Ania z Avonlea/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I
Awanturniczy sąsiad

Było piękne sierpniowe popołudnie. Na czerwonym, kamiennym progu siedziała Ania — smukłe dziewczę lat szesnastu i „pół“, o poważnych szarych oczach i rudych włosach, zwanych przez życzliwe koleżanki kasztanowatemi.
Właśnie postanowiła przetłumaczyć kilkanaście wierszy Wirgiljusza. Lecz sierpniowe popołudnie, kiedy błękitne mgły okalają wzgórza pokryte zbożem, lekki wietrzyk szepce tajemniczo wśród topoli, a szkarłat maków płonie na tle ciemnego gąszczu młodych świerków, nadawało się raczej do marzeń, niż do studjów nad martwym językiem.
To też wkrótce zapomniany Wirgiljusz zsunął się na ziemię, Ania zaś, z głową wspartą na splecionych dłoniach i wzrokiem utkwionym we wspaniałą masę obłoków, kłębiących się, jak wielka biała góra, nad domem pana Harrisona, była daleka od spraw codziennego życia. Bujała właśnie w rozkosznym świecie, gdzie pewna kierowniczka szkoły dokonywała cudów, budując losy przyszłych mężów stanu, wpajając wzniosłe ideały w młodociane umysły i serca.
Coprawda, jeśli trzeźwo spojrzeć na rzeczy — co, należy przyznać, Ani zdarzało się rzadko — mało było prawdopodobieństwa, iżby w szkole w Avonlea[1] znalazło się wiele obiecującego materjału na przyszłych sławnych ludzi. Ale przecież trudno przewidzieć, co stać się może, jeśli nauczycielka użyje całego swego wpływu. Ania miała pewne różowe poglądy, dotyczące tego, co potrafi zdziałać, jeśli odpowiednio postępować będzie.
W tej chwili oczami swej bogatej wyobraźni widziała siebie za lat czterdzieści w towarzystwie znakomitej osobistości: może jakiegoś rektora uniwersytetu lub prezydenta Kanady — było to jeszcze zasnute mgłą tajemnicy. Osobistość ta pochylała się nad pomarszczoną ręką swej dawnej nauczycielki, zapewniając ją, że to ona pierwsza wznieciła w dzisiejszym prezydencie czy rektorze wygórowane ambicje i że naukom, wpajanym ongi w wychowanków szkoły w Avonlea, zawdzięczał całe powodzenie swego życia... Te mile marzenia przerwane zostały nagle w sposób arcyniemiły.
Na drodze ukazała się pędząca jałówka, a w kilka sekund potem zjawił się pan Harrison, jeżeli „zjawił się“ nie jest zbyt łagodnem określeniem jego sposobu wtargnięcia w podwórze. Przeskoczył płot, nie czekając otwarcia furtki, i groźnie mierzył wzrokiem Anię, która, zerwawszy się na równe nogi, spoglądała nań oszołomiona. Pan Harrison był od niedawna ich sąsiadem i Ania znała go tylko z widzenia. Wczesną wiosną, zanim powróciła z seminarjum do domu, Robert Bell, którego posiadłość graniczyła z folwarczkiem Cutbertów, sprzedał był ją i przeniósł się do Charlottetownu. O obecnymi właścicielu wiedziano tylko, że się nazywa Harrison i pochodzi z Nowego Brunświku. Lecz zanim miesiąc minął, przybysz zyskał w Avonlea reputację oryginała... „dziwadło“ — zwykła mawiać Małgorzata Linde. Pani Małgorzata lubiła prawdę rżnąć w oczy — pamiętają to zapewne dobrze nasi czytelnicy.
Pan Harrison różnił się niewątpliwie od innych, a to jest przecież charakterystyczną cechą „dziwadeł“. Sam zajmował się gospodarstwem, i publicznie oświadczał, iż nie życzy sobie zwarjowanych bab w obrębie swej siedziby. Avonleaski świat kobiecy mścił się na nim za to, rozgłaszając przesadne bajki o jego gospodarce i prowadzeniu kuchni. Janek Carter z Białych Piasków, zgodzony przez niego do pomocy, był właśnie źródłem tych nieprawdopodobnych wieści. Opowiadał naprzykład, że jego chlebodawca nie uznawał stałych godzin posiłku: będąc głodnym, „przegryzał cośniecoś“ i jeżeli Janek znajdował się wtedy wpobliżu, to otrzymywał swą porcję; jeżeli zaś nie, musiał czekać chwili, gdy znowu głód dokuczy staremu dziwakowi. Janek żałośnie twierdził, iż byłby zagłodził się na śmierć, gdyby nie okoliczność, że w niedzielę, którą spędzał w domu, podjadał sobie, a w poniedziałek zabierał koszyk zapasów, troskliwie przygotowanych przez matkę. Zmywanie statków odbywało się w tym warjackim domu jedynie w dżdżyste dni niedzielne; gospodarz zabierał się wtedy zamaszyście do pracy, zmywał wszystkie naczynia w beczce z wodą deszczową, poczem pozwalał im obsychać na powietrzu.
Poza tem, pan Harrison był „twardym“ człowiekiem. Proszony o przyjęcie udziału w składce na pensję pastora Allana odrzekł, iż nie zwykł kupować kota w worku; przedewszystkiem musi się przekonać, ile korzyści materjalnych uzyska z kazań pastorskich; kiedy zaś pani Linde zjawiła się u niego, prosząc znowu o składkę na cele misjonarskie — przy sposobności pragnęła obejrzeć wnętrze domu — oświadczył ironicznie, że pośród starych kumoszek Avonlea jest więcej poganek, niż gdziekolwiek na świecie, i chętnie przyczyni się do stworzenia misji, któraby je nawracała. Pani Linde wyszła oburzona; opowiadała potem, że to łaska Boska, iż pani Bell leży w grobie, bo przecież serce musiałoby jej pęknąć na widok stanu gospodarstwa, które ongiś było jej słuszną chlubą.
— Toć ona szorowała podłogę w kuchni co drugi dzień — mówiła zirytowana do Maryli. — A teraz! Musiałam unieść spódnicę, wchodząc w progi tego domu.
Nadomiar złego, pan Harrison chował papugę, — Imbirka. Dotychczas nikt w Avonlea nie chował papug, więc było to rzeczą co najmniej gorszącą. I co za papugę! Jeśli wierzyć słowom Janka, nie znalazłby na świecie drugiego tak bezbożnego ptaka. Imbirek klął strasznie! Pani Carter odebrałaby już dawno Janka ze służby... ale to niełatwo znaleźć posadę dla chłopca! Któregoś dnia, gdy Janek pochylił się zbytnio nad klatką, Imbirek zdrapał mu z szyi kawał skóry. Pani Carter pokazywała każdemu tę bliznę, gdy biedny dzieciak wracał na niedzielę do domu.
Wszystkie te opowiadania odżyły w umyśle Ani, gdy pan Harrison stanął przed nią, oniemiały z gniewu. Nawet w chwilach najlepszego humoru nie mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę: niski, tęgi i łysy. Ale teraz, ta purpurowa ze złości twarz z oczami prawie wyskakującemi z orbit wydała się Ani najbrzydszą w świecie.
Nagle pan Harrison odzyskał głos.
— Nie pozwolę dłużej na to! — wykrztusił. — Ani dnia dłużej, słyszy panna? Jak mi Bóg miły, zdarza się to po raz trzeci... po raz trzeci, moja panno! W takich razach cierpliwość przestaje być cnotą, moja panno! Ostrzegałem ciotkę panny, żeby się to więcej nie zdarzyło. Nie dopilnowała... znów ta sama historja. Chciałbym wiedzieć, co sobie myśli właściwie ta jejmość! Poto tu przychodzę, moja panno!
— Może mi pan zechce wytłumaczyć, co się stało? — spytała Ania, przybierając minę pełną godności. Ostatniemi czasy pilnie wprawiała się w tę rolę, aby ją mieć w pogotowiu, gdy obejmie szkolną posadę. Na wściekłym z gniewu panu Harrisonie nie uczyniła jednak wrażenia.
— Co się stało? Jak mi Bóg miły, dość złego, moja panno! Przed chwilą zdybałem jałówkę twojej ciotki w moim owsie. Zdarza się to po raz trzeci, zapamiętaj sobie! Znalazłem ją tam w zeszły wtorek i znowu wczoraj. Byłem i zapowiedziałem ciotce, żeby to się więcej nie zdarzyło. A ona jednak nie zapobiegła temu. Gdzie jest twoja ciotka, moja panno? Chcę się z nią zobaczyć i powiedzieć, co o tem myślę... powiedzieć jej, co o tem myśli J. A. Harrison!
— Jeśli pan mówi o Maryli Cutbert — nie jest ona wcale moją ciotką. Pojechała do Graftonu w odwiedziny do ciężko chorej krewnej — rzekła Ania tonem pełnym wzrastającej godności. — Bardzo mi przykro, że moja krowa weszła w pańskie zboże... Jest to moja krowa, nie panny Cutbert. Trzy lata temu kupił ją Mateusz od pana Bella, jako małe cielątko. Ofiarował mi je na własność.
— Przykro, moja panno? Twoja przykrość nic tu nie pomoże. Pójdź lepiej przekonać się, jaką szkodę wyrządziło to bydlę w moim owsie... podeptało je wszerz i wzdłuż, moja panno!
— Bardzo mi przykro — powtórzyła Ania z naciskiem — być może jednak, że gdyby pański płot był w lepszym stanie, Krasuli nie udałoby się wpaść w owies. Wszakże to pańska część płotu oddziela nasze pastwisko od pańskiego owsa, a właśnie wczoraj zauważyłam, że nie jest on w wielkim porządku.
— Mój płot jest w wielkim porządku — wybuchnął pan Harrison, rozjątrzony jeszcze bardziej tem przeniesieniem walki na teren nieprzyjacielski, — ale nawet mury więzienne nie powstrzymałyby tego wcielonego czorta! A tobie, ruda wiewiórko, poradziłbym, żebyś raczej pilnowała twojej krowy, co niszczy zboże obcych ludzi. Byłoby to odpowiedniejsze zajęcie, niż czytanie romansów, — dodał, groźnie spoglądając na niewinną okładkę Wirgiljusza, leżącego u stóp Ani.
W tej chwili czerwonemi były nietylko włosy Ani, ten najboleśniejszy punkt w jej uczuciach.
— Wolę mieć rude włosy, niż tylko parę kosmyków koło uszu — odparła.
Strzał trafił; pan Harrison był bowiem bardzo wrażliwy, gdy chodziło o jego łysą czaszkę. Gniew dławił go, więc tylko dzikim wzrokiem przeszywał Anię, która, opanowawszy się, wyzyskiwała swą przewagę.
— Mogę mieć względy dla pana, panie Harrison. Mam bujną wyobraźnię, więc łatwo mi jest wyobrazić sobie, co odczuwamy, spotykając cudzą krowę w naszym owsie. Dlatego nie żywię do pana urazy za to, co pan mi powiedział. Przyrzekam, że Krasula nigdy już nie wtargnie na pańskie pole — nigdy, daję panu słowo honoru!
— Dobrze, pamiętaj panna, by się to więcej nie przytrafiło — odburknął pan Harrison, trochę łagodniejszym tonem, lecz wyniósł się gniewny, czego dowodem było dochodzące jeszcze z oddali pomruki.
Wstrząśnięta do głębi Ania przebiegła podwórze, ażeby zamknąć niesforną Krasulę w zagrodzie.
— Stąd się już nie wydostanie, chyba, że wyrwie plot. Teraz zachowuje się zupełnie spokojnie; ręczę, że ta uczta w owsie nie pójdzie jej na zdrowie. Żałuję, że nie sprzedałam jej panu Shearerowi, gdy mnie nagabywał o to w zeszłym tygodniu, lecz zamierzałam sprzedać ją wraz z resztą bydła... Teraz przekonałam się, że pan Harrison jest awanturnikiem, a już na pewno niema w nim nic z pokrewnej duszy. — Ania w każdym człowieku pilnie doszukiwała się pokrewnej duszy.
Gdy Maryla powróciła do domu, Ania pobiegła przygotować herbatę. Przy podwieczorku omawiały sprawę Krasuli.
— Ach, oby to już było po sprzedaży! — mówiła Maryla. — Jakaż to odpowiedzialność mieć tyle bydła koło domu, gdy pastuchem jest taki Marcin, na którym nie można polegać. Miał już wrócić wczoraj wieczorem z pogrzebu ciotki. Przyrzekł solennie, że się nie spóźni, jeżeli go zwolnię na cały dzień. Dalibóg, nie wiem, wiele ma tych ciotek! Służy u nas od roku, a oto już czwarta umiera. Wdzięczna będę niebu, gdy się zbiory skończą i pan Barry obejmie gospodarstwo. Krasula musi pozostać w zamknięciu do chwili powrotu Marcina; wtedy przeprowadzimy ją na tylne pastwisko, gdzie trzeba będzie wyreparować płoty. Ach! tyle kłopotów na świecie. Oto biedna Marja Keith jest umierająca i nie mam pojęcia, co się stanie z jej dwojgiem dzieci. Ma wprawdzie brata w Kolumbji, do którego pisała, lecz do tej chwili nie otrzymała ani słowa odpowiedzi.
— Cóż to za dzieci? W jakim wieku?
— Mają siódmy rok... bliźnięta.
— O, ja zawsze przepadałam za bliźniętami, od czasu gdy pani Hammond miała ich tyle — zawołała Ania żywo — czy ładne?
— Boże miły, trudno osądzić — były takie brudne. Wyobraź sobie, Tadzio zagniatał ciasto z błota, gdy Tola pobiegła wezwać go do matki. Mała popłakała się, gdyż ten urwis wepchnął ją w największą kałużę, a dla przekonania jej, że nie ma powodu do płaczu, sam także wskoczył w błoto i zaczął się w niem tarzać. Marja twierdzi, że Tola jest bardzo dobrem dzieckiem, zato Tadzio niezwykle swawolnem. Coprawda, nikt go nie wychowywał, stracił ojca, gdy był niemowlęciem, a Marja prawie ciągle choruje.
— Żal mi zawsze dzieci, których nie miał kto wychowywać — rzekła Ania poważnie. — Mnie też brak było opiekunów, dopóki nie dostałam się do was. Sądzę, że przecież ich wuj zajmie się niemi. A jakąż krewną Maryli jest właściwie pani Keith?
— Marja? Żadną. To jej mąż... jej mąż był naszym dalekim kuzynem! Spójrz tylko, pani Linde nadchodzi. Zapewne ciekawa jest nowin o Marji.
— Nie opowiadaj jej aby awantury z panem Harrisonem i Krasulą — błagała Ania.
— Bądź spokojna! — przyrzekła Maryla.
Lecz obietnica ta okazała się zbyteczną, gdyż pani Linde, zaledwie zdążyła wygodnie zasiąść, odezwała się:
— Wracając dziś z Carmody do domu, widziałam, jak pan Harrison wyganiał waszą Krasulę ze swego owsa. Wydawał mi się wściekły — czy narobił wiele gwałtu?
Ania ukradkiem zamieniła z Marylą ubawione spojrzenie. Zaiste, mało co w Avonlea mogło ujść czujnego oka pani Linde. Właśnie dziś rano Ania zawyrokowała:
— Jeśli wejdziesz do swego pokoju nawet o północy, zaryglujesz drzwi, pospuszczasz rolety i kichniesz, to z pewnością nazajutrz pani Linde zapyta cię o twój katar.
— Prawdopodobnie, — odpowiedziała Maryla, zwracając się do pani Linde. — Pojechałam do Graftonu, więc tylko Ania była świadkiem jego humoru.
— Wydał mi się bardzo niemiłym jegomościem — oświadczyła Ania z urażonym ruchem rudej główki.
— Nigdy nie wygłosiłaś trafniejszego zdania — rzekła pani Małgorzata uroczyście. — Ja odrazu przewidziałam awantury, gdy Robert Bell sprzedawał swój folwark obywatelowi Nowego Brunświku, oto co! Nie wiem do czego dojdzie wreszcie w Avonlea, jeśli tylu obcych tu osiądzie. Wkrótce nie będzie można bezpiecznie spać we własnem łóżku!
— A jacyż to nowi przybysze sprowadzają się jeszcze do nas? — spytała Maryla.
— Czy nie słyszałyście o tem? Przedewszystkiem jakaś rodzina Donnellów wynajęła stary dom Piotra Slone. Piotr oddał Donnellowi zarząd młyna. Pochodzą oni ze Wschodu i nikt ich nie zna. Następnie rodzina tych nędzarzy Cottonów przenosi się z Białych Piasków tutaj i będzie li tylko ciężarem dla gminy. On jest suchotnikiem; gdy zaś nie choruje, kradnie... a jego żona to niedojda, co nie potrafi wziąć się do niczego. Wyobraźcie sobie, że zmywa statki siedząc! Dalej: Grzegorzowa Pay wzięła na wychowanie bratanka swego męża, sierotę Antosia. Ma on uczęszczać do twojej szkoły, Aniu, więc możesz oczekiwać niejednej awanturki, oto co! I jeszcze jeden obcy uczeń! Jaś Irwing przybywa ze Stanów Zjednoczonych, aby zamieszkać u babki. Pamiętasz jego ojca, Marylo, Stefana Irwinga, który zdradził Lawendę Lewis z Graftonu?
— Ależ jej nie zdradził! Posprzeczali się tylko... myślę, iż wina była obustronna.
— Mniejsza z tem. Bądź co bądź nie ożenił się z nią, a ona od owego czasu strasznie zdziwaczała, powiadają. Mieszka samotnie w tym kamiennym domku, który nazwala „Chatką Ech“. Stefan zaś wywędrował do Stanów, zawarł spółkę ze swym wujem i ożenił się z Amerykanką. Od tego czasu nie zawitał nigdy do Kanady, tylko matka odwiedzała go parokrotnie. Przed dwoma laty odumarła go żona, więc teraz przysyła swego malca na naukę do matki. Chłopiec ma lat dziesięć i wątpię, czy będzie z niego miły uczeń. Nigdy nie można ręczyć za tych Amerykanów.
Pani Linde spoglądała nieufnie na wszystkich, którzy mieli nieszczęście urodzić się lub wychować gdziekolwiek poza granicami wyspy księcia Edwarda. Mogli to być porządni ludzie, zapewne, ale słuszniej było mieć się wobec nich na ostrożności. A już specjalną niechęć żywiła do Amerykanów z powodu, że pewien nieuczciwy chlebodawca oszukał w swoim czasie na dziesięć dolarów męża jej, pracującego w Bostonie. Za to oszustwo pani Małgorzata czyniła odpowiedzialnemi całe Stany Zjednoczone i żadne moce, niebieskie ani piekielne, nie przekonałyby jej, że nie ma słuszności.
— Trochę obcego żywiołu nie zaszkodzi szkole w Avonlea — zauważyła Maryla sucho, — a jeśli ten chłopczyk jest choć odrobinę podobny do swego ojca, musi być bardzo miły. Stefan Irwing był najsympatyczniejszym chłopcem, jaki kiedykolwiek wyrósł w naszych stronach; niesłusznie uważano go za dumnego. Pani Irwing będzie na pewno bardzo szczęśliwa, że dziecko do niej wróci — żyła tak osamotniona od śmierci męża.
— O, malec może być miły, ale będzie się znacznie różnił od naszych dzieci — pani Małgorzata niełatwo dawała się przekonać. — Cóż to, Aniu, słyszę, że zakładacie jakieś „Koło Miłośników Avonlea“, mające na celu dokonywanie ulepszeń?
— Rozmawialiśmy o tem na ostatniem posiedzeniu naszego klubu — odpowiedziała Ania, rumieniąc się, — myśl ta podobała się wszystkim członkom — dziewczętom i chłopcom, a nawet i państwu Allan. Przecież w wielu wioskach powstały obecnie takie stowarzyszenia.
— Oj, dobrego ty sobie nawarzysz piwa, dziewczyno! daj temu lepiej spokój. Ludzie nie lubią, żeby ich ulepszać.
— Ależ my nie będziemy ulepszać ludzi! Chodzi o samą wioskę; dużo rzeczy trzeba zmienić, by ją upiększyć. Naprzykład, jeśliby nam się udało namówić pana Boultera do zburzenia tej jego ohydnej starej chałupy, czyżby to nie było krokiem naprzód?
— Bezwarunkowo — przyznała pani Małgorzata. — Ta ruina jest od lat cierniem w oku całej osady. Chciałabym tylko zobaczyć i usłyszeć, jak to wy, Miłośnicy, potraficie przekonać Boultera, żeby uczynił coś bezpłatnie dla dobra publicznego, oto co! Przykro mi zniechęcać cię, Aniu, bo może to i niezły projekt, chociaż przypuszczam, że wygrzebaliście go z jakiegoś warjackiego amerykańskiego tygodnika. Toć będziesz miała w szkole ręce pełne roboty, więc radzę ci, jak matka, nie zawracaj sobie głowy waszemi pomysłami, oto co! Cóż z tego! Wiem, że nie rzucisz raz powziętego zamiaru. Zawsze umiałaś przeprowadzić to, do czego dążyłaś.
Coś w stanowczych linjach ust Ani świadczyło, że pani Linde miała słuszność. Ania całą duszą pragnęła założenia Koła Miłośników Avonlea. Gilbert Blythe, który był nauczycielem w Białych Piaskach, lecz soboty i niedziele spędzał w domu, również zapalał się do tego projektu. Reszta zaś młodzieży chętnie zgadzała się na wszystko, co dawało okazję do spotkań, i co za tem idzie, do wesołej rozrywki. Nikt też nie zastanawiał się nad celami K. M. A. prócz Ani i Gilberta. Obrabiali ten temat tak długo, aż idealna Avonlea, bardzo niepodobna do rzeczywistej, powstała w ich wyobraźni.
Pani Małgorzata wystąpiła jeszcze z jedną nowiną:
— Szkołę w Carmody obejmuje niejaka Priscilla Grant. Czy to twoja koleżanka z seminarjum, Aniu?
— Tak, naturalnie. Jak to cudownie, że Priscilla będzie w Carmody! — wykrzyknęła Ania. Szare jej oczy zajaśniały jak gwiazdy, a pani Linde po raz niewiadomo który musiała się zastanawiać, czy Ania jest ładna, czy brzydka? Wciąż jeszcze nie znajdowała zadowalającej odpowiedzi na to pytanie.





  1. Avonlea — wym. Ewonli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.