Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

J młody Witol, bo tak go nazwano,
Rósł w siły, swoich rówiennych prześcigał,
Codzień postawy nabierając męzkiéj.
Probował łuku, probował oszczepu,
I radby dawno poleciał na łowy,
By z dzikim wilkiem lub czarnym niedźwiedziem
Piérwszy raz siły i serca sprobować.
Nieraz na klęczkach ojca o to prosił;
Lecz on się lękał, od dnia do dnia zwlekał,
Namawiał jeszcze, by większych sił czekał.
Jemu już nudno w ciemnéj chacie było,
Ciasno w ogródku, podwórku, dolinie,
I wzgórza nie miał, zkąd spójrzeć daleko,
A roił piękne oddalone kraje,
Przygody, walki, inne jakieś życie.
Napróżno siary do roli namawiał,
Próżno mu woły do jarzma zaprzęgał,
I owce kazał pędzać w leśne pasze.
Witol go słuchał; lecz smutny, milczący,
Czuł, że nie o tém serce mu gadało,
Że insze losy, życie miał przed sobą.

Bracia i siostry próżno go pytali.
On milczał, albo od rozmów uciekał,
I dumał, patrząc na głębię puszcz ciemną.
Napróżno matka, któréj pierś ssał dziéckiem,
Chciała wesołém słowem go rozchmurzyć.
Milczał, i jakby słów jéj nie usłyszał,
Jak wprzódy smutny, jak wprzód, czegoś dumał.

Raz wieczór, ojciec gdy z łowów powrócił,
I dziką sarnę, przyniósł ustrzeloną,
A wilczą skórę, świeżą krwią zbroczoną,
Rozściełał, żeby obeschła z posoki,
Witol ognistym zmierzywszy go wzrokiem,
Rzekł doń:
— Ojcze mój! nie wytrzymam dłużéj
W chacie tak zawsze siedzieć u ogniska.
Czemu ja z tobą nie idę na łowy?
Czemu sam jeden mam roli pilnować,
Albo gnać trzody i wilki odstraszać?
Czy nie mam siły? czy mi brak odwagi? —
— Lat nie masz — ojciec odpowiedział stary.
— Jeśli mam siłę, do czegoż mi lata? —
Wrąc, niecierpliwie Witol na to rzecze —
Na co mam gnuśnieć i dymić się w domu,
Tak, jak kobiéta, nie odstąpić progu,
I życie nudne bydlęcia w zagrodzie
Wlec bez ustanku? O ojcze mój drogi!
Weź ty mnie z sobą! pozwól mi oszczepu!

Zobaczysz, jeśli śmiało nie uderzę,
Jeśli ci skóry świeżéj nie przyniosę. —
— Jeszcześ zasłaby — znów stary odpowié.
— Jeszczem zasłaby? Ojcze! patrzaj siły! —
To mówiąc, oszczep wiszący na ścianie
Porwał i strzaskał zgięty na kolanie,
A reszty jego, jak trzcinę, odrzucił;
I spójrzał dumny, a pierś mu westchnieniem
Wzniosła się, ogniem blada twarz spłonęła;
Otrząsnął włosy i stanął milczący.
A stary patrzał na drzazgi oszczepu,
To na młodzieńca, to na swoje dzieci,
I już nie wiedział, jak mu odpowiedzieć.
— Ojcze! mam siłę! Jutro dzień mój piérwszy —
Zawołał Witol i uklęknął przed nim;
A silne ręce ścisnąwszy, wejrzeniem
Błagał, ażeby znów mu nie odmówił.
— Jutro, wszak prawda? —
— Jutro dzień złowrogi —
— Po jutrze, ojcze! po jutrze, lub nigdy!
Pozwolisz, albo już ja sam polecę,
Pójdę, a więcéj nie powrócę nigdy;
Będę się błąkał po puszczy głębokiéj,
Bo mi kobiéce obmierzło już życie;
Pójdę i dam się zabić gdzie na wojnie,
Bo dom mi obrzydł i spokój nasycił,
Bo serce w świat się oddawna wyrywa,
I nad to życie, śmierćbym wolał raczéj. —


Naówczas matka przybiegła i wzrokiem
Mężowi jakiś tajemny znak dała;
A starzec wyrzekł cicho i nieśmiało:
— Jutro złowrogi dzień — nie ruszym z domu.
Po jutrze, synu, twoje piérwsze łowy. —
Witol z radości nogi mu całował,
I matkę ściskał, i z braćmi się pieścił,
I drugi oszczep smalił i probował,
Łuki naciągał, ragotinę rzucał.

Już wszyscy we śnie szukali posiłku,
A on w noc późną przy zgasłém ognisku
Jeszcze tak czuwał, dumając o łowach,
O owym świecie nieznanym, dalekim,
Rad, że swéj siły w zapasach sprobuje,
I pocznie życie, którego tak żądał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.