Ania z Avonlea/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Avonlea |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsteinowa |
Tytuł orygin. | Anne of Avonlea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz popołudniu Ania wraz z Dianą Barry pojechały po sprawunki do Carmody. Oczywiście, Diana była przysięgłym członkiem „Koła Miłośników“, i dziewczęta przez całą drogę nie rozmawiały o niczem innem.
— Pierwsze, co musimy uczynić z chwilą rozpoczęcia naszej działalności, to dać wymalować nasz Dom Ludowy — rzekła Diana. Przejeżdżały właśnie koło nędznego budynku w dolinie zalesionej gęsto świerkami. — Cóż za przykry widok! Należy z tem skończyć, zanim jeszcze zajmiemy się sprawą domu pana Boultera. Ojciec twierdzi, że nigdy nie uda nam się namówić tego skąpca do zburzenia jego rudery — nie zechce użyć na to swego czasu.
— Może ustąpi, jeżeli chłopcy, którzy się tem zajmą, przyrzekną po zerwaniu desek porąbać je na opał — odpowiedziała Ania niezrażona. — Musimy dołożyć wszystkich starań, lecz z początku zadowalać się małemi rezultatami. Trudno oczekiwać, że ulepszymy wszystko odrazu; przedewszystkiem musimy zacząć od kształcenia obywatelskich uczuć mieszkańców.
Diana nie zdawała sobie dokładnie sprawy z tego, co właściwie znaczy „kształcenie obywatelskich uczuć“. Ale to brzmiało górnolotnie, więc poczuła się dumną, że należy do stowarzyszenia z tak wzniosłym celem.
— Wczoraj wieczór myślałam również o czemś, co możnaby uczynić, Aniu. Przypominasz sobie owo miejsce, gdzie schodzą się drogi z Białych Piasków, Carmody i Nowych Mostów, całe porośnięte sośniną? Czyż nie lepiej byłoby wyciąć wszystkie krzaki i pozostawić tylko parę brzózek, co się tam zabłąkały?
— Pyszny pomysł — przytaknęła Ania żywo, — a pod brzozami postawić wiejską ławeczkę. Na wiosnę urządzimy tam kwietnik pośrodku i zasadzimy geranjum.
— Tak, ale będziemy musiały skłonić starą Slonową, ażeby przestała paść swą krowę na rozdrożu, bo to żarłoczne stworzenie zrobi sobie ucztę z naszych kwiatów — zaśmiała się Diana. Zaczynam rozumieć, co znaczy „kształcenie uczuć obywatelskich“. A oto dom Boultera; czy widziałaś kiedy podobną ruderę? I w dodatku na samej drodze! Taki stary dom z wybitemi szybami przypomina mi zawsze jakieś martwe stworzenie o pustych oczodołach.
— Stary opuszczony budynek jest to smutny widok — zauważyła Ania marząco. — Zawsze wydaje mi się, że duma on o dawnych czasach i tęskni do minionych radości. Maryla opowiada, że w tym domu ongi wychowywała się liczna rodzina; wtedy był to śliczny zakątek z przemiłym ogródkiem i girlandami róż, pnących się po ścianach. Pełno tam było szczebiotu dziecięcego, śmiechu i śpiewu, a teraz panuje pustka i tylko wiatr hula po kątach. Smutek i samotność rozgościły się w tych ścianach. Kto wie, może w księżycowe noce powracają oni wszyscy... wracają duszyczki dzieci, i kwiatów, i pieśni... na krótką chwilę stary dom śni, że jest znowu młody i radosny.
Diana zaprzeczyła ruchem głowy.
— O, teraz przestałam sobie wyobrażać podobne rzeczy, Aniu. Czy pamiętasz, jak matka i Maryla gniewały się, gdyśmy sobie wyobrażały mary w Lesie Duchów. Do dziś dnia nie potrafię o zmierzchu przejść tamtą drogą bez strachu; jeślibym sobie pomyślała, że w domu Boultera dzieją się jakieś czary, lękałabym się również. Zresztą, te dzieci wcale nie umarły, wyrosły i dobrze im się dzieje... jeden z chłopców został rzeźnikiem. A przecież kwiaty i pieśni nie mają dusz!
Ania stłumiła lekkie westchnienie. Diana była jej najbliższą przyjaciółką, ale Ania oddawna już wiedziała, że ilekroć udaje się w świat marzeń, musi wędrować samotnie; do krainy wyobraźni wiodła zaczarowana ścieżka, niedostępna nawet dla jej najbliższych.
Podczas bytności dziewcząt w Carmody przeszła krótka, lecz ulewna burza. To też rozkosznym był powrót poprzez aleje, gdzie na krzakach lśniły krople rosy, a wilgotne zioła wydawały odurzający zapach. Lecz właśnie, gdy skręcały na drogę do Cutbertów, Ania ujrzała coś, co jej odrazu zasłoniło piękno krajobrazu.
Przed niemi rozciągało się obszerne pole pana Harrisona: szaro-zielone owsy — wilgotne i bujne; a pośrodku do połowy w soczystej zieleni stała jałówka, spozierając spokojnie ku dziewczętom poprzez otaczające kłosy. Ania rzuciła lejce i zerwała się z zaciśniętemi usty. Nie wróżyło to nic dobrego niesfornemu szkodnikowi. Bez słowa zsunęła się szybko po kołach i przeskoczyła płot, zanim Diana zdołała zrozumieć, co się stało.
— Aniu, wracaj! — krzyknęła wreszcie przeraźliwie, odzyskawszy głos. — Zniszczysz sukienkę w tem mokrem zbożu, na nic zniszczysz... Nie słucha mnie... A przecież sama nie da rady krowie. Trudno, muszę iść jej pomóc.
Ania, jak szalona, pędziła poprzez zboże, Diana zaś zeskoczyła z kabrjoletu, uwiązała konia do słupa i, zarzuciwszy spódniczkę swej perkalowej sukienki na ramiona, wdrapała się na płot i pogoniła za swą gwałtowną przyjaciółką. Łatwiej jej było biec niż Ani, której ruchy hamowała przemoczona, przylegająca do ciała sukienka, to też wkrótce dogoniła ją. Za niemi pozostawała smuga stratowanego zboża; panu Harrisonowi z pewnością pękłoby serce na ten widok.
— Aniu, na litość Boską, zatrzymaj się — dyszała biedna Diana — toć zabraknie mi tchu, a ty przemokłaś do szpiku kości.
— Muszę... tę krowę... stąd wydostać... zanim pan Harrison ją zobaczy — szeptała Ania. — Wszystko mi jedno, nawet gdybym miała się utopić. Aby tylko ją wygnać!
Ale jałówka nie widziała dobrej racji, dla której miałaby być pozbawiona swego wspaniałego pastwiska. Zaledwie zziajane dziewczęta stanęły obok niej, jednym susem znalazła się w przeciwległym końcu pola.
— Zatrzymaj ją — wrzasnęła Ania — pędź, Diano, pędź!
Diana pędziła; Ania również; a szkaradna jałówka gnała przez pole, jak opętana — za taką też uważała ją Diana w skrytości ducha. Upłynęło dobrych dziesięć minut, zanim ją schwytały i wypędziły przez otwór w płocie na drogę.
Nie można zaprzeczyć, że Ani usposobienie było w tej chwili dalekie od anielskiego. Na uspokojenie jej nie wpłynął też widok stojącego na drodze kabrjoletu z panem Shearerem i jego synem, którzy uśmiechali się szyderczo.
— Sądzę, że lepiej byłabyś zrobiła, Aniu, sprzedając mi krowę, gdym ci to proponował w zeszłym tygodniu — zachichotał pan Shearer.
— Uczynię to teraz, jeśli pan się zgodzi — odpowiedziała zgnębiona właścicielka krowy — może pan ją zabrać w tej chwili.
— Zrobione. Ofiaruję ci za nią dwadzieścia dolarów, jak dawałem poprzednio. Kuba zabierze ją natychmiast do Carmody i odstawi dziś wieczór wraz z resztą ładunku na statek. Pan Reed z Brightonu zamówił u mnie właśnie jałówkę.
W pięć minut potem Kuba z jałówką odmaszerowali, Ania zaś z dwudziestoma dolarami w kieszeni wracała na Zielone Wzgórze.
— Co na to powie Maryla? — zapytała Diana.
— O, jej to będzie obojętnem. Krasula była moją własnością, i nie sądzę, bym na targu mogła za nią otrzymać więcej, niż dwadzieścia dolarów. Ale pomyśl, kochanie, jeśli pan Harrison zobaczy stratowane zboże, domyśli się, że ona znowu w niem gospodarowała. A przecież dałam mu słowo honoru, iż to się więcej nie powtórzy! Dostałam nauczkę, żeby nie ręczyć za krowy.
Maryla, powróciwszy z odwiedzin u pani Linde, znała już szczegóły sprzedaży i wysyłki Krasuli; pani Linde widziała bowiem ze swego okna część zajścia, a z łatwością domyśliła się reszty.
— Może i dobrze, żeśmy się jej pozbyły, chociaż zbyt prędko decydujesz się, Aniu. Nie pojmuję coprawda, jak wydostała się z zagrody; musiała wyłamać kilka desek.
— Nie pomyślałam o tem nawet, mogę teraz tam zajrzeć. Marcin dotąd nie powrócił, zapewne jeszcze kilka ciotek mu umarło.
— Marcin jest taki sam, jak i inni Francuzi — rzekła Maryla pogardliwie — nie można zaufać im ani na chwilę.
Maryla oglądała sprawunki, przywiezione przez Anię, gdy krzyk przerażenia rozległ się w obórce, a po chwili do kuchni wpadła Ania, załamując ręce.
— Co się stało, Aniu?
— O, Marylo, co ja pocznę! Straszne nieszczęście, a wszystko z mojej winy! Kiedyż nareszcie nauczę się zastanawiać, ażeby nie popełniać szalonych czynów? Pani Linde zawsze mi przepowiadała, że tak się skończy, i miała słuszność!
— Aniu, potrafisz doprowadzić człowieka do rozpaczy! Cóżeś uczyniła?
— Sprzedałam jałówkę pana Harrisona! tę, którą kupił od pana Bella. Krasula najspokojniej stoi w zagrodzie.
— Śnisz chyba, Aniu?
— Obym śniła! Ale to nie sen, chociaż bardzo podobne do zmory nocnej. A krowa pana Harrisona znajduje się już teraz na statku. Ach, Marylo, myślałam, że skończyły się moje biedy, a oto wpadłam w gorszą, niż kiedykolwiek w życiu. Co mam uczynić?
— Co uczynić? Nic innego, jak pójść rozmówić się z panem Harrisonem. Możemy mu dać wzamian naszą krowę, jeżeli nie zechce przyjąć pieniędzy. Jest tyleż warta, co i jego.
— Na pewno będzie rozdrażniony i przykry — jęczała Ania.
— Zapewne. Podobno łatwo wpada w gniew. Jeśli chcesz, ja pójdę załatwić tę sprawę.
— O, nie! Nie jestem taka podła — wykrzyknęła Ania — to przecież jest moja wina, więc nie pozwolę, byś ty przeze mnie cierpiała. Pójdę sama, natychmiast. Im prędzej, tem lepiej. Boże, co za upokorzenie!
Biedna Ania, wziąwszy kapelusz i swoje dwadzieścia dolarów, kierowała się ku wyjściu, gdy nagle wzrok jej padł na otwarte drzwi śpiżarni. Na stole stało upieczone przez nią tego ranka ciasto — wyjątkowo apetyczny placek, przybrany orzechami i różowym lukrem. Ania przeznaczyła go na piątkowy wieczór, gdy miało się u niej odbyć organizacyjne zebranie Koła Miłośników Avonlea. Zrezygnuje z poczęstunku dla młodzieży, aby tylko przebłagać słusznie rozżalonego pana Harrisona! Ani wydało się, iż takie ciasto powinno zmiękczyć serce każdego, a co dopiero mężczyzny, który musi sam dla siebie gotować; szybko zapakowała więc placek do pudełka. Zaniesie go jako różdżkę oliwną.
— O ile mi wogóle pozwoli dojść do słowa — myślała ze skruchą, dążąc naprzełaj przez pola, oświetlone złotym blaskiem sennego wieczoru sierpniowego. — Teraz wiem już, co czują ludzie prowadzeni na stracenie.