Skan zawiera grafikę.Długo oboje lecieli w milczeniu.
Pod niemi słońce zapadło czérwone
I Wakarinne[1] weszła na niebiosa;
Pod niemi słychać było tysiąc głosów
W jeden głos zlanych, zmieszanych z wiatrami.
Kiedy się czasem ku ziemi zbliżyli,
Światła migały i szumiały rzeki;
Lasy, czarnemi kołysząc głowami,
Cóś z przelotnemi gwarzyły chmurami.
Oni lecieli ciągle ku północy,
Aż się nad zbiegiem u dwóch rzek spuścili
Nad wielką, cichą, zieloną doliną.
Tu się dąb wznosił stary, rozłożysty,
Sam jeden, jakby strażnik tego miejsca.
Mur sześciościenny wkoło go otaczał,
Jak orszak, który xiążąt w bitwie strzeże.
W jednéj z ścian były wrota do świątyni.
Tam połyskały straszne Bogów twarze:
Perkuna, który grom w rękach piastował.
Czarne Pokole, olbrzyma Atrimpa.
Inni Bogowie dokoła ścian stali.
Tam był Wirszajtos, Sznejbrato, Ziemiennik.
Przy nich ofiarne ołtarze rzędami,
Od krwi i dymu okopciałe, czarne,
Ognia i ofiar jutrzejszych czekały.
U stóp ich jeszcze walały się kości,
I popiół ziemię ubitą pokrywał.
Po za murami wielkie drzewa stosy
Przygotowano na ołtarz Perkuna,
Przed ojca dębów poważne konary.
I widać było świetny blask od Znicza
Wśród ciemnéj nocy, jak xiężyc u wschodu
Połyskujący na murach czérwonych.
A nad ołtarzem, z spuszczonemi głowy,
Strażnicy ognia w milczeniu siedzieli.
Na prawo bramy dom Krewe-Krewejty;
Na lewo stała podróżnych gospoda;
Daléj czerniały Wejdalotów domy
I Sigonotów ubogie chrominy,
I wędrowników pobożnych szałasy.
Wszystko tam spało, tylko u ołtarza
Dwóch Wejdalotów ogień podsycało;
Drzewem, bursztynem, żywicą karmiony,
Błyskał i żółtym wznosił się płomieniem;
Niekiedy ostry, jak strzała myśliwca,
To zwity w kłęby, jak chmura wiatrami
Szybko pędzona po zachodniém niebie.
Nad nim dym wonny w górę się unosił,
A w jego mglistych, sinawych zasłonach
I twarze Bogów i strażników twarze,
Zmięszane, żyć się i ruszać zdawały.
Milda stanęła: bo Witol zdumiony,
Choć nieraz słyszał o Bogów świątyni
Dziwne powieści przy ogniu wieczornym,
Ciekawe oczy na wszystko otwierał
I chciwie niemi nowy świat pożerał.
— Dość patrzeć, synu! — rzekła doń łagodnie —
Lecą godziny, mnie nazad potrzeba.
W tych murach, które pożerasz oczami,
Mieszka najpiérwszy, najmędrszy z kapłanów.
Jego nie tylko Litewski lud słucha,
Lecz barbarzyńskich krajów Kunigasy;
Króle północni o radę go proszą
I corok hołdy i ofiary znoszą.
On godzi swary, wojnę wypowiada,
On wróży szczęście, nieszczęście przepowié,
Bo on wié wszystko i u Bogów może.
Do niego ciebie na naukę wiodę,
Żeby ci odkrył wszystkie tajnie życia,
I dał ci poznać Dungus, Bogów ziemię,
Ten Dungus, który po nad głową twoją
Piorunem grozi i zemstą Perkuna.
Tu sił nabierzesz do walki potrzebnych;
Walki tak długiéj, jak żywot twój cały.
Ten kapłan ojca twojego jest bratem.
W imie go brata zaklnę, będę prosić,
Żeby cię przyjął i schronił od burzy:
Bo to jest jedno miejsce, gdzie cię Grajtas
Szukać nie będzie, domyślić się nie śmié;
Jedno, w którém ty mądrości zaczerpniesz,
Nasłuchasz dziejów i nauczysz świata,
W którém naostrzysz twój oszczep do walki,
I serce twoje na cios zahartujesz,
A umysł młody wprawisz do przebiegów.
Teraz tyś jeszcze jak koźlątko słabe,
Które, gdy w kniei ogary posłyszy,
Stanie zdziwione, uciekać zapomni;
A gdy napadną, nie umié się bronić.
Trzeba ci siły i w ręku i w sercu! —
Tak mówiąc Milda, ku drzwióm się zbliżyła,
Tchnęła, i wnet się rozwarły na dwoje.
Oni przed Krewe-Krewejtą stanęli.
Starzec był siwy, z pochyloną głową;
Włos na niéj rzadki bielił się srébrzysty;
Z pod wpadłych twarzy oczy mu świeciły
Ostatkiem ognia, resztkami żywota;
Usta, jak gdyby odwykłe od mowy,
W brodzie ukryte, ściśnięte, milczały.
Białą miał szatę, i lniany pas biały
Siedémkroć siedém biodra przepasywał,
Sparty na ręku modlił się w milczeniu
Przed drobnym Boga wielkiego posągiem,
Który na szacie rozpostartéj leżał.
W ciemnéj komnacie blizko niego stała
Trójzębna laska, dostojeństwa godło,
I czarna jakaś wojenna chorągiew,
I czapka strojna w perły i łańcuchy.
On siedział, spójrzał; milcząc, podniósł oczy,
I czekał, aby piérwsi się ozwali.
— Ojcze! — Bogini pocichu wyrzekła —
Raz to już drugi w kobiecéj postaci
Oczóm się twoim objawiam zdumionym;
Piérwszy, gdy brat twój umarł ztąd daleko. —
— Bądź pozdrowiona, wielka Dejwa Mildo! —
Zawołał, wstając, i padł na kolana
Starzec; lecz Milda skinieniem znać dała —
Podniósł się zwolna, i, złożywszy ręce,
Z spuszczoną głową słuchał jéj rozkazu.
Milda przyprowadza Witola do Krewe Kreweity w Romnowe
— Oto jest — rzecze — syn twojego brata.
Wiész, jakie losy Perkun mu gotuje.
Chceszli go przyjąć, wyuczyć tajemnic,
I wlać mu mądrość, którą sam posiadasz,
Do przyszłéj walki uzbroić go w siły? —
— Straszny — rzekł starzec — straszny gniew Perkuna!
Zemście się jego nie oprą i Bogi.
Gdzież skryć się przed nim? dokąd nie dosięże?
Dokąd posłańcy jego nie dolecą?
Przez siedém światów piorun jego bije,
Za siedém mórz się prawica wyciąga,
A jego duchy do pieczar Poklusa
I do krainy wschodniéj dolatują.
O Dejwa! straszny, wielki gniew Perkuna!
Bo w jednéj chwili w proch ludzi druzgota! —
— Lękasz się — Milda odrzekła powolnie. —
Nikt tu dziecięcia nie znajdzie u ciebie.
Ja ducha zemsty w inną stronę zwiodę;
Inne, daleko, w drugim końcu świata,
Naznaczę dziécię na zgubę i zemstę.
Przyjm go! Sierota, on nie ma nikogo,
Ni matki nawet! bo i ja dla niego
Zrzec się go muszę, by, kryjąc, nie zgubić!
Na pamięć brata, co w śmierci godzinie,
Kiedy duch jego na wschód ulatywał,
Jeszcze o tobie wspominał przed zgonem,
Ty przyjm go, starcze! ocal od zagłady! —
Słuchał jéj Krewe w posępném milczeniu.
— O wielka Dejwa! niechaj się tak stanie —
Rzekł wreście — taka na mnie losów wola.
Ja go przyjmuję. Będzie moim synem.
Jeśli na starość przyjdą z nim nieszczęścia,
Jeśli mi skończyć ciężko przeznaczono,
Wolą się moją wyroki nie zmienią.
Niechaj zostanie. Tak Pramżu napisał. —
Powiedział starzec, i na znak przysięgi
Ręką się prawą za gardło uchwycił.
— Przysięgam, Dejwa, wszystko w niego wleję.
Cokolwiek długie doświadczenia lata
Przed mojém okiem tajemnic odkryły;
Wszystko mu oddam po sobie w puściźnie;
Co już oddawna w méj duszy zamarło,
Co się w pamięci zatarło latami,
Dobędę znowu wszystko i przypomnę,
Wszystkiém do walki strasznéj go uzbroję:
Bo całe jego życie widzę z czoła,
A życie jego będzie długim bojem. —
Skończył i oczy podniósł; a Bogini,
Szatą się mglistą osłoniwszy cała,
Rzuciła uśmiech w nagrodę starcowi,
Znikła; a Witol sam się z nim pozostał.