Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Kardynał Malipieri, któregośmy widzieli obecnego na naradzie u księżnej Saint-Dizier, a który teraz szedł do mieszkania Rodina, ubrany był po cywilnemu, okryty obszernym atłasowym płaszczem, z którego mocno czuć się dawała woń kamfory, gdyż prałat zaopatrzył się we wszelkie środki anticholeryczne.
Fizjognomja prałata zdawała się wyrażać niepokój, cierpkość; cera jego twarzy była żółtawa; brunatna obwódka, otaczająca jego czarne zezowate oczy, wydawała się czarniejszą niż zwykle.
Prałat zamierzał już wejść do przyległego pokoju, w którym leżał chory, gdy wtem przez cienką ścianę, która go przedzielała od Rodina, usłyszał jakąś rozmowę i zatrzymał się dla przysłuchania się, gdyż wszystko, co mówiono w przyległym pokoju, dość łatwo dochodziło jego uszu.
— Otóż więc opatrzony jestem... muszę wstać — mówiono głosem słabym, ale rozkazującym.
— Ani myśl o tem, Wielebny Ojcze — odpowiedział głos mocniejszy — bo to ani podobna.
— Zobaczysz, czy to niepodobna — rzekł pierwszy głos.
— Ależ, mój Wielebny Ojcze... zabiłbyś się... nie jesteś nawet w stanie podnieść się... byłoby to wystawić się na śmiertelną recydywę... ja na to nie pozwolę...
Po tym odgłosie nastąpił znowu jakiś szmer, jakby szamotania się, połączonego z kilkakrotnem stękaniem, raczej gniewliwem, aniżeli użalającem się, i znowu odezwał się głos:
— Nie, nie, mój ojcze, i dla tem większego bezpieczeństwa nie pozostawię ci twego ubrania... Już też nadchodzi godzina, w której zażyć masz lekarstwo; pójdę przygotować je.
I prawie w tejże chwili otworzyły się drzwi, a prałat ujrzał wchodzącego mężczyznę, mającego około dwudziestu pięciu lat, niosącego pod pachą stary surdut oliwkowy i czarne wytarte spodnie, które rzucił na krzesło.
Osobą tą był pan Anioł-Modest Rousselet, pierwszy uczeń doktora Baleinier; fizjognomja młodego praktykanta była skromna, uprzejma, powściągliwa; włosy jego prawie równo podstrzyżone, dość długo spadały na szyję z tyłu; okazał niejakie zdziwienie na widok kardynała i dwakroć niziutko mu się ukłonił, nie podnosząc nań oczu.
— Cóż mówi o chorym doktór Baleinier?
— Powiada, że w najgorszym, jak tylko wyobrazić sobie można, jest stanie. Wielebny Ojciec Rodin jest teraz w owej niebezpiecznej chwili przesilenia, w której parę godzin stanowić może o życiu lub śmierci chorego... Doktór Baleinier poszedł po rzeczy, potrzebne do operacji ochronnej, nader bolesnej, i za powrotem wykona ją na chorym.
— A czy powiedziano o tem księdzu d‘Aigrigny?
— Ksiądz d‘Aigrigny sam jest bardzo chory, jak to wiadomo Waszej Wysokości, od trzech dni jeszcze nie mógł się podnieść z łóżka.
— Pytałem o niego, idąc tu na górę — odpowiedział prałat — i zaraz go odwiedzę. Lecz, wracając się do ojca Rodina, czy powiadomiono jego spowiednika że jest w tak niebezpiecznym stanie i ulec ma tak ważnej opieracji.
— Doktór Baleinier nadmienił mu parę słów o tem, ale ojciec Rodin krzyknął z gniewem, że mu nie dają ani na chwilę spoczynku, że go dręczą bezustanku, że on więcej, niż kto inny, myśli o zbawieniu duszy i że...
— Och! per Bacco?... nie idzie tu o niego! — zawołał kardynał, tym pogańskim wykrzyknikiem przerywając mowę panu Rousselet i podnosząc swój głos, tak bardzo ostry i przeraźliwy — nie idzie tu o niego, ale o interes jego zgromadzenia. Koniecznie trzeba, aby Wielebny Ojciec przyjął sakramenta z najawniejszą uroczystością i żeby nietylko zakończył żywot przykładnie po chrześcijańsku, ale żeby ten przykład był jak najgłośniejszym...
Wypada, żeby wszyscy ludzie tego domu, nawet obcy, wezwani byli na to widowisko. Bo w tych bezbożnych czasach zgon uroczyście chrześcijański sprawi nader zbawienne wrażenie na publiczności. A nawet byłoby bardzo dobrze na przypadek śmierci, przygotować się do zabalsamowania Wielebnego Ojca; wtedy możnaby go wystawić przez kilka dni w kaplicy na katafalku, według rzymskiego zwyczaju. Mój sekretarz poda rysunek katafalku; będzie to bardzo świetnie, okazale; ze swego położenia w zgromadzeniu, ojciec Rodin zasłużył, aby pogrzeb jego odbył się z największą jak tylko można okazałością; dla niego trzeba będzie najmniej sześć świec...
Suchy odgłos, jak gdyby co metalowego rzucono w gniewie na posadzkę, dał się słyszeć w przyległym pokoju, gdzie był chory, i przerwał mowę prałatowi.
— Pozwoli Wasza Wysokosć uczynić sobie uwagę, że tutejsze prawa sprzeciwiające się podobnym wystawom, i że...
— Prawa... zawsze prawa — rzekł rozgniewany kardynał — alboż to Rzym nie ma także swych praw? Alboż to ksiądz lub zakonnik nie jest poddanym Rzymu? Czy nie czas już, żeby...
Lecz, nie chcąc pewno zapuszczać się w podobną rozmowę z młodym doktorem, prałat mówił dalej:
— Później będzie czas pomyśleć o tem; lecz powiedz mi pan, czy po ostatniej mojej bytności Wielebny Ojciec Rodin miał znowu napady maligny?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, tej nocy cierpiał na nią najmniej przez półtorej godziny.
— Czy też pamiętałeś pan, jak mu to polecono, zapisywać wszystkie słowa, które wtedy gadał?
— Tak, proszę Waszej Wysokości; oto są notatki, jakie mi kazał zrobić Wasza Wysokość.
To mówiąc, pan Anioł-Modest Rousselet wyjął z szufladki papiery i podał je kardynałowi.
Ta część rozmowy pana Rousselet z księdzem kardynałem toczyła się w oddaleniu od przepierzenia, tak, iż Rodin nic nie mógł słyszeć.
Odebrawszy od pana Rousselet spis słów, wyrzeczonych przez Rodina w malignie, kardynał okazywał wielką ciekawość, chcąc dowiedzieć się, co on zawiera. Prędko przeczytawszy, zmiął papier w ręku i rzekł, bynajmniej nie ukrywając złości:
— Zawsze słowa bez związku i znaczenia... prawdziwie, myślałby kto, że ten człowiek nawet w obłąkaniu umie panować nad sobą i jeżeli prawi głupstwa, to chyba wcale nic nie znaczące.
— Wprowadzisz mnie pan do ojca Rodina — rzekł prałat po chwilowem milczeniu.
— Gotów jestem na rozkazy Waszej Wysokości — rzekł pan Rousselet, nisko się kłaniając.
I wszedł do przyległego pokoju.
Sam pozostawszy, zamyślony kardynał mówił do siebie.
— Zawsze tegoż samego jestem przekonania. Podczas nagłego napadu cholery, jakiemu uległ... zdawało się Ojcu Rodinowi, że został otruty; a więc knuł coś bardzo niebezpiecznego i dlatego tak się wszystkiego lękał. Czyliżby więc słuszne były nasze podejrzenia? Czyliżby silnie a skrycie działał, jak się tego obawiamy, i znakomite osoby w Rzymie... ale w jakimże celu? Otóż właśnie trudno było tego dociec, gdyż jego wspólnicy nader wiernie dochowują tajemnicy... Miałem nadzieję, że może w malignie... wymknie się mu jakie słowo... a jednak nic.. i nie odkryło się, chyba tylko same frazesy nic nic znaczące.
Pan Rouseslet, powróciwszy, przerwał prałatowi dalsze uwagi.
— Przykro mi jest oznajmić Waszej Wysokości, że Wielebny Ojciec Rodin nie da się w żaden sposób namówić aby przyjąć kogokolwiek; mówi, że potrzebuje teraz zupełnego spokoju.. Lubo bardzo osłabiony, jest jednak markotny, rozgniewany... Wielce zdaje się być prawdopodobnem, że wysłuchał Waszą Wysokość mówiącego o zabalsamowaniu go... i że...
Potem, widząc, że prałat zmierza ku drzwiom, do przyległego pokoju, pan Rousselet dodał:
— Ależ, proszę Waszej Wysokości, ojciec Rodin nikogo a nikogo przyjąć nie chce... potrzebuje zupełnego spokoju przed operacją, która niebawem ma być na nim dokonana... może byłoby niebezpiecznie, gdyby...
Nie odpowiedziawszy na tę uwagę, kardynał wszedł do pokoju Rodina.