Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
CHORY.

Kardynał Malipieri, któregośmy widzieli obecnego na naradzie u księżnej Saint-Dizier, a który teraz szedł do mieszkania Rodina, ubrany był po cywilnemu, okryty obszernym atłasowym płaszczem, z którego mocno czuć się dawała woń kamfory, gdyż prałat zaopatrzył się we wszelkie środki anticholeryczne.
Fizjognomja prałata zdawała się wyrażać niepokój, cierpkość; cera jego twarzy była żółtawa; brunatna obwódka, otaczająca jego czarne zezowate oczy, wydawała się czarniejszą niż zwykle.
Prałat zamierzał już wejść do przyległego pokoju, w którym leżał chory, gdy wtem przez cienką ścianę, która go przedzielała od Rodina, usłyszał jakąś rozmowę i zatrzymał się dla przysłuchania się, gdyż wszystko, co mówiono w przyległym pokoju, dość łatwo dochodziło jego uszu.
— Otóż więc opatrzony jestem... muszę wstać — mówiono głosem słabym, ale rozkazującym.
— Ani myśl o tem, Wielebny Ojcze — odpowiedział głos mocniejszy — bo to ani podobna.
— Zobaczysz, czy to niepodobna — rzekł pierwszy głos.
— Ależ, mój Wielebny Ojcze... zabiłbyś się... nie jesteś nawet w stanie podnieść się... byłoby to wystawić się na śmiertelną recydywę... ja na to nie pozwolę...
Po tym odgłosie nastąpił znowu jakiś szmer, jakby szamotania się, połączonego z kilkakrotnem stękaniem, raczej gniewliwem, aniżeli użalającem się, i znowu odezwał się głos:
— Nie, nie, mój ojcze, i dla tem większego bezpieczeństwa nie pozostawię ci twego ubrania... Już też nadchodzi godzina, w której zażyć masz lekarstwo; pójdę przygotować je.
I prawie w tejże chwili otworzyły się drzwi, a prałat ujrzał wchodzącego mężczyznę, mającego około dwudziestu pięciu lat, niosącego pod pachą stary surdut oliwkowy i czarne wytarte spodnie, które rzucił na krzesło.
Osobą tą był pan Anioł-Modest Rousselet, pierwszy uczeń doktora Baleinier; fizjognomja młodego praktykanta była skromna, uprzejma, powściągliwa; włosy jego prawie równo podstrzyżone, dość długo spadały na szyję z tyłu; okazał niejakie zdziwienie na widok kardynała i dwakroć niziutko mu się ukłonił, nie podnosząc nań oczu.
— Cóż mówi o chorym doktór Baleinier?
— Powiada, że w najgorszym, jak tylko wyobrazić sobie można, jest stanie. Wielebny Ojciec Rodin jest teraz w owej niebezpiecznej chwili przesilenia, w której parę godzin stanowić może o życiu lub śmierci chorego... Doktór Baleinier poszedł po rzeczy, potrzebne do operacji ochronnej, nader bolesnej, i za powrotem wykona ją na chorym.
— A czy powiedziano o tem księdzu d‘Aigrigny?
— Ksiądz d‘Aigrigny sam jest bardzo chory, jak to wiadomo Waszej Wysokości, od trzech dni jeszcze nie mógł się podnieść z łóżka.
— Pytałem o niego, idąc tu na górę — odpowiedział prałat — i zaraz go odwiedzę. Lecz, wracając się do ojca Rodina, czy powiadomiono jego spowiednika że jest w tak niebezpiecznym stanie i ulec ma tak ważnej opieracji.
— Doktór Baleinier nadmienił mu parę słów o tem, ale ojciec Rodin krzyknął z gniewem, że mu nie dają ani na chwilę spoczynku, że go dręczą bezustanku, że on więcej, niż kto inny, myśli o zbawieniu duszy i że...
— Och! per Bacco?... nie idzie tu o niego! — zawołał kardynał, tym pogańskim wykrzyknikiem przerywając mowę panu Rousselet i podnosząc swój głos, tak bardzo ostry i przeraźliwy — nie idzie tu o niego, ale o interes jego zgromadzenia. Koniecznie trzeba, aby Wielebny Ojciec przyjął sakramenta z najawniejszą uroczystością i żeby nietylko zakończył żywot przykładnie po chrześcijańsku, ale żeby ten przykład był jak najgłośniejszym...
Wypada, żeby wszyscy ludzie tego domu, nawet obcy, wezwani byli na to widowisko. Bo w tych bezbożnych czasach zgon uroczyście chrześcijański sprawi nader zbawienne wrażenie na publiczności. A nawet byłoby bardzo dobrze na przypadek śmierci, przygotować się do zabalsamowania Wielebnego Ojca; wtedy możnaby go wystawić przez kilka dni w kaplicy na katafalku, według rzymskiego zwyczaju. Mój sekretarz poda rysunek katafalku; będzie to bardzo świetnie, okazale; ze swego położenia w zgromadzeniu, ojciec Rodin zasłużył, aby pogrzeb jego odbył się z największą jak tylko można okazałością; dla niego trzeba będzie najmniej sześć świec...
Suchy odgłos, jak gdyby co metalowego rzucono w gniewie na posadzkę, dał się słyszeć w przyległym pokoju, gdzie był chory, i przerwał mowę prałatowi.
— Pozwoli Wasza Wysokosć uczynić sobie uwagę, że tutejsze prawa sprzeciwiające się podobnym wystawom, i że...
— Prawa... zawsze prawa — rzekł rozgniewany kardynał — alboż to Rzym nie ma także swych praw? Alboż to ksiądz lub zakonnik nie jest poddanym Rzymu? Czy nie czas już, żeby...
Lecz, nie chcąc pewno zapuszczać się w podobną rozmowę z młodym doktorem, prałat mówił dalej:
— Później będzie czas pomyśleć o tem; lecz powiedz mi pan, czy po ostatniej mojej bytności Wielebny Ojciec Rodin miał znowu napady maligny?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, tej nocy cierpiał na nią najmniej przez półtorej godziny.
— Czy też pamiętałeś pan, jak mu to polecono, zapisywać wszystkie słowa, które wtedy gadał?
— Tak, proszę Waszej Wysokości; oto są notatki, jakie mi kazał zrobić Wasza Wysokość.
To mówiąc, pan Anioł-Modest Rousselet wyjął z szufladki papiery i podał je kardynałowi.
Ta część rozmowy pana Rousselet z księdzem kardynałem toczyła się w oddaleniu od przepierzenia, tak, iż Rodin nic nie mógł słyszeć.
Odebrawszy od pana Rousselet spis słów, wyrzeczonych przez Rodina w malignie, kardynał okazywał wielką ciekawość, chcąc dowiedzieć się, co on zawiera. Prędko przeczytawszy, zmiął papier w ręku i rzekł, bynajmniej nie ukrywając złości:
— Zawsze słowa bez związku i znaczenia... prawdziwie, myślałby kto, że ten człowiek nawet w obłąkaniu umie panować nad sobą i jeżeli prawi głupstwa, to chyba wcale nic nie znaczące.
— Wprowadzisz mnie pan do ojca Rodina — rzekł prałat po chwilowem milczeniu.
— Gotów jestem na rozkazy Waszej Wysokości — rzekł pan Rousselet, nisko się kłaniając.
I wszedł do przyległego pokoju.
Sam pozostawszy, zamyślony kardynał mówił do siebie.
— Zawsze tegoż samego jestem przekonania. Podczas nagłego napadu cholery, jakiemu uległ... zdawało się Ojcu Rodinowi, że został otruty; a więc knuł coś bardzo niebezpiecznego i dlatego tak się wszystkiego lękał. Czyliżby więc słuszne były nasze podejrzenia? Czyliżby silnie a skrycie działał, jak się tego obawiamy, i znakomite osoby w Rzymie... ale w jakimże celu? Otóż właśnie trudno było tego dociec, gdyż jego wspólnicy nader wiernie dochowują tajemnicy... Miałem nadzieję, że może w malignie... wymknie się mu jakie słowo... a jednak nic.. i nie odkryło się, chyba tylko same frazesy nic nic znaczące.
Pan Rouseslet, powróciwszy, przerwał prałatowi dalsze uwagi.
— Przykro mi jest oznajmić Waszej Wysokości, że Wielebny Ojciec Rodin nie da się w żaden sposób namówić aby przyjąć kogokolwiek; mówi, że potrzebuje teraz zupełnego spokoju.. Lubo bardzo osłabiony, jest jednak markotny, rozgniewany... Wielce zdaje się być prawdopodobnem, że wysłuchał Waszą Wysokość mówiącego o zabalsamowaniu go... i że...
Potem, widząc, że prałat zmierza ku drzwiom, do przyległego pokoju, pan Rousselet dodał:
— Ależ, proszę Waszej Wysokości, ojciec Rodin nikogo a nikogo przyjąć nie chce... potrzebuje zupełnego spokoju przed operacją, która niebawem ma być na nim dokonana... może byłoby niebezpiecznie, gdyby...
Nie odpowiedziawszy na tę uwagę, kardynał wszedł do pokoju Rodina.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.