Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Oburzenie pani Linde.

Dwa tygodnie minęły od przybycia Ani na Zielone Wzgórze, a pani Linde nie zjawiła się jeszcze, by ją obejrzeć. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że nie było to z jej winy. Ciężka influenza zmusiła tę czcigodną niewiastę do pozostania w domu. Pani Małgorzata rzadko chorowała i żywiła wyraźną pogardę dla osób słabowitych. Influenzę uważała też nie za chorobę, lecz za pewnego rodzaju karę Opatrzności. Lecz skoro tylko lekarz pozwolił jej wyjść z domu, natychmiast pospieszyła na Zielone Wzgórze, ciekawa poznać przyjętą przez Cutbertów sierotę, co do której najrozmaitsze gadki i domysły krążyły pośród mieszkańców Avonlei.
Ania zużytkowała jak najlepiej każdą chwilę tych minionych dwóch tygodni. Zaznajomiła się już z każdem drzewem i z każdym krzaczkiem koło domu. Odkryła maleńką ścieżynę, biegnącą z przed drzwi kuchni poprzez sad jabłkowy do gęstych gajów i odnalazła jej dalszy ciąg, wijący się wzdłuż brzegu strumienia i poza most, przez kępy sosen i pod sklepieniem splecionych ze sobą dzikich drzew wiśniowych, wokoło pagórków, przystrojonych paprociami i pod kołyszącemi się koronami olch i jesionów.
Zaprzyjaźniła się ze źródłem tam w dolinie, z cudnie głębokiem, lodowem a kryształowem źródłem. Otoczone ono było czerwonym żwirem i ocienione wielkiemi paprociami, których liście podobne były do palm. Poprzez to źródło położona była wąska kładka. Wiodła ona kroki Ani ku lasem przystrojonemu wzgórzu, gdzie panował wieczny zmrok pod grubemi, gęsto rosnącemi jodłami i choinami. Jedynemi kwiatami tam były mirjady zachwycających konwalijek, tych najpospolitszych i najmilszych kwiatów leśnych, oraz blade, powiewne astry, niby duszyczki zeszłorocznych kwiatów. Cienkie pajęczyny unosiły się jak srebrne nici pomiędzy drzewami, zaś gałązki i szyszki sosen zdawały się szeptać i serdecznie gawędzić ze sobą.
Wszystkie te wycieczki w celu owych czarujących odkryć odbywały się w godzinach, przeznaczonych na zabawę. Po powrocie dziewczynka zarzucała Mateusza i Marylę opowiadaniami o wszystkiem, co „odkryła“. Mateusz nie skarżył się na to, słuchał, milcząc, z uśmiechem zadowolenia na ustach. Maryla pozwalała na to „bajanie“, dopóki nie spostrzegła, że się niem sama zaczyna interesować. Wówczas bowiem zawsze przerywała potok wymowy Ani krótkim rozkazem zamknięcia ust.
Kiedy pani Małgorzata nadeszła, Ania znajdowała się w sadzie od strony kuchni. Zacna niewiasta zbliżyła się powoli, krocząc poważnie poprzez soczyste trawy, gdzie kępki kwiatów kołysały się w czerwieni zachodzącego słońca. W rozmowie z Cutbertami znalazła taką dobrą sposobność opisywania wszystkich szczegółów swej choroby, z tak widocznem zadowoleniem zatrzymywała się, przypominając każde podwyższenie temperatury i każde wahanie rekonwalescencji, że Maryla przyszła do wniosku, iż nawet influenza może dać pewne zadowolenie.
Po wyczerpaniu wszystkich szczegółów pani Małgorzata dotknęła właściwego celu swych odwiedzin.
— Zadziwiające rzeczy opowiadano mi o tobie, Marylo, i o Mateuszu.
— Sądzę, że nie byłaś więcej zdziwiona, niż ja — odpowiedziała Maryla. — Teraz pogodziłam się już z tą niespodzianką.
— Była to wistocie niezwykle przykra pomyłka — odrzekła ze współczuciem pani Małgorzata. — Czy nie możnaby odesłać małej?
— Właściwie mogliśmy byli to uczynić, lecz postanowiliśmy dać spokój. Mateusz polubił ją bardzo, a i ja muszę przyznać, że mi się spodobała, pomimo że, naturalnie, ma pewne wady. Dom nasz odżył niejako. To taki jasny promyczek! takie miłe stworzenie!
Maryla powiedziała więcej, niż początkowo miała zamiar, gdyż wyczytała na twarzy pani Linde bardzo wyraźną naganę.
— Ciężką odpowiedzialność wzięłaś na swe barki — rzekła znowu pani Linde, tembardziej, że nie masz wszakże najmniejszego doświadczenia w postępowaniu z dzieckiem. Z pewnością nie znasz prawie wcale jej charakteru, a nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się wyrodzi z takiego obcego stworzenia. Nie chcę ci jednak odbierać odwagi, Marylo.
— Nie potrafiłabyś tego uczynić — odpowiedziała Maryla sucho. — Nie waham się z chwilą, gdy raz co postanowię. Ale może chcesz zobaczyć Anię? Zawołam ją.
Po chwili wpadła Ania z twarzyczką rozpromienioną z powodu jakiegoś nowego „odkrycia“ w sadzie. Lecz zdumiona niespodzianą obecnością obcej osoby, nieśmiało zatrzymała się u drzwi. Niewątpliwie wyglądała dość dziwacznie w krótkiej i ciasnej, domowej roboty sukience, przywiezionej z Domu Sierot, z pod której chude jej nogi wydawały się jeszcze dłuższe, niż były wistocie. Piegi na twarzy żółciły się, liczniejsze i widoczniejsze, niż kiedykolwiek. Wiatr rozwiał jej włosy w niezwykłym nieładzie, a barwa wydawała się jeszcze bardziej ognistą, niż kiedykolwiek.
— To pewne, że nie przygarnęli cię ze względu na twoją urodę — wyraziła się pani Linde, przesadnie nadymając usta.
Należała ona do osób, szczycących się tem, że bezwzględnie i wprost wypowiadają swe zdanie każdemu.
— Jakież to chude i nędzne stworzenie, Marylo! Zbliż się, dziecko, niech ci się lepiej przyjrzę! Ach, czy kto widział kiedy podobne piegi! A włosy czerwone, istna marchew! Chodźże bliżej, mała, powiadam ci!
Ania zbliżyła się, lecz wcale nie w ten sposób, jak pani Małgorzata tego oczekiwała. Jednym susem przeskoczyła kuchnię i znalazła się obok mówiącej z twarzyczką zapłonioną od gniewu, z drgającemi ustami, drżąca z rozgoryczenia od stóp do głów.
— Nienawidzę panią! — zawołała głosem przytłumionym, tupiąc nogą o podłogę. — Nienawidzę panią!... Nienawidzę panią!... — wołała głośniej za każdym wyrazem. — Jakiem prawem śmie mnie pani nazywać chudą i brzydką? Jakiem prawem pani mówi, że jestem piegowata i ruda? Czy to moja wina? Pani jest niewyrozumiałą, szorstką, pozbawioną uczucia kobietą!
— Aniu! — zawołała Maryla strwożona.
Ale Ania stała wprost pani Linde z głową wysoko podniesioną, z pałającemi oczami, z rękami zaciśniętemi. Od jej całej postaci wiało jakiemś cierpieniem, pełnem oburzenia.
— Jak śmie pani mówić o mnie to wszystko? — powtarzała gwałtownie. — Coby też pani uczyniła, gdyby tak się o pani wyrażono? Coby też pani sobie pomyślała, jeśli powiedzianoby jej, że jest niezgrabna i tęga, oraz że nie posiada prawdopodobnie ani źdźbła wyobraźni? W tej chwili mało mnie obchodzi, że ranię pani uczucia! Przeciwnie, wiem, że je ranię! Nikt nigdy nie postąpił wobec mnie tak niegodziwie, nikt, prócz pijanego męża pani Thomas! I nigdy pani tego nie wybaczę! Nigdy!
Tupnięcie. I jeszcze raz tupnięcie.
— Czy ktokolwiek widział kiedy coś podobnego? — zawołała oburzona pani Małgorzata.
— Aniu, pójdź do swego pokoju i nie wychodź, dopóki ja tam nie przyjdę! — rzekła Maryla, z trudnością odzyskując panowanie nad sobą.
Ania rozpłakała się i popędziła przez drzwi do sieni, które rzuciła za sobą z całych sił i, jak wicher, pomknęła po schodach na górę. Silny trzask na facjatce oznajmił, że drzwi jej pokoju rzucone zostały z niemniejszą gwałtownością.
— O, nie zazdroszczę ci wychowania tej osóbki — rzekła z niewysłowioną ironią pani Małgorzata.
Maryla otworzyła usta, by wyrzec coś usprawiedliwiającego czy potępiającego... Lecz to, co wyrzekła, pozostało dla niej niewytłumaczone zarówno wówczas jak i potem.
— Nie powinnaś była szydzić z jej powierzchowności, Małgorzato.
— Marylo Cutbert, chyba że nie masz zamiaru bronić tego dzikiego postępowania, którego świadkami tylko co byłyśmy — rzekła oburzona pani Linde.
— Nie — odpowiedziała powoli Maryla — wcale nie mam zamiaru stawać w jej obronie. Ania postąpiła bardzo brzydko i otrzyma odemnie surową naukę. Lecz musimy uwzględnić pewne okoliczności. Nie uczyli jej nigdy tego, co należy, a czego nie należy czynić. A ty stanowczo byłaś dla niej zbyt okrutna.
Maryla nie potrafiła wstrzymać się od tej ostatniej uwagi, pomimo że znowu sama się sobie dziwiła. Pani Małgorzata wstała z miną obrażonej dumy i godności.
— Tak, widzę, Marylo, że będę musiała bardzo rachować się ze słowami, jeśli należy głównie mieć względy dla uczuć rozmaitych sierot, przywiezionych niewiadomo skąd... O, nie gniewam się, bynajmniej, nie lękaj się tego! Jest mi tylko za bardzo ciebie żal i nie mogę się na was gniewać. Ale przeżyjesz niejedną ciężką chwilę z tem dzieckiem. Jeśli jednak posłuchasz mojej rady — czego przypuszczalnie nie zrobisz, pomimo, że zasługuję na zaufanie, bo przecież wychowałam dziesięcioro dzieci i pochowałam dwoje — to daj jej tę surową „nauczkę“, o której mówiłaś, brzozową rózgą. Zdaje mi się, że to byłoby najwymowniejszą nauką dla tego rodzaju dziewczyny. Charakter jej jest pewnie równie ognisty, jak i jej włosy. No, do widzenia, Marylo! Mam nadzieję, że od czasu do czasu wstąpisz mnie odwiedzić, tak jak to dotąd bywało. Nie przypuszczasz chyba, abym ja się śpieszyła z następnemi odwiedzinami, z chwilą, gdy można tu być narażonym na tego rodzaju przyjęcie. Coś podobnego bowiem przekracza granice mego doświadczenia.
I pani Małgorzata z wielką godnością i szacunkiem dla swej okrągłej figury podniosła się i powoli ruszyła w drogę, zaś Maryla, przybrawszy bardzo surowy wygląd, udała się do pokoiku na facjatce.
Idąc po schodach, zawahała się jednak, niepewna, co powinna uczynić. Nie była wcale zgorszona, ani zirytowana tem, co się zdarzyło. Co za nieszczęsny traf, że Ania właśnie wobec pani Małgorzaty Linde okazała się taką złośnicą! I nagle Maryla przyszła do wniosku, że czuje jakby upokorzenie z powodu tego zajścia, niż przykrość z odkrycia popędliwości u swej wychowanki. Jakże więc należało ją ukarać? Przyjacielska rada użycia różdżki brzozowej — o błogosławionem działaniu której świadczyć powinny były wszystkie dzieci pani Małgorzaty, nawet powstałe z grobów — nie przypadła do gustu Maryli. Nie wyobrażała sobie, czyby potrafiła bić dziecko. Należało jednak poszukać innego sposobu, aby dać poznać Ani stopień jej przewinienia.
Maryla zastała Anię leżącą w łóżku. Dziewczynka płakała gorzko, nie zwracając bynajmniej uwagi na to, że zakurzonem obuwiem brudziła bieliznę pościelową.
— Aniu — rzekła Maryla tonem wcale niesurowym.
Nie było odpowiedzi.
— Aniu — mówiła już trochę ostrzej — zejdź natychmiast z łóżka i posłuchaj tego, co ci powiem.
Ania zerwała się i usiadła wyprostowana na krześle tuż obok. Twarzyczka jej była opuchnięta i zalana łzami. Oczy nieruchomo utkwiła w podłodze.
— Ładnie postąpiłaś, Aniu! Czy ci nie wstyd?
— Ona nie miała prawa nazwać mnie brzydką i rudą — odpowiedziała dziewczynka z uporem i niechętnie.
— Tyś także nie miała prawa wpaść w taki gniew i przemówić do niej w podobny sposób, Aniu. Wstydziłam się za ciebie... naprawdę wstydziłam się. Pragnęłam, byś się okazała grzeczną i uprzejmą wobec pani Linde, a tymczasem ty tak mnie zmartwiłaś. Nie pojmuję, dlaczego tak bardzo dotknęło cię powiedzenie pani Linde, że jesteś chuda i masz czerwone włosy. Wszakżeś nieraz sama mówiła o tem.
— Ależ to wielka różnica, jeśli ktoś sam o sobie coś mówi, a słyszy, że kto inny to czyni i to jeszcze w sposób szyderczy — odpowiedziała Ania ze łzami w głosie. — Pani myśli zapewne, że mam bardzo niedobry charakter. Ale cóż mogę na to poradzić? Kiedy pani Linde zaczęła w ten sposób mówić do mnie i patrzała takim pogardy pełnym wzrokiem, nagle coś jakby zerwało się we mnie i popchnęło mnie naprzód. Musiałam jej odpowiedzieć.
— Pięknieś się przedstawiła, to nie ulega wątpliwości... Pani Linde zdobyta ładną historyjkę do opowiadania pośród znajomych. A że opowiadać będzie... możesz być tego pewna. Bardzo źle się stało, żeś nie potrafiła zapanować nad sobą, Aniu.
— Czyby też pani potrafiła, gdyby jej ktoś powiedział tak wprost, że jest chuda i brzydka? — broniła się Ania ze łzami.
Nagle dawne wspomnienie odżyło w pamięci Maryli. Była bardzo młodą dziewczynką, kiedy razu pewnego usłyszała, jak któraś z jej ciotek rzekła do drugiej: Szkoda, że to takie brzydkie, blado-żółte stworzenie!“ Maryla kończyła już lat pięćdziesiąt, a dotąd nie zapomniała owej chwili.
— Nie twierdzę, że pani Linde postąpiła słusznie, mówiąc w ten sposób do ciebie, Aniu — dodała łagodniej. — Małgorzata jest zbyt szczera. Nie usprawiedliwia to jednak wcale twego postępku. Jest to osoba starsza, obca i u mnie w gościnie; potrójny powód, abyś się wobec niej odpowiednio zachowywała. Tymczasem byłaś niegrzeczna i zuchwała — tutaj Maryla wpadła na pomysł kary — pójdziesz więc do niej do mieszkania i powiesz, że jest ci bardzo przykro, żeś tak brzydko wobec niej postąpiła, i poprosisz ją o przebaczenie.
— Nie uczynię tego — odpowiedziała Ania ponuro i stanowczo. — Niech mnie Maryla ukarze w jakikolwiek inny sposób. Może mnie zamknąć w ciemnym, wilgotnym lochu, zamieszkanym przez węże i jaszczurki, może za pożywienie dawać mi jedynie chleb i wodę, a nie będę się skarżyła... Ale nie mogę prosić pani Linde o przebaczenie.
— Nie przywykliśmy zamykać ludzi w ciemnych, wilgotnych pokojach — rzekła Maryla sucho. — W Avonlei nigdy nie istniało nic podobnego. Ale powinnaś i musisz przeprosić panią Linde; w przeciwnym razie pozostaniesz w swoim pokoju do chwili, aż przyrzekniesz, że to uczynisz.
— Więc pozostanę w nim na zawsze — rzekła Ania drżącemi usty — bo nie mogę powiedzieć pani Linde, że jest mi przykro, iż tak postąpiłam. Jakże mogłabym to powiedzieć? Wszakże nie jest mi przykro! Martwi mnie, żem Maryli zrobiła przykrość, ale cieszę się bardzo, że jej powiedziałam, co czuję. Sprawiło mi to zadowolenie. Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro, jeśli tak nie jest. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, żeby mi było przykro.
— Może wyobraźnia twoja będzie skłonniejsza do ustępstw jutro rano — rzekła Maryla, zabierając się do odejścia. — Masz noc do zastanowienia się nad swojem sprawowaniem i do zmiany zdania. Przyrzekłaś mi sprawować się jak najlepiej, jeśli zatrzymamy cię na Zielonem Wzgórzu. Tymczasem dziś po południu dałaś dowód, że nie pamiętasz o swej obietnicy.
Rzekłszy te wyrazy, Maryla odeszła do kuchni, stroskana i zirytowana. Była zarówno niezadowolona z Ani, jak i z siebie, gdyż ilekroć przypomniała sobie niezwykle osłupiały wyraz twarzy przysadzistej pani Małgorzaty, usta jej drgały i uczuwała nieprzepartą ochotę roześmiać się serdecznie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.