[425]AKT IV.
SCENA I.
Daphnida, Sylvia, Chór.
Daphnida.
Bodaj to nieba sprawiły życzliwe,
Żeby tak każde nieszczęście fałszywe
Twoje bywało, jako były wieści,
Któremi nas płacz postrachał niewieści.
Ja-m cię dopiero za umarłą miała,
Tak mi Nerina śmierć twą opisała,
A ty, Sylvio, chwała Bogu, zdrowa.
Ach! bodaj była nie przerzekła słowa
I była niema, a ten chudak głuchy!
Sylvia.
Wierz mi, że mało już było otuchy
O zdrowiu moim i nie bez przyczyny
Te się postrachy wszczęły u Neryny.
Daphnida.
Mogła wżdy myślić; ale i te trwogi
I co się wdało w takowy raz srogi
I jakoś z niego wyszła, chciéj powiedziéć.
Sylvia.
Tak się to działo, ponieważ chcesz wiedziéć:
Bieżąc za wilkiem, tak-em w las głęboki
Zabiegła, że gdy przyszło błędne kroki
Nazad powracać, straciwszy ślad jego,
Nie mogłam trafić do miejsca pierwszego.
I tak obłowu próżno niosąc władzę[1],
Kiedy po gęstwie i ścieżkami błądzę,
[426]
Postrzegłam tego wilka i poznała
Po strzale, która za uchem tkwiała
Z mego postrzału; a on z inszych wielą
Ścierw jakiś dziki z paszczękami dzielą.
I on mię postrzegł i jakoby chciwy
Pomsty za ranę od mojéj cięciwy,
Rzucił się na mię z paszczęką zjuszoną.
Ja-m téż dostała i ręką ćwiczoną
Cisnęłam oszczep. Ty wiesz, jako wielu
Przechodzę w téj grze, jeśli chybiam celu?
A przecie w ten czas, choć zbliska rzucony,
Nie słuchał ręki oszczep ustalony,
I lubo w szczęściu, lubo w ręce wina,
Rany nie odniósł wilk, ale drzewina.
A on tym wściekléj, najeżywszy siwy
Łupież, do mnie się brał i tak mi krzywy
Łuk mój ubieżał, że, nie mając broni,
Przyszło uciekać; ja wprzód, on w pogoni
Tuż za mną idzie. W takowéj przygodzie,
Gdy zbieram prędko nogi na odwodzie,
O włos mię własna chusta nie zdradziła,
Bo się od włosów po powietrzu wiła,
Zawadziwszy się na krzaku chrapawym.
Czuję, że mię coś węzłem niełaskawym
Trzyma za głowę; ale że o zdrowie
Idzie, dodaję i nogom i głowie,
Choć z bólem, mocy, i tak z onéj siły
Wraz się i chusta i włosy rozwiły,
I tam została; a mnie strach, co[2] oczy
Zwyczajny miewa, dodał nóg ochoczy.
I tak mnie bez wszéj poganiał zabawy,
Żem uszła, wilka pozbawiwszy strawy.
P oym do domu idąc już bez trwogi,
Z tobą się, siostro, potkała w półdrogi;
Ale zmieniono i dziwno mi było,
Czemu cię moje potkanie trwożyło?
Daphnida.
Już-ci ty żyjesz, chwała Bogu, ale...
Sylvia.
Cóż ale? albo tak się gniewasz cale
Na moje zdrowie, że-ć żal, żem ja żywa?
[427]
Daphnida.
Radam, żeś zdrowa, ale siła krzywa!
I jako to mię cieszy, żeś na woli,
Tak mię cudza śmierć frasuje i boli.
Sylvia. .
A czyjaż to śmierć?
Daphnida.
Amynty nędznego!
Sylvia.
Ach, przebóg! jakoż umarł?
Daphnida.
Nie wiem tego.
I to niepewnie wiem, czyli umarł, czyli,
Czyli żyw. Tak, wierzę, że mię nie omyli
Ta moja bojaźń...
Sylvia.
A jakaż przyczyna
Téj śmierci?
Daphnida.
Sama śmierci twéj nowina.
Sylvia.
Nie rozumiem cię...
Daphnida.
Jako powziął smutny
I uwierzył mu (?) twój koniec okrutny,
Żeś zginąć miała od zwierza na lesie,
Pewnie mu to śmierć niechybną przyniesie!
Sylvia.
Jako moje śmierć udano fałszywie,
Tak snadź i jego. Obaczysz, że żywie!
Boć nam ten żywot słodki, i kto w głowie
Ma rozum, woli, niż śmierć, dobre zdrowie.
Daphnida.
Ach! nie wiesz jeszcze, czy nie chcesz dać wiary,
Co może w sercu zawzięty bez miary
Ogień miłości, w sercu, które czuje
Ludzkość i z niéj się nie cale wyzuje,
Jak twe kamienne; bo gdybyś wierzyła,
Wzdybyś miłością tego nie gardziła,
Który cię nad zmysł, jako świadczyć muszę,
I nad swe zdrowie kocha i nad duszę.
Ale ja wierzę i wiem, bom widziała
W ten czas, gdyś sroga przed nim uciekała —
[428]
A uciekałaś okrutna w téj dobie,
Kiedyś go miała przycisnąć ku sobie —
Widziałam, mówię, że w ten czas zarazem
Ostrym chciał piersi przepędzić żelazem.
I to chciał szczyrze, co tak siłą ruszył,
Że i zanadrze krwią i suknie zjuszył.
I gdybym była nie skoczyła rzésko
I nie zraziła, pewnie to igrzysko
Takby był skończył, żeby własną sprawą
Serce był przebił, które niełaskawą
Ostrością swoją wprzód-eś ty przebiła.
Ale-ć ta miła ranka próbą była
Dalszéj rozpaczy zwątpionéj stałości!
I snadź ta rana, co nie doszła kości,
Na to jest tylko tak zadana zrazu,
Że wolną drogę pokaże żelazu.
Sylvia.
Nową rzecz słyszę.
Daphnida.
Widziałam zaś potem,
Z jakim się o twéj dowiedział kłopotem
Fałszywéj śmierci, i jako go siły
Odbiegły wszytkie; i jak się wróciły,
Tak zaraz bieżał zjadły i szalony
Stracić ten żywot od ciebie wzgardzony.
I już gdzieś leży bez pulsów i tchnienia.
Sylvia.
I wierzysz temu?
Daphnida.
Niémasz w tym wątpienia.
Sylvia.
Ach! czemu-żeś się po nim nie puściła
I tak żałosnéj straty nie zbroniła?
Pódźmy, szukajmy, bo jeśli dla srogiéj
Śmierci méj chciał się zbawić dusze drogiéj,
Toć za tym zdrowiem i szczęsnym powrotem
Zdrów być powinien, witać się z żywotem.
Daphnida.
Goniłam ja go, ale takim skokiem
Bieżał, żem ścignąć nie mogła i wzrokiem.
Jakoż go szukać, bo kędy nie wiemy?
[429]
Sylvia.
Ach! zabiję się, kiedy nie znajdziemy,
I sam przyczyną będzie iobie śmierci!
Daphnida.
Pewnie cię, sroga, frasuje i wierci,
Że-ć twojéj śmierci i sławy i dziéła
Jegoż właściwa ręka zazdrościła;
I snadź-byś sama wolała przez dzięki,
Żeby od twojéj legł okrutnéj ręki.
I stąd ci jego tak niemiła strata,
Że nie z swéj sprawy skończył i zszedł z świata,
Ale pociesz się; jakkolwiek umiera,
Twoja go srogość sama w grób zawiera.
Dla ciebie kona[3]; wie to każdy i ja;
Przez ręce twoje miłość go zabija!
Sylvia.
Ach! zabijasz mię! ach, ten żal niemały,
W który[4] mię ta śmierć i te słowa wdały,
Pomnaża pamięć mojéj surowości,
Którą-m ja słowem chrzciła poczciwości.
Jakoż i była, ale nazbyt mściwa
I jadowita i nielutościwa.
Teraz to wiozę i nie w czas to czuję
I przeszłych swoich postępków żałuję.
Daphnida.
Cóż to ja słyszę i jakie to dziwy,
Że cię taki wzgląd rusza lutościwy?
Co to ja widzę? Sylvia łzy leje?
I pyszna dziewka dla kogoś boleje?
Ale ten twój płacz czy płacz to miłości?
Sylvia.
Nie miłości, nie, ale płacz litości.
Daphnida.
Posiłek-to jéj; tak za sobą chodzą,
Jak po błyskaniu pioruny nadchodzą.
Chór.
I owszem, kiedy miłość w sercu cicha
Chce się wkraść pannom, z których ją wypycha
[430]
Poczciwość, w ten czas w litości ubierze
I w kształcie skruchy, który na się bierze,
Ukradkiem, zdradą i niejawnym szykiem
Pod jéj się u nich rozgaszcza płaszczykiem.
Daphnida.
Miłości-to płacz, bo sowito ciecze.
Milczysz, Sylvia, już cię miłość piecze.
Kochasz, lecz niewczas; ciężko-ć okrutnicy,
Że kochasz, ale kochasz po próżnicy.
Pojzrzy, Amynta, jaką miłość karę
Za znieważoną zesłała twą wiarę.
Tyś, jako pszczoła (która żyć przestanie,
Żądło wpuściwszy i swój w cudzéj ranie
Żywot zostawia), przez ostatnią sprawę
Miłości twojéj i śmierci postawę
To serce przebił i miłości skruszył,
Któregoś żywą usługą nie ruszył.
Och! jeśli kędy blisko zawieszony
W powietrzu błądzisz, duch z ciała zwleczony,
Pojzrzy, Amynta, na téj łzy, i niemi
Pociesz trosk swoich, któreś czuł na ziemi.
Kochałeś, póki żył, a zaś jak sobie
Skróciłeś życia, kochają się w tobie.
I tak się to-ć zda, że boskie wyroki
Po śmierci u niéj naznaczyły wzroki
Łaskawsze i że ona tak trzymała,
Że-ć za krew tylko łaskę przedać miała.
Dałeś jéj tedy dostatnią zapłatę,
Kupiwszy miłość jéj za zdrowia stratę.
Chór.
Droga zapłata temu, co zapłacił,
I ten, co przedał, tym się nie zbogacił.
Sylvia.
O! bodaj jego żywot na odmiany
Za miłość moje mógł mi być oddany!
I owszem-bym ja za onego życie
Mogłabym swoje dać zdrowie sowicie.
Daphnida.
Nierychłoś mądra, próżno dobrotliwa,
Kiedy-ć pożytku stąd nic nie przybywa.
[431]SCENA II.
Ergast, Chór, Daphnida, Sylvia.
Ergast.
Tak mam i serce żalem napełnione
I zmysły nowym przypadkiem strapione,
Że co usłyszę, gdzie obrócę oczy,
Słuch mi nowy strach, wzrok żałość przytoczy.
Chór.
Cóż tak smętnego z sobą też przynosi,
Co żal swój słowy i postawą głosi?
Ergast.
Śmierć wam godnego pasterza przynoszę,
Amynty, mówię.
Sylvia.
Ach! co mówi, proszę!
Ergast.
On zacny pasterz, jeśli kto tuteczny!
On tak przyjemny, udatny i grzeczny,
On, z którym Nimfy i leśne Dryady
I mądre Muzy bawiły się rady,
Umarł, zerwany w kwieciu swéj młodości,
A jeszcze jaką śmiercią, o żałości!
Chór.
Powiedz nam wszytko, prosimy, że i my
Nasze lamenty z twojemi złączymy,
Płacząc miłego, wziętego przed laty
Pasterza, i w nim spólnéj naszéj straty.
Sylvia.
Nie śmiem się przymknąć ku takiéj nowinie,
Słuchać, co słyszeć przecie nie ominie.
Okrutne serce! ach! serce z opoki,
Czego się lękasz? Pomkni rącze kroki
Przeciw tym nożom, które w cię te słowa
I słuszna skarga wrazić jest gotowa!
Tu ty się pokaż, jeśli cię nie zranią.
Słusznie cię, słusznie z zbytnich hartów ganią.
Pasterzu! ja-ć téż przychodzę po części
Pomagać żalu i słusznéj boleści.
Jakoż mię barziéj, niż mniemasz, obchodzi,
Barziéj dolega, niż się wierząc godzi.
[432]
Ja ten żal biorę, jako sobie winny,
A ty go nie taj i bądź w tym uczynny.
Ergast.
Wierzę-ć[5], o Nimfo, bo i ten chudzina,
Niż mu ostatnia zamknęła godzina
Godne żyć usta, przy samym wytchnieniu
W tym skończył żywot i mowę[6] imieniu.
Daphnida.
Zaczni-że tedy; wszytek orszak prosi.
Ergast.
Byłem na ten czas tam, gdzie się podnosi
Nasza równina w pozorne pagórki,
Gdziem znaczne stawiał na zające sznurki,
Kiedy Amyntas przebiegał, lecz taki,
Że widome niósł poruszenia znaki.
Twarz była insza i krok pomieszany
I wszytek pełen niezwykłéj odmiany.
Bieżałem za nim, gdzie on dogoniony
Rzekł mi: „Ergaście, uczyń mi przysługę,
Pódź ze mną za tę z gór bieżącą strugę,
A bądź mi świadkiem jednéj mojéj sprawy;
Ale wprzód na cię, jeśliś to łaskawy,
I na twą wiarę wkładam węzeł tęgi
Pewnych obietnic i świętéj przysięgi:
Że i zdaleka staniesz i przeszkody
Żadnéj nie wniesiesz do téj — to przygody“.
Ja (bo któżby był kiedy sobie wróżył,
Że się w nim umysł taki wściekły srożył?)
Mówiąc, jako chciał, za nim słowo w słowo,
Zaprzysiągłem się strasznie i surowo,
Wzywając bogów, których my pasterze
Nad wiejskich ludzi boimy się szczerze.
Po téj przysiędze spiesznie postępował,
A ja-m téż za nim téj ścieżki pilnował;
A żeśmy przyszli tam, gdzie przykre skały,
Nasze się pola ku niebu wydały
I gdzie się góra najwyższa być zdała
I nieprzystępną przepaścią przerwała.
[433]
Tuśmy stanęli, a mnie z téj uboczy
Tak przykréj aż mrok[7] poszedł jakiś w oczy.
I cofnąłem się, ale on wesoły
I z méj[8] bojaźni z uśmiechem napoły
Szydząc, pomknął się jakoby z igrzyskiem
Na samę krawędź i, na brzegu śliskiem
Stojąc, tak mi rzekł: „O gdyby, o gdyby
Według méj woli działo się, bez chyby
Wilków drapieżnych zwoływałbym, żeby
Nakarmili mną wygłodniałe gęby.
I by tak łatwo było o paszczęki
Zwierzęce, jako o śmierć z swojéj ręki
I o przepaści, tębym obrał sobie
Śmierć, która mnie już umorzyła w tobie,
Kochana dziewko, żeby jedneż wrota
I sposób śmierci puścił nas z żywota,
I żeby kości moje rozwleczone
Tak były, jako członki twe pieszczone.
Lecz że mi zwierza długo czekać i wy,
Nieba, trzymacie żywot nieszczęśliwy,
Już się téj śmierci trzymać nie zaszkodzi,
Która odmianę prędkością nagrodzi,
Idę za tobą jak najśpieszniéj mogę
I towarzystwa-ć, Sylvio, pomogę,
Jeśli-ć się tylko nie uprzykrzę i tym.
Jakoż zdałbym się być w szczęściu sowitym
I umierałbym bez wszelkiéj ciężkości,
Gdybym był pewien, że z mojéj stałości
Cieszyć się będziesz za moim przybyciem,
I żeś skończyła gniew twój oraz z życiem.
Sylvio! witaj! Już idę za tobą!“
To rzekszy, rzucił tak potężnie sobą,
Że głową na dół leciał miedzy skały,
A ja-m na górze został skamieniały.
Daphnida.
Ach, przebóg!
Sylvia.
Ach! ach!
[434]
Chór.
A ty alboś drzemał,
Żeś go od spadku takiego nie wstrzymał?
Czyli-ć przysięga dana przeszkodziła?
Ergast.
Nie to, i taby była ustąpiła,
Boć też podobno nie ma w takim razie
Być i przysięga sama na przekazie.
Ale[9] gdym postrzegł, co myślał teskliwy,
Skoczyłem k’niemu zaraz nieleniwy.
Jednak nieszczęście obu nas tak chciało,
Że mi się tylko porwać go dostało
Za bawełnicę, którą miał u pasa.
A ta, jak słaba na ciężar zawiasa,
Wagą i pędem ciała rzuconego
Zerwana, pana zdradziła swojego.
Chór.
A ciało kędy?
Ergast.
Nie wiem i nie chciałem
Patrząc tam na dół i strasznym podziałem
Skruszonych członków trapić wzrok żałosny.
Ciało tam w sztukach.
Chór.
O, przypadku sprośny!
Sylvia.
Ach! jużeś teraz z kamienia, Sylvija,
Kiedy cię powieść taka nie zabija!
Jego zabiła śmierć moja fałszywa,
Co nim gardziłam[10] a ja-m jeszcze żywa.
Choć już prawdziwa śmierć tego pożyła,
Któremu-m milsza nad ten żywot była,
Ale-ć żyć nie chcę, i jeśli odrazu
Żal mię nie zniesie, zlecę to żelazu,
Albo téj chustce, co nie bez przyczyny
Nie poszła z panem w tamte rozwaliny,
Ale została mścić się krzywdy jego,
Mścić śmierci jego i zabójstwa mego.
Nieszczęsna chustko! niech cię nie obchodzi,
Że z tobą trochę zabójca pochodzi
[435]
Pana twojego, bo cię nie z kochania
Trzyma, lecz żebyś była i karania
I pomsty śrzodkiem! Ach! bodajbym była
W świętéj miłości z twym Amyntą żyła!
Lecz że już trudno, więc za twą pomocą
Chociaż pod wieczną złączę się z nim nocą.
Chór.
Nie trap się zbytnie, znać i on to czaję
I barziéj szczęście, niż ciebie winuje.
Sylvia.
Czegóż płaczecie, żałośni słuchacze?
Jeśli mnie, niech mię nikt, proszę, nie płacze.
Niegodnam łezki, niegodnam litości,
Bom w sercu nigdy nie miała téj gości.
Jeśli Amynty, znak-to żalu słaby,
Któremu same wydołają baby.
I ty, Daphnido, jeśli dla mnie toczysz
Te łzy, któremi[11] i me serce moczysz,
Przestań ich; raczéj ostatniéj usługi
Pomóż mi, proszę, żeby mię kto drugi
W tym nie uprzedził, żebym pochowała
Nieszczęsne członki i ostatki ciała.
Ta sama sprawa, lubo żałobliwa,
Rękę mi jeszcze od śmierci wstrzymywa.
Niech mu tę serce nagrodę oddawa
Za miłość jego, gdyż inszéj nie stawa.
A choć okrutna ręka nie jest godną
Na oczy jego sypać ziemię chłodną,
Choć mu się krzywda stanie i w pogrzebie
I[12] że taż ręka zabiła i grzebie,
Wiem jednak, że mu ten postępek miły
Będzie i będzie wdzięczen téj mogiły.
Kocha on we mnie (jako to przy skoku
Śmiertelnym dał znać) i w podziemnym mroku.
Daphnida.
Ja-ć z tobą pójdę, gdzie się chcesz obrócić,
Ale ty nie myśl życia sobie skrócić.
Sylvia.
Dotąd-em złości méj żyła i sobie;
Ostatek daję dni moich żałobie
[436]
Po wiernym słudze, i tak będę żyła,
Póki go moja nie zawrze mogiła.
Ale nic dłużéj nie bawiąc pod niebem,
Oraz to skończę żywot mój z pogrzebem.
Pasterzu, powiedz, gdzie ten padół bieży
I gdzie to ciało roztrącone leży?
Ergast.
Tą się spuść ścieżką, a za małą chwilę
Dojdziesz.
Daphnida.
Wiem ja, jeśli się nie mylę.
Sylvia.
Boże was żegnaj, a na wieczne czasy,
Pasterze, łąki, rzeki, pola, lasy.
Chór.
Tak nas ta żegna, jakoby koniecznie
Rozstać się z nami umyśliła wiecznie.
SCENA III.
Chór.
Co śmierć rozwiąże, to miłość skrępuje.
Téj strzała z kosy tamtéj tryumfuje.
Różne ich dzieła: śmierć ludzie kaleczy,
A miłość leczy.
Miłość przyczyną niezmyślonéj zgody,
Niebieskie ziemi przywraca pogody,
Który, kto pilen życzliwéj przestrogi,
Równa się z bogi,
Których ta miłość sprowadza na ziemię,
Powinowacąc z niemi ludzkie plemię.
Skąd sam Jupiter do lichego domu
Wchodzi bez gromu.
Ty sam, Kupido, uniżasz i bogi
I podłe wznosisz pod niebiosa progi,
Że się z ziemskiemi ziemskie przy twéj pieczy
Równają rzeczy.
|