszka oczekiwała go wczoraj przez cały wieczór, a potem przez część nocy, z wielkim niepokojem; nareszcie, znużona, około godziny trzeciej zrana położyła się na materacu obok Róży i Blanki.
Z nadejściem dnia, Franciszka wstała i poszła do izdebki Ągrykoli, przypuszczając, że wrócił nareszcie.
Róża i Blanka również wstały i ubrały się. Były same w smutnej, zimnej izdebce.
Niewiele śpiąc w nocy, spostrzegły, jak niespokojną była żona Dagoberta. Widziały ją, to chodzącą i coś do siebie mówiącą, to przysłuchującą się najmniejszemu szelestowi na schodach, to klęczącą przed krucyfiksem, stojącym w rogu izby.
— Moja siostro — rzekła Róża do Blanki, gdy Franciszka wyszła z izby — biedna żona Dagoberta jest bardzo niespokojna: Czy uważałaś tej nocy... jej zmartwienie? Jak ona płakała, jak się modliła!...
— Mnie tak samo jak ciebie wzruszyło jej zmartwienie i radabym była wiedzieć, dlaczego się tak martwi...
— Lękam się odgadnąć; może to my jesteśmy przyczyną jej niepokoju.
— Z jakiego powodu, moja siostro?
— Posłuchaj mnie, moja droga, wczoraj Franciszka chciała pracować nad tymi workami z grubego płótna... które leżą tu na stole...
— Tak... i w pól godziny rzekła do nas ze smutkiem, że nie może szyć... bo nie widzi dobrze... bo już straciła wzrok.
— A więc nie może już zarobić na utrzymanie.
— Nie o to tu idzie; jej syn... Agrykola utrzymuje ją... on taki dobry, tak wesoły, tak szczery, szczęśliwy, że się może poświęcać dla matki... O! tak, on jest godnym bratem naszego Gabrjela... nasz dobry Dagobert wyznał nam, że, gdy tu przybył, pozostało mu tylko kilka franków.
— To prawda...
— A on, równie jak jego żona, nie jest w stanie zarobić na utrzymanie; biedny stary żołnierz, cóżby on robił?
— Agrykola musi więc pracować także na utrzymanie ojca... gdyż Gabrjel, będąc ubogim księdzem i sam nic nie mając, nie może dopomagać tym, którzy go wychowali... widzisz więc, że Agrykola sam jeden musi zarabiać na utrzymanie całej rodziny.
— Bezwątpienia... idzie tu o jego matkę... o jego ojca... i to jego obowiązek, chętnie go też wypełnia...
— Tak, moja siostro... lecz dla nas nie ma żadnych obowiązków...
— Co mówisz, Blanko!
— Musi także pracować i na nas, bo my nic nie mamy na tym świecie.
— To mi nie przyszło na myśl, a tak jest w istocie.
— Bo widzisz, moja droga, chociaż ojciec nasz jest księciem i marszałkiem Francji, jak mówi Dagobert... chociaż spodziewamy się wiele, dzięki tym medaljonom, dopóki nasz ojciec tu nie przybędzie, dopóki nie ziszczą się nasze nadzieje, pozostaniemy zawsze biednemi sierotami, zawsze będziemy ciężarem dla tej biednej rodziny, której winnyśmy tyle, a której zresztą tak przykro... że...
— Dlaczego przerywasz... co chciałaś powiedzieć?
— To, co ci powiem, kogo innego pobudziłoby do śmiechu, ale ty dobrze to pojmujesz: wczoraj żona Dagoberta, widząc, jak biedny Ponury jadł, rzekła smutnie: Ależ on żre za jedną osobę... Sposób, jakim ona to wymówiła, pobudził mnie prawie do płaczu; możesz sobie wyobrazić, jak oni są ubodzy... A teraz i nas jeszcze muszą żywić.
— Rozumiem cię, moja siostro — rzekła Róża po chwili milczenia. — A więc, nie trzeba być nikomu ciężarem... Jesteśmy młode, nie zbywa nam na ochocie... Zanim poprawi się nasze położenie, uważajmy się za córki rzemieślnika... A zresztą alboż nasz dziadek nie jest sam rzemieślnikiem? Poszukajmy więc roboty i zapracujmy same na życie...
— Dobrze mówisz, siostrzyczko! — rzekła Blanka, — twój projekt jest także moim... Tak jest, wczoraj, słysząc żonę Dagoberta tak smutnie narzekającą na utratę wzroku... spojrzałam na twoje wielkie oczy, wspomniałam o moich i pomyślałam: Zdaje mi się, że, jeżeli biedna żona Dagoberta utraciła wzrok... to panny Róża i Blanka Simon doskonale widzą... Jedno za drugie — dodało dziewczę z uśmiechem.
— Zresztą panny Simon nie są tak niezręczne — dorzuciła Róża w tenże sam sposób — iżby nie potrafiły szyć worków z grubego płótna, które podrapie im trochę ręce, ale cóż robić.
— O jednem myślałyśmy obie, jak zwykle!
— Tak, ale mnie coś jeszcze dręczy...
— Cóż takiego?
— Dagobert i jego żona powiedzą nam: nie jesteście do tego stworzone, wstydźcie się... córki marszałka Francji; a potem, a potem...
— Cała rzecz, że gdy Dagobertowi przyjdzie coś do głowy... nic z nim poradzić nie można.
— Mam pewną myśl — zawołała Róża — wyborną myśl. Znasz tę biedną szwaczkę, którą nazywają Garbuską, tak uczynną, tak dobrą... Trzeba zapytać ją, jakim sposobem znajduje dla siebie robotę.
— A więc postanowione, siostrzyczko! Skoro tylko będziemy same z Garbuską, zwierzymy się jej i poprosimy o radę. Pewna jestem, że gdy nasz ojciec powróci, pochwali nam to, żeśmy chciały sobie radzić, jak gdybyśmy same były na tym świecie...
Na te słowa siostry Róża drgnęła. Jakiś smutek, prawie trwoga odbiła się na jej twarzyczce i zawołała:
— O moja siostro jaka okropna myśl....
— Co ci jest?... przerażasz mnie...
— Bije mi serce, możnaby pomyśleć, że ma nas spotkać jakieś nieszczęście.
— To prawda, biedne serce, strasznie bije...
— Gdyby tutaj los... nieszczęście... odłączyło nas od Dagoberta; gdybyśmy pozostały same... opuszczone, bez pomocy, bez ratunku w tem wielkiem mieście?
— Ach, moja siostro... nie mów o tem!... To okropna myśl!... Mój Boże!... co począć w takim razie?
Piękne ich twarzyczki, dotąd ożywione szlachetną nadzieją, pobladły i zasępiły się.
Po dość długiem milczeniu, Róża podniosła głowę: oczy jej były zroszone łzami.
— Słuchaj... Blanko... nie przypuszczajmy takich rzeczy... Alboż nie jesteśmy tu u Dagoberta... pośród uczciwych i dobrych ludzi?...
— Niepodobna, aby nas spotkało to nieszczęście... nieprawdaż, moja siostro?
— Niepodobna... — odrzekła Róża z drżeniem — a czyż w dniu, poprzedzającym nasz przyjazd do owego miasteczka w Niemczech, gdzie zginął biedny Jowialny, gdyby nam kto powiedział, że będziemy uwięzione... czyżbyśmy nie powiedziały, jak dzisiaj... to niepodobna. Alboż niema Dagoberta, który nas obroni?... A przecież... przypomnij sobie... w dwa dni później byłyśmy w więzieniu w Lipsku...
— O! nie wspominaj o tem, moja siostro.
Obie siostry przytuliły się do siebie, oglądając się wokoło z mimowolnym przestrachem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wyraz twarzy Franciszki tak był zmieniony, że Róża, spojrzawszy na nią, zawołała:
— Na miłość Boską, co pani jest?
— Niestety! moje kochane panienki, już dłużej taić przed wami nie będę. Od wczorajszego dnia ledwo żyję... czekałam na mego syna z wieczerzą, jak zwykle... czekałam na niego... bo od dziesięciu lat nie poszedł do siebie na górę spać, nie pożegnawszy się wpierw ze mną... Część nocy przepędziłam przy drzwiach, w nadziei, że usłyszę może jego kroki... O godzinie trzeciej rano rzuciłam się na materac...
— I cóż?
— Nie przyszedł!... — odrzekła biedna matka.
Rózia i Blanka spojrzały na siebie ze wzruszeniem. Gdyby Agrykola nie wrócił, jakżeby mogła istnieć ta biedna rodzina? Czyżby nie stały się podwójnym ciężarem?
— Może jednak, — odezwała się Róża — Agrykola miał jakie bardzo pilne zajęcie?
— O! nie, nie, onby powrócił choćby najpóźniej, bo wie, ileby mnie nabawił niepokoju... Niestety!... jakieś nieszczęście musiało go spotkać... jeszcze muszę się kłopotać o tę biedną dziewczynę, co tu mieszka na górze.
— A to z jakiego powodu?
— Wracając z mieszkania mego syna, wstąpiłam do niej, chcąc jej powiedzieć o mem zmartwieniu, gdyż ona jest dla mnie jakby córka... nie zastałam jej... jej łóżko nawet nie było rozebrane... Dokąd poszła tak rano, ona, co prawie nie wychodzi...
Róża i Blanka spojrzały na siebie z nowym niepokojem. Szczęściem, po dwukrotnem zapukaniu we drzwi, usłyszały głos Garbuski:
— Pani Franciszko, czy można wejść?
Róża, i Blanka z własnego natchnienia poskoczyły ku drzwiom i wprowadziły młodą szwaczkę.
Od wczorajszego dnia pruszył bezustannie wilgotny śnieg; perkalowa sukienka wyrobnicy i narzutka na głowę, wszystko to było przemoczone; białe jej ręce posiniały od zimna.
— Przebóg! co się z tobą dzieje? — zawołała Franciszka do wchodzącej.
— Przynoszę pani wiadomość o Ągrykoli... Nie widziałam go... ale wiem, gdzie jest — a spostrzegłszy, że Franciszka zbladła, dodała z pośpiechem: — uspokój się pani... zdrów jest i nic mu nie będzie.
Podczas chwilowego milczenia z powodu modlitwy Franciszki, obie siostry zbliżyły się do Garbuski i mówiły jej pocichu:
— Jakżeś zmokła!... musi ci być zimno... Obyś się tylko nie rozchorowała.
Garbuska, wrażliwsza, niż ktokolwiek inny, na najmniejszy dowód życzliwości, odpowiedziała:
— Dziękuję paniom, tak jestem wzruszona, iż wcale nie czuję zimna.
— A mój syn? — dopytywała się Franciszka, powstawszy od modlitwy — dlaczego nie wrócił na noc do domu?...
— Pani Franciszko, Agrykola jest zdrów; ale jeszcze przez jakiś czas... proszę nie lękać się.
— Ach! mój Boże!... tchu mi braknie... Cóż się stało?...
— Niestety!... jest aresztowany.
— Aresztowany! — zawołały Róża i Blanka przerażone.
— Niech się stanie wola Twoja, Panie! — wyrzekła Franciszka pobożnie. — Ależ za cóż go aresztowano? musiała chyba zajść pomyłka.
— Onegdaj — mówiła dalej Garbuska — odebrałam bezimienny list, w którym zawiadomiono mnie, że Agrykola może być lada chwila aresztowany za utwór pod tytułem: Śpiewki robotników; umówiliśmy się oboje, że pójdzie do tej pani tak dobrej, bogatej, przy ulicy Babilońskiej, która mu ofiarowała swą pomoc. Agrykola miał ją prosić, aby za nim dała kaucję i tym sposobem uchroniła go od więzienia. Wczoraj rano poszedł do tej pani...
— Wiedziałaś o tem... Poco było taić przede mną?
— Aby nie martwić cię niepotrzebnie, pani Franciszko, czas upływał, a Agrykola nie wracał... całą noc czekałam na niego. Dziś rano, jeszcze przededniem, wybiegłam z domu. Ponieważ pamiętałam, jaki jest adres tej pani, więc się do niej udałam...
— O! dobrze, dobrze, — przerwała zmartwiona Franciszka.
Garbuska smutnie pokiwała głową:
— Gdym przyszła na ulicę Babilońską, jeszcze było ciemno; zaczekałam więc, aż się dobrze rozwidni.
— Biedne dziecko... tobie biec na taki czas tak daleko... Jesteś dla mnie dobra, jak rodzona córka.
— Alboż Agrykola nie jest dla mnie bratem? — rzekła Garbuska, nieco się zarumieniwszy. — Gdy się dobrze rozwidniło, odważyłam się zadzwonić do bramy pawilonu; śliczna panienka, blada i smutna, otworzyła mi... Spytałam, czy wczoraj nie przychodził do jej pani rzemieślnik? Niestety! tak... odpowiedziała mi ta panna — pani miała się zająć tem, o co ją prosił, ale, dowiedziawszy się, że go poszukiwano, aby aresztować, kazała mu ukryć się u nas; na nieszczęście znaleziono go, i wczoraj nad wieczorem około godzimy czwartej, aresztowano i odprowadzono do więzienia...
— A ta panna?... — zawołała żona Dagoberta — jej protekcja może wybawić nas od okropnego nieszczęścia.
— Niestety! — odrzekła Garbuska z boleścią: — wyrzec się trzeba i tej nadziei.
— Dlaczego?
— Ta pani, jak mi objaśniła rozmawiająca ze mną pokojówka, odwiezioną została wczoraj do domu zdrowia... zwarjowała...
— Zwarjowała!... O! mój Boże! mój Boże!
I nieszczęśliwa kobieta zakryła sobie twarz rękami.
Po bolesnym okrzyku Franciszki nastąpiło głębokie milczenie. W rzeczy samej położenie było okropne.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zmartwienie żony Dagoberta zwiększało się, im bardziej zastanawiała się nad położeniem; wespół z córkami marszałka Simon, cztery osoby znalazły się bez środków do życia, przyznać jej jednak należy, że smuciła się mniej własnem położeniem, niż stanem syna.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Kto tam? — odezwała się Franciszka.
— To ja, pani Franciszko, ja... Loriot.
— Proszę wejść — odrzekła żona Dagoberta.
Farbiarz a zarazem odźwierny, pokazał się we drzwiach.
— Pani Franciszko — rzekł — oto list księdza do Dubois, bardzo pilny!
— List od mego spowiednika! — zawołała zdziwiona Franciszka.
Farbiarz wyszedł.
— Bądź tak dobra i przeczytaj mi — rzekła Franciszka do Garbuski.
Garbuska czytała:
Pragnąłbym pomówić z panią. Czy nie zechciałabyś zajść do mnie dziś zrana“.
— Bóg miłosierny wysłuchał mej modlitwy — mówiła Franciszka Baudoin — dziś jeszcze będę mogła poradzić się godnego człowieka, względem wielkiego niebezpieczeństwa, na jakie mimo wiedzy waszej jesteście wystawione... biedne sieroty, tak niewinne a tak grzeszne, choć nie z własnej winy...
Róża i Blanka spojrzały na siebie, nie wiedząc, co odpowiedzieć, żona Dagoberta zaś rzekła do młodej szwaczki:
— Moje dziecko, jednę jeszcze uczynisz mi przysługę.
— Rozkazuj, pani Franciszko.
— Mąż mój zabrał z sobą na drogę do Chartres całotygodniowy zarobek Ągrykoli. Pewna jestem, że biedny chłopiec nie ma przy sobie ani szeląga... Weźmiesz sztuciec srebrny, cztery ostatnie prześcieradła i chustkę jedwabną, którą mi Agrykola dał na imieniny i zaniesiesz to wszystko do lombardu... Postaram się dowiedzieć, w którem więzieniu jest mój syn... i poślę mu połowę kwoty, jaką przyniesiesz... a reszta... posłuży nam... zanim mąż mój powróci... Lecz choć i wróci..., co my poczniemy?... jaki to cios dla nas wszystkich... a z tym ciosem... nędza. Boże, Panie mój! — zawołała boleśnie. — Ulituj się nad niemi i karz mnie tylko jedną.
— Pani Franciszko, nie smuć się tak wiele — rzekła Garbuska — Agrykola nie jest winien, więc niepodobna, aby go tam długo trzymali.
— Chodź!... uściskaj mnie — zawołała rozrzewniona Franciszka — rodzone dziecko nie mogłoby być lepszem od ciebie.
I Franciszka odeszła śpiesznie.
W kościele Saint-Merry odbywał się ubogi pogrzeb.
Przy skromnej trumnie sosnowej stał starzec z dzieckiem, oboje łzami zalani; w trumnie spoczywała córka starca, a matka dziecka.
Nareszcie wyniesiono trumnę.
Ksiądz Dubois, wysoki mężczyzna, z siwą głową, wyszedł z kościoła. Obok niego szedł przygarbiony człeczyna, w wyszarpanej odzieży.
— Ona ma być u was? — zapytał.
— Tak sądzę — odpowiedział Dubois.
— A więc za dwie lub trzy godziny czekać będę na dziewczęta w klasztorze Panny Marji.
— Postaram się przynajmniej dla zbawienia ich dusz — odrzekł ksiądz.
Tym starym, przygarbionym człowiekiem był Rodin, który stąd udał się do domu zdrowia, dla przekonania się, czy doktór Baleinier wykonał wiernie i dokładnie jego zlecenia.
Kiedy ksiądz przyszedł do domu, już nań tam czekała Franciszka. Dubois od dwudziestu lat był spowiednikiem żony Dagoberta i miał na nią nieograniczony wpływ.
— Ojcze wielebny, bardzo jestem rada, że mogę pomówić z wami i poradzić się. Mąż mój przyprowadził z dalekich krajów dwie młode sieroty... córki marszałka Simon... Wczoraj rano powiedziałam im, aby się pomodliły... Cóż myślisz, ojcze wielebny? nie umieją żadnej modlitwy... nie wiem nawet, czy są chrzczone!
— A więc to są poganki?! — zawołał Dubois.
— To mnie okrutnie trapi, bo mój mąż i ja, zastępując rodziców tym młodym sierotom, będziemy odpowiedzialni za ich grzechy.
— Napewno... bo wy zastępujecie tych, którzy czuwać powinni nad ich duszami; pasterz odpowiada za swoje owieczki.
— A więc, gdyby one dopuściły się grzechu śmiertelnego i dla nas nie byłoby zbawienia?
— No tak, bo zastępujecie im ojca i matkę.
— Niestety!... każdy dzień, każda godzina, które te dzieci przepędzają w pogaństwie, przyśpiesza ich potępienie wieczne, nieprawdaż, ojcze?
— Bezwątpienia...
— O!... mój Boże, mój Boże!... — wołała Franciszka rozpaczliwie.
— Nie trzeba znowu tak się dręczyć — rzekł Dubois. — Bóg wielki jest miłosiernym. Biedne dzieci. W tobie i w twym mężu znajdują dobre, uczciwe przykłady.
— Ach! ojcze wielebny, to właśnie najwięcej mnie trapi... łaska Boża nie dotknęła jeszcze ani mego męża, ani syna...
— A więc, ani twój mąż, ani syn... nie chodzą do spowiedzi? To ważna sprawa... Te nieszczęśliwe mieć teraz będą przed oczyma tak zgubne przykłady... Strzeż się...
— Na litość Boską! ojcze... Udziel mi rady...
— Trzeba, abyś się porozumiała ze swym mężem i umieściła te nieszczęśliwe dzieci w klasztorze... gdzie je nauczą religji.
— Za ubodzy jesteśmy, żebyśmy mogli za nie płacić, i na nieszczęście mój syn został uwięziony za pieśń, którą ułożył...
— Otóż to, do czego prowadzi bezbożność — rzekł surowo Dubois — patrz na Gabrjela... on usłuchał mych rad... i teraz... jest wzorem wszelkich cnót chrześcijańskich...
— Agrykola ma również wiele dobrych przymiotów, jest bardzo dobrym synem.
— Bezbożnik! — rzekł Dubois surowszym jeszcze głosem — czyż może być w nim cokolwiek dobrego?... Szatan zamieszkuje w duszy bezbożnika!
— Ach! biedny chłopiec! — mówiła z płaczem Franciszka — ja modlę się codzień, aby mądrość Boska go oświeciła...
— Mówiłem ci to zawsze — odrzekł ksiądz — byłaś dla niego za słaba; teraz Bóg cię za to karze; trzeba ci było odłączyć się od tego bezbożnego syna; kiedy masz członek, gangreną dotknięty, mówi Pismo święte, odetnij go...
— Niestety! mój ojcze... wiesz, że tylko w tym jednym razie nie usłuchałam twych rad... nie mogłam się nigdy odważyć na porzucenie mego syna...
— Dlatego też... niepewne jest twoje zbawienie; ale Bóg jest miłosierny; tylko nie wpadaj w ten grzech po raz drugi. Opatrzność powierzyła ci dwie nieszczęśliwe dziewczyny, abyś je naprowadziła na właściwą drogę... te biedne dusze nie mają żadnej wiadomości ani o tem, co jest dobre, ani co złe. Ich dusza jest otchłanią zgorszenia i nieczystości... i nie dziw, bo wychował je bezbożny ojciec i matka, która nie myślała o Bogu.
— Co do tego, mój ojcze — rzekła Franciszka naiwnie — bądź spokojny, one są niewinne jak aniołki, a mój mąż, który był ciągle z niemi, od ich urodzenia, powiada, że niema na świecie lepszych serc.
— Twój mąż przez cale życie był obciążony grzechem śmiertelnym, nie ma on zdolności do sądzenia o tem...
— Tak, mój ojcze, a on wczoraj musiał udać się do Chartres, jak mi mówił, w bardzo pilnym interesie, ale w jakim, nie mówił.
— A więc — rzekł Dubois po chwili milczenia — męża twego niema w Paryżu?
— Nie, mój ojcze, powróci zapewne dziś wieczorem lub jutro zrana...
— Słuchaj — rzekł ksiądz po pewnym namyśle — każda minuta stracona dla nawrócenia tych nieszczęśliwych dziewcząt na drogę prawdy, jest nowym krokiem ku ich zgubie... Co chwila dotknąć je może ręka Boska, bo On sam tylko wie o godzinie śmierci naszej; a gdyby umarły w stanie duszy, w jakim się dziś znajdują, byłyby skazane na wieczne męki... od dziś więc trzeba otworzyć im oczy na światło Boskie... i umieścić je w klasztorze zakonnic...
— Ach! mój ojcze... jakież byłoby szczęście, gdyby to dobrodziejstwo spełniło się dla nich z twej łaski!
— To nie jest rzecz niepodobna... znam przełożoną jednego klasztoru, gdzie panienki pobierają wyborne wychowanie... oplata za nie zostałaby zniżona ze względu na ich ubóstwo, ale przecież wypadałoby jeszcze oporządzić je...
— Niestety! ojcze... my nic nie mamy.
— Wziąwszy trochę z nadsyłanych mi pieniędzy na jałmużny i przy pomocy szczodrobliwych osób, mógłbym uzupełnić potrzebną sumkę... na chrześcijańskie wychowanie tych nieszczęśliwych dziewcząt...
— Jednak muszę położyć kilka warunków na to, co ci przyrzekam.
— O! mój ojcze, twoje rozkazy są dla mnie prawem.
— Najprzód dziś rano jeszcze zaprowadzi je do klasztoru moja gospodyni... której przyprowadzisz je tu natychmiast...
— W nieobecności męża?... Nie mogę się na to odważyć... muszę się go poradzić...
— Nietylko nie trzeba radzić się go, ale należy to zrobić w jego nieobecności... najpierw dlatego, że w zatwardziałej bezbożności, zechciałby pewno sprzeciwić się temu; a potem wypada, aby nawet nie wiedział o miejscu, w którem będą się znajdować.
— Ależ, mój ojcze, wszak to memu mężowi powierzono te dzieci.
Dubois nie dał dokończyć Franciszce i rzekł surowym głosem:
— Czy one, mieszkając u ciebie, pozostaną w stanie złego? I czyś odpowiedzialna za to?
— Tak, mój ojcze, i strasznie pomyśleć o tem.
— Czyż dla zbawienia ich dusz radzę ci umieścić je w klasztorze?
— Tak, mój ojcze, jestem o tem przekonana.
— A więc dobrze, wybierajże teraz...
— Upraszam cię, mój ojcze, pozwól jeszcze zadać sobie jedno pytanie: czy mam prawo rozrządzić niemi bez wiedzy mego męża?
— Prawo! idzie tu o święty obowiązek. Wszak byłoby twoim obowiązkiem ratować te nieszczęśliwe pośród ognia, pomimo zakazu twego męża lub w jego nieobecności. A nie idzie tu o same ciało... lecz o wyratowanie z wiekuistego ognia ich dusz.
Niepokój biednej Franciszki wzmagał się coraz bardziej:
— Daruj mi, ojcze, że się naprzykrzam, ale czy ja mogę tak postąpić, zaprzysiągłszy mężowi posłuszeństwo?
— Posłuszeństwo w dobrem... tak jest... w złem zaś nigdy!
— Ależ, ojcze gdy powróci mój mąż i spyta, gdzie są dzieci?... Mamże przed nim kłamać?
— Milczenie nie jest kłamstwem; powiesz mu, że nie możesz odpowiedzieć na jego pytanie.
— Mój mąż... jest najlepszym z ludzi; ale taka odpowiedź doprowadzi go do ostateczności...
— Choćby gniew jego był jeszcze sto razy straszniejszy, nie powinnaś na to zważać, a cieszyć się, że go znosisz dla tak dobrej sprawy — dowodził zagniewany Dubois.
— Daruj, ojcze... daruj — rzekła Franciszka z bólem. — Pozwól mi jeszcze uczynić jedno pytanie, tylko jedno!... Gdy marszałek Simon przybędzie i będzie się upominał u mego męża o swe dzieci, cóż mu wtedy odpowiemy?
— Gdy marszałek Simon przybędzie do Paryża, jeśli mu to zostało dozwolonem... zamiast znaleść je biednemi pogankami, nawpół dzikiemi, zastanie dwie dziewice pobożne, skromne, dobrze wychowane, które miłe będą Bogu, będą mogły wzywać Jego miłosierdzia dla swego ojca, który też bardzo go potrzebuje, gdyż jest to wielki grzesznik...
Ksiądz Dubois był człowiekiem cnotliwym i uczciwym. Jako ślepe narzędzie Rodina, nie wiedział, w jakim celu kazano mu tak działać, ale mocno wierzył, że ocala dwie dusze od wiecznej zguby.
Zakon, do którego należał Rodin, zawsze miał w liczbie swych wspólników ludzi uczciwych, szlachetnych, którzy nic o tem nie wiedząc, służyli za narzędzie do nikczemnych intryg.
Franciszka oddawna już przywykła ulegać we wszystkiem woli spowiednika, nie potrafiła się oprzeć jego wymowie.
Pomyślawszy więc przez chwilę, rzekła:
— Niech się dzieje wola Boga, mój ojcze, uczynię tak, jak mi zalecasz.
— I Pan cię nagrodzi za to, że ucierpisz dla imienia Jego.
— Kiedy — mam przyprowadzić tu sieroty?
Żona Dagoberta wstąpiła do kościoła pomodliła się i podążyła do domu; skoro przybyła na ulicę Brise-Miche, dopędził ją odźwierny kościelny i prosił, aby natychmiast wróciła do księdza Dubois, bo ma jej powiedzieć jeszcze coś bardzo ważnego.
W chwili, kiedy Franciszka śpiesznie wracała, powóz zatrzymał się przed drzwiami domu, w którym mieszkała.
Woźnica, zsiadłszy z kozła, otworzył drzwiczki od powozu.
— Przyjacielu — rzekła do niego dosyć otyła, czarno ubrana kobieta, siedząca w tymże powozie i trzymająca na kolanach tłustego mopsa — zapytaj, czy tu mieszka Franciszka Baudoin...
— Dobrze, pani — odpowiedział woźnica.
Każdy pewno już poznał panią Grivois, pierwszą pokojówkę księżny Saint-Dizier, ze swym mopsem Monsieur.
Farbiarz, któregośmy już widzieli pełniącego obowiązki odźwiernego, zapytany przez woźnicę o mieszkanie Franciszki, wyszedł z farbiarni i zbliżył się uprzejmie do powozu, aby odpowiedzieć pani Grivois, że Franciszka Baudoin mieszka w tym domu, ale wyszła i jeszcze nie powróciła.
Ojciec Loriot miał wtedy ręce a po części i twarz ufarbowane ślicznym kolorem złocisto-żółtym.
Widok człowieka takiego koloru podrażnił mopsa i w chwili, gdy farbiarz wyciągnął rękę do krawędzi drzwiczek powozu, mops zaczął wściekle ujadać i ugryzł go w palec.
— Ach! wielki Boże! — zawołała zmartwiona pani Grivois, — byle tylko nie było jakiej trucizny w farbie, którą pan masz na ręku... mój piesek jest tak delikatny...
Ojciec Loriot rzekł:
— Gdybyś pani nie była kobietą, co mi nakazuje pobłażanie dla jej mopsa, miałbym ochotę porwać go za ogon i w mgnieniu oka ufarbować na żółto.
— Mego psa farbować na żółto!... — krzyknęła pani Grivois, wysiadając z powozu z mopsem na ręku i mierząc ojca Loriot zagniewanym wzrokiem.
— Ależ powiedziałem pani, że pani Franciszka jeszcze nic wróciła — rzekł farbiarz.
— Zaczekam na nią — odparła oschle pani Grivois. — Na którem piętrze mieszka?
— Na czwartem, — odrzekł ojciec Loriot i powrócił do swej farbiarni.
Wracając mówił sam do siebie z uśmiechem:
— Spodziewam się, że duży pies Dagoberta porządnie wygarbuje skórę temu przeklętemu mopsowi!
Pani Grivois z trudnością wdrapywała się po krętych schodach, z odrazą rozglądając się dokoła. Nareszcie dostała się na czwarte piętro i zatrzymała się przez chwilę przed drzwiami ubogiej izdebki, w której znajdowały się podówczas obie sieroty i Garbuska.
Powodem bytności pani Grivois u Franciszki Baudoin było nowe postanowienie d’Aigrigne’go i księżnej Saint-Dizier: osądzili oni za rzecz roztropniejszą posłać po dziewczęta powiernicę, której w zupełności ufali, i uprzedzić o tem księdza Dubois, który ze swej strony przygotuje do tego Franciszkę.
Faworyta księżnej Saint-Dizier, zapukawszy do drzwi, zapytała o Franciszkę Baudoin.
— Niema jej w domu — odpowiedziała nieśmiało Garbuska, zdziwiona temi odwiedzinami i spuszczając oczy na widok tej kobiety.
— A więc zaczekam na nią, — oznajmiła pani Grivois, ciekawie przypatrując się dwom sierotom, które nie odzywały się i nieśmiało pospuszczały oczy.
To mówiąc pani Grivois usiadła, nie bez pewnej odrazy, na starem krześle żony Dagoberta; mopsa posadziła na podłodze.
Ale natychmiast dało się słyszeć warczenie z za krzesła, z którego zerwała się pani Grivois.
— Cóż to! czy tu jest jaki pies?... — podjęła z podłogi na ręce swego faworyta.
Ponury wylazł powoli z za krzesła.
Na widok dwóch rzędów strasznych zębów, które podobało się Ponuremu pokazać przy ziewaniu, mops z początku zadrżał z bojaźni, lecz czując się bezpiecznym na kolanach swej pani, począł wkrótce zuchwale pomrukiwać. Ponury nie raczył jednak zwrócić na to uwagi, i poszedł położyć się u stóp dwóch sierot, jakgdyby instynktownie przeczuwał, że im grozi niebezpieczeństwo.
— Proszę wypędzić stąd tego psa — rzekła pani Grivois rozkazującym tonem.
— Ponury nie jest zły, kiedy się go nie drażni — odrzekła z uśmiechem Róża.
— Pomimo to — obstawała pani Grivois. — Może być wypadek. Nie lubię patrzeć na to psisko z łbem ogromnym jak u wilka... a jakie ma straszne kły, aż mnie dreszcz przechodzi... Mówię wam, wypędźcie go...
Przybycie nowej osoby, zrobiło dywersję w nieco kłopotliwem położeniu dwóch sierot.
Był to posłaniec z listem w ręku.
— Do kogo? — zapytała Garbuska.
— Przynoszę pilny list od męża obywatelki.
— List od Dagoberta! — zawołały Róża i Blanka z radością.
— Nie wiem, czy ten obywatel nazywa się Dagobert — ale jest to stary żołnierz z krzyżem na piersiach i siwemi wąsami; jest parę kroków stąd, w biurze powozów, kursujących na trakcie do Chartres.
— To on sam!... zawołała Blanka. — W panią Grivois jakby piorun uderzył; wiedziała, że oddalono Dagoberta, aby ksiądz Dubois bez przeszkody mógł oddziaływać na Franciszkę; jego niespodziewany powrót niweczył tak pracowicie ukartowaną intrygę, i to w chwili, kiedy już tak bliską była ziszczenia.
— Ach! mój Boże! — zawołała Róża, przeczytawszy list.
— Co się stało? — zapytała strwożona Blanka.
— Wczoraj, na połowie drogi do Chartres, Dagobert spostrzegł, że zgubił sakiewkę z pieniędzmi. Nie mogąc dalej jechać, wrócił pocztą na kredyt, i prosi, aby mu żona przysłała pieniądze do biura dyliżansów, gdzie oczekuje.
— Tak, to prawda — wtrącił posłaniec — żołnierz powiedział mi: śpiesz się, bo jestem tu w zastawie.
— A tu ani grosza!... — utyskiwała Blanka.
Wiadomość ta wzbudziła w pani Grivois na chwilę otuchę, która wnet ją jednak zawiodła, gdyż Garbuska wskazując na tylko co ułożoną paczkę, rzekła.
— Uspokójcie się panie... lombard o dwa kroki stąd... dostanę pieniędzy, zaniosę je do biura dyliżansów i pan Dagobert będzie tu nie później jak za pół godziny!
— Patrz — rzekła Blanka — tu na liście jest adres. Garbuska, wziąwszy list, zwróciła się do posłańca i rzekła:
— Proszę powiedzieć panu Dagobertowi, że zaraz nadejdę do biura dyliżansów.
— Przeklęty Garbus — pomyślała zacna pani Grivois — gdyby nie ona, nieprędkoby tu powrócił ten żołnierz...
Podczas gdy Garbuska krzątała się jeszcze, aby się przygotować do wyjścia, pani Grivois głęboko się zamyśliła. Potem nagle zerwała się.
— Ponieważ pani Baudoin nie wraca, załatwię pewien interes tu niedaleko i zaraz powrócę.
Upominając sieroty, aby były spokojne, Garbuska wyszła nareszcie, lecz nie tak spiesznie, jakby chciała, gdyż wstąpiła wpierw do swej izdebki i dołożyła do zawiniątka, i tak już dość sporego, swoją jedyną kołdrę wełnianą, która ją jako tako chroniła od zimna w jej mieszkaniu. Żywy wzór wszystkich cnót chrześcijańskich, myślała tylko o innych, zapominając o sobie, i do tego zawsze znalazła dość siły i środków w swem złotem sercu.
Już od doby ani jadła, ani spała; nacierpiała się zimna podczas ubiegłej nocy, a jednakże nie zabrakło jej sił; taką to moc posiada wielkie serce.
Garbuska przybyła na róg ulicy Saint-Merry.
Od czasu niedawno odkrytego spisku przy ulicy Prouvanes, rozstawiono w tej ludnej części miasta więcej posterunków policyjnych.
Młoda szwaczka. choć schylona pod ciężarem sporego zawiniątka, biegła jak tylko mogła po chodniku; w chwili kiedy przechodziła obok sierżanta miejskiego, dwie sztuki pięciofrankowe upadły za nią, podrzucone przez otyłą, czarno ubraną kobietę, idącą za nią.
Owa kobieta zwróciła uwagę sierżanta na zgubione pieniądze, i wskazała na Garbuskę. Poczem szybko znikła.
Sierżant, usłyszawszy co mu zakomunikowała pani Grivois (gdyż ona to była), podniósł pieniądze, a podążając za Garbuską, zawołał:
— Hej tam! stój!... trzymajcie ją!... trzymajcie!...
Nie wiedząc, że wołanie sierżanta miejskiego jej się tyczyło, Garbuska przyspieszyła kroku, aby jak najprędzej dostać się do lombardu.
Wtem usłyszała kilka osób goniących za nią, i w tej chwili ciężka ręka oparła się na jej ramieniu.
Garbuska, równie zdziwiona, jak przestraszona, obróciła się do nich.
I już otaczała ją zgraja, składająca się nadewszystko z owej szkaradnej tłuszczy próżniaków, którzy bezustannie szlifują paryskie bruki.
— Ha! ptaszku!... nie słyszysz, choć na ciebie wołają... milczkiem wymknąć się chciałaś — rzekł agent policyjny i chwycił Garbuskę tak gwałtownie za ramię, iż jej zawiniątko padło mu pod nogi.
Biedna dziewczyna, widząc się otoczoną wyuzdaną, zuchwałą, grubjańską i złośliwą zgrają próżniaków, którzy patrzyli na nią, jak na raroga, gotowi do szyderstw i obelg, struchlała i zbladła jak trup.
Powierzchowność zawsze silnie oddziaływa na ludzi, a nędza zawsze jest podejrzaną:
— Zaczekajno, kochanko!... mówił agent policyjny drwiącym głosem — musisz bardzo się spieszyć, kiedy, gubiąc pieniądze, nie raczysz schylić się po nie...
— Pewno je miała w swym garbie — odezwał się ochrypły głos przekupnia zapałek.
— Ależ panie.. to nie moje pieniądze.
— Kłamiesz — odparł sierżant zbliżając się — jakaś porządna pani widziała, jak ci wypadły z kieszeni...
— Zapewniam pana, że nie... — odrzekła Garbuska, drżąc ze strachu.
— Sierżancie — odezwał się chrapliwy głos przekupnia zapałek — sierżancie! nie wierz jej... pomacaj jeno garb, pewien jestem, że tam schowane buty, płaszcze, parasole.
Nowe śmiechy, nowe szyderstwa i krzyki.
— Pozwólcie zobaczyć, wszak to gratis.
— Nie pchaj-że się, wszak i ja zapłaciłem za swe miejsce...
— Postawcież ją na czem wyższem... niech i my widzimy.
— Rozerwiemy ją na kawałki, przynajmniej nikomu nie będzie krzywdy.
Wystawmyż sobie biedną dziewczynę, której umysł tak był delikatny, serce tak dobre, dusza tak wzniosła, charakter tak lękliwy, wstydliwy... a słuchać musiała tych grubjaństw, tego wycia... sama jedna pośród tej zgrai... otoczona wraz z sierżantem miejskim i ajentem policyjnym.
Agent policyjny, uchwyciwszy węzeł, który podniosła i trzymała drżącymi rękami, rzekł surowo:
— Cóż to tu masz?
Biedna, zalękniona, nie mogła mówić.
— Aha! nie umiesz odpowiadać.
Mówiąc to, policjant, przy pomocy sierżanta, rozwiązał węzeł.
— Patrzajcieno! prześcieradła... kołdra... sztuciec... kubek srebrny... chustka... jak się to zaopatrzyła! wyglądasz jak gałganiarka, a masz srebro...
— To rzeczy nie twoje? — zapytał sierżant.
— Nie, panie... — odpowiedziała Garbuska — ale ja...
— A garbaty hultaju! kradniesz więcej, aniżeliś sama warta.
— Kradniesz!? — powtórzyła Garbuska, załamując ręce z boleścią.
— Dawajcie tu straż bezpieczeństwa! — krzyczało naraz kilka głosów.
— Otóż i wojsko idzie!
Ktoś z przechodzących dał znać oficerowi warty o tem zbiegowisku.
— Otóż i warta! chodź... chodź do komisarza — rzekł agent policyjny, uchwyciwszy Garbuskę za ramię.
— Panie! — zawołała biedna dziewczyna, głosem przerywanym łkaniami — pozwól powiedzieć sobie...
— Wytłomaczysz się na odwachu... dalej w drogę.
— Ależ, panie... ja nie ukradłam... — wołała Garbuska błagalnym głosem — zlituj się nade mną.
W tej chwili kapral z żołnierzami, przedarłszy się przez tłum, zbliżył się do sierżanta.
— Kapralu — rzekł sierżant — zaprowadź tę dziewczynę na odwach... ja jestem agentem policyjnym.
— Ależ, panowie... zlitujcie się — błagała Garbuska, zanosząc się od płaczu i załamując ręce — ja nie ukradłam, przez Boga żywego! ja nie kradłam...
Słaba, skołatana, przerażona biedna dziewczyna poprowadzoną została przez żołnierzy.
Pod mglistem, ponurem niebem, na błotnej czarnemi domami obstawionej ulicy, brudna, obdarta, rojąca się jak mrowisko tłuszcza, odrażający przedstawiała widok: dzieci w łachmanach, pijane kobiety, wstrętnej i podejrzanej postaci mężczyźni, wszystko to tłoczyło się, pchało, przewracało z wrzaskiem, biegając za nawpół żywą ofiarą... ofiarą okrutnej pomyłki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po haniebnem oskarżeniu, którego ofiarą stała się nieszczęśliwa Garbuska, pani Grivois wróciła spiesznie na ulic, Brise-Miche.
Wyjaśniamy zjawienie się Dagoberta.
Na twarzy jego malowało się tyle uczciwości, że dyrektor biura dyliżansów chętnie poprzestał na jego zapewnieniu, że należność uiści. Za powrotem posłańca, gdy dowiedział się, że pieniądze niebawem nadeślą, Dagobert, nie mając wątpliwości, że dotrzyma słowa, podziękował dyrektorowi i pośpieszył do domu. Łatwo więc sobie wystawić zdziwienie pani Grivois, gdy wszedłszy do izby, ujrzała Dagoberta, którego łatwo poznała. Nie mniejsze było zakłopotanie Franciszki, gdy spostrzegła panią Grivois. Łatwo domyśliła się, że przybyła jest tą, która miała dostawić dziewczęta do klasztoru.
Gdy weszła powiernica księżnej Saint-Dizier, Dagobert powstał i wzrokiem zdawał się pytać żonę, co znaczy ta wizyta.
Była to chwila krytyczna, stanowcza; lecz pierwsza pokojówka księżny Saint-Dizier nie darmo wychowała się w szkole swej pani; w jednej chwili przybrała rolę, a obracając na swą korzyść pośpiech z jakim, po nikczemnej denuncjacji Garbuski, wgramoliła się na czwarte piętro, odezwała się:
— W tej chwili byłam świadkiem przykrego wypadku...
— Na Boga! co się stało? — zapytała Franciszka drżącym głosem, bojąc się ciągle jakiej nieroztropności ze strony pani Grivois..
— Byłam tu niedawno, chcąc pomówić z panią w ważnym interesie... kiedym na panią czekała, ułomna, młoda dziewczyna, zabrała różne przedmioty w zawiniątko... widżąc, że pani nie wracasz, postanowiłam zajść tu w sąsiedztwie na moment... ale, gdym przybyła na ulicę Saint-Merry... ach! pani!... Spostrzegłszy zbiegowisko... wypytuję i... powiadają mi, że sierżant miejski aresztował dziewczynę, jako złodziejkę.
— Wielki Boże! — zawołała Franciszka.
— Cóż to było za zawiniątko? — zapytał żywo Dagobert.
— Nie mając w domu ani szeląga... prosiłam biedną Garbuskę, aby natychmiast zaniosła do lombardu różne przedmioty.
— A na nią padło podejrzenie, że je ukradła! — zawołał Dagobert — ona... najuczciwsza dziewczyna w świecie; to okropne!...
— Ona nie zniesie tego wstydu, — podchwyciła Franciszka.
— Co za nieszczęście!... — utyskiwała Blanka, patrząc łzawem okiem na siostrę.
— Nie mogąc jej w niczem pomóc — mówiła dalej pani Grivois — pośpieszyłam tu, aby zawiadomić państwa o tym przykrym wypadku, który zresztą da się naprawić...
Na te słowa Dagobert schwycił czapkę, a zwracając się do pani Grivois, rzekł porywczym tonem:
— Czy wiesz pani, gdzie jest ta biedna dziewczyna?
— Nie wiem, panie, ale jeżeli pan zechce zaraz się pofatygować... będziesz mógł dowiedzieć się...
— Co mi tam pani prawisz o fatydze?... Biedna dziewczyna, przytrzymana jako złodziejka... Pójdę do komisarza policji naszego cyrkułu, muszę ją znaleźć.
Wyszedł spiesznie. Franciszka, uspokojona o los Garbuski, dziękowała Bogu, że oddalił jej męża, którego obecność w tej chwili strasznego nabawiła ją kłopotu.
Pani Grivois zostawiła mopsa w dorożce i sama przyszła na górę, bo każda chwila droga była dla niej; rzucając badawczy wzrok na Franciszkę, gdy jej podawała list od księcia Dubois, rzekła, kładąc nacisk na każde słowo:
— Z listu tego wyczytasz pani, jaki jest cel mych odwiedzin.
Róża i Blanka spojrzały na siebie zdziwione.
Franciszka wzięła list ze drżeniem; w swej szczerości, nie wiedziała, jak powiedzieć dziewczętom, aby się udały z tą panią.
Pani Grivois odgadła ten kłopot, a zwracając się do sierot, rzekła:
— Kochane panienki! jakże się ucieszy wasza krewna, gdy was zobaczy!
— Nasza krewna? — odezwała się Blanka, coraz bardziej zdziwiona.
— Ależ tak; dowiedziała się o waszem tu przybyciu; że jednak po długiej chorobie jeszcze nie wychodzi i sama tu przybyć nie może, zobowiązała mnie, abym się tu udała i panienki do niej zaprowadziła... Nie będzie mogła dziś jeszcze zatrzymać panienek u siebie, za godzinę tu powrócicie; lecz jutro lub pojutrze przybędzie tu dla porozumienia się z panią Franciszką i jej mężem, co do zatrzymania panienek u siebie... gdyż przykroby jej było, gdybyście panie miały być ciężarem dla osób, które okazały dla was tyle życzliwości.
Ostatnie wyrazy pani Grivois sprawiły pożądane wrażenie na dziewczętach, usunęły ich obawę, aby nadal nie być ciężarem dla rodziny Dagoberta. Pani Grivois mówiła tylko o wizycie, godzinę trwać mającej. Żadnego więc nie miały podejrzenia i Róża rzekła do Franciszki:
— Wszak możemy odwiedzić naszą krewną, nie czekając powrotu Dagoberta.
— Bezwątpienia — odrzekła Franciszka.
— A więc pożegnajcie się panienki z panią Baudoin i chodźmy — dodała pani Grivois niespokojnie, obawiała się bowiem, aby lada chwila nie powrócił Dagobert.
Róża i Blanka ucałowały Franciszkę, która, ściskając w swem objęciu te miłe i dobre dziewczęta, zdradziecko wydawane, ledwo mogła powstrzymać łzy, choć wewnętrznie głęboko była przekonana, że czyni to dla ich zbawienia.
Siostry, trzymając się za ręce, wyszły za panią Grivois, nie wiedząc o tem że Ponury szedł za niemi, gdyż w nieobecności Dagoberta to zmyślne zwierzę nigdy ich nie opuszczało.
W kilka chwil pani Grivois z sierotami stanęły przy dorożce.
— O! pani, bez urazy — rzekł woźnica, otwierając drzwiczki — ten pani mops wcale nie jest łaskawy, odkąd go pani wsadziła do powozu, wyje, jak opętany, a taki zły, iż zdaje się, że wszystkich chciałby pożreć.
Istotnie, mops, niecierpiący samotności, cały czas skowyczał, jakby go kto ze skóry obdzierał.
— Cicho, Monsieur, już jestem — rzekła pani Grivois.
Róża i Blanka wsiadły do powozu.
Pani Grivois, zanim wsiadła, cichym głosem wskazała stangretowi drogę do klasztoru Panny Marji, wtem mops wściekle zaczął ujadać.
Przyczyna tego gniewu była bardzo naturalna: Ponury, dotąd nie spostrzeżony, jednym susem wskoczył do dorożki.
Mops, rozjątrzony tą śmiałością, uniesiony gniewem, skoczył na pysk Ponurego i tak go ukąsił, iż ten, rozzłoszczony, złapał go za kark i udusił jednem ściśnieniem potężnej paszczy...
Zanim przestraszone dziewczęta zdołały parę razy zawołać: Ponury!... już było po wszystkiem.
— Ach, mój Boże! — rzekła pani Grivois — znowu to potworne psisko... On mi skaleczy mego mopsa... Wypędźcie go panie... nie można go brać ze sobą...
Nie wiedziała jeszcze, jakiej zbrodni dopuścił się Ponury, bo Monsieur leżał już martwy pod ławką w dorożce; dziewczęta zawołały rozkazująco:
— Ponury, idź precz! idź precz!...
Wierne zwierzę wahało się zrazu, czy usłuchać. Smętny i błagający spojrzał na sieroty łagodnem okiem, jakgdyby im przyganiał, że go wypędzają, jego, jedynego teraz ich obrońcę. Lecz za nowym surowym rozkazem Blanki, Ponury wyskoczył powoli z dorożki.
Woźnica wgramolił się na kozioł, żywo ruszył z miejsca, kiedy tymczasem pani Grivois przez ostrożność zapuściła firanki w powozie.
Tak się zabezpieczywszy, mogła zająć się swym mopsem, którego kochała czułą miłością, jaką ludzie złej natury okazują częstokroć zwierzętom, odmawiając jej człowiekowi; przywiązana była namiętnie do złośliwego psa, może właśnie dla podobieństwa przymiotów; przywiązanie to trwało już od sześciu lat.
Gdy dowiedziała się o śmierci swego pieska, okrutne skutki jej rozpaczy, jej wściekłości miały uczuć biedne sieroty.
Dorożka toczyła się szybko już od kilku chwil, gdy pani Grivois zawołała mopsa.
Monsieur miał ważny powód, aby się nie odezwać.
— Nuże! złośniku... — rzekła łaskawie pani Grivois. — nie moja w tem wina, że ten wielki pies wpakował się do dorożki, chodź tu zaraz, pocałuj swoją panią.
Też same uporczywe milczenie mopsa.
Pani Grivois bardziej zdziwiona, aniżeli zaniepokojona schyliła się, chcąc go wyjąć z pod ławki, lecz jakież było jej przerażenie, gdy położywszy go na kolanach, spostrzegła, że się nie rusza!
— Apopleksja!... — krzyknęła — biedny zanadto się obiadł... tego się właśnie obawiałam.
Wtem z rozpaczą spostrzegła pięć czy sześć głębokich ran po silnych kłach, i to już wskazało jej niewątpliwą przyczynę tragicznej śmierci mopsa.
I rzewnie zaczęła płakać.
Łzy złych ludzi są złowrogie... i pani Grivois, uległszy na chwilę rozczuleniu, zapałała gniewem i głęboką nienawiścią do biednych sierot, mimowolnej przyczyny śmierci jej pieska; nienawiść ta odmalowała się żywo na jej twarzy.
— A, to wasz pies zadusił go...
— Wybacz pani... nie nasza w tem wina — odparła Róża.
— Pani piesek najpierw zaczął kąsać Ponurego — dodała nieśmiało Blanka.
Pani Grivois, widząc przerażenie, malujące się na twarzach sierot, powściągnęła uniesienie. Pojęła, jakie niebezpieczne skutki mógł pociągnąć za sobą jej niewczesny gniew; rękami sobie twarz zasłoniwszy głęboko westchnęła i niby zaczęła płakać.
— Biedna pani!... płacze — rzekła zcicha Róża.
— Tak, niestety! — odpowiedziała Blanka — i my także płakaliśmy, gdy zginął stary Jowialny...
Pani Grivois podniosła głowę:
— Darujcie mi, panie... nie mogłam wstrzymać się od gniewu, a raczej od gwałtownego żalu w pierwszem uniesieniu... tak byłam przywiązana do biednej psiny...
— Ubolewam nad stratą pani — odrzekła Róża.
— Dopiero co mówiłam do siostry — dodała Blanka, — iż i my miałyśmy starego konia, który nas przydźwigał z Azji i którego również opłakiwałyśmy.
— Wreszcie, moje kochane panny, nie myślmy już o tem... jam temu winna... nie powinnam była brać go z sobą... Dlatego odwołuję się do waszej, panie, tkliwości, abyście mi przebaczyły moje uniesienie.
— My, pani, już nie myślimy o tem... tylko przykro nam, że widzimy panią tak zmartwioną...
— To przeminie, moje kochane panienki... a widok radości, jakiej dozna wasza krewna, gdy was zobaczy, dopomoże mi do uspokojenia się. Jesteście tak miłe!... a przytem tak do siebie podobne.
— To rzecz bardzo naturalna — rzekła Róża — od urodzenia nigdyśmy się nie rozłączały, ani w dzień, ani w nocy... I jakże charaktery nasze nie mają być do siebie podobne?
— Czy być może... nie rozłączałyście się ani na chwilę?
— Nigdy, pani.
I siostry ścisnęły się za ręce.
— A więc, mój Boże! jakżebyście były nieszczęśliwe, gdyby wam przyszło rozłączyć się!
— O! pani, to niepodobna — rzekła z uśmiechem Blanka.
— Jakto?... niepodobna?
— Któżby był tak okrutny, żeby nas rozłączał?
— Bezwątpienia, kochane panienki, musiałby to być człowiek bardzo zły.
— Ach, pani — rzekła Blanka z uśmiechem — nawet bardzo złośliwi ludzie... nie mogliby rozłączyć nas. Trzy miesiące temu byłyśmy aresztowane. Nadzorca więzienia wydawał się człowiekiem bardzo nieczułym, rzekł jednak: chyba pragnąłby śmierci ich ten, coby je chciał rozłączyć... Pozostałyśmy więc razem i byłyśmy tak szczęśliwe, jak być można w więzieniu.
Dorożka zatrzymała się.
— Aha! jużeśmy przybyły — odezwała się pani Grivois.
Brama otworzyła się, a dorożka wtoczyła się po piasku na dziedziniec.
Pani Grivois podniosła firanki, widać było obszerny dziedziniec, ogrodzony wysokim murem.
Dalej widniał szczyt i front wysokiego budynku z ciosowego kamienia.
Blanka też rzekła do pani Grivois:
— Co za piękny dom!
— To jeszcze nic w porównaniu z tem, co panienki wewnątrz zobaczycie — odpowiedziała pani Grivois.
Woźnica otworzył drzwiczki; jakiż gniew ogarnął panią Grivois i jak się zadziwiły dziewczęta, gdy ujrzały Ponurego.
— Jakto! — zawołała pani Grivois, — to szkaradne psisko przybiegło aż tu za nami.
— Przeciwnie, dzielny to pies, — odpowiedział woźnica — ani na krok nie pozostał za mymi końmi...
Pani zduszonego Monsieura, podrażniona niewczesnemi pochwałami dla swego wroga, podeszła do małego przedsionka i zadzwoniła.
Kobieta w sukni zakonnej wyszła i ukłoniła się jej nisko.
— Przywiozłam dwie panienki; ksiądz d‘Aigrigny i księżna polecili, aby je zaraz rozłączyć i zamknąć w oddzielnych celach... surowych., rozumiesz mnie, siostro, w celach surowych, o chlebie i wodzie, jako zatwardziałe grzeszniczki — rzekła cicho pani Grivois.
— Zamelduję o tem wielebnej matce i tak się zrobi — rzekła, kłaniając się, furtjanka.
— Proszę ze mną, kochane panienki — rzekła pani Grivois do dziewcząt, które ukradkiem pieściły się z Ponurym — zaprowadzą was do waszej krewnej, a ja po was wrócę za pół godziny.
A zwracając się do dorożkarza, dodała:
— Woźnico, zatrzymaj tego psa.
Furtjanka, w połowie ukryta, stała za drzwiami.
Dlatego dziewczęta dopiero wtedy dostrzegły, że ich przewodniczka ma na sobie suknię zakonną, gdy przeprowadziła je przez próg, którego drzwi zaraz się za niemi zamknęły.
Ponury pobiegł do drzwi.
Pani Grivois rzekła do odźwiernego u zewnętrznej bramy:
— Dam ci dziesięć franków, Mikołaju, jeżeli tu zaraz zabijesz tego psa...
— Djabła tam, pani, zabić takiego ogromnego psa to nie tak łatwo.
— Dam ci dwadzieścia franków...
— Trzebaby fuzji, a ja mam tylko drąg...
— To dosyć...
Mikołaj poszedł po swoją żelazną pałkę.
— O gdybym ja miała tyle siły!... — pomyślała pani Grivois.
Odźwierny wrócił ze swym orężem i zdradziecko podchodził do Ponurego, trzymając pałkę za sobą ukrytą.
Ponury, zgadując złośliwe zamiary odźwiernego jednym skokiem umknął i stanął w przyzwoitej odległości.
— Zwąchał szelma — rzekł Mikołaj — nie dowierza.
— Niezdara z ciebie — rzekła pani Grivois zaperzona; — przynajmniej wypędź go stąd...
Ponury, ścigany, opuścił dziedziniec; lecz tam, na neutralnym gruncie, pomimo groźby Mikołaja, oddalił się od bramy o tyle tylko, ile potrzeba było dla uchronienia się przed jego pałką.
Z właściwą swej rasie zmyślnością, oczekiwał na dwie sieroty.
Zaledwie sieroty oddaliły się od żony Dagoberta, kiedy ta, uklęknąwszy, gorąco zaczęła się modlić; łzy, długo wstrzymywane, obficie popłynęły.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Wszedł Dagobert.
Twarz żołnierza była surowa, smutna.
— Biedne dziewczynisko... Widziałem ją, ale w jakim stanie!... aż serce się krajało, upomniałem się o nią, prosiłem, ale powiedziano mi: Najpierw musi być u pana komisarza dla...
Potem rzuciwszy zdziwiony wzrok po izbie:
— A toż co... gdzie są dzieci?...
Franciszkę zimny dreszcz przebiegł.
— Jakżeś ty zbladła! Co ci jest... czyś słaba?
I Dagobert wziął z czułością Franciszkę za rękę.
Wzruszona całowała męża w rękę.
Żołnierz coraz niespokojniejszy, czując gorące łzy, padające na rękę, zawołał:
— Płaczesz... nie odpowiadasz mi... powiedz mi przecie... czego się martwisz, moja biedna żono. Uspokój się, ty znasz mnie; przy mym surowym głosie, jednak w gruncie rzeczy dobrym jestem człowiekiem. Więc to dzieci prosiły cię, abyś im pozwoliła przejść się trochę z Ponurym?...
— Nie... mój kochamy... ja...
— Jakto nie?... Gdzież się więc podziały? — kiedy wrócą?
— Nie wiem... — odrzekła stłumionym głosem.
— Nie wiesz! Cóż to jest! — krzyknął Dagobert, tupnąwszy nogą — mów przecie...
Postanowiła znieść cały ciężar gniewu swego męża, jak pokorna ofiara, ale wierna obietnicy, którą przed Bogiem zaprzysięgła swemu spowiednikowi.
— Zrób ze mną, co chcesz... a nie pytaj mnie, co się stało z dziećmi... bo nie mogłabym odpowiedzieć ci...
Gdyby piorun padł pod nogi żołnierza, nie wywarłby na nim gwałtowniejszego wstrząśnienia, niż to wyznanie. Gwałtownie skoczył, pochwycił żonę za ramiona i podniósłszy jak piórko, postawił na nogi przed sobą:
— Gdzie są dzieci?...
— Daruj!... wyszeptała omdlałym głosem.
— Gdzie dzieci?! — powtórzył Dagobert, wstrząsając silnemi rękoma to wątłe, biedne ciało.
— Zabij mnie., lub przebacz mi... rób co chcesz... ja nie mogę ci odpowiedzieć — odrzekła nieszczęśliwa.
— Nieszczęsna!... — zawołał żołnierz.
Podniósł żonę, jakgdyby chciał ją rzucić i zdruzgotać o podłogę... Lecz po tym zapędzie mimowolnego szału, puścił...
Osłabiona upadła na kolana; słabe poruszanie ust wskazywało, że się modli...
Dagobert jakby na chwilę postradał zmysły; nie mógł zebrać myśli. Jego żona, ów anioł dobroci, wiedząc, czem są dla niego córki marszałka Simon, powiedziała mu:
— Nie pytaj o ich los, nie mogę odpowiedzieć.
Odzyskawszy nieco spokoju, wziął krzesło, podał drugie żonie, ciągle klęczącej:
— Usiądź.
Posłuszna usiadła przy nim.
— Słuchaj mnie, moja żono. Pojmujesz dobrze... że tak się rzeczy skończyć nie mogą... wiesz... że ja cię bić nie będę... Ale wreszcie... ja muszę wiedzieć, gdzie są te dzieci... ich matka powierzyła mi je... ja nie poto je aż z tak daleka przyprowadziłem tutaj... abyś mi dziś powiedziała: „Nie pytaj... ja nie mogę ci powiedzieć, com z niemi zrobiła!...“ Przypuść, że marszałek Simon przybywa w tej chwili i mówi do mnie: „Dagobercie, gdzie są moje dzieci?!“ Cóż mu odpowiem?... słucham... spokojny jestem...
— Oskarż mnie przed nim... ja zniosę wszystko... powiem wszystko.
— Cóż powiesz?
— Na nieszczęście nie będę mogła powiedzieć więcej... ani jemu... ani tobie... nie... choćbym miała umrzeć, nie.
Dagobert podskoczył na krześle.
Franciszka, łzami zalana, wlepiła oczy w krucyfiks.
Dagobert rzekł:
— Czy je kto uprowadził?
— Na rany Chrystusa!... mój mężu, na co mnie pytasz?... kiedy ja ci nic odpowiedzieć nie mogę.
— Czy powrócą tu?
— Nie wiem.
Dagobert zerwał się; już, już zbraknąć mu miało cierpliwości.
Przeszedł się znowu po izbie i znowu usiadł.
— Posłuchaj mnie uważnie — wyrzekł żołnierz wzruszonym głosem: — Jeśli te dzieci nie zostaną mi zwrócone w wilję 13 lutego, a widzisz, że czas nagli... uczynisz ze mnie względem córek marszałka Simon człowieka, co je okradł, złupił, rozumiesz to, okradł — rzekł żołnierz głęboko zmienionym głosem; potem z wyrazem udręczenia, które rozdzierało serce Franciszki, dodał: — A przecież ja zrobiłem wszystko, co tylko zrobić może człowiek uczciwy... Ty nie wiesz pewno, co ja w drodze wycierpiałem... ile przebyłem trosk, trudów, ile wycierpiałem, aby dopełnić przyjętego obowiązku... i gdy sądziłem, że w nagrodę za to wszystko będę mógł powiedzieć ich ojcu: „Marszałku, masz swoje dzieci“.
Tu żołnierz zamilkł... zapłakał.
Na widok łez, wolno spływających na siwe wąsy Dagoberta, Franciszka rzekła tylko tkliwym głosem:
— Czyż można obwiniać cię o okradzenie dzieci?
— Więc dowiedz się — odrzekł Dagobert, — że tu idzie dla nich o majątek bardzo wielki... i że jeżeli nie stawią się w dniu 13 lutego... tu... w Paryżu, przy ulicy Ś-go Franciszka... wszystko zginie... i to z mojej winy... Bo ja odpowiadam za to, co ty zrobiłaś!
— Na 13 lutego... przy ulicy Ś-go Franciszka — rzekła, patrząc na męża ze zdziwieniem — to tak jak Gabryel...
— Co mówisz... Gabryel?
— Kiedym go znalazła... biedny sierota... miał na szyi medaljon... bronzowy...
— Medaljon bronzowy — zawołał zdumiony żołnierz — z napisem: w Paryżu bądźcie na 13 Lutego 1832, na ulicy Ś-go Franciszka.
— Tak jest... Skąd ty wiesz?
— Gabryel także! — mówił sam do siebie żołnierz; potem żywo dodał: — A czy Gabryel wie, że na nim był ten medaljon?
— Mówiłam mu o tem dawniej, miał w kieszeni, gdym go wzięła do siebie, pugilares, pełen papierów, zapisanych obcym językiem; oddałam go księdzu Dubois, memu spowiednikowi, do przejrzenia. Powiedział mi potem, że te papiery są małej wagi; później, po niejakim czasie, gdy pewien miłosierny jegomość, nazwiskiem Rodin, podjął się wychowania Gabryela i umieszczenia go w seminarjum, ksiądz Dubois oddał te papiery i ten medaljon panu Rodin; potem już nic o nich nie słyszałam.
Gdy Franciszka wspomniała o swym spowiedniku, promień światła ogarnął nagle umysł żołnierza, chociaż daleki był odgadnięcia intryg, knowanych oddawna względem Gabryela i sierot; rzekł surowo do żony, wpatrując się w jej oczy:
— Ty działasz nie według własnej woli?
— Co przez to rozumiesz, mężu?
— Powiadam ci, że to sprawka twojego księdza! — odrzekł Dagobert. — Dowiem ja się, gdzie on mieszka... i niech we mnie piorun trzaśnie!... potrafię po swojemu zmusić go do gadania!
— Boże! — zawołała Franciszka, — księdza!...
— Ksiądz, który mi cały dom przewraca!... Knują się tu jakieś niegodziwości, do których ty należysz, nic nie wiedząc o tem, nieszczęsna...
— Mój mężu — rzekła Franciszka łagodnym głosem; — ksiądz Dubois jest czcigodnym starcem.
— To mnie nic nie obchodzi!...
— Boże!... dokąd ty idziesz?...
— Idę do twego parafjalnego kościoła... Spytam, gdzie mieszka ksiądz Dubois...
— Mój mężu... błagam cię!
Dagobert wyrwał się jej z rąk i już miał wyjść, gdy wtem drzwi się otworzyły.
Wszedł komisarz policji, a za nim Garbuska i agent policyjny, niosąc zawiniątko, odebrane młodej szwaczce.
— Pani Franciszka Baudoin? — zapytał komisarz.
— Jestem... panie — rzekła Franciszka.
A zwracając się do Garbuski bladej, drżącej, wyciągnęła ku niej prawie z płaczem rękę i dodała:
— Ach! biedne dziecko!... przebacz... przebacz... to za nas tyle ucierpiałaś...
— Mój panie — rzekł surowo komisarz do agenta policyjnego — popełniłeś błąd nie do darowania... zdam o tem raport do władzy wyższej... idź precz!
A zwracając się do Garbuski:
— Ubolewam nad tem, coś ucierpiała bez żadnej winy...
Chciał wyjść, lecz Dagobert rzekł doń:
— Panie komisarzu, racz mnie wysłuchać... mam uczynić panu zeznanie...
— Słucham pana, jako urzędnik.
— Przybyłem tu od dwóch dni i przyprowadziłem z obcych krajów dwie młode panienki, które mi powierzyła ich matka... żona marszałka Simon...
— Marszałka, księcia de Ligny? — rzekł bardzo zdziwiony komisarz.
— Tak... wczoraj... zostawiłem je tu... otóż wypadła mi konieczna potrzeba wyjechania w nagłym interesie... Dziś rano, podczas mej chwilowej nieobecności, panienki znikły... i prawie pewien jestem, kto jest tego sprawcą...
— Panie — rzekł komisarz — zeznanie pańskie jest nader ważne... porwanie niepełnoletnich... to sprawa kryminalna. Chciej się pan zastanowić, zanim wniesiesz skargę... Przyjąwszy skargę, zniewolony będę przedstawić rzecz tę pod rozpoznanie sądu.
— Tego właśnie pragnę...
— Pojmuję, panie, ale powtarzam... gdybyś pomylił się, wynikłyby stąd dla pana bardzo złe skutki...
— Mój mężu, słyszysz? — odezwała się Franciszka. — błagam cię... więcej ani słowa...
Lecz żołnierz przekonany, że jedynie obcy wpływ na Franciszkę mógł ją zmusić do milczenia, rzekł:
— Oskarżam spowiednika mej żony, że jest sprawcą lub wspólnikiem porwania córek marszałka Simon.
Komisarz, słuchający Dagoberta z głębokiem zadziwieniem, rzekł surowo:
— Być może niesprawiedliwie obwiniasz człowieka nacechowanego świętobliwością... w pańskim wieku... lekkomyślność byłaby nie do darowania...
— Na Boga żywego! — odparł niecierpliwie Dagobert — w moim wieku ma się rozsądek; rzecz się przedstawia tak: Żona moja jest najlepszą, najszanowniejszą istotą... ale od dwudziestu lat patrzy tylko oczami księdza. Ubóstwia syna, mnie także kocha; ale nad nas... przekłada spowiednika...
— Panie, te szczegóły o domowem pożyciu...
— Są niezbędne... przekonasz się pan... powracam — niema panienek; pytam żonę, gdzie są?... ona pada na kolana, szlochając, i mówi mi: Zrób ze mną co chcesz... a nie pytaj mnie. Nic nie mogę powiedzieć... Otóż ja tak utrzymuję: żona moja nie ma w tem żadnego interesu, aby nikły te dzieci; ona ślepo jest posłuszna księdzu...
Komisarz przystąpił do Franciszki:
— Pani... słyszałaś zeznanie swego męża?
— Tak, panie.
— Cóż powiesz na usprawiedliwienie?
— Ależ panie, co pan czynisz? — zawołał Dagobert — ja nie żonę obwiniam... ja obwiniam księdza Dubois.
— Panie... udałeś się do mnie z zeznaniem, powinienem więc użyć wszelkich środków prawnych dla wykrycia prawdy... Powtarzam — dodał komisarz, zwracając się do Franciszki — co pani powiesz na usprawiedliwienie?
— Niestety, nic, panie.
— A cóż, panie — zawołał Dagobert — czy nie słusznie twierdziłem? Skoro dobra kobieta, jak ona, zawsze rozsądna, pełna poświęcenia i przywiązania, skoro ona tak mówi... Powtarzam jeszcze raz panu, że to sprawka księdza.
Komisarz, nie mogąc powściągnąć pewnego wzruszenia, rzekł do Franciszki:
— Cała ta sprawa jest tak ważną, iż zmuszony będę natychmiast zawiadomić o tem prokuratora królewskiego; przyznajesz pani, że dwie panienki były ci powierzone, a nie chcesz wyjawić, gdzie są... Jeżeli nie zechcesz dać objaśnienia... z wielkim żalem, zmuszony będę aresztować panią...
— Mnie!... — zawołała Franciszka przerażona.
— Ją! — wykrzyknął Dagobert — nigdy... Raz jeszcze powtarzam, że nie ją oskarżam, lecz księdza Dubois... Moją biedną żonę... aresztować!
I pobiegł do niej, jakgdyby chciał ją zasłonić.
— Zapóźno, mój panie — rzekł stanowczo komisarz.
— A ja oświadczam panu, że moja żona stąd nie wyjdzie! — zawołał porywczo Dagobert:
— Panie Baudoin — z zimną krwią odrzekł komisarz — pojmuję żal pański; ale dla dobra samej sprawy, usilnie proszę pana... nie opieraj się temu, do czego za dziesięć minut siłą byłbyś zmuszony.
— Mój mężu, daj spokój! nie troszcz się o mnie — rzekła udręczona kobieta z anielską rezygnacją. — Pan Bóg chce mnie doświadczyć, jestem niegodną Jego sługą...
— Panie komisarzu — próbował perswadować Dagobert — widzisz pan, że moja żona nie jest przytomną...
— Niema żadnej poszlaki przeciw osobie, którą pan oskarżasz, i którą nawet sam jej charakter broni. Pozwól mi zabrać żonę... Przykro mi — dodał komisarz z wyrazem współczucia — że muszę dopełnić tego obowiązku... w chwili, gdy przytrzymanie pańskiego syna...
— Co mówi pan komisarz?... mego syna...
— Jakto!... nie wiedziałeś pan!...
— Mój syn!... mój Agrykola aresztowany!
— Aresztowany w sprawie politycznej... zresztą sprawa małej wagi — uspokajał komisarz.
— A! tego za wiele... wszystko się naraz zwala na mnie!... — biadał żołnierz, padając na krzesło. I twarz rękami zakrył...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dagobert, odmówiwszy świadczenia przeciw żonie, nie chciał iść do prokuratora;
siedział przy stole, wsparłszy głowę na dłoniach; znękany tylu wstrząśnieniami, zawołał:
— Wczoraj... miałem przy sobie żonę... syna... dwie ukochane sieroty... a teraz... sam jeden... sam jeden pozostałem!...
Głos łagodny i smętny odezwał się za nim lękliwie:
— Panie Dagobercie... ja tu jestem... jeśli pozwolisz, ja będę ci służyć... pozostanę przy tobie...
Nazajutrz po zaprowadzeniu Franciszki do sędziego śledczego odbywała się bardzo wesoła scena na placu Châtelet, naprzeciw domu, którego dół i pierwsze piętro zajmował oberżysta pod znakiem: Ciele ssące.
Noc tłusto-czwartkowa skończyła się.
Znaczna liczba masek, dziwacznie poubieranych rozchodziła się z balików w okolicach ratusza i hałaśliwie przeciągała przez plac Châtelet; lecz, widząc inną gromadę masek, zdążającą bulwarem, zatrzymała się, aby stoczyć rubaszną, słowną walkę na dowcipy.
Tłum ten niebawem pomnożony został przez ludzi, którzy z powodu swego zatrudnienia już od świtu krążyć muszą po Paryżu. Wszystko to zatrzymało się na rogu placu, tak, iż ułomna dziewczyna, przechodząca tamtędy, odrazu została obskoczoną.
Była nią Garbuska; wstawszy bardzo rano dążyła do szwaczki po kilka sztuk bielizny do szycia. Można sobie wyobrazić obawę biednej dziewczyny, gdy została wmieszana w ową hałaśliwą tłuszczę; ani na krok postąpić nie mogła, niesiona była tym potokiem tłumu i przyniesiona przed dom oberżysty.
Ostatnia grupa masek wyglądała pokaźniej; składała się ze studentów, studentek, kupczyków, panien sklepowych, gryzetek i t. p. wesołej młodzieży. Gromadka ta oczekiwała na przybycie szczególnie pożądanej osoby.
Następująca rozmowa między pierotami i pierotkami, turkami i sułtankami, lub innemi dobranemi parami, da wyobrażenie o ważności pożądanej osoby.
— Kolacja dla nich zamówiona na siódmą zrana; ich powozy już, powinny nadejść.
— Tak... ale Bachantka zechce odprowadzić ostatni kulig z Prado.
— Gdybym był wiedział... byłbym pozostał dla widzenia mojej ubóstwianej piękności.
— Gobinet, oczy ci wydrapię.
— Celestyno!... dajże pokój... nie szczyp mnie w mój naturalny atłas.
— A poco tę Bachantkę nazywasz swoją ubóstwianą pięknością... czemżeż ja będę dla ciebie?
— Ty jesteś moją ubóstwianą, ale nie moją pięknością...
— A to uprzejmie... idź precz, nicponiu!
— Gobinet prawdę mówi, pysznie wyglądała.
— Nigdy jej nie widziałem weselszą.
— A co za strój... klękajcie narody!
— Czarujący!
— Piorunujący!
— Ona tylko jedna umie podobny wymyślić.
— A jak tańczy!
— To... to prawda!... To mi dopiero taniec! Niema na świecie podobnej bajaderki!
— Gobinet, oddaj mi zaraz mój szal... już mi go zniszczyłeś, opasując się nim, jak swoim.
— No, no, Celestyno, nie gniewaj się... przebrany jestem, widzisz, za turka.
— No i za co tu się gniewać?... — ktoś się odezwał.
— Bachantka zachwyca nietylko twego Gobineta, ale nawet municypalnych gwardzistów i sierżantów miejskich.
— Ona zawsze potrafi rozśmieszyć ich...
— Tej nocy jeszcze... gdy tańczyła sławne pas burzliwego tulipana, jakiś wstydliwy sierżant zmieszał się...
— Bo też to był kontredans! Leżynago i Bachantka z jednej strony, naprzeciw Róży Pompon i Nini Moulin!
— Jakto... on?
— Czy to ten literat, co pisze broszury jezuickie?
— Tak, tak, on u nas zwykle bierze papier. Zły z niego płatnik, ale jaki figlarz!...
— Przed jezuitami udaje bigota, a sam ich osmarowywa.
— Co do tego, on majster. Z nimi pokorny jak trusia. a z nami wyskakuje jak djabeł.
— Niczego też i jego dama, ta Róża-Pompon.
— Ale Bachantka do nich, to jak niebo do ziemi.
— Dziś, sierżant miejski przystąpił do niej i rzekł: „Hola! hola! moja piękna... tańczysz zakazany taniec“.
A ona na to „Tańcz i ty“!
Sierżant roześmiał się i dał jej spokój.
— Już trzy miesiące nie rozłącza się z Leżynago.
— Nic dziwnego, bo to tęgi chłopak; dziwniejsze, skąd bierze tyle pieniędzy... Zapłacił za trzy powozy czterokonne i za kolację na dwadzieścia osób.
— Jadą!... jadą!... — krzyknęła cała tłuszcza.
Garbuska słyszała całą tę przykrą dla niej rozmowę, gdyż mówiono o jej siostrze, której oddawna już nie widziała, nie zgłaszała się ona do Garbuski, gdyż nadaremnie ofiarowywała jej pomoc, której uczciwa dziewczyna przyjąć nie chciała.
— Powozy!... powozy!... — wołała znowu tłuszcza. Garbuska mimowolnie zagarniętą została w pierwsze szeregi tłumu, żądnego widowiska.
Mężczyzna na koniu, przebrany za pocztyljona, w błękitnej, srebrem wyszywanej kurtce, poprzedzał pierwszy powóz: trzaskał biczem i krzyczał:
— Z drogi przed królową Bachantek i jej dworem!
W odkrytym omnibusie, zaprzężonym w cztery konie, wznosiła się istna piramida mężczyzn i kobiet w najdziwaczniejszych ubiorach; niesłychana mieszanina jaskrawych kolorów, kwiatów, wstążek, blaszek, świecideł. Figury piękne i brzydkie. Lecz ciekawe oczy zwracały się do następnego powozu, w którym siedziała główna osoba kawalkaty, witana okrzykami:
— Niech żyje królowa Bachantek!
W powozie tym, siedziała czwórka wykonawców sławnego burzliwego tulipana: Nini-Moulin, Róża Pompon, Leżynago i Bachantka.
Dumoulin, ów pisarz jezuicki, co to chciał wydrzeć panią Sainte-Colombe z chciwych rąk swego patrona Rodina, przezwany Nini-Moulin, był przedziwnym wzorem do karykatur Gawarniego. Lat około trzydziestu pięciu, miał na tył głowy zsunięty hełm rzymski ze srebrnego papieru; kitę czarnych piór na boku hełmu.
Pod tym hełmem uwydatniała się najpocieszniejsza twarz, potężny nos, którego pierwotny kształt zasłaniały czerwono-fioletowe brylanty, grubo wygięte wargi nadawały mu wygląd nader krotochwilny.
Patrząc na tego człowieczka, z dużym brzuchem, dziwić się było trzeba, że on sto razy już nie utopił się w winie jadu, którym napojone były wszystkie jego paszkwile przeciw nieprzyjaciołom jezuityzmu, i że talent jego wytrwał wśród powodzi pijackich.
Krzyczał jak opętany: niech żyje królowa Bachantek! i trajkotał ogromną grzechotką trzymaną w ręku.
Leżynago powiewał białą jedwabną chorągiewką, na której był napis: Miłość i wesołość dla królowej Bachantek.
Leżynago miał około dwudziestu pięciu lat. Twarz jego, wycieńczona bezsennością i zbytkami, wyrażała mieszaninę zaniedbania, śmiałości i żartobliwości; namiętność jeszcze nie wycisnęła na niej haniebnego piętna. Ubrany był jako tragarz w kurtkę czarną aksamitną ze srebrnymi guzikami, w szkarłatną kamizelkę, w pantalony w szerokie pasy błękitne, przepasane szalem kaszmirowym.
W głębi powozu stały na poduszkach Róża Pompon i Bachantka.
Róża Pompon, siedemnastoletnia ex-frenzlarka, z ładną minką, wyglądała bardzo zalotnie: peruka upudrowana, na niej na bakier czapeczka koloru pomarańczowego obszyta srebrnymi galonami, obcisły kaftanik z zielonego aksamitu dobrze pasował do jej zgrabnej kibici.
Bachantka jedną ręką wspierała się na ramieniu Róży Pompon, od której było o całą głowę wyższą.
Siostra Garbuski, w istocie, przewodniczyła temu szałowi, który w jej obecności czerpał natchnienie, urok jej miał wpływ na wszystko, co ją otaczało.
Była to przystojna dziewczyna lat około dwudziestu, lekka, kształtna; oczy jej pałały nieustannie namiętnością uciech. Pomimo kilku dni spędzonych na zabawach, jej cera była tak świeżą, jakby tylko co wyszła po dobrze przespanej nocy.
Strój jej był dziwaczny, podobny do ubioru tanecznicy na linie. Składał się ze stanika z wełnianej materji, przerabianej złotem, pęki czerwonych wstążek zwieszały się na obnażonych ramionach; spódniczka z czerwonego aksamitu, naszyta złotemi blaszkami, pokrywała zaledwie do połowy kształtne łydki, ubrane w jedwabne safjanowe ciżemki na złotych koreczkach.
Żadna tancerka hiszpańska nie miała figury zgrabniejszej, niż ta osobliwa dziewczyna, która wdzięcznem poruszeniem głowy, ramion i małej nóżki zdawała się zgadzać z taktem niewidzialnej orkiestry.
Rodzaj złocistej korony, godło jej powagi obwieszone dzwoneczkami, wieńczyło czoło; włosy zebrane w dwa duże sploty, związane były na tyle głowy; trzymała ogromny bukiet, którym pozdrawiała tłum, zanosząc się od śmiechu.
Szalony obraz, uzupełniony trzecim powozem, natłoczonym maskami dziwacznemi, fantastycznemi!
Pośród radosnej zgrai, jedna tylko osoba z głębokim smutkiem przypatrywała się tej scenie; była to Garbuska.
Pierwszy raz ujrzała siostrę w całej okazałości osobliwszego jej triumfu.
A jednak oczy biednej szwaczki łzami się zaciemniły: lubo królowa Bachantek jaśniała radością, lubo zdawało się, że cieszy się tym blaskiem znikomego zbytku, szwaczka jednak szczerze nad nią ubolewała... ona... prawie gałganami okryta, dążąca ze świtem szukać roboty...
Zapatrzyła się na siostrę, którą kochała, tem serdeczniej, że uznawała za godną politowania... Na jej bladej twarzy malowały się litość i żal...
Nagle wesołe oczy, któremi Bachantka rzucała po tłumie, napotkały łzawy wzrok Garbuski.
— Moja siostra!... — zawołała Cefiza. (Takie było imię królowej Bachantek). — Moja siostra...
Jednym skokiem wydostała się z powozu, podbiegła do Garbuski i serdecznie ją uściskała.
Otaczające Garbuskę, zdziwione maski rozstąpiły się, a Garbuska, ucieszona pocałunkiem siostry, nie myślała o sprzeczności, która miała wzbudzić śmiech w tłumie.
Cefizie pierwszej przyszło to na myśl. Rzekła:
— Różo-Pompon, rzuć mi moją salopę... a ty Nini-Moulin, otwórz prędko drzwiczki.
Zanim zdumiona Garbuska zdołała opamiętać się, okryła siostrę.
— Chodź... chodź...
— Ja!... zawołała Garbuska ze strachem.
— Muszę koniecznie mówić z tobą... nie upieraj się... chodź...
Garbuska odurzona dała się uprowadzić siostrze, a ta szybko wepchnęła ją do powozu.
W kilka chwil potem siostry znajdowały się w oddzielnym gabinecie.
— Niechże cię jeszcze raz uściskam — rzekła Cefiza do młodej szwaczki — teraz przynajmniej jesteśmy same...
Z Garbuski spadła salopa.
Na widok nędznej odzieży, której się przypatrzyć prawie nie miała czasu na placu Châtelet, Cefiza załamała ręce, zbliżywszy się do siostry, wzięła w swoje pulchne rączki wychudłe, zziębnięte ręce Garbuski, przyglądała się biednemu stworzeniu, wynędzniałemu z niedostatku, z niedospania.
— Ach! moja siostro! w jakimże to stanie muszę cię widzieć!...
I królowa Bachantek rzuciła się na szyję Garbuski, a pośród łkań mówiła:
— Daruj mi... daruj mi...
— Kochana Cefizo! — rzekła szwaczka głęboko wzruszona — żądasz ode mnie przebaczenia!... za co?
— Za co? — odparła Cefiza, podnosząc twarz oblaną łzami i zarumienioną od wstydu — nie hańbaż to dla mnie, być ubraną w te świecidła, kiedy ty może umierasz z nędzy.
— Uspokój się, siostro... trochę nie dospałam tej nocy... i dlatego jestem blada...
Garbuska musiała pocieszać królowę Bachantek.
Z przyległej sali słychać było okrzyki:
— Niech żyje królowa Bachantek!
Garbuska zmieszała się, widząc tak bolejącą siostrę.
— Cefizo — rzekła — błagam cię... Nie martw się tak... zmuszasz mnie, abym żałowała przyjemności tego spotkania... a ja jestem tak szczęśliwa...
— Może ty mną pogardzasz...
— Tobą gardzić!... mój Boże... dlaczego?...
— Dlatego, że prowadzę takie życie...
Garbuska, zawsze przebaczająca, chciała pocieszyć siostrę i podnieść ją nieco w jej własnych oczach.
— Znosząc nędzę przez rok tak mężnie, kochana Cefizo, więcej dokazałaś, aniżeli ja, gdybym ją przez całe życie znosiła.
— Ach, nie mów o tem...
— Mówmy otwarcie.
— Jakież mieć może pokusy takie, jak ja, stworzenie? Jakież być mogą moje potrzeby, niedołężnej istoty?... Najmniejsza drobnostka mi wystarczy.
— A i tego mało... nie zawsze masz?...
— To prawda... lecz są zawsze niedostatki, które ja, ułomna i słabowita, łatwiej mogę znieść, niż ty... Ty... czerstwa i żywa... ciebie głód rozjątrza... Czy przypominasz sobie?... ile to razy... widziałam cię cierpiącą, kiedy w smutnem naszem poddaszu... nie mogłyśmy zarobić nawet czterech franków na tydzień... a duma nie pozwalała głodnym udać się o pomoc do sąsiadów.
— Ty przynajmniej zachowałaś tę dumę.
— I ty także... Alboż i ty nie cierpiałaś, ile tylko człowiek wycierpieć może?... Ale i siły mają swój kres...
— A ty... ty znosiłaś i znosisz dotąd okropny niedostatek.
— Czy możesz mnie porównywać do siebie? — poprowadziła siostrę przed zwierciadło, zawieszone nad kanapą, — przyjrzyj się... czyliż dziewczyna tak piękna, z charakterem tak wesołym mogła przeżyć młodość, zamknięta w zimnem, ciemnem poddaszu, przykuta do stołka, okryta łachmanami, w bezustannej pracy, bez nadziei?... Piękność potrzebuje stroju, młodość — ruchu, zabaw i wesołości. Gdybyś mogła zarobić na skromny, ale świeży ubiór, jakiego wymaga twoja piękna postać, pewno niewiele zostałoby ci do życzenia; uległaś więc potrzebie.
— To prawda — odpowiedziała królowa Bachantek, — gdybym tylko mogła zarobić na dzień choć pół franka... Z początku... przyznam ci się, siostro, przykro mi było żyć cudzym kosztem...
— Byłaś zniewolona, Cefizo... Nie wybierałaś swego przeznaczenia, uległaś mu... jak ja uległam mojemu...
— Biedna siostro, będąc tak nieszczęśliwą, jeszcze mnie uspakajasz...
— Droga Cefizo, Bóg jest sprawiedliwy. Odmówił mi wielu darów, ale dał i mnie pociechy.
— Ty masz pociechy?
— Tak... bez nich... życie byłoby dla mnie ciężarem...
— Rozumiem cię, znajdujesz jeszcze sposób poświęcania się dla innych, i to ci osładza troski.
— Przynajmniej staram się robić, co mogę; a kiedy mi się uda... jestem szczęśliwa i dumna, jak mrówka, której uda się przynieść duże źdźbło do mrowiska... ale nie mówmy już o mnie...
— Przeciwnie.... mówmy jeszcze, i bylebyś się tylko nie obraziła — dodała z uśmiechem Bachantka — zrobię ci jeszcze raz propozycję... Jakób, jak sądzę, ma jeszcze pieniądze... wydajemy je na fraszki... Pozwól, abym ci dopomogła... nieustanną pracą niszczysz zdrowie.
— Dziękuję ci... znam twoje dobre serce; ale ja niczego nie potrzebuję...
— Odmawiasz mi — odpowiedziała zasmucona królowa Bachantek. — Pojmuję twoje skrupuły... Lecz przyjmij przynajmniej przysługę od Jakóba... on był rzemieślnikiem, podobnie, jak my... Przyjmij... bo sądzić będę, że mną pogardzasz...
— A ja sądziłabym, że ty mną gardzisz, jeżelibyś nalegała, kochana Cefizo — rzekła Garbuska, tonem zarazem stanowczym i łagodnym.
Łzy potoczyły się z oczu Bachantki.
Garbuska rzekła, biorąc ją za rękę:
— Zastanów się tylko... a przyznasz mi słuszność...
— Słusznie mówisz — rzekła po chwili milczenia Bachantka — położenie moje jest tak upokarzające, iż nawet dobrodziejstwo nosi na sobie zmazę.
— Cefizo... nie chciałam obrazić cię...
— Och! — odrzekła Bachantka — jakkolwiek jestem trzpiotem, miewam chwile zastanowienia... szczęściem rzadkie.
— O czemże wtedy myślisz?
— Myślę, że życie, jakie wiodę... nie jest zaszczytem; postanawiam wtedy prosić Jakóba o małą sumkę, żebym na jeden rok miała utrzymanie, postanawiam udać się do ciebie i przyzwyczaić się znowu do pracy.
— Dobra myśl... czemuż jej nie spełniasz?
— Bo braknie mi odwagi.
— Ale z czegóż wy żyjecie?
— Wydaliśmy z Jakóbem do dziesięciu tysięcy franków przez cztery miesiące, sprzedałam za paręset franków nieco swoich rzeczy... zaczęłam grać na loterji; szczęśliwie wygrałam cztery tysiące franków.
— No, a gdy te pieniądze wydacie, co wtedy będzie?
— Wtedy... fajerka z węglami wszystko zakończy.
— Wielki Boże!... co ty mówisz?...
— No, no, uspokój się... nie jest jeszcze z nami tak źle... Pewien spekulant odkupił od Jakóba prawa do jakiegoś tam spadku... Za te pieniądze bawimy się... póki starczy.
— Ale... cóż potem będzie?
— Potem... na co ta myśl! Mnie się zawsze zdaje, że jutro chyba za sto lat nastąpi... Gdyby myśleć o tem, że przyjdzie umrzeć... żyć-by nie warto...
Rozmowę Cefizy z Garbuską znowu przerwały krzyki, słychać było przeraźliwą grzechotkę, którą hałasował Nini-Moulin. Aż się okna zatrzęsły od wrzasku:
— Królowa Bachantek, królowa Bachantek!...
Garbuska struchlała.
— To mój dwór niecierpliwi się — rzekła jej, śmiejąc się, Cefiza.
— Mój Boże! — żeby tylko nie przyszli po ciebie...
— Nie, nie, bądź spokojna...
— Jednakże jeżeli... czy słyszysz stąpania?... Zrób tak, abym sama się stąd mogła oddalić...
Cefiza podbiegła do drzwi w chwili gdy się otwierały.
Zobaczyła na korytarzu deputację, na której czele szli Nini-Moulin, Róża-Pompon i Leżynago.
— Królowo Bachantek! w szklance wody się utopię! — wrzeszczał Nini-Moulin.
— Królowo Bachantek! z rozpaczy wyjdę za mąż za Nini-Moulin — wołała Róża-Pompon.
— Jej dwór powstanie i porwie ją! — wołał inny głos.
— Tak, porwijmy ją!... — powtarzano zewsząd.
— Za dziesięć minut będę z wami, a wtedy... hulaj dusza!...
— Niech żyje królowa Bachantek! — ryczał Dumoulin, machając grzechotką i oddalając się z deputacją. Leżynago sam wszedł do stancji.
— Jakóbie, moja siostra — przedstawiła Cefiza.
— Miło mi poznać panią — rzekł Jakób — tem przyjemniej, że dowiem się od pani o Ągrykoli... Od czasu, jak gram rolę miljonera, nie widzieliśmy się... ale zawsze lubię poczciwego towarzysza... Jakże się ma?
— Niestety, panie... Został aresztowany.
— Uwięziony! — zawołała Cefiza.
— Uwięziony!... — powtórzył Leżynago — za co?
— Za polityczne wykroczenie, małej wagi. Spodziewano się uwolnić go za kaucją pięciuset franków, ale, na nieszczęście, nie udało się; osoba, na którą rachowano...
Cefiza nie dała dokończyć Garbusce:
— Jakóbie... czy słyszysz... za pięćset franków.
— Słyszę cię, rozumiem; nie potrzebujesz dawać mi znaków... Biedny chłopiec, utrzymuje matkę.
— Położenie ich jest tem gorsze, że jego ojciec wrócił bez środków do życia, a jego matkę...
— Słuchaj, — przerwał Leżynago, nie dając dokończyć Garbusce i wręczając jej woreczek — weź to... tu już wszystko zgóry zapłacono, a to mi pozostało; jest tu do trzydziestu luidorów; lepiej nie mogę zakończyć dnia i użyć tych pieniędzy, jak oddając je dla kolegi w nieszczęściu. Oddaj je pani ojcu Ągrykoli, on zrobi, co trzeba, i Agrykola jutro będzie w swej kuźni... wolę raczej, żeby on tam był, aniżeli ja.
— Niech cię uściskam — wykrzyknęła Cefiza.
— W to mi graj — odrzekł, oddając jej całusa: Garbuska zawahała się na chwilę; pomyślawszy jednak, że ta suma może powrócić nadzieje rodzinie Agrykoli, przyjęła sakiewkę ze łzą w oczach.
— Panie Jakóbie, przyjmuję... jesteś wspaniałomyślny i dobry... dziękuję... bardzo dziękuję...
— Niema za co, droga pani.
Odezwały się głosy jeszcze wrzaskliwsze.
— Cefizo... jeśli tam nie pójdziesz, wszystko potłukę. A teraz nie miałbym czem płacić za szkody!
A, zwracając się do Garbuski, dodał z uśmiechem:
— Przepraszamy! Widzisz sama, że i królowa nie jest panią swej woli...
Cefiza wzruszona wyciągnęła rękę do Garbuski. Ta ze łzą w oku rzuciła się w jej objęcia.
— Kiedy cię znowu zobaczę? — spytała.
— Niezadługo... choć niema dla mnie nic przykrzejszego, jak widzieć cię w nędzy.
— Przyjdziesz?... przyrzekasz?
— Ja za nią przyrzekam — rzekł Jakób — przyjdziemy odwiedzić panią i jej sąsiada, Agrokolę!
— Do widzenia... wracaj, Cefizo, na twą zabawę.
Garbuska wymknęła się ukradkiem, śpiesząc zanieść dobrą nowinę Dagobertowi; zamierzała po drodze zajść na ulicę Babilońską, gdzie mieszkała Adrjanna de Cardoville.
W chwili, kiedy młoda dziewczyna wychodziła z oberży, trzech mężczyzn jakby się naradzało z sobą, spoglądając na dom restauratora.
Czwarty, zeszedłszy ze schodów restauracji, pośpieszył do nich.
— A co? — zapytali oczekujący.
— Jest tam! — odrzekł przybyły.
— Pewny jesteś?
— Alboż to jest dwóch Leżynago na świecie? — widziałem go; suto przebrany... zabawią tu ze trzy godziny.
— A więc... tam na nas zaczekasz... Bacz, żeby nie poznano, że... Ja pójdę do naczelnika i interes się załatwi.
— To mówiąc, jeden z mężczyzn skręcił w ulicę, wychodzącą na plac i znikł.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tej chwili do sali biesiadnej wchodziła królowa Bachantek, a za nią Leżynago; powitano ich wesołym wrzaskiem.
— Teraz — zawołała Cefiza z gorączkowem uniesieniem, jakby chciała się zagłuszyć — teraz, moi przyjaciele, burza, nawałnica, grzmoty, krzyki, wesołość.
A podając swój kieliszek Nini-Moulin do napełnienia, dodała:
— Do kielichów!
Bachantka przewodniczyła uczcie czyli śniadaniu słusznie zwanemu reveille-matin, które wyprawiał Jakób dla towarzyszy zabawy.
Młodzi ludzie już nie pamiętali o trudach balu, rozpoczętego o godzinie jedenastej wieczorem, a skończonego o szóstej zrana; wszystkie pary śmiały się, jadły, piły z zapałem; mało mówiono, słychać było tylko szczęk kieliszków i talerzy.
Bachantka nietyle co wpierw wesoła, za to bardziej niż zwykle ożywiona; starała się koniecznie rozerwać, zapomnieć o smutnych wrażeniach rozmowy z siostrą.
Jakób co chwila spoglądał na Cefizę z namiętnem uwielbieniem. Ale nie znali oni całej mocy miłości, bo jej dotąd żadne nieszczęście nie mąciło.
Przyjaciel Róży-Pompon, młody student, wyjechał był do familji, aby dostać pieniędzy; Róża-Pompon, nie chcąc się skompromitować, obrała sobie za kawalera Nini-Moulin, na którego żadne podejrzenie paść nie mogło, bo był bardzo brzydki.
Nini-Moulin, zdjąwszy hełm, odsłonił łysą głowę, otoczoną wieńcem czarnych kędzierzawych włosów. Wino wprawiło go w dobry humor, twarz zarumieniła się; czerwona pręga wystąpiła na czole.
Róża-Pompon znała znaczenie tego zjawiska; zawołała ze śmiechem:
— Nini-Moulin, strzeż się, potok wina wzbiera!
— Utonie, jak mu się podniesie do głowy — dodała Bachantka.
— Królowo Bachantek! nie przeszkadzaj mi, bo teraz zajęty jestem ważnemi myślami... — odpowiedział Dumoulin.
— On myśli... — drażniła go z żartobliwą ironją Róża-Pompon. — Nini-Moulin myśli... nie przeszkadzajcie mu...
— O czemże on myśli? — ktoś zapytał.
— O mojem małżeństwie... — odrzekł Dumoulin poważnie.
Na te słowa powstały krzyki i śmiechy.
— Słyszycie! słyszycie! Nini-Moulin żeni się!
Nini-Moulin krzyczał i śmiał się głośniej niż inni.
— Tak, panie i panowie, żenię się — oświadczył Domoulin — za zdrowie mej narzeczonej!
— Za zdrowie przyszłej pani Nini-Mouline! — krzyknęli wszyscy spełniając kielichy.
— Ale któż jest tą szczęśliwą? — zapytała Bachantka.
— Jest to dostojna pani, wdowa Honorata-Modesta-Messalina-Aniela de la Sainte-Colombe...
— Brawo... brawo...
— Ma sześćdziesiąt lat i przeszło tysiąc liwrów dochodu; nie ma jeszcze siwych włosów na wąsach, ani zmarszczek na twarzy, jej tusza jest tak okazałą, iż odzież jej mogłaby posłużyć za namiot dla całego szanownego towarzystwa; spodziewam się, że ją przedstawię państwu w przyszłe zapusty w kostjumie pasterki, która zjadła swoją trzodę. Teraz omal się nie biję o nią z jezuitami; oni ciągną ją do siebie, a ja do siebie. Niema czego się lękać, nie rozerwiemy jej, silna, ale spodziewam się, że wojna wkrótce zakończy się mojem zwycięstwem. Dopomożecie mi wykształcić ją...
— Nauczymy ją tańczyć kankana.
— Zaimponuje sierżantom miejskim starością.
Nagle powstała Bachantka. Jej twarz miała wyraz gorzkiej, sardonicznej radości.
— Mówią, że do Paryża zbliża się cholera... — zawołała. — Piję za zdrowie cholery!
I wypiła.
Pomimo powszechnej wesołości, słowa te przykre sprawiły wrażenie; rodzaj elektrycznego dreszczu przebiegł zgromadzenie; twarze przybrały wyraz poważny.
— Ach, Cefrzo — odezwał się Jakób tonem nagany.
— Za zdrowie cholery! — powtórzyła niezmieszama Bachantka — niech oszczędza tych, którzy mają ochotę żyć... lecz niech zmiecie tych, którzy nie chcą się rozłączyć...
Jakób i Cefiza szybko spojrzeli na siebie, nie dostrzegli tego ich towarzysze. Bachantka zamyślona zmilkła.
— To co innego!... — ozwała się Róża-Pompon — za zdrowie cholery!... aby tyli dobrzy pozostali na ziemi...
Chcąc rozwiać smutny nastrój, Dumoulin zawołał.
— Precz z umarłymi i cholerą, a niech żyją żywi!.. Wznoszę toast za zdrowie naszego kochanego amfitrjona; na nieszczęście nie znam jego szanownego nazwiska, bo dopiero tej nocy miałem zaszczyt go poznać; więc za zdrowie... Leżynago. Imię to bynajmniej nie razi, bo nasz przodek Adam nigdy nie kładł się inaczej.
— Dziękuję rzekł wesoło Jakób — gdybym zapomniał twego imienia, nazwałbym cię: Kto chce pić, i pewny jestem, że odpowiedziałbyś. Jestem!
— Jestem... na usługi odrzekł Dumoulin, salutując po wojskowemu i nadstawiając spory kielich.
— Kto pił wspólnie — odparł Leżynago — znać się winien gruntownie. Nazywam się Jakób Rennepont.
— Rennepont! — zdziwił się Dumoulin. — Choć był pijamy, nazwisko to zrobiło na nim wrażenie — nazywasz się Rennepont?
— Tak, czy to cię dziwi?
— Istnieje starożytna familja tego nazwiska... hrabiów Rennepont’ôw.
— Doprawdy? — zapytał Leżynago z uśmiechem.
— Hrabiowie Rennepont, którzy są także książętami de Cardoville — dodał Dumoulin.
— Cóż znowu, mój kochany, przypuszczasz, że pochodzę z tej familji?... ja, ubogi rzemieślnik z rzemieślników...
— Ty... rzemieślnik!.. Ależ to zakrawa na historję z Tysiąca i jednej nocy!... — zawołał Dumoulin, coraz bardziej zdziwiony — opłacasz nam ucztę Baltazara z towarzyszeniem czterokonnych powozów, a jesteś tylko rzemieślnikiem?...
— Nie wierzysz?... i myślisz może, że jestem rzemieślnikiem-fabrykantem fałszywych banknotów lub fałszywej monety? — mówił, śmiejąc się, Jakób.
— O! koleżko... takie przypuszczenie... — odparł Dumoulin z pewnego rodzaju wyrzutem.
— Wybacza się temu, co tak występuje jak ja... Ale uspokoję cię... tracę schedę.
— Pewno przejadasz i przepijasz stryjaszka?
— Jakem poczciwy... nie wiem...
— Jakto?... nie wiesz, co przejadasz?...
— Wiem tylko, że mój ojciec był gałganiarzem...
— O! do djabła — zawołał Dumoulin, nie mogąc ukryć zdziwienia, choć nie był wybrednym w wyborze towarzyszów butelki, lecz, ochłonąwszy, dodał uprzejmie — wszakże są i godni gałganiarze...
— Dalipan, to prawda; mój ojciec był godnym człowiekiem. Mówił po grecku i po łacinie, jak prawdziwy uczony, w matematyce nie miał równego sobie... Bardzo wiele podróżował...
— W takim razie — rzekł Dumoulin, trzeźwiejąc, — mógłbyś pochodzić z familji hrabiów Rennepont.
— Tym sposobem — wtrąciła Róża-Pompon, śmiejąc się — twój ojciec zbierał gałgany jako amator.
— Nie, nie, tym sposobem zarabiał na życie — opowiadał Jakób — choć za młodu miał się dobrze... Gdy zbiedniał, udał się do bogatego krewnego, ten mu powiedział: Niech Bóg opatrzy! Chciał użyć korzystnie swej greczyzny, łaciny i matematyki. Nie udało się. Paryż roił się wtedy uczonymi. Cóż począć, by nie umrzeć z głodu?... Końcem haczyka zaczął szukać kawałka chleba i... znalazł go, gdyż ja go jadłem przez dwa lata, gdy przybyłem ze wsi, po śmierci ciotki, u której bawiłem.
— Szanowny twój ojciec był filozofem — zauważył nawpół serjo Dumoulin, — lecz jeżeli nie znalazł w śmietniku dziedzictwa... nie rozumiem, skąd spodziewasz się?...
— Czekaj końca... Mając lat dwanaście, dostałem się na naukę do fabrykanta, pana Tripeaud... niech djabli porwą jego duszę! W dwa lata potem mój ojciec umarł nagle, zostawiając mi w spuściźnie ruchomości na poddaszu: siennik, stołek i stół, a w starem pudełku od wody kolońskiej jakieś papiery, jak się zdaje, pisane po angielsku, przytem medaljon bronzowy, który, razem z łańcuszkiem, może wart był franka... Nie wspominał mi nigdy o tych papierach nie wiedząc, na coby się mogły przydać. Miast je spalić, pozostawiłem na dnie starego kuferka, i dobrze zrobiłem. Za te papiery dano mi teraz dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków! — rzekł zdziwiony Dumoulin. — Ale jak dowiedziano się, że masz te papiery?
— Jeden z tych ludzi, co poszukują dawnych wierzytelności, przyszedł do Cefizy i prosił, aby ze mną o tem pomówiła; przeczytawszy papiery, powiedział mi, że interes jest wątpliwy, a jednak da mi dziesięć tysięcy franków... Toż to Skarb!... oburącz chwyciłem się tego...
— Winieneś był pomyśleć, że to papiery wielkiej wartości.
— Wątpię... gdyż mój ojciec skorzystałby z nich, a nie myślał o zbieraniu gałganów... zresztą... dziesięć tysięcy franków, które z nieba spadają... to się zawsze bierze... Tylko agent ten kazał mi podpisać weksel...
— I podpisałeś?
— A czemuż nie?... To tylko formalność, — mówił agent. — Prawdę mówił, gdyż jak odszedł przed dwoma tygodniami, tak nic już o nim nie słyszałem... Zostało mi jeszcze u niego tysiąc franków, bom go sobie obrał za kasjera... u mnie kasy niema, a kieszeń dziurawa. Otóż od owego czasu hulam od rana do nocy, kontent, żem się wyrwał ze szponów przeklętego Tripeaud!
Gdy mówił te słowa, twarz jego nagle się zachmurzyła. Cefiza patrzała nań niespokojnie, wiedziała bowiem, jak oburzało go nazwisko pana Tripeaud.
— Pan Tripeaud — mówił dalej Leżynago — to człowiek, który dobrych zrobił złymi, złych jeszcze gorszymi. Mówią: jaki majster, taki czeladnik... och! gdy wspomnę...
I Leżynago gwałtownie uderzył pięścią w stół.
— Jakóbie! mów o czem innem — uspakajała Bachantka — Różo-Pompon, postaraj się go rozerwać...
— Nie mam ochoty śmiać się — odpowiedział Jakób — gdy wspomnę o tym człowieku... Nigdy inaczej nie mówił o nas, jeno: łajdaki, bydlęta, robotniki!... A dzieci w jego fabryce... biedne stworzenia... pracowały jak ludzie dorośli... Niewielka szkoda, — mówił, — poumierają, można wziąć drugie... to nie konie, kupować ich nie trzeba.
— Niema wątpliwości, że nie lubisz swego dawnego pryncypała — rzekł Dumoulin.
— Nie... nie lubię pana Tripeaud — odpowiedział Leżynago — nienawidzę go, a wiesz za co? on jest w części przyczyną, żem się stał birbantem. Będąc uczniem u niego, byłem tak chętny do roboty, że rozbierałem się, aby lepiej pracować; właśnie dlatego przezwano mnie Leżynago (Couche-tout-Nu). I cóż! nie usłyszałem nigdy słowa zachęty; przychodziłem pierwszy do warsztatu, ostatni wychodziłem... — nie zważano na to... Pewnego razu zraniłem się przy maszynie... zanoszą mnie do szpitala... wyszedłem stamtąd bardzo osłabiony, biorę się do roboty...
Nie leniłem się... inni, którzy znali pryncypała, mówili mi: „Co za głupiec z tego malca, że się tak wysila!... Rób tyle tylko, ile koniecznie trzeba“. Jednak nie ustawałem. Pewnego dnia poczciwy starzec, którego zwano ojcem Arsen’em, wzór dobrego postępowania, został wypędzony, gdyż siły jego coraz więcej słabły. Cios śmiertelny; miał chorą żonę, nie mógł gdzieindziej znaleźć miejsca... płakał z rozpaczy.
Przechodził Tripeaud... ojciec Arsen błagał go, aby go zatrzymał na połowie zapłaty. — Aha!... tak!... — odpowiedział Tripeaud, — myślisz, że moja fabryka jest domem inwalidów?!... A obróciwszy się, rzekł: Zrobić z nim obrachunek i niech idzie precz! Arsen poszedł precz... a wieczorem on i stara jego żona szczelnie zamknęli izdebkę, zapalili węgle na fajerce i odeszli na tamten świat. Byłem wtedy małym chłopcem; katastrofa ta okropne na mnie uczyniła wrażenie.
Kiedy Jakób zajęty był przykremi myślami, inni współbiesiadnicy w milczeniu porozumieli się; a na znak dany przez Bachantkę, która wskoczyła na stół, wywracając nogami butelki, wszyscy powstali i krzyknęli:
— Burzliwy tulipan!... żądamy burzliwego tulipana! Jakób wzdrygnął się, spojrzawszy ze zdziwieniem na biesiadników. Potarł ręką czoło; jakby dla odpędzenia niedorzecznych myśli i zawołał:
— Dobrze mówicie... Naprzód... niech żyje wesołość!
Odstawiono stół. Zastępując orkiestrę, zaintonowano chórem piosenkę, aby zatańczyć mogli wściekłego kadryla, Leżynago z Bachantką i Nini-Mouliin z Różą-Pompon.
Dumoulin, powierzając grzechotkę jednemu ze współbiesiadników, nadział swój ogromny hełm rzymski z piórami.
Róża-Pompon w czapeczce na bakier, z rękami w kieszeniach matlotów, stanęła do pary z Nini-Moulin.
Rzęsiste dano im oklaski, chociaż to dopiero był słaby początek Burzliwego Tulipana. Nagle drzwi się otworzyły; wpadł zafrasowany garson. a dostrzegłszy Leżynago, podbiegł i coś mu szeptał do ucha.
— Ja! — zawołał Jakób, głośno się śmiejąc — co za farsa!
Gason znowu coś powiedział; na twarzy Leżynago nagle objawił się niepokój, i rzekł:
— Bardzo dobrze... zaraz pójdę.
I postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Cóż się stało, Jakóbie? — spytała Bachantka.
— Zaraz wrócę... niech mnie tu kto zastąpi; nie przestawajcie tańczyć — rzekł Leżynago.
I śpiesznie wyszedł.
— Pewnie idzie o coś, co zapomniano zamieścić w rachunku — rzekł Dumoulin — zaraz wróci.
— Pewno nic innego — mniemała Cefiza, — a teraz kawaler naprzód! — dodała i sama za kawalera tańczyć zaczęła.
Nini-Moulin wziął potem Różę-Pompon prawą ręką, a Bachantkę lewą, mając balansować między niemi. Ale kiedy znowu drzwi się otworzyły, wszedł tenże garson, sam, — podszedł do Cefizy wystraszony i szepnął jej coś do ucha.
Bachantka zbiegła za garsonem ze schodów.
Przed bramą stała dorożka.
W niej zobaczyła Leżynago i owych mężczyzn, którzy przed dwiema godzinami stali na placu Châtelet.
Za przybyciem Cefizy mężczyzna wysiadł, spojrzawszy na zegarek, rzekł do Jakóba:
— Daję ci kwadrans czasu, mój przyjacielu; więcej nic dla ciebie nie mogę... potem... ruszamy... Napróżno byś próbował umknąć.
Jednym skokiem Cefiza znalazła się w powozie.
— Co to znaczy?... czego chcą od ciebie?
— Aresztują mnie za długi... — odrzekł Jakób ponuro. — Za ów weksel, który mi agent kazał podpisać... mówiąc, że to są tylko formalności... Rozbójnik!
— Ależ, dla Boga! ty masz u niego pieniądze; biegnijmy błagać go, aby cię pozostawił na wolności; on pierwszy zaproponował, że ci pożyczy pieniędzy. Ulituje się.
— Ulituje się... agent... lichwiarz.... nie marz o tem.
— Lecz w takim razie co... co robić? — lamentowała Cefiza, — nie masz więc żadnej nadziei? Ale przecież należy coś robić... On ci obiecał...
— Jego obietnice! widzisz, jak ich dotrzymuje — odparł Jakób z goryczą; — podpisałem, nie wiedząc nawet, co podpisuję; termin minął, ma prawo...
— Ale nie mogą cię długo trzymać w więzieniu!
— Pięć lat... jeśli nie zapłacę... A ponieważ nie będę mógł zapłacić nigdy, przeto sprawa jasna...
— Co za nieszczęście! — desperowała Cefiza, — a nic poradzić!...
— Słuchaj, Cefizo — rzekł Jakób wzruszonym tonem — od chwili, jak tu siedzę, o jednem myślę: co się z tobą stanie?...
— Nie troszcz się o mnie.
— Nie troszczyć się o ciebie... Cóż poczniesz bezemnie? Rzeczy nasze nie warte i dwustu franków. Marnowaliśmy pieniądze, nie zapłaciliśmy komornego. Winni jesteśmy za trzy kwartały... zostawiam cię bez grosza... Ja przynajmniej w więzieniu dostanę jeść... ale ty... z czego będziesz żyła?
— Sprzedam mój ubiór, rzeczy, połowę pieniędzy tobie prześlę, resztę zatrzymam; to na jakiś czas wystarczy.
— A potem?... potem?
— Potem?... ja sama nie wiem, zobaczę...
— Cefizo! teraz dopiero poznaję, jak cię kocham. Czy wiesz co nas zgubiło?... oto żeśmy zawsze sobie mówili: jutro jeszcze daleko; a teraz widzisz, że jutro nie za górami. Niezdolna do pracy, cóż poczniesz? Zapomnisz o mnie i...
Ze łzami, rzucając się mu na szyję, zawołała:
— Ja? miałabym cię zapomnieć... nigdy!
— Ale z czego żyć?... moja kochana Cefizo!
— Pomyślę... będę się starała, pójdę do siostry i z nią będę mieszkała... będę pracować... Nie wyjdę nigdzie, chyba tylko dla odwiedzenia ciebie. Za kilka dni agent, zastanowiwszy się, zażąda, aby cię wypuszczono; ja tymczasem przywyknę znowu do pracy... zobaczysz!... ty także weźmiesz się do roboty; będziemy żyli, ubogo wprawdzie, ale spokojnie... Jeżeli mnie kochasz, nie troszcz się; powtarzam ci, wołałabym sto razy umrzeć, aniżeli zapomnieć o tobie.
— Uściskaj-że mnie — rzekł Jakób ze łzami w oczach — wierzę ci... wierzę ci... przywracasz mi otuchę... i na teraz i na później... dobrze.
Jeden ze świadków komornika, zapukawszy do drzwiczek powozu rzekł do Jakóba:
— Śpiesz się, mój panie.
— A więc moja kochana... Nie powrócisz na górę?
— Och! nie, nie! — odrzekła Cefiza. — Czuję teraz odrazę do zabawy.
— Słusznie... Skończyłabyś tak, jak wiele nieszczęśliwych istot...
— Rozumiem cię — odrzekła Cefiza, rumieniąc się — ale wołałabym sto razy umrzeć, niż żyć w ten sposób.
— I miałabyś słuszność... bo w takim razie — dopomógłbym ci... umrzeć.
— Otrzyj-że oczy — zakonkludował Jakób.
W chwili, kiedy Leżynago i Bachantka tak smutnie kończyli najweselszą fazę swego bytu, Garbuska przybyła do drzwi pawilonu przy ulicy Babilońskiej do niedawno zamieszkiwanego przez Adrjannę Cardoville.
Młoda szwaczka wpierw nim sięgnęła ręką do dzwonka, otarła łzy: przed chwilą spotkało ją nowe zmartwienie.
Wyszedłszy z restauracji wstąpiła do kobiety, która jej zawsze dawała robotę; ale ta odmówiła jej, utrzymując, że tę samą robotę zrobią jej kobiety w więzieniu o trzecią część taniej. Można sobie wystawić rozpacz tej nieszczęśliwej istoty; w braku roboty trzebaby chyba żebrać lub umrzeć z głodu.
Garbuska zadzwoniła do furtki z wielką nieśmiałością; wkrótce wyszła Floryna, aby jej otworzyć.
Kamerystka nie była już teraz tak gustownie ubraną, jak za czasów Adrjanny, przeciwnie, w ubiorze jej widać było przesadę surowej prostoty; ale pomimo to blada twarz tej dziewczyny wyglądała wcale powabnie.
Powiedzieliśmy już, że z powodu pewnej karnej sprawy wpadłszy w zupełną zawisłość od Rodin’a i margrabiego d’Aigrigny, Floryna służyła im od owego czasu za donosicielkę, szpiegując Adrjannę, pomimo zaufania i dobroci, któremi ta ostatnia ją obdarzała. Floryna w gruncie rzeczy nie była złą; dlatego odczuwała coś w rodzaju wyrzutów sumienia, gdy sobie przypominała hańbiące rzemiosło, do którego spełniania ją zmuszano.
Na widok Garbuski Floryna cofnęła się o krok, tak dalece przeraziła ją zmieniona fizjognomją biednej szwaczki. Ze współczuciem ujęła ją za rękę.
— Wejdź, panienko, wejdź... odpocznij chwilkę.
Wprowadziła Garbuskę do przedsionka z kominkiem i posadziła na krześle przy ogniu.
— Może panienka zechce się czem posilić?...
— Bardzo pani dziękuję — odpowiedziała Garbuska ze wzruszeniem. — Potrzeba mi tylko trochę odpocząć, gdyż przychodzę z bardzo daleka...
— Odpoczywaj tak długo, jak tylko zechcesz... jestem tu sama w tym pawilonie od chwili odjazdu mojej biednej pani. — Tu Floryna zarumieniła się i westchnęła. — Mój Boże! jak panienka nogi zamoczyłaś... oprzyj je tu, na tym taborecie.
Ośmielona tą dobrocią, młoda szwaczka uczuła zaufanie do Floryny.
— Jaka pani jesteś łaskawa!
— Zapewniam cię, panienko, że moje dla ciebie dobre chęci, nie na samem ofiarowaniu ci miejsca przy kominku radeby pozostać.
— Ach! pani, jak to miło ogrzać się przy takim ogniu! — mówiła Garbuska naiwnie.
Potem dodała żywo:
— A teraz muszę pani powiedzieć, co mnie tu sprowadza... Wczoraj raczyłaś pani objaśnić mi uprzejmie, że młody czeladnik kowalski, Agrykola Baudoin, przytrzymany został w tym pawilonie...
— Niestety!
— Agrykola... którego jestem przybraną siostrą — mówiła Garbuska, nieco się zarumieniwszy — napisał wczoraj do mnie z więzienia, żądając, abym prosiła jego ojca, iżby się tu zgłosił i uwiadomił pannę de Cardoville, że on, Agrykola, pragnie ją uwiadomić o rzeczach dla niej nader ważnych, lub udzielić tych wiadomości takiej osobie, którąby panna de Cardoville do tego upoważniła... dodał jednak przytem, że listowi tych wiadomości zawierzyć nie może z obawy, aby list w więzieniu nie został przeczytany.
— Jakto?... mojej pani chce pan Agrikola udzielić interesującej wiadomości?...
— Tak jest, gdyż w tej chwili jeszcze nie wie o strasznem nieszczęściu, jakie spotkało pannę de Cardoville.
— To prawda... napad pomieszania nastąpił tak raptownie — rzekła Floryna, spuszczając oczy, — iż nikt przewidzieć nie mógł.
— Dziś rano — mówiła Garbuska — gdy, stosownie do polecenia Ągrykoli, poszłam do jego ojca, tenże już był wyszedł z domu... ale list mego przybranego brata wydawał mi się tak pilnym i, jak się zdaje, w interesie tak ważnym dla panny de Cardoville, która tyle okazała mu dobroci... iż uważałam za obowiązek mój udać się tu jak najśpieszniej.
— Szlachetne masz serce, panienko — rzekła ze wzruszeniem Floryna.
— Chciałabym spytać, czy niema kogo z jej rodziny, z kim osobiście mogłabym pomówić, albo też przez panią zawiadomić, że Agrykola pragnie udzielić bardzo ważnych wiadomości?
— Rzecz szczególna — mówiła Floryna. — I panienka wcale nie wiesz, coby to była za wiadomość?...
— Nic nie wiem.
— A! — odezwała się nagle Floryna — teraz sobie przypominam; pan Agrykola, gdy został aresztowanym w kryjówce, gdzie go moja pani kazała ukryć, powiedział mi prędko i pocichu: „Powiedz swej pani, że jej dobroć dla mnie zostanie wynagrodzoną i że mój pobyt w kryjówce nie będzie bezużytecznym“. Ta kryjówka już od dawnego czasu nie była przez nikogo zamieszkana: może pan Agrykola znalazł w niej coś takiego, coby mogło obchodzić pannę de Cardoville.
Jak wszyscy ludzie, którzy nie są do gruntu zepsuci i w których instynkt dobroci budzi się czasami, Floryna czuła pewien rodzaj pociechy w dobrym uczynku, kiedy spełnić go mogła bezkarnie, to jest bez narażenia się na nieprzebłagany gniew tych, od których zależała.
Z powodu Garbuski, znajdowała sposobność, jak się zdawało, wyświadczenia swej pani wielkiej przysługi.
— Słuchaj, panienko... udzielę ci rady, jak mi się zdaje, korzystnej dla mej biednej pani; ale ten mój postępek stałby się dla mnie zgubnym, gdyby się o nim dowiedziano.
— Jak to mam rozumieć? — zapytała Garbuska, wielce zdziwiona.
— W interesie mej pani... pan Agrykola nie powinien powierzać nikomu... a tylko jej samej... ważnych wiadomości, jakich jej pragnie udzielić.
— Ale ponieważ nie może widzieć się z panną Adrjanną, dlaczegóżby nie mógł udać się do kogoś z jej rodziny?
— Właśnie przed osobami, należącemi do jej rodziny, ukrywać powinien wszelkie dobre dotyczące jej wiadomości... Moja pani może odzyskać zdrowie... gdyby jednak, na nieszczęście, pani moja nie miała być uleczoną, to powiedz-że panienka swemu przybranemu bratu, że lepiej zrobi, jeżeli tę wiadomość zatrzyma u siebie w sekrecie na zawsze, niżeli gdyby ją miał wyjawić nieprzyjaciołom mej pani....
— Rozumiem panią — rzekła zasmucona Garbuska. — Rodzina zacnej panny de Cardoville nie lubi jej i może nawet ją prześladuje?
— Nic ci więcej w tym względzie powiedzieć nie mogę: co do mnie, zaklinam cię, abyś mi przyrzekła wymóc to na panu Ągrykoli, aby nikomu w świecie nie mówił o kroku, jakiegoś u mnie próbowała, ani o radzie, jaką ci daję w tym przedmiocie... ale mój spokój zależy od twej ostrożności i dyskrecji.
— O! bądź pani spokojna.
— Dziękuję... och! bardzo ci dziękuję.
— Dziękujesz mi pani... za co?
— Tak jest... winnam ci chwilę szczęścia... czystego szczęścia...
— Pani jesteś nieszczęśliwą?
— Dziwi cię to?... A jednak wierz mi, dobra panienko, że jakiekolwiek jest twoje położenie, chętniebym się na nie zamieniła.
— O! pani — odparła Garbuska — jesteś tak dobrą, że nie życzyłabym ci tego, a szczególniej dzisiaj...
— Jeśli brak ci roboty... jeśli wyczerpały się twe środki... będę mogła, jak się spodziewam, wystarać ci się o robotę...
— Sama prosić o to nigdybym się nie ośmieliła, ale dobroć pani tak mnie ośmiela, że wyznam pani otwarcie, iż właśnie dziś zrana utraciłam robotę, która mi dawała cztery franki na tydzień...
— Cztery franki na tydzień! — powtórzyła Floryna, głęboko wzruszona taką nędzą, a przytem tak wielką rezygnacją — otóż ja polecę panienkę takim osobom, co ci zapewnią najmniej dwa franki zarobku na dzień...
— Ja mogłabym zarobić dwa franki na dzień?... czy to podobna?...
— Tak, bezwątpienia... tylko wypadałoby codziennie chodzić do roboty...
— A więc muszę się wyrzec tej nadziei — odpowiedziała bojaźliwie Garbuska — nie dlatego, abym nie chciała chodzić codziennie, boć przedewszystkiem żyć potrzeba... ale... od szwaczki wymagają, aby była ubrana, jeśli nie wytwornie, to przynajmniej przyzwoicie... a ja wyznać pani muszę, bo moje ubóstwo jest uczciwem... nie mogę być lepiej ubraną, niż teraz jestem.
— To bynajmniej nie będzie przeszkodą... — rzekła Floryna — dadzą ci sposobność ubrania się lepiej.
Garbuska patrzyła na Florynę z coraz większą ciekawością.
— Pojmuję, że propozycja moja tak dalece przewyższająca twój dotychczasowy zarobek, zadziwia cię; powinnam jednak przytem objaśnić, że to jest zakład dobroczynny, którego celem jest nastręczać robotę lub służbę kobietom, które na to zasługują i potrzebują tego... Zakład ten znajduje się przy klasztorze Sw. Marji i zajmuje się umieszczaniem sług i nastręczaniem dziennych robót.
— Teraz dopiero pojmuję wysoką zapłatę za robotę, o jakiej pani mówisz, tylko ja nie mam sposobności być poleconą osobom, zarządzającym zakładem tak, aby się mną chciały opiekować.
— Jesteś biedna, pracowita i uczciwa; to ci starczy za protekcję.. Zresztą... spróbuj; co na tem stracisz?
— Przyjmuję propozycję pani i serdecznie za nią dziękuję, ale któż mnie tam przedstawi?
— Ja... jutro, jeśli chcesz. Zajadę po ciebie dorożką... Gdzie mieszkasz, moja panienko?
— Przy ulicy Brise-Miche, numer 3... kiedy pani jesteś tyle łaskawą, poprosisz tylko farbiarza, pełniącego obowiązki odźwiernego, aby mnie uwiadomił... aby uwiadomił Garbuskę.
— Garbuskę? — powtórzyła zdziwiona Floryna.
— Tak jest — odpowiedziało biedactwo, uśmiechając się smutnie — jest to nazwisko, którem mnie wszyscy nazywają. Nazywam się Magdalena Saliveau; ale powtarzam pani, pytaj o Garbuskę, bo pod tem tylko znają mnie nazwiskiem.
— Jutro więc w południe przybędę na ulicę Brise-Miche.
— Ach! droga pani, w jakiż ja sposób będę mogła ci się odwdzięczyć.
— Nie mówmy o tem. Co do pana Ągrykoli, nie odpowiadaj mu; zaczekaj aż wyjdzie z więzienia, a wtedy powiesz mu, powtarzam to, że jego zwierzenie powinno pozostać w sekrecie do czasu, aż je będzie mógł bezpośrednio zakomunikować mej biednej pani...
— A gdzież ona jest teraz?
— Nie wiem... nie wiem, dokąd ją wywieziono. A więc do jutra; oczekuj mnie, panienko.
— Do jutra! — odrzekła Garbuska.
Klasztor Panny Marji, w którym zamknięto córki marszałka Simon, był to stary, wielki pałac, którego obszerny ogród wychodził na bulwar Szpitalny, miejscowość ta w owej epoce liczyła się do najodludniejszych przedmieść Paryża.
Sceny, które tu przedstawić zamierzamy, rozgrywały się dnia 12 lutego, to jest w wigilję tego dnia, w którym członkowie rodziny Rennepont, ostatni potomkowie po siostrze Żyda-Tułacza, zebrać się mieli przy ulicy Świętego Fraciszka.
Klasztor Panny Marji utrzymywany był w największym porządku. Rada nadzorcza, składająca się z osób duchownych, bardzo wpływowych, na których czele był ksiądz d'Aigrigny, i z kobiet, którym przewodniczyła księżna Saint-Dizier, zgromadzała się często, dla obmyślenia środków do rozszerzenia i utrwalenia potężnego wpływu tego tajemnego zakładu.
Zarząd ten, utworzony i prowadzony był podług bardzo zręcznie i głęboko obmyślonych zasad i posiadał już, bardzo znaczne nieruchomości i inne dobra.
Klasztor służył tylko za pretekst; lecz, dzięki licznym nieprzerwanym związkom z prowincjami, ściągano do tego zakładu, za pośrednictwem najgorliwszych członków partji jezuickiej, bardzo wiele sierot bogato uposażonych, które miały pobierać w klasztorze wychowanie gruntowne, surowe, religijne, nierównie lepsze, jak głosili zwolennicy jezuitów, od wychowania, jakieby znalazły na modnych pensjach, zarażonych tegoczesnem zepsuciem; kobietom wdowom lub starym pannom, ale także bogatym, klasztor dawał pewne schronienie od pokus światowych; w tem spokojnem ustroniu żyć mogły osoby wolne od zgiełku miasta, używać bogobojnej ciszy, dla zapewnienia sobie zbawienia; tam otaczano je największą i nauprzejmiejszą troskliwością.
Ale nie na tem jeszcze koniec; matka Agrypina, przełożona, podejmowała się także dostarczać pobożnym, co pragnęli uchronić swe domy od światowego zepsucia, bądź, to panienki do towarzystwa osób samotnych lub w podeszłym wieku, bądź to służących do gospodarstwa, wreszcie szwaczek i to takich, za których surową moralność zakład mógł ręczyć.
Zdawałoby się, że nic godniejszego sympatji, pochwały i poparcia nad podobny zakład; lecz pod temi moralnemi i pobożnemi pozorami ukrywała się obszerna i szkodliwa osnowa wszelkiego rodzaju intryg.
Przełożona klasztoru, była to kobieta słusznego wzrostu, mająca lat około czterdziestu, odziana w grubą suknię koloru karmelickiego, z długim różańcem u pasa; biały czepek zawiązany pod brodę i czarny welon osłaniały chudą, wybladłą twarz; czoło koloru pożółkłej kości słoniowej poorane było mnóstwem poziomych zmarszczek; nos jej ostro-kończasty, zakrzywiony był trochę, podobne jak u drapieżnego ptaka; w czarnem oku widać było bystrą przenikliwość; fizjognomja zarazem pojętna, zimna i spokójna.
Pod względem zdolności kierowania interesami zgromadzenia, matka Agrypina nie ustąpiłaby najprzebieglejszemu i najchytrzejszemu prokuratorowi. Gdy kobiety znają się na tak zwanym duchu interesów i gdy przytem posiadają tę im właściwą delikatną przenikliwość, niezmordowaną wytrwałość, roztropną szybkość, a nadewszystko wrodzoną im szybką oględność, wtedy dochodzą do nadzwyczajnej doskonałości w tego rodzaju rzeczach.
Dla matki Agrypiny, kobiety z głową i niezmordowanej, obszerna rachunkowość zgromadzenia była igraszką; nikt nie umiał lepiej od niej zakupywać majątków za bezcen, podnosić ich wartość i korzystniej następnie zbywać; kursa każdego rodzaju rent, weksli, bieżąca wartość akcyj i rozmaitych przedsiębiorstw, nie były jej obce, i na tem wszystkiem znała się doskonale; nigdy nie pomyliła się w zleceniach giełdowych, gdy chodziło o ulokowanie funduszów, oddawanych przez dobrodusznych ludzi na rzecz zakładu; zaprowadziła w domu porządek, karność i oszczędność, gdyż głównym jej celem było wzbogacić nie siebie, lecz klasztor, którym rządziła; albowiem wspólny czyli zbiorowy egoizm przyswaja korporacjom i zgromadzeniom wady pojedyńczych ludzi.
Tym sposobem zgromadzenie może lubić władzę i pieniądze, podobnie jak ambitny lubi władzę dla władzy, próżny zaszczyty dla zaszczytów, a chciwy pieniądze dla pieniędzy... szczególniej zaś w interesach, dotyczących dóbr nieruchomych, kongregacje objawiają niezmierną chciwość.
Trudno wystawić sobie bardziej cierpką i gorącą zawiść, niż tą, jaka panuje we Francji między różnemi męskiemi i źeńskiemi kongregacjami, z powodu posiadania dóbr nieruchomych; jak bogate zgromadzenie uważa się za wyższe, z powodu posiadanych dóbr, folwarków i kapitałów, od innych zgromadzeń, mniej bogatych.
Matka Agrypina siedziała przed wielkiem biurkiem, stojącem na środku pokoju, umeblowanego z prostotą, ale i z wszelkiemi wygodami; na marmurowym kominku paliło się wybornie, posadzka zaś zasłana była miękkim kobiercem.
Przełożona, której codzień oddawano wszystkie listy, pisane już to do sióstr zakonnych, już do pensjonarek klasztornych, — listy do sióstr z prawa otwierała, listy zaś do pensjonarek bardzo zręcznie rozpieczętowywała, z prawa, jakie sobie przywłaszczyła, dla dobra duchowego tych kochanych wychowanek, i wysyłane z klasztoru, przed oddaniem na pocztę, przechodziły przez jej ręce.
Ślady tej pobożnej i niewinnej ciekawości bardzo łatwo niknęły, gdyż dobra matka miała zamożny arsenał wszelkiego kształtu delikatnych stalowych instrumentów; nakoniec w arsenale matki Agrypiny była nader dowcipnej roboty fajerka, nad której wilgotną parą trzymano listy skromnie i pokornie pieczętowane opłatkiem, a gdy ten odmiękł, list otwierał się bez najmniejszego uszkodzenia papieru. Przełożona sporządzała z każdego listu mniej lub więcej obszerny wyciąg.
Te ciekawe badania przerwano jej dwoma zapukaniami we drzwi, starannie zamknięte na zasuwkę.
Matka Agrypina spuściła natychmiast klapę biurka na cały ten arsenał, wstała i poważnie poszła otworzyć drzwi.
Siostra nowicjuszka dała jej znać, że księżna Saint-Dizier czeka w sali, i że Floryna, a z nią młoda, ułomna, biednie odziana dziewczyna, które przybyły nieco później od księżnej, czekają na małym korytarzu.
— Wprowadź najprzód księżnę.
Księżna Saint-Dizier weszła.
Księżna była ubrana bez zalotnych pretensyj, ale wytwornie i gustownie; ramiona i szyję okrywał wielki kaszmirski szal błękitny.
— Jakiż szczęśliwy traf obdarza mnie dziś jeszcze zaszczytem twych odwiedzin, moja kochana córko! — odezwała się uprzejmie przełożona.
— Bardzo ważny interes, moja kochana matko, bo bardzo się śpieszę, czekają na mnie u Jego Wysokiej Przewielbności i ledwie kilka minut pozostać tu mogę; idzie jeszcze o te dwie sieroty.
— One ciągle są rozłączone, podług twego żądania...
a to rozłączenie tak im zaszkodziło... iż byłam zmuszona zawiadomić o tem doktora Baleinier... Orzekł on, że mają gorączkę, połączoną z wielkiem osłabieniem, i rzecz szczególna, symptomaty słabości u obydwóch sióstr są zupełnie też same... Badałam znowu biedaczki... zdziwiłam się... przelękłam... one nie mają najmniejszego wyobrażenia o religji.
— Dlatego też wypadało jak najprędzej oddać je tu... Lecz powód mych odwiedzin, kochana matko, jest następujący: dowiedziano się o nagłym, niespodziewanym powrocie żołnierza, który przyprowadził dziewczęta tu do Francji; to człowiek śmiały, przedsiębiorczy i nadzwyczaj energiczny... A więc od dzisiejszego dnia, moja kochana matko, trzeba podwoić baczność, aby nikt nie mógł tu się dostać nocą... Ta część miasta jest tak odludną!...
— Bądź spokojną, maja córko... dostatecznie jesteśmy strzeżone; nasz odźwierny i nasi ogrodnicy, dobrze uzbrojeni, co noc patrolują od strony bulwaru szpitalnego, mury są wysokie i najeżone ostremi żelaznemi kolcami w miejscach przystępniejszych... ale zawsze dziękuję ci, moja córko, żeś mnie przestrzegła, podwoimy ostrożność.
— Szczególnie podwoić ją trzeba tej nocy, moja kochana matko!
— Tej więc nocy — oświadczyła matka Agrypina — podwoi się ostrożność... A ponieważ mam przyjemność widzieć cię, moja córko, korzystać z tego będę i powiem ci parę słów o zamężciu, o które właśnie teraz rzecz idzie.
— Dobrze, kochana matko, pomówmy o tem, bo to rzecz niemałej wagi; młody baron de Brisville jest człowiekiem pełnym gorliwej pobożności w obecnych bezbożnych czasach; dosyć chętnie słuchają go w izbie, może więc wyświadczyć nam wielkie przysługi; zawsze mówi z zapałem o sprawach religijnych i nie oszczędza swych przeciwników, co szczęściem, w obecnych okolicznościach nie jest niebezpiecznem; zupełnie jest nam oddany, my więc nawzajem winniśmy mu to małżeństwo koniecznie doprowadzić do skutku; wiesz zresztą, kochana matko, że przyrzekł zapisać sto tysięcy franków instytutowi Marji, zaraz w dniu, w którym posiądzie majątek panny Baudricourt.
— Nie wątpiłam nigdy o zacnych chęciach pana Brisville względem zakładu, który zasługuje na sympatję wszystkich pobożnych ludzi — odpowiedziała skromnie przełożona, — ale nie spodziewałam się napotkać tylu przeszkód ze strony panny.
— Jakto?
— Ta dziewczyna, o której dotąd sądziłam, że jest uosobnieniem uległości, bojaźliwości, nicości, krótko mówiąc, że jest głupkowatą gąską... zamiast, jak się spodziewałam, ucieszyć się z zaproponowanego jej małżeństwa... żąda, aby jej zostawić czas do namysłu.
— Litować się trzeba!
— Nie sprzeciwia się jawnie, ale też nie zgadza się; nadaremno mówię jej, że, nie mając ani rodziców, ani przyjaciół, oddana zupełnie pod moją opiekę, powinna widzieć memi oczyma, słyszeć memi uszami: i że kiedy jej mówię, iż to zamężcie jest ze wszech miar dla niej odpowiedniem, powinna zgodzić się na nie, bez najmniejszej zwłoki, ani namysłu.
— Bezwątpienia...
— Ona mi mówi, że chciałaby najprzód widzieć pana Brisville i poznać jego charakter.
— To wcale niepotrzebne... skoro jej ręczysz za jego moralność i uważasz to małżeństwo za stosowne.
— Zresztą dziś rano, dałam poznać pannie Baudricourt, że dotąd samych tylko łagodnych używałam względem niej środków, i starałam się przekonać ją, że gdyby się opierała, byłabym zmuszoną, mimowolnie, dla samego jej interesu... użyć surowych środków dla przełamania jej oporu, odłączyć ją od towarzyszek, zaniknąć w celi, trzymać w najściślejszem ukryciu... aby nareszcie namyśliła się być szczęśliwą.... zaślubić zacnego mężczyznę.
— A cóż te groźby?... podziałały na nią?
— Spodziewam się, że będą miały dobry skutek... na prowincji utrzymywała listowny związek z dawną przyjaciółką z pensji... zerwałam tę korespondencję, teraz więc jest pod moim wyłącznie wpływem...
— Pewna też jestem, że pan de Brisville nie poprzestanie na pierwszem przyrzeczeniu, i ręczę za niego, że jeżeli zaślubi pannę Baudricourt...
— Wiesz, moja — córko — przerwała przełożona — że gdyby tak na mnie, odmówiłabym; lecz ofiara dla naszego zakładu jest czynem miłym Bogu, nie mogę więc przeszkadzać panu de Brisvïlle powiększać liczby jego dobrych uczynków; a potem wielceby się to przydało.
— O cóż to idzie, moja matko?
— Inne zgromadzenie ubiega się z nami i podkopuje nas w nabyciu pewnej nieruchomości, któraby dla nas byłam wielce dogodną... są wprawdzie ludzie nienasyceni; a wreszcie otwarcie to wymówiłam przełożonej.
— W rzeczy samej mówiła mi ona o tem, lecz zwaliła winę na ekonoma — odpowiedziała księżna Saint-Dizier.
— Aha!... widziałaś — się z nią, moja kochana córko? — zapytała przełożona z pewnem zdziwieniem.
— Spotkałam — się z nią u Jego Wysokiej Przewielebności — odpowiedziała księżna z pewnem wahaniem, czego matka Agrypina nie zdawała się dostrzegać.
— Prawdziwie nie wiem — rzekła — dlaczego nasz zakład wzbudza tyle zazdrości w tamtych siostrach; niemasz niedorzecznej baśni, którejby nie rozsiewały o nas; tak są pewne osoby, które zawsze boli powodzenie bliźniego.
— Nie to, moja kochana matko — uspakajała księżna pojednawczym tonem — spodziewać się trzeba, że zapis pana de Brisville postawi was w możności uprzedzenia tamtego klasztoru w kupieniu nieruchomości, małżeństwo to więc byłoby podwójnie korzystnem, moja matko... gdyż oddałoby wielki majątek w ręce przychylnego nam człowieka, który użyłby go jak należy... suma około stu tysięcy franków rocznego dochodu, w trójnasób polepszyłaby położenie naszego gorliwego obrońcy. Będziemy nareszcie mieli organ naszej sprawy, i nie będziemy już zmuszeni poruszać naszej obrony takim ludziom, jak ten Dumoulin.
— Z tem wszystkiem w jego pismach wiele jest zapału i nauki. Widać, że to człowiek cnotliwy, którego oburza bezbożność naszego czasu.
— Niestety! moja matko, gdybyś wiedziała, jaki to jest człowiek z tego Dumoulin‘a.., ale nie chcę obrażać twych uszów.... Tyle ci tylko powiem, że tacy obrońcy zaszkodzić mogą najświętszej sprawie... Bądź zdrowa, kochana matko, do widzenia... a nadewszystko podwój ostrożność tej nocy...
— Bądź spokojna, moja córko... Ach!... zapomniałam... Floryna prosiła mnie, abym od ciebie żądała dla niej jednej łaski: to jest żebyś ją przyjęła do usług...
— Moja kochana matko, skoro tylko zajmujesz się Floryną... to już dosyć dla mnie, wezmę ją do siebie... a zresztą będzie mi ona użyteczną.
— Stokrotnie dziękuję ci, moja córko, za twoją dobroć; spodziewam się, że się wkrótce zobaczymy... Pojutrze będziemy mieli długą naradę z Jego Wysoką Przewielebnością, nie zapomnijże o tem...
— Nie, moja matko, przybędę niezawodnie.. ale pamiętaj, matko, podwoić ostrożność tej nocy, aby nie dopuścić wielkiego zgorszenia ze strony tego przeklętego żołnierza...
Z uszanowaniem pocałowawszy przełożonę w rękę, księżna oddaliła się z gabinetu wielkiemi drzwiami.
W kilka minut później weszła bocznemi drzwiami do przełożonej Floryna.
Przełożona siedziała, Floryna zbliżyła się do niej z bojaźliwą nieśmiałością.
— Nie spotkałaś księżny Saint-Dizier? — zapytała matka Agrypina.
— Nie, matko wielebna, ja czekałam na korytarzu, którego okna wychodzą na ogród.
— Księżna bierze cię do usług, zaraz, od dzisiejszego dnia — oświadczyła przełożona.
Floryna, okazując zdziwienie, odezwała się po chwili:
— Mnie!... wielebna matko... wszakże....
— Prosiłam ją o to w twojem imieniu... przystajesz? — odpowiedziała przełożona tonem nakazującym.
— Wszakże... wielebna matko... ja prosiłam, aby nie...
— Mówię ci, że przystajesz! — powtórzyła przełożona z taką mocą, że Floryna spuściła oczy i odpowiedziała cichym głosem:
— Przystaję... nie śmiem opierać się woli twojej, matko.
— Rozkaz ten daję ci w imieniu pana Rodina...
— Tak się spodziewałam... wielebna matko — smutnie odpowiedziała Floryna — a pod jakiemi warunkami... wejdę w służbę... do księżnej?
— Pod temiż, jak u jej synowicy.
Floryna wzdrygnęła się i rzekła:
— A więc, będę musiała składać częste tajemne raporty o księżnej?
— Będziesz uważała, będziesz pamiętała, i zdasz potem rachunek...
— Dobrze, wielebna matko...
— Szczególniej dawać będziesz baczność na odwiedziny przełożonej Sacre-Coeur; będziesz je sobie notowała i będziesz się starała dobrze podsłuchiwać... Idzie tu o to, aby zabezpieczyć księżnę od szkodliwych wpływów.
— Będę posłuszna, wielebna matko.
— Będziesz także starała się dowiedzieć, dlaczego dwie sieroty, dziewczęta, zostały tu przyprowadzone, z zaleceniem jak największej względem nich surowości.
— Dobrze, matko wielebna.
— A przy tem wszystkiem nie zaniedbasz uważać i pamiętać wszystko, cobyś poczytywała za godne uwagi.
— Dobrze, wielebna matko.
— Jeżeli, zresztą, postępować będziesz, jak należy, jeżeli wypełniać będziesz wiernie instrukcje, o których ci mówię, wyjdziesz od księżnej, i umieszczę cię jako szafarkę u młodej mężatki; będzie to dla ciebie wyborne miejsce i służba na długo... a zawsze pod tymi samymi warunkami. Tak więc wchodzisz do księżnej Saint-Dizier naskutek swej własnej prośby.
— Rozumiem, wielebna matko... będę o tem pamiętała.
— Cóż to za ułomna dziewczyna, którąś z sobą przyprowadziła?
— Jest to biedna dziewczyna bez żadnego sposobu do życia, bardzo roztropna, mająca wychowanie nad swój stan; jest to szwaczka do bielizny, zabrakło jej roboty, przywiedziona została do ostateczności. Wywiedziałam się o niej dziś rano, kiedym poszła po nią.
Przełożona jakby była zadowoloną z wiadomości, i po chwili namysłu rzekła:
— I wydaje się roztropną?
— Bardzo roztropna.
— I przytem bez sposobu do życia?
— Bez żadnego sposobu...
— Mniejsza o to — pomyślała sobie przełożona — kiedy tylko jest roztropna, to dosyć.
Potem rzekła głośno:
— Czy zręczną jest do roboty?
— Tak mówią, matko wielebna.
Przełożona wstała, poszła do biurka, wzięła spis, widać było, jak w nim szukała przez jakiś czas, potem, kładąc go z powrotem na miejscu, rzekła:
— Zawołaj tu tę dziewczynę... potem pójdziesz do garderoby i tam czekać będziesz na mnie..
— Ułomna... roztropna... zręczna robotnica — rozważała sobie przełożona... — trzeba spróbować.
Po chwili Floryna weszła z Garbuską, i przedstawiwszy ją przełożonej, oddaliła się.
Młoda szwaczka była zmieszana, drżąca, gdyż nie mogła iż tak powiem, uwierzyć temu, co spostrzegła w nieobecności Floryny.
Przyczyna wielkiego wzruszenia Garbuski była następująca: Floryna, odchodząc do przełożonej, pozostawiła młodą szwaczkę na wąskim korytarzu, służącym za przedpokój do sali na pierwszem piętrze; przy oknach stały ławki. Będąc sama, Garbuska zbliżyła się do okna, wychodzącego na ogród klasztorny, ogrodzony z tej strony nawpół zwalonym murem; na jednym końcu mur ten zabity był rzadko deskami.
Na dole tego domu, w oknie za kratami, nad którem był niby daszek, Garbuska spostrzegła młodą dziewicę, która, mając oczy zwócone na budynek klasztorny, kiwała ręką, jakby wołając do siebie.
Garbuska ze swego okna nie mogła rozpoznać, komu dawane były te znaki porozumienia, podziwiała tylko rzadką piękność tej dziewicy. Wyglądało tak, jakgdyby ktoś odpowiadał na te znaki.
Blady promień słońca, przedzierając się przez obłoki, oświecił w tej chwili włosy tej dziewicy, której biała twarz, jakby przyklejona wtedy do okna, zdawała się nagle, iż tak powiem, niejako błyszczeć połyskiem złocisto-żółtych włosów.
Na widok tej zachwycającej twarzy, otoczonej ślicznemi lokami włosów, Garbuska zmieszała się mimowolnie, natychmiast przyszła jej na myśl panna de Cardoville i zdawało się jej (a nie myliła się), że widzi opiekunkę Agrykoli.
Widząc tam, w tym nieszczęsnym domu obłąkanych, tę młodą nadzwyczaj piękną dziewicę, przypominając sobie delikatną dobroć, z jaką przed kilkoma dniami przyjmowała w swym rozkosznym pałacyku Agrykolę, Garbuska uczuła głębokie wzruszenie. Sądziła, że Adrjanna cierpi na pomieszanie zmysłów; przypatrując się jednak uważnie, osądziła, że rozum i wdzięk nie przestały ożywiać tej pięknej twarzy.
Nagle panna de Cardoville dała pełen znaczenia znak: przyłożyła palec do ust, przesiała dwa całusy w stronę, gdzie patrzyła, i prędko znikła.
Garbuska żałowała, że nie może dostać się do niej.
Temi myślami zajęta, Garbuska spostrzegła idącą ku sobie Florynę, która zaprowadziła ją do przełożonej.
Matka Agrypina bystrem okiem zmierzyła fizjognomję szwaczki, a widząc ją bojaźliwą, skromną, łagodną i uczciwą, osądziła, że może zupełnie wierzyć temu, co o niej doniosła Floryna.
— Moja kochana córko — odezwała się przełożona uprzejmym głosem. — Prawdaż to... że nie masz co do roboty?
— Niestety! tak, pani.
— Nazywaj mnie swoją matką... moja kochana córko; milsze to jest imię... i taki jest zwyczaj tego domu... Nie mam potrzeby pytać cię o twoje zasady?
— Zawsze uczciwie utrzymywałam się z pracy... moja matko — odparła Garbuska z prostotą godną i skromną.
— Wierzę ci, moja córko, i mam słuszne powody wierzyć ci... Dziękować winnaś Bogu, że cię zachował od wielu pokus; ale, powiedz mi, czy zdolną jesteś do pracy twego zawodu?
— Robię, jak tylko mogę najlepiej; wszyscy i zawsze byli zadowoleni z mojej roboty... Zresztą, jeżeli wielebna matka zechce użyć mnie do pracy, będzie mogła przekonać się.
— Dosyć mi na twem zapewnieniu, moja kochana córko... Wolisz chodzić dziennie do roboty... nieprawdaż?
— Panna Floryna uprzedziła mnie, że nie mogę spodziewać się, abym dostała robotę do domu.
— Przynajmniej w tej chwili, moja córko, nie można; jeżeliby później zdarzyło się... pamiętałabym o tem.. Teraz zaś, posłuchaj, co dla ciebie uczynić mogę: pewna podeszła bardzo szanowna dama prosiła mnie o szwaczkę, mogącą codziennie przychodzić; spodobasz się, skoro cię przedstawię; zakład weźmie na siebie obowiązek ubrania cię, jak należy, potrosze będzie się to odtrącać z twego zarobku, gdyż od nas będziesz płatną... zapłata będzie wynosić dwa franki dziennie... jak ci się zdaje, czy dosyć?
— Ach! moja matko wielebna... to daleko więcej, aniżeli spodziewać się mogłam.
— Przedewszystkiem powinnam ci powiedzieć, u kogo zakład zamierza cię umieścić; jest to pewna wdowa, pani Bremont, osoba gruntownej pobożności... w jej domu, jak się spodziewam, same tylko dobre znajdziesz przykłady... gdyby zaś miało być inaczej, zaraz przyszłabyś uwiadomić o tem.
— Jakto... wielebna matko?
— Słuchaj mnie tylko uważnie, moja córko — rzekła przełożona coraz życzliwszym tonem — instytut zaprowadzony przy naszym klasztorze ma cel święty, dwojaki... Wszakże rozumiesz, że jeżeli obowiązkiem jest naszym dawać pracodawcom wszelką pewność co do moralności osób, które umieszczamy w ich domach, powinniśmy także upewnić osoby, przez nas umieszczane, o moralności państwa, u których je umieszczamy.
— Nic nadto sprawiedliwszego i przezorniejszego wielebna matko...
— Nieprawdaż, moje dziecko?... bo równie jak sługa złych obyczajów może wnieść smutne zgorszenie do zacnego domu... tak samo pan lub pani złych obyczajów mogą wywierać gorszący wpływ na osoby usługujące im, lub takie, które przychodzą do roboty w ich domu... Dawanie więc wzajemnej rękojmi panom i sługom ma na celu nasz zakład.
— Ach, pani — odezwała się naiwnie Garbuska — ci, którzy powzięli taką myśl, zasługują na błogosławieństwo wszystkich...
— I nie brak im tego błogosławieństwa, moja córko, bo instytucja nasza dotrzymuje swych obietnic. I tak... poczciwa szwaczka np. jak ty jesteś, moje dziecko... umieszczoną bywa u osób nienagannych, wedle nas; gdybyś jednak dostrzegła, czy to u swych państwa, czy też nawet w ludziach, bywających zwykle w domu, jakie uchybienie przeciwko obyczajom, obrażającym wstydliwość, przychodź natychmiast i opowiadaj nam szczegółowo wszystko, coby się jej mogło nie podobać... Nic nad to roztropniejszego.. nieprawdaż?
— Tak... moja matko — odpowiedziała Garbuska nieco nieśmiało, gdyż ją dziwić zaczynały wszystkie te ostrożności.
— Wtedy — mówiła dalej przełożona — jeśli uznamy potrzebę tego, zobowiązujemy naszą protegowaną, aby większe jeszcze dawała baczenie, aby się dobrze przekonała, czy słuszną była jej obawa... Komunikuje nam dalsze spostrzeżenia, a jeśli te potwierdzą obawę, odbieramy natychmiast naszą protegowaną z tak nieprzyzwoitego domu.. ale większa ich część, jakkolwiek dobre i cnotliwe, nie ma dostatecznego pojęcia, co może być szkodliwem dla ich duszy; wolimy też, aby co tydzień poufnie się nam zwierzały, czy to ustnie czy na piśmie, tak jak córka zwierza się swej matce, ze wszystkiego, co się działo w ciągu tygodnia w domu, gdzie zostały pomieszczone; wtedy postanawiamy, czy mają nadal tam jeszcze pozostać, czy też odwołać je wypadnie. Już blisko sto osób: panien towarzyszek, szwaczek w magazynach, garderobianych, sług, dziennych robotnic i t. d., liczymy tym sposobem pomieszczonych, pod temi warunkami w różnych domach, i ciągle przekonywamy się, że to rzecz bardzo pożyteczna dla zachowania dobrych obyczajów... Rozumiesz mnie, moje dziecko... nieprawdaż?
— Tak... tak... wielebna matko — potakiwała Garbuska coraz bardziej zakłopotana — rozumiem.
— Moja córko — oświadczyła nareszcie matka Agrypina, uważając milczenie Garbuski za przyzwolenie. — Naprzykład, pani de Bremont, do której cię przeznaczam, formuje dom wcale nabożny. Mówią tylko, czemu ja dotąd nie wierzę, że córka pani Bremont, pani Noisy, zamieszkała od niedawna przy matce, niezupełnie przykładnych jest obyczajów, że niedość ściśle wypełnia obowiązki chrześcijańskie, i że w nieobecności swego męża, który teraz jest w Ameryce, przyjmuje odwiedziny, na nieszczęście zbyt częste, niejakiego pana Hardy, bogatego fabrykanta.
Na wspomnienie imienia opiekuna i pryncypała Agrykoli, Garbuska nie mogła powstrzymać się od okazania zdziwienia, a twarz jej pokryła się rumieńcem.
Przełożona uważała naturalnie ten rumieniec za dowód wstydliwości młodej szwaczki i, niczego się nie domyślając, tak dalej mówiła:
— Osądziłam za rzecz potrzebną powiedzieć ci wszystko, moja córko, abyś wiedziała, czego się strzec i na co dawać baczenie... bo skoro zostaniesz przyjętą pod opiekę zakładu, ja będę obowiązaną starać się o twe szczęście, a nadto jeszcze, gdyby twe skrupuły sumienia zmusiły cię do opuszczenia domu pani de Bremont, ponieważ wtedy pozbawioną byłabyś przez jakiś czas roboty, w takim mówię razie, zakład nasz, jeśliby wogóle był zadowolony z twej gorliwości i poświęcenia, dawać ci będzie po franku dziennie, dopóki cię znowu nie pomieści w jakim zacnym domu...
Biedna Garbuska znajdowała się w nader kłopotliwem położeniu: nie wierzyła uszom swoim, nie wiedziała, co ma myśleć. To rumieniła się, to bladła.
Matka Agrypina zanadto była przenikliwą, aby nie odgadnąć, co się działo w duszy Garbuski, rzekła więc:
— Zresztą ty możesz obejść się bez naszego nadzoru: bez naszych rad zdolną będziesz sama ocenić wszystko, coby szkodzić mogło twemu dobru. Od ciebie przeto niczego nie żądam, i proszę cię tylko, abyś nie zapomniała, że zawsze gotową jestem w razie potrzeby, udzielić ci rad macierzyńskich.
— Ach, pani... jakże łaskawą dla mnie jesteś, nie wiem sama, jak mam za to dziękować — wyjąkała biedna Garbuska, nie wiedząc, że w tem ukrywa się wybieg i sądząc, że już teraz uczciwym sposobem pozyska przyzwoite utrzymanie.
— Nie jest to bynajmniej łaska... jest to słuszność — mówiła matka Agrypina z większą jeszcze łaskawością — nie można mieć nigdy za wiele ufności i życzliwości dla cnotliwych dziewcząt, które ubóstwo bardziej jeszcze ugruntowało w cnocie i oczyściło z grzechu, jeśli tak powiedzieć można, bo one zawsze wypełniały Boskie przykazania.
— Wielebna matko...
— Jeszcze jedno zapytanie, moja córko, ileż razy na miesiąc spowiadasz się?
— Niestety, pani — odpowiedziała Garbuska — nie spowiadałam się ani razu, od czasu mej pierwszej komunji, to jest od ośmiu lat. Zaledwie bowiem, pracując codzień od rana do nocy zdołać mogę zarobić na wyżywienie się: kiedyż więc...
— Ach! przebóg! — zawołała przełożona, przerywając mowę Garbusce i składając ręce z oznakami bolesnego zdziwienia — czyliżby to miało być prawdą... nie chodzisz więc do kościoła... kochana córko, ale cóż mam począć... my staramy się umieszczać nasze protegowane tylko w domach pobożnych, od nas przeto żądają tylko pobożnych osób, jest to nieodzowny u nas warunek. A więc mocno żałuję, że niepodobna mi być ci użyteczną... Z tem wszystkiem, jeślibyś porzuciła tę tak wielką obojętność dla chrześcijańskich obowiązków... jeślibyś poprawiła się... wtedy zobaczylibyśmy.
— Pani — odezwała się Garbuska, przejęta żalem, gdyż wyrzec się musiała owej błogiej nadziei — przepraszam panią, że jej bezużytecznie tyle czasu zabrałam.
— Ja to, moja córko, żałuję mocno, że nie mogę cię przyjąć pod opiekę naszego zakładu... ale nie tracę nadziei... pewna jestem, że i pod tym względem, równie jak we wszystkich innych, staniesz się z czasem godną opieki pobożnych osób... Bądź zdrowa, kochana córko... idź z Bogiem, oby Pan Bóg miał cię w Swej świętej opiece.
To mówiąc, przełożona wstała i przeprowadziła Garbuskę aż do drzwi.
— Idź korytarzem, moja córko, zeszedłszy po kilku stopniach, zapukaj do drugich drzwi po prawej stronie, tam jest garderoba: zastaniesz tam Florynę, która cię wyprowadzi...
Skoro Garbuska wyszła od przełożonej, łzy, dotąd wstrzymywane, obficie zrosiły jej lica; nie śmiąc się pokazać tak zapłakaną Florynie i zakonnicom, mogącym znajdować się w garderobie, stanęła na chwilę w oknie na korytarzu.
Niechcący spojrzała w okno domu naprzeciw położonego, gdzie zdawało się jej, że widziała Adrjannę de Cardoville, gdy wtem ta, wybiegłszy, śpieszyła do parkanu z żerdzi, przedzielającego dwa ogrody.
Garbuska wzruszona, nachyliwszy się do okna, śledziła z niepokojem poruszenia panny de Cardoville i Róży Simon, których widzieć razem w tem miejscu się nie spodziewała.
Sierota, zbliżywszy się do parkanu, oddzielającego klasztor od domu doktora Baleinier, powiedziała coś Adrjannie, na której twarzy wyraziło się natychmiast zdziwienie, oburzenie i politowanie.
W tej chwili wbiegła do ogrodu zakonnica, rozglądając się po wszystkich stronach, jakgdyby kogoś szukała; potem, spostrzegłszy Różę, która przelękła przycisnęła się do parkanu, uchwyciła ją za rękę, zgromiła i uprowadziła ją ze sobą.
Biedna sierota zdołała tylko jeszcze dwa lub trzy razy obejrzeć się na Adrjannę, która, przemówiwszy jeszcze coś do niej, już to głosem, już gestami, śpiesznie odeszła.
Korytarz, gdzie podówczas znajdowała się Garbuska, był na pierwszem piętrze klasztoru; szlachetnie myśląca, a przytem sprytna szwaczka powzięła myśl, by zejść na dół, dostać się do ogrodu i pomówić z żółto-włosą piękną dziewicą.
Dzień był na schyłku, i słońce niedługo miało zajść; Garbuska śpieszyła się z wykonaniem swego zamiaru, idąc pocichu i przysłuchując się co chwila, stanęła na końcu korytarza; dwa lub trzy stopnie schodów prowadziły do przedsionka garderoby, potem, wąsko się zakręcając, wiodły na dół.
Szwaczka, usłyszawszy głos, prędko zbiegła i znalazła się na długim dolnym korytarzu, w środku którego były szklanne drzwi, prowadzące do części ogrodu, służącej wyłącznie dla przełożonej. Długą aleję zasłaniał z jednej strony wysoki bukszpanowy szpaler, tak, że Garbuska nie mogła być spostrzeżoną.
O kilka kroków przed sobą spostrzegła pannę de Cardoville, siedzącą na ławce z głową, wspartą na dłoni.
Owej strasznej nocy, w której Adrjanna została zaprowadzoną do domu obłąkanych doktora Baleinier, słaby jej charakter, z powodu nadzwyczajnych trudów, gwałtownego wzruszenia, przestrachu i rozpaczy zachwiał się był na chwilę, wreszcie doktór, korzystając z szatańską chytrością z przerażenia i osłabienia młodej dziewicy, dokazał tyle, iż na pewien czas sama o sobie zaczęła powątpiewać.
Lecz cisza, jaka nastąpiła po przykrych i gwałtownych wzruszeniach, rozwaga i zastanowienie wywiodły ją szybko z obawy, którą doktór na chwilę w niej zdołał wzbudzić. Nie wierzyła nawet w błąd uczonego doktora; nakoniec, niestety zapóźno, poznała w nim ślepe narzędzie pani Saint-Dizier.
Od owego czasu zamknęła się w sobie, uzbroiła się w ciche uczucie godności; najmniejszy żal, najmniejszy zarzut nie wyszedł z jej ust... postanowiła czekać cierpliwie... Jednakże, lubo pozwolono jej przechadzać się i robić co się jej podoba (prócz wychodzenia poza obręb zakładu), położenie Adrjanny było przykre, nieznośne, dla niej szczególnie, tak namiętnie lubiącej otaczać się wszystkiem, co piękne. Czuła wszakże, że takie położenie długo trwać nie może.
Mniemanie takie, słuszne czy niesłuszne, było dostatecznem do dodania jej mocy i dzielności.
Pomimo to nie mogła dociec przyczyny gwałtu, na niej dokonanego; za dobrze znała panią Saint-Dizier, aby mogła przypuszczać, że działa bez pewnego celu i że chce tylko chwilowo ją udręczyć... W przypuszczeniu tem nie pomyliła się. Margrabia d’Aigrigny i księżna byli przekonani, że Adrjanna wie więcej, aniżeli wiedziała w istocie, że wie, ile jej zależało na tem, aby dnia 13 lutego znajdowała się przy ulicy świętego Franciszka, i że zmierzała dochodzić praw swoich.
Jakakolwiek była przyczyna tego okrutnego z nią postąpienia, w każdym razie nie mogła jej nie oburzać.
Zdawałoby się, że postępek taki wywoła śmiertelną nienawiść i nieprzebłaganą zemstę; tymczasem Adrjanna, myśląc o nikczemnym postępku księżny Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i doktora Baleinier, obiecywała sobie nie zemstę, ale świetne zadość uczynienie. Postanowiła ścigać, gnębić bez wytchnienia, bez litości, ową chytrość, owo okrucieństwo, nie przez zemstę za doznane krzywdy, lecz aby uchronić inne ofiary od podobnych męczarni.
Adrjanna, zapewne jeszcze pod wpływem bolesnego wrażenia, doznanego przy widzeniu się z Różą Simon, siedziała wsparta na poręczy ławki, zasłoniwszy oczy lewą ręką. Kapelusz położyła przy sobie, a z powodu nachylenia głowy bujne loki jej włosów prawie całkiem zasłoniły jej świeżą, białą twarz.
W takiej, pełnej wdzięku, postawie, bogate zarysy jej kibici uwydatniały się pod morową suknią koloru majowo-zielonego.
Na widok tej dziewicy, której wykwintny strój i cudną postawę Garbuska naiwnie podziwiała, zapominając o okrywających ją łachmanach i własnej szpetnej ułomności, biedna dziewczyna od pierwszego spojrzenia bardzo trafnie osądziła, że niepodobna, aby warjatka potrafiła się ubrać tak gustownie; myślała jednak, iż może ta nieszczęśliwa dziewica w istocie jest obłąkaną i miewa tylko chwile przytomności; chcąc się przekonać o tożsamości Adrjanny, odezwała się bojaźliwym, cichym głosem:
— Panno de Cardoville!
— Kto mnie woła? — zapytała żywo Adrjanna.
Biedne to, ułomne, nędznie odziane, niespodzianie zjawiające się stworzenie, musiało w pannie de Cardoville, tak bardzo lubiącej wdzięk i piękność, wzbudzić pewien wstręt i przestrach.
Garbuska, nie dostrzegłszy, jakie sprawiła wrażenie, niewzruszona, z wlepionemi oczyma, złożywszy ręce z pewnym podziwem, a raczej głębokiem uszanowaniem przypatrywała się niezwykłej piękności Adrjanny, którą widziała tylko przez kraty w oknie; wszystko, co powiedział jej Agrykola o urodzie swej protektorki, wydało się jej nie dorównywującem rzeczywistości.
Szczególnym trafem zbliżyły się do siebie dwie stoły, przedstawiające krańcowe sprzeczności: jedna była wzorem piękności i bogactwa, druga zaś szpetności i ubóstwa.
Garbuska, na widok Adrjanny, wpadła w zachwyt.
— Czego chcesz? — zawołała panna de Cardoville, wstając z niejaką niechęcią, która nie uszła baczności szwaczki.
— Wybacz pani, że ośmielam się zbliżyć do ciebie, lecz chwile moje są drogie, a przychodzę... od Ągrykoli...
Przestrach Adrjanny jakby znikł po usłyszeniu imienia Ągrykoli.
Zbliżyła się do parkanu i z zajęciem przyglądała się Garbusce.
— Przychodzisz od pana Ągrykoli Baudoin? — rzekła do niej. — A któż jesteś?
— Jego przybrana siostra... uboga szwaczka, zamieszkała w tymże co i on domu...
— Wszak to ty, moje dziecko, namówiłaś pana Agrykolę, aby się udał do mnie po kaucję, nieprawdaż?
— Jakto... pani sobie to przypominasz?...
— Nigdy nie zapominam tego, co jest wzniosłe. Ale jakżeś dostała się do tego klasztoru?
— Powiedziano mi, że może dostanę tu robotę, bo teraz mi jej zabrakło. Na nieszczęście, odmówiła mi przełożona.
— A jakże mnie pani poznała?
— Po niezwykłej piękności, o której mówił mi Agrykola...
— A któż ci podał myśl przyjść tu, aby mówić ze mną?
— Nadzieja wyświadczenia pani ważnej może przysługi. Pani raczyłaś okazać tyle dobroci Ągrykoli, iż ja ośmielam się podzielać jego wdzięczność dla pani...
Adrjanna odrzekła z niewymownym wdziękiem:
— Odbieram więc nagrodę podwójną... lubo dotąd tylko dobrą chęcią mogłam być użyteczną panu Baudoin.
Podczas tej rozmowy Adrjanna i Garbuska spoglądały na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Garbuska nie pojmowała, aby obłąkana mogła tak mówić, jak to czyniła Adrjanna; potem dziwiła się sama sobie, że tak swobodnie i tak przytomnie odpowiada pannie de Cardoville.
Panna de Cardoville ze swej strony była głęboko wzruszona i zarazem zdziwiona, słysząc tę dziewczynę z gminu, odzianą jak żebraczka, a tak dobrze się wyrażającą. Im dłużej przypatrywała się Garbusce, tem bardziej doznane na jej widok nieprzyjemne wrażenie ustępowało miejsca wprost przeciwnemu. W wyrazie jej fizjognomji, pojętnej i roztropnej, a przytem łagodnej i bojaźliwej, dostrzegła Adrjanna tkliwy i smutny wdzięk, skromną godność, przy których można było zapomnieć o jej brzydocie.
Adrjanna bardzo lubiła fizyczną piękność; ale, będąc obdarzona wzniosłym umysłem, szlachetną duszą i czułem sercem, umiała ocenić piękność moralną, jaką czasami dostrzec można w niepozornej, cierpiącej twarzy.
Po chwili milczenia, podczas którego piękna patrycjuszka i biedna szwaczka przypatrywały się sobie wzajemnie z coraz większem zajęciem, Adrjanna rzekła do Garbuski:
— Jak mi się zdaje, łatwo jest odgadnąć przyczynę naszego obopólnego zdziwienia: ty, dobra panienko, uważasz, że ja, jak na warjatkę, dość rozsądnie mówię; ja zaś uważam, że twój delikatny sposób obejścia i wysławiania tak są sprzeczne z twem, jak się zdaje, smutnem położeniem...
— Ach! pani — zawołała Garbuska z uczuciem takiego uszczęśliwienia, iż łzy radości w oczach jej stanęły, — a więc odgadłam?... a więc nieprawdą jest, co mi mówiono?... Ależ... jakimże sposobem doszło do tego, że pani jesteś w tym domu?...
— Och! moja dobra panienko — odrzekła Adrjanna.
— A jakim sposobem stać się mogło, że ty, przy tylu zaletach serca i duszy, jesteś tak biedną?... Lecz uspokój się, moja droga, ja tu nie pozostanę na zawsze... mówię ci, że ty i ja odzyskamy przynależne nam miejsca...
A potem mówiła dalej:
— Ale, zanim pomyślimy o mnie, myślmy wprzód o innych: pan Baudoin zapewne jest jeszcze w więzieniu?
— W tej chwili, pani, pewno już jest wolny, dzięki wspaniałomyślności jednego z jego kolegów; wczoraj właśnie ojciec jego chodził, by złożyć za niego kaucję, i przyrzeczono mu, że syn jego dziś ma być uwolniony... ale, będąc jeszcze w więzieniu, pisał do mnie, że ma udzielić pani nader ważną wiadomość.
— Ma coś do zakomunikowania... mnie? — powtórzyła panna de Cardoville, zdziwiona i zamyślona. — Napróżno myślę, coby to być mogło, dopóki jednak jestem zamknięta w tym domu, przerwane mam wszelkie związki ze światem, i ani myśleć może pan Agrykola, aby mógł, czy to bezpośrednio czy nawet pośrednio, znieść się ze mną; musi więc zaczekać, aż stąd wyjdę; ale niedosyć jeszcze na tem, trzeba wydobyć z klasztoru dwoje biednych dzieci, bardziej jeszcze niż ja godnych litości... Córtki marszałka Simon trzymane tu są mimo ich woli.
— Czy znasz je pani?
— Mówiąc mi o ich przybyciu do Paryża, pan Agrykola powiedział, że mają po piętnaście lat i że dziwnie są do siebie podobne... I właśnie wczoraj, używając zwykłej przechadzki, spostrzegłam dwie biedne zapłakane panienki, zbliżające się co chwila do okien celek, w których osobno były zamknięte, jedna na dole, druga na pierwszem piętrze. Tajemne jakieś przeczucie mówiło mi, że są to pewno dwie nieszczęśliwe sieroty, o których mi mówił pan Agrykola, a które od owej chwili mocno mnie zajęły, bo są to moje krewne.
— One są krewnemi pani?
— Tak jest... Dlatego, więcej uczynić nie mogąc usiłowałam przynajmniej dać im poznać na migi, jak mnie los ich obchodzi... ich łzy i cierpienia dostatecznie mnie przekonały, że te biedne sieroty tak są uwięzione w klasztorze, jak ja w tym domu.
— Ach, pani... pojmuję teraz, że pewno jesteś ofiarą intrygi rodzinnej!...
— Jakikolwiek jest mój los, nietyle jednak zasługuje na politowanie, jak tych dzieci... których rozpacz trwogą mnie przejmuje. Nadewszystko ich rozłączenie jest dla nich bolesne; domyślam się, że są równie jak ja, ofiarami piekielnej intrygi... Ale przy twej pomocy, kochana panienko, można będzie je uwolnić. Nie dano mi ani pióra, ani atramentu; nie mogłam więc pisać... Teraz chciej mnie posłuchać uważnie, a będziemy mogły zwalczyć nikczemne prześladowanie...
— O! mów pani, słucham...
— Czy żołnierz, który przyprowadził sieroty do Francji, ojciec Ągrykoli, jest teraz w Paryżu?
— Tak, pani, jest w domu... Ach! gdybyś pani widziała jego rozpacz, jego oburzenie, gdy za powrotem do domu nie zastał dzieci, ’które powierzyła mu ich umierająca matka!...
— Niezbędnem jest przedewszystkiem, aby się wystrzegał wszelkiej gwałtowności; inaczej wszystko byłoby stracone... Weź ten pierścień — i Adrjanna zdjęła pierścionek z palca — oddaj mu go. Niech się uda natychmiast... Ale czy pewna jesteś, że spamiętasz nazwisko i adres?
— Spamiętam... spamiętam niezawodnie... bądź pani spokojna; Agrykola raz mi tylko powiedział nazwisko pani... a nie zapomniałam go; serce także ma pamięć...
— Pamiętaj więc nazwisko hrabiego Montbron...
— Hrabiego Montbron... nie zapomnę.
— Jest to dawny, zacny mój przyjaciel; mieszka na placu Vendôme, pod numerem siódmym...
— Na placu Vendôme, numer siódmy... będę pamiętała.
— Niech ojciec Ągrykoli uda się do niego dziś wieczorem, jeśliby go nie zastał, niech zaczeka, póki nie powróci... Wtedy niech powie, że przychodzi do niego ode mnie, a na dowód niech mu odda ten pierścień; gdy się z nim zobaczy, niech mu wszystko opowie o porwaniu dwóch dziewcząt i gdzie się znajdują; niech powie, że i ja, pod pozorem obłąkania, uwięzioną zostałam w domu zdrowia doktora Baleiner... Prawda ma swój głos, który pan Montbron zrozumie... Jest to człowiek, mający bardzo wiele doświadczenia i rozsądku, a wpływ jego jest bardzo wielki. Śpiesz się więc, moja droga...
— Chciałabym cię ucałować jak siostrę... lecz gdy jesteśmy przedzielane, podaj mi przynajmniej twą rękę, niech ją uściskam... — rzekła panna de Cardoville, łzy mając w oczach; potem wyciągnęła swą rękę między żerdzie parkanu do Garbuski.
— Śmiałość... pamięć... i ufność!...
Wszystko to stało się tak szybko, iż biedna Garbuska kroku jeszcze postąpić nie zdążyła; łzy, ale tym razem słodkie łzy, puściły się po bladych licach. Dzięki wzniosłym słowom panny Adrjanny de Cardoville, uczuła ona na chwilę swoją zacność... Złożyła ręce i wzniosła oczy do nieba z wyrazem gorącej wdzięczności...
Garbuska, wyszedłszy z ogrodu niespostrzeżona, powróciła na pierwsze piętro i zwolna zapukała do drzwi garderoby.
Zakonnica otworzyła jej.
— Moja siostro, czy niema panny Floryny, która mnie tu przyprowadziła? — zapytała się.
— Nie mogła doczekać się; zapewne, panienko, byłaś u naszej wielebnej przełożonej?
— Tak, tak, moja siostro — odpowiedziała Garbuska, spuszczając oczy — bądź łaskawa powiedzieć mi, którędy mogę wyjść.
Garbuska szła za zakonnicą, lękając się za każdym krokiem spotkania przełożonej, która nie zaniedbałaby pewno zapytać ją o przyczynę tak długiego pobytu w klasztorze.
Wreszcie wyszła za pierwszą furtkę klasztorną.
Przebiegła obszerny dziedziniec, a zbliżając się do budki odźwiernego, usłyszała ostrym tonem wymówione następujące słowa:
— Podobno, mój Hieroninie, wypadnie tej nocy podwoić baczność. Co do mnie, dołożę jeszcze dwie kule do mojej fuzji; pani przełożona rozkazała, aby nie raz, jak zwykle, ale dwa razy tej nocy odbyć patrol.
— Ja Mikołaju, nie potrzebuję fuzji — — odezwał się drugi głos — mam chwacką kosę, na porządnym kiju osadzoną... Jest to broń ogrodnicza, a jednakże nie najgorsza.
Niespodzianie strapiona temi słowy, usłyszanemi przypadkiem, Garbuska zbliżyła się do budki i zażądała, aby jej otworzono.
— A skąd to panna idziesz? — zapytał odźwierny, wychyliwszy się do połowy z swej budki i trzymając w ręku fuzję, którą właśnie nabijał, a podejrzliwem okiem przyglądał się biednej dziewczynie.
— Byłam u matki przełożonej — odpowiedziała lękliwie.
— Czy to tylko prawda? — odparł grubjańsko odźwierny — bo jakoś niebardzo dobrze patrzy ci z oczów.. wreszcie, mniejsza o to... idź, tylko prędko.
Furtka uchyliła się, Garbuska wyszła.
Zaledwie postąpiła parę kroków, aż oto spostrzegła biegnącego ku niej Ponurego, a nieco dalej śpieszącego za nim Dagoberta.
— Hej! hej!.. Garbusko! — odezwał się głos ze strony wprost przeciwnej.
Na widok Dagoberta i Ągrykoli, zdumiała się Garbuska i stanęła, zaledwie kilka kroków odszedłszy od bramy klasztornej.
Żołnierz jeszcze nie dostrzegł Garbuski; biegł on śpieszcie za Ponurym, który, jakkolwiek miał wychudłe, zapadłe boki, szerść najeżoną i błotem był zwalany, wydawał się nie posiadać z radości, i co moment zwracał zmyślny łeb ku swojemu panu, do którego też przybiegł, połasiwszy się Garbusce.
— Tak, tak, rozumiem cię, mój biedny staruchu — ty jesteś wierniejszy ode mnie... tak, ty ich nie odstąpiłeś ani na chwilę, poszedłeś za kochanemi dziećmi... ty czekałeś dzień i noc, nic nie jedząc... przy drzwiach domu, do którego je wprowadzono; i nareszcie, nie mogąc się doczekać... przybiegłeś po mnie do domu... O! kiedy ja nie wiedziałem, co począć w rozpaczy, jak obłąkany... ty robiłeś tymczasem to, co ja powinienem był robić... ty wyszukałeś miejsce ich pobytu... I czegóż to dowodzi? że zwierzęta lepsze są od ludzi to już wiadomo... Nareszcie., muszę je widzieć... kiedy pomyślę, że to jutro 13 i że gdyby nie ty, mój stary Ponury... wszystko byłoby stracone... aż mrowie po mnie przechodzi... Ach! czy tylko prędko dojdziemy?.... Jakaż to bezludna okolica! a noc tuż.
Dagobert, tak mówiąc do Ponurego, szedł żywo, nie spuszczając z oka wiernego psiska, które sunęło przed nim. Widząc nagle, jak poczciwe zwierzę opuściło go z radosnym podskokiem, podniósł oczy i spostrzegł o kilka kroków, jak Ponury witał Garbuskę i Agrikolę, którzy tylko co zeszli się nieopodal od klasztornej bramy.
— Garbuska! — zawołali ojciec i syn.
— Bądź dobrej myśli! panie Dagobercie — rzekła z niepodobną do opisania radością — znalazłam Różę i Blankę. Dobra nowina, Agrykolo... panna de Cardoville nie ma obłąkania... widziałam się z nią.
— Nie ma obłąkania!... Jakież to szczęście! — zawołał kowal.
— Dzieci!! — wykrzyknął Dagobert, chwytając w swoje drżące z radości dłonie ręce Garbuski. — Widziałaś?
— Tak, dopiero co widziałam... bardzo smutne... bardzo zmartwione... ale nie mogłam mówić z niemi.
— Ach! — rzekł Dagobert, ledwie tchu złapać mogąc przy usłyszeniu tej nowiny, i przykładając ręce do piersi — nigdy nie myślałem, ażeby moje stare serce tak jeszcze bić mogło! A przecież... dzięki mojemu Ponuremu, pewny prawie byłem, że tak się stanie, jak się oto rzeczywiście stało...
— Dobry ojcze... widzisz, dzień mamy pomyślny — mówił Agrykola, z wdzięcznością spoglądając na szwaczkę
— Chodź-że, niech cię ucałuję, moja droga córko — dodał Dagobert, ściskając Garbuskę.
— Chodźmy po dzieci jak najprędzej!
— Ach! moja droga Garbusko — rzekł kowal wzruszony — powracasz spokój, a może i życie memu ojcu... a panna de Cardoville... jakże się dowiedziałaś o niej?
— Ponury stanął i szczeka — rzekł Dagobert niecierpliwiąc się.
W rzeczy samej pies, równie niecierpliwy jak jego pan, pobiegł przed bramę klasztorną i zaczął szczekać.
Żołnierz zrozumiał zamiar psa i rzekł do Garbuski, dając jej znaczące skinienie:
— Widać, że dzieci tam są?
— Tak, panie Dagobercie.
— Pewny tego byłem... Oj! tak, zwierzęta lepsze są od ludzi; wyjąwszy ciebie, moja kochana Garbusko, gdyż lepszą jesteś od ludzi i zwierząt... Przecież nareszcie.. biedne dzieciska!... nie zginęły, przecież je zobaczę i.. odzyskam je.
To mówiąc, Dagobert zaczął biec w stronę psa.
— Agrykolo — zawołała Garbuska — wstrzymaj ojca, żeby nie pukał do bramy... wszystkoby popsuł.
Kowal, podskoczywszy kilka kroków, dopędził ojca; żołnierz wyciągnął już rękę, chcąc zapukać do bramy.
— Ojcze... nie pukaj — zawołał kowal.
— Cóż ty mi znowu mówisz?
— Garbuska powiedziała, że, gdybyś zapukał... wszystko stracone.
— Jakto?
— Ona ci wytłómaczy.
W rzeczy samej Garbuska, mniej zwinna niż Agrykola, zbliżywszy się, jak mogła najprędzej, rzekła do żołnierza:
— Nie stójmy tu przed tą bramą; mogliby otworzyć i zobaczyć nas; to obudziłoby podejrzenie.
— Podejrzenie!.. — rzekł weteran zdziwiony.
— Zaklinam cię, panie, na wszystko... nie stój tu! — prosiła Garbuska. Kowal dodał:
— Kochany ojcze... ponieważ Garbuska tak mówi, musi mieć powód; słuchajmy jej...
— Niech mnie kaci porwą, jeśli ja rozumiem choć słowo, co wy mówicie! Dzieci są w tym domu, wezmę je i wyprowadzę, to się skończy w dziesięć minut.
— O! nie wierz temu... panie Dagobercie — odparła Garbuska. — To sprawa nie tak łatwa, jak sobie wystawiasz. Ale chodźmy stąd... czy słyszycie?... na podwórzu rozmawiają.
— Chodź... chodź.. mój ojcze... nalegał Agrykola, prawie przemocą odciągając Dagoberta.
Była wtedy godzina piąta wieczorem, mocny wiatr dął; gęste, sine chmury przesuwały się, po niebie. Jużeśmy mówili, że bulwar Szpitalny, ciągnący się w tem miejscu wzdłuż ogrodu klasztornego, był prawie bezludny. Tam więc trójka nasza bez przeszkody mogła się naradzić.
Żołnierz nie ukrywał niecierpliwości, ledwie też skręciwszy za róg ulicy, rzekł do szwaczki:
— Słucham cię, jakbym był w ukropie.
— Panie Dagobercie, dom, w którym zamknięto córki marszałka Simon, jest klasztorem.
— Klasztor! — wykrzyknął żołnierz — tegom się powinien był spodziewać — potem dodał: — No!... cóż dalej?.. pójdę po nie do klasztoru.
— Ależ, panie Dagobercie, zamknięto je tam pomimo ich i pomimo twojej woli; więc ci ich nie wydadzą.
— Jakto! nie wydadzą mi ich? zobaczymy...
I postąpił krok ku ulicy.
— Mój ojcze — rzekł Agrykola, wstrzymując go.
— Niczego słuchać nie chcę... Jakto! biedne dzieci są tu zamknięte... o parę kroków ode mnie... wiem o tem... i miałbym nie wydostać ich natychmiast.... Na Boga żywego. Puśćcie mnie.
— Panie Dagobercie, błagam cię, posłuchaj mnie — prosiła Garbuska, ująwszy żołnierza za rękę — jest inny sposób wydobycia tych biednych dziewcząt.
— Ha! jeśli jest inny sposób... tem lepiej...
— Oto pierścień, który panna de Cardoville...
— Któż to jest ta panna de Cardoville?
— Kochany ojcze, jest to ta sama młoda, zacna panna, która chciała złożyć za mnie kaucję...
— Dobrze, dobrze — przerwał Dagobert. — No, i cóż dalej z tym pierścieniem, moja Garbusko?
— Weźmiesz go, panie Dagobercie i pójdziesz natychmiast do hrabiego Montbron, na placu Vendomme, numer siódmy. On jest przyjacielem panny de Caidoville, a ten pierścień posłuży ci za dowód, że od niej przybywasz; powiesz mu, że ją zamknęli jako obłąkaną w domu zdrowia, przytykającym do tego klasztoru i że w tym klasztorze zamknięto córki marszałka Simon.
— Dobrze... a potem... potem?..
— Wtedy hrabia Montbron postara się, aby wypuszczono na wolność pannę de Cardoville i córki marszałka Simon, i to może... jutro lub pojutrze...
— Jutro lub pojutrze! — wykrzyknął Dagobert; — ależ one muszą być wolne dziś, natychmiast!... Pojutrze... byłoby już po niewczasie... Dziękuję ci, moja Garbusko, zatrzymaj sobie ten pierścień... Ja wolę sam zająć się moją sprawą...
— Ależ! ojcze... co chcesz robić — perswadował Agrykola, wstrzymując żołnierza — to klasztor... zastanów-że się!
Trzeba pamiętać, że Dagobert był starym żołnierzem napoleońskim; całe życie przepędził na wyprawach wojennych.
— Rekrut jestem, czy co?... ja znam na palcach żeńskie klasztory. Powiem ci, co będzie i jak będzie... pukam, otwiera furtjanka i pyta mnie, czego chcę; ja nie odpowiadam; ona chce mnie zatrzymać, ja idę; skoro wejdę do klasztoru, krzyczę z całych sił o moje dzieci...
— Ależ, panie Dagobercie, zakonnice... — usiłuje zreflektować go Garbuska, za rękę powstrzymując.
— Zakonnice gonią za mną i krzyczą, jak sroki z gniazd spłoszone; znam ja to wszystko. Raz w Sevilli poszedłem po Andaluzjankę, którą Beginki gwałtem trzymały w klasztorze zamkniętą... Ale co tam o tem... ja nie będę zważał na ich krzyki, będę więc biegał po korytarzach, wołając Róży i Blanki... One usłyszą mnie i odezwą się, jeśli są zamknięte, chwytam, co mi się nadarzy i wybijam drzwi.
— Ależ, panie Dagobercie, zakonnice, zakonnice!...
— Zakonnice swymi krzykami nie przeszkodzą mi wybić drzwi, zabrać dzieci i odejść; jeśli zamknięto zewnętrzną bramę i tę wybijam... Otóż — dodał żołnierz, wyrywając się z rąk Garbuski — zaczekajcie tu na mnie, za dziesięć minut powrócę... Tymczasem ty, mój synu, poszukasz dorożki.
Agrykola, spokojniejszy niż ojciec, a nadewszystko lepiej obeznany z kodeksem karnym, przeląkł się skutków, jakieby mogły wyniknąć z nierozsądnego postępku weterana. Dlatego, zastąpiwszy mu drogę, zawołał:
— Ojcze, błagam cię, jedno jeszcze słowo, posłuchaj...
— Przez Boga żywego! cóż takiego, mów prędko.
— Jeśli zechcesz się dostać do klasztoru przemocą, wszystko zgubisz!
— Jakto?
— Najprzód, panie Dagobercie — objaśniała Garbuska — w klasztorze są mężczyźni.. kiedym dopiero co wychodziła, widziałam, jak odźwierny fuzję nabijał, ogrodnik mówił coś o kosie i o patrolu, który w nocy odbywają...
— Ja się śmieję z fuzji odźwiernego i z kosy ogrodnika.
— Może to być, mój ojcze, ale ja cię błagam na wszystko, posłuchaj nas chwilę jeszcze... Ty pukasz, nieprawdaż?... brama się otwiera, odźwierny pyta czego chcesz...
— Ja mówię, że mam interes do przełożonej... i ruszam do klasztoru...
— Ależ!... na Boga, panie Dagobercie — wmieszała się do rozmowy Garbuska — kiedy przejdziesz podwórze, znajdziesz drugie drzwi, zamknięte na zasuwę; tam zakonnica wychodzi i patrzy, kto dzwoni i zapyta, poco przychodzisz?
— Powiem jej, że chcę widzieć się z przełożoną...
— A wtedy, mój ojcze, ponieważ nie znają cię w klasztorze, pójdą zawiadomić przełożoną.
— Dobrze... co potem?
— Ona wyjdzie...
— Potem?
— Pytać będzie, czego chcesz? panie Dagobercie.
— Czego ja chcę?.. dziwniście... moich dzieci...
— Jeszcze chwilę cierpliwości, kochany ojcze... Niema wątpliwości, że po tylu przedsięwziętych ostrożnościach, kiedy dziewczęta trzymają tam przemocą, pewno także nie wydadzą ci ich, choćbyś się nie wiem jak o to upominał.
— Nie wątpię... pewny tego jestem...
— A więc, mój ojcze, przełożona odpowie ci, że nie rozumie, czego chcesz, i że panien Simon niema w klasztorze.
— A ja jej powiem, że są: świadkiem Garbuska, świadkiem Ponury.
— Przełożona odpowie, że cię nie zna, że nie ma potrzeby ci się tłómaczyć i zamknie drrzwi.
— Wtedy ja drzwi wyłamuję... Widzisz więc, że zawsze wyłamać trzeba... puść mnie... mówię ci, puść mnie.
— A cóż wtedy się stanie z twemi biednemi dziećmi, panie Dagobercie? — dodała Garbuska.
Stary żołnierz dość miał rozsądku, aby ocenić trafność przełożeń Garbuski i Ągrykoli; ale wiedział także, że należy użyć wszelkich środków dla uwolnienia dziewcząt przed jutrem. Okropne to było dla niego zadanie; tak okropne, iż przyłożywszy ręce do gorącego czoła, rzucił się na kamienną ławkę.
Agrykola i Garbuska, do żywego wzruszeni tą jego niemą rozpaczą, smutnie na siebie spojrzeli.
— Ale mój ojcze... wspomnij, co ci powiedziała Garbuska: gdy pójdziesz z pierścieniem panny de Cardoville do tego hrabiego, który, jak słyszałeś, ma wielkie wpływy córki marszałka Simon mogą być jutro wolne, przypuśćmy nawet, że dopiero pojutrze wydane ci zostaną....
— Czy chcecie, żebym zwarjował — krzyknął Dagobert, podskakując z ławki i spoglądając na syna i na Garbuskę tak dzikim wzrokiem, z taką rozpaczą, iż Agrykola i szwaczka odskoczyli zdziwieni i niespokojni.
Poczem, przychodząc do siebie po długiem milczeniu, żołnierz dodał:
— Niesłusznie unoszę się, nie możemy się zrozumieć... Słuszne to jest, co wy mówicie... ale i ja mówię słusznie... Posłuchajcie mnie... ty Agrykolo, dobrym jesteś chłopcem, z ciebie, Garbusko, wyborna dziewczyna... Mogę więc z wami mówić otwarcie... Przyprowadziłem tu dzieci z głębi Azji, wiecie poco? Aby jutro znajdowały się przy ulicy św. Franciszka... Jeżeli tam nie staną, ja będę zdrajcą przysięgi, jaką uczyniłem ich umierającej matce...
— Przy ulicy św. Franciszka nr. 3 — zawołał Agrykola, przerywając mowę ojcu.
— Tak... Skądże ty wiesz o tym numerze? — zapytał zdziwiony Dagobert.
— Alboż ta data i numer nie znajdują się na bronzowym medalu?
— Tak... — przyznawał Dagobert coraz więcej zdziwiony — któż ci o tem powiedział?
— Chwilkę... mój ojcze... — odrzekł Agrykola. — Pozwól mi tylko zastanowić się... zdaje mi się... że odgadnę... tak.... i ty, moja Garbusko, powiedziałaś mi, że panna de Cardoville nie jest obłąkaną....
— Nie... zatrzymują ją, pomimo jej woli... w tym domu, i nie pozwalają z nikim komunikować się... powiedziała mi nadto, iż sądzi, że podobnie jak córki marszałka Simon, jest ofiarą obmierzłej intrygi.
— Niema wątpliwości — twierdził kowal — teraz wszystko rozumiem... Pannie de Cardoville, tak samo jak córkom marszałka Simon, wiele na tem zależy, aby się jutro znajdowała przy ulicy Świętego Franciszka... a ona może nawet nie wie o tem.
— Jakto?
— Słuchaj-no jeszcze, kochana Garbusko. Czy ci to powiedziała panna de Cardoville, że jej bardzo wiele zależy na tem, aby jutro była wolną?
— Nie.. gdyż, dając mi pierścień do hrabiego Montbron, powiedziała: z jego łaski ja i córki marszałka Simon będziemy wolne jutro lub pojutrze.
— Ależ tłomacz-że się przecie! — odezwał się, niecierpliwiąc się, żołnierz do syna.
— Zaraz — odparł kowal — gdy przyszedłeś po mnie do więzienia, mój ojcze, powiedziałem ci, że muszę dopełnić świętego obowiązku i że przyjdę do ciebie do domu.
— Tak.. a ja z mej strony poszedłem próbować nowych środków, o których zaraz ci powiem.
— Pobiegłem więc natychmiast do pawilonu przy ulicy Babilońskiej, nic nie wiedząc o tem, że panna de Cardoville dostała pomieszania zmysłów, przynajmniej tak o niej twierdzono... służący, otworzywszy mi, powiedział, że jego pani nagle dostała obłąkania. Możecie sobie wystawić jak mnie to zmartwiło.. Pytam, gdzie jest, odpowiadają mi, że nic o tem nie wiedzą; pytam więc dalej, czy mogę mówić z kimkolwiek z jej krewnych?... Ponieważ miałem na sobie bluzę, odpowiadają mi, że tu niema nikogo z jej krewnych, co mnie jeszcze bardziej zmartwiło; wszelako przytem przyszła mi myśl... pomyślałem sobie tak: ponieważ dostała pomieszania, jej doktór powinien wiedzieć, gdzie ją oddano; Pytam więc owego służącego, jak się nazywa doktór, który zwykle leczył pannę de Cardoville? Daje mi adres: doktór Baleinier, przy ulicy Taranne nr 12. Biegnę do niego, nie zastaję, mówią, że koło piątej będzie w swoim domu zdrowia; dom ten sąsiaduje z klasztorem, więc tym sposobem zeszliśmy się.
— Ale cóż wiesz o medalu? — pytał niecierpliwie Dagobert.
— Słuchajcie, ojcze: udałem się do niej z prośbą o kaucję; policja udała się tam za mną; panna de Cardoville, dla przeszkodzenia aresztowaniu, kazała zaprowadzić mnie do kryjówki w swym pawilonie, jest to pokoik, do którego światło dochodzi kanałem w rodzaju komina; rozglądałem się gdzie jestem; mury pokryte boazerjami; wejście do kryjówki zamykają drzwiczki, obracające się na dwóch czopach, przyglądałem się temu wszystkiemu ciekawie, badając kółka i sprężynki; zrozumiałem cały mechanizm, z wyjątkiem jednego mosiężnego kółeczka, nadaremno pociągałem je ku sobie, nic to na sprężyny nie działało, wtedy przyszło mi do głowy, że zamiast przyciągania należy je nacisnąć; ledwie to uczyniłem, usłyszałem lekkie szczęknienie i zobaczyłem spadającą klapę, klapa ta miała kształt szufladki; za otwarciem od silnego wstrząśnienia wypadł z niej mały medal bronzowy z łańcuszkiem.
— Na którym zobaczyłeś adres.. ulicy Ś-go Franciszka — zawołał Dagobert.
— Tak, a razem z medalem wypadła duża zapieczętowana koperta. Podniósłszy ją, przeczytałem:
Panna de Cardoville. Ma te papiery rozpoznać w chwili, gdy je do rąk dostanie. Pod temi słowami mieściły się litery B i C, a pod kreską data w Paryżu 12 listopada 1830 roku, na pieczątce też litery, a nad niemi hrabiowska korona. Pieczęć była nienaruszona. Niema więc wątpliwości, że panna de Cardoville nie wie o tych papierach, koperta leży nienaruszona już blisko dwa lata.
— To jasne — zakonkludował Dagobeit — a cóżeś z tem wszystkiem zrobił?
— Włożyłem wszystko napowrót do skrytki i zamknąłem ją; tymczasem w kilka chwil później, szukając mnie, odkryto kryjówkę, potem panny de Cardoville już nie widziałem; zdążyłem tylko jednej z jej pokojówek szepnąć parę niedość jasnych słów o mem odkryciu...
— Ale ten medal — mówił Dagobert — podobny do medalu córek marszałka Simon, jakim to sposobem?
— Nic naturalniejszego, mój ojcze, panna de Cardoville wspomniała mi, że jest ich krewną.
— A więc, teraz — rzekł Dagobert, spoglądając niespokojnie na syna — pojmujesz, dlaczego chcę mieć dzieci dziś jeszcze? Jak mi objaśniła umierająca matka, jeden dzień zwłoki wszystko zgubić może! Nie mogę poprzestać na owem może jutro... Przychodzę z temi dziećmi z głębi Azji, aby je jutro zaprowadzić na ulicę Ś-go Franciszka... Ja te dzieci dziś mieć muszę, choćby mi przyszło spalić klasztor!
— Ale powtarzam ci jeszcze raz, gwałt...
— A hrabia Montbron, do którego panna de Cardoville udać się zaleciła — dodała Garbuska — przyśpieszy kroki sprawiedliwości i dzieci dziś jeszcze będą ci wydane.
— Mój ojcze... Idź do hrabiego, ja biegnę do komisarza, powiedzieć mu, że teraz już wiadomo, gdzie przytrzymują dziewczęta.
Dagobert zamyślił się, a potem rzekł nagle do Agrykoli:
— Niech i tak będzie. Usłucham waszej rady... Ty, mój synu, śpiesz do komisarza; ty, kochana Garbusko, wracaj do domu i czekaj na nas; ja idę do hrabiego... Daj mi pierścień... A adres?
— Na placu Vendôme nr. 7. Idź doń... Prawo zawsze broni poczciwych ludzi...
— Tem lepiej — odrzekł żołnierz — bo inaczej poczciwi ludzie byliby zmuszeni bronić się sami... tak więc, moje dzieci, wkrótce zejdziemy się przy ulicy Brise-Miche.
Ósma godzina wieczorem, deszcz trzepie w okna izdebki Franciszki Baudoin, przy ulicy Brise-Miche, a gwałtowny wicher miota drzwiami i niedomkniętem oknem.
Podłoga zabłocona i kurzem okryte ubogie sprzęty, niedawno jeszcze odznaczały się nienaganną czystością. Od czasu aresztowania Franciszki przez komisarza, łóżko nie było posłane...
Przy bladym blasku świecy, stojącej ma małym, zimnym piecyku żelaznym, bo zapas węgla dawno już się wyczerpał, widzimy Garbuskę, drzemiącą w fotelu, ze zwieszoną głową.
Po całodziennym trudzie, po tylu różnych zmartwieniach, biedna istota nie miała kawałka chleba w ustach, ani centyma za któryby mogła krupić pożywienie; czekając na Dagoberta i Agrykolę, zdrzemnęła się, lecz nie był to sen pokrzepiający ciało i duszę. Niespokojna, co chwila otwierała oczy i oglądała się około siebie.
Słychać nareszcie ciężkie stąpania w sieni.
Wszedł Dagobert a za nim Ponury.
Zerwała się co żywo.
— A cóż, panie Dagobercie, czy dobre nowiny? Czy...
Nie śmiała dalej mówić, tak ją przeraził smutny wygląd żołnierza. Rzucił się na krzesło i twarz zasłonił rękami.
Półgłosem mówił sam do siebie.
— Trzeba koniecznie... trzeba koniecznie...
Rozglądał się po izbie, jakby czegoś szukając, a dostrzegłszy pręt żelazny ze dwie stopy długości mający, służący za pogrzebacz, podniósł go, zważył w ręku, a potem z zadowoleniem położył na komodzie.
Garbuska obserwowała wszystkie jego poruszenia; przelękła się, gdy zobaczyła jak żołnierz, rozłożywszy na stole swoją walizkę, wyjął z niej parę pistoletów kieszonkowych.
— Na Boga!.. panie Dagobercie... co pan myślisz robić?
Żołnierz spojrzał na dziewczynę, jakgdyby dopiero co spostrzegł ją w izbie.
— Dobry wieczór, która teraz godzina?
— Ósma... dopiero co wybiło na kościele Saint-Merry.
— Ósma... dopiero ósma!...
I kładąc pistolety przy żelaznym pręcie na komodzie, znowu się zamyślił, potem znów rozglądał się po izbie.
— Panie Dagobercie — odezwała się Garbuska nieśmiało — nie usłyszałeś więc nic pomyślnego?
— Nie...
Tem jednem tylko słowem żołnierz odpowiedział. Garbuska, nie śmiąc go badać dalej, usunęła się w kąt i tam usiadła w milczeniu. Ponury zbliżył się do niej i oparł łeb na jej kolanach, i jak ona śledził wszystkie poruszenia swego pana.
Dagobert tymczasem, namyśliwszy się, zbliżył się do łóżka, zdjął z niego prześcieradło, i mierzył wzrokiem jego długość i szerokość; nareszcie, po skończonem w myśli obliczeniu, zawołał krótko:
— Nożyczek!
Garbuska podała je żołnierzowi.
— Teraz przytrzymaj, moje dziecko, za drugi koniec prześcieradła i mocno je wyciągnij...
W kilka minut Dagobert rozciął prześcieradło na cztery części wzdłuż, potem mocno je skręcił, i tym sposobem powstały jakby cztery powrozy. Związał je mocno.
— Teraz mi potrzeba jeszcze haka...
I znowu począł przeglądać kąty izdebki.
Garbuska, coraz bardziej strwożona zamiarami żołnierza, odezwała się nieśmiało:
— Ale, panie Dagobercie, Agrykola jeszcze nie wrócił... z pomyślnemi wiadomościami...
— Tak — odparł żołnierz z goryczą — z wiadomościami tak pomyślnemi jak i moje...
Potrzeba mi koniecznie jakiego mocnego haka żelaznego.
Zobaczył worek z grubego płótna, rozłożył i rzekł do Garbuski:
— Moje dziecko, włóż tu żelazny pręt i powróz; tak wygodniej będzie nieść... tam....
— A więc, niestety! panie Dagobercie, straciłeś wszelką nadzieję?
— Przeciwnie... mam pewną nadzieję... ale w sobie samym.
— Zaczekaj pan przynajmniej na powrót Agrykoli.
— Zaczekam... jeśli przyjdzie przed dziesiątą...
— O! mój Boże! więc zdecydowałeś się pan stanowczo?
— Nieodwołalnie... A jednak, gdybym był o tyle zabobonny, iżbym chciał wierzyć w złe wróżby....
— Czasami, panie Dagobercie, wróżby nie zawodzą — twierdziła Garbuska, dodając. — A cóżeś pan widział?...
— Mogę ci to opowiedzieć, moje dziecko... Czy to nie wpół teraz wybiło?
— Tak, panie Dagobercie, wpół do dziewiątej.
— Jeszcze półtorej godziny — rzekł żołnierz zcicha, — wiesz, co widziałem, przechodząc teraz jakąś tam ulicą, niechcący wzrok skierowałem na ogromny czerwony afisz, na którym widać było czarnego rysia, pożerającego białego konia... Na ten widok krew we mnie zawrzała, bo właśnie czarny ryś pożarł mi białego konia, który wraz z Ponurym był mi towarzyszem... nazywał się Jowialny...
Na to imię, Ponury, leżący u stóp Garbuski, podniósł nagle łeb i spojrzał bystro na swego pana.
— Czy widzisz... i zwierzęta mają pamięć — rzekł żołnierz, westchnąwszy.
A zwracając się do Ponurego dodał:
— To ty sobie przypominasz Jowialnego?
Ponury parę razy lekko zaszczekał, jakgdyby chciał potwierdzić, że pamięta swego towarzysza podróży.
— Łatwo pojmuję, panie Dagobercie, jak ten widok musiał być dla pana przykrym.
— To nic jeszcze... Zbliżam się do afisza i czytam, że Morok, przybyły z Niemiec, pokazywać będzie w menażerji oswojone przez siebie zwierzęta drapieżne, między innemi pysznego lwa, wspaniałego tygrysa i czarnego rysia z wyspy Jawy, nazwanego Śmierć.
— Okropna nazwa — rzekła Garbuska.
— A jeszcze cię bardzie przerazi, moje dziecko to, że właśnie ten ryś przed czterema miesiącami zadusił mi konia niedaleko Lipska.
— To straszne, co pan opowiadasz — rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się.
— Na tem nie koniec. Przez tego Moroka ja i moje dzieci zostaliśmy aresztowani w Lipsku.
— I ten niegodziwiec jest w Paryżu... trzeba się mieć ma baczności; zła to wróżba...
— Tak... dla tego łotra... jeśli go tylko spotkam — mówił sam do siebie Dagobert — bo oddawna mamy z sobą na pieńku...
— Ktoś biegnie po schodach — odezwała się szwaczka, nadstawiając ucha — to chód Agrykoli...
Rzeczywiście wszedł Agrykola. Garbuska, niestety! zaledwie rzuciła nań badawczym wzrokiem, przekonała się, że nadzieje, które pokładała w jego powrocie, są płonne...
— No i cóż? — zapytał Dagobert.
— Ach! mój ojcze, oszalećby można!.. jakby się wszystko sprzysięgło — rzekł kowal oburzony. — A ty, mój ojcze — widziałeś się z hrabią Montbron?
— Hrabia od trzech dni wyjechał do Lotaryngji... Takie są moje pomyślne nowiny — odrzekł żołnierz z gorzką ironją — a jakież są twoje?...
— Komisarz odrzekł: więc te dziewczęta umieszczone są w miejscu bardzo poważnem... w klasztorze., niema nagłej potrzeby, aby je zabrać... Zresztą nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za najście klasztoru. Jutro złożę raport gdzie należy.
— Rzekłem mu: Jeżeli te dziewczęta nie znajdą się jutro przy ulicy św. Franciszka, poniosą stratę niepowetowaną.
— Mocno żałuję — odpowiedział mi komisarz — ale wymiar sprawiedliwości odbywać się musi podług formalności, od których zbaczać nie wolno.
— Czy mówiłeś mu także o pannie de Cardoville?
— Tak, ale i w tym przedmiocie tak samo mi odpowiedział: skargi swojej nie popierasz pan żadnym dowodem; nie mogę również czynić gwałtu względem zakładu doktora; wszelako zdam raport. Lecz i tu wymiar sprawiedliwości iść musi właściwą drogą.
— Kiedy niedawno chciałem działać — przypomniał synowi żołnierz — czy nie przewidywałem tego wszystkiego, A więc nie można o tem marzyć, aby drogą prawną dziś, nawet jutro zrana, Róża i Blanka zostały mi zwrócone?
— Nie, mój ojcze, sprawa ta nie może być wcześniej rozstrzygnięta, niż za dwa lub trzy dni. Jednakże — objaśniał dalej kowal — ja na tem nie poprzestałem. Pełen rozpaczy, nie mogąc uwierzyć, aby sprawiedliwość była głuchą na tak słuszne żądania... pobiegłem do pałacu sprawiedliwości... w nadziei, że może tam... znajdę sędziego... lub jakiego urzędnika..
Powiedziano mi, że kancelarja prokuratora zamyka się o piątej popołudniu, a otwiera o dziesiątej zrana. Chciałem spróbować jeszcze jednego kroku; poszedłem na odwach, gdzie wojsko linjowe trzyma wartę pod dowództwem porucznika... Panie poruczniku — rzekłem doń — wyświadcz mi tylko tę łaskę, daj mi podoficera i dwóch żołnierzy, abym w ten sposób uzyskał prawny wstęp do klasztoru. Zażądamy widzenia się z córkami marszałka Simon; pozostawimy im do wyboru; albo pozostać w klasztorze, albo wrócić do mego ojca, który je przyprowadził do Paryża... a przekonamy się, czy dobrowolnie są tam trzymane...
— Mój młodzieńcze — rzekł mi — tego, czego żądasz, uczynić niepodobna; nie mogę podjąć takiego kroku na własną odpowiedzialność. Danoby mi dymisję... — A więc cóż mam począć?... Na Boga, oszaleć można z rozpaczy...
— Doprawdy nie wiem — rzekł ze współczuciem porucznik. — Najpewniejszy środek zaczekać...
— Wtedy, mój ojcze, sądząc, żem zrobił wszystko, co człowiek zrobić może, powróciłem do domu... w nadziei, że może ty byłeś szczęśliwszy ode mnie; na nieszczęście zawiodłem się.
Po tem opowiadaniu Agrykoli, które zniszczyło ostatnie nadzieje tych trzech, ciosami nieubłaganego losu udręczonych, osób, nastąpiło głębokie milczenie.
Drzwi izdebki otworzyły się i na progu ukazała się z nieśmiałością Franciszka Baudoin, blada, ledwie trzymająca się na nogach. Ledwie kilka kroków postąpiwszy, padła na kolana, złożyła ręce jak do modlitwy i odezwała się słabym głosem:
— Mój biedny mężu... przebacz mi!...
Na te słowa Agrykola i Garbuska obejrzeli się żywo, Dagobert podniósł głowę.
— Kochana matko!.. ty, na kolanach — mówił Agrykola, schyliwszy się do Franciszki z czułością — wstańże!
— Nie, moje dziecko — odrzekła Franciszka — nie podniosę się, dopóki twój ojciec... nie przebaczy mi...
— Przebaczyć... biedna żono — rzekł żołnierz wzruszony, podnosząc strapioną. — Alboż ja cię obwiniałem... Więc uwolniono cię?... Wczoraj nie mogłem dowiedzieć się, gdzie cię osadzono... Usiądź-że, moja kochana!
— Droga matko... jakaś ty blada.. jak zziębnięta,.. — mówił kowal, klęcząc przed matką. — Drżysz cała... — a zwracając się do Garbuski, dodał: — moja kochana, rozpalno prędko w piecyku.
— Myślałam o tem, lecz już niema ani węgli, ani drzewa.
— A więc, bądź tak dobrą, zejdź i pożycz od ojca Loriot... on jest tak dobry, że ci nie odmówi...
Ledwie wymówił te słowa, a Garbuski już nie było. Kowal wstał, wziął kołdrę z łóżka i otulił nią nogi swej matki.
Dagobert, niemniej troskliwy od syna, — zdjął z łóżka poduszkę i rzekł:
— Pozwól, że ci ją zasunę za plecy.
— Jak niesprawiedliwie obaj mnie pieścicie! — rzekła Franciszka, usiłując uśmiechnąć się — a szczególniej ty, mój mężu... jaki ty jesteś dobry... po takim moim postępku, jak wyrozumiały!
I wysunąwszy powoli z rąk syna rękę, ujęła nią dłoń Dagoberta, przycisnęła do ust, a skraplając ją łzami, rzekła:
— Będąc — w więzieniu, bardzom żałowała... a potem jeszcze więcej, gdym się zobaczyła z naszym Gabrjelem.
— A Gabrjel? kochana matko, jakże się ma ten mój poczciwy braciszek?
— Od czasu jak przybył — mówiła Franciszka, łzy otarłszy — trzymany jest na pokucie... jego przełożeni zakazali mu surowo wychodzić z domu... Szczęściem, że mu pozwolili przyjąć moje odwiedziny.. bo jego rady otworzyły mi oczy; on dopiero oświecił mnie, jak dalece, nie wiedząc, zawiniłam względem ciebie, kochany mężu.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Dagobert.
— Ależ winieneś być przekonany, że lubo naraziłam cię na straszne zmartwienie, jednak nie w złych zamiarach... Widzą twą rozpacz, bolałam z tobą, lecz nie śmiałam wyznać prawdy, aby nie złamać przysięgi... Chciałam jej dochować, sądząc, że czynię dobrze... Jednak coś mi szeptało wewnętrznie, że nie miałam prawa narażać cię na takie zmartwienie, że ubliżyłam przez to moim obowiązkom. Uklękłam więc w więzieniu i, mimo naigrawań innych kobiet, błagałam Stwórcy, aby mnie oświecił... Kiedym modliła się tak gorąco, dobry Bóg wysłuchał mej prośby i natchnął mnie myślą, abym się udała do naszego Gabrjela... Boże, będę Ci posłuszną — mówiłam w duchu — Gabrjel jest jakby mojem dzieckiem, jest księdzem, przytem cierpiał za wiarę... Skoro wyjdę z więzienia, pójdę do niego poradzić się.
— Droga matko — przyznawał Agrykola — była to myśl prawdziwie z nieba... Galbrjel... to istny anioł, niema istoty czystszej, cnotliwszej i szlachetniejszej od niego; to wzór prawdziwego kapłana.
— Ach! biedna kobieto! — odezwał się Dagobert z goryczą — gdybyś ty nigdy nie była miała innego spowiednika...
— Myślałam już o tem, nim wyjechał w podróż — odrzekła naiwnie. — Ale obawiałam narazić się księdzu Dubois, a przytem bałam się, aby Gabrjel nie był zanadto pobłażliwym dla mych grzechów.
— Twych grzechów?... droga matko! — zawołał kowal.
— A cóż ci powiedział Gabrjel? — zapytał żołnierz.
— Niestety! czemuż nie miałam wcześniej z nim takiej rozmowy... To, co mu powiedziałam o księdzu Dubois, obudziło w nim podejrzenie; pytał mnie o wiele szczegółów.. Otworzyłam mu zupełnie swe serce, on mi także otworzył swoje, i o wielu nieszczęsnych dowiedzieliśmy się rzeczach, dotyczących osób, któreśmy dotąd za bardzo szanowne uważali... a które przecież oszukiwały nas wzajemnie.
— W jaki sposób?
— Jemu mówiono pod sekretem o rzeczach, niby pochodzących ode mnie, a mnie, również pod sekretem, o rzeczach, które niby pochodzić miały od niego. Otóż... wyznał mi, iż w początkach nie czuł powołania do stanu duchownego. Zapewniono go jednak, że ja nie czułabym się pewną zbawienia, gdyby on nie wstąpił do jezuitów; że jednak nie śmiałabym żądać od niego, od Gabrjela, takiej ofiary, pomimo, że wzięłam go z ulicy, jako sierotę... A wtedy... biedne kochane dziecko, sądząc, że dogodzi najgorętszym mym życzeniom, poświęcił się dla mnie... Wstąpił do seminarjum.
— Ależ to zgroza! — wykrzyknął kowal — to haniebny podstęp...
— Tymczasem — mówiła Franciszka dalej — mnie zupełnie inaczej rzecz tę przedstawiano; powiedziano mi, że Gabrjel chciałby zostać księdzem, ale że nie śmie z tem się odezwać, aby nie wzbudzić we mnie zazdrości ze względu na Agrykolę, który, gotując się na rzemieślnika, nie miał na widoku takich korzyści, jakie Gabrjelowi zapewnić miał stan duchowny... Dlatego, kiedy prosił mnie o pozwolenie wstąpienia do seminarjum (a uczynił to z niechęcią, sądząc tylko, że mnie tem uszczęśliwi), ja, zamiast go odwodzić od tego zamiaru, upewniałam go, że nic lepszego uczynićby nie mógł, i że mnie to bardzo cieszy...
— Jakież to haniebne intrygi! — wykrzyknął kowal zdumiony. — Niegodziwym sposobem postarano się skorzystać z waszego wzajemnego do siebie przywiązania.
— Jednakże — opowiadała dalej Franciszka — ponieważ Gabrjel jest człowiekiem wyjątkowej dobroci, powoli obudziło się w nim powołanie... Czemu się zresztą wcale nie można dziwić; pocieszać cierpiących, poświęcać się dla nieszczęśliwych, to jakby się do tego urodził... Nie byłby mi nigdy o tem wspomniał, gdyby nie dzisiejsza nasza rozmowa... Gdy się jednak o tem wszystkiem dowiedział, mocno się oburzył, szczególniej na pana Rodina i na inną jeszcze osobę... Mówił mi, że już miał do nich urazę, ale to odkrycie dopełniło miary.
Dagobert zerwał się z siedzenia i potarł ręką po czole, jakby chciał sobie coś ważnego przypomnieć. Od kilku już minut słuchał z ogromnem zdziwieniem i prawie z bojaźnią o tych piekielnych intrygach.
Franciszka mówiła dalej:
— Nakoniec... kiedym wyznała Gabrjelowi, że za radą księdza Dubois wydałam obcej osobie dzieci, które powierzono memu mężowi... córki marszałka Simon... zganił mi to; powiedział, że powinnam była wprzód poradzić się męża, który sam tylko odpowiedzialny jest przed Bogiem i przed ludźmi za to, co mu zostało powierzonem... Mocno ganił postępek księdza Dubois, pocieszał mnie ze swą zwykłą anielską dobrocią, obowiązując, abym za powrotem do domu wszystko ci wyznała... Chciałby przybyć tu ze mną, ale przełożeni zakazali mu surowo wychodzić z seminarjum, i dlatego...
Dagobert nagle przerwał mowę swej żonie.
— Jedno słowo tylko, Franciszko — rzekł — pośród tylu zmartwień, tylu spisków szatańskich, człowiek głowę traci... W dniu, w którym znikły dzieci, wspominałaś mi, że, gdyś Gabrjela z ulicy zabrała, miał on na szyi medal bronzowy, a w kieszeni pugilares pełen papierów, zapisanych obcym językiem?
— Tak, mój mężu.
— Te papiery i medal oddałaś spowiednikowi?
— Tak, mój mężu.
— A Gabrjel potem nigdy ci nic nie wspominał o tych papierach i o tym medalu?
— Nie, nigdy.
Agrykola zawołał:
— A więc Gabrjel ma taki sam interes, jak córki marszałka Simon i jak panna de Cardoville... aby znajdować się na ulicy Ś-go Franciszka.
— Zapewne — wtrącił żołnierz — a teraz przypominam sobie, co powiedział, że za kilka dni będzie potrzebował naszej pomocy.
— Prawda, mój ojcze.
— I zatrzymują go jak więźnia w seminarjum! Powiedział matce, że niedobrze obszedł się z nim przełożony! z miną tak smutną, a tak znaczącą...
— Że nie mówiłby do nas inaczej, gdyby szło o pojedynek na śmierć... — przerwał ojcu Agrykola. — A jednakże on jest odważny, jak ty; musi więc być wielkie niebezpieczeństwo, skoro tak bardzo boi się przełożonych.
— Rozumiem wszystko... — rzekł żołnierz. — Gabrjel jest tak samo jak Róża i Blanka, jak panna de Cardoville... jak twoja matka, jak może i my nawet, niewinną ofiarą intryg jezuitów... Kiedym teraz poznał ich niegodziwe sposoby, ich straszną chytrość i zawziętość.. widzę — dodał ciszej — że trzeba być bardzo mocnym, aby wystąpić z nimi do walki...
— Dobrze mówisz, ojcze... jezuici, przy swej obłudzie i złośliwości, tyle mogą uczynić złego, ile dobrzy pomiędzy nimi, tacy jak Gabrjel, czynią dobrego... Nie można ich się nie lękać.
— Tak. to prawda... i to mnie przeraża, bo biedne moje dzieci są w ich rękach. Czyż można je opuścić? O! nie, nie... precz ze słabością... a jednakże... od chwili jak twoja matka odkryła nam te szatańskie zmowy, nie wiem... ale mniej jestem śmiały... Okropnem wydaje mi się wszystko, co się wokoło nas dzieje. Porwanie tych dzieci jest epizodem rozgałęzionego spisku, który nas otacza i zagraża nam.... Zdaje mi się, że ja i ci, których kocham, chodzimy w ciemnościach... pośród wężów... pośród nieprzyjaciół i zasadzek... których ani widzieć, ani zwalczyć nie można.... Nie jestem tchórzem... Teraz zaś pawiem ci prawdę... ja się boję jezuitów....
Agrykola zadrżał, gdyż podzielał to wrażenie.
Ludzie otwartego charakteru, dzielni, śmiali, przywykli walczyć i działać jawnie, lękają się tylko, żeby ich nie usidlali, nie uderzali znienacka nieprzyjaciele niewidzialni.
Milczenie przerwał powrót Garbuski.
Lekko zapukała, zatrzymując się za drzwiami z ojcem Loriot.
— Pani Franciszko, czy można wejść? — zapytała — bo ojciec Loriot niesie drzewo.
— Prosimy.... prosimy! — odrzekł Agrykola, gdy tymczasem jego ojciec ocierał sobie zimny pot z czoła.
Otworzyły się drzwi i wszedł poczciwy farbiarz, którego ręce tym razem ubarwione były kolorem amarantowym.
— Dobry wieczór państwu — rzekł ojciec Loriot — dziękuję ci, pani Franciszko, żeś sobie o mnie przypomniała, że mój sklep i wszystko, co się w nim znajduje, jest na twoje usługi... sąsiedzi wzajemnie wspierać się powinni; pani byłaś tak dobrą dla mej nieboszczki żony!...
Złożywszy drzewo w kącie i oddawszy łopatkę z węglami kowalowi, poczciwy farbiarz zapytał:
— Czy nie potrzeba państwu jeszcze czego?
— Dziękujemy ci, zacny ojcze Loriot.
— Dobranoc państwu.
A zwracając się do Garbuski, dodał:
— Nie zapomnij, moje dziecko o liście do pana Dagoberta.. nie śmiałem dotknąć go, aby nie zostawić na nim śladu moich pięciu palców... Dobranoc państwu.
I ojciec Loriot wysunął się z izby.
— Oto list, panie Dagobercie — rzekła Garbuska.
I zajęła się rozniecaniem ognia, gdy tymczasem Agrykola przysunął do pieca stare krzesło ze swą matką:
— Mój chłopcze, zobacz co tu piszą? — rzekł Dagobert. — Mam głowę tak skłopotaną, że ledwie widzę światło.
Agrykola wziął list i czytał:
„Korzystam ze spotkania i rozmowy przez kilka minut ze statkiem, płynącym prosto do Europy. Piszę do ciebie, mój stary towarzyszu, te kilka słów naprędce, i spodziewam się, że cię dojdą przez Havr prędzej, aniżeli mój list, pisany z Indji... powinieneś już być teraz w Paryżu z mojemi....
„Nie mogę skończyć, bo łódź odpływa... tylko słowo jeszcze: przybywam do Francji... Nie zapomnij o 13 lutego.. przyszły los mej żony i mego syna... lub mej córki od tego zależy...
„Bądź zdrów, mój przyjacielu, wdzięczność na wieki.
— Agrykolo!... twój ojciec.. prędko... — wykrzyknęła Garbuska. Za usłyszeniem pierwszych wyrazów tego listu Dagobert zbladł jak trup... Jakby go z nóg ścięły. Syn skoczył do ojca i przytrzymał go na chwilę w objęciu. Wkrótce napad słabości przeminął; Dagobert wstał; oczy jego zaiskrzyły się; surowa twarz przybrała wyraz niezachwianego postanowienia. Wykrzyknął:
— Nie, nie, zdrajcą nigdy nie będę! Już nie boję się jezuitów i tej nocy jeszcze Róża i Blanka Simon będą wolne. — Agrykolo, która godzina? — zapytał Dagobert.
— Dopiero co wybiła dziewiąta.
— Musisz zrobić mi natychmiast mocny hak żelazny... tak mocny, iżby wytrzymał ciężar mego ciała, a tak rozwarty, iżby go można było założyć na daszek na murze.
To mówiąc, wziął stojące przy piecu grube szczypce, podał je synowi i dodał:
— Pośpiesz się, chłopcze, rozdmuchuj ogień, kuj żywo..
Na te słowa Franciszka i Agrykola spojrzeli na siebie ze zdziwieniem; kowal osłupiał.
— Mój ojcze... hak... a to do czego?
— Żeby go uwiązać do powrozu, który tu mam.
— Ależ, do czego ten powróz, ten hak?
— Do dostania się na mury klasztoru, jeśli nie można będzie wejść bramą.
— Ależ, mój ojcze... to niepodobna... ani marzyć o tem.
— O cóź-to idzie, moje dziecko — zapytała niespokojna Franciszka; — dokąd ojciec chce iść?
— Chce tej nocy dostać się do klasztoru, w którym zamknięte są córki marszałka Simon, i chce je stamtąd wydobyć.
— Wielki Boże!.. mój mężu!... to świętokradztwo!
Żołnierz odpowiedział surowo, niemal uroczyście:
— Słuchaj, moja żono, i ty, synu, w moim wieku, kiedy się kto na co odważa, pewno już wie, dlaczego to czyni; robię, com powinien; zaniechajcie więc próżnej gadaniny. Tego wieczora chcę być panem swej woli.
— Mój ojcze!... — rzekł Agrykola. — Nie chcę zbijać postanowienia, chcę tylko dowieść, że nie wiesz, na co się narażasz...
— Wiem dobrze o wszystkiem — rzekł żywo żołnierz. — Wielkiej wagi jest krok, na który się ośmielam...
— Zastanów się raz jeszcze, na jakie wystawiasz się niebezpieczeństwo!
— No, mówmy o niebezpieczeństwach, mówmy o fuzji odźwiernego i o kosie ogrodnika — rzekł Dagobert, wzruszając z pogardą ramionami. — No! i cóż dalej? przypuśćmy, że położę głowę w tym klasztorze? alboź ty nie pozostaniesz dla matki? Dwadzieścia lat obywaliście się beze mnie... niewielką poniesiecie stratę...
— Ach! mój Boże! i to ja, ja jestem przyczyną wszystkich tych nieszczęść! — zawołała Franciszka.
— Pani Franciszko, uspokój się — rzekła zcicha Garbuska. — Agrykola nie dozwoli ojcu narażać się na takie niebezpieczeństwo.
Kowal rzekł wzruszonym głosem:
— Zanadto znam cię, mój ojcze, żebym się miał poważyć wstrzymywać bojaźnią śmierci...
— A o jakiem-że chcesz mówić niebezpieczeństwie?
— Ulękniesz się go.. jakkolwiek odważnym jesteś... — rzekł młodzieniec tonem uroczystym.
— Agrykolo — rzekł surowo i ostro Dagobert — obrażasz mnie. — Podłą jest rzeczą chcieć odwieść człowieka postrachem od spełnienia powinności...
— Przebacz mi, kochany ojcze... ale choćbym miał ściągnąć na siebie twą nienawiść, dowiesz się, na co się narażasz, przełażąc przez mur do klasztoru, i to jeszcze w nocy..
— Dość już, ani słowa więcej!.. — krzyknął żołnierz, tupnąwszy z gniewem nogą.
— Uprzedzam cię, że prawie niezawodne galery — wyrzekł kowal, zbladłszy ze wzruszenia.
— Nędzniku! — wrzasnął Dagobert — czy nie lepiej było raczej ukryć to.. aniżeli wystawiać mnie na to, abym się okazał zdrajcą i tchórzem! — Potem, chwyciwszy się oburącz za głowę, powtórzy: — Galery!...
I spuścił głowę, jakby zdruzgotany tem piorunującem słowem.
— Tak, tak, zakradać się do miejsca zamieszkanego w nocy, przez mur, gwałtem... za to czekają galery! — objaśnił Agrykola. — Jeżeli zostaniesz schwytany na gorącym uczynku; a można postawić dziewięć przeciw jednemu, że to może nastąpić. Klasztor jest mocno strzeżony; gdybyć poważył się uprowadzić dziewczęta wśród dnia, byłbyś aresztowany, lecz przynajmniej krok ten miałby, cechę śmiałości, za którą możeby cię sąd uniewinnił... Lecz napadać w nocy, dostawać się gwałtem przez mury.. Za to czekają galery. Teraz... ojcze, namyśl się.. co zrobisz, ja z tobą zrobię... nie pozwolę ci iść samemu..,.Słowo tylko powiedz.. a ukuję ci hak... za godzinę ruszymy.
Głębokie milczenie przerywały ciche łkania Franciszki; w rozpaczy powtarzała:
— Ja to, ja... wszystkiemu jestem winna.
Daremnie Garbuska usiłowała pocieszać Franciszkę.
Dagobert wpadł w osłupienie.
Przerażające słowa syna oświeciły mu rzeczywistość i zgubne następstwa; pozostawało mu albo zdradzić zaufanie marszałka Simon i złamać przysięgę, uczynioną umierającej matce sierot, albo też narazić siebie, a szczególniej syna, na straszną hańbę.... syna! i to jeszcze nie będąc zupełnie pewnym, czy zdoła uwolnić sieroty.
Wtem Franciszka, jakby z natchnienia zawołała:
— Mój Boże! może się znajdzie sposób oswobodzenia tych dzieci bez gwałtu.
— Jakiż to sposób, matko?
— Wszakże to ksiądz Dubois kazał je tam zaprowadzić, a mój spowiednik działał z namowy pana Rodina.
— A choćby i tak, napróżno udalibyśmy się do pana Rodina, nicbyśmy nie wskórali.
— U niego nie, ale może u tego władzę mającego księdza, który jest przełożonym Gabrjela, i który zawsze się nim opiekował.
— Cóż to za ksiądz, matko? — Ksiądz d‘Aigrigny.
— D‘Aigrigny! — zawołał Dagobert ze wstrętem. — Więc do tych matactw należy człowiek, który był wojskowym, nim został księdzem?
— Tak, ojcze, margrabia d’Aigrigny... dawniej, jeszcze za czasów Napoleona, służył w jakiemś obcem wojsku... a w roku 1815 Burbonowie dali mu pułk francuski...
— To on! — rzekł Dagobert przytłumionym głosem. — Wszędzie on! jak zły duch... kiedy idzie o matkę, o ojca lub dzieci.
— Co mówisz, mój ojcze?
— Margrabia d’Aigrigny! — mówił dalej Dagobert. — Wiecie wy, co to za człowiek? Nim został księdzem, dręczył swą miłością matkę Róży i Blanki, walczył przeciwko swemu krajowi i dwa razy potykał się z generałem Simon... Tak, kiedy generał, okryty ranami, był w niewoli w Lipsku, on tymczasem pod Waterloo, w obcem wojsku, walczył przeciwko nam. Za Burbonów, renegat ten, okryty zaszczytami, spotkał się znowu z napoleońskim generałem, który był wówczas w nieszczęściu. Wtedy to przyszło między nimi do pojedynku... Margrabia został raniony; ale generał Simon skazany na śmierć, musiał uciekać z Francji... Powiadacie, że ten renegat jest księdzem... A więc ja jestem zupełnie pewny, że to on kazał porwać Różę i Blankę przez nienawiść do ich rodziców... I ten niegodziwiec trzyma je w swej mocy!... A więc nietylko bronić muszę majątku tych dzieci... ale i ich życia!... Słyszycie?... ich życia!... bo on je zabić zechce!...
— Uważasz tego człowieka za zdolnego do...
— Człowiek, który zdradził swój kraj, a potem został jezuitą... zdolny jest do wszystkiego; może w tej chwili pastwią się nad temi dziećmi... bo rozłączyć je jest już to samo, co począć je zabijać!... Córki marszałka Simon są w mocy margrabiego d’Aigrigny i jego bandy... a ja będę się wahał ocalić je... z bojaźni galer!... Galer! cóż znaczą, zwłaszcza dla mnie, galery? Jeśli moje ostatnie usiłowanie nie uda się, myślicie, że będę żył? Kładź w ogień żelazo, mój chłopcze... Prędko, czas nagli...
— Ale, syn... pójdzie z tobą — zawołała Franciszka głosem macierzyńskiej rozpaczy i rzuciła się do nóg Dagoberta. — Jeśli ty zostaniesz przytrzymany... to i on także...
— To i cóż?... mam dwa pistolety; wystarczą dla obu.
— Ale ja... — zawołała biedna matka.
— Słusznie mówisz... pójdę sam.
— Nie pójdziesz sam... mój ojcze...
— Ale twoja matka!... Agrykolo... ty nie pójdziesz ze mną... zakazuję ci! — rzekł żołnierz, przyciskając syna do piersi.
— Ja... wykazawszy ci niebezpieczeństwo.. mam się cofnąć?... Pójdę z tobą, ojcze; jest to mojem prawem, moją powinnością, wreszcie taką jest moja wola!
— O! mój Boże! zlituj się nad nami! — modliła się biedna matka na klęczkach.
— Nie płacz tak, kochana matko, bo mi serce rozdzierasz — prosił Agrykola, — gdy obaj razem działać będziemy roztropnie, możemy dopiąć swego, prawie na nic się nie narażając, nieprawdaż, ojcze?... — rzekł kowal, mrugnąwszy na żołnierza. — Uwolnimy córki marszałka Simon i pannę de Cardoville... Garbusko, podajno mi kleszcze i młotek z dolnej szuflady.
— Oto są twe narzędzia, Agrykolo — rzekła Garbuska mocno mienionym głosem, drżącą ręką podając kowalowi kleszcze i młotek.
Dagobert ujął Franciszkę za rękę i rzekł:
— Znasz swego syna: przeszkodzić mu teraz, aby udał się ze mną niepodobna... Ale, bądź spokojna... dokażemy swego... jestem prawie pewny... Jeżeliby zaś nie udało się nam, gdybyśmy zostali przytrzymani... precz z samobójstwem; ojciec i syn pójdą spokojnie do więzienia, jak uczciwi ludzie. Gdy nadejdzie dzień sądu... wyznamy wszystko... powiemy, że doprowadzeni do ostateczności... przymuszeni byliśmy chwycić się ostatecznego środka... Dalej, chłopcze, kuj żwawo! — dodał Dagobert, zwracając się do syna — kuj... kuj... nie lękaj się, sędziowie są uczciwymi ludźmi i uwolnią uczciwych ludzi.
— Tak, tak, mój ojcze, słusznie mówisz; sędziowie ocenią różnicę, między złoczyńcami, a starym żołnierzem i jego synem, którzy z narażeniem swej wolności chcieli oswobodzić biedne ofiary.
— A jeżeli na to nie zwrócą uwagi — dodał Dagobert — ani twój syn, ani mąż nie będą zhańbieni w oczach uczciwych ludzi... Jeżeli oddadzą nas na galery... jeżeli tyle okażemy mocy, iż zachowamy sobie życie; to dobrze! stary i młody zbrodzień z chlubą dźwigać będą kajdany... nie my będziemy hańbieni, ale podły renegat... nikczemny jezuita, który zakałę przynosi swemu powołaniu... Dalej, dalej, kuj żelazo, mój synu!
— Teraz parę słów do ciebie, Garbusko, godzina zbliża się. Będąc w ogrodzie, czy uważałaś jak wysokie są piętra klasztoru?
— Niebardzo wysokie, panie Dagobercie, szczególnie od strony domu obłąkanych, w którym zamknięta jest panna de Cardoville.
— Jakimże sposobem zdołałaś zbliżyć się i mówić z tą panną?
— Była za parkanem, przedzielającym ogrody.
— Wybornie... — rzekł Agrykola, nie przestając kuć swego żelaza — będziemy mogli dostać się z jednego ogrodu do drugiego; może też łatwiej będzie dostać się przez dom obłąkanych... Ale nie wiesz, gdzie jest pokój panny de Cardoville?
— Zaraz... — odrzekła Garbuska, przypominając — ona mieszka w kwadratowym pawilonie, a nad jej oknem jest daszek, pomalowany w białe i niebieskie pasy.
— Bardzo dobrze... zapamiętam to.
— A mniej więcej, gdzie są celki mych biednych dzieci? — zapytał Dagobert.
Po chwili namysłu, Garbuska odrzekła:
— Celki te znajdują się naprzeciw okna panny de Cardoville, gdyż już od dwóch dni dawała im znaki, a teraz przypominam sobie, iż wspomniała, że te celki są jedna nad drugą, na dole i na piętrze.
— A czy okna są zakratowane? — zapytał kowal.
— Mniejsza o to, dziękujemy ci, moje dziecko; po tem objaśnieniu możemy iść — rzekł Dagobert — co do reszty, mam ja swój plan.
— Moja kochana Garbusko, dajno wody — rzekł kowal — aby ostudzić żelazo — a, zwracając się do ojca, zapytał: — czy dobry będzie ten hak?
— Wyborny, mój chłopcze.
Franciszka Baudoin gorąco modliła się na klęczkach: błagała Boga o miłosierdzie dla męża i syna, prosiła, aby tylko na nią samą zesłał karę, gdyż ona była przyczyną rozpaczliwego kroku Dagoberta i Agrykoli.
Ojciec z synem w milczeniu kończyli swe przygotowania; bladzi i w uroczystym nastroju; pojmowali niebezpieczeństwo przedsięwzięcia.
Biła godzina dziesiąta na wieży kościoła Saint-Merry.
Słabo było słychać bicie zegara z powodu silnego wiatru i deszczu, który nie przestawał padać.
— Dziesiąta! — zawołał Dagobert — nie mamy już ani minuty czasu do stracenia; Agrykolo, bierz worek.
— Zaraz, ojcze.
Kowal przystąpił do szwaczki, która zaledwie na nogach trzymać się mogła i rzucił jej po cichu:
— Jeżeli nie wrócimy do jutra rana... polecam ci mą matkę... Pójdziesz do pana Hardy; może już wrócił z podróży. Pocałuj mnie, siostro i bądź dobrej myśli...
I głęboko wzruszony, serdecznie uściskał Garbuskę, która o mało co nie zemdlała.
— Choć, stary Ponury... dalej w drogę — rzekł Dagobert — będziesz nam służył za pikietę.
Potem, przystąpiwszy do żony, która przyciskała do piersi głowę syna, rzekł tonem spokojnym:
— No, kochana żono, dopilnuj, aby ogień nie wygasł... za dwie lub trzy godziny przyprowadzimy ci moje sieroty i piękną pannę... Ucałuj mnie... na szczęście.
Rzuciła się mężowi na szyję. Niema jej rozpacz, objawiająca się tylko łkaniami, rozdzierała serce. Dagobert zmuszony był wyrwać się z jej objęć i rzekł zmienionym głosem:
— Chodźmy, chodźmy, ona mi serce rozdziera... czuwaj nad nią.
I wsunąwszy pistolety do kieszeni surduta, postąpił ku drzwiom, a za nim Ponury.
— Synu!... niech — cię uściskam raz jeszcze... może ostatni! — zawołała biedna matka.
Kowal łzy swe połączył ze łzami matki:
— Bądź zdrowa. Wkrótce się zobaczymy.
Żywo pośpieszył za ojcem.
Franciszka, głęboko westchnąwszy, padła na krzesło, podtrzymywana przez Garbuskę.
Zegar w pobliżu wydzwonił pól do dwunastej, kiedy Dagobert z Agrykolą stanęli na bulwarze szpitalnym.
Wiatr dął gwałtownie, deszcz rzęsisty padać nie przestawał; mimo przeciągających chmur noc była stosunkowo jasną, gdyż była to pełnia.
Przy świetle tem można było widzieć ciemne drzewa i mury, okalające ogród klasztorny. Zdala nad bulwarem błotnistym, wiatr powiewał latarnią, której czerwonawe światło przedzierało się przez mgłę. Niekiedy w oddaleniu, słychać było turkot późno wracającej karety.
Dagobert z synem, po wyjściu z domu, prawie nic do siebie nie mówili. Szli zadumani. Agrykola niósł na plecach worek, w którym był powróz, hak i odłamek żelaza; Dagobert wspierał się na ramieniu syna, a za nimi postępował Ponury. Stary żołnierz rzekł:
— Teraz dopiero wpół do dwunastej; trzeba zaczekać do północy. Usiądziemy na tej ławie i naradzimy się.
Siedli.
— Agrykolo... mój kochany... jeszcze czas... proszę cię... puść mnie samego... im bardziej zbliża się stanowcza chwila, tem więcej lękam się, że wplączesz się w tę niebezpieczną sprawę.
— A ja, ojcze... im bliżej do czynu, tem więcej jestem przekonany, że ci się na coś przydam... ten dług honorowy spłacić — uważasz za swą powinność... połowę tej zapłaty ja biorę na siebie. Nie mówmy już o tem... lepiej naradźmy się, jak działać.
— Ha! widzę, że muszę cię wziąć z sobą.
— Trzeba tak zrobić, ojcze, żeby uwolnić dziewczęta i nie wpaść w biedę. Zauważyłem, że tam, w rogu, przy ogrodzie, jest szopa... przez tę szopę dostaniemy się do ogrodu. Ale, ojcze, zapomniałem: gdy się do szopy dostaniemy, czy weźmiemy z sobą Ponurego?
— Naturalnie. Jeśli tam jest jaki pies, on się z nim rozprawi; uprzedzi nas także o zbliżaniu się stróżów nocnych. A przytem... On jest tak zmyślny i tak przywiązany do Róży i Blanki, że może nam ułatwi ich wyszukanie.
W tej chwili dał się słyszeć uroczysty dźwięk, zegar wybijał północ. Zadrżeli obaj, w milczeniu jeden drugiemu uścisnął rękę. Serca ich odpowiedziały swem biciem dźwiękom zegara, rozlegającym się wśród ponurego milczenia nocy. Dagobert odezwał się:
— Północ... uściskaj mnie i... naprzód!
Chwila była uroczysta, stanowcza.
— Teraz, ojcze, działać należy z taką przezornością i odwagą, jak złodzieje.
Z łatwością znaleźli szopę; wydawała się całkiem zrujnowaną.
— Wybornie — rzekł kowal do ojca.
Krzepki młodzieniec oparł się plecami o szopę i mocno odsadził się nogami: lecz w tejże chwili Ponury zawarczał. Dagobert schwycił syna za rękę:
— Cyt!... Nie ruszaj się. Ponury czuje kogoś w ogrodzie...
Przez chwilę stali w milczeniu, nie ruszając się. Pies, posłuszny panu, przestał warczeć, ale niespokojność i niecierpliwość jego stawały się coraz wyraźniejsze. Z tem wszystkiem nic nie było słychać.
— Pies zapewne pomylił się, ojcze.
— O nie... nie ruszaj się.
Ponury mocno wciągnął w siebie powietrze.
— Idą! — szepnął Dagobert.
— Uciekajmy więc, ojcze.
— Nie... przysłuchajmy się... będzie czas...
Słychać było ciężkie stąpanie po ziemi i niewyraźną rozmowę.
— To pewno stróże, o których wspominała Garbuska.
— Tem lepiej... teraz nierychło wrócą tutaj...
Stąpanie coraz mniej słyszeć się dawało, nareszcie zupełnie ucichło. Dagobert rzekł synowi:
— No, teraz nie traćmy czasu... Muszą już być daleko... Trzeba co prędzej wysadzić deski.
Agrykola z całej siły oparł się o szopę; szopa, mimo starości, mocno się trzymała.
— Do licha! — rzekł kowal: — musi tu być żelazny rygiel! inaczej nie wytrzymałyby te stare deski. Daj mi ojcze powróz i hak, wlezę na mur i otworzę drzwi ze środka.
Żołnierz oparł się o mur i skrzyżował ręce; kowal wdrapał mu się na szerokie plecy, a czepiając się powrozu i korzystając z nierówności muru, dostał się na jego szczyt.
Wierzchołek muru był posypany tłuczonem szkłem. Pokaleczył sobie kolana i ręce; lecz, aby nie przestraszyć ojca, stłumił krzyk bólu, przełożył hak i spuścił się po powrozie do ogrodu.
Szopa była blisko; zamek tak był lichy, iż Agrykola złamał go odrazu; drzwi się otworzyły i Dagobert wszedł do ogrodu, a z nim Ponury.
— No, dzięki tobie, mój chłopcze, rzecz najważniejsza zrobiona. Teraz panna de Cardoville i moje sieroty mają przynajmniej którędy wyjść. Idzie teraz o to jak je wynaleźć, nie spotkawszy się z nikim. Ponury pójdzie naprzód. No, stary, marsz, tylko nie szczekaj.
Ponury postąpił kilka kroków i, węsząc, przysłuchiwał się. Przyszli do małego placyku, otoczonego wysokiemi drzewami. Agrykola rzekł:
— Pójdźmy aleją, ciągnącą się wzdłuż muru.
— Dobrze, lecz idźmy nie po ścieżce, ale po trawie, żeby nie słychać było stąpania.
Czas niejaki szli długą, krętą aleją; niekiedy zatrzymywali się, przysłuchując, lub przypatrywali się dziwnym kształtom, jakie przybierały drzewa przy słabem świetle księżyca. Pół do pierwszej wybiło, gdy ojciec z synem zbliżali się do żelaznej kraty, opasującej odzielny ogród przełożonej.
— Ten tam pawilon — szeptał Agrykola — powinien być tym, w którym mieszka panna de Cardoville.
— A naprzeciwko gmach — dodał ojciec — w którym więżą biedne sieroty, ale go stąd nie widać... Drogie dzieci tak blisko są od nas i pewnie smucą się i płaczą — szeptał stary żołnierz z uczuciem.
— Byleby tylko ta krata żelazna nie była zamkniętą.
Krata nie była zamkniętą na klucz, Dagobert chciał ją otworzyć.
— Strzeż się, ojcze, żeby nie zaskrzypiała.
— To jak otwierać: powoli czy prędko?
— Puść mnie, ja otworzę.
I nagle otworzył drzwi kraty tak zręcznie, że ledwo co skrzypnęły.
Zatrzymali się przez chwilę i niespokojni przysłuchiwali się. Wszędzie panowała cisza i spokój. Zdecydowali się wejść do ogrodu przełożonej.
Tu Ponury wesoło podniósł oczy, z zadowoleniem machał ogonem, nareszcie popędził wprost ku drewnianym sztachetom, gdzie rano Róża Simon rozmawiała z panną de Cardoville. Zatrzymał się w tem miejscu, potem zaczął wąchać, szukając zgubionego śladu.
Dagobert z Agrykolą z wielką uwagą śledzili wszystkie jego poruszenia.
— Pewno Róża tu była, kiedy Garbuska ją widziała — domyślał się Dagobert. — Ponury wpadł na trop.
Po krótkiej chwili pies obejrzał się na Dagoberta i co tchu poleciał ku drzwiom gmachu, leżącego naprzeciwko pawilonu Adrjanny.
— Teraz już niema wątpliwości, sieroty muszą tu być — szeptał Dagobert.
— Zobaczmy, czy są kraty w oknach?
Zbliżył się do Ponurego.
— No i cóż, stary — pytał Dagobert, — czy tu są twoje panie?
Ponury odpowiedział radosnem skomleniem i cichem szczeknięciem. Dagobert oburącz chwycił go za pysk.
— Zgubi nas! — zawołał Agrykola.
W tej chwili żelazne kraty, którędy weszli i które Agrykola zostawił otwarte, z łoskotem się zatrzasły.
— Zamknięto nas! — zawołał kowal. — Siedzimy w pułapce!...
Ojciec z synem z przerażeniem spojrzeli na siebie, wreszcie Agrykola rzekł:
— Może też same się zamknęły, albo wiatr... Pójdę zobaczyć i jeśli można, znowu roztworzę...
— Śpiesz się!... a ja tymczasem obejrzę okna.
Agrykola szybkim krokiem poszedł do kraty, Dagobert zaś, skradając się wzdłuż muru, zbliżył się ku dolnym oknom. Było ich cztery, a w tej liczbie dwa bez krat.
Spojrzał w górę; pierwsze piętro niewysokie a okna bez krat. Ta więc z sióstr, którą osadzono na piętrze, mogłaby przywiązać prześcieradło do okna i spuścić się po niem na dół, ale tu zachodziła nowa trudność; są cztery okna: w które więc zapukać?
Agrykola spieszno powracał.
— To pewno wiatr zatrzasnął drzwi — objaśnił. — Otworzyłem je i założyłem kamieniem...
— Lecz jak tu poznać ich okna? — pytał niespokojnyny żołnierz. — Zawołać na chybił trafił... jeśli nie trafimy w okna właściwe zrobi się hałas.
— Boże mój, Boże! — utyskiwał kowal.
— A czas ucieka — przerwał żywo Dagobert — trzeba ryzykować... Zawołam głośno Różę albo Blankę; zrozpaczone dziewczęta pewno nie śpią... Usłyszawszy mój głos, zerwą się... Ta, która mieszka na piętrze, zaraz się spuści po prześcieradle i za pięć minut tu będzie... a ta, która mieszka na dole, jeśli w jej oknie niema kraty, natychmiast będą przy nas, a jeśli jest krata, wyłamiemy ją...
— Ależ, ojcze, głośno wołać? Jak usłyszą, wszystko będzie stracone.
— Zanim sprowadzą stróżów i pootwierają kilkoro drzwi... dzieci wydostaną się.
— Mam, ojcze, sposób!... — zawołał nagle Agrykola — i to sposób pewny... Garbuska mówiła, że panna Adrjanna rozmawiała z Różą i Blanką na migi... Musi więc wiedzieć, w których oknach mieszkają.
— Dobrze mówisz... Trzeba wpierw iść do niej...
Parkan był niedaleko; Agrykola odrazu wysadził trzy deski i otworzył wejście.
— Zostań tu, ojcze, i pilnuj — rzekł kowal, przełażąc do ogrodu doktora Baleinier.
Okno, o którem mówiła Garbuska, łatwo było poznać. Szerokie i wysokie, miało nad sobą pewien rodzaj wystawki, bo dawniej były tu drzwi, które zamurowano do trzeciej części wysokości. Okno było zakratowane, ale dosyć rzadko.
Agrykola, zbliżywszy się do okna, widział, że w pokoju było ciemno; lecz w tylnej ścianie, przez drzwi nawpół roztwarte, widać było światło. Kowal, domyślając się, że panna de Cardoville jeszcze nie śpi, lekko zapukał. W kilka sekund otworzyły się drzwi drugiego pokoju. Panna de Cardoville wyszła z drugiego pokoju... Świeca, którą trzymała w ręku, dobrze oświetlała jej uroczą twarz; malowały się na niej zdziwienie i niepokój... Postawiła lichtarz na stole i zbliżywszy się nieco ku oknu, przysłuchiwała się... Nagle zadrżała i zastanowiła się. Dostrzegła, że ktoś patrzy w okno.
— To ja, Agrykola Baudoin.
Adrjanna usłyszała głos i poznała go. Zrozumiawszy, zbliżyła się do okna i ostrożnie je otworzyła.
— Panno de Cardoville! hrabiego Montbron niema w Paryżu; ja z ojcem przyszliśmy oswobodzić panią.
— O! jakże ci wdzięczna jestem, panie Baudoin, lecz najpierw myślcie o pannach Simon.
— Przychodzę zapytać, gdzie są ich okna?
— Jedno na dole, ostatnie od ogrodu; drugie wprost nad niem na piętrze.
— Teraz je ocalimy — rzekł kowal.
— Zaczekaj pan... do pierwszego piętra wysoko... Przy budującej się kaplicy są długie łaty do rusztowania, to ci się przyda.
— Posłużą mi zamiast drabiny...
— Myślcie tylko o tych biednych sierotach... Byle je tylko oswobodzić jeszcze tej nocy, o mnie mniejsza, czy dzień lub dwa zostanę tu jeszcze...
— Nie, pani — przerwał kowal — niezmiennie wiele na tem zależy, abyś i pani wyszła stąd jeszcze tej nocy... Idzie o interes ważny...
— O czem pan chce mówić?
— Nie pora teraz obszerniej to tłumaczyć; zaklinam panią, abyś za mną pośpieszyła... mogę wyrwać dwa pręty z tej kraty...
— To nie potrzeba. Łatwiej będzie złamać zamek, i będę mogła wyjść swobodnie, gdyż sama tu mieszkam.
— Za dziesięć minut będziemy na bulwarze. Tylko prędko wybierz się pani; i weź szal, gdyż noc bardzo chłodna...
— Panie Agrykolo, wiem, na co się pan naraziłeś dla mnie... Lecz nie wracaj pan po mnie przed oswobodzeniem córek marszałka Simon.
— Dzięki otrzymanym od pani wskazówkom nie będzie to rzeczą zbyt trudną.
Posłuszny wskazówkom panny de Cardoville, Agrykola pobiegł do budującej się kaplicy, chwycił w silne ręce długą żerdź i śpieszył z nią do ojca.
Zaledwie minął parkan, biegnąc cieniem ku kaplicy, wydało się Adrjannie, że widzi postać ludzką, wychodzącą z gęstwiny ogrodu klasztornego, przebiegającą szybko aleję i niknącą za wysokim szpalerem bukszpanowym. Przestraszona Adrjanna napróżno cichym głosem wołała na Agrykolę, chcąc go przestrzec. Już jej słyszeć nie mógł, już przybył do ojca, który, gorejąc z niecierpliwości, biegał podsłuchując od jednego do drugiego okna, coraz większą dręczony niespokojnością.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Agrykola pocichu — oto okna sierot.
— Nareszcie! — zawołał uradowany żołnierz i pobiegł obejrzeć wskazane okna.
Poczem dodał zadowolony:
— I krat w nich niema.
— Najpierw trzeba przekonać się, czy która z nich jest w swojej celi — mówił kowal — postawię żerdź przy murze, wlezę po niej aż na piętro.
— Dobrze, moje dziecko, skoro się tam dostaniesz, zapukaj w szybę i wołaj Róży i Blanki; jak ci odpowiedzą, zleziesz na dół, a wtedy biedne dziecko spuści się; one są zręczne i śmiałe.
Podczas gdy Agrykola ustawiał żerdź i zamierzał włazić, Dagobert zapukał w dolne okna, wołając po cichu:
— To ja... Dagobert.
Róża Simon rzeczywiście zajmowała tę celkę. Biedna dziewczyna, zrozpaczona, że ją rozłączono z siostrą dręczona gorączką nie spała i zalewała się łzami. Zrazu, po zapukaniu, przelękła się; gdy jednak usłyszała głos żołnierza, głos tak jej znany i miły, podniosła się. Siedząc jeszcze na łóżku, przyłożyła rękę do czoła, jakby dla upewnienia, że to nie sen; potem szybko skoczyła do okna...
Lecz w tejże chwili... zanim jeszcze zdążyła otworzyć okno, rozległy się dwa wystrzały, a po nich krzyki:
— Złodzieje!... złodzieje!... Na pomoc!... ratunku...
Sierota, zdrętwiała od strachu, patrząc oknem, widziała niewyraźnie, przy świetle księżyca, jak kilku ludzi potykało się zawzięcie...
Krzyki o ratunek powtarzały się ciągle.
Mniej więcej na dwie godziny przed opisanymi tu wypadkami w klasztorze Panny Marji, Rodin i ksiądz d’Aigrigny znajdowali się razem w gabinecie przy ulicy Środek-Ursynów, gdzieśmy ich poprzednio już widzieli. Rodin, odziany zawsze po swojemu, brudno, niechlujnie, siedział skromnie przy biurku i pisał, jako uniżony sekretarz, chociaż obowiązki jego były daleko ważniejsze; był Socjuszem, a w istocie miał obowiązek nie odstępować swego przełożonego ani na chwilę, pilnie uważać, śledzić najdrobniejsze jego czyny i o wszystkiem donosić do Rzymu.
Pomimo zwykłej, pozornej obojętności na wszystko, okazywał widoczny niepokój; odpowiadał jeszcze krócej, niż zwykle, na rozkazy i zapytania, odbierane od księdza d’Aigrigny, który zaledwie przed chwilą przybył.
— Cóż tu zaszło nowego podczas mej nieobecności? — zapytał margrabia Rodina. — Czy zawsze pomyślne nadchodziły wieści?
— Bardzo pomyślne.
— Przeczytaj je.
— Zanim zdam z nich sprawę Waszej Wielebności — rzekł Rodin — uprzedzić winienem, że Morok znajduje się tu już od dwóch dni.
— Morok? — zdziwił się d’Aigrigny. — Sądziłem, że, opuściwszy Niemcy i Szwajcarję, otrzymał z Friburga rozkaz udania się na południe. Teraz właśnie w Linie i Awugdunionie mógłby być bardzo użytecznym pośrednikiem... gdyż protestanci burzą się, zachodzi obawa reakcji przeciw katolikom.
— Nie wiem, czy Morok nie miał jakich szczególnych powodów do zmienienia kierunku podróży. Powiedział mi, że chce tu dawać przedstawienia.
— Jakie przedstawienia?
— Podczas przejazdu przez Lugdun, agent dramatyczny zobowiązał go, aby za bardzo korzystnem wynagrodzeniem dawał ze swą menażerją przedstawienia w teatrze Porte-Saint-Martin.
— Niechże i tak będzie — rzekł d’Aigrigny, wzruszywszy ramionami — lecz rozpowszechnianiem broszur, sprzedażą różańców i obrazków, jako też przez wpływ, jakiby pewno wywierał na mniej oświecony lud Południowego departamentu i Bretonji, mógłby oddać daleko większe usługi, aniżeli swą działalnością w Paryżu.
— Jest on tu, na dole, wraz z pewnym olbrzymem, który mu zawsze towarzyszy; gdyż Morok, jako dawny sługa Waszej Wielebności, spodziewa się, że dostąpi zaszczytu ucałowania jeszcze dziś ręki Waszej Wielebności.
— Niech o tem nie marzy. Wiesz przecie, ile nam jeszcze pozostało zajęcia na dzisiejszy wieczór. Czy poszedł kto na ulicę Świętego Franciszka?
— Wysłałem... Stary żyd, jak oznajmił, już został zawiadomiony przez notarjusza. Jutro, o godzinie szóstej rano, mularze wybiją zamurowaną bramę, a tak dom ten, po stu pięćdziesięciu latach, pierwszy raz będzie otworzony.
D’Aigrigny zamyślił się, poczem odezwał się do Rodina.
— Dziś, przed tak stanowczym dniem jutrzejszym, trzeba o wszystkiem pamiętać, przypomnieć sobie, i niczego nie zaniedbać. Odczytaj mi kopję owej noty, dotyczącej pana Rennepont’a, zaciągniętej do archiwum zgromadzenia przed 150-ciu laty.
Sekretarz wyjął z szafy notę i czytał:
„Dziś, dnia 19 lutego 1682 roku, Przewielebny ojciec Aleksander Bourdon nadesłał zawiadomienie, z temi słowy: niezmiernie ważne na przyszłość“:
„Niedawno powzięto wiadomość, z zeznań umierającego, o rzeczy, zachowywanej w wielkiej tajemnicy.
„Pan Marjusz Rennepont, jeden z najczynniejszych i najniebezpieczniejszych przywódców wyznania reformowanego, jeden z najzawziętszych wrogów naszego świętego zgromadzenia, wrócił był, jak się zdawało na łono świętej matki naszego kościoła, a to jedynie w tym celu, aby uchronić swój majątek przed konfiskatą, za karygodne, niereligijne jego postępowanie; gdy jednak wiele osób z naszego towarzystwa dostarczyło dowodów, że nawrócenie się Marjusza Rennepont’a — jest pozorne tylko, ogłoszono go za odszczepieńca, z rozkazu króla Ludwika XIV, skonfiskowano mienie, on zaś sam skazany na dożywotnie galery. Dla uniknięcia tej kary dopuścił się samobójstwa; za taką haniebną zbrodnię, ciało jego włóczono po ulicy, a w końcu oddano psom na pożarcie“.
„Po tej wstępnej wiadomości, przystępujemy do rzeczy tajemnej, tak niezmiernie ważnej w przyszłości dla dobra naszego towarzystwa.
„Jego Królewska Mość Ludwik XIV, w swej ojcowskiej i katolickiej miłości dla kościoła, a szczególniej też dla naszego towarzystwa, w nagrodę za to, żeśmy się przyczynili do wykrycia, iż Rennepont był haniebnym i świętokradzkim heretykiem i odszczepieńcem, darował nam skonfiskowane jego dobra.
„Dowiedzieliśmy się z pewnością, że przy tej konfiskacie, a zatem z uszczerbkiem naszego towarzystwa, zatajono dom w Paryżu, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3, i sumę pięćdziesięciu tysięcy talarów w złocie.
„Dom sprzedany został przed konfiskatą, podstępnym sposobem, pewnemu przyjacielowi pana Rennepont’a, na nieszczęście dobremu katolikowi, którego przeto nie można ścigać z przyzwoitą surowością.
„Dom ten, wskutek nagannego porozumienia się tegoż przyjaciela z wydziedziczonym, którego to przyjaciela jednak do odpowiedzialności pociągnąć nie można, został zamurowany, i ma być otworzony nie prędzej jak za sto pięćdziesiąt lat, a to stosownie do ostatniej woli pana Rennepont’a.
„Co się tyczy owych pięćdziesięciu tysięcy talarów, powierzone one zostały osobie, na nieszczęście dotąd niewiadomej, na procent składany, z tem, aby, po upływie stu pięćdziesięciu lat, rozdzielone były pomiędzy wówczas żyjących potomków pana Rennepont’a.
„Suma ta w ten sposób pomnażana, stanie się z czasem olbrzymią, i wyniesie, mniej więcej, od czterdziestu do pięćdziesięciu miljonów liwrów turońskich.
„Z niewiadomych dotąd powodów, objaśnionych w testamencie, pan Rennepont zataił przed swą rodziną, którą ustawy przeciw heretykom-protestantom wypędziły z Francji, i rozproszyły po Europie, zataił, mówię, istnienie wspomnianej sumy; wezwał tylko krewnych, aby z pokolenia na pokolenie zalecali następcom, iżby przy życiu pozostali potomkowie, po stu pięćdziesięciu latach zebrali się w Paryżu, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3, dnia 13-go lutego 1832 r. Aby zlecenie owo nie zostało zapomnianem, zobowiązał niewiadomego człowieka, którego jednak rysopis nam dostarczono, ażeby sporządził z bronzu medale, na których to zlecenie i ta data były oznaczone, i ażeby rozesłał je, po jednym egzemplarzu, członkom jego rodu. Był to środek tem potrzebniejszy, że z innych, również niewiadomych pobudek, które zapewne będą wyjaśnione w testamencie, spadkobiercy obowiązani będą stawić się owego dnia, przed południem, osobiście, a nie przez zastępców, gdyż w ostatnim razie utraciliby prawo do spadku.
„Człowiek nieznany, który udał się dla rozdania tych medaljonów członkom rodziny Rennepont’a, jest mężczyzną do trzydziestu sześciu lat mającym, miny wyniosłej, smętnej, wysokiego wzrostu; każe nazywać się Józefem; pada mocne podejrzenie, że ten podróżny jest czynnym i niebezpiecznym emisarjuszem owych zbrodniczych, nienawistnych Bogu republikanów i reformatorów siedmiu zjednoczonych prowincyj!
„Z powyższego wynika, że ta suma, powierzona przez owego odszczepieńca niewiadomym rękom, sposobem ukradkowym, wymknęła się z pod zapewnionej nam przez króla konfiskaty; ogromny to więc uszczerbek, szkaradny podstęp, który koniecznie wypada nam powetować, jeśli nie teraz, to przynajmniej w przyszłości.
„Ponieważ nasze towarzystwo trwać będzie aż do skończenia wieków, łatwo więc będzie, dzięki związkom naszym na całej kuli ziemskiej, za pomocą misyj i innych instytucyj, śledzić odtąd rozgałęzienia tej rodziny Rennepont’ôw, od pokolenia do pokolenia, nigdy ich z oka nie spuszczając, aby za sto pięćdziesiąt lat, w chwili podziału tego ogromnego nagromadzić się mającego majątku, towarzystwo nasze wejść znowu mogło w jego posiadanie, od którego tak zdradziecko zostało usunięte. Wrócić zaś powinno per fas aut ne fas, jakim bądź sposobem, choćby nawet podstępem lub gwałtem, gdyż nasze towarzystwo nie jest obowiązane postępować inaczej przeciwko przyszłym przywłaszczycielom naszych dóbr, tak złośliwie, łotrowsko zdefraudowanych przez tego niegodziwego, świętokradzkiego odszczepieńca. Bo wszystkim i każdemu wiadomo, że dozwolonem jest prawnie bronić, zachowywać i odzyskiwać swoją własność wszelkiemi sposobami.
„Ta więc rodzina Rennepont’ôw, aż do chwili zupełnej restytucji wydartego naszemu towarzystwu majątku, uważaną ma być za potępioną i odrzuconą, jako przeklęte pokolenie Kaina odszczepieńca; dobrze więc będzie nietylko dawać na nią ustawiczną baczność, ale nadto, w miarę możności, prześladować ją.
„Dlatego potrzeba koniecznie, poczynając od dnia dzisiejszego aż do wyżej oznaczonego terminu, wyprowadzać rok rocznie śledztwo, co do stanu członków tej rodziny“.
Rodin przestał czytać i rzekł do księdza d’Aigrigny:
— Następują coroczne sprawozdania o stanie tej rodziny od 1682 roku, aż do ostatnich dni. Sądzę, iż zbyteczną byłoby rzeczą czytać Waszej Wielebności te sprawozdania?
— Nie trzeba — odpowiedział d’Aigrigny — ta nota dokładnie przedstawia wszystko. — Następnie dodał z triumfem:
— Jakże wielką jest potęga stowarzyszenia, opartego na podaniu i wieczności!... Dzięki tej nocie, zachowanej przez półtora wieku w naszem archiwum, rodzina ta była śledzoną z pokolenia do pokolenia. Nareszcie jutro odzyskamy tę wierzytelność, małą w zaczątku, ale w ciągu stu pięćdziesięciu lat, wzrosłą do ogromnego majątku. A w tem wszystkiem jedna jeszcze okoliczność mocno mnie zajmuje.
— Jakażby to? — zapytał Rodin.
— Myślę o wiadomościach, które nadaremno usiłowano otrzymać od starego żyda, stróża domu przy ulicy Świętego Franciszka... Czy próbowano raz jeszcze, jak to poleciłem?
— Próbowano...
— No i cóż?
— Tym razem, jak poprzednio, niepodobna było dowiedzieć się cośkolwiek od tego skrytego, starego żyda; zresztą on już prawie zupełnie zdziecinniał, a jego żona również nie więcej warta od niego.
— Kiedy pomyślę — mówił ksiądz d’Aigrigny — że od półtora wieku dom ten przy ulicy Świętego Franciszka był zamurowany i zamknięty, że straż jego z pokolenia na pokolenie pozostawała przy tej samej rodzinie Samuela, nie mogę przypuścić, iżby oni nie wiedzieli, kto był i jest depozytarjuszem sum, które wzrastając ciągle, stanowią teraz ogromny kapitał.
— Widziałeś, Wasza Wielebność — odrzekł Rodin — z noty, załączonej do akt naszych o tym interesie, że w różnych epokach usiłowano otrzymać od nich wiadomości w tym przedmiocie, którego nota ojca Bourdon nie wyjaśniła. Pomimo tych usiłowań, ta rasa stróżów żydów zawsze była niemą, z czego wnosić należy, że rzeczywiście nic nie wiedzieli.
— Otóż właśnie uważam za rzecz nieprawdopodobną... bo przecież... pradziad tych wszystkich Samuelów, przed stu pięćdziesięciu laty, był obecnym przy zamykaniu tego domu... Był on, jak mówią akta, powiernikiem czy też służącym pana Rennepont’a. Niepodobna, żeby nie wiedział o wielu rzeczach, o których podanie pewno przechowało się — dowodził d’Aigrigny.
— Jeśliby mi wolno było uczynić uwagę... — rzekł pokornie Rodin.
— Mów... proszę...
— Niewiele lat temu powzięto wiadomość, że kapitał istnieje i że doszedł do ogromnej sumy...
— Tak jest — odpowiedział d’Aigrigny — osoba, która powiedziała o tem swemu spowiednikowi, ze wszech względów zasługuje na zupełną wiarę... Niedawno jeszcze ponowiła to zeznanie... lecz pomimo wszelkich nalegań w tej mierze przewodnika jej sumienia, nie chciała wyjawić, w czyjem są ręku, zapewniając zawsze, że nie można było złożyć ich w pewniejsze ręce. Jednakże, kto wie, czy obecny posiadacz tej ogromnej sumy stawi się jutro, pomimo, że tak wychwalają jego prawość? Co do mnie, im bardziej zbliża się stanowcza chwila, tem niespokojniejszy jestem... Bo też idzie tu o rzecz tak wielkiej wagi, że gdyby się udała, skutki jej byłyby nieobliczalne!... Zresztą, przynajmniej... wszystko się zrobiło, co tylko zrobić było można.
Socjusz nic nie odpowiedział.
D’Aigrigny spojrzał ze zdziwieniem i dodał:
— Czy nie podzielasz zdania mego?... można było uczynić co więcej?... alboż nie uczyniliśmy wszystkiego, co tylko jest w mocy ludzkiej?...
Rodin nisko się ukłonił, lecz nie rzekł ani słowa.
— Jeżeli sądzisz, że pominięto jaką potrzebną ostrożność — zawołał d’Aigrigny — mów!... Jest jeszcze czas... Co można zrobić? Wszak wszyscy potomkowie są usunięci; skoro więc Gabryel stawi się jutro przy ulicy Świętego Franciszka, on będzie jedynym przedstawicielem rodziny Rennepont’ôw, a zatem jedynym spadkobiercą tego ogromnego majątku. A stosownie do jego piśmiennego zrzeczenia się i według ustaw naszych, nie on, ale zakon nasz posiądzie go. Możnaż było działać lepiej?
— Nie śmiem objawić w tej mierze żadnego mego zdania — odrzekł Rodin pokornie — dobry lub zły skutek okaże, czy dobre lub złe użyte były środki.
Po chwilowem milczeniu d’Aigrigny mówił dalej:
— Przeczytaj mi ostatnie raporty o każdej z głównych osób.
Rodin czytał co następuje:
„Jakób Rennepont, zwany Leżynago, widziany był w więzieniu za długi, gdzie jest osadzony, dziś o godzinie ósmej wieczorem“.
— Z jego strony nie potrzebujemy jutro obawiać się niczego... Jeden więc pozostaje na boku... Czytaj dalej.
„Przełożona klasztoru Panny Marji, na żądanie księżny Saint-Dizier, zamknęła jeszcze ściślej Różę i Blankę Simon. Zbrojna straż czuwać będzie przez noc koło klasztoru“.
— I z tej strony niema obawy — dodał d’Aigrigny. — Czytaj dalej.
„Doktór Baleinier, również na żądanie księżny Saint-Dizier, nie przestaje mieć pod ścisłą strażą panny de Cardoville; o trzy kwadranse na dziewiątą brama do jej pawilonu została zaparta i na klucz zamknięta“.
— Bardzo dobrze, o jeden kłopot mniej.
— Co do pana Hardy — mówił dalej Rodin — odebraliśmy dziś rano z Tuluzy bilet od pana Bressac, jego przyjaciela, któremu tak szczęśliwie udało się wyświadczyć nam przysługę, oddalając stąd tego fabrykanta już od kilku dni; przy tym bilecie jest list pana Hardy, pisany do zaufanej osoby; pan Bressac uznał za potrzebne nie dopuścić, aby ten list doszedł do miejsca swego przeznaczenia, i nam go przesłał, jako dowód jego zabiegów, które tak dobrze mu się udały, a za które, jak się spodziewa, okażemy mu wdzięczność; gdyż, jak mówi, aby nam skutecznie służyć — w sposób najniegodziwszy zdradza swego najzaufańszego przyjaciela, odgrywając haniebną komedję. Pan Bressac nie wątpi, że po usługach, jakie nam oddał, zwrócimy mu listy, czyniące go od nas zależnym, gdyż mogłyby zgubić kobietę zamężną, którą namiętnie kocha. Mówi, że należałoby się ulitować nad jego okropnem położeniem.
— Te lamenty na to, że przeszkadzamy jego występnym związkom miłosnym, wcale na politowanie nie zasługują — odrzekł ze wzgardą d’Aigrigny. — Zresztą, pomyśli się o tem... Pan Bressac może być nam jeszcze użytecznym. Ale zobaczmy list pana Hardy, tego republikanina i bezbożnika, godnego potomka przeklętego rodu, a którego konieczniej usunąć wypadało, aniżeli wszystkich innych.
— Oto list pana Hardy — rzekł Rodin — prześle się go jutro osobie, do której jest pisany.
I czytał, co następuje:
„Znalazłem przecież chwilkę czasu dla napisania do ciebie, kochany przyjacielu, i wyjaśnienia ci przyczyny tak nagłego odjazdu, który, jeśli cię nie zaniepokoił, to przynajmniej w zadziwienie wprawić musiał; piszę również do ciebie z prośbą o wyświadczenie mi przysługi; krótko mówiąc, interes jest taki: Mówiłem ci nieraz o Feliksie Bressac, towarzyszu moich lat dziecięcych, ale młodszym ode mnie; zawsze kochaliśmy się czule i daliśmy już sobie nawzajem tyle dowodów szczerego przywiązania. Jest on dla mnie jakby bratem. Przed kilkomakoma dniami z Tuluzy, dokąd udał się na pewien czas, napisał do mnie list następujący:
- „Jeżeli mnie kochasz, przybywaj, potrzebny jesteś... Przyjeżdżaj natychmiast... Pociecha, przez ciebie udzielona, może wzbudzić we mnie chęć do życia... Jeślibyś przybył za późno... przebacz mi i wspomnij czasem o tym, który do zgonu nie przestanie być twym najwierniejszym przyjacielem“.
„Możesz sobie wyobrazić mój żal i przerażenie; zażądałem natychmiast koni; zarządzający moją fabryką, starzec, którego poważam i szanuję, ojciec generała Simon, dowiedziawszy się, że wyjeżdżam na południe, prosił mnie, abym go zabrał z sobą; miałem zostawić go na kilka dni w departamencie Creuse, gdzie chciał zwiedzić niedawno otworzone zakłady. Tem chętniej zgodziłem się na tę jego podróż, że przynajmniej miałem przed kim użalić się z mym smutkiem, jakiego nabawił mnie list mego przyjaciela.
Po przybyciu do Tuluzy powiadają mi: Bressac wyjechał wczoraj w największej rozpaczy, zabrawszy z sobą pistolety.
Na razie niepodobna mi było dowiedzieć się, dokąd pojechał. Dopiero we dwa dni, i to z wielką trudnością, zdołałem uzyskać słabe wskazówki o jego podróży; nareszcie odnalazłem go w nędznej mieścinie. Nigdy, nigdy nie widziałem podobnej rozpaczy: żadnych gwałtownych objawów, ale jakieś nieszczęśliwe osłabienie i uporczywe milczenie; z początku prawie odpychał mnie od siebie; w kwadrans może, gdy straszna jego rozpacz nieco uśmierzyła się, rzucił mi się w objęcia z płaczem... Miał przy sobie broń nabitą. Gdybym jeszcze jeden dzień był się spóźnił, może... już byłoby po nim. Nie mogę ci wyjawić przyczyny jego strasznej rozpaczy; jest to tajemnica nie moja... ale nie dziwiłem się jego zrozpaczeniu.... Mam ci powiedzieć?... on potrzebuje leczenia radykalnego. Na teraz, potrzeba zagoić to biedne, okrutnie zranione serce... Namówiłem go na kilkodniową wycieczkę; ruch, rozrywka wiele w tej mierze dopomóc mogą. Jadę z nim do Nizzy, jutro wyjeżdżamy. Jeśli się zgodzi, przedłużymy wycieczkę, gdyż moje interesa w Paryżu nie wymagają powrotu wcześniej, niż pod koniec marca.
Co się tyczy przysługi, o której wyżej wspomniałem, wyświadczysz mi ją pod pewnymi warunkami... Rzecz cała tak się przedstawia:
Podług niektórych papierów rodzinnych mej matki, zdaje się, że zależałoby mi na tem, abym znajdował się w Paryżu 13 lutego, przy ulicy Świętego Franciszka Nr. 3. Dowiadywałem się w tym przedmiocie, ale niczego dowiedzieć się nie mogłem, chyba tylko, że dom ten, mający wygląd bardzo stary, od stu pięćdziesięciu lat był zamknięty, przez śmieszną dziwaczność jednego z przodków mej matki, i że ma być otwarty 13 bieżącego miesiąca, w obecności współ-spadkobierców, którzy, choćbym ich miał, nie są mi znani.
„Nie mogąc sam być obecnym, napisałem do ojca generała Simon, zarządzającego moją fabryką i posiadającego zupełne moje zaufanie, a którego zostawiłem, jak to już nadmieniłem, w departamencie Creuse, aby się udał do Paryża i był obecny przy otwarciu tego domu, nie jako mój pełnomocnik, bo to na nicby się nie przydało, tylko poprostu przez ciekawość, i żeby doniósł mi do Nizzy, o wszystkiem, coby tam się okazało z tego romantycznego testamentu mego pradziada. A ponieważ, być może, że stary Simon przybędzie za późno i nie będzie mógł dopełnić mego zlecenia, wielce przeto zobowiążesz mnie, jeśli dowiesz się u mnie, w Plesis, czy powrócił, a w razie przeciwnym, zastąpisz go przy ulicy Świętego Franciszka.
Jak sądzę, niewiele poświęcam dla przyjaźni Bressac’a, nie znajdując się osobiście w Paryżu w dniu wskazanym, lecz choćby ta ofiara była jak największą, żałować jej nie będę, moje starania i moja przyjaźń potrzebne są dla tego, który dla mnie jest jakby bratem.
„Tak więc, proszę cię, bądź obecny przy otwarciu tego domu, i chciej napisać do mnie, do Nizzy, poste restante, o ciekawych szczegółach, jakich będziesz świadkiem i t. d.
— Lubo obecność starego Simona pod żadnym względem nie byłaby dla nas szkodliwą, jednakże lepiej byłoby, gdyby nie znajdował się jutro przy otwarciu tego domu — rzekł d’Aigrigny. — Ale mniejsza o to; pan Hardy jest daleko stąd; idzie jeszcze tylko o młodego Indjanina. Co do niego — mówił dalej zamyślony — mądrze postąpiono, pozwalając jechać Norval’owi z podarkami i listem od panny de Cardoville do tego księcia. Lekarz, towarzyszący panu Norval, wybrany przez doktora Baleinier, nie wzbudzi przecież najmniejszego podejrzenia?...
— Żadnego — odpowiedział Rodin.
— Tak więc i co do indyjskiego księcia niema się czego obawiać — mówił z zadowoleniem d’Aigrigny.
— Co do Gabrjela — objaśnił dalej Rodin — pisał znowuż dziś rano, prosząc, aby mu wolno było pomówić z Waszą Wielebnością, i tego usilnie domaga się już od trzech dni; wielce go trapi surowa kara, którą mu wyznaczono, aby przez pięć dni nie ważył się wyjść z domu.
— Jutro... prowadząc go na ulicę Ś-go Franciszka, wysłucham go... będzie jeszcze czas... A więc — mówił d’Aigrigny z triumfem — wszyscy potomkowie tej rodziny, których obecność mogłaby zniweczyć wszystkie nasze zamiary, nie będą mogli w żaden sposób znajdować się jutro przed południem przy ulicy Ś-go Franciszka, gdy tymczasem Gabrjel będzie tam obecny i on sam tylko będzie obecny... Tak więc nareszcie cel nasz osiągniemy.
Dwa lekkie pukania we drzwi przerwały mowę księdzu d’Aigrigny.
— Proszę wejść! — zawołał.
Stary lokaj wszedł i oznajmił;
— Na dole jest jakiś człowiek i w bardzo pilnym interesie chce się zaraz widzieć z panem Rodinem.
— Jak się nazywa? — zapytał ksiądz.
— Nie powiedział swego nazwiska, lecz oświadczył, że przybywa od pana Van-Daela... kupca batawskiego.
D’Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie z zadziwieniem.
— Zobacz, co to za człowiek — rzekł d’Aigrigny do Rodina, nie ukrywając niepokoju — i przyjdziesz mnie objaśnić.
A zwracając się do służącego, dodał:
— Wprowadź go tu.
Zamienił z Rodinem znaki porozumienia i wyszedł bocznemi drzwiami.
W minutę potem Faryngea, były naczelnik sekty dusicieli, stanął przed Rodinem, który odrazu poznał w nim człowieka, widzianego w zamku Cardoville. Rodin struchlał, ale nie chciał okazać, że go sobie przypomina. Ciągle nachylony nad biurkiem, udając, że nie widzi Faryngei, napisał naprędce kilka słów na leżącym przed nim arkuszu papieru.
— Czy mam zaczekać? — zapytał służący, zdziwiony milczeniem sekretarza.
Rodin złożył dopiero-co napisany papier, a oddając go służącemu, rzekł:
— Oddaj to podług adresu... Odpowiedź przyniesiesz mi natychmiast.
Lokaj ukłonił się i wyszedł.
Rodin, nie wstając z krzesła, wlepił oczy w Faryngeę i rzekł z przymileniem:
Faryngea, urodzony w Indjach, wiele podróżował i miał stosunki z wieloma domami handlowymi europejskimi w różnych częściach Azji, mówił bardzo dobrze po angielsku i po francusku, przenikliwy, przezorny, roztropny, doskonale się ucywilizował. Zamiast odpowiedzieć na zapytanie Rodina, wpatrywał się weń przenikliwem okiem.
Rodin, zniecierpliwiony tem milczeniem i przeczuwając, że przybycie Faryngei, ma jakiś pośredni związek z Dżalmą, powtórzył udanym tonem oziębłości.
— Z kim mam zaszczyt mówić?
— Nie poznajesz mnie pan?
— Nie przypominam sobie, abym kiedy miał szczęście widzieć pana — odpowiedział Rodin ozięble.
— A ja pana poznaję, widziałem pana w zamku Cardoville w dniu rozbicia się statku parowego i trzymasztowego okrętu.
— W zamku Cardoville?... być może... w rzeczy samej, byłem tam podczas tego wypadku.
— W owym dniu zawołałem na pana po nazwisku. Pan zapytałeś mnie, czego żądam... ja zaś odpowiedziałem: teraz niczego nie żądam... bracie... później wiele żądać będę... Nadszedł czas... przychodzę żądać od pana wiele...
— Mój kochany panie pragnąłbym wiedzieć wprzód, z kim mam przyjemność mówić?... wszedłeś tu pan pod pozorem posłannictwa od pana Josue Van-Dael... czcigodnego negocjanta w Batawji, i...
— Znasz pan pismo pana Jozue?
— Znam je bardzo dobrze.
— Przypatrz się pan...
Metys wydobył z kieszeni długą depeszę, którą skradł Mahalowi, kantrabandziście jawańśkiemu, zadusiwszy go pad Batawją; podsunął ją pod oczy Rodina.
— W rzeczy samej jest to pismo pana Van-Daela — odezwał się Rodin i sięgnął ręką po list, który jednak szybko i zręcznie cofnął Faryngea.
— Mój panie, dziwny masz sposób wypełniania danych ci zleceń — rzekł Rodin. — Ponieważ list ten do mnie jest adresowany, i ponieważ powierzył ci go pan Jozue...
— Ten list bynajmniej nie był mi powierzony przez pana Jozue.
— Jakim więc sposobem dostał się do rąk twoich?
— Pewien jawański kontrabandzista zdradził mnie; pan Jozue wyrobił temu człowiekowi przejazd do Amsterdamu i dał mu ten list. Ja zadusiłem kantrabandzistę, zabrałem mu list, popłynąłem tym samym statkiem... i tu stanąłem...
Dusiciel opowiadał to chełpliwym tonem; jego dziki nieustraszony wzrok nie zmieszał się przed przenikliwym wzrokiem Rodina.
Faryngea mniemał, że zadziwi lub przestraszy Rodina temi zbójeckiemi przechwałkami; lecz mocno się zdziwił, widząc, że Rodin zawsze obojętny, zawsze zimny jak trup, rzekł mu spokojnie:
— Aha!... czy to tak duszą ludzi w Indjach?
— I gdzieindziej podobnież... — odparł Faryngea, z szyderczym uśmiechem.
— Nie obce mi się uwierzyć... ale wydajesz się dziwnie szczerym człowiekiem... Jakże się nazywasz?
— Faryngea.
— A więc, panie Faryngeo, co zamierzasz zrobić?...
— Zabrałeś przez haniebną zdradę list... wahasz się oddać mi go... Cóż to znaczy?
— To, że go czytałem... i że mi może się przydać.
— Jakto! czytałeś go? — zawołał zmieszany na chwilę Rodin. — I cóż użytecznego dla siebie wyczytałeś w liście pana Van-Dael’a?
— Wyczytałem, mój bracie... że jesteś również jak ja, synem Dobrego Dzieła.
— O jakiemże to dobrem dziele mówisz?
Faryngea odpowiedział tonem szyderczej ironji.
— Van-Dael pisze do ciebie w swym liście:
„Posłuszeństwo i odwaga, sekret i cierpliwość, dostęp i śmiałość, zgoda i wzajemne poświęcenie się między nami, oto przymioty nasze i nasze cnoty: naszą ojczyzną jest świat cały, naszą rodziną bracia nasi, a królową Rzym“.
— Być może, ale cóż stąd wnosisz?
— Że nasze dzieło, podobnie jak wasze, mój bracie, ma świat za ojczyznę; podobnie jak wy, za rodzinę uważamy naszych braci, a za królowę Bohwanją.
— Nie znam tej świętej — rzekł Rodin uniżenie.
— Jest to nasz Rzym — objaśnił Dusiciel, i mówił dalej: — Jozue pisze jeszcze do ciebie o członkach waszego dobrego dzieła, którzy rozproszeni po całej kuli ziemskiej, pracują dla chwały Rzymu, waszej królowej. Nasi bracia także pracują w różnych krajach dla chwały Bohwanji.
— A któż to są, panie Faryngeo?
— Ludzie śmiali, odważni, cierpliwi, podstępni, zdradliwi, uporczywi, którzy dla powodzenia dobrego dzieła, poświęcają swój kraj, swego ojca, matkę, siostrę i brata, i którzy uważają za nieprzyjaciół wszystkich do ich towarzystwa nie należących!
— Zdaje mi się, że wiele być musi dobrego w duchu wyłącznie religijnym waszego dzieła... tylko poznaćby potrzeba cel jego i środki.
— Podobnie jak wy, bracie... my robimy trupów.
— Trupów? — zawołał Rodin.
— Van-Dael w swym liście pisze — odrzekł Faryngea — że zwierzchnicy wasi robią z was trupów. My także robimy z ludzi trupów. Śmierć ludzka miłą jest Bohwanji.
— Ależ, panie, pan Jozue mówi zapewne o duszy... o woli, które prawidła nasze zatrzeć powinny.
— To prawda: Wy, podobnie jak my, jesteście łowcami ludzi.
— My zabijamy nie ciało, ale wolne myśli.
— A czemże są ciała pozbawione duszy, woli, myśli, jeżeli nie trupami?... Daj więc pokój, mój bracie, umierający od naszego stryczka, nie bardziej są zimni, jak umarli przez wasze prawidła. Spróbuj tylko dotknąć się ich, mój bracie... Rzym i Bohwanja to są rodzeni brat i siostra.
Im bardziej niespokojny był Rodin w duchu, tem mocniej usiłował okazać się spokojnym. Mówił więc:
— To porównanie Rzymu do Bohwanji jest bardzo dowcipnem... — Ale cóż z tego wnosisz, mój panie?
— Mój bracie, chcę pokazać ci, co mogę, aby cię przekonać, że lepiej jest mieć mnie za przyjaciela, aniżeli za wroga.
— Należysz do zbójeckiej sekty indyjskiej. Na twoje alegorje zrobię ci skromną uwagę, że tu się nikogo nie dusi. Jeżeliby napadła cię chęć przemienić kogo w trupa dla miłości Bohwanji, zdejmą ci głowę z karku przez miłość dla innego bóstwa, zwanego sprawiedliwością.
— A coby mi zrobiono, gdybym spróbował otruć kogo?
— Panie Faryngeo, nie mam czasu wykładać ci kursu prawa karnego. Ostatnie słowo: czy chcesz, lub nie oddać listy pana Jozuego?
— Listy, tyczące się księcia Dżalmy?
Bystro wpatrywał się w Rodina.
— Nie wiem o treści listów, które pan zatrzymujesz Proszę ostatni raz, abyś mi oddał listy... albo żebyś się stąd oddalił.
— Za chwilę będziesz prosił, abym został.
— Wątpię.
— Kilka słów dokaże tego cudu... Mój bracie, jeśli wspomniałem ci o otruciu, to dlatego, że wysłałeś doktora... do zamku Cardoville dla otrucia... chwilowego księcia Dżalmy.
Rodin struchlał. Zapanował nad pomięszaniem.
— Tego nie rozumiem... — rzekł.
— Wiem z listów Jozuego, że wiele wam na tem zależy, aby książę Dżalma nie znajdował się tu... jutro; wiem coście zrobili. Rozumiesz mnie pan?
— Nie mam dla pana żadnej odpowiedzi.
Dwa lekkie zapukania we drzwi przerwały rozmowę.
— Proszę wejść! — zawołał Rodin.
— List doręczono podług adresu — rzekł stary sługa, nisko się kłaniając — oto odpowiedź.
Rodin wziął podany sobie papier i przed rozpieczętowaniem, rzekł uprzejmie do Faryngei:
— Raczysz pan pozwolić?
— Proszę na mnie nie zwracać uwagi — odrzekł metys.
Rodin prędko przeczytał list, napisał na nim kilka słów odręcznie i, oddając służącemu, rzekł:
— Odeślesz to tej samej osobie.
Służący nisko się skłonił i wyszedł.
— Czy mogę mówić dalej? — zapytał metys.
— Bardzo proszę.
— Onegdaj, gdy książę, pomimo, że jest ranny, wybierał się w podróż do Paryża, nadszedł piękny powóz z pysznemi poduszkami od niewiadomej osoby. W powozie było dwóch mężczyzn; jeden przysłany przez niewiadomego przyjaciela; drugim był doktór, przysłany przez ciebie, aby miał staranie o Dżalmę i towarzyszył mu aż do Paryża.
— Mów pan dalej.
— Dżalma wyjechał wczoraj... Doktór oświadczył, że rana księcia pogorszyłaby się niebezpiecznie, jeżeliby odbywał podróż nie położywszy się w powozie; tym sposobem pozbył się towarzystwa przysłanego przez niewiadomą osobę jegomościa, który pojechał osobno; doktór mnie także chciał oddalić; ale Dżalma tak się uparł, iż jechaliśmy razem; doktór, książę i ja. Wczoraj wieczorem przybyliśmy na połowę drogi; doktór radził, aby przenocować w oberży, mówiąc, że dosyć będziemy mieli czasu, aby stanąć dziś wieczór w Paryżu, a to wskutek oświadczenia księcia, że 12 lutego wieczorem tu znajdować się musi. Doktór nalegał, aby sam jeden tylko jechał z księciem. Z listu Jozue’go wiedziałem, że wam niezmiernie zależy na tem, aby Dżalma nie znajdował się w Paryżu 13 lutego, powziąłem więc podejrzenie. Przybywszy do oberży, kiedy doktór był przy Dżalmie, poszedłem do jego pokoju i przejrzałem pudełko z licznemi flaszeczkami; w jednej z nich było opjum... Domyśliłem się...
— Czegoś się pan domyślił?
— Zaraz wyjaśnię... Doktór, oddalając się od chorego, rzekł mu: „Rana pańska w dobrym stanie, ale trudy podróży mogłyby wywołać zaognienie; dobrze więc będzie jutro, podczas dnia, zażyć lekarstwo łagodzące, którego przyrządzeniem zajmę się dzisiaj, aby było na pogotowiu“. Rachuba doktora była prosta: nazajutrz, a więc dziś, książę wypiłby opjum o czwartej lub piątej popołudniu... wkrótce potem głęboko by zasnął. Doktór niespokojny, kazałby się zatrzymać... oświadczyłby, że byłoby niebezpiecznie jechać dalej... przepędziłby noc w oberży, przy księciu, którego sen miał trwać akurat do tej godziny, jaka dla was była potrzebna. Taki był wasz zamiar; postanowiłem z niego skorzystać.
— Wszystko, co pan opowiadasz, jest historją o żelaznym wilku.
— Zawsze niedość jasno się tłómaczę... ale powiedz mi, czy znasz arraymów.
— Nie.
— Tem gorzej: jest to wyborny produkt wyspy Jawy, tak płodnej w różne trucizny.
— Zaraz się dowiesz: My, synowie Bohwanji, brzydzimy się rozlewem krwi — opowiadał dalej Faryngea — lecz chcąc dogodniej zarzucić stryczek na szyję naszych ofiar, czekamy aż zasną... Kiedy ich sen niedość jest mocny, powiększamy go według woli: jesteśmy biegli w naszej sztuce; wąż nie jest od nas roztropniejszy, ani śmielszy... Dżalma tego na sobie doświadczył... Arraymów jest to nader miałki proszek; dając go odrobinę powąchać śpiącemu, albo dodawszy go do tytoniu dla tego, co ma palić fajkę, jesteśmy w możności wprawić nasze ofiary w taki sen, iż nic z niego wyrwać nie zdoła. Jeżeliby zachodziła obawa zadać go na raz za wiele, dajemy wąchać po trosze, kilka razy, i tym sposobem przedłużamy sen według upodobania, tak długo, jak człowiek bez pokarmu wytrzymać może... trzydzieści do czterdziestu godzin... opjum niedołężnym jest środkiem w porównaniu z tym narkotykiem. Przywiozłem go z sobą z Jawy pewną ilość... jedynie dla ciekawości... ale nie zapomniałem i o antydocie...
— A więc jest i antydot? — zapytał Rodin niechcący.
— Podobnie jak ludzie przeciwni takim, jakimi my, synowie Bohwanji, jesteśmy... Jawańczykowie nazywają sok tego korzenia Tuboe; on tak rozprasza sen, odrętwienie, jak słońce rozprasza chmury... Wczoraj więc, będąc pewny zamiaru twego posłańca względem Dżalmy, zaczekałem aż doktór uśnie... zakradłem się, czołgając do jego stancji... i dałem mu powąchać proszku arraymów taką dozę... iż dotąd jeszcze spać musi.
— Nieszczęśliwy! — wykrzyknął Rodin coraz mocniej przerażony tem opowiadaniem, gdyż Faryngea niszczył wszystkie jego plany. — Ależ mogłeś otruć tego doktora.
— Mój bracie... tak samo, jak on mógł otruć księcia Dżalmę; dziś rano wyjechaliśmy, zostawiwszy twego doktora pogrążonego we śnie. Byłem w powozie sam jeden z Dżalmą. On palił fajkę jak prawdziwy Indjanin; odrobina proszku, dodana do tytoniu, którym mu nałożyłem fajkę, sprowadziła zaraz lekki sen. Druga doza, dana do powąchania, głęboko go uśpiła, teraz leży w oberży, do której zajechaliśmy. Ode mnie zależy pozostawić Dżalmę we śnie, który przeciągnie się aż do jutra, do wieczora... albo też obudzić go natychmiast. Zależeć będzie od tego, czy mnie zaspokoisz lub nie, aby Dżalma nie znajdował się jutro lub był obecny przy ulicy św. Franciszka Nr. 3.
Faryngea wydobył z kieszeni medaljon Dżalmy:
— Widzisz, że mówię prawdę... Podczas snu Dżalmy zdjąłem z niego ten medal, jedyny znak, po którym trafiłby do miejsca, gdzie znajdować się ma jutro... Kończę więc na tem, od czego zacząłem, mówiąc ci: „Bracie, przychodzę żądać od ciebie bardzo dużo!“
Od kilku minut Rodin, swoim zwyczajem, kiedy go palił wściekły, niemy gniew, gryzł sobie paznogcie do krwi.
Dzwonek u budki odźwiernego ozwał się po trzykroć.
Rodin zdawał się nie zwracać na to uwagi, a przecież jego małe jaszczurcze oczy zaiskrzyły się nagle. Faryngea, ręce na krzyż założywszy, z miną triumfującą, pogardliwą, śmiało na niego spoglądał.
Rodin spuścił oczy, zamilkł, wziął od niechcenia pióro leżące na biurku i gryzł przez chwilę. Nagle rzucił pióro, zwrócił się do metysa i rzekł tonem pogardliwym:
— Cóż to, panie Faryngea, chcesz szydzić z ludzi?
Metys zdumiony cofnął się o krok.
— Jakto, mój panie? — mówił Rodin — przychodzisz tu, do uczciwego domu, z przechwałkami, żeś skradł cudzą korespondencję, zadusił tego, otruł tamtego!... To już trzeba być szalonym. Chyba najbezczelniejszy złoczyńca mógłby się chełpić tak okropnemi zbrodniami... Radbym jeszcze wierzyć, że takie zbrodnie istnieją tylko w twej wyobraźni...
— Strzeż się bracie...
— Oho! chyba tylko człowiek z antypodów mógłby mniemać o francuzach, że tak łatwo dadzą się uwieść. Masz, jak sam mówiłeś, roztropność węża i odwagę lwa. Czy jesteś lwem, nie wiem; ale co do wężej roztropności... tej ci muszę zaprzeczyć. Jakto? masz przy sobie list do pana Jozue, list, który może mi szkodzić, książę Dżalma pogrążony jest w odrętwieniu, z którego ty sam tylko wyprowadzić go możesz! Mówisz, że możesz zadać straszny cios mym interesom. A nie pomyślałeś, że mnie idzie tylko o zyskanie dwudziestu czterech godzin czasu. Przybywasz do Paryża z głębi Indji. Jesteś cudzoziemcem, nikomu nieznanym, a nie zastanawiasz się, że tu jesteś w mej mocy; że ta ulica jest odludną, dom odosobniony, że ja tu mogę mieć natychmiast trzech lub czterech ludzi, którzy mogliby w mgnieniu oka związać cię, pomimo że jesteś dusicielem?... a na to dosyćby mi było pociągnąć za dzwonek — dodał Rodin, rzeczywiście biorąc w rękę sznurek od dzwonka.
— Ale nie bój się — ciągnął dalej z szatańskim uśmiechem, — albożbym cię uprzedzał, gdybym naprawdę to zamierzał uczynić?... Teraz więc, odpowiedz mi... Gdybyś został związany i na dwadzieścia cztery godziny schowany, jakżebyś mógł szkodzić mi? Czy trudno byłoby mi wtedy odebrać ci papiery Jozuego i medaljon Dżalmy...
— Widzisz więc, że próżne są twe pogróżki... bo polegają na samych kłamstwach... A więc... oddal się stąd i pamiętaj, że nieprędko mnie oszukasz.
Te słowa wprawiły Faryngeę w osłupienie; wszystko, co usłyszał, podobnem było do prawdy, a przecież Rodin kazał mu wyjść, jemu, Faryngei, który uważał się za tak strasznego.
Kiedy metys zastanowił się, zdało mu się, że Rodin, pomimo pokazanych — dowodów, nie wierzył, aby Dżalma był w mocy Faryngei.
Rzekł:
— Jeszcze słowo... sądzisz może, że kłamię?...
— Pewny tego jestem. Chciej mnie zostawić samego.
— Jeszcze minutę... jak widzę, człowiek z ciebie, przed którym... nic ukrywać nie trzeba — rzekł Faryngea. — Czego teraz od Dżalmy spodziewać się mogę... chyba jałmużny i wzgardy. Potrzeba mi złota, dużo złota... ty jeden możesz mi je dać, płacąc za zdradę. Nie chcesz mnie wysłuchać, bo myślisz, że kłamię... Wziąłem adres oberży, w której stanęliśmy; oto jest. Poślij kogo dla przekonania się, czy prawdę mówię, a wtedy pewno mi uwierzysz; ale cena mej zdrady będzie bardzo wielką...
— Weź ten adres... i przekonaj się, że nie kłamię — mówił metys, podając adres Rodinowi.
— Hę... cóż to jest? — odrzekł Rodin, ukradkiem spojrzawszy na adres i chciwie go przeczytawszy, bez dotknięcia się.
— Przeczytaj pan ten adres...
— Doprawdy, mój panie — odparł Rodin, odpychając ręką adres — twoja bezczelność zawstydza mnie. Powtarzam ci, że nie chcę mieć z tobą żadnej sprawy... Ja nie znam żadnego księcia Dżalmy i znać go nie chcę... Mówisz, że możesz mi szkodzić; zróbże to, ale, na miłość Boską, oddal się stąd.
To mówiąc, gwałtownie zadzwonił.
Faryngea poruszył się, jakgdyby chciał przygotować się do obrony.
Stary, dobroduszny, pokorny sługa wszedł natychmiast.
— L’apiere... poświęcić temu panu — rzekł Rodin.
— A więc, panie — rzekł Faryngea — odrzucasz moją ofiarę? Strzeż się... jutro będzie już zapóźno.
— Uniżony sługa pański.
I Rodin uprzejmie się skłonił.
Dusiciel wyszedł.
Drzwi zamknęły się za nim.
Natychmiast pokazał się we drzwiach od bocznego pokoju ksiądz d’Aigrigny. Twarz jego była blada.
— Cóżeś zrobił? — zawołał, zwracając się do Rodina. — Słyszałem wszystko... Nędznik ten, na nieszczęście, mówił prawdę... Indjanin jest w jego mocy; teraz pójdzie do niego.
— Może nie dojdzie — odpowiedział Rodin.
— A to jakim sposobem?
— Daruj mi Wasza Wielebność... Poznałem natychmiast tego okropnego zbrodniarza; dlatego, nim przystąpiłem do rozmowy z mim, napisałem kilka słów do Moroka, który z Goljatem oczekiwał w dolnej sali na chwilę przedstawienia się Waszej Wielebności; później, gdy mi przyniesiono odpowiedź Moroka, dałem mu nową instrukcję.
— I na cóż, kiedy ten człowiek wyszedł z domu?
— Wasza Wielebność! Niewpierw wyszedł, aż podawszy mi adres hotelu, w którym stoi Indjanin. Wprawdzie i bez tego Faryngea wpadłby w ręce Moroka i Goljata, oczekujących na ulicy, ale bylibyśmy w kłopocie, gdyż nie wiedzielibyśmy, gdzie zamieszkał Dżalma.
— Znowu gwałt! — rzekł ksiądz d’Aigrigny ze wstrętem.
— Prawda że to przykro... bardzo przykro... lecz wypadało trzymać się dotąd przyjętego systemu.
— Czy przez tę uwagę chcesz mi przyganiać?
— O tem pomyślećbym nie śmiał — odrzekł Rodin, kłaniając się niemal do ziemi — idzie tu o to tylko, aby zatrzymać tego człowieka na dwadzieścia cztery godzin.
— A potem?... Jego skargi?...
— Taki bandyta skarżyć się nie ośmieli, zresztą wyszedł stąd dobrowolnie i swobodnie... Morok z Goljatem, pochwyciwszy go, zawiążą mu oczy. Dom ten ma wyjście na ulicę Starą-Urszulańską. O tej godzinie, podczas takiej zawieruchy, nikt nie przechodzi tą odludną okolicą Przeprowadzenie zupełnie go obłąka; zaprowadzą go do piwnicy nowobudującego się domu, a jutro, w nocy, o tejże godzinie, wypuszczą go z takąż samą ostrożnością... Co do Indjanina, wiemy teraz, gdzie mieszka... dosyć będzie tylko posłać do niego osobę, zasługującą na zaufanie, a jeżeli przebudzi się ze snu... jest łatwy sposób, a nadewszystko nie gwałtowny, — zatrzymać go jutro przez cały dzień zdala od ulicy Ś-go Franciszka.
Ten sam co pierwej sługa z dobroduszną miną wszedł do gabinetu; trzymał w ręku trzos zamszowy, a, oddając go Rodinowi, rzekł:
— To przyniósł tu pan Morok, wszedł od ulicy Starej.
Służący oddalił się.
Rodin otworzył worek i rzekł do księdza d’Aigrigny:
— Oto medaljon i list Jozuego... Morok spisał się gracko...
— A więc jeszcze jednego uniknęliśmy niebezpieczeństwa — rzekł margrabia — przykra to rzecz chwytać się takich środków.
— Czyjaż w tem wina, jeśli nie tego łotra, który zmusza nas do chwytania się ich?... Idę natychmiast wysłać kogo do hotelu Dżalmy.
— A ja jutro zrana udzielę Gabrjelowi posłuchania, o które upomina się już od trzech dni.
— Jużem go o tem zawiadomił.
Przy wejściu na ulicę Ś-go Gerwazego przez ulicę Złotą w roku 1832 był naprzeciwko niezmiernie wysoki mur z czarnej cegły, pleśnią czasu pokryty; mur ten, ciągnący się niemal przez całą długość tej odludnej ulicy, służył za podporę tarasu, ocienionego stuletniemi drzewami, zasadzonemi blisko na czterdzieści stóp wyżej bruku; przez gęstwę tych drzew widać było kamienny fronton, wysoki dach i wielkie ceglane kominy starożytnego domu, do którego wejście znajdowało się przy ulicy Ś-go Franciszka Nr. 3, niedaleko od rogu ulicy Ś-go Gerwazego.
Nic posępniejszego nad powierzchowność tego domu; z tej strony także wznosił się wysoki mur, w nim trzy małe okienka, okute kratami. Wrota bramy z grubego dębowego drzewa, okute żelaznemi sztabami, najeżone gęsto ćwiekami, których koloru napróżno chciałby się kto dopatrzeć pod warstwą nagromadzonego przez czas błota i kurzu, zawieszone były w głębokiem łukowałem zagłębieniu, podobnem do głębokiej arkady, gdyż mury były niezmiernie grube; w jednej połowie tych wielkich i grubych wrót była mała furtka, która służyła za wejście żydowi Samuelowi, stróżowi tej ponurej siedziby.
Przestąpiwszy próg, wchodziło się pod sklepienie budynku frontowego. W tym budynku urządzone było mieszkanie dla Samuela. Okna wychodziły na obszerne podwórze, przegrodzone sztachetami, za któremi widać było ogród. W środku ogrodu wznosił się duży dom piętrowy z ciosowego kamienia, tak dziwacznie podniesiony, iż trzeba było przejść gankiem podwójne schody o dwudziestu stopniach, by się dostać do drzwi zamurowanych od stu pięćdziesięciu lat.
Miejsce okiennic zastępowały szerokie i grube blachy ołowiane, szczelnie zlutowane i osadzone w żelaznych ramach, wmurowanych w kamień. Przytem, aby nie dopuścić przystępu powietrza i światła, i tym sposobem ochronić od psucia się wewnątrz i zewnątrz, dach był pokryty grubą blachą ołowianą, jak i górne otwory kominów, które wpierw zamurowano.
Takim samym sposobem zamknięto mały taras czworoboczny na szczycie domu, okrywając jego szklane ściany oponą ołowianą, przymocowaną do dachu. Skutkiem jakiejś dziwnej fantazji, w każdej z czterech blach ołowianych, okrywających cztery ściany tarasu, zwrócone na cztery główne strony świata, zrobiono po siedem małych, okrągłych otworów, rozmieszczonych w kształcie krzyża.
Przy takich ostrożnościach, przy trwałej budowie tego domu, wymagał on tylko małych reparacyj zewnątrz; pokoje zaś, przy zamkniętym zupełnie przystępie powietrza, miały pozostać przez półtora wieku w takim stanie, w jakim znajdowały się przy zamknięciu.
Widok rozwalonych murów, spróchniałych i połamanych okiennic, napół zapadłego dachu, mchem i chwastem zarosłych okien, byłby może mniej smutnym, niż widok tego domu kamiennego, naszpikowanego żelazem, zalanego ołowiem i jak grób zachowanego.
Ogród, całkiem zaniedbany, do którego dla odbycia perjodycznej rewizji, tylko raz na tydzień wychodził stróż Samuel, przedstawiał, nadewszystko w lecie, dziwną mieszaninę pasożytniczych roślin i krzaków. Drzewa, same sobie pozostawione, rozrosły się na wszystkie strony i gałęzie jedne z drugiemi się powikłały; tu i owdzie bujne winorośle, powstałe z odrostów, czołgając się najprzód po ziemi aż do pni drzew, wspinały się na nie, okrążały drzewa, a dostawszy się aż na najwyższe gałęzie, rozrastały się tam w niepodobne do rozwikłania sieci.
Przebyć ten nietknięty las można było nie inaczej, jak tylko idąc ścieżką, którą wydeptał stróż.
Ciągnęła się wzdłuż muru, a po ścieżce odbywały nocną straż dwa lub trzy wierne duże psy rasy pirenejskiej, które w tym domu utrzymywano od półtora wieku.
Takiem było mieszkanie, przeznaczone na rendez-vous dla potomków rodziny Rennepont’ôw.
Wkrótce przeminąć miała noc, przedzielająca 12 od 13 lutego.
Po burzy nastąpiła cisza, deszcz ustał; niebo było pogodne, gwiaździste; księżyc rzucał łagodne światło na to ponure i opuszczone mieszkanie, w którego progach od tylu lat nie postała noga ludzka.
Jasne światło, widniejące w oknach mieszkania, odrazu wskazywało, że żyd Samuel nie spał jeszcze.
Wystawmy sobie obszerną izbę, pokrytą boazerjami, których brunatny kolor zczerniał od starości; duże głownie dopalają się w kominku; na kamiennym gzymsie widać żelazny lichtarz z cienką świecą, przy nim szczypce, para pistoletów i myśliwski kordelas z XVII wieku; w kącie staroświecki karabin.
Cztery drewniane stołki, dębowa szafa i stół na kręconej nodze, były jedynemi sprzętami tej izby. Na boazerjach porozwieszane klucze; do ich pierścieni poprzyczepiane różne etykiety.
Wpuszczona w mur sekretna obszerna skrzynia żelazna z dziwnym mechanizmem florentyńskiego zamku z XVI-go wieku. Duża szkatułka z cedru, wyjęta z tej skrzyni i postawiana na stoiku, zawierała mnóstwo papierów.
Stary stróż Samuel, przy świetle miedzianej lampy, zajęty jest spisywaniem rejestru, który mu jego żona Jezabel z czytanej notatki dyktowała.
Samuel miał wówczas około osiemdziesięciu dwóch lat, las siwych włosów pokrywał jego głowę; niski, chudy i żylasty; rześkie jego ruchy dowodziły, że niewiele osłabła w nim energja, chociaż wobec obcych udawał, że już prawie zdziecinniał.
Stary szlafrok barankowy okrywał całą figurę starca.
W rysach Samuela widać było czysty typ wschodni jego rasy: cerę miał brunatno-żółtawą, nos orli, brodę spiczastą, kości policzkowe rzucały dość ostry cień na zapadłe i pomarszczone lica. W fizjognomji jego widniały dowcip i przenikliwość. Wysokie czoło oznaczało szczerość i siłą charakteru; czarne błyszczące oczy rzucały spojrzenie przenikliwe a miłe.
Jego żona, Jezabel, o piętnaście lat młodsza, wysokiego wzrostu, ubrana była całkiem czarno: gładki czepek holenderski osłaniał jej bladą surową twarz, rzadkiej niegdyś piękności, wzoru biblijnego; kilka zmarszczek na czole świadczyło, że smutek trapił tę kobietę.
W tej nawet chwili w fizjognomji Jezabeli widać było wielkie zmartwienie: ściskała konwulsyjnie duży splot czarnych jak heban włosów, który nosiła na szyi. U tego splotu był medaljon złoty.
Samuel odczytał głośno z rejestru to, co napisał:
— 5.000 obligacyj pożyczki austrjackiej po 1.000 złotych, a data 19 października 1826 roku. Czy tak, Jezabel? czy porównałaś z kartką?
Żydówka nic nie odpowiedziała.
Samuel spojrzał na nią z wyrazem tkliwości:
— Cóż ci to?... Ach mój Boże!
— Co?... 19 października... 1826... — odrzekła powolnie, wzrok mając ciągle zwrócony na jeden przedmiot i jeszcze mocniej ściskając splot czarnych włosów, wiszących u jej szyi. — Jest to nieszczęsna data... Samuelu, bardzo nieszczęsna... pod tą datą odebraliśmy ostatni list od...
Dalej mówić nie mogła.
— Ach!... rozumiem cię — odrzekł starzec — ojciec może w roztargnieniu zapomnieć, kiedy ma na głowie ważne zatrudnienia, ale serce matki zawsze jest przytomne.
Rzuciwszy pióro, wsparł smutnie czoło rękami.
Jezabel, jakgdyby z upodobania w bolesnem wspomnieniu, tak dalej mówiła:
— Tak... 19 października 1826, ostatni to dzień, w którym nasz syn, Abel, napisał do nas z Niemiec, donosząc nam, że według twego zlecenia, postąpił z sumą, którą stąd zabrał... i że miał udać się do Polski, aby tam zrobić inny interes... Biedak nie dojechał... w drodze... zabito go... Jeden z naszych dobrych braci znalazł go w lesie zranionego, umierającego, zawiózł do wioski i tam pogrzebał... Oto wszystko, co zostało nam po nim — dodała, całując splot włosów i medaljon.
— Niestety — rzekł Samuel, ocierając sobie łzy, — przynajmniej Bóg zabrał nam syna wtedy, gdy już ukończyć się ma obowiązek, który nasz ród od półtora wieku wiernie wypełnia... Alboż ta szkatułka nie zawiera królewskiej fortuny? alboż ten dom przed stu pięćdziesięciu laty zamurowany, nie będzie otwarty dziś rano dla potomków dobroczyńcy mego dziada?...
Mówiąc te słowa, Samuel smutnie spojrzał na dom, który widniał przez okno.
Księżyc zaszedł; teraz również i kominy odbijały się czarno na ciemnym błękicie.
Samuel nagle zbladł:
— Jezabel!... siedem punktów świecących, podobnie jak przed trzydziestu laty... patrz... patrz!...
Samuel i Jezabel jak wryci wpatrywali się w siedem świecących punktów na ścianie tarasu. Blado-różowe światło za domem oznajmiało wschodzącą jutrzenkę.
Samuel pierwszy przerwał milczenie:
— W tem, co tu widzimy, niema nic złego dla nas. Czy mój ojciec nie mówił mi, że i on i mój dziad widzieli kilka razy podobne światełka.
— Tak, Samuelu, ale jak my teraz, tak i oni nie mogli sobie wytłumaczyć, co te światełka znaczą?
— Jakąś nieznaną nam drogą dostają się tam jakieś osoby dla spełniania tajemniczych powinności. Mój ojciec ostrzegał mnie, abym się nie trwożył temi osobliwszemi widziadłami... które po trzydziestu latach znowu się ukazały...
— A przecież mnie to przeraża, jak coś nadprzyrodzonego.
— Minęły czasy cudów — wieleż to dawnych domów w tej okolicy ma przejścia podziemne do dalekich katakumb i do Sekwany... Bezwątpienia i ten dom mieć musi podobną komunikację.
— Ale skądże ten taras tak oświetlony?
— Podług opisu przy planie tej budowli, taras stanowi szczyt tak zwanej „sali żałobnej“. Z powodu pozamykanych i zabitych wszystkich okien, jest tam zupełnie ciemno, trzeba więc mieć z sobą światło, chcąc się dostać do tej „żałobnej sali“, w której znajdować się mają rzeczy nadzwyczajne.
Jezabel, podobnież jak mąż, ciekawie przypatrywała się owym siedmiu świetlanym punktom.
— Dzień dzisiejszy jest tak ważnym dla rodziny Rennepont’ôw, iż zjawisko to dziwić nas nie powinno. A jeśli się pomyśli — mówił Samuel — że światło to od półtora wieku pokazywało się kilka razy, przypuszczać należy, że jest jeszcze inna rodzina, która, podobnie jak nasza, z pokolenia na pokolenie dopełnia święcie przyjętego na siebie obowiązku. Przed ósmą trzeba nam uporządkować szkatułkowe interesy i poklasyfikować ogromne sumy, aby mogły być oddane, komu z prawa wypadną. A czyż Bóg nie był na nas łaskaw, chociaż dotknięci jesteśmy ciężkim ciosem przez śmierć naszego syna? Azali nie z jego to łaski trzy pokolenia mojego rodu mogły zacząć, prowadzić i dokończyć tego wielkiego dzieła?
— Tak, mój Samuelu — odrzekła czule żydówka — gdy wybije dwunasta, uwolnisz się od ciężkiej odpowiedzialności.
— Prawda — odpowiedział starzec — wołałbym widzieć już te ogromne skarby w rękach osób, do których należą, aniżeli być ich depozytarjuszem...
Samuel wziął pióro i zaczął wykonywać z wielką uwagą swoje bankierskie rachunki; jego żona znowu dręczyć się zaczęła mimowolnie okrutnemi myślami o śmierci syna, którą jej przypomniała nieszczęsna data 19 października 1826 roku.
Przebiegnijmy pokrótce bardzo prostą, a napozór bardzo romantyczną historję owych 50.000 talarów, które, dzięki pomnażaniu się i roztropnemu zarządowi, zamieniły się w przeciągu półtora wieku w sumę daleko większą od czterdziestu miljonów, jak ją szacował ksiądz d’Aigrigny.
Historja tego majątku łączy się ściśle z historją rodziny Samuela.
Około 1670 roku, pan Marjusz Rennepont, na kilka lat przed śmiercią, podczas swej podróży do Portugalji, miał sposobność wstawieniem się ocalić życie nieszczęsnemu żydowi, skazanemu przez inkwizycję na spalenie. Żydem tym był Izaak Samuel, dziad stróża domu przy ulicy Ś-go Franciszka.
Pan Rennepont, przekonawszy się, że Izaak, trudniący się wówczas w Lizbonie wekslarstwem, jest człowiekiem poczciwym, czynnym i roztropnym, zaproponował żydowi, aby się z nim udał do Francji i objął zarząd jego dobrami. Izaak, wdzięczny panu Rennepont, poprzysiągł sobie, że poświęci się całkiem na usługi tego, który, ocaliwszy mu życie, zaufał jego uczciwości, uczciwości żyda, należącego do rasy tak powszechnie wówczas nienawidzonej, pogardzanej i prześladowanej. Pan Rennepont nie zawiódł się w wyborze. Jego majątek znajdował się w kwitnącym stanie pod zarządem Samuela.
Nadeszła chwila prześladowania i upadku pana Rennepont’a; dobra jego zostały skonfiskowane i oddane Jezuitom, jego oskarżycielom, na kilka dni przed śmiercią. Do kryjówki, w której schronił się dla przerwania pasma swego życia, zawezwał tajemnie Izaaka Samuela i powierzył mu 150.000 franków w złocie, resztkę znacznego majątku; wierny sługa miał operować tą sumą, pomnażać procentami, starać się o pewną lokatę i obowiązek ten przekazać synowi; w braku syna wybrać uczciwego krewnego i zobowiązać go do spełnienia tego obowiązku, do którego przywiązane było odpowiednie wynagrodzenie; zarząd miał przechodzić z pokolenia na pokolenie przez półtora wieku. Nadto Rennepont zobowiązał Izaaka, aby przyjął na siebie dozór domu przy ulicy Świętego Franciszka, gdzie będzie miał bezpłatne mieszkanie, i żeby obowiązek ten przekazał następcom.
W kilka lat po śmierci pana Rennepont’a urodził się Izaakowi syn.
Ten syn, Lewi Samuel, urodzony 1689 roku, nie doczekawszy się dzieci z pierwszej żony ożenił się powtórnie, mając lat blisko sześćdziesiąt, a w roku 1750 urodził mu się syn, Dawid Samuel, stróż domu przy ulicy Ś-go Franciszka, który w 1832 roku miał lat osiemdziesiąt dwa, i zdawał się zapowiadać jeszcze równie długie życie jak jego ojciec, który umarł, mając lat dziewięćdziesiąt trzy; dodajmy wreszcie, że Abel Samuel, tak bardzo opłakiwany przez matkę Jezabel, urodzony był w roku 1790, i zabity został w drodze z Niemiec do Polski, mając lat dwadzieścia sześć.
Dziedziczna długowieczność tych trzech członków rodu Samuela, która połączyła niejako wiek XVII z wiekiem XIX, dziwnie uprościła spełnienie ostatniej woli pana Rennepont’a, który wyraźnie oświadczył dziadowi Samuela, że życzeniem jego jest, aby pozostawiona suma powiększyła się przez kapitalizację procentów po pięć od sta, a majątek doszedł do jego potomków bez plamy nieczystej spekulacji.
Współwyznawcy rodziny Samuela, pierwotni wynalazcy weksli, które w średnich wiekach służyły im do tajemnego przenoszenia znacznych sum z jednego końca świata na drugi, do ukrywania majątków, do chronienia przed drapieżnością nieprzyjaciół, żydzi, mówię, prawie sami tylko zajmują się handlem zamiany pieniędzy aż do końca wieku XVIII, wiele dopomagali do umów i działań handlowych rodziny Samuela, która prawie aż do roku 1820 umieszczała znaczne sumy, z czasem niezmiernie pomnożone w bankach i kantorach najbogatszych żydów w Europie..
Ten pewny i tajemny sposób działania dozwolił teraźniejszemu stróżowi z ulicy Ś-go Franciszka, bez czyjej bądź wiedzy, jedynie pod nazwą depozytu lub za pomocą weksli, wypożyczać ogromne sumy, gdyż głównie pod jego zarządem kapitalizowana suma doszła do ogromu.
Pieniądze jednego dnia bez procentu nie leżały. jednakże trzeba było wielkich zdolności finansowych do osiągnięcia celu, gdy przyszło już do obracania pięćdziesięcioma miljonami; tę zdolność ostatni Samuel, zaprawiony w szkole ojca, rozwinął do wysokiego stopnia.
Nic szlachetniejszego, godniejszego szacunku nad postępowanie członków tej rodziny, którzy przez tyle lat pracowali, równie bezinteresownie jak roztropnie nad powolnem pomnażaniem fortuny, w której nie spodziewali się wziąć udziału.
Nic wreszcie zaszczytniejszego tak dla dotkniętego banicją, który powierzył sumę, jak i dla żyda, który ją przyjął; bez żadnej innej rękojmi, prócz wzajemnej ufności i szacunku, gdy chodziło o skutek, który dopiero za sto pięćdziesiąt lat miał się okazać.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przeczytawszy z największą uwagą bilans, Samuel rzekł do żony:
— Pewny jestem, żem się nie pomylił w dodawaniu; sprawdzimy teraz z twoją notatką spis sum.
Czytał:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Wszystko w porządku — rzekł Samuel sprawdziwszy wszystko z papierami wartościowemi, złożonemi w szkatułce z drzewa cedrowego. — Jest więc w kasie do rozporządzenia spadkobierców rodziny Rennepont’a suma dwieście dwanaście miljonów, sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków.
— To nie do uwierzenia! — zawołała Jezabel — wiedziałam, że ogromne są skarby w twych rękach; ale nigdybym nie uwierzyła, że 150.000 fr., złożonych przed stu pięćdziesięciu laty, były jedynym zaczątkiem tego olbrzymiego majątku.
— A przecież tak jest, Jezabello... Niema wątpliwości, że mój dziad, mój ojciec i ja zawsze równie wiernie jak dbale zarządzaliśmy tym funduszem; lecz ani moi przodkowie, ani ja, nigdy nie dopuściliśmy się pożyczki lichwiarskiej... To zastrzegło wyraźne polecenie pana Rennepont’a... Gdybyśmy nie byli tak sumienni, suma dwustu miljonów byłaby może daleko większa.
— Ach, mój Boże! czy to być może?
— Nic prostszego nad to, Jezabelo... Wiadomą jest rzeczą, że kapitał z procentem składanym po pięć od sta, podwaja się w ciągu czterdziestu lat; zwróć teraz uwagę, że w stu pięćdziesięciu latach mieści się dziesięć razy po czternaście lat... We dwanaście lat po śmierci mojego ojca, to jest w roku 1794, kapitał ten przedstawiał 38.400.000 franków, w 1808 roku dochodził do 76.800.000 franków, w 1822 roku do 153.600.000 franków, a dziś, doliczywszy do tej sumy procenty składane za ostatnie lat dziewięć, powinnaby ona wynosić około 225 miljonów. Lecz straty, których rachunek jest ściśle prowadzany, zmniejszyły ją do 212.175.000 franków.
Już całkiem się rozwidniło; wybiła siódma.
Samuel, wstawiając napowrót cedrową szkatułkę w żelazną skrzynię, ukrytą za dębową szafą, rzekł:
— Tak... ciekawy jestem, komu się to wszystko dostanie.
Dwa czy trzy silne uderzenia w bramę rozległy się po dziedzińcu. Odpowiedziały na nie psy głośnem szczekaniem.
Samuel rzekł do żony:
— To są pewno mularze z dependentem.
To mówiąc, Samuel zszedł szybko po schodach i zbliżył się do bramy; przez okienko zobaczył trzech rzemieślników w mularskich fartuchach i młodzieńca w czarnym ubiorze.
— Czego chcecie, panowie? — zapytał żyd wprzód nim otworzył, dla przekonania się o tożsamości osób.
— Przychodzę od pana Dumesneil, notarjusza, aby być obecnym przy otworzeniu zamurowanych drzwi; oto list od mego przełożonego do Samuela.
— Ja nim jestem — rzekł żyd — chciej pan wrzucić len list do skrzynki, a ja go wyjmę.
Dependent zastosował się do informacji, ale wzruszył ramionami, śmiesznem wydało mu się i podejrzliwe żądanie starca.
Stróż otworzył skrzynkę, wyjął list, porównał starannie jego podpis z podpisem na innym liście notarjusza; potem poszedł pouwiązywać swe brytany na łańcuchy, nareszcie otworzył bramę dependentowi i mularzom.
— Cóż u kata! — zawołał dependent wchodząc — gdyby mi przyszło wejść do obronnego zamku, nie znalazłbym tyłu formalności.
Żyd ukłonił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Czy głuchy jesteś, przyjacielu?
— Nie, panie — odrzekł Samuel, łagodnie się uśmiechając.
— A oto drzwi zamurowane, które należy otworzyć; trzeba także odpieczętować i otworzyć ramy drugiego okna po prawej stronie.
— A czemuż nie otworzyć wszystkich okien?
— Bo takie odebrałem rozkazy, jako stróż tego domu Kiedy mularze zabierali się do roboty pod nadzorem dependenta notarjusza, przed bramą stanął powóz. Samuel znów poszedł otworzyć.
- ↑ Czytamy w Konstytucjach jezuickich: Aby wyrazy mowy pomagały uczuciom, dobrze jest przyzwyczaić się, aby zamiast mówić, mam rodzinę lub mam braci, powtarza: miałem rodzinę, miałem braci.