Ania z Wyspy/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Wyspy |
Wydawca | A. Francuz |
Data wyd. | ok. 1930 |
Druk | Drukarnia „Grafia“ |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Anne of the Island |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ostatecznie prawdziwemi różami są róże różowe, — rzekła Ania, obwiązując bukiet Diany białą wstążką w zachodniej facjatce domu Barrych. — Są one kwiatami miłości i wierności.
Diana stała podniecona na środku swego pokoju, przystrojona w ślubną biel; czarne jej loki przyciśnięte były przez gazę białego welonu ślubnego. Ania upięła ten welon, zgodnie z ich umową z przed lat.
— Wszystko jest zupełnie tak piękne, jak sobie wyobrażałam niegdyś, myśląc o twoim nieuniknionym ślubie i naszej koniecznej rozłące, — zaśmiała się. — Jesteś oblubienicą moich marzeń w „czarownym, powiewnym welonie“, Diano. A ja jestem twoją druchną. Ale niestety, nie mam bufiastych rękawów, chociaż te krótkie rękawy koronkowe są o wiele ładniejsze. Nie pęka mi też serce, ani nie nienawidzę właściwie Alfreda.
— Właściwie nie rozstajemy się wcale, Aniu, — zaprotestowała Diana. — Nie wyjeżdżam daleko. Będziemy się nawzajem tak samo kochały, jak zawsze. Dotrzymałyśmy sobie owej „przysięgi“ przyjaźni z przed lat, prawda, Aniu?
— Tak, dotrzymałyśmy jej wiernie, przyjaźń nasza była piękna, Diano. Nigdy jej nie zepsułyśmy jakąś kłótnią, czy sporem, czy nieprzyjaznem słowem. Spodziewam się, że zawsze tak będzie. Ale stosunek nasz nie może pozostać zupełnie bez zmiany. Będziesz miała teraz inne interesy, a ja pozostanę niejako na uboczu. Ale „takie jest życie“, jak powiada pani Linde. Pani Linde dała ci jedną ze swych pięknych haftowanych kołder. Powiada, że i mnie da kołdrę, gdy wyjdę zamąż.
— Najgorsze w twoim ślubie będzie to, że nie będę mogła być twoją druchną, — użaliła się Diana.
— W czerwcu będę druchną Fili, gdy wyjdzie za pana Blake, a potem dość. Bo znasz przecież przysłowie: „Trzy razy druchna — nigdy panna młoda“, — rzekła Ania. — Oto idzie pastor, Diano.
— O Aniu, — szepnęła nagle Diana, blednąc i dygocząc. — O Aniu... Jestem tak podniecona... Nie mogę w ten sposób przejść przez salę... Aniu, wiem, że zemdleję...
— Jeżeli to zrobisz, zaniosę cię do cysterny z deszczówką i zanurzę cię w niej, — oświadczyła Ania niemiłosiernie. — Opanuj się, moja droga. Małżeństwo nie może być rzeczą tak straszną, jeżeli tyle ludzi przeżyło tę ceremonję. Patrz, jak chłodna i opanowana jestem ja — i bierz ze mnie przykład!
— Zaczekaj, aż przyjdzie twoja kolej, moja Aniu. O, Aniu, słyszę, że ojciec wchodzi po schodach. Podaj mi bukiet. Czy welon mój w porządku? Czy jestem bardzo blada?
— Wyglądasz czarująco. Słodka Diano, pocałuj mię po raz ostatni na pożegnanie. Diana Barry nigdy mnie już nie pocałuje.
— Ale Diana Wright! Mama mnie woła, chodź!
Według starodawnego zwyczaju, zeszła Ania w tłumie pod ramię z Gilbertem do salonu. Spotkali się nagórze na schodach po raz pierwszy od opuszczenia Kingsportu, gdyż Gilbert przybył dopiero tego rana. Gilbert grzecznie uścisnął rękę Ani. Wyglądał bardzo dobrze, chociaż Ania zauważyła natychmiast, że był nieco szczupły. Nie był blady. Gdy weszli razem do przepełnionego salonu, wśród obecnych rozległ się lekki szmer podziwu.
— Jakaż to jednak piękna para, — szepnęła pani Małgorzata do Maryli.
Alfred wszedł sam, z twarzą bardzo czerwoną, potem Diana wkroczyła u boku ojca. Nie zemdlała i żaden przykry wypadek nie przerwał ceremonji. Nastąpiły powinszowania. Potem, gdy wieczór minął, a Alfred i Diana przy świetle księżycowem pojechali do swego nowego domu, Gilbert odprowadził Anię na Zielone Wzgórze.
Coś z ich dawnego stosunku koleżeńskiego powróciło w czasie tego wesołego wieczora. O, jak miło było chodzić znowu tą znajomą drogą z Gilbertem!
Wieczór był tak cichy, że można było usłyszeć szept róż w pąkach, śmiech stokrotek, szmer trawy i wiele słodkich tonów, tłoczących się dokoła.
— Może się przespacerujemy po Alei Zakochanych, zanim pójdziesz do domu? — zapytał Gilbert, gdy przechodzili przez most nad Jeziorem Lśniących Wód, w którem księżyc odbijał się niby wielki, zatopiony, złoty pąk.
Ania zgodziła się chętnie. Aleja Zakochanych była tego wieczora prawdziwą ścieżką do krainy baśni, lśniącą, tajemniczą drogą pełną czaru pod białą poświatą księżyca. Był czas, gdy taka przechadzka z Gilbertem po Alei Zakochanych byłaby dla Ani ryzykowna. Ale Roy i Krystyna uczyniły ją teraz zupełnie bezpieczną. Ania przyłapała się na tem, że gawędząc swobodnie z Gilbertem, myślała wiele o Krystynie. Przed opuszczeniem Kingsportu spotkała się z nią kilka razy i odnosiła się do niej z czarującą słodyczą. Krystyna była wobec niej także czarująco słodka. W istocie były bardzo serdeczną parą. Ale mimo to znajomość ich nie dojrzała do przyjaźni. Widocznie Krystyna nie była pokrewną duszą.
— Czy zostaniesz przez całe lato w Avonlea? — zapytał Gilbert.
— Nie, w przyszłym tygodniu jadę do Valley Road. Elżunia Haythorne prosiła, żebym ją tam zastąpiła w szkole. Mają tam kurs letni, a Elżunia czuje się niezdrowa. Zastąpię ją więc. Pod jednym względem jest mi to nawet miłe. Zaczynam się teraz czuć w Avonlea trochę obco. Przykre to dla mnie, ale tak jest. Połowa moich dawnych wychowanków to teraz ludzie dorośli. Sprawia to, że czuję się niezmiernie stara na tych miejscach, gdzie ty i ja i nasi koledzy szkolni bawiliśmy się dawniej.
Ania roześmiała się i westchnęła. Czuła się bardzo stara i dojrzała i mądra, co dowodziło, jak była młoda. Powiadała sobie sama, że było jej bardzo tęskno za owemi dawnemi, radosnemi dniami, gdy na życie spoglądało się przez różową mgłę nadziei i złudzeń, gdy posiadało ono coś nieokreślonego, co przeminęło na zawsze. Gdzie były teraz dawne rojenia?
— Tak zmienia się świat, — rzekł Gilbert praktycznie i nieco nieprzytomnie.
Ania była ciekawa, czy myślał o Krystynie. O, bardzo teraz będzie samotnie w Avonlea, gdy Diana odeszła!