Ania na uniwersytecie/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania na uniwersytecie |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Anne of the Island |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następny tydzień zbiegł szybko na załatwianiu niezliczonej ilości „ostatecznych rzeczy“, jak je Ania nazwała. Składała i przyjmowała pożegnalne wizyty, mniej lub więcej miłe, zależnie od tego, czy owych ludzi darzyła sympatją i czy podzielali oni jej poglądy.
Z okazji wyjazdu Ani i Gilberta, K. M. A. urządziło pożegnalne przyjęcie w mieszkaniu Józi Payówny, wybierając dom ten dlatego, że był dość obszerny i wygodny, a pozatem obawiano się, że Payówny nie chciałyby wziąć udziału w zabawie, gdyby nie przyjęto zaofiarowanego przez nich mieszkania na tę uroczystość. Przyjęcie było niezwykle miłe, bo Payówny dnia tego mówiły niewiele i nie psuły harmonji, jaka panowała wśród towarzystwa. Nawet Józia była tego wieczoru niezwykle sympatyczna i do Ani zwracała się z nadzwyczajną uprzejmością.
— Bardzo mi się podoba twoja nowa suknia, Aniu. Naprawdę wyglądasz w niej „prawie“ zupełnie ładnie.
— Jakże mile z twojej strony, żeś to zauważyła, — odparła Ania, patrząc figlarnie na Payównę. Obecnie posiadała już duże poczucie humoru i uwagi, które ją raziły w czternastym roku życia, teraz bawiły ją ogromnie. Józi zdawało się, że Ania śmiała się z niej w duszy. Ulżyła sobie jednak, szepcząc do Gabryni, że nareszcie powietrze się przeczyści, gdy Ania wyjedzie na uniwersytet.
Wszyscy starzy znajomi zebrali się podczas tego pożegnalnego wieczoru i mieszkanie Payówien rozbrzmiewało weselem głośnych rozmów. Uroda Diany Barry potęgowała się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna znajdowała się przy boku wiernego Alfreda; Janka Andrews była jak zwykle miła, stateczna i pełna prostoty; Ruby Gillis wyglądała prześlicznie w kremowej jedwabnej bluzce, z kwiatem czerwonej geranji w złocistych włosach; Gilbert Blythe i Karolek Slone starali się przebywać jaknajbliżej Ani; Zosia Slone była dzisiaj blada i melancholijna, bo ojciec niechętnie spoglądał na zaloty Olivera Kimballa, który od kilku miesięcy poprostu ani na chwilę jej nie odstępował; Minia Macferson jak zwykle nastawiała uszu, aby nie uronić ani jednej ploteczki, a Billy Andrews siedział przez cały wieczór w najodleglejszym kącie pokoju, wpatrzony uważnie w twarzyczkę Ani, podczas gdy każde wymówione przez nią słowo wywoływało na jego twarzy uśmiech pełen nieziemskiego zadowolenia.
Ania nie przypuszczała dotychczas, że ona i Gilbert jako założyciele Towarzystwa, darzeni są tak wielkim szacunkiem miejscowej młodzieży. Wystosowano nawet do nich dzisiaj specjalny adres, który Minia Macferson odczytała uroczystym głosem, a podczas tego dwie gorące łzy spłynęły po jej policzkach. Wszyscy byli dzisiaj tacy mili i przyjacielscy, nawet Payówny siedziały spokojnie i nie wtrącały zwykłych swoich złośliwych uwag. Tego wieczoru Ania darzyła serdeczną miłością wszystkich ludzi na świecie.
Zebranie przeszło w doskonałym nastroju, lecz sam koniec wieczoru zepsuł miłe wrażenie. Była to wina Gilberta, który znowu przez nieuwagę ośmielił się wyszeptać kilka czułych słów w stronę Ani w chwili, gdy spożywano wieczerzę na werandzie oświetlonej promieniami księżyca. Ażeby go ukarać, Ania stała się nagle uprzejma dla Karolka Slone i pozwoliła mu nawet odprowadzić się do domu. Potem jednak zorjentowała się, że właściwie ta straszna zemsta ją samą najbardziej dotknęła. Gilbert wyszedł od Payówien w towarzystwie Ruby Gillis i Ania słyszała zdaleka ich wesoły śmiech, dźwięczący w czystem powietrzu jesiennego wieczoru. Widocznie dobrze im było razem, gdy tymczasem ona nudziła się śmiertelnie w towarzystwie Karolka Slone, który mówił bezustanku i nikomu nigdy nie pozwalał dojść do słowa. Tylko w króciutkich przerwach, kiedy mimowoli musiał zaczerpnąć powietrza, udawało się Ani wtrącić jakieś nieznaczne „tak“ lub „nie“, podczas gdy przychodziło jej na myśl, że Ruby dzisiaj wyglądała wyjątkowo ładnie, że oczy Karolka wieczorem, przy świetle księżyca zdawały się być jeszcze bardziej wyłupiaste, niż we dnie i że właściwie świat nie jest dzisiaj wcale taki piękny, jakim jej się jeszcze wczoraj wydawał.
— Jestem tylko zmęczona i dlatego na wszystko patrzę w ten sposób, — rzekła do siebie, znalazłszy się wreszcie w swym pokoiku. Istotnie wierzyła, że zmęczenie było w danym wypadku jedynym powodem, tego niezwykłego u niej pesymizmu. Lecz następnego wieczoru odczuła dziwną radość i jakby tchnienie wiosny odezwało się w jej serduszku, gdy ujrzała Gilberta, idącego od strony Lasu Duchów i zbliżającego się w kierunku Zielonego Wzgórza. Więc jednak Gilbert nie miał zamiaru przepędzić tego ostatniego wieczoru w towarzystwie Ruby Gillis!
— Wyglądasz dziwnie zmęczona, Aniu, — zauważył.
— Jestem zmęczona i bez humoru. Zmęczona jestem, bo przez cały dzień szyłam i pakowałam rzeczy, a na brak humoru wpłynęły ostatnie pożegnalne wizyty sześciu sąsiadek, z których każda usiłowała dawać mi zbawienne rady na przyszłość i tem samem przedstawiły mi życie w takich szarych barwach, jakby na zawsze już miał na świecie zapanować beznadziejny, zapłakany listopad.
— Głupie babska! — wyraził Gilbert rycersko swe niezadowolenie.
— Och, nie, nie mów tak, — powiedziała Ania z powagą. — One nie miały nic złego na myśli. To bardzo poczciwe kobiety i ogromnie mnie lubią. Troszczą się tylko o moją przyszłość. Starają się udowodnić mi, że wyjazd mój do Redmond jest zupełnie nie na miejscu i że całkiem niepotrzebnie pragnę się dalej kształcić. Pani Slone powiedziała mi z głębokiem westchnieniem, że napewno opuści mnie energja, nim zdążę dobrnąć do końca. Oczywiście po takiem powiedzeniu uczułam się nagle biedną ofiarą życia. Pani Wright zaznaczyła, że takie cztery lata w Redmond będą kosztowały bardzo dużo pieniędzy; ja oczywiście odrazu uczułam się winną wobec Maryli i przez chwilę miałam nawet ochotę zaniechać upragnionego wyjazdu. Pani Bell twierdzi, że uniwersytet zepsuje mnie bezwarunkowo, bo wogóle życie tamtejsze źle oddziaływa na skromne dziewczęta. Usłyszawszy te słowa oczami wyobraźni, ujrzałam siebie kroczącą przez ulice Avonlea z dumnie podniesioną głową i patrzącą zgóry na wszystko i wszystkich. Tylko pani Eliza Wright z pełnym ironji uśmiechem zaznaczyła, że życie uniwersyteckie napewno przypadnie mi do gustu, bo będę tam mogła użyć swobody, ile tylko dusza zapragnie.
Ania zaśmiała się głośno z tych wszystkich nieprzyjemnych przepowiedni, jednakże uczuciowa jej natura nie potrafiła nie przejmować się takiemi rzeczami, chociaż zasadniczo usiłowała nie przywiązywać wagi do tych wszystkich avonleaskich bredni. Zdrowy jej rozsądek zdawał się chwiać w tej chwili, jak wątły płomień świecy, zapalonej na wietrze.
— Przypuszczam, że tego wszystkiego nie bierzesz sobie do serca, — zauważył Gilbert. — Wiesz przecież, że widnokrąg myślowy tych wszystkich pań jest bardzo ciasny, aczkolwiek są one miłe i dobre. To wszystko, czego one w młodości nie doświadczyły, zdaniem ich jest ekscentryczne i nieprzyzwoite. Jesteś pierwszą dziewczyną z Avonlea, która odważyła się wyjechać na studja uniwersyteckie. Wiesz doskonale, że wszyscy pionierzy zmuszeni są pokonywać wiele przeszkód, a opinja ogółu uważa ich z początku za ludzi niepoczytalnych.
— O, wiem o tem. Lecz to, co się czuje niema nic wspólnego z tem, co się wie. Rozsądek mój zgadza się zupełnie z tobą, ale przychodzą chwile, kiedy rozsądek słabszy jest od uczucia. Wówczas duszę moją ogarnia zwątpienie. Tak też było po owych sześciu pożegnalnych wizytach. Po pożegnaniu z ostatnią panią Elizą byłam tak zmęczona, że poprostu nie miałam siły wziąć się do pakowania rzeczy.
— I teraz jesteś zmęczona, Aniu. Zapomnij o wszystkiem i przejdź się ze mną trochę. Chodźmy do lasu. Pragnę ci pokazać coś ciekawego.
— Niemożliwe! Istotnie znalazłeś coś ciekawego w lesie?
— Mam nadzieję, że to „coś“ jeszcze znajdziemy, choć widziałem to bardzo dawno, bo wczesną wiosną. Chodźmy. Niech nam się zdaje, że jesteśmy znowu dwojgiem dzieci i pragniemy pójść z wiatrem w zawody.
Ruszyli ochoczo naprzód. Pamiętając o przykrościach ostatniego wieczora, Ania była niezwykle miła dla Gilberta, on zaś, zrozumiał już, jak należy z nią postępować i postanowił być dla niej tylko dawnym szkolnym towarzyszem. Pani Linde i Maryla obserwowały młodych z okna kuchni.
— Kiedyś będzie z nich para, — odezwała się pani Linde z pobłażliwym uśmiechem.
Maryla cofnęła się nieznacznie od okna. W głębi duszy marzyła o takiej przyszłości dla Ani, lecz wołałaby nie słyszeć tego z ust pani Małgorzaty, która napewno rozniesie to przypuszczenie po całej wsi.
— Przecież obydwoje są jeszcze prawie dziećmi, — odparła krótko.
Pani Linde zaśmiała się dobrodusznie.
— Ania ma już lat osiemnaście; w jej wieku byłam dawno mężatką. My, starsi, moja Marylo, mamy ten dziwny zwyczaj, że nie dostrzegamy, iż dzieci nasze z biegiem lat stają się dorosłymi ludźmi. Ania jest kobietą, a Gilbert dojrzałym mężczyzną, który dokładnie zdaje sobie sprawę z drogi, obranej w życiu. To bardzo porządny chłopiec i dla Ani bardzo odpowiedni. Sądzę, że Ania w Redmond nie zawróci sobie głowy jakimś pierwszym lepszym. Nie pochwalam obecnego systemu studjów, bo uważam, że mieszane towarzystwo na uniwersytecie nie daje naszym dziewczętom nic dobrego. Nie wierzę w to, — kończyła pani Linde uroczyście, — aby studentom na uniwersytetach wystarczał tylko niewinny flirt.
— Przecież głównym ich celem są studja — wtrąciła Maryla z uśmiechem.
— Ktoby w to wierzył? — rzekła ironicznie pani Małgorzata. — Chociaż sądzę, że Ania będzie pracować. Nigdy specjalnie nie interesowała się chłopcami. Ale o Gilbercie powinna myśleć poważniej. O, ja znam dobrze dziewczęta! Karolek Slone także jest nią zajęty, ale nigdybym nie radziła jej wyjść za niego. Slone‘owie, to dobrzy i uczciwi ludzie, ale zawsze zostaną tylko Slone‘ami.
Maryla skinęła potakująco głową. Chociaż powiedzenie przyjaciółki, że Slone‘owie zawsze będą tylko Slone‘ami nie było zbyt jasne, to jednak Maryla doskonale zrozumiała intencję pani Małgorzaty. W każdej wsi musi istnieć taka jedna rodzina; dobrzy, uczciwi, porządni ludzie, ale Slone‘ami są i zostaną na zawsze, chociażby mówili językiem samych aniołów.
Tymczasem Gilbert i Ania, nie zdając sobie sprawy z tego, że pani Małgorzata uczyniła tak ważne postanowienie o ich przyszłości, zagłębiali się coraz bardziej w zarośla Lasu Duchów. Na skraju lasu widać było poszarzałe, ogołocone pola, łączące się na horyzoncie z sinym od chmur nieboskłonem. Drzewa miały teraz barwę zaśniedziałego bronzu, a długie ich cienie padały na ustronne, zielone niegdyś polanki. Ponure wycie wiatru przypominało co chwilę o tem, że jesień panowała już w całej pełni.
— Ten las jest teraz naprawdę zaczarowany, rządzą w nim duchy wiosennych wspomnień, — szepnęła Ania, zbierając złociste liście, których stosy całe pokrywały leśne ścieżki. — Mam wrażenie, że obydwie z Dianą jesteśmy jeszcze małemi dziewczynkami i bawimy się tutaj w naszem ulubionem miejscu, siedząc przy Fontannie Driad i rozmawiamy z duchami. Wiesz, że nigdy o zmierzchu nie umiem przejść tą dróżką, aby nie odczuć dziwnego lęku, jaki nawiedzał mnie w dzieciństwie? Wyobraziłyśmy sobie kiedyś ducha zamordowanego dziecka i zdawało nam się, że czujemy dotknięcie jego zimnych palców. Muszę przyznać, że jeszcze dzisiaj nie mogę się oprzeć temu uczuciu i zdaje mi się, że zawsze słyszę za sobą jakiś odgłos lekkich kroków, gdy przechodzę obok wodospadu. Nie lękam się ani śmierci, ani człowieka bez głowy, ani kościotrupów, lecz o tym duchu zamordowanego dziecka wołałabym nie myśleć. Pamiętam gniew Maryli i pani Barry, gdyśmy kiedyś z Dianą wspominały o tem, — kończyła Ania, śmiejąc się cichutko.
Cały las dokoła przystrojony był niby wielką koroną, sklepieniem purpurowych liści, drżących teraz pod wpływem powiewów jesiennego wiatru. Poza kępką starych sosen i poza szeroką polaną, tonącą podczas lata w promieniach słonecznych, znaleźli wreszcie to „coś“, czego Gilbert tak zawzięcie szukał.
— Ach, oto jest, — zawołał w pewnej chwili z radością.
— Jabłonka — i to w takiem ustroniu! — wykrzyknęła Ania w zachwycie.
— Tak, prawdziwa jabłonka, tutaj, w otoczeniu sosen i buków w odległości mili od jakiegokolwiek sadu. Zaszedłem tu pewnego dnia wczesną wiosną i ujrzałem ją w całej krasie białego kwiecia. Postanowiłem przyjść jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała owoce. Spójrz, przeciążona jest jabłkami. Wyglądają, jak smagłe policzki dzieci, zaróżowione nieco od słońca. Przeważnie dzikie drzewka rodzą owoce zielone i niemożliwe do jedzenia.
— Przypuszczam, że padło tu jakieś ziarnko zagnane podmuchem wiatru, — szepnęła Ania zadumana. — Ziemia przygarnęła biedactwo, a ono potem wyrosło samo, samiuteńkie między obcemi roślinami!
— Widzisz to przewrócone drzewo, porośnięte mchem, tworzącym miękką poduszkę? Siądźmy na niem, Aniu. Będzie ono dla nas tronem w tej cudnej leśnej krainie. Ja wlezę na drzewo, żeby zerwać kilka jabłek. Rosną one bardzo wysoko, widocznie biedna jabłoneczka usiłowała dosięgnąć złocistej, ciepłej tarczy słonecznej.
Jabłka okazały się wyśmienite. Pod rumianą skórką znajdował się bielusieńki owoc, poprzerzynany gdzie niegdzie drobnemi czerwonemi żyłkami. Smak jabłek wydawał się także inny, bo przecież nie pochodziły ze zwykłego sadu i nie były hodowane ludzką ręką.
— Nawet legendarne jabłko z rajskiego drzewa nie mogło mieć lepszego smaku, — zauważyła Ania w pewnej chwili. — Ale pora już wracać do domu. Za chwilę księżyc ukaże się nad lasem. Jaka szkoda, że nie możemy ujrzeć dokładnie przeobrażenia dnia w ciemną noc. Niestety chwila ta rzadko kiedy daje się uchwycić wzrokiem.
— Wróćmy do domu Aleją Zakochanych. Czy i teraz jesteś jeszcze tak zniechęcona, jak przed godziną, Aniu?
— Ale skądże? Te jabłka były niby niebieska manna dla mojej zgłodniałej duszy. Czuję, że bardzo prędko pokocham Redmond i świetnie przepędzę te cztery długie lata.
— A co po tych czterech latach?
— Znajdzie się nowy jakiś cel, — odparła Ania wesoło. — Dzisiaj trudno przewidzieć. Zresztą lepiej nie wiedzieć, co przyszłość przyniesie.
Aleja Zakochanych była tego wieczora jeszcze ładniejsza i bardziej tajemnicza w jasnej poświacie księżycowych promieni. Ania i Gilbert postępowali w milczeniu, lękając się rozmową zakłócić tajemniczą upojną ciszę.
— Gdyby Gilbert był zawsze taki, jak dzisiaj wieczorem, jakżeby było miło przebywać w jego towarzystwie, — myślała Ania.
Gilbert tymczasem spoglądał za nią, gdy wchodziła już do domu. W lekkiej swej sukience, powiewającej na wietrze, przypominała mu wysoki kwiat białej lilji.
— Wątpię, czy kiedyś wreszcie zwróci na mnie uwagę, — pomyślał z uczuciem dotkliwego bólu w zakochanem młodzieńczem sercu.