Anafielas (Kraszewski)/Pieśń druga. Mindows/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń druga

Mindows

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Piérwsze już kury piały, w zamku cicho,
I cicho było na świecie. Noc letnia
Z xiężycem, z gwiazdy nad ziemią wisiała,
Nad wody para wlokła się, jak gdyby
Kipiały rzeki i wrzały jeziora.
W dali Peleda[1] hukała samotna
Siedząc na dębie, i derkacz na błotach
Krzyczał, i żaby kumały gwarliwe,
Jak lud, kiedy się do grodu zgromadzi,
O wojnie, łupach lub o sobie radzi.

Na nowogródzkim zamku cisza długa;
Lecz po xiężycu, widać było cienie,
Tam, sam, po wałach migające wdali;
Jacyś się ludzie schodzili, szeptali,
W ręku oręże, oszczepy dźwigali,
Szli, nikli, znowu wchodzili, czekali.


A Mindows nie spał, z wiernemi Bojary,
On czekał zdrady, gotów był do kary,
I na Ryngolda wielkim mieczu sparty,
Wyglądał rychło bracia nań naskoczą.

Piérwsze już kury piały, w zamku cicho,
Bracia knowali, odkładali zdradę —
I trzykroć za prog wyszli ze sługami,
I trzykroć nazad tchórzliwie wrócili.
— Niech uśnie Mindows, — do siebie mówili.
Kury znów piały. Trajnys rzekł do brata.
— Teraz czas, idźmy. — I z Montwiłłem idą.
Trzech synów z białym mieczem poskoczyli:
Wikind, Towciwiłł i Erden najmłodszy.
— Ojcze! mówili, i my pójdziem z tobą,
Praweśmy wnuki Ryngolda, i miecz nam
Rozpala dłonie, zemsta pierś rozdyma.
My z tobą, ojcze, na co pomoc obca?
Trzech, czyż jednego zdławić nie zdołamy? —
Lecz Montwilł wstrzymał synów swych u proga.
— Wy nie pójdziecie, rzekł, młodeście dzieci,
Dla was i życie i zemsta i boje!
Dość nas, zostańcie. — Kto wié! Bogi wiedzą,
Który z nas wróci, czyja krew popłynie!
Zostańcie, byście może ojca głowę
Pomścili potém. —
— Co mówisz? Montwille!
Przerwał mu Trajnys, w górę miecz podnosząc;

Wątpisz, lękasz się! On jeden, nas tylu.
Chodźmy! czas; jutro rozprawiać będziemy!
Kury już piały dwa razy. — A Montwiłł
Skinął swym synóm, aby pozostali.
I trzéj synowie miecze z rąk puścili,
I oczy smutno w ziemię utopili.
Stali na progu, za odchodzącemi
Długo, zazdrośni walki, spoglądali.

W ciszy szli bracia podwórcem zamkowym;
Straży nie było, we wrotach zapory;
I szli wciąż, idąc z Mindowsa szydzili.
— Tak pewny siedzi i śpi tak spokojny,
Jak gdyby prawe dziedzictwo po ojcu
Odebrał, jakby nie bał się nikogo.
Patrzcie, we wrotach straży nie postawił,
Otworem wszystko! —
I szli daléj znowu,
Nigdzie nikogo. — Aż u drzwi świetlicy,
Kędy spał Mindows, stanęli, i razem,
Jak gdyby Gulbi[2] jaki ich zatrzymał,
Wryci, z oddechem zapartym, jak słupy,
Stali. Nikt naprzód drzwi nie odryglował.
W ciemności jeden na drugich spoglądał,
Oczyma jeden drugiego popychał.
Aż Trajnys wyszedł i rygiel odsunął;
Tuż za nim wszyscy wpadli do komnaty.

Przez okno xiężyc świécił na róg izby:
Kędy Mindowsa twarde łoże było,
Rzucił się Trajnys z podniesionym mieczem,
I Montwilł za nim, i Bajory wierne,
Padli do łoża, padli — odskoczyli.
— Zdrada! zawołał Montwiłł, jego niéma! —
— On jest!! — głos zawrzał, i z Ryngolda mieczem
Wpadł Mindows wściekły na wylękłych braci.
Ciął, i Trajnysa łeb rozpłatał w dwoje.
Padł Trajnys, jęczéć nawet nie miał czasu.
A Montwiłł ukląkł, miecz rzucił, i czołem
Proch zmiatał podły, przed nieprawym bratem
Błagał litości — Mindows deptał nogą
Kark jego, pastwiąc się nad nim i szydząc.
— Litości na dziś! wołał; jutro znowu
Przyjdziesz tu w nocy, abyś jeszcze może
Prosił litości. — Jakżeś, hardy bracie,
Zgiął kark przede mną, synem niewolnicy!
I śmierć nie lepszaż nad taką sromotę?
Patrz, nogą głowę xiążęcą twą gniotę,
I szydzę z ciebie, najgrawam z bojaźni!
O! nie przebaczę! Nie. We Wschodniéj ziemi
Idź szukać ojca, ty z dziećmi twojemi. —
— Z dziećmi, łkał Montwiłł. O! niechaj ja ginę,
Lecz za cóż one? O! pozwól żyć synom,
Wydrzyj im ziemię, zostaw tylko życie —
Odbierz ojcowską to lichą puściznę,
Kiernow, co ojciec dał na pośmiewisko

Starszemu swemu! Mindows! nie dość tobie
Zwycięztw i władzy? Cóż te słabe dzieci,
Cóż oni tobie? Niech choć one żyją! —
— Te słabe dzieci, to wilczęta młode,
Rzekł Mindows; teraz bawią się ze psami,
Lecz gdy im zęby porosną, to kiedyś
Poduszą owce i pójdą do lasa.
O! nie, wybiję wilki i wilczęta! —

Skinął, wnet sługi Montwiłła porwali,
I w silnych rękach, za gardło schwycony,
Skonał bełkocząc niewyraźnie — Dzieci! —

— Tych, krzyknął Mindows, wskazując Bojary,
Uwiązać dzikim konióm do ogonów,
I puścić w lasy; miecza na nich szkoda;
Precz z niémi! — Słudzy milczących powiedli,
A zamek zawrzał, zapłonął ogniami,
Zahuczał ludem, i nim kury trzecie
Zapiały, dziesięć dzikich biegło koni
Ze wrót zamkowych, po obszérnéj błoni,
Każdy za sobą wlokąc zdrajcy ciało,
Które się z życiem wrzeszcząc passowało;
I wiatr donosił zdala tentent koni,
I jęki winnych. Potém tentent tylko,
Potém szmér głuchy — I cisza głęboka,
I krwawe tylko pozostały ślady
Zbrodni, wycieczki i kary i zdrady.








  1. Sowa.
  2. Duch stróż człowieka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.