W Krywiczan grodzie[1] zgiełk i zamięszanie;
W murach zamkowych Kunigasów poczty
Bajoras stoją, zbrojne ludu tłumy.
Konie rżą, wyją psy i gwarzą ludzie.
Ale nie poznasz po ich czołach, z mowy,
Co ich przygnało, co tutaj spędziło.
Stoją, nie jako na Ilgi zwołani,
Nie na wesołą ucztę, ni na wojnę,
Nie jak kiedy się ze zwycięztwa cieszą,
I brańców palą, wielkim Bogóm Litwy.
Na ich obliczu, zwycięztwa radości
Nie znać, ni żądzy łupów ani boju.
Twarze ich blade i usta ich drżące,
A oczy raz wraz na zamkowe mury
Z trwogą, nadzieją, łzami się podnoszą. —
Jedni upadli na wałach znużeni,
Jakby z dalekiéj tylko co podróży,
Głowy oparli na żylastéj dłoni,
Drudzy cóś radzą, cóś pocichu gwarzą,
A gdy się sługa przybliży zamkowy,
Milkną i patrzą, czekają i idą
Przeciw słów jego, żebrzącém wejrzeniem,
Jak gdyby wieść im przynosił żądaną —
Straszną? wesołą? Nie poznasz po licu —
Cóż to, czy sąsiad stos wojny zapalił?
Czy z ruskiéj, wieści złe, przyszły wyprawy?
Czy Duńczyk na brzeg morski wylądował,
Czy Mongoł w Litwę i Ruś z ogniem kroczy?
Co ich spędziło? Czy łupu nadzieja?
Czyli potrzeba obrony od wroga?
I czemuż wszyscy pospuszczali głowy,
Ciągle patrzając ku bramie zamkowéj?
O! nie strach wojny spędził Kunigasów
Z Żemajtys, Kuru, z Rusi i Jaćwieży —
Głos poszedł Litwą — Ryngold wielki kona; —
I jak w posuchę pożar błota pali
Ognistym pasem, sunąc coraz daléj,
Tak wieść leciała skrzydły sokolemi,
Przez siedém puszczy, aż do siódméj ziemi;
I wszyscy wstali i miecz biały wzięli,
I szłyk na głowę i puklerz do ręki.
Siedli na konie, dzień i noc jechali,
Aż do Krywiczan grodu się dostali.
A Ryngold konał, ciężko, jak zwierz leśny,
Którego strzelec srogą raną zwali,
Siły mu weźmie nie wyrwawszy życia —
Konał i skonać nie mógł olbrzym stary.
I z Nowogródka, od łoża Xiążęcia,
Biegł głos po Litwie w głąb puszczy i lasów —
Ryngold umiéra — Lud padał od trwogi;
Gdy Ryngold umrze, wnet odżyją wrogi,
A Litwa, którą cisnął w silnéj dłoni,
Na sto rozpadnie części rozerwana,
Bezbronna stanie sąsiadóm gospodą,
Pastwiskiem koni Mogułów i Lachów.
Szła wieść jak Maras[2] blada, aż do morza,
A kędy przeszła, twarze pobielały,
Zadrżały ręce, serca zastukały —
Starcy schylili ku mogiłóm głowy,
Młodym oszczepy w rękach się zachwiały,
A matki dzieci do piersi tuliły,
Jakby już wieścią wojny się straszyły.
Na zamkach wały sypali Bajoras,
Po Kiemach[3] łuki gięli, smoląc strzały.
Wszędzie milczenie głuche, smutek cichy.
A Kunigasy, Bajoras ciągnęli
Do Nowogródka, zamknąć ojcu oczy,
Zobaczyć kogo posadzi po sobie,
Któremu z synów odda miecz i czapkę,
Którego Krewe ludowi ogłosi. —
I cicho było w Litwie jak przed burzą,
Gdy niebem ciągnie czarny obłok zdala,
Milczący jeszcze. Słońce świéci z góry,
A oczy ludzi patrzą już na chmury,
I widzą burzę, co przyjdzie przed nocą.
W Krywiczan grodzie, na zamku, na górze,
W największéj izbie, przed ogniem gasnącym,
Ryngold spoczywał na niedźwiedziéj skórze.
Nie olbrzym Ryngold, nie Kunigas wielki,
Lecz starzec bliski stosu i mogiły —
I widać było w bladéj jego twarzy,
Jak gasło życie, siły uciekały, —
Bo w twarzy ludzkiéj maluje się dusza,
Jak kwiat nadbrzeżny w przezroczach jeziora.
I widać było, jak płomień żywota
Czasem się wzmógłszy rumienił jagody,
Poruszał usta i oczy zapalał,
To znów przygasał, i oczy zmrużone
Mdłym wzrokiem patrząc w Wschód wieczności stronę,
Zdały się żegnać świat len, witać drugi.
Ryngold umiérał, jak żył w ciężkim boju,
I po nad łożem, na którém spoczywał,
Duch jego walkę z ciałem jeszcze toczył.
On rwał się uciec do ojców krainy,
A długiém życiem niestargane ciało,
Nazad na ziemię, na świat ten ściągało.
Lecz już za walką, widny był zgon bliski,
Bo coraz rzadsze zgasłych oczów błyski
I coraz ciężéj słowa z ust się rwały,
Jak dropie w polu spłoszone, co długo
Skrzydłami miecą, nim w górę podlecą.
Ręce olbrzyma zimny pot obléwał,
I już po biały miecz ów nie sięgały,
Którego podnieść aniby zdołały;
Okiem nie wzywał towarzyszów boju,
Uchem nie czekał rychło róg zadzwoni,
Konał milczący na Wschód poglądając,
Skonać nie mogąc, a skonać żądając.
— Synów zawołać — synów! rzekł nareście
Podnosząc głowę po długiém milczeniu;
Niech przyjdą tutaj i Montwiłł i Trajnys,
Niech Mindows przyjdzie. Gdzie synowie moi? —
Wyrzekł i skinął — znowu padł milczący,
Znów na Wschód patrzał oczy zamkniętemi.
Wtém we drzwiach czarna zadrżała zasłona,
Wzniosła się, Montwiłł wszedł, za nim opadła.
Zadrżała znowu, i Trajnys wszedł drugi,
Wstrzęsła się jeszcze i Mindows najmłodszy
Z braćmi przed ojca łoże się przybliżył.
Mindows, którego Ryngold przyznał synem,
Choć z niewolnicy ruskiéj się urodził,
Najmłodszy wiekiem, najwyższy postawą,
Co się przy braciach jak jastrząb wydawał
W wróbli z pod strzechy wypłoszoném stadzie.
Mindows Ryngoldów syn, w którego oku
Błyszczała żądza boju, krwi pragnienie,
Nienasycona duma, wzgarda ludzi.
Prosty jak sosna, silny jak dąb stary,
Mądry jak Żaltis[4], którego czczą w Litwie.
Wszyscy trzej padli twarzą przed olbrzymem,
I szaty jego kraje całowali,
I żałośnemi jęki go witali;
Ale łzy w oczach żadnego nie było,
Tylko w Mindowsa oku rosy kropla
Świéciła jedna, samotnie zwieszona.
— Powstańcie — Ryngold rzekł; wstali w milczeniu
Jeden drugiego pożera oczyma,
Stoją; a radzi rzucić się na siebie;
Tak ich nienawiść wzajemna rozpala;
Wtém głos Ryngolda w uszach im zatętni. —
Starzec się podniósł i oparł na dłoni,
I oczy wlepił w synów, resztą ognia
Płonące jeszcze. — Widzicie, rzekł zcicha,
Mnie czas umiérać, dzisiaj jeszcze może
Z ojcami będę we Wschodniéj krainie.
Wam Litwa na trzech. Czy ją rozedrzecie
Jak psy zbroczoną skórę po niedźwiedziu?
Mów, Montwiłł starszy, co ty zrobisz z Litwą? —
— Ojcze mój, panie! rzekł, Litwa spokojna,
Wrogi jéj w jamach dyszą przestraszone —
Nikt nie napadnie, nikt dla mnie nie groźny,
Spokojnie będę po tobie panował,
Z zamku do zamku przejeżdżał na łowy,
Od Kunigasów pobiérał daniny —
Z Rusi mi srébro i futra przyniosą,
Z nad morza będą słać wory bursztynu,
I białe miecze i błyszczące zbroje.
Spokojną, oddam synóm Litwę twoję,
Kiedy już nogą nie sięgnę strzemienia,
I w dłoni łuku napiąć nie potrafię,
Ani oszczepem strzaskać łba wilkowi.
Nic mi nie braknie! — Już żonę i dzieci
Bogowie dali, dni starych pociechę.
A Litwa moja rozkwitnie w pokoju,
Bo jéj wróg dotknąć, nie będzie śmiał długo. —
Ryngold srébrzystą potrząsł tylko głową
I szemrał — Pokój! o pokoju marzy,
Łowach, daninach, o żonie i dzieciach!
Ślepy! — Z pogardą twarz zmarszczoną zwrócił,
Dał znak, a Trajnys, po bracie jął mówić.
— Ojcze! twojemu nie dam spocząć mieczu,
Póki nie zgromię butnych Kunigasów,
Póki zaległych nie ściągnę haraczów,
Mojéj nad sobą nie uznają władzy.
Wiém, twemu sercu gorzéj bolą swoi,
Co się z obcemi łączą, niżli wrogi.
Ja ich pogniotę. I każdy z wydziału
Co rok przyniesie i pokłon mi winny
I dań zaległą. — Nie dam się im burzyć
I wiązać z sobą i z nieprzyjacioły,
Jedną pić wodę; — własną krew rozléwać.
Nie zasnę, łuku nie zdejmę z ramienia,
Póki na Litwie sam nie będę panem! —
Ryngold wzniósł głowę, słuchał głosu syna,
I oczy blaskiem żywszym mu jaśniały,
Ustami ruszał i dłonie mu drżały —
Mówił, on słuchał; skończył, spuścił głowę —
— Ty to dokonasz? rzekł, Trajnys! ty słaby!
Ty! — I znów z wzgardą oczy precz odwrócił.
Kądziel prząść tobie i nócić piosenki,
A nie miecz biały i łuk brać do ręki,
Nie za haraczem złych ścigać poddanych. —
Spójrzał, a Mindows oczy iskrzącemi, —
Ojca wzrok spotkał — lecz milczał ponuro.
Nic nie rzeki — Tobie koléj, — Ryngold cicho.
— Napróżne słowa, Mindows mu odpowié,
Po czynach męża znać, a nie po mowie.
Patrz, ojcze, widzisz tę głównię z ogniska;
Biorę, druzgoczę, tak wrogów połamię
Jako to drzewo! Oto miecz twój biały,
Co go niczyje nie dźwignęło ramię —
Miecz to olbrzyma, władam nim jak kłosem,
I biada ludóm na które go wzniosę. —
Rzucił miecz, umilkł — Ryngold wstał z posłania
Drżący, lecz siły dobywszy ostatek,
A w oczach jego tyle życia było,
Jakby nie konał, nie patrzał przed chwilą
W Wschodniéj krainy otwarte mu wrota.
— Tyś syn mój prawy! krzyknął, ty następca,
Im dość wydziałów. — Tobie Litwa cała. —
Chciałeś pokoju, Montwiłł, siedź na Litwie,
Stara stolica moja, Kiernów tobie,
Chociaż na Litwie i starym Kiernowie
Niéma spokoju u nas i nie będzie!
Lecz gorszy wydział na saméj granicy,
Kędy co chwila patrzą najezdnicy.
Nie dam Jaćwieży — Lach ci zasnąć nie da,
Nie dam Krewiczan, tu Rusin zagląda,
Ani Kuronów, po których już Niemcy
Łakomą rękę zdala wyciągają.
Chciałeś pokoju! myślisz o pokoju!
Lecz kiedyż w Litwie było nam spokojnie?
Weź Kiernow, Niemiec rzadki gość w Kiernowie;
Z żoną i dziećmi przesiedzisz spokojny
Czasy najazdu i granicznéj wojny.
A kiedy twoją najadą dziedzinę,
Masz się gdzie chronić, znajdziesz gdzie uciekać.
Ty, Trajnys, lubisz bój i żądasz boju —
Weź Żmudź, Bajoras możni są na Żmudzi;
Będziesz tam z niemi walczył o daniny,
I patrzał by się z Niemcem nie wąchali.
Tobie, Mindowsie, miecz mój, Litwa cała,
Potrafisz hardych utrzymać lenników,
A karki krnąbrnych, jak drzewce zgruchotać.
Tyś po mnie panem, bracia ci poddani —
Słyszycie! Kiedy na wojnę zawoła,
Stać mu do boku, jakbym ja był żywy,
I wołał na was. Mindows syn mój prawy,
Bo w niego moja przelała się dusza,
On miecz mój podniósł i nie puści z dłoni. —
Chciał mówić, upadł na twarde posłanie,
Sił mu zabrakło, tylko wskazał Krewie,
Aby ze skarbcu płaszcz i czapkę nieśli,
Znamiona władzy. Naglił do pośpiechu,
Bo już mu brakło głosu i oddechu,
I życia reszty, ciekły jak z naczynia
Zbitego, woda lejąc się, ucieka.
Montwiłł z Trajnysem milczący stanęli,
Piérwszy raz w życiu na siebie spójrzeli
Bez nienawiści, zazdrości i gniewu,
Szukali w sobie swych myśli, przeszłości.
— Zwołać Bajorów, ryczał Ryngold stary,
Niech Kunigasy, hołdownicy moi,
Bajoras śpieszą do mnie i Smerdowie —
Niech przyjdzie Krewe — Pan wasz, schylcie głowy,
Mnie czas do ojców, ja dosyć walczyłem,
Powracam do nich! Zostawiam wam syna,
On pan na Litwie, jemu miecz oddałem,
Mieczem on moim buntownych ukarze,
Padnijcie przed nim, i bijcie mu czołem. —
I izba cała tłumem zaczerniała,
A wszyscy padli i czołem mu bili.
Krewe Xiążęcą czapkę nań nałożył,
Płaszczem osłonił młodzieńcze ramiona,
Ojciec miecz oddał. — Piérwsi wstydem zlane
Bracia mu dumne karki uchylili,
Ale nie dusze. Duszami szarpała
Zazdrość, co gorzéj niż Poklus rwie serce,
Gorzéj niż wilcy dzicy szarpią ścierwa.
Mindowe dumném pójrzał po nich okiem,
Jak niewolników zmierzył wzgardy wzrokiem,
I hołd jak winny od braci przyjmował.
Krewe Krewejta przed wrota zamkowe
Wyszedł, i wołał cisnącym się tłuomóm
Imię Mindowsa, następcy. — Schwycone
Z ust do ust, strzałą na Litwę leciało,
Aż się o morskie obiło gdzieś brzegi,
I na wierzchołkach starych puszcz szumiało.
A w izbie konał Ryngold, olbrzym stary,
Jak gdyby z mieczem oddał resztę życia;
Tak gasnął prędko. — I na Wschód patrzając,
Wyzionął duszę wielką — Poleciała
Na Wschód sokolém skrzydłem w ojców kraju
Spocząć po bojach — — Mindows u nóg jeden
Klęczał ojcowskich i rękę całował,
Która już zimna, bezsilna leżała —
Martwa na wszystko, na wszystko skośniała —
I tknąwszy miecza nawet nie zadrżała. —
Mindows śmiertelny pot ocierał z czoła,
I oczy zamknął zagasłe na wieki.
— Teraz, jam panem, rzekł do siebie wstając.
Spójrzał po braciach. — Jad z oczu im błyskał.
— I biada zdrajcóm, dodał, zdrajcóm biada!
Bo miecz Ryngolda nie będzie próżnował,
On nie ma pochew, aby się w nie schował,
Krwi pragnie! Dawno jéj już nie kosztował! —
A bracia stali, patrzali na siebie,
Ręce spuścili, czoła krwią oblane,
Wstyd i gniew w fałdy pogiął, jako morze
Burza najeża falami gęstemi.
Milczeli, ale dusze ich się rwały
Zemstą targane — Stali i skinęli
Wzajem na siebie. — Zasłona zadrżała,
Wyszli obydwa. — Mindows rzucił okiem,
Dójrzał przyszłości; na Smerdę zawołał.
— Tikimas[5], rzecze, idź, śledź braci kroki,
Oni nie darmo za ręce się wzięli
I wyszli zgodni. — Oni knują zdradę,
Miéj na nich oko. Znam ja moich braci,
I wrogów, co ich nie lękam się tyle. —
Z tamtemi w polu spotkam się, zwyciężę —
Ci w domu, we śnie, gryść będą jak szczury
Drogą spokojność — i wierność lenników
Złotem psuć swojém, łaski obietnicą.
Ślad w ślad za niemi. — A kiedy usłyszysz
Nie wieść o zdradzie, ale domysł zdrady,
Do mnie powracaj. — Lekarstwo na zdradę
W ręku mam silne — Ja ich uspokoję. —
Tikimas głową skinął i na sercu
Rękę położył i zniknął z komnaty.