Skan zawiera grafikę.Szedł smutny Witol ze spuszczoną głową;
A miecz Krewejty zwieszony u pasa
Wlókł się po trawie, brzęczał po kamykach.
Za nim z Romnowe pomięszane głosy,
Jakby wspomnienia przeszłości, goniły.
Szedł ku południu, bo tam liść przewodnik
Leciał, wiatrami po drodze niesiony.
Piérwszy raz sam się puszczał w podróż długą;
Lecz chociaż świata mało widział okiem,
Przeczuł go duszą i zmierzył myślami.
Marząc, do lasu dostał się gęstego,
I usiadł spocząć na zieloném wzgórzu,
Pod wielką jakiejś rodziny mogiłą.
Na niéj, jak gdyby gwiazda z niebios spadła,
Leżały siwe w sześć promieni głazy.
Z strony południa zawarte kamieniem
Wrota mogiły, na resztę rodziny,
Na dzieci ojców i na mężów żony,
Zieloném darniem kryjąc się, czekały.
Tu usiadł Witol spocząć i podumać.
Gaj, szumiąc cicho, do snu go wyzywał;
I strumień święty, nad którego brzegiem
Choroby starte na szmatach wisiały,
Szemrał, w gęstwinę lasu się wdzierając.
Zaledwie oczy lekki sen przymykał
I stos mu Krewy marzyć się zaczynał,
Usłyszał łoskot. Górą ptak przeleciał;
Kracząc, zawisnął po nad nim wysoko,
I znowu zniknął za drzew gałęziami.
Lecz w głosie ptaka, i locie, i pierzu,
Poznał, że puszczy nie był to mieszkaniec,
Ale duch z pod stop Perkuna puszczony,
Który po świecie zemstę jego nosił;
Powstał więc, jakby do walki wyzywał,
I oparł rękę na rękojeść miecza.
Wtém białą drogą, wijącą się w gaju,
Ujrzał ku sobie idącego starca.
Siwą miał brodę, ubogie odzienie,
Laskę podróżną, nogi bez obówia,
Na plecach sakwy, nakrycie na głowie,
Co Sigonotów włóczęgów znaczyło.
Zbliżał się, chwiejąc, powoli, i mruczał,
I na Witola z pode łba spozierał:
Stawał, szedł znowu; a gdy się z nim zrównał,
Odetchnął chwilę i tak go powitał:
— W imie Bentisa, w imie Kielo-Dewas,
Bądź pozdrowiony, wędrowniku młody!
Wszak pewnie idziesz od strony Romnowe? —
— Z Romnowe, ojcze! — I ja się tam ciągnę,
Ale zapoźno: bo Krewe-Krewejto,
Święty nasz ojciec, pewnie się już spalił? —
— Kiedy ostatnia głównia stosu gasła,
Jam wówczas, starcze, z Romnowe wychodził. —
— Szkoda! straciłem do ludu przemowę!
A tak z daleka szedłem na ten obrzęd,
I po jałmużnę, którą już zapewne
Pomiędzy naszych rozdzielić musieli. —
— Śpiesz się, a może trafisz na jałmużnę.
Ja nie mam, czém ci dopomódz na drogę,
Sam jestem biedny, a idę daleko. —
— Niechaj cię Bogi szczęśliwie prowadzą.
Dokądże idziesz? — — Na Litwę głęboką. —
— Wojak, czy dworak, czyś poseł xiążęcy? —
— Podróżny tylko. — Wolny, czy poddany? —
— Spójrzyj na włosy, dość ci tego będzie;
Spójrzyj mi w oczy; ja ci nie odpowiém. —
— Do swoich pewnie, do ojca, do matki? —
— Jestem sierota, idę — do mogiły. —
— Do ojca? — — Prawda. Zkądże wiész to? starcze! —
Witol spotyka Grajtasa w postaci pielgrzyma po wyjściu z Romnowe
— Zkąd? Wszak mówiłeś, bym ci spójrzał w oczy;
A ja z twych oczu więcéj cóś poznałem,
Niż może chciałeś, żebym się dowiedział. —
— Nie mam tajemnic, z niczém się nie kryję. —
— Z niczém? Żartujesz ze starca, młodzieńcze!
Wielem ja ludzi widział już na świecie,
Wielem ja rzeczy ukrytych odgadnął;
I w twém jest sercu wielka tajemnica. —
— Może. Idź, starcze! Niech cię Kielo wiedzie.
Trafisz w Romnowe jeszcze na jałmużnę.
Ztąd niedaleko. Nie baw się, pośpieszaj.
Na prawo droga wiedzie na dolinę,
Kładka na rzece, i ujrzysz dąb święty. —
— Chwilę, mój młody! Czegoż się mam śpieszyć?
Wszakże usiadłeś spocząć pod mogiłą.
Spoczniemy oba. Bentis dopomoże,
I my się lepiéj zapoznamy z sobą. —
Witol nieufnie na starca poglądał:
Bo z oczu jego jakiś blask złowrogi,
Jakaś myśl dzika zdawała się łyskać;
Lecz na Bentisa zatrzymał się imie;
Nie śmiejąc ruszyć, pozostał na miejscu.
Starzec swe sakwy na ziemi porzucił,
A sam powoli usiadł pod mogiłą.
Milczeli oba, spoglądali tylko.
Z podróżnych węzłów dobył Sigonota
Mizerną strawę, i, szepcąc modlitwy,
Rzucił ofiarę, nim zaczął pożywać.
Witol w milczeniu spoglądał na niego.
— Idziesz daleko — rzekł mu wróżbit stary —
A z czémżeś, bracie, wybrał się na drogę?
Czy masz ty zapas? czy ufasz w gościnę? —
— W imie Nemejas i Peskia gdy wezwę,
Któż mi ogniska i chleba odmówi? —
— O! jest już Maras[1] na Litwie oddawna,
A to znak przecię jest niegościnności.
Źleś się, mój młody, wybrał w długą drogę. —
— Mam łuk, by ptaka w południe zastrzelić,
I miecz, by drzewa na ogień narąbać. —
— Nie zawsze ptaki na podróżnych lecą,
Nie zawsze lasy będziesz miał na drodze.
A wieszże drogę do ojca mogiły? —
— Wiém — odpowiedział Witol zadziwiony,
Zmierzając starca oczy ciekawemi.
Lecz Sigonota na dół spuścił głowę,
I znów spokojny jedzenie pożywał.
— Pozwól — rzekł potém — powróżyć na drogę. —
— Nie mam, mój ojcze, czém za wróżbę płacić. —
— A kiedy nie chcę od ciebie zapłaty? —
— To i ja wróżby od ciebie nie żądam. —
— Dasz mi twych włosów garsteczkę w zastawie. —
— Nic nie dam, ojcze! — Witol powstał z ziemi
I chciał odchodzić. Lecz i starzec powstał;
Ale nie starcem; wzniósł się na mogile,
Urosł w wielkiego za chwilę olbrzyma,
I głową dosiągł najwyższego dębu,
A ręce długie, juk dębu konary,
Ku młodzieńcowi wyciągnął skwapliwie.
On za miecz porwał, i o drzewo sparty
Czekał napadu śmiało i spokojnie.
— Dasz mi twych włosów! — krzyknął duch szydersko —
Dasz mi ich z głową razem, Mildy synu!
Znam cię, kto jesteś! Dwadzieścia lat szukam,
Zbiegałem puszcze, i zamki, i Numy,
Niedźwiedzie łomy, Staubunów pieczary,
A nigdzie dotąd nie odkryłem ciebie.
Lecz kiedy dusza Krewejty leciała,
Na białéj sukni Perkun postrzegł plamę.
Plamę tę twoje łzy na niéj zrobiły.
I po niéj przecie do ciebie doszedłem:
Bo któżby cię był u dębu Perkuna
Pod płaszczem Krewy mógł szukać i znaleźć?
Teraz tyś moim! — I Grajtas poskoczył,
Wyciągnął ręce; lecz Witol go mieczem
Popchnął tak silnie, że upadł na ziemię.
Porwał się Grajtas drżący, rozzłoszczony;
Widać, obrony takiéj się nie spodział
I takiéj siły w młodzieńca ramieniu;
Odskoczył, przypadł i pełznął pod nogi,
Chcąc go wywrócić. On w stronę się umknął.
Naówczas Grajtas, zmieniwszy się w ptaka,
Trzepnął skrzydłami, podnosząc wysoko,
Wzbił się do góry, w powietrzu zawiesił,
I nagle z świstem, jak kamień, upadał,
Dziob roztworzywszy, nasrożywszy szpony;
Lecz Witol ostrze cudownego miecza
Ku górze zwrócił i ii przebił nim ptaka.
Znów krzycząc Grajtas, podniósł się do góry,
Długiego węża skórę wdział na siebie,
Pełznął po drzewie, syczał smoczym głosem,
Chciał go pochwycić, uwikłać i zdusić;
Ale się Witol ucieczką ratował,
I miecz podnioslszy, uciął głowę gadu.
Wtém wszystko znikło, jak senne marzenie,
I krwi na mieczu nawet nie zostało.
Grajtas gdzieś z wichrem uciekł zawstydzony.
Witol szedł daléj. Już blisko noc była,
Ale zawady spotykał co chwila:
Droga się coraz w ścieżynę zmieniała;
Łomy ją, wpoprzek leżące, grodziły;
Rzeki, jak gdyby umyślnie, pod nogi,
Pieniąc i szumiąc, biegły, podpływały;
Przez nie zaledwie wązka wiodła kładka,
Lub dąb spróchniały z gałęźmi rzucony,
Co się pod nogą chylił i uginał.
Ze śmiałém sercem szedł Witol przed siebie,
Łamał gałęzie grodzące mu drogę
I wązkie kładki jednym mijał skokiem.
Noc coraz bliżéj, a nie widać chaty,
Ni dróg do sioła, ani życia znaku,
Nie spotkał bydła idącego z paszy,
Ani wieśniaka z wozem smolnych drewek.
Zewsząd go głucha objęła pustynia.
Już noc gwiazdzista po nad nim wisiała,
A co krok nowe i cięższe zawady:
To wąż ogromny, sycząc, pełznął drogą;
To wilk otwartą paszczę z po za krzaku
Wychylał, mierząc go okiem błyszczącém,
Jakby chciał poznać, czy ma się czém bronić;
To po dolinie niedźwiedź się przesuwał,
I ukrył w puszczy, rycząc przeraźliwie,
Jak gdyby braci na pomoc przyzywał;
To ptacy jacyś nieznanemi głosy
Z wierzchołka dębów żałobnie krakali,
I po nad głową Witola skrzydłami,
Lecąc, powietrze z szumem rozbijali.
Nareście słabe w oddali światełko
Mignęło, ludzkie mieszkanie zwiastując;
Mdłe i białawe pod lasem błyskało.
Witol ku niemu zwrócił się radośnie;
Lecz szukał ścieżki, a ścieżki nie było.
Za gęstym łomem, pomiędzy pniakami,
Niekiedy tylko zdala zaświeciło;
Lecz w lewo, w prawo zdawało się błąkać,
I podróżnego naumyślnie zwodzić.
Stanął, i wspomniał Grajtasa wybiegi,
A potém nazad ku drodze się zwrócił.
Natrafił ścieżkę, i światła nie patrząc,
Z dobytym mieczem szedł daléj drożyną.
Światło zniknęło, znów ciemność dokoła,
I głucha cisza, przerywana tylko
Szelestem liści, krzykami Peledy[2].
Długo tak Witol pośród nocy ciemnéj
Drapał się puszczą i pola przebiegał,
Błota przegrzęzał i rzeki przebywał.
I zdało mu się, że ta podróż nocna
Dłużéj niżeli przez noc zwykłą trwała,
Jakby dwie nocy bez końca zimowe.
Spoglądał na wschód, upatrując ranku;
A ranek z Aussrą jeszcze nie przychodził.
Ludzi i wiosek nie było ni śladu,
Ani mogiły nad drogą wyniosłéj,
Ani świętego kamienia podróżnych,
Ani pastwiska zbitego trzodami,
Ani ogniska wiejskich nocleżanów;
Tylko go dzikie otaczały bory
Szerokie pole przed nim się ciągnęło.
Na polu w dali widać było wioskę,
W któréj już ranne łuczywa świeciły,
I dym z Wietów[3] ku niebu się zwijał.
Lżéj mu się stało: bo już odpoczynku
Po nocnym trudzie i chleba zapragnął.
Śpieszył do sioła. U brzegu strumienia
Leżały Numy[4], wiśniowemi drzewy,
Bzy i lipami osłonione wkoło.
Po jednéj stronie chrominy wieśniacze,
Po drugiéj gumna i obory stały.
Kręta ulica wiodła środkiem sioła.
W ogródkach ujrzał przy świetle poranka
Rutę zieloną, poświęcone śmiecia,
Które zrzucają na cześć Mahslu Babie,
I krzywe wiśnie pod Kirnisa[5] strażą.
Piały koguty, witając jutrzeńkę,
A skrzętny lud już do pracy powstawał;
Pastusi trzodę pędzili na łąki,
Goniglisowi[6] składając ofiary.
Do sioła tego ostatniéj chrominy
We drzwi ubogie zapukał podróżny,
I w imie Peskia o gościnę prosił.
Przyszedł gospodarz i rygiel odsunął,
Ku podróżnemu wyciągając rękę.
— Bracie! — zawołał, patrząc przelękniony —
Cóż cię to nocą przez te puszcze gnało?
Jakiémże szczęściem przebyłeś je cało?
Czyli cię duchy w drodze nie zbłąkały?
Chodź, usiądź z nami, i przyjmij, co mamy. —
To mówiąc, powiódł do chaty Witola.
Uboga była, dymem zakopcona.
Nad progiem Kobol, Bożek domu, wisiał.
W ognisku smolne płonęło łuczywo,
I oświecało wnętrze, ściany czarne,
Ławy przy ogniu i siwe kamienie,
Stół zbity z desek, i bydląt zagrody,
I chlebną dzieżę, poważnie siedzącą
Na piérwszém miejscu, pod Bożków opieką,
Okrytą białym zwieszonym ręcznikiem.
U okien błoną zaciągnionych żółtą
W maleńkich kubkach stał popiół ze Znicza,
Woda ze świętych strumieni czerpana,
I krew ofiarna, co bydła zarazę,
Mór i nieszczęścia od chaty odgania.
Daléj wisiały szaty ich ubogie,
Mała kolebka ze śpiącą dzieciną,
Oszczep starego i kądziel niewieścia.
Po ziemi kury chodziły swobodnie,
Krzycząc i dziobiąc ziarno rozsypane.
Ledwie podróżny przestąpił próg chaty
I przed Kobolem wiszącym się schylił,
Wyszła kobiéta, i zagrzała wodę,
Ażeby nogi obmyć mu znużone;
Parobcy z siana wysłali mu łoże;
A młoda dziéwka już się u ogniska,
Śpiewając, koło jadła zakrzątnęła.
Gospodarz słuchał Witola powieści,
Dziwił się jego przez puszcze podróży,
I prosił spocząć przy ogniu gościnnym;
Lecz Witol śpieszył, i na pół dnia ledwie
Dał spocząć nogóm, przyjąwszy gościnę;
Znów się z południa w dalszą puścił drogę.
Sam gdzie nie wiedząc, wędrował jak wczora.
Ranek był letni, świéży i pogodny.
Wszyscy na pola do pracy wybiegli;
On jeden tylko bez myśli i celu,
Nie wiedząc dokąd szedł, nie wiedząc po co.
I w duszy smutno Witolowi było,
Że nigdzie swoich, że nigdzie ojczyzny,
I krewnych sobie, przyjaciół nie znajdzie,
Że nie ma dokąd, nie ma iść do kogo.
Czasem wzrok tęskny ku niebu podnosił,
Jak gdyby maiki nieśmiertelnéj wzywał;
A czasem ludu prostemu zazdrościł
Cichego życia u siebie, ze swemi.
Na całym świecie on nie miał nikogo,
Prócz jednéj ojca mogiły na Litwie;
Ale gdzie była, i o niéj nie wiedział;
I tam go może zasadzki czekały.
Myślał; i myśląc, na wspomnienie boju,
Czuł, jakby go cóś do ziemi wiązało;
Czuł roskosz jakąś w swojém przeznaczeniu,
W walce z duchami, w nieskończonéj walce,
Co go nad prostych wynosiła ludzi,
Z nieśmiertelnemi bratając Bogami.
Reszta dni zeszła na dalszéj podróży.
Nic w niéj nowego Witol nie postrzegał.
Przechodził sioła i chaty pomijał,
I gęste lasy porzucał za sobą,
Darł się przez bory, przepływał przez rzeki;
A ciągle w jedną kierując się stronę,
Nie wiedział nawet, wiele od Romnowe
Kraju go, błota i puszczy dzieliło.
Znów nadszedł wieczór. Po nad świętą rzeką,
Która wśród gajów lipowych płynęła,
Na Auszlawisa natrafił świątynię,
I pustą, ale spokojną gospodę,
A w niéj starego tylko Wejdalotę,
Co tam nad brzegiem żył z lichéj jałmużny
I wędrowników pobożnych przyjmował.
Z nim święte jego Giwojte[7] mieszkały,
Kilku Żaltisów i stara Raupuże[8].
On z niemi gadał, za nadrą je chował;
Karmiąc i pieszcząc, Bogów w nich szanował.
Kapłan był stary. Stąpając po grzbiecie,
Lata go zgniotły i w pół przełamały,
I na policzkach, w zmarszczkach napisały
Wszystko, co doznał, przebył i przecierpiał.
Zapadłe oczy jak przez mgłę patrzały
Na świat, którego nie żądał już starzec;
A usta w skargach i żalu skrzywione
Zdały się boleć, nawet gdy milczały.
Suknię miał zwykłą wędrownych kapłanów,
Starą, podartą. Ledwie na niéj ślady
Białego szycia i pętlic potrójnych;
A szerść bydlęca oddawna po ziemi
Wlokąc się, wszystka wytarła po krajach.
Smutny był wieczór w kapłańskiéj gospodzie.
Starzec wyglądał zwyczajnéj jałmużny,
Prosił o litość, wzywał do wód świętych,
Wróżbą go nęcił za małą zapłatę;
Lecz widząc, że się młodzieniec opierał
I kątek tylko w gospodzie uprosił,
Na niedowiarstwo i oziębłość ludu,
I na zepsucie powszechne narzekał.
Sen nie brał powiek smutnego Witola;