Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Gdy on tak duma, Grajtas świat przebiega,
Nad każdém długo przesiada dziecięciem.
Napróżno chaty, zamczyska, chrominy,
Napróżno budy odwiedza wieśniacze —
Nigdzie nie może znaleźć Mildy syna.
Gdy się tak biedzi i napróżno szuka,
Spomniał nareście o prządkach żywota,
Które nić życia każdego człowieka
Snują, wieszając gwiazdkę w końcu nici,
A z reszty tkają płótno jego losu.

Spomniał, i poszedł, gdzie na górze w lesie,
Z wschodzącém światłem kochanka jutrzenki,
Siadały Bóstwa na siedmiu kamieniach.
Pierwsza Werpeja z niebieskiéj kądzieli
Przędła nić długą, jak przez ziemię całą,
Na niéj gwiazdeczki błyszczące wieszała,
I nici resztę Metantiéj dawała.
Ta snuła przędzę na płótno Audietoj.
Nukirptoj, w ręku trzymając nożyce,

Czekała chwili, kiedy Pramżu z góry
Wyznaczył śmierci godzinę dla człeka;
Wówczas odcięła płótno, nić od gwiazdy;
I gwiazda, gasnąc, na grób poleciała,
Padła na stosie i znikła na wieki.
Yksztaltoj płótno życia w świętéj rzece
Z brudów obmywszy, oddawała Bogóm.
Lecz pośród pracy Gadintoj złośliwa
Coraz to siostry gadaniem odrywa,
Plecie im dawne światów, Bogów dzieje.
Nieraz, słuchając, gdy płótno porzucą,
Znajdą pocięte, poszarpane przez nią.
Próżno Sargietoj siostry upomina,
Próżno je budzi, do roboty wzywa.
One o wszystkiém zapomną zdumione,
Słuchając zdradnéj Gadintoj piosenki,
Albo odwiecznych powieści o Bogach.
Do nich szedł Grajtas do świętego gaju,
Nad święty strumień; niewidzialny stanął;
I kiedy siostry Witola nić przędły,
Kiedy Audietoj czyste płótno tkała,
W usta Gadintoj kładł dzikie powieści
I cudne piosnki do ucha podawał.
Sama Sargietoj umilknąć musiała,
A on nić życia rwał, targał i plątał.

— Znacie — wołała — weselną pieśń ziemi? —
— O! cicho! siostro! — Sargietoj błagała —

Do pracy żywo! nie piosnek nam słuchać!
Jeszcze tak wiele do rana zostało,
A wkrótce Aussra dnia otworzy wrota.
Pracujmy skorzéj, dajmy pokój pieśni! —
Sargietoj woła, a Gadintoj śpiewa,
Wszystkie słuchają, rzuciwszy robotę,
A Grajtas targa, plącze nić żywota.


PIEŚŃ WESELNA ZIEMI.

Nie dziś to, ani wczora, w piérwszą wiosnę ziemi,
Kiedy była dziewicą, niebo ją kochało;
Słońce z xiężycem radami wspólnemi
Gwiazdy za orszak weselny jéj dało.

Kto na weselu koła tancerzy powiedzie,
I kto im wieńce uplecie na czole?
Ty, słońce, pójdziesz z śpiewaki na przodzie,
Promienie twe rozsypiesz po taneczném kole.

Kto przed dziewicą ślubną poniesie pochodnię,
Aby z nią do miłości mogła trafić kraju?
Srébrno-wlosy xiężycu, świecący pogodnie!
Do zielonych lip Lajmy zaprowadzisz gaju.

A kto nam będzie śpiewał do tańca i skoków
Przez dziewięć dni wesela, w radośne godziny?
Ty, jutrzeńko, co świecisz z porannych obłoków,
Ty rozbudzisz twą pieśnią lasy i doliny.


Któż nam przyszłość wywróży naszéj pannie młodéj?
Oto wieszcz występuje, z za chmury wypływa;
Stary prorok, kometa, idzie siwobrody,
Idzie, i tak się odzywa:

Dziś dészcze, jutro śniegi,
Na łąkach owce pasą się stadami,
Złoto i perły biją o jeziora brzegi,
Ale nie zawsze będzie pokój z nami.

Bo złe przyjdzie od dzieci,
Bo bracia się pokłócą,
Dwa serca zerwie trzeci,
Ręce się popchną, serca się porzucą.

Ciemno będzie na niebie,
Xiężyc napół się skryje,
Gwiazdy pójdą od siebie,
Ciemność ziemię obwije.

A matka rano wyjrzy na niebiosy,
Będzie płakała i czesała włosy,
A czarny obłok ramiona rozszérzy,
I z niego piorun ojcowski uderzy. —

Ledwie skończyła, a już nóci drugą:
— Słuchajcie, siostry, jutrzeńki wesela,
Słuchajcie, siostry, nieszczęścia jutrzeńki:

Na wesele jutrzeńki
Perkun jedzie przez wrota,
Dąb zielony druzgota.


— I zbroczył mi sukienki!
Krew, co z dębu wytrysła,
Na wianeczek mój prysła. —

Trzy lata słońca dziécię
Chodziło i płakało,
Poschłe liście zbierało.

Pyta matki: — Gdzie w świecie
Znajdę wodę, by zmyła
Krew, co suknię zbroczyła? —

Idź, córko moja miła!
Jezioro w cudzéj stronie,
A w niém dziewięć rzek tonie. —

— A gdzież będę suszyła,
Gdzie wywieszę wypraną,
By wiatr bielił zwalaną?? —

— Powiesisz ją w ogrodzie,
W którym dziewięć róż w kwiecie
Zobaczysz, moje dziécię! —

— Kiedyż włożę na siebie
W cudnéj wodzie zmoczoną,
Cudnym wiatrem suszoną? —

— W tym dniu, kiedy na niebie
Ukażą, dziécię moje,
Dziewięć słońc lica swoje. —


Jeszcze głos pieśni płynął po dolinie,
Jeszcze go prządki, dumając, słuchały,
Kiedy Sargietoj, załamując ręce,
Nić poplątaną z przestrachem wskazała.
Lecz Dejwas[1] próżno chciały ją rozplątać,
Bo już Gadintoj, któréj Grajtas szeptał,
Taką powiastkę zaczynała prawić:


ŻALTISOWA ŻONA.

Poszła Egłe[2] z siostrami o wieczornéj porze
Kąpać się niedaleko od sioła w jeziorze.
Biegły w rozmowach wieczorne godziny,
Tyle tam siostry do mówienia miały.
Już Menes świecił, kiedy trzy dziewczyny
Do swoich koszul wracały.
Lecz Egłe, krzycząc, na drugie zawoła:
— Patrzajcie siostry! dziwna rzecz się stała;
Koszula moja leżała na trawie,
Teraz wąż siedzi w rękawie.
Jak go wypędzić? co na siebie włożę?
Któż mi da radę? kto mi tu pomoże?

Starsza mówiła: — Kijem go zabiję. —
Młódsza mówiła: — Wystraszę kamieniem. —
Lecz wszystkie stały, wyciągały szyje,
I nic nie śmiejąc, patrzały ze drżeniem.

A wąż, co w rękawie siedział,
Tak, sycząc, Egłe powiedział:
— Wyjdę sam, jeśli dasz słowo,
Że zostaniesz moją żoną. —
Przestraszona taką mową,
Egłe kryje twarz spłonioną.

— Ach! ach! czyż to być może?
Na cóż żartować ze mnie?
Wyjdź! tak zimno na dworze,
Wyjdź! niech koszulę włożę,
I nie męcz mnie daremnie. —
A wąż, potrząsając głową,
Powtarzał wciąż jednakowo:
— Daj mi słowo, daj mi słowo!! —
— Proś sobie ojca, matki.
Oni myślą o mężu.
Mnie czas wracać do chatki.
Wynijdź z rękawa, wężu! —
A wąż, potrząsając głową,
Mówił ciągle jednakowo:
— Daj mi słowo, daj mi słowo! —
Aż Egłe płakać zaczęła.
Starsza jéj szepce do ucha:
— Daj mu słowo, on usłucha.
Ty, byleś koszulę wzięła.
Cóż ci przyrzec mu zaszkodzi? —
Egłe się niby uśmiecha,

— Będę twoją! — rzekła zcicha,
A wąż z rękawa wychodzi.

Ledwie wrócili do chaty,
Krzyk na siele, krzyk na dworze:
— Jadą swaty! jadą swaty! —
Egłe kryje się w komorze.
Trzech wężów na necce jodzie
Z podniesioną w górę głową,
I jeden starszy na przedzie
Z taką występuje mową:
— Żaltis o swoję prosi narzeczoną.
Dała słowo, jest mu żoną.
Stu nas świadków to słyszało.
Pobłogosławcie rodzice
I oddajcie nam dziewicę,
Bo co się stało, to stało. —

A ojciec z matką płakali w komorze.
— Biedna Egłe dała słowo,
Ale czyliż to być może,
By była żoną wężową?
Nie! — I biegną do sąsiady.
— Ragutieno! daj nam rady,
Co począć z temi swatami? —
Stara w głowę się skrobała
I taką im radę dała.
— Byle co węża omami.

Zamiast córki, gęś im dajcie,
I co prędzéj wyprawiajcie. —
Jak kazała, lak zrobili.
Swaty w neckę gęś wsadzili,
Dziękowali i sykali,
Wsiedli i pojechali.
Jechali aż w koniec sioła,
I sioło przejechali,
I ciągnęliby daléj,
Aż kukułka im woła:

— Kuku! kuku! kuku!
Co to się wam stało?
Wzięliście gęś białą!
Kochanka wężowa
W komorze się chowa.
Boją się rodzice
Oddać wam dziewicę.
Lecz dłużéj nie schronią.
Wróćcie swaty po nią.
Kuku! kuku! kuku! —

Jak jechali, wrócili,
I stanęli przed chatą,
Z gniewem gęś wyrzucili.
— My jechali nie na to!
Ale po narzeczoną,
Po Żaltisową żonę.

Błogosławcie rodzice,
A oddajcie dziewicę. —

Znów rodzice w rospaczy.
— Radź sąsiadko inaczéj. —
Ona w głowę się skrobie.
— Gęś, to trochę zamała.
Owcaby oszukała.
Niech z owcą jadą sobie. —

Rodzice owcę dali.
Oni siedli, jechali,
Jechali w koniec sioła,
I sioło przejechali,
I ciągnęliby daléj,
Aż kukułka znów woła:

— Kuku! kuku! kuku!
Co to się im stało?
Wzięli owcę białą!
Kochanka wężowa
W komorze się chowa.
Nie chcieli rodzice
Oddać wam dziewicę.
Lecz już jéj nie schronią.
Wracajcie się po nią.
Kuku! kuku! kuku!

Znów powrócili swaty,
Pojechali do chały,

Córki gwałtem żądają,
I siedzą i czekają.
A rodzice w rospaczy —
— Radź sąsiadko inaczéj. —
Ona w głowę się skrobie.
— Kiedy owca zamała,
Oszuka krowa biała.
Niechaj z nią jadą sobie. —
Rodzice krowę dali,
Oni siedli, jechali,
Jechali w koniec sioła,
I ciągnęliby daléj,
Aż Gieguze[3] znów woła:

— Kuku! kuku! kuku!
A cóż się im stało?
Wzięli krowę białą!
Kochanka wężowa
W komorze się chowa.
Dłużéj jéj nie schronią.
Powracajcie po nią.
Kuku! kuku! kuku! —

Z szumem, krzykiem i zwadą
Nazad swaty znów jadą,
Krowę białą odwożą
I rodzicóm już grożą:

— Tak zwodzić się nie godzi!
Źle, kto Żaltisa zwodzi! —

Znów rodzice w rospaczy
— Radź sąsiadko inaczéj. —
Ona w głowę się skrobie.
— Jak tu zrobić, poradzić?
Starszą córkę im wsadzić.
Z nią pojadą już sobie. —
Rodzice córkę dali.
Swaty siedli, jechali,
Jechali w koniec sioła,
I sioło przejechali,
I ciągnęliby daléj,
Aż Gieguze znów woła:

— Kuku! kuku! kuku!
Znów was oszukano,
Starszą córkę dano.
Kochanka wężowa
W komorze się chowa.
Rodzice ją chronią.
Wróćcie jeszcze po nią.
Kuku! kuku! kuku! —

Z hałasem jadą swaty,
Powracają do chaty,
Starszą córkę rzucili
I rodzicom grozili:

— Ej rodzice! rodzice!
Oddajcie nam dziewicę,
Bo jakeśmy wężami,
Źle daléj będzie z wami!
Ługi woda zapławi,
Statek wilk wam podławi,
Chatę burza rozwali,
Zboże susza wypali.
Ej! oddajcie nam naszą! —
Gdy tak grożą i straszą,
Ojciec, matka płakali;
I długo jeszcze radzą:
Czy dadzą, czy nie dadzą?
Aż nareście oddali.
Swaty w neckę wsadzili.
Siedli i pojechali;
Ale już nie wrócili:
Bo kukułka spotkała
I tak do nich śpiewała:

— Kuku! kuku! kuku!
Śpieszcie, swaty, bo pora,
Śpieszcie się do jeziora.
Mąż wygląda zdaleka,
Narzeczonéj swéj czeka.
Kuku! —
A Egłe we łzach cała
Na jezioro patrzała.

I już blizko topieli,
I już swaty stanęli.
A Żaltis na nią czeka;
Lecz nie wąż to szkaradny,
Ale młody i ładny
Bóg wód w ciele człowieka.

Kiedy Gadintoj od pracy odrywa,
Próżno Sargietoj przeszkadza jéj, prosi,
Próżno popsutą pokazuje przędzę.
Jak gdyby głuche, na powieść zdradliwą
I uszy mają i uwagę całą.
Ledwie skończyła, nim ręce podniosły,
Ona je znowu odrywać zaczyna.
— A wiecie — rzecze — co się potém stało?
Słuchajcie tylko, zaraz się dowiecie.
Wszak będzie jeszcze dość czasu do pracy —
Xiężyc wysoko, dzień jeszcze daleko.


BRACIA ŻALTISOWÉJ ŻONY.

Pięć lat potém upływa,
Jak Egłe już szczęśliwa,
I Żaltis jéj, pod wodą
Roskoszne życie wiodą.
Pięć lat i pięć upływa,
Nie tak Egłe szczęśliwa:
Bo choć dzieci ma troje,
Choć na niczém nie zbywa,

Lecz wspomni sioło swoje,
Żal jéj za rodzicami,
I zalewa się łzami.
Wszystko miała,
Co chciała;
Ale kiedy już komu
Tęskno do swych, do domu,
Nic nie syci, nie poi,
Dom a dom w oczach stoi.
I biednéj Egłe było,
Choć w dostatku, niemiło.
Prosiła męża co dnia,
I co dzień odpowiadał:
— Idź przyszłego tygodnia. —
Tak lat kilka odkładał.

Czas na prośbach upływa.
Egłe, mniéj już szczęśliwa,
Męża prosi i nudzi.
— Puść-bo mnie w odwiedziny
Do swoich, do rodziny,
Puść mnie na świat do ludzi.
Ja cię tu nie porzucę,
Za dzień, za dwa powrócę. —
Mąż nie mógł wstrzymać daléj,
Dał się wreście uprosić;
Lecz wprzódy kazał znosić
Trzewiki kute z stali.

Krugis je z Budrajcami[4]
Ogromnemi młotami
Na jéj nóżki zrobili.

Wzięła, myśli; po chwili
Na ogień je rzuciła,
Na żużel przepaliła,
Pochodziła dzień cały —
Trzewiki popadały.
— Ot, trzewików już niéma!
Teraz nic mnie nie wstrzyma.
Gotowam już do drogi —
Egłe do męża rzekła —
Teraz tylko piérogi
Dziś jeszcze będę piekła. —
On cóś czoło zachmurzył,
I rzekł żonie: — Myśl o tém:
Wszystkiem cebry ponurzył;
Nośże wodę rzeszotem.
A nie spiekłszy piéroga,
Za nic i twoja droga. —
Egłe łamała głowę,
Rozczynę zamiesiła,
Rzeszoto oblepiła,
Wody niém nanosiła,
I piérogi gotowe.
Żaltis żegnał ze łzami,

Całował dzieci swoje,
Wyprawił wszystko troje,
I rzekł: — Gdy wróci z sioła
I stanie nad wodami,
Wprzód mnie żona zawoła
Trzykroć temi słowami:

— Mężu mój! mężu! żona ciebie czeka!
Jeżeliś żywy, wynijdź pianą z mléka;
Jeżeli ciebie na świecie już niéma,
Krwią się objaw przed oczyma. —

Co tam było witania!
Jaka radość na siele!
Jak ciekawe pytania!
Jakie różne! jak wiele!
Jak witali wężową
Oddawna opłakaną,
I jak każde jéj słowo
Z ust do ust podawano!
Tak jéj trzy dni przebyło.
Nie myśli o powrócie.
Oj! po długiéj tęsknocie,
Swoich ujrzeć tak miło!
— Jeszcze trzy dni — prosili —
Trzy dni zostań w gościnie.
Dawno z tobą nie byli.
Nim przyjdziesz, długo minie. —
I została wężowa.


Bracia wieczór jechali
Na nocleg w głuchy las,
Chłopca jéj namawiali:
— Jedź z nami, zbudzisz nas. —
Pojechał starszy z niemi.
Gdzieś daleko, w dolinie,
Pokładli się na ziemi
I ogień rozłożyli,
I z chłopcem się pieścili;
A jeść dając chłopczynie,
Zadawali pytania:
— Kiedy wrócicie z sioła
Do waszego mieszkania,
Jak tam matka zawoła,
Żeby ojciec otworzył? —
A chłopiec ręce złożył,
I potrząsając głową,
Powtarzał im to słowo:
— Ja nic nie wiém, wujowie!
Matka wié, matka powié. —
Potém prosić zaczęli,
Naokoło stanęli.
— Ty musisz, chłopcze, wiedzieć,
A nie chcesz nam powiedzieć;
Tylko nie żartuj z nami,
Bo wysieczem rózgami. —
On wciąż mówił: — Wujowie!
Matka wié, ona powié. —

Dziesięć mioteł nacięło
I chłopca bić zaczęto.
Chłopiec płakał — Wujowie!
Niechaj matka wam powié. —
I napróżno go zbili.
A gdy zrana wrócili,
Egłe pytała syna:
— Co to oczy czérwone? —
— Smolna była łuczyna,
Wiatr dym pędził w tę stronę. —

Bracia wzięli młódszego.
Zbili znowu napróżno.
Nie powiedział im tego,
Jak ojca wyzwać możno.
Potém wzięli dziewczynę,
I zawieźli w dolinę,
Prosili i pytali.
Długo, długo milczała;
Lecz rózgi pokazali,
I ze strachu wydała.
Bracia śpieszyli skoro
Za sioło nad jezioro,
Kosy z sobą pobrali,
I stanąwszy, wołali:

— Mężu mój! mężu! żona ciebie czeka.
Jeżeliś żywy, wynijdź pianą z mléka;

Kiedy cię na świecie niéma,
Krwią się objaw przed oczyma. —

Prysły ciche wód łożyska,
Mléczną pokryły się pianą,
A z piany Żaltis wytryska,
Powitać żonę kochaną;
I już na brzeg się toczy,
Z brzegu sunie się daléj.
Wtém go młodzież oskoczy,
I w sztuki rozsiekali.

Minął w gościach dzień trzeci.
Egłe, zabrawszy dzieci,
Tęskna wraca do męża.
Już ujrzała jezioro,
Pośpiesza z dziećmi skoro,
Staje i woła węża.
Pękły ciche wód łożyska;
Lecz krew na falach połyska,
A głos wychodzący z fali
Woła do niéj raz ostatni:
— Tę krew masz z ręki bratniéj.
Bracia mnie rozsiekali. —
Egłe słupem stanęła,
Z oczyma łez pełnemi.
— Cóż ja pocznę? — krzyknęła —
Z sobą, z dziećmi mojemi?
Powrócęż żyć z zbójcami?

Bracia, zbójcy mężowi,
Wyśmieją płacz mój wdowi.
Gdzież ja pójdę ze łzami?
Ach! lepiejby nam było
Spać pod jedną mogiłą,
Lub wrosnąć z dziećmi memi
Na wieki do téj ziemi. —
Ledwie rzekła te słowa,
Stała jodłą wężowa,
Z gałęźmi spuszczonemi,
Jak ręce załamane.
Przy niéj dzieci spłakane
Bogi w drzewa zmieniły:
Starszy dębem się staje,
I zawsze pełen siły,
Wiatróm się nie podaje;
Młódszy w korze jesiona
Rozpościera ramiona;
A mdłe ciałko dziewczyny
Drży listkami osiny.




Kiedy Gadintoj powieść tę kończyła,
A Grajtas życia Witola nić plątał,
Poźno Audietoj na płótno spójrzała,
I z krzykiem wątek poczęła naprawiać.
Sargietoj jęła siostry upominać.
Ze wstydem wszystkie rwały się do przędzy.

Ale już Witol, którego nić życia
Splątana w ręku robotnic leżała,
Najpiérwszą próbę przebywał na świecie,
Którą mu Grajtas zdradliwie zgotował;
A sam, wróciwszy do Perkuna tronu,
Spokojny u nóg jego się położył.









  1. Boginie.
  2. Jodła.
  3. Kukułka.
  4. Bóstwa Kowali, główne i posługacze





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.