Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Euzebiusz Słowacki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Euzebiusz Słowacki |
Pochodzenie | Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX |
Wydawca | Marya Chełmońska |
Data wyd. | 1901 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Euzebiusz Słowacki, jakkolwiek mu przypadło w udziale być ojcem niepospolitego syna, był sam ze wszech miar człowiekiem niepospolitym, co, jak wiadomo, nie o wszystkich ojcach wielkich poetów i artystów powiedzieć można... Pod tym względem poszczęściło się Juliuszowi Słowackiemu wyjątkowo: ojciec jego był także poetą; nie genialnym wprawdzie, ale także i nie tuzinkowym.
Była to natura szlachetna, wykwintna, pełna najwznioślejszych aspiracyi: charakter prawy, nieskazitelny, a serce złote. Wystarcza spojrzeć na jego portret, malowany w Wilnie przez Rustema, a znajdujący się dziś w lwowskiem Ossolineum, ażeby sobie wyrobić o nim przekonanie, że taka twarz o rysach regularnych i ujmujących, o oczach czarnych, inteligentnych i pełnych jakiejś melancholii w spojrzeniu, może tylko być wyrazem dobroci i «łagodności duszy». Jakoż były to dwa przymioty, które Euzebiusza Słowackiego cechowały najwybitniej. Co także charakteryzowało go bardzo stanowczo, to smutek. Była to une âme triste «Smutek jest towarzyszem moim od powicia» — pisał w swoim horacyuszowskim Liście do Erazma Słowackiego, swego młodszego brata.
Obdarzony «darem prawdziwym czy zwodniczym, dalszego widzenia», obserwujący trafnie, posiadając umysł przenikliwy i bystry, mimowoli zapatrywał się na życie i na ludzi sceptycznie i nie bardzo im ufał. Więcej, aniżeli poczciwych i zacnych, spotykał
nie bardzo przyjemnych,
Fałszywych, próżnych, srogich, zuchwałych, nikczemnych.
A że własnemi nieszczęściami nieraz miał sposobność «sprawdzić te wnioski», nie co innego więc, tylko «cierpienia i klęski, zamiary i troski»
Były i są przyczyną, że nigdy wesoła
Myśl zoranego smutkiem nie wyjaśni czoła.
Stąd nie potrafił nigdy «i śmiać się i myśleć» jednocześnie, bo czemukolwiek przypatrzył się bliżej, we wszystkiem, pod najkorzystniejszymi nieraz ukryte pozorami, dostrzegał obłudę, fałsz, głupotę, wszędzie znajdował wzory,
które rada zbiéra
Ta, co śmieszności ludzkie maluje, satyra.
Z takim poglądem na świat, poglądem umotywowanym doświadczeniem życiowem, nie dziw, że pomimo całej «łagodności duszy», ktorą się odznaczał przedewszystkiem, zbyt często może w stosunkach z ludźmi był sarkastyczny, zgryźliwy, ironiczny, i że złośliwość ta, tem dotkliwsza niejednokrotnie, że okraszona dowcipem, ośmieszającym przeciwnika, niemało tem samem mogła mu z biegiem czasu narobić nieprzyjaciół: bo ludzie nie lubią, żeby sobie z nich stroić drwinki, zwłaszcza, gdy na nie zasługują.
Urodzony w Podhorcach, w Galicyi, d. 15 grudnia 1772 r., jako syn niebogatych — ale ze stanu szlacheckiego — rodziców (Słowaccy pieczętowali się herbem Leliwa), w siódmym roku postradawszy ojca, został z dwoma młodszymi braćmi, Erazmem i Józefem i dwiema siostrami pod opieką matki i stryja. Oddany przez nich w bardzo młodym wieku do szkoły w Krzemieńcu, dał tutaj od pierwszej chwili dowody niepospolitych zdolności, a rozwijającym się z rokiem każdym coraz bardziej talentem pisarskim obudzał współzawodnictwo w gronie swych rówieśników. Po ukończeniu nauk wszakże, pozbawiony środków utrzymania, zamiast — jak to było jego marzeniem — pojechać dla dalszego kształcenia się na który z uniwersytetów zagranicznych, a choćby nawet i do Krakowa, wyjednał sobie przez przyjaciół w Warszawie patent na geometrę królewskiego i zaczął trudnić się prywatnem rozmierzaniem majątków obywatelskich na Wołyniu. Lecz zawód ten, niestety, nie dawał mu zadowolenia moralnego, nie dostarczał pokarmu dla duszy, którą wyjaławiał raczej. Dusza zaś w tym młodym geometrze była wrażliwa niezmiernie, szczególniej na rzeczy piękna, poezyi! Z natury obdarzona żywą wyobraźnią i nieprzepartą żądzą nauki i wiedzy, a może i sławy, szamotała się wskutek tego w narzuconych jej więzach najrealniejszej rzeczywistości, jak Pegaz w jarzmie... Na szczęście nie sądzono mu było długo marnować się w ten sposób: jeden z najbogatszych obywateli na Wołyniu, Poniatowski, widząc, że pod niepokaźną figurą tego geometry ukrywa się niepowszedni umysł, powierzył mu wychowanie swych dzieci. Pod dachem tego domu, gdzie mając do swej dyspozycyi piękną bibliotekę, zaopatrzoną w klasycznych pisarzów francuskich i rzymskich, mógł się w nich rozczytywać dowoli, przekonał się, co było jego właściwem powołaniem, i zdecydowawszy się poświęcić wyłącznie nauce i poezyi, zaczął tłomaczyć Henryadę Woltera. Tłomaczenie to, przeczytane najbliższym, tak się spodobało, że je bez wiedzy ani upoważnienia autora ogłoszono w Warszawie w r. 1803. W cztery lata później, gdy się organizowało gimnazyum wołyńskie w Krzemieńcu, powołał go Czacki na profesora literatury polskiej. Karyera profesorska bardzo mu się uśmiechała, a że z włożonych na się obowiązków miał zwyczaj wywiązywać się sumiennie, więc, jak sam powiada, «nigdy się jeszcze nic rzucił w pracowitszy zawód». Chciwy nauki, znalazłszy w bibliotekach Poryckiej i Krzemienieckiej, tudzież w prywatnej Czackiego odpowiedni materyał do nasycenia swej żądzy wiedzy, zakopał się w studyach, doprowadzając nieraz pilność swą aż do przesady, z uszczerbkiem dla wątłego zdrowia. Po roku pobytu w Krzemieńcu, ożenił się tu z panną Salomeą Januszewską. Pomiędzy kolegami swymi, jak pomiędzy uczniami cieszył się niebywałą sympatyą wszystkich, z czem szło równocześnie w parze i najwyższe poważanie dla pisarza, zarówno, jak i dla wytwornego mówcy, który miał niemniejszy dar wysławiania się, jak wypisania. Stąd prawie na wszystkich uroczystościach otwarcia lub zamknięcia roku szkolnego, w których programie był zwykle odczyt publiczny, na mównicę występował przyszły ojciec Juliusza Słowackiego. Ten ostatni urodził się w sierpniu r. 1809, we dwa miesiące po ogłoszeniu przez uniwersytet wileński konkursu na rozprawę O sztuce dobrego pisania w języku polskim, konkursu, którego laureat miał możność otrzymania w Wilnie wakującej katedry historyi literatury polskiej, czyli, jak się mówiło podówczas, wymowy i poezyi. Euzebiusz Słowacki, pomimo iż w Krzemieńcu «niepodzielnem cieszył się uznaniem uczniów i kolegów», postanowił ubiegać się o tę katedrę: raz dlatego, że mu zależało na większej pensyi, a powtóre, że, ambitny z natury, wolał mieć tytuł profesora uniwersytetu, aniżeli w dalszym ciągu poprzestawać na skromnym tytule nauczyciela gimnazyalnego. W tej myśli zabrał się do pisania rozprawy na rzeczony konkurs, w nadziei, że z tego turnieju wyjdzie zwycięzcą. I zwyciężył. Z nadejściem lutego 1811 r. otrzymał list z Wilna, w którym mu rektor uniwersytetu tamtejszego, Jan Śniadecki, pisze między innemi, iż po przeczytaniu jego rozprawy «Rada pełna uchwaliła, że WM. pan okazałeś się przez to pismo godnym placu profesora ordynaryjnego Wymowy i Poezyi w uniwersytecie». W pół roku później. d. 15 września, Euzebiusz Słowacki miał swój pierwszy wykład na wszechnicy wileńskiej. Od pierwszej chwili miał ogromne powodzenie jako profesor. A jako człowiek? Odrazu podbił sobie serca wszystkich. Poznano się na nim, a jedyny zarzut, który go spotykał od całego grona znajomych i kolegów, był zarzut zbytniej pracowitości: zdaniem wszystkich, zbyt wielkie ciężary brał na swoje wątłe barki. On tymczasem, niebaczny na te życzliwe przestrogi, «jakby dręczony przeczuciem, iż kres jego żywota niedaleki, posuwał pracowitość swą aż do przesady i nie umiał naznaczyć jej granic». Poza godzinami wykładów uniwersyteckich, tudzież godzinami, poświęcanemi na przygotowanie się do nich, pracował nad krytyczną historyą literatury polskiej, pisał, tworzył, tłomaczył... Nadto, żeby zwiększyć dochody, ustawicznie pomnażał swe zatrudnienia, pisując artykuły do «Kuryera Litewskiego» (sprawozdania teatralne w tem piśmie od września 1811 r. są jego pióra), aż w końcu podjął się roli redaktora tego pisma. Tak upłynęło trzy lata, na które również przypada przejście. Napoleona z wielką armią przez Wilno w r. 1812 — fakt, który Euzebiusza Słowackiego natchnął do napisania wspaniałego wiersza na cześć tego nowożytnego Cezara. Jednocześnie zaczął uczyć czytać swojego jedynaka... Lecz lekcye te, niestety, nie miały potrwać długo: ojciec 5-letniego «Julka», z którego z czasem miał wyróść autor Anhellego, coraz bardziej zaczął podupadać na zdrowiu: wszystko wróżyło, że jego dni były policzone. Okazała się potrzeba zaniechania wykładów w uniwersytecie, a oddania redaktorstwa «Kuryera Litewskiego» komu innemu; w końcu przyszła choroba obłożna, suchoty, na które też, ku powszechnemu żalowi swoich kolegów i uczniów, chory zmarł d. 22 października 1814 r.
W przeczuciu rychłej śmierci, napisał dla syna swoje pamiętniki (które, zdaje się, zaginęły), przed samym zgonem zaś, już stygnącą ręką, skreślił następujący wierszyk, głęboko przejmujący swoją prostotą i smutkiem:
Wędrownik, w życia drodze stargawszy mdłą siłę,
Wkrótce rzucę, co miłe i co mi niemiłe.
Bez trwogi, nie bez żalu, widzę kres zbliżony,
Który nagle w nieznane przeniesie mnie strony:
W tę ochronę spokojną, gdzie wieczność przebywa,
I którą chmura, pełna tajemnic, okrywa.
Wierszyk ten, po śmierci Euzebiusza Słowackiego, znaleziono na jego stoliku, przy którym pisywał zawsze.
Co pisywał? Na to pytanie odpowiadają cztery grube tomy jego Dzieł, które wyszły w Wilnie, nakładem księgarni Zawadzkiego, z przedmową Leona Borowskiego. Z nich okazuje się, że Euzebiusz był klasykiem najczystszej wody w duchu rzymsko-francuskim, klasykiem jednak, który, wolny od niektórych przesądów i stronniczości, właściwych innym jego współwyznawcom literackim, bardziej był umiarkowany od nich. Jeżeli tłomaczył utwory poetów obcych, to ze starożytnych wybierał Wergiliusza, z którego przełożył dwie sielanki, dwie księgi z Ziemiaństwa i kilka ksiąg — wierszem lub prozą — z Eneidy; albo Horacego, z którego wytłomaczył — prozą — cały list do Pizonów i kilkanaście Ód; lub Owidyusza, którego przełożył jedną księgę Żalów; z nowoczesnych poetów zaś, w których mniej, zdaje się, smakował, aniżeli w starożytnych rzymskich (z greckich nie przetłomaczył ani jednego), wybierał takie utwory, jak niektóre sentymentalniejsze pieśni z Jerozolimy Tassa, jak Sielanki Gessnera, jak Delille’a Poema o imaginacyi. Tworząc oryginalnie, pisał tragedye w smaku francuskim, na wzór Kornela i Rasyna, wedle tego samego szablonu, jak pisał Feliński Barbarę Radziwiłłównę, jak pisał Wężyk Wandę, jak chciał, ażeby pisano tragedye, drewniany Ludwik, Ludwik Osiński. Pod tym względem nie wiele można zarzucić obu tragedyom Euzebiusza Słowackiego: zarówno Mendogowi, jak Wandzie; obie pisane są 13-zgłoskowym aleksandrynem, obie są podzielone na pięć aktów, u obu autor przestrzega jedności miejsca i czasu. Prace Euzebiusza Słowackiego historyczno — literacko — estetyczne, traktujące o Teoryi wymowy, o Teoryi poezyi lub rozbierające takie dzieła, jak Delille’a Ogrody, Junga Sąd ostateczny, Pope’a wiersz O człowieku lub Historya pukla włosów, a nawet Luizyady Kamoensa etc. etc., świadczą o niezwykłem, jak na owe czasy, oczytaniu autora, Nadto posiadał gruntowną znajomość historyi piśmiennictwa ojczystego. Jego rozprawy o Pisarzach polskich dawnych i późniejszych: o Kochanowskim, Skardze, Górnickim, Orzechowskim, Birkowskim, Krasickim i wielu innych, należą do najlepszych rzeczy krytycznych, jakie u nas pisano podówczas, a choć pisane w duchu pseudo-klasycznym, nie brak w nich przecież gorących słów uwielbienia dla «autorów złotego dla nauk polskich Zygmuntów wieku». «O, jaka rozkosz dla Polaka — czytamy w jednej z tych rozpraw — gdy położywszy obok Teokryta sielanki Szymonowicza, waży się, zawieszony w zdaniu, któremu dać pierwszeństwo; gdy w Trenach Jana Kochanowskiego spostrzega ton elegii tkliwszy i naturalniejszy, niźli w Owidyuszu; gdy w mowach Orzechowskiego znajduje kawałki, godne Demostenesa i Cycerona!»
Tak się przedstawia sylwetka Euzebiusza Słowackiego, który, gdyby nawet nie był ojcem przyszłego twórcy Balladyny, i tak nie przeszedł by zapomniany w dziejach naszego umysłowego rozwoju, zawsze bowiem należałby nietylko do najuczeńszych, ale i do najbardziej sympatycznych osobistości swego czasu.