Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza

Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ I.

Zdumienie pani Małgorzaty Linde.

Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tem właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlei, skręcał w dolinę, otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk, mający swe źródło het, daleko, w lasach, po drugiej stronie starego dworu Cutbertów[1]. Na początku swej wędrówki przez lasy, pełne kaskad szumiących, zasilających wody tego strumyka, był on bardzo kapryśnym i swawolnym, lecz, zbliżając się do doliny Lindów, stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet, przemykając się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, winien był pamiętać „co wypada, a co nie wypada“.
Przyczyną tego była prawdopodobnie okoliczność, że pani Małgorzata, siedząc u okna, stale czujnym wzrokiem baczyła nie tylko na to, co się działo na gościńcu, ale interesowała się też strumykami zarówno jak i dziećmi, przechodzącemi lub bawiącemi się opodal, a jeśli zauważyła coś niezwykłego, nie zaznała spokoju, dopóki nie potrafiła wyszperać przyczyny i celu tej rzeczy.
Wielu jest ludzi, zarówno w Avonlei jak i poza jej granicami, lubiących zajmować się sprawami swych sąsiadów dlatego najczęściej, że zaniedbują swe własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle dzielnych osób, które gorliwie dbając o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie się sprawami swych bliźnich.
Była ona wzorową panią domu, pod okiem której gospodarstwo szło jak w zegarku, ona „rej wiodła“ w Szwalni dla dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów Związku Kościoła i Stowarzyszenia misjonarzy, nawracających dalekich pogan.
Pomimo to, pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby, siedząc godzinami u okna kuchni, robić szydełkiem kołdry bawełniane — a zrobiła ich już sześćdziesiąt, jak szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlei, i czujnem okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę, po stromem wzgórzu.
Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym małym półwyspie, wynurzającym się z zatoki Św. Wawrzyńca, i z dwu stron otoczona wodą, każdy dążący do miasta lub powracający musiał przechodzić drogą ku wzgórzu, i w ten sposób mijał ulicę, sam nie wiedząc o tem, pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.
Pewnego popołudnia w pierwszych dniach czerwca siedziała ona na swem zwykłem miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały do niej przez okno. Przed dworkiem roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad któremi unosiły się, brzęcząc, mirjady pszczół.
Tomasz Linde — skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlei zwykli byli nazywać mężem Małgorzaty Linde — sadził marchew u podnórza pagórka, poza stodołą. Sąsiad jego Mateusz Cutbert niewątpliwie czynił to samo na wielkiej nowinie w pobliżu Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczoru, w sklepie Wilhelma Bakera, jak mówił do Piotra Morisona, że nazajutrz sadzić będzie marchew.
Naturalnie, ze go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cutbert nie należał do ludzi, którzy niepytani odpowiadają cokolwiek.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cutbert jedzie wolnym truchtem, w górę wzgórza. Co dziwniejsza, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, więc nie ulega wątpliwości, że wyjeżdża z Avonlei. Jedzie zaś kabrjoletem, zaprzężonym w brunatną klacz, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o którego innego z mieszkańców Avonlei, pani Małgorzata, ze swą rzadką zdolnością domyślania się, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, iż tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie wstydliwy i nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabrjolecie, było to zjawisko, nie często widywane!
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad domysłami, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
— Niema innej rady! — postanowiła wreszcie. — Po herbacie przejdę na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to on pojechał i w jakiej sprawie? Wszakże nigdy w tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie wdaje się w żadne odwiedziny, i to jeszcze w dzień powszedni! Gdyby mu zabrakło marchwi do sadzenia i musiał po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrjoletem. Również nie udawał się po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy wczoraj wieczorem zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie będę spokojna, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cutbert dziś wyjechał z Avonlei!
Zaraz przeto po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dwór, w którym mieszkała rodzina Cutbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili[2] gościńcem od dworku Lindów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały jak jego syn, i, budując swe domostwo, postarał się wystawić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednakże w lesie. Dwór swój postawił tedy na ostatecznym krańcu polany, gdzie był widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego wszystkie inne domki Avonlei stały obok siebie w jednym szeregu.
Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było stawiać dom w tem miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
— Ma się dach ponad głową, to prawda — mówiła, krocząc boczną drogą, okoloną krzakami dzikiej róży — ale jest to odludzie, bez sąsiadów. — Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takiem odosobnieniu. Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wołałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. „Można się do wszystkiego przyzwyczaić“, rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie.
Z temi słowy pani Małgorzata weszła w wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród Zieleni, czyste i znakomicie utrzymane, z jednej strony otoczone było wysokiemi staremi wierzbami, z drugiej zaś równo przyciętemi topolami. Ani jeden kamyk, ani jedna zużyta zapałka nie leżały na drodze; nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cutbert zamiatała to podwórze równie często jak swe pokoje. Możnaby śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i, usłyszawszy „proszę“, weszła. Kuchnia na Zielonem Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a tak czysta, iż czyniła wrażenie nigdy nieużywanej sali. Okna jej zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony wschodniej, od podwórza, wdzierał się tu cały potok łagodnego czerwcowego słońca; od zachodu zaś, skąd rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino.
Tutaj Maryla Cutbert zwykła była siadywać, o ile chciała chwilę wypocząć, zawsze nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesoło świecące dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta haftem. Stół był nakryty do wieczerzy.
Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na owym stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widocznem więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, mającego przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, zaś na salaterce tylko powidła z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko urodzoną osobą.
W takim razie jednak co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i gniada klacz? Pani Małgorzata zaczęła gubić się w tej zagadkowej sprawie na zwykle tak cichem, bynajmniej nieosłoniętem tajemniczością, Zielonem Wzgórzu.
— Dobry wieczór, Marylo — rzekła, wchodząc.
— Dobry wieczór, Małgorzato — odrzekła wesoło Maryla. — Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Coś, co w braku innego określenia możnaby nazwać przyjaźnią, istniało zawsze pomiędzy Marylą Cutbert a panią Małgorzatą, pomimo — albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była to wysoka i szczupła kobieta o ostrych konturach członków. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty dwiema metalowemi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o ciasnym poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokoło ust, leciutko tylko naznaczony, wskazywał, że gdyby był cokolwiek bardziej rozwinięty, zdradzałby niewątpliwie skłonność do wesołej ironji.
— My mamy się wszyscy doskonale — odpowiedziała pani Małgorzata. — Lecz kiedym zobaczyła Mateusza, jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Jakiś niewidoczny prawie uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzatę; wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrjoletem, rozbudzi bez wątpienia ciekawość sąsiadki.
— O nie, czuję się zupełnie dobrze, pomimo żem miała wczoraj ciężką migrenę — odrzekła. — Mateusz pojechał na dworzec. Oczekujemy małego chłopca z Domu Sierot, w Nowej Szkocji. Ma on właśnie przyjechać wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla była oznajmiła, że Mateusz pojechał na dworzec dla odebrania kangura, przysłanego z Australji, zdumienie pani Małgorzaty pewnie nie byłoby większe. Zdawało się, że oniemiała na parę sekund. Niepodobieństwem przecież było przypuszczać, że Maryla żartuje z niej... lecz w tej chwili pani Małgorzata gotowa była tak sądzić.
— Czy mówisz serjo, Marylo? — spytała, odzyskawszy głos.
— Ależ, naturalnie — odpowiedziała zapytana takim tonem, jak gdyby sprowadzanie chłopców z Domu Sierot, w Nowej Szkocji, stanowiło część zwykłych zajęć wiosennych każdej porządnej fermy w Avonlei, nie zaś aby było faktem całkiem tu niesłychanym.
Pani Małgorzata czuła, że traci swą duchową równowagę. Myślała samemi wykrzyknikami. Chłopiec! Maryla i Mateusz Cutbertowie adoptują chłopca! Z Domu Sierot! Czyż to nie koniec świata! Chybaż po tem nic ją już nie będzie w stanie zadziwić! Nic! Nic!...
— Skądże taka myśl wam przyszła? — spytała tonem nagany.
Ponieważ powzięto postanowienie bez jej rady, należało więc je zganić.
— O, długo rozmyślaliśmy nad tem, — właściwie przez całą zimę, — odpowiedziała Maryla. — Na kilka dni przed Bożem Narodzeniem była u nas pani Spencer i opowiadała, że na wiosnę przyjmie do siebie dziewczynkę z Domu Sierot w Hopetown[3], gdzie mieszka jej cioteczny brat; często bywając u niego, miała sposobność poznać ten Dom Sierot, jako dobrze prowadzony. Mówiła o kilku chłopcach sierotach, których tam widywała, a że Mateusz i ja już dawno myśleliśmy o tem, więc postanowiliśmy wziąć do siebie owego chłopca. Mateusz jest już niemłody, — wiesz, że skończył sześćdziesiąt lat — i nie taki rzeźki, jak dawniej. Od czasu do czasu serce go niepokoi. A pani wszakże rozumie, co to znaczy najmować obcą pomoc! Niema tu innych najemników, jak te głupie wyrostki francuskie. Trudno ich utrzymać, bo zaledwie się ich nieco poduczy i przyzwyczai, wymykają się do fabryk lub wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych.
Początkowo myślał Mateusz o chłopcu z Barnado. Ale ja nie chciałam się na to zgodzić. — Być może, iż to bardzo odpowiedni nabytek, nie twierdzę przeciwnie — rzekłam — ale nie chcę znać uliczników Londynu. Daj mi przynajmniej tutaj dziecko. Kogokolwiekbądź weźmiemy, zawsze to bardzo sprawa niepewna. Lecz lżej mi będzie na duszy, spokojniej będę spała, mając w domu dziecko, rodem z Kanady — mówiłam.
I wreszcie postanowiliśmy prosić panią Spencer, aby gdy pojedzie po dziewczynkę dla siebie, wybrała dla nas chłopca. Właśnie w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wyjeżdża w tej sprawie i natychmiast przez służącego Roberta Spencera posłałam jej pozdrowienie z prośbą, aby się nam wystarała o ładnego, zdrowego dziesięcio lub jedenastoletniego chłopczyka. Uważamy, że to wiek najodpowiedniejszy; — chłopiec jest dość duży dla załatwiania drobnych sprawunków, a dość młody, by móc nim pokierować wedle naszej myśli. Znajdzie u nas ciepły rodzinny kąt i odpowiednią opiekę. Dziś właśnie otrzymaliśmy od pani Spencer depeszę — listonosz przyniósł ją, — że przyjeżdża pociągiem o pół do szóstej po południu. Dlatego to Mateusz pojechał na stację. Pani Spencer zostawi tam chłopca, bo sama jedzie dalej do Białych Piasków.
Pani Małgorzata dumna była z tego, że zawsze bez ogródek wypowiadała swe zdanie. Postanowiła uczynić to i obecnie, pomimo że nie odzyskała jeszcze swej zwykłej równowagi.
— Wiesz, Marylo, muszę ci wyznać otwarcie, że macie zamiar popełnić wielkie szaleństwo. Nie wiecie, co robicie! Wprowadzacie do waszego domu jakieś obce dziecko, stworzenie, o którem nic nie wiecie, którego charakteru najzupełniej nie znacie, nie macie pojęcia, jacy byli jego rodzice, ani też, czem ono będzie w przyszłości. Właśnie w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie, że jakieś małżeństwo z naszych stron przygarnęło do domu swego sierotę, chłopca z przytułku, a ten potwór podpalił ich dom — umyślnie, — i omal nie zginęli w ogniu. Słyszałam też o innym wypadku, że taki przygarnięty sierota wypijał im wszystkie jajka i nie mogli go od tego odzwyczaić. Gdybyś się była mnie spytała o radę — czegoś nie uczyniła, Marylo, — ja zaklinałabym cię na wszystko, byś tego nie zrobiła. Bezwarunkowo nie!
Ta spóźniona przestroga zdawała się ani przerażać, ani martwić Marylę. Spokojnie w dalszym ciągu kończyła swą robotę.
— Nie przeczę, że jest trochę słuszności w tem, co mówisz, Małgorzato. Ja sama długi czas nie wiedziałam, na co się zgodzić. Ale Mateusz bardzo pragnął tego. Widziałam, jak mu na tem zależy, więc ustąpiłam. Mateusz tak rzadko żąda czegoś, że jeśli kiedy to uczyni, uważam za swój obowiązek spełnić jego żądanie. Co się tyczy ryzyka, toć trudno obliczyć naprzód skutki czegokolwiek na świecie. Ludzie, mający własne dzieci, także nie są pewni, jak się one pokierują. Nie zawsze przecież wyrastają na dzielne jednostki. A Nowa Szkocja toć to prawie część naszej wyspy! Zupełnie co innego, gdybyśmy je sprowadzali z Anglji lub ze Stanów Zjednoczonych. Dziecko naszego kraju nie może się wszakże tak bardzo różnić od nas.
— Owszem, mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie — rzekła pani Małgorzata tonem, zdradzającym wprost przeciwne przekonanie. — Tylko nie powiedz, żem cię nie ostrzegała, jeśli kiedykolwiek chłopiec ten podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Przypominam sobie podobny wypadek w Nowym Brunświku, gdzie cała rodzina umarła w najstraszniejszych męczarniach... Tylko, że wtedy była to dziewczynka.
— Wszakże my nie bierzemy dziewczynki — odpowiedziała Maryla, jak gdyby zatruwanie studzien było wyłącznie kobiecą czynnością i nie należało się go obawiać ze strony chłopca. — Nigdy nie przyszłoby mi na myśl wziąć dziewczynkę do domu. Dziwi mnie, że pani Spencer to robi. Ona jednak potrafiłaby wziąć cały Dom Sierot pod swą opiekę, gdyby na taki pomysł wpadła.
Pani Małgorzata chętnie poczekałaby na powrót Mateusza. Ale zważywszy, że ma jeszcze całe dwie godziny przed sobą, postanowiła pójść dalej i wstąpić do Bellów, aby im zanieść tę nowinę. Wyobrażała sobie, jakie tam uczyni wrażenie, a pani Małgorzata lubiła bardzo silne wrażenia.
Pożegnała się więc ku wielkiemu zadowoleniu Maryli, której pod wpływem czarnych przeczuć i wróżb pani Małgorzaty z nową mocą nasunęły się dawne obawy i wątpliwości.
— Niesłychane rzeczy! — westchnęła pani Małgorzata, znalazłszy się znowu na gościńcu. — Czyż to nie sen aby? No, to pewna, że chłopca żal mi serdecznie. Mateusz, zarówno jak Maryla, nie mają pojęcia o wychowaniu dziecka i z pewnością będą żądali odeń, aby był mędrszy i doświadczeńszy od swego dziadka — jeśli go kiedykolwiek posiadał, co jest bardzo wątpliwe. Nie umiem sobie wcale wyobrazić dziecka w domu Cutbertów. Przecież nigdy tam dziecka nie było, bo Mateusz i Maryla byli też już dorośli, kiedy ojciec ich stawiał nowy dom, — a zresztą, Bóg wie, czy oni wogóle byli kiedy dziećmi. Za nic w świecie nie chciałabym być w skórze tego biednego chłopca. Naprawdę, żal mi go serdecznie!
W ten sposób wywnętrzała się pani Małgorzata przed kwitnącemi krzakami głogu.
Lecz litość jej bez wątpienia byłaby jeszcze głębsza i serdeczniejsza, gdyby mogła widzieć dziecko, które w tej chwili czekało na dworcu kolei żelaznej w Szerokiej Rzece.





ROZDZIAŁ II.

Zdumienie Mateusza.

Mateusz Cutbert wolnym krokiem przejechał osiem mil, dzielących go od Szerokiej Rzeki. Śliczną była owa droga, wijąca się pomiędzy dwoma szeregami wygodnych dworków, miejscami przerzynana skrawkiem lasu sosnowego o balsamicznym zapachu żywicy lub jakąś dolinką, gdzie dzikie śliwy wyciągały swe gałęzie, osypane puszystym kwieciem. Powietrze nasycone było zapachami niezliczonych sadów jabłkowych, łąki gubiły się w dali na horyzoncie w purpurze i opalu, a ptaszki śpiewały i wyciągały trele z taką radością, jaka się należy pierwszym dniom wiosny.
Mateusz rozkoszował się tą przejażdżką we właściwy sobie sposób. Urok psuły mu jedynie chwile, w których musiał się kłaniać spotykanym kobietom. Na wyspie księcia Edwarda panuje bowiem zwyczaj kłaniania się każdej spotykanej osobie, czy to znajomej, czy obcej.
Mateusz nie lubił kobiet, prócz swej siostry Maryli i pani Małgorzaty. Podejrzywał te tajemnicze istoty, że w duchu śmieją się zeń. Właściwie miał zupełne prawo tak sądzić, gdyż powierzchowność jego była naprawdę dość śmieszna; niezgrabna figura, długie popielato-siwe włosy, sięgające zgarbionych pleców, i gęsta, ciemna broda, którą zapuścił, mając lat dwadzieścia. Prawdę mówiąc, kiedy miał lat dwadzieścia, wyglądał tak samo, jak obecnie. Tyle tylko, że nie był siwy.
Przybywszy na stację, nie zastał ani znaku pociągu. Przypuszczając, że zajechał zbyt wcześnie, uwiązał klacz w podwórzu małego zajazdu i udał się na dworzec. Długi peron był prawie pusty. Jedyną żywą istotą była dziewczynka, siedząca na stosie dachówek.
Mateusz, zauważywszy, że to dziewczynka, przemknął się obok, nie patrząc na nią nawet. Gdyby się jej był przyjrzał, nie uszedłby jego uwadze wyraz pełen niepokoju i wyczekiwania, jaki się na całej tej małej postaci malował. Widocznie czekała tu na kogoś czy też na coś, a że oczekiwanie było w tej chwili jej jedyną czynnością, oddawała jej się z całem przejęciem, na jakie się zdobyć potrafiła.
Spotkawszy zawiadowcę stacji, zamykającego właśnie okienko kasy, z zamiarem udania się do domu na wieczerzę, Mateusz zapytał go, czy pociąg, przybywający o pół do szóstej, nieprędko nadejdzie?
— Pociąg ten już był przybył i odszedł pół godziny temu — odpowiedział zapytany. — Wysiadł zaś jeden tylko pasażer, mający jechać do was — jakaś mała dziewczynka. Oto siedzi tam, na tym stosie dachówek. Prosiłem, by weszła do poczekalni dla pań, ale odrzekła, że woli zostać na peronie. Tutaj ma — jakto się ona wyraziła? — więcej pola dla swej wyobraźni. Oryginalny dzieciak, powiadam panu!
— Ależ ja nie oczekuję żadnej dziewczynki — odpowiedział Mateusz bezradnie. — Przybyłem po chłopca, którego miałem tu zastać. Pani Spencer przyrzekła sprowadzić go z Nowej Szkocji.
Zawiadowca uśmiechnął się.
— W takim razie zaszła jakaś pomyłka — rzekł. — Pani Spencer wyszła z wagonu z tą oto dziewczynką, którą mi powierzyła. Opowiedziała, że pan i pańska siostra bierzecie ją na wychowanie z Domu Sierot i że pan po nią przyjedzie. Oto wszystko, co mogę powiedzieć w tej sprawie. Więcej dzieci z Domu Sierot nie mam na składzie — dodał żartobliwie.
— Nie pojmuję zupełnie — rzekł z zakłopotaniem Mateusz, żałując, że tu niema Maryli dla rozwiązania tej sprawy.
— Najlepiej będzie, jeśli pan sam rozmówi się z dziewczynką — radził zawiadowca. — Z pewnością ona wyjaśni wszystko; jest bowiem niezwykle rezolutna, mogę pana zapewnić. Być może, że w przytułku nie mieli takiego chłopca, jakiego pan sobie życzył.
Skinął głową i odszedł, gdyż był głodny. Biedny Mateusz pozostał sam. Miał uczynić coś, co uważał za gorsze, niż dostanie się do lwiej paszczy. Musiał zwrócić się z pytaniem do dziewczynki — do obcej dziewczynki — do sieroty — z pytaniem, dlaczego nie jest ona chłopcem? Mateusz westchnął ciężko i wolnym krokiem ruszył w stronę, gdzie dziewczynka siedziała.
Już gdy po raz pierwszy przechodził tędy, utkwiła ona weń wzrok, teraz znowu oczy jej spoczęły na nim.
Mateusz nie patrzał na nią, ale gdyby nawet był patrzał, nie spostrzegłby tego, co zwykły obserwator potrafiłby tu zauważyć.
Dziewczynka około lat jedenastu ubrana była w bardzo krótką, bardzo wąską i bardzo brzydką sukienkę z szarożółtawej, domowego wyrobu wełny. Na głowie miała wyblakły, brunatny kapelusz marynarski, z pod którego opadały na ramiona dwa bardzo grube, czerwone, jak ogień, warkocze. Twarzyczka była drobna, blada, chuda i bardzo piegowata, usta duże, oczy takież, przyczem zmieniające barwę, to zielone, to znowu szare.
Tyle widziałby przeciętny obserwator. Bardziej bystry spostrzegacz zauważyłby, że podbródek był szpiczasty i wystający, że wielkie oczy były pełne życia i inteligencji, usta słodkie i wymowne, zaś czoło szerokie i rozumne. Jednem słowem, bardziej spostrzegawczy widz doszedłby do wniosku, że niepospolitą duszyczkę musiała posiadać ta biedna bezdomna istotka, której nieśmiały Mateusz Cutbert tak bardzo się przeraził.
Przykrość rozpoczęcia rozmowy została mu jednakże oszczędzona, bo zaledwie dziewczynka zrozumiała, że prawdopodobnie po nią przyjechał, zerwała się z miejsca, jedną chudą, brunatną rączką chwyciła wytartą, staromodną torbę podróżną, drugą zaś jemu podała.
— Domyślam się, że to pan Mateusz Cutbert z Zielonego Wzgórza — rzekła niezwykle jasnym i miłym głosem. — Cieszę się bardzo, że pana widzę. Zaczęłam się już lękać, że pan po mnie nie przyjedzie i przemyśliwałam, co właściwie mogło panu przeszkodzić. Postanowiłam więc, o ileby pan nie przyjechał po mnie dziś wieczór, wdrapać się po drabinie na szczyt tej oto wielkiej dzikiej wiśni i tam przepędzić noc. Wcalebym się nie bała, bo przecież cudnie byłoby przespać noc pośród białego kwiecia dzikiej wiśni, przy świetle księżyca, prawda? Zdawaćby się mogło, że mieszkam w marmurowym pałacu, czy nie? A byłabym zupełnie spokojna, że jeśli pan nie przybył po mnie dziś wieczór, z pewnością nadjedzie pan jutro wczesnym rankiem.
Mateusz, nieco zmieszany, uścisnął szczupłą dłoń dziewczynki, a jednocześnie stanowczo postanowił nie mówić temu dziecku o błyszczących oczach, że tu zaszło jakieś nieporozumienie. Zabierze ją do domu i niechaj Maryla rozwikła tę sprawę. Nie mógłby jej wszak w żadnym razie, nawet w razie pomyłki, pozostawić na dworcu; więc wszelkie pytania i wyjaśnienia pozostawi do chwili, gdy wreszcie szczęśliwie znajdzie się z powrotem w domu, na Zielonem Wzgórzu.
— Żałuję, żem się spóźnił — rzekł nieśmiało. — Chodź, mała, ze mną! Koń mój czeka dalej. Daj mi twoją torbę!
— Ach, cóż znowu! — zaprotestowała wesoło dziewczynka. — Nie jest ona wcale ciężka. Wprawdzie wszystko, co mam i posiadam, spoczywa w niej, ale pomimo to nie jest ona wcale ciężka. A jeśli nie trzymać jej w pewien odpowiedni sposób, otwiera się z jednej strony. Ja znam ten sposób i dlatego najchętniej sama ją niosę. Jest to niezmiernie stara torba... Ach, jakże się cieszę, że pan przyjechał po mnie, pomimo że cudownie byłoby spać na dzikiej wiśni. Pewnie daleką mamy drogę, prawda? Pani Spencer mówiła mi, że prawie osiem mil. Jestem temu bardzo rada, bo strasznie lubię jechać. Ach, jakże to doskonale, że będę z wami mieszkała i będę do was należała... Nigdy dotąd nie należałam do kogoś. Ale Dom Sierot to już było najgorsze. Przeżyłam tam tylko cztery miesiące, jednak to wystarcza! Przypuszczam, że pan nigdy nie był w Domu Sierot, więc nie może pan sobie wyobrazić, jak tam jest. To chyba najgorsze, co sobie można przedstawić! Pani Spencer uważa, że to bardzo brzydko, iż ja tak mówię, ale ja przecież nic złego nie mam na myśli. Bardzo łatwo jest uczynić nieświadomie coś brzydkiego, prawda? Opiekunowie w Domu Sierot są dobrzy — to pewna. Ale tam niema wcale pola dla imaginacji! Wszystko jest tak jednostajne, takie do siebie podobne... — prócz dzieci, rozumie się. Bo o dzieciach można sobie rozmaite rzeczy wyobrażać. Naprzykład pomyśleć sobie, że ta dziewczynka, obok śpiąca, jest może córką jakiegoś księcia, wykradzioną rodzicom we wczesnem dzieciństwie przez niegodziwą niańkę, która umarła, nie zdążywszy wyznać swego czynu. Zwykle nocami starałam się nie spać i zmyślać takie historje, bo w dzień nie miałam na to czasu. Być może, iż dlatego jestem tak strasznie chuda, bo jestem chuda, czy pan nie uważa tego? Nie mam ani źdźbła mięsa na kościach. Ale chętnie wyobrażam sobie, że jestem pełna i ładna, z dołeczkami na łokciach...
Towarzyszka Mateusza zamilkła, po części dlatego, że zabrakło jej tchu, po części zaś, że właśnie stanęli przy kabrjolecie. Nie wyrzekła już ani jednego słowa, gdy opuszczali miasteczko i wyjechali na stromy pagórek. Droga wrzynała się tu głęboko w soczysty grunt. Po obu jej stronach rosły kwitnące wiśnie i smukłe topole, tworząc niby dach tunelu nad głowami jadących.
Dziewczynka wyciągnęła dłoń i zerwała gałązkę dzikiej śliwy, która musnęła bok kabrjoletu.
— Czyż to nie cudne? Co pan myśli, widząc takie drzewa, osypane śnieżno-białym kwieciem? Cóż one panu przypominają?
— Nie myślę o tem — rzekł Mateusz.
— Ależ pannę młodą, bez wątpienia! Biało ubraną pannę młodą, w białym koronkowym welonie. Nie widziałam panny młodej, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda! Ja z pewnością nigdy nie będę panną młodą. Bo ze mną nikt nie zechce się ożenić... może wreszcie jaki misjonarz, tępiący pogaństwo. Przecież misjonarz nie powinien być wybredny! Ale białą suknię będę może kiedy posiadała. Jest to szczyt moich pragnień ziemskich. Uwielbiam piękne suknie! Nigdy w życiu, jak tylko mogę zapamiętać, nie miałam strojnego ubrania. Tem bardziej tęskni się do czegoś, czego się nie posiadało, czyż nie? A zresztą potrafię sobie wyobrazić, że jestem pięknie ubrana! Dziś rano, kiedym opuszczała Dom Sierot, było mi tak przykro, że musiałam wyjść w tej starej, szkaradnej, codziennej sukni. Wszystkie dzieci noszą tam takie. Jakiś kupiec podarował zeszłej zimy naszemu przytułkowi trzysta metrów tej tkaniny. Niektórzy mówili, że zrobił to dlatego, iż nie mógł rozprzedać tej sztuki, ale ja wolę przypuszczać, że uczynił to z dobrego serca, prawda? Kiedy wsiadłam do wagonu, czułam, że każdy, kto spojrzy na mnie, będzie się nademną litował. Ale ja sama wyobrażałam sobie wtedy, że jestem w bladoniebieskiej jedwabnej sukni — wszakże wyobrażać sobie można i coś najpiękniejszego — w wielkim kapeluszu, przybranym kwiatami i powiewnemi piórami, mam złoty zegarek, cienkie skórkowe rękawiczki i bronzowe trzewiki, zapinane z boku. Byłam taka szczęśliwa, tak się rozkoszowałam tą podróżą! Na statku nie miałam wcale morskiej choroby. I pani Spencer czuła się dobrze, pomimo, że zwykle choruje. Mówiła, że nie miała czasu, bo bezustannie musiała uważać na mnie, bym nie wpadła do wody. Mówiła też, że w życiu nie widziała tak niespokojnego ducha. A przecież, jeśli dzięki mnie uniknęła morskiej choroby, nie powinna była się skarżyć, czy nie? Wszakże nic dziwnego, że chciałam obejrzeć wszystko na statku, bo kto wie, kiedy będę miała znowu sposobność ku temu?... Ach, jakże tu wiele kwitnących drzew wiśniowych! Ta wyspa to wspaniały ogród kwitnący! Już ją kocham i jestem tak bardzo szczęśliwa, że będę tu mieszkała. Słyszałam zawsze, że wyspa księcia Edwarda to najpiękniejsze miejsce na świecie i nieraz wyobrażałam sobie, że mieszkam na niej. Lecz nigdy nie odważyłam się pomyśleć, że rzeczywiście tu zamieszkam. A czyż to nie rozkosznie, jeśli sen się spełnia?... Jakże te czerwone drogi są dziwne! Kiedyśmy wsiadły do wagonu w Charlotte Town[4] i te drogi zaczęły przed nami migać, spytałam panią Spencer, co czyni je czerwonemi? Odpowiedziała, że nie wie i żebym ją, na miłość Boską, zwolniła od tych ciągłych pytań... Powiedziała, żem ją z pewnością pytała przynajmniej sto razy... Być może, ale jakże zrozumieć rozmaite rzeczy, jeśli nie można zadawać pytań? No, i od czegóż są te drogi czerwone?
— Naprawdę, że nie wiem — odrzekł Mateusz.
— A więc jest to jeszcze jedno, na co muszę poszukać wyjaśnienia. Czyż to nie bardzo przyjemnie wiedzieć, że jest tak dużo rzeczy, które jeszcze poznamy? To właśnie sprawia, że ja się tak życiem cieszę... świat jest taki ciekawy... Nie byłby nim ani w połowie, gdybyśmy wszystko wiedzieli już zawczasu, czy nie? Ale ja może za wiele mówię? Zawsze uważają, że jestem zbyt gadatliwa. Możeby pan wołał, ażebym milczała? Jeśli pan sobie życzy, proszę otwarcie powiedzieć. Potrafię milczeć, gdy zechcę. Chociaż to nie jest łatwe.
Mateusz, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, czuł się wcale dobrze. Jak ludzie milczący wogóle, lubił osoby gadatliwe, o ile te, rozprawiając, nie wymagały jego współudziału w rozmowie. Lecz nigdy nie przypuszczał, że towarzystwo dziewczynki może być przyjemne. Kobiety były, zdaniem jego, nudne, a cóż dopiero dziewczynki! Nie lubił ich, gdy cichaczem starały się minąć go, zerkając zdala, jak gdyby się lękały, że połknie je jednym tchem, jeśli odważą się wymówić bodaj słówko. Takiemi bowiem były dobrze wychowane dziewczynki z Avonlei. Ale to piegowate, jasnookie stworzonko było zupełnie inne i pomimo, że powolnej inteligencji Mateusza trudno było podążyć za jego żywym biegiem myśli, czuł wyraźnie, że ten szczebiot nie był mu wcale przykrym.
— Mów, ile chcesz. Mnie to nie przeszkadza — rzekł życzliwie.
— Ach, jakże się cieszę! Przeczuwam, że pan i ja będziemy się zgadzali. Przyjemnie jest mówić do syta, a nie być zmuszonym milczeć, dlatego, że dorośli są zdania, iż dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Mówili mi to z miljon razy przynajmniej. I śmieją się ze mnie, że używam obrazowych wyrażeń. Ale jeśli ktoś ma piękne myśli, musi wszakże używać pięknych wyrażeń dla określenia ich. Czy nie prawda?
— Owszem, tak się zdaje — potwierdzał Mateusz.
— Pani Spencer mówi, że mój język musi być zawieszony przez środek. Ale to nieprawda, bo jest mocno przytwierdzony z jednego końca. Opowiadała mi, że wasza posiadłość nazywa się Zielone Wzgórze. Wypytywałam ją o wszystko. Mówiła, że otoczona jest wokoło drzewami. Jakże szczęśliwą się uczułam! Ach, kocham drzewa nadewszystko! W naszym przytułku nie było ich wcale; zaledwie kilka biednych, nędznych drzewek u głównego wejścia. One także wyglądały jak sieroty. Tak mi ich strasznie żal było! I często mówiłam do nich: Ach, wy biedne maleństwa! Gdybyście rosły w wielkim szumiącym lesie, w sąsiedztwie innych wielkich drzew, gdzieby drobne mchy i konwalijki leśne pokrywały wasze korzenie, w pobliżu szemrałby strumyk, a w gałęziach świegotały ptaki, czyżbyście wtedy nie rozrosły się szybko? Tutaj, gdzie jesteście, nie możecie się rozwijać! Doskonale rozumiem, jak wy się tu czujecie, kochane drzewka! Przykro mi było dziś rano, kiedym się z niemi żegnała. Człowiek przywiązuje się do niektórych rzeczy, wszak prawda? Czy w pobliżu Zielonego Wzgórza jest jaki strumyczek? Zapomniałam spytać o to panią Spencer!
— Pewnie, że jest, tuż za naszym dworkiem.
— Co za szczęście! Zawsze marzyłam o tem, żeby mieszkać kiedy nad strumykiem! Ale nie spodziewałam się wcale, że to się ziści. Marzenia nie zawsze się spełniają, prawda? Teraz będę prawie zupełnie szczęśliwa! Bo zupełnie szczęśliwą nigdy być nie mogę, gdyż... jaki to jest kolor?
Ujęła jeden ze swych długich, lśniących warkoczy, opadających na chude plecy, i zbliżyła go do oczu Mateusza, który nie przywykł wprawdzie wyrokować o kolorze warkoczy damskich, lecz w tym wypadku nie mógł mieć żadnych wątpliwości.
— Czerwony, czy nie? — rzekł.
Dziewczynka odrzuciła warkocz z westchnieniem tak głębokiem, iż zdawało się wydobywać niemal z jej stóp i wyrażać smutek wielu wieków.
— Tak, czerwony — potwierdziła z rezygnacją. — Teraz zrozumiał pan, dlaczego nie mogę być zupełnie szczęśliwą. Nie może nią być osoba, posiadająca czerwone włosy! Wszystkiem innem: piegami, zielonemi oczami i moją chudością nie martwię się tyle. Potrafię sobie wyobrazić, że jest inaczej. Potrafię sobie wyobrazić, że mam najdelikatniejszą płeć koloru różowego płatka róży i fiołkowe oczy, błyszczące jak gwiazdy. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że nie mam tych włosów. Staram się o to, powtarzam sobie: włosy twoje są lśniąco czarne, czarne jak skrzydła krucze. Napróżno! Wiem, że są czerwone, jak ogień, i serce mi pęka z bólu. Będzie to zmartwienie całego mego życia. Czytałam pewnego razu o dziewczynce, która miała troskę przez całe życie, lecz nie o czerwone włosy. Przeciwnie, miała lśniące złote loki, opadające na alabastrowe czoło. Co to znaczy czoło z alabastru? Nigdy nie mogłam się dowiedzieć. Czy pan może mi to objaśnić?
— Nie, obawiam się, że nie potrafię — odrzekł Mateusz.
— No, w każdym razie musiało to być coś bardzo pięknego, bo była bosko piękna. Czy pan może sobie wyobrazić, jak się czuje ktoś, co jest bosko piękny?
— Nie, nie mogę — wyznawał Mateusz skromnie.
— Ja mogę. A gdyby panu kazali wybierać, jakim chciałby pan być, bosko pięknym, tryskającym zdrowiem, czy anielsko dobrym?
— Naprawdę... nie wiem dokładnie.
— Ja też nie wiem. Jestem w nieustannej niepewności! Ale mniejsza o to, bo ja przecież nigdy nie będę taką. A już najpewniej nie będę anielsko dobrą... Pani Spencer mówi, że... ach, panie Cutbert! Ach panie Cutbert, panie Cutbert!
Nie były to słowa pani Spencer. Dziewczynka nie wypadła też z kabrjoletu, ani Mateusz nie uczynił nic niezwykłego. Lecz poprostu skręcili z gościńca i wjechali w Aleję.
„Aleją“ nazywali mieszkańcy tych stron długą cztero- czy pięćsetjardową drogę, nad którą sklepiały się dwa rzędy wielkich, w tej chwili białem kwieciem osypanych jabłoni, przed wielu laty zasadzonych tu przez jakiegoś starego rolnika „dziwaka“. Jechali pod długiem sklepieniem śnieżnobiałego, pachnącego kwiecia. Panował pod niem łagodny półcień, daleko zaś w głębi lśniło fioletem i purpurą zabarwione wieczorne niebo, niby wielkie różowe okno świątyni.
Cudny ten widok chwilowo odjął mowę dziewczynce. Przechyliła się w tył siedzenia, chude rączyny splotła na kolanach, a twarzyczkę w niemym zachwycie podniosła ku wspaniałemu sklepieniu. Wtedy nawet, gdy już wyjechali z alei, dziewczynka pozostała jeszcze milcząca, bez ruchu.
Przejechali w milczeniu Newbridge[5], gęsto zaludnione miasteczko, gdzie psy, ujadając, rzuciły się na nich, mali chłopcy witali ich podrzucaniem czapek w górę, a wiele twarzy ciekawie wychyliło się z okien. Przebyli prawie ze trzy mile, a dziewczynka wciąż jeszcze nie zaczynała rozmowy. Prawdopodobnie umiała milczeć równie wytrwale, jak i mówić.
— Domyślam się, że jesteś porządnie zmęczona i głodna — rzekł wreszcie Mateusz, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie jej milczenia. — Ale znajdujemy się już niedaleko domu, o parę mil tylko.
Z głębokiem westchnieniem ocknęła się ze swych marzeń i spojrzała nań, jak istota, która dotąd bujała w dalekich, gwiaździstych przestworzach.
— Ach, panie Cutbert — szepnęła — to białe... ta biała droga... co to było takiego?
— Masz pewnie Aleję na myśli — odpowiedział Mateusz po chwili namysłu. — Tak, to bardzo ładne miejsce.
— Ładne? O, ładne to wcale niedostateczna nazwa. Ani piękna, to także nie wystarcza. Ono jest cudowne, cudowne! Jest to pierwsza rzecz, którą widziałam w życiu, a której nie możnaby sobie wyobrazić cudowniejszą. Tutaj — wskazała ręką piersi — tutaj sprawiło mi to ból nawet, ale ból przyjemny. Czy pan doznawał kiedy takiego bólu, panie Cutbert?
— Nie, nie pamiętam, abym go miał kiedykolwiek.
— Ja często go doznaję. Zawsze, ilekroć widzę coś cudownie pięknego? Ale dlaczego nazwaliście to królewskie sklepienie Aleją? Przecież ta nazwa nic nie wyraża! Powinnoby to się nazywać... zaraz, pomyślę tylko... Białą drogą rozkoszy. Czy to nie byłaby śliczna nazwa? Kiedy mi się imię jakiejś osoby lub rzeczy nie podoba, zawsze staram się wymyślić inne. W naszym Domu Sierot była dziewczynka, imieniem Hepziba Jenkins, ale ja w myśli zwałam ją zawsze Rozalją de Vere. Niechaj sobie wszyscy ten sklepiony kurytarz nazywają Aleją. Ja zawsze będę mówiła „Biała droga rozkoszy!...“ Czy naprawdę będziemy niedługo w domu? Martwię się tem i cieszę. Martwię się, bo ta przejażdżka była tak cudna, a zawsze przykro, kiedy się coś przyjemnego kończy. Przecież i potem może się zdarzyć coś miłego, ale nigdy nie jest się tego pewnym. Wiem to z doświadczenia. A cieszę się, że przyjadę do domu. Widzi pan, od czasu jak zapamiętam, nie miałam nigdy prawdziwego domu. Teraz znowu doznaję tego przyjemnego bólu... Ach, czyż to nie śliczne!
Zjeżdżali właśnie z wierzchołka wzgórza. W dole ujrzeli staw, wyglądający prawie jak rzeczka, taki był długi i kręty. Pośrodku przerzynał go mostek, poniżej którego, odcięta od szafirowej zatoki morskiej łańcuchem piasczystych polanek, mieniła się woda stawu tęczą barw szafranu, szkarłatu oraz jaśniejszej i ciemniejszej zieleni z tysiącem łagodnych półtonów, dla których nie znaleziono jeszcze nazw. Powyżej mostu prześlizgiwał się ów staw pomiędzy gęstemi gajami jodeł i klonów i rozpościerał się ciemno-lśniący w ich cieniu. Tu i owdzie ze stromego wybrzeża wychylała się dzika śliwa, niby zalotne dziewczę, wspinające się na palce, by ujrzeć w wodzie swe własne odbicie. Z bagien w pobliżu stawu rozlegał się dziwnie jasny i melancholijny chór głosów żabich.
Z pomiędzy białych jabłoni, nieco wyżej na wzgórzu, wychylał się niewielki szary domek, a pomimo że zmierzch nie był jeszcze zupełny, z jednego okienka migotało światło.
— Oto jest staw rodziny Barrych — rzekł Mateusz.
— Fe, jaka szkaradna nazwa! Jabym to inaczej określiła... pozwól mi pan pomyśleć... Jezioro lśniącej wody! Tak, to jest odpowiednie. Poznaję to po owym dreszczu, bo jeśli nazwa, którą nadaję, jest naprawdę piękna, to natychmiast dreszcz mnie przejmuje. Czy i pan miewa nieraz dreszcz?
Mateusz pomyślał chwilę.
— O, owszem, zdarza się... Dreszcz zawsze mnie przejmuje, ilekroć widzę te szkaradne białe liszki, pełzające po zagonach ogórków. Niecierpię ich!
— Ach, to jest pewnie zupełnie inny rodzaj dreszczu. Przecież musi być ogromna różnica pomiędzy liszkami a jeziorem o ciemnych, źwierciedlanych falach. Dlaczego ludzie nazywają je stawem Barrych?
— Pewnie dlatego, że w tym małym domku mieszka pan Barry. Posiadłość jego nazywa się Sosnowe Wzgórze.
— Gdyby poza nią nie znajdował się ten gęsty gaj, widzianoby już stąd Zielone Wzgórze. Teraz przejedziemy most, droga skręci na lewo i będziemy o pół mili od domu.
— Czy Pan Barry ma córeczki? Nie maleńkie, ale takie w moim wieku?
— Owszem, ma dziewczynkę jedenastoletnią. Nazywa się Djana.
— Ach! — Ania westchnęła bardzo głęboko. — Cóż za prześliczne imię!
— Nie uważam tego. Brzmi jakoś pogańsko. Ja wolę Jankę, Marynię lub coś podobnego. Ale kiedy Djana przyszła na świat, w domu Barrych był nauczyciel, którego prosili o wybór imienia. On to zaproponował imię Djany.
— Szkoda, że nie było nauczyciela tam, gdzie ja się urodziłam... Ach, oto jesteśmy na moście. Zamykam oczy. Zawsze boję się mostem jechać, bo doznaję uczucia, że kiedy się znajdę pośrodku, most załamie się, jak scyzoryk, i zapadnie pod nami. Dlatego przymykam oczy, ale z boku zerkam, gdy przypuszczam, żeśmy minęli środek mostu. Bo, na wypadek, gdyby się załamał, chciałabym to widzieć... Ach, jakże dudni! Ale oto przejechaliśmy! Teraz spojrzę poza siebie. Dobranoc, kochane „Jezioro lśniącej wody!“ Zawsze mawiam dobranoc temu wszystkiemu, co lubię, tak samo jak ludziom. Ta woda patrzy na mnie, jakby się uśmiechała.
Kiedy wjechali na przyległy pagórek i droga znowu zmieniła kierunek, Mateusz rzekł:
— Jesteśmy bardzo blisko domu. Zielone Wzgórze...
— Ach, nie mów pan, gdzie! — przerwała śpiesznie, chwytając jego wyciągnięte ramię, i zamknęła oczy, by nie widzieć, co wskazuje. — Pozwól mi zgadnąć. Jestem pewna, że zgadnę!
Znowu otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Znajdowali się na szczycie wzgórza. Słońce było już zaszło, ale krajobraz tonął jeszcze w świetle. Na wschodzie ciemna dzwonnica kościółka zarysowywała się na złoto-czerwonawym obłoku. Niżej roztaczała się mała dolina, a po drugiej stronie długi, nieco stromy łańcuch wzgórz, usianych ładnemi dworkami.
Oczy dziewczynki błądziły uważnie i żywo od jednego dworku do drugiego. Wreszcie zatrzymały się na dość obszernym, co stał trochę na lewo, bardzo daleko od gościńca, otoczony kwitnącym sadem, wyraźnie odcinającym się od przyległych lasów. Ponad tym dworem w południowo-wschodniej stronie czystego, wolnego od obłoków nieba, błyszczała wielka gwiazda, niby kryształowa lampa, wskazująca drogę, pełna obietnic.
— To tutaj, prawda? — rzekła, wyciągając rękę w ową stronę.
Mateusz wesoło śmignął klacz.
— Wistocie, zgadłaś! — rzekł — prawdopodobnie pani Spencer bardzo szczegółowo opisała ci wszystko.
— Nie, wcale nie. To, co mówiła, dałoby się równie dobrze zastosować do innych dworków. Nie wytworzyłam sobie wcale dokładnego pojęcia o waszym domu. Lecz zaledwie go dojrzałam, uczułam, że tam znajduje się moja nowa ojczyzna. Ach, czy to aby nie jest sen! Czy pan uwierzy, że moje ramię musi być sine i żółte, tyle razy szczypałam się dziś od rana. Bo chciałam się przebudzić, gdyby to był tylko sen! Szczypałam się, żeby się przekonać, że to prawda... lecz nagle przypomniałam sobie, że jeśli to sen, nie chcę się zbudzić, wolę śnić dłużej i przerwałam szczypanie... Ale to jest przecież rzeczywista prawda i istotnie niedługo będę w domu!
Umilkła z westchnieniem ulgi. Mateusz niespokojnie kręcił się na swem miejscu. Rad był, że to Maryla, a nie on, powie temu biednemu, bezdomnemu dziecku, że dom, do którego tak tęskniła, swych drzwi dla niego nie otworzy.
Zmierzch był już zupełny, kiedy przejeżdżali obok mieszkania pani Linde. Pomimo to czcigodna niewiasta z okna swego potrafiła dojrzeć ich, gdy skręcali na drogę ku Zielonemu Wzgórzu.
Kiedy zajechali w podwórze, Mateusz drżał przed mającem nastąpić wyjaśnieniem, z uczuciem, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nie myślał o przykrości, jaką ta omyłka sprawić może jemu lub Maryli, lecz o rozczarowaniu dziecka. Gdy wyobrażał sobie, jak zachwyt zgaśnie w jego oczach, doznawał równie bolesnego uczucia, jak gdyby miał pomóc w torturowaniu kogoś; doznawał takiego wstrętu, jaki go opanowywał, kiedy trzeba było zakłuć prosię, cielę lub inne niewinne stworzenie.
Stanęli przed dworkiem. W podwórzu było już zupełnie ciemno. Liście topoli poruszały się na gałęziach z szelestem jedwabiu.
— Posłuchaj pan, jak drzewa rozmawiają we śnie — szepnęła, stając na ziemi. — Jakież cudne muszą mieć sny!
Poczem, ująwszy mocno torbę, zawierającą całą jej chudobę, weszła za Mateuszem do sieni.





ROZDZIAŁ III.

Zdumienie Maryli Cutbert.

Na odgłos kroków brata Maryla szybko wybiegła na jego spotkanie. Lecz kiedy wzrok jej padł na dziwaczne, małe stworzenie, w ciasnej, grubej sukience, z długiemi, ognisto-czerwonemi warkoczami i oczami błyszczącemi radością, cofnęła się, zdumiona.
— Cóż to, Mateuszu? — wybuchnęła. — Gdzież jest chłopiec?
— Nie było tam chłopca — odpowiedział Mateusz nieśmiało. — Była tylko ona.
Wskazał dziewczynkę, przypomniawszy sobie dopiero teraz, że nie zapytał jej nawet o imię.
— Nie było chłopca? — Ależ musiał tam być — nalegała Maryla. — Wszakże prosiliśmy panią Spencer, by go przywiozła.
— Tak, ale nie uczyniła tego. Przywiozła właśnie tę dziewczynkę. Pytałem zawiadowcę stacji, ale ten powiedział, że pani Spencer zostawiła tylko ją. I musiałem ją zabrać do domu. Nie można było zostawić dziecka na pustej stacji, nawet jeśli zaszła jakaś pomyłka.
— A to paradne! — zawołała Maryla.
Podczas tej rozmowy dziewczynka milczała, a oczy jej krążyły od Maryli do Mateusza. Wyraz radości znikł z jej twarzyczki. Zdawało się, że nagle zrozumiała treść rozmowy. Rzuciwszy swą drogocenną torbę, zrobiła kilka kroków naprzód i załamała ręce.
— Nie chcecie mnie! — krzyknęła. — Nie chcecie mnie dlatego, że nie jestem chłopcem! Powinnam się była tego spodziewać! Nikt mnie nie chciał! Zawsze tak bywało! Powinnam była rozumieć, że to było zbyt piękne, aby mogło się spełnić! Powinnam była wiedzieć, że mnie nigdy nikt nie zechce! Ale cóż ja pocznę? — Rozpłynę się chyba we łzach!
I uczyniła to. Opadłszy na krzesło, zarzuciła ręce nad głowę, potem ukryła twarz w dłonie i zaczęła gwałtownie szlochać.
Maryla i Mateusz spoglądali na siebie przerażeni. Żadne z nich nie wiedziało, co począć, co powiedzieć. Wreszcie Maryla przerwała milczenie.
— Cicho, cicho, przecież niema znowu o co tak rozpaczać!
— Niema o co?
Dziewczynka szybko podniosła głowę i ukazała twarzyczkę, skąpaną we łzach, oraz drgające usta.
— Pani także płakałaby, gdyby, będąc sierotą, przybyła pod dach domu, który miał zostać jej rodzinnym domem, i nagle dowiedziałaby się, że pani nie chcą, bo nie jest chłopcem! O, jest to najtragiczniejsza chwila, jaką przeżyłam!
Coś, jakby niechętny uśmiech, trochę leniwy, bo dawno nieczynny, złagodził surowy wyraz twarzy Maryli.
— Nie płacz tylko! Nie wyrzucamy cię przecież za drzwi dziś wieczór! Pozostaniesz u nas, dopóki się cała ta sprawa nie wyjaśni. Jak się nazywasz?
Dziewczynka zawahała się przez chwilę.
— Możeby pani zechciała nazywać mnie Kordelją? — rzekła śpiesznie.
— Nazywać cię Kordelją? Czy to nie jest twoje imię?
— Nie-e-e, nie zupełnie, ale chciałabym nazywać się Kordelją. To brzmi tak dystyngowanie!
— Nie pojmuję, o co ci chodzi. Jeśli nie nazywasz się Kordelja, jakie masz imię?
— Anna Shirley[6] — wyjąkała niechętnie właścicielka tego imienia. — Ale proszę, niech pani nazywa mnie Kordelją. Wszakże dla pani jest to obojętne, jak na mnie wołać będzie, jeśli pozostanę tutaj niedługo. A przecież Anna to takie nieromantyczne imię.
— Romantyczne, czy nieromantyczne! — odburknęła prozaiczna Maryla. — Anna jest skromne i rozumne imię. Nie masz powodu się go wstydzić.
— Ja się go nie wstydzę — odpowiedziała Anna, — tylko Kordelja więcej mi się podoba, i w ostatnich czasach wmówiłam sobie, że się tak nazywam. Kiedy byłam młodsza, wolałam imię Geraldyny, ale teraz jestem zdania, że Kordelja jest ładniejsze. Jeśli jednak pani chce koniecznie nazywać mnie Anną, proszę przynajmniej mówić „Aniu“, zamiast Andziu.
— Myślę, że to wszystko jedno — rzekła Maryla z owym niedostrzegalnym uśmiechem.
— O nie, to wielka różnica! To brzmi o wiele, o wiele delikatniej. Wymawiając jakieś imię, widzimy je natychmiast przed sobą, jak gdyby było wydrukowane; przynajmniej ja tak odczuwam. Andzia wygląda ohydnie, zaś Ania delikatnie. Jeśli więc pani zechce nazywać mnie Anią, postaram pogodzić się z myślą, że nie noszę imienia Kordelji.
— A więc, Aniu, nie Andziu, czy możesz nam powiedzieć, w jaki sposób zaszło to nieporozumienie? Prosiliśmy panią Spencer, by nam przywiozła chłopca. Czy w Domu Sierot nie było chłopców?
— Owszem, jest ich bardzo wielu. Lecz pani Spencer powiedziała wyraźnie, że państwo życzą sobie wziąć jedenastoletnią dziewczynkę. Wtedy przełożona uznała, że ja będę najodpowiedniejsza. Pani niema pojęcia, jak bardzo się ucieszyłam! Całą noc nie spałam z radości! Ach — dodała, zwracając się z wyrzutem do Mateusza — czemuż nie powiedział mi pan na dworcu, że to pomyłka, i nie pozostawił mnie tam? Gdyby nie widziała Białej drogi rozkoszy ani Jeziora lśniących wód, nie byłoby mi tak ciężko na duszy.
— O czem ona mówi? — spytała Maryla brata.
— Przypomina sobie... szczegóły naszej rozmowy, podczas gdyśmy jechali... — odpowiedział śpiesznie Mateusz. — Idę wyprząc klacz, Marylo. Proszę cię, przygotuj herbatę, zanim powrócę.
— Czy pani Spencer wiozła jeszcze jakie dziecko? — pytała dalej Maryla po odejściu Mateusza.
— Owszem, zabrała Lutka Jonesa dla siebie. Lutek ma zaledwie pięć lat i jest bardzo piękny. Ma ciemne, kasztanowate włosy. Gdybym ja miała kasztanowate włosy i była bardzo piękna, czybyście mnie także nie przyjęli?
— O, nie. Chcieliśmy chłopca, któryby pomagał Mateuszowi w gospodarstwie. Nie potrzeba nam dziewczyny. Zdejm kapelusz! Położę go wraz z twoją torbą na stole w sieni.
Ania posłusznie zdjęła kapelusz. Po chwili wrócił Mateusz i zasiedli do wieczerzy. Ale Ania nic nie jadła. Napróżno dziobała, jak ptaszek, chleb z masłem i marmeladę jabłkową, podaną jej na szklanej podstawce. Widocznem było, że nie mogła przełknąć ani jednego kęsa.
— Ależ ty nic nie jesz! — zauważyła Maryla, rzucając jej spojrzenie surowe, jakby za jakiś czyn, godny nagany.
Ania westchnęła.
— Nie mogę. Wpadłam w otchłań rozpaczy. Czyby pani miała ochotę do jedzenia, gdyby pani wpadła w otchłań rozpaczy?
— Nie mogę tego powiedzieć, bom tam nigdy nie była — odrzekła Maryla sucho.
— Ach, pani nie była... Ale chyba że pani to sobie kiedy wyobrażała?
— Nie, i to nie.
— Ha, w takim razie przypuszczam, że pani nie może zrozumieć tego uczucia. Jest ono bardzo nieprzyjemne... Kiedy się wtedy próbuje jeść, w gardle coś staje i nie można nic przełknąć, nawet czekoladki. Dwa lata temu jadłam czekoladkę. Było to coś przepysznego! Odtąd często śniłam, że mam całą torebkę czekoladek, lecz zawsze, ilekroć sięgnęłam po pierwszą, budziłam się. Przecież nie będziecie się gniewali o to, że nie jem. Wszystko tutaj jest doskonałe, ale jednak nie mogę...
— Jest pewnie zmęczona — rzekł Mateusz, który od chwili powrotu nie wyrzekł ani słowa. — Najlepiej byłoby kazać jej pójść spać.
Maryla myślała właśnie nad tem, gdzieby Ania mogła przepędzić noc. Przygotowała była dla oczekiwanego chłopca komórkę obok kuchni. Lecz pomimo że był to kąt czysty i jasny, nie wydawał jej się odpowiedni dla dziewczynki. Wobec tego, że o przyjęciu takiej bezdomnej istoty w gościnnym pokoju mowy być nie mogło, pozostawał tylko pokoiczek na facjatce.
Maryla zapaliła świecę i kazała Ani pójść za sobą, co też dziewczynka uczyniła, zabierając po drodze przez sień torbę swoją i kapelusz. Sień była także bez zarzutu, a pokoik na górze, w którym się Ania znalazła po chwili, wydawał się jeszcze czyściejszym.
Maryla postawiła lichtarz na małym trójnożnym stoliku i odgarnęła kołdrę z łóżka.
— Masz pewnie koszulę nocną? — spytała.
Ania skinęła głową potwierdzająco.
— Owszem, mam dwie. Przełożona mi je uszyła. Są strasznie wąskie. Wszystko w Domu Sierot jest bardzo szczupło wymierzone, wszystkiego jest skąpo, więc też i szyją oszczędnie... przynajmniej w takim ubogim przytułku, jakim jest nasz. Niecierpię krótkich i ciasnych nocnych koszul. Ale przecież można w nich równie przyjemnie śnić jak w ozdobionych haftami i oszytych koronką wokoło szyi. To jest jedyna pociecha.
— Tak, ale rozbierz się jak najprędzej i kładź się do łóżka. Powrócę za pięć minut zagasić świecę. Nie byłabym spokojna, gdybym to tobie poleciła. Mogłabyś zaprószyć ogień.
Po odejściu Maryli Ania rozejrzała się wokoło. Białe tynkowane ściany były takie nagie i smutne, jak gdyby się same litowały nad swem ubóstwem. Podłoga była także goła; tylko pośrodku leżała okrągła pleciona mata, jakiej Ania nigdy dotąd nie widziała. W jednym kącie pokoju znajdowało się wysokie, staroświeckie łóżko o czterech ciemnych słupach, przeznaczonych do zawieszania kotary. W drugim kącie trójnożny stolik, a na nim czerwona aksamitna poduszeczka do szpilek, dość twarda, by złamać ostrze najgrubszej nawet igły. Nad stolikiem maleńkie podłużne lusterko. Pomiędzy łóżkiem a stolikiem znajdowało się okno, przybrane u góry śnieżno-białą muślinową falbaną, zaś wprost okna umywalka. Od całego tego pokoiku wiał przerażający chłód, nie dający się wcale opisać. To też przejął on biedną Anię do szpiku kości.
Szlochając, szybko zrzuciła z siebie ubranie, włożyła ciasną nocną koszulę i wskoczyła do łóżka, aby, zatopiwszy twarz w poduszce, nakryć się kołdrą aż na głowę.
Kiedy Maryla powróciła, by zabrać świecę, rozrzucone po podłodze rozmaite części ubrania i nastroszona pościel były jedyną oznaką czyjejś obecności w pokoju.
Spokojnie podniosła ubranie Ani, złożyła je w porządku na niskiem, ceratowem krześle, wzięła świecę i zbliżyła się do łóżka.
— Dobranoc! — rzekła.
Blada twarzyczka Ani i wielkie jej oczy wyjrzały natychmiast z pod kołdry.
— Jakże mówi mi pani „dobra“ noc, wiedząc, że będzie to najgorsza noc, jaką kiedykolwiek przeżyłam — rzekła z wyrzutem.
Poczem znowu zniknęła pod kołdrą.
Maryla powoli zeszła do kuchni i zaczęła zmywać naczynia od wieczerzy. Mateusz palił fajkę — niewątpliwa oznaka złego humoru. Palił rzadko, bo Maryla nie lubiła tego, nazywając używanie fajki złem przezwyczajeniem. Nieraz jednak pozwalał sobie na ten wybryk, na co siostra patrzała wtedy przez palce.
— Tak, ładna historja! — rzekła gniewnie. — Przez posły wilk nie tyje. Prawdopodobnie służący pani Spencer przekręcił treść naszej prośby. Jutro musi jedno z nas pojechać rozmówić się z panią Spencer. Dziewczynę należy odesłać do Domu Sierot.
— Tak sądzę — odpowiedział Mateusz jakby bez przekonania.
— Sądzisz? — czy nie uważasz tego za konieczne?
— Wiesz, Marylo, to jest bardzo miłe stworzenie. Naprawdę, że przykro jest odesłać tę dziewczynkę, kiedy tak bardzo pragnęłaby tu pozostać.
— Ależ, Mateuszu, czyż, zdaniem twojem, powinnibyśmy ją zatrzymać?
Zdziwienie Maryli nie byłoby większe, gdyby jej spokojny brat wypowiedział chęć chodzenia na głowie.
— Nie, nie, nie zupełnie — wyjąkał Mateusz, nie wiedząc, jak wybrnąć. — Uważam... że nie mogą żądać tego od nas.
— Co znowu! A właściwie czem byłaby ona dla nas?
— Może my bylibyśmy czemś dla niej, Marylo — wyrzekł Mateusz zupełnie niespodzianie.
— Mateuszu! zdaje mi się, że to dziecko zaczarowało cię! Widzę, że pragniesz je zatrzymać!
— Wierzaj mi, że to bardzo ciekawa istota! — przekonywał Mateusz. — Gdybyś ją słyszała rozprawiającą, kiedyśmy wracali z dworca...
— O, mówić ona potrafi! Odrazu to poznałam. I to wcale dobrze o niej nie świadczy. Nie lubię dzieci, które dużo mówią. Nigdy nie pragnęłam dziewczynki z przytułku, a gdybym miała wybierać, to w każdym razie nie tego rodzaju. Jest w niej coś, czego nie rozumiem. Nie, odeślemy ją tą samą drogą, jaką przybyła.
— Możebym ja wziął francuskiego chłopca do pomocy w gospodarstwie, a tybyś ją zatrzymała do towarzystwa — rzekł Mateusz.
— Nie potrzeba mi towarzystwa — odburknęła Maryla szorstko. — Nie mam zamiaru zatrzymać jej.
— Zrobisz tak jak sama zechcesz — odpowiedział Mateusz, wstając i odkładając fajkę. — Idę spać; dobranoc.
Mateusz odszedł. Wkrótce i Maryla, pozmywawszy naczynia kuchenne, udała się na spoczynek. Zaś na facjatce, o piętro wyżej, leżała samotna, bezdomna, spragniona miłości dziecina, którą gorzki płacz ukołysał wreszcie do snu.





ROZDZIAŁ IV.

Poranek na Zielonem Wzgórzu.

Dzień był już jasny, kiedy Ania zbudziła się i, siadłszy na łóżku, ze zdumieniem spojrzała na okno, przez które płynął strumień wesołych promieni słonecznych, a poza niemi coś niezmiernie lekkiego a białego powiewało ku błękitnemu niebu.
Przez chwilę nie pamiętała, gdzie się znajduje. Ogarnęło ją uczucie niewymownej radości, lecz prawie natychmiast zjawiło się straszne przypomnienie, i... radość zamarła. Była na Zielonem Wzgórzu, a musi z niego wyjechać i wrócić tam, skąd przybyła. Nie chcieli jej tu zatrzymać, dlatego, że nie była chłopcem!
Lecz był to poranek i wszakże tu, przed jej oknem, stała cudna kwitnąca wiśnia. Jednym skokiem dziewczyna znalazła się poza łóżkiem. Pchnęła okno, które zaskrzypiało leniwie i ciężko, jakby już dawno nie otwierane, co też było istotnie.
Ania uklękła i spoglądała w ten jasny czerwcowy poranek oczami pełnemi zachwytu. Ach, czyż to nie było piękne? Czyż to nie było urocze miejsce? Gdybyż mogła tu pozostać! Postara się wyobrazić to sobie! Tutaj oto jest szerokie pole dla jej wyobraźni!
Ogromna wiśnia rosła tuż blisko, aż gałęzie jej dotykały domu; a kwiaty osypały drzewo tak obficie, że zakryły całkiem liście. Po obu stronach dworku roztaczały się sady, jeden pełen jabłoni, drugi drzew wiśniowych, osypanych kwieciem. Trawniki były żółte od lwich paszczęk. Dalej w ogrodzie krzaki uginały się pod olbrzymiemi kiściami fioletowo-liljowych bzów. Świeży wietrzyk poranny podnosił upajającą woń ich ku oknu pokoiku Ani.
Poza ogrodami, hen ku dolinie, ciągnęły się zielone łąki, pokryte soczystą koniczyną. Tam właśnie toczył się strumyk i rosły młode brzózki. Ich smukłe, białe pnie wznosiły się ponad bogate podszycie puszystych paproci, mchów i traw rozmaitego rodzaju. Dalej ciągnęło się wzgórze, przystrojone ciemną zielenią sosen i jodeł. Poprzez niewielką szczelinę wśród drzew zerkało ku Ani okno facjatki owego szarego domku, który była widziała po drugiej stronie „Jeziora lśniących wód“.
Nieco dalej na lewo znajdowały się stajnia, spichrz i inne zabudowania gospodarskie, a z drugiej strony, poza zielonemi łąkami można było widzieć lśniące, szafirowe morze.
Ania, spojrzeniem pełnem uwielbienia piękna, wchłaniała chciwie wspaniały krajobraz. Biedne dziecko widziało w swem życiu tak mało pięknych widoków! A to, co ujrzała w tej chwili, przechodziło jej najbujniejsze nawet marzenia!
Klęczała, zapomniawszy o całym świecie, zapatrzona tylko w owe cuda wokoło siebie, gdy nagle uczuła czyjąś dłoń na swem ramieniu. Weszła Maryla, niezauważona przez małą marzycielkę.
— Czas, abyś już była ubrana — rzekła krótko.
Maryla nie wiedziała jak przemawiać do tego dziecka, a z powodu tej nieświadomości, która jej ciężyła, pomimo woli bywała szorstką.
Ania zerwała się z głębokiem westchnieniem.
— Ach! czyż to nie cudowne! — rzekła, ręką wskazując jasny świat poza oknem.
— Owszem, drzewo jest bardzo duże — odpowiedziała Maryla — i ślicznie kwitnie. Lecz owocu daje mało, przytem jest on drobny i robaczywy.
— Ach, ja nie mówię specjalnie o tem drzewie, pomimo że w tej chwili kwitnie wspaniale. Mam na myśli wszystko, ogród i sad, i strumyk, i las, cały ten wielki świat... Czy się pani nie wydaje, że właśnie w taki poranek kochamy cały świat? Słyszę aż tutaj śmiech strumyka. Może pani zauważyła, że strumienie są zawsze wesołe? Śmieją się zawsze! Nieraz zimową porą słyszałam, jak śmiały się pod lodem. Cieszę się bardzo, że w pobliżu Zielonego Wzgórza jest strumień. Pani myśli zapewne, że powinnoby mi to być obojętne wobec tego, iż tu nie zostanę? Ale tak nie jest... Jeśli nawet nigdy już nie zobaczę tego strumyka, zachowam o nim przyjemne wspomnienie. Dziś nie jestem pogrążona w otchłani rozpaczy, o nie... Nigdy rano tam nie bywam... Czyż to nie cudnie, że bywają poranki? Właśnie wyobrażałam sobie, że to jednak mnie oczekiwaliście i że ja tu zostanę na zawsze, na zawsze... Najgorsze jednak z tych wyobrażanych rzeczy jest to, że przychodzi chwila w której trzeba przerwać marzenie, a wtedy wszystko pryska...
— Najlepiej byłoby, gdybyś się ubrała i zeszła, zamiast siedzieć tu i marzyć — zauważyła Maryla, gdy udało jej się wtrącić słówko. — Śniadanie czeka. Umyj się i uczesz porządnie! Okno zostaw otwarte i wyłóż pościel do wietrzenia. Pośpiesz się, proszę.
Ania potrafiła się widocznie śpieszyć, gdyż po dziesięciu minutach była już na dole, świeżo umyta, z włosami splecionemi, starannie ubrana, zadowolona, że posłusznie spełniła rozkazy Maryli. Aby być sprawiedliwym; należy dodać, że jednak zapomniała wyłożyć pościel do wietrzenia.
— Dziś jestem porządnie głodna — rzekła, siadając na krześle, wskazanem jej przez Marylę. — Tak się cieszę, że dziś słoneczny ranek. Chociaż lubię też dżdżyste poranki. Każdy poranek jest piękny, prawda? Nigdy nie wiemy, co nas spotka w ciągu dnia. Mamy więc tyle pola dla wyobraźni. Cieszę się jednak, że deszcz nie pada, bo łatwiej jest znieść zmartwienie w słoneczny dzionek. A dziś mam wielką troskę do dźwigania... Łatwo jest czytać o czyjemś nieszczęściu i wyobrażać sobie, że mybyśmy potrafili znieść je po bohatersku, lecz kiedy się ono na nas istotnie wali, to nie łatwo, prawda?
— Zmiłuj się, przestań paplać — rzekła Maryla. — Stanowczo, dziewczynka nie powinna tak dużo mówić.
Po tej uwadze Ania zamilkła uporczywie, aż milczenie jej, jako wymuszone, irytowało Marylę. I Mateusz nic nie mówił, co było zresztą stałym jego zwyczajem, — śniadanie więc minęło w zupełnej ciszy.
Powoli Ania wpadała w coraz większą zadumę, jadła machinalnie, a oczy jej utkwione były nieruchomo w obłoki, płynące za oknem. Marylę raziło to coraz więcej. Doznawała niemiłego uczucia, że podczas gdy to dziwne dziecko siedziało przy stole, duszyczka jego biegała w dalekich przestworzach na skrzydłach fantazji. Któż zgodziłby się mieć stale obok siebie taką istotę?
Ale — dziw nad dziwy! — Mateusz pragnąłby ją zatrzymać. Maryla czuła, że pragnie on tego zarówno silnie dziś rano, jak pragnął wczoraj wieczorem i że nadal będzie sobie tego życzył, Taka była natura Mateusza. Potrafił wbić sobie coś do głowy, trzymać się tego z zacięciem i trwać w upartem milczeniu, które mówiło więcej, niż gdyby powtarzał swoje zdanie od rana do nocy.
Po śniadaniu Ania ocknęła się z zadumy i spytała, czyby nie mogła zmyć naczynia.
— Czy umiesz porządnie i czysto zmywać? — spytała nieufnie Maryla.
— O-o! tak. Chociaż lepiej potrafię dzieci niańczyć. Mam doświadczenie pod tym względem. Szkoda, że tu niema maleństw, którychbym mogła doglądać.
— Ja nie żałuję tego. Ty jedna sprawiłaś nam już zbyt wiele kłopotu. Nie mam pojęcia, co począć z tobą. Mateusz jest istotnie dziwak, śmieszny dziwak!
— Mnie wydaje się on bardzo miłym — zauważyła Ania z wyrzutem. — Nie twierdził wcale, że ja dużo mówię. Przeciwnie, zdawało mi się, że jest temu rad. Zaledwiem go zobaczyła, uczułam, że to będzie dusza powinowata.
— Jesteście oboje dziwacy, jeśli to nazywasz powinowatą duszą — sarknęła Maryla. — Owszem, możesz zmyć naczynia. Nie żałuj gorącej wody i wytrzyj dokładnie. Mam dziś rano zajęcia po uszy, gdyż popołudniu jadę do Białych Piasków pomówić z panią Spencer. Pojedziesz ze mną, tam postanowimy, co z tobą zrobić. Gdy skończysz zmywać, pójdziesz na górę sprzątnąć swój pokoik.
Ania zmyła i wytarła starannie szklanki i talerze, co nie uszło bystrego oka Maryli. Mniej zręcznie potrafiła zasłać łóżko; nie przywykła bowiem do układania wielkich poduszek. Wreszcie doprowadziła łóżko do porządku. Maryla, chcąc jej się pozbyć, kazała jej pójść i na własną rękę znaleźć sobie jakąś rozrywkę.
Ania wybiegła uśmiechnięta, z błyszczącemi oczami. Lecz już na progu zatrzymała się, nagle cofnęła i, powracając, usiadła przy stole. Wyraz zachwytu znikł zupełnie z jej twarzyczki.
— Cóż się stało? — spytała Maryla.
— Nie mam odwagi wyjść — rzekła Ania tonem męczennika, wyrzekającego się rozkoszy ziemskich. — Jeśli tu nie pozostanę, pocóż mam pokochać Zielone Wzgórze? A przecież, gdy się teraz zapoznam z brzózkami, z sadem, z kwiatami i ze strumykiem, nie potrafię ich nie pokochać! Już i tak jest ciężko, pocóż ma być gorzej jeszcze? Tak bardzo pragnęłabym wyjść do ogrodu; zdaje mi się, że wszystko woła: Aniu, Aniu! chodźże do nas! Chciałybyśmy mieć towarzyszkę zabaw, Aniu, Aniu! Lecz lepiej będzie, gdy nie wyjdę. Pocóż kochać coś, z czem trzeba pożegnać się wkrótce! A trudno powstrzymać się od kochania, prawda? Dlatego to cieszyłam się tak bardzo, że będę tu mieszkała. Zdawało mi się, że znajdę u was tak wiele do pokochania i nic mi w tem nie przeszkodzi... Ale krótki sen minął! Obecnie jestem już prawie zrezygnowana, a lękam się, że gdy wyjdę, żal znowu mnie ogarnie i smutek wróci! Jak się nazywa ten kwiat w doniczce, na oknie?
— Jest to fuksja.
— O, nie o tę nazwę mi chodzi. Mam na myśli imię, któreście wy jej dali. Czy pani jej nie przezwała inaczej? Możebym ja mogła? Nazwałabym ją Jutrzenką! Pozwól mi pani nazywać ją tak, dopóki będę tutaj.
— Ależ, dobrze, jeśli ci to sprawia przyjemność. Powiedz jednak, czy ma sens nadawanie imion kwiatom?
— Owszem, ja lubię dawać pieszczotliwe nazwy wszystkiemu, nawet kwiatom. Uważam, że wtedy są więcej do ludzi zbliżone. Skąd wiemy, czy fuksji nie jest przykro, że nazywają ją tylko fuksją? Pani także nie chciałaby zawsze nazywać się tylko kobietą. Ja będę mówiła Jutrzenka. Tej wielkiej wiśni pod mojem oknem dałam już imię dziś rano. Nazwałam ją Królową śniegu, dlatego że jest biała. Prawda, że ona niezawsze stoi w kwiecie, ale można sobie wyobrazić, że zawsze; czy nie?
— Nigdy w życiu nie widziałam ani nie słyszałam nic podobnego — mruczała Maryla, schodząc do piwnicy po kartofle. — Ona jest naprawdę niezwykła, tak jak Mateusz mówi. Sama zaczynam się niepokoić, co jeszcze powie. Myślę, że wkrótce oczaruje i mnie, bo Mateusza niewątpliwie zaczarowała. Przypominam sobie spojrzenie, jakie mi rzucił, odchodząc. Wyrażało ono wszystko, co przemyślał ostatniej nocy. Wołałabym, żeby był taki, jak inni mężczyźni i wypowiadał otwarcie swe zdanie. Wtedy możnaby z nim pogadać i wyperswadować mu niejedno. Ale co zrobić z mężczyzną, który tylko patrzy?
Tymczasem Ania znowu pogrążyła się w zadumie, oparłszy twarzyczkę na dłoniach i utkwiwszy wzrok w obłokach. Maryla pozostawiła ją tak, dopóki nie zasiedli do obiadu.
— Czy będę mogła dostać po obiedzie kabrjolet i klacz, Mateuszu? — spytała brata.
Mateusz skinął głową potwierdzająco i smutnym wzrokiem spojrzał na Anię. Maryla pochwyciła to spojrzenie i rzekła sucho:
— Chcę pojechać do Białych Piasków, by załatwić tę sprawę. Zabiorę Anię, aby pani Spencer mogła natychmiast odesłać ją do Nowej Szkocji. Herbatę dla ciebie pozostawię na kominku. Powrócę do domu na czas dojenia.
Mateusz milczał i Maryla miała wrażenie, że napróżno traciła czas na tłumaczenie się. Niema nic bardziej irytującego nad mężczyznę, który nie odpowiada... z wyjątkiem kobiety nie odpowiadającej.
W godzinę potem Mateusz założył klacz do kabrjoletu i Maryla z Anią wsiadły natychmiast. Mateusz otworzył wrota przed niemi, a kiedy powoli wyjeżdżały, rzekł głośno niewiadomo do kogo:
— Mały Janek Buot był tutaj dziś rano. Powiedziałem mu, że umówię się z nim na lato.
Maryla nie odrzekła ani słowa, lecz tak mocno śmignęła biedną klacz, że ta, nieprzywykła do podobnego obchodzenia się z nią, ruszyła galopem. Ale Maryla raz jeszcze spojrzała poza siebie. Za furtką stał oparty o płot Mateusz, poważnym, lecz smutnym wzrokiem spoglądając za odjeżdżającemi.





ROZDZIAŁ V.

Historja Ani.

— Wie pani — mówiła Ania z ufnością — mam zamiar cieszyć się tą przejażdżką. Wiem z doświadczenia, że prawie zawsze można być zadowolonym, o ile się tego naprawdę pragnie. Tylko należy pragnąć szczerze. Więc jadąc, nie będę myślała ani o Domu Sierot, ani o tem, że tam wrócę. Będę myślała jedynie o przejażdżce. O, niechże pani spojrzy, oto zakwitła już dzika różyczka! Czy nie cudna? Czy pani nie uważa, że przyjemnie jest być różą? Gdyby też róże mogły mówić! Jestem pewna, że opowiadałyby najmilsze rzeczy. A czy barwa czerwona nie jest najpiękniejsza w świecie? Lubię ją nadewszystko, lecz nie mogę jej używać. Osoby rude nie powinny przecież ubierać się czerwono... nawet w wyobraźni. Czy pani przypadkiem nie słyszała o tem, że ktoś w dzieciństwie miał rude włosy, które zmieniły barwę, gdy dorósł?
— Nie, nie mogę sobie tego przypomnieć — odpowiedziała surowo Maryla. — Co się zaś ciebie tyczy, nie przypuszczam, aby taka zmiana była możliwa.
Ania westchnęła.
— Znowu jedna nadzieja pogrzebana... Życie moje jest prawdziwym cmentarzem nadziei. Przeczytałam kiedyś to zdanie w jednej z książek i odtąd pocieszam się niem, ile razy doznaję jakiegoś rozczarowania.
— Chciałabym wiedzieć, co stanowi tę pociechę? — rzekła Maryla.
— To, że wyrazy te brzmią romantycznie i elegancko, jak gdybym była bohaterką jakiejś powieści. Szalenie lubię wszystko, co romantyczne, a cmentarz pogrzebanych nadziei jest chyba czemś najbardziej romantycznem... Prawie że rada jestem, iż go posiadam. Czy będziemy jechały przez „Jezioro lśniących wód?“
— Nie, przejeżdżamy przez staw Barrych, bo zapewne o nim mówisz. Pojedziemy wybrzeżem morskiem.
— Wybrzeże morskie! ślicznie brzmi — rzekła Ania zamyślona. — Ciekawam, czy jest równie piękne, jak się zowie. Gdy pani powiedziała „wybrzeże morskie“, widziałam w myśli taki prześliczny obraz! Białe Piaski to także ładna nazwa! Ale nie taka ładna jak Avonlea. Avonlea brzmi cudnie, zupełnie jak muzyka! Jak daleko do Białych Piasków?
— Pięć mil. Wobec tego, że będziesz zapewne bezustannie mówiła, mów przynajmniej do rzeczy i opowiedz mi wszystko, co wiesz o sobie.
— O, to, co wiem o sobie, nie jest naprawdę godne opowiadania. Lecz gdyby mi pani pozwoliła opowiedzieć to wszystko, co zmyślam o sobie i co sobie wyobrażam, bezwątpienia zajęłoby to panią daleko więcej.
— Dziękuję bardzo! Żadnych bajek z wyobraźni! Trzymaj się samych faktów. Zacznij od początku. Gdzie się urodziłaś i ile masz lat?
— W marcu skończyłam jedenaście — rzekła Ania z westchnieniem, pełnem rezygnacji. — Na świat przyszłam w Bolingbroke, w Nowej Szkocji. Ojciec mój nazywał się Walter Shirley i był nauczycielem w Wyższej Szkole. Matka nazywała się Berta. Czy Berta i Walter to nie ładne imiona? Ja się tak bardzo cieszę, że rodzice moi mieli piękne imiona. Przecież to byłoby okropne, gdyby mój ojciec nazywał się... powiedzmy naprzykład, Jedeniak?
— Sądzę, że to wszystko jedno, jak się kto zowie. Chodzi jedynie o to, jaki ma charakter — wtrąciła Maryla, uważając za odpowiednie wystąpić z morałem.
— Ha, nie wiem — odrzekła Ania w zamyśleniu. — Coprawda, czytałam kiedyś, że jeśliby nawet róża miała inne imię, pachniałaby równie rozkosznie, ale trudno mi w to uwierzyć. Sądzę, że nie byłaby tak wspaniała, gdyby się nazywała pokrzywą lub kapustą. Pewnie, że mój ojciec byłby równie miłym człowiekiem, gdyby się nazywał Jedeniak... ale byłoby mu z tem ciężko. Matka moja była także nauczycielką w Wyższej Szkole, ale kiedy wyszła za mąż za mego ojca, rzuciła posadę, rozumie się. Przecież mąż potrafi sam dać utrzymanie... Pani Tomas zwykła była mówić, że była to para smarkaczy, w dodatku biednych, jak myszy kościelne. Zamieszkali w maleńkim żółtym domku w Bolingbroke. Nigdy nie widziałam tego domku lecz wyobrażałam go sobie po tysiąc razy. Wokoło okna wił się niewątpliwie groszek pachnący, ganeczek otoczony był bzem, a konwalijki rosły na trawniku. W oknach były firanki muślinowe, bo firanki muślinowe nadają domowi pewien ton. Urodziłam się właśnie w tym domku. Pani Tomas mówiła, że byłam najszkaradniejszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziała. Sama skóra i kości, no i oczy! Ale podobno matka moja twierdziła, że byłam piękna. Myślę, że chyba matka umie lepiej osądzić, niż biedna posługaczka, co przychodzi do szorowania, czy nie? W każdym razie zadowolona jestem, żem się matce podobała. Byłoby mi bardzo ciężko, gdybym wiedziała, że doznała rozczarowania z mego powodu, bo wkrótce potem umarła nieboraczka. W trzy miesiące po mojem urodzeniu umarła na gorączkę. Jakże żałuję, że nie żyła przynajmniej tak długo, bym mogła wołać na nią „mamo“... Jak to musi być miło mówić „mamo“. Ojciec umarł w cztery dni po niej, także na gorączkę. Odtąd nie miałam już rodziców i, jak pani Tomas opowiadała, nie wiedziano, co ze mną począć. Widzi pani, już wtedy nikt mnie nie chciał. Takie widocznie było moje przeznaczenie...
Rodzice moi przybyli z bardzo daleka i było ogólnie wiadomem, że nie mieli na miejscu żadnych krewnych. Wreszcie pani Tomas powiedziała, że mnie weźmie, chociaż była uboga i miała męża pijaka. Karmiła mnie flaszką. Czy pani nie wie, od czego to zależy, że ludzie karmieni flaszką mają być lepsi od innych? Bo ilekroć uczyniłam coś złego, pani Tomas mówiła tonem wyrzutu, że nie rozumie jak mogę być tak niegodziwa, skoro zadała sobie tyle pracy, karmiąc mnie flaszką.
Państwo Tomas przeprowadzili się z Bolingbroke do Merysville. Pozostawałam u nich do ósmego roku życia. Pomagałam piastować dzieci, a było ich czworo, młodszych ode mnie. Niech mi pani wierzy, że to była praca nielada... Aż tu razu jednego pan Tomas wpadł pod koła pociągu i został zabity. Matka jego ofiarowała się, że przyjmie pod swój dach wdowę z dziećmi, ale mnie wziąć nie chciała. Znowu zostałam bez dachu, a pani Tomas nie miała pojęcia, co ze mną zrobić.
Wtedy to zjawiła się niejaka pani Hamond, mieszkająca dalej, nad rzeką, a widząc, że umiem zajmować się małemi dziećmi, postanowiła zabrać mnie do siebie. Odtąd więc zamieszkałam w małej chatce pośród gęstego, ciemnego lasu. Była tam straszna pustka. Jestem pewna, że nie wyżyłabym tam nigdy, gdybym nie posiadała swej wyobraźni. Pan Hamond pracował w niewielkim tartaku, a pani Hamond miała ośmioro dzieci. Trzy razy z rzędu miała bliźnięta. Kocham bardzo dzieci, ale bliźnięta trzy razy z kolei... to już za wiele. Powiedziałam to pani Hamond bardzo stanowczo, kiedy ostatnia para przyszła na świat. Tak strasznie bolały mnie ręce od tego wiecznego bujania tych dzieci...
W tym lesie nad rzeką mieszkałam całe dwa lata, aż wreszcie pan Hamond umarł, a pani zwinęła gospodarstwo. Dzieci swe rozdała krewnym, sama zaś powróciła do Stanów Zjednoczonych. Mnie nikt nie chciał wziąć, więc odesłano mnie do Domu Sierot w Hopetown. Ale i w przytułku nie chcieli mnie przyjąć. Odpowiedzieli, że mają przepełnienie. Jednakże musieli, bo gdzież miałam się podziać? Spędziłam tam cztery miesiące do dnia przybycia pani Spencer.
Westchnieniem, jakby ulgi, Ania zakończyła swe opowiadanie. Widocznie nieprzyjemnie było jej wspominać swe losy w świecie, który jej nigdy nie pragnął.
— Czy chodziłaś kiedy do szkoły? — spytała Maryla, kierując klacz nad brzeg morza.
— Niewiele. Uczęszczałam do niej ostatniego roku mego pobytu u pani Tomas. Kiedy mieszkałam nad rzeką, szkoła była tak oddalona, że w zimie droga do niej stawała się niemożliwą, w lecie zaś dzieci mają wakacje, pozostawała więc na naukę tylko jesień i wiosna. Ale w Domu Sierot, rozumie się, uczęszczałam do szkoły. Umiem płynnie czytać, umiem na pamięć wiele pięknych poezyj, np.: „Bitwa pod Hohenlinden", „Dziewica jeziora“. Ach, jak ja lubię takie poezje, od których dreszcz przejmuje człowieka. Muszę przyznać, że niektóre takie pieśni znajdowałam w piątej części Wypisów, ale ja uczyłam się z czwartej. Jednak starsze dziewczęta pożyczały mi jej do czytania.
— Czy te kobiety, pani Tomas i pani Hamond, były dobre dla ciebie? — spytała Maryla, patrząc ukradkiem na Anię.
— O-o-o! — zająkała się Ania. I twarzyczkę jej oblał nagle szkarłatny rumieniec. Widocznie była zakłopotana. — Z pewnością miały ten zamiar... chciały być możliwie dobre i sprawiedliwe. A jeśli ludzie chcą, to przecież nie można brać za złe, że nie zawsze im się to udaje. Przecież i one same miały ciężkie życie... Czyż to nie straszne, taki mąż, co bezustannie pije? Albo czyż nie trzeba świętej cierpliwości, żeby mieć bliźnięta trzy razy z kolei? Jednak jestem pewna, że chciały być dobre względem mnie.
Milcząc, dziewczynka zatonęła w podziwianiu wybrzeża; Maryla nie stawiała więcej pytań, w roztargnieniu trzymała lejce, podczas gdy rozmaite myśli krążyły po jej głowie.
Nagle ogarnęła ją litość dla tego dziecka. Jakież ubogie, pozbawione miłości miało ono życie... życie ciężkiej pracy, ubóstwa i sieroctwa! Bo Maryla była dość inteligentna, aby w opowiadaniu dziewczynki umieć odczytać pomiędzy wierszami i odgadnąć prawdę. Nic dziwnego, że myśl o domu, nadzieja uzyskania rodziny wprawiła ją w taki zachwyt. Szkoda wistocie, że trzeba ją było odesłać do przytułku. Gdyby tak Maryla, idąc za niewytłumaczonym pomysłem Mateusza, zatrzymała ją? Niewątpliwie życzył on sobie tego, a dziewczynka wydawała się wistocie miłem, serdecznem stworzeniem.
— Mówi za wiele — pomyślała Maryla — ale możnaby to z niej wykorzenić. A zresztą w tem, co mówi, niema nic głupiego, ani prostackiego. Ma w sobie nawet coś pańskiego. Widocznie rodzice jej byli ludzie szlachetnych uczuć.
Wybrzeże morskie stawało się dzikie i puste. Naprawo rosły wielkie jodły, których nie zdołały złamać lata walki z wichrami morskiemi. Nalewo wznosiły się czerwone skały, tak stromo zawieszone nad wodą, że koń, nieco mniej spokojny i pewny siebie, byłby niejednokrotnie wstrząsnął nerwami jadących. Tuż u stóp skały leżały całe stosy kamieni, wypolerowanych i spłókanych do czysta przez fale morskie, lub błyszczały małe piasczyste zatoczki, zasiane lśniącym żwirem, niby klejnotami oceanu. Dalej rozpościerało się morze, błyszczące i szafirowe, a ponad niem uwijały się mewy, których silne skrzydła ciskały srebrne błyskawice w promieniach słońca.
— Czy morze nie jest czemś wspaniałem? — spytała Ania, budząc się z długiego milczenia. — Razu jednego kiedy byłam w Marysville, pan Tomas wynajął wielki omnibus i pojechaliśmy do morza o kilka mil dalej. Spędziliśmy tam cały dzień. Cieszyłam się każdą chwilą owego dnia, pomimo że musiałam pilnować dzieci. Wspomnieniami owej wycieczki żyłam długo, długo... Ale to wybrzeże jest piękniejsze od wybrzeża Marysville. A czy mewy nie są cudne? Czy pani nie chciałaby być mewą? Ja chciałabym bardzo... gdybym nie była człowiekiem, rozumie się. Jakże musi być miło zbudzić się o czerwonym wschodzie słońca, żeglować dzień cały w błękitnych przestworzach ponad morzem. A wieczorem powrócić do swego domu. Do własnego gniazda! Ach, ja to sobie wyobrażam cudnie!... Cóż to za olbrzymi dom tam przed nami?
— Jest to hotel w Białych Piaskach. Należy on do niejakiego pana Kirk, ale sezon jeszcze się nie zaczął. Przybywa tu na lato niezmiernie wiele Amerykanów. Zachwycają się tem wybrzeżem.
— Lękałam się, czy to nie dom pani Spencer — rzekła Ania smutnie. — Nie tęsknię doń wcale. Gdy tam przybędę, wszystko się dla mnie skończy.





ROZDZIAŁ VI.

Co Maryla postanowiła.

Jednak niezadługo tam przybyły. Pani Spencer mieszkała w dużym żółtym domu, tuż pod Białemi Piaskami. Ucieszona niespodziewanemi odwiedzinami, z radością wybiegła na ganek.
— Drodzy, kochani ludzie! — zawołała. — Wcale się dziś was nie spodziewałam, ale jestem serdecznie rada. Wszak wyprzęgniemy klacz, Marylo? Jakże ty się miewasz, Aniu?
— Dziękuję, mam się dobrze — odrzekła Ania bez śladu uśmiechu.
Jakiś cień smutku padł na jej twarzyczkę.
— Zatrzymamy się na chwilę, więc klacz wypocznie — dodała Maryla. — Ale przyrzekłam Mateuszowi powrócić wcześnie. Widzi pani, zaszło tu jakieś nieporozumienie, i właśnie przyjechałam, aby rzecz wyjaśnić. Pisaliśmy do brata pani, aby w naszem imieniu zechciał panią prosić o przywiezienie nam chłopca z Domu Sierot. Zwróciliśmy mu uwagę, że chodzi nam o chłopca lat dziesięciu lub jedenastu...
— Czy być może, Marylo? — przerwała pani Spencer, zdumiona. — Wszakże Robert przysłał mi córeczkę swoją Nancy, z wiadomością, że pragniecie wziąć dziewczynkę... czyż nie, Florciu? — zwróciła się z zapytaniem do wchodzącej właśnie na schody córki.
— Ależ tak, bez wątpienia — potwierdziła Florcia stanowczo.
— Bardzo mi przykro — rzekła pani Spencer — że się tak stało, ale nie z mojej winy. Starałam się to załatwić jak najlepiej i byłam pewna, że postąpiłam wedle życzenia pani. Nancy jest nieznośny wiatrogłów. Ileż razy gniewałam się na nią za jej roztrzepanie.
— Coprawda, myśmy zawinili — rzekła Maryla z rezygnacją. — Należało osobiście to załatwić, a nie polecać ważnej sprawy posłom. Trudno, zaszła pomyłka i obecnie należy jedynie pomyśleć o sprostowaniu jej. Czy możemy odesłać małą do przytułku? Sądzę, że ją przyjmą, prawda?
— Przypuszczam — rzekła pani Spencer w zamyśleniu. — Ale może nie trzeba jej będzie wcale odsyłać. Wczoraj była u mnie pani Piotrowa Blewett[7] i bardzo żałowała że nie prosiła mnie o przywiezienie dla niej dziewczynki do pomocy w domu. Pani Blewett ma, jak wiadomo, liczną rodzinę i trudno jej niezmiernie utrzymać służącą. Ania będzie dla niej bardzo odpowiednim nabytkiem. Uważam to naprawdę za zrządzenie Opatrzności.
Maryla nie robiła teraz wrażenia osoby wierzącej, że Opatrzność wtrąciła się do tej sprawy. Wprawdzie była to znakomita sposobność pozbycia się zbytecznej sieroty, a jednak w tej chwili nie czuła najmniejszej wdzięczności dla tego losu.
Panią Piotrowa Blewett znała jedynie z powierzchowności, jako osobę chudą, kościstą i brzydką. Ale mówiono o niej, że jest „strasznie wymagającą gospodynią i wyzyskiwaczką“. Dziewczęta, porzucające służbę u niej, opowiadały niestworzone rzeczy o jej szyderskim tonie i wybuchach gniewu, jak również o dokuczliwości jej złych i krnąbrnych dzieci. Maryla poczuła jakby wyrzut sumienia na myśl wydania Ani na łaskę takich ludzi.
— Dobrze — rzekła obojętnie — wstąpię do niej i pomówię w tej sprawie.
— Ale czyż to nie pani Blewett we własnej osobie idzie aleją? — zawołała pani Spencer, wprowadzając gości z przedpokoju do bawialni, gdzie wionął na nich taki chłód, jak gdyby powietrze w przejściu przez ciemno-zielone, szczelnie zasunięte żaluzje straciło całe swe ciepło.
— Co za szczęśliwy traf! Możemy odrazu załatwić sprawę. Niechże pani siada na fotelu, panno Cutbert! A ty, Aniu, siądź na taburecie, tylko nie skub pokrowca? Dajcie mi wasze kapelusze. Florciu, pójdź, nastaw herbatę. Dobry wieczór, pani Blewett! Właśnie mówiłyśmy o życzeniu pani; jak to dobrze, że pani nadchodzi. Pozwolę sobie zaznajomić panie. Pani Blewett, panna Cutbert. Przepraszam was na chwilę! Zapomniałam powiedzieć Florci, by wyjęła rogaliki z pieca.
I pani Spencer wybiegła, podniósłszy przedtem zielone żaluzje. Ania siedziała milcząca i nieruchoma, z rękami złożonemi na kolanach, wpatrzona w panią Blewett.
Czyż naprawdę oddadzą ją do tej kobiety o kościstej twarzy i surowych oczach? Czuła, że łzy uwięzły jej w gardle, a oczy zaszły mgłą, ze strachem pomyślała, że nie potrafi powstrzymać się od płaczu.
Właśnie powróciła pani Spencer, zgrzana, lecz rozpromieniona, gotowa podjąć się rozstrzygnięcia każdej trudnej sprawy fizycznej lub umysłowej.
— Zaszło tu nieporozumienie co do tej dziewczynki — rzekła do pani Blewett. — Byłam pewna, że państwo Cutbert życzą sobie wziąć dziewczynkę na wychowanie. Tak mi powiedziano. Tymczasem oni prosili o przysłanie chłopca. Wobec tego, jeśli pani nie zmieniła od wczoraj zamiaru, dziewczynka ta byłaby dla niej, sądzę, bardzo odpowiednim nabytkiem.
Pani Blewett zmierzyła Anię spojrzeniem od stóp do głowy.
— Ile masz lat i jak się nazywasz? — spytała.
— Ania Shirley — odpowiedziało przerażone dziecko. — Mam lat jedenaście.
— Hm, nie wyglądasz na tyle. Ale jesteś pewnie zwinna. Mojem zdaniem, zwinni ludzie to najlepsi robotnicy. Jeśli cię wezmę, musisz się porządnie sprawować — być pilną, pracowitą, prędką i posłuszną. Mam nadzieję, że będziesz uczciwie spełniała swe obowiązki... A więc wezmę panno Cutbert. Pani się jej pozbędzie. Mój maleńki jest taki rozkapryszony, że brak mi już cierpliwości. Jeżeli pani sobie życzy, mogę ją natychmiast zabrać do siebie.
Maryla spojrzała na Anię i serce jej ścisnął jakiś dziwny ból na widok bladej twarzyczki, napiętnowanej wyrazem niemej rozpaczy, — rozpaczy małego, niewinnego stworzenia, widzącego się znowu w klatce bez sposobu wyjścia. Poczuła, że jeśli nie uczyni zadość błagalnej prośbie, zawartej w tem spojrzeniu, będzie ją ono prześladowało aż do śmierci. Przytem, nie lubiła pani Blewett. Oddać wrażliwe dziecko na niewolnicę tej kobiecie! Nie mogła wziąć na siebie odpowiedzialności za czyn podobny.
— Nie wiem jeszcze... — rzekła powoli. — Nie twierdzę, że nie chcemy jej bezwarunkowo zatrzymać. A nawet muszę przyznać, że brat mój życzy sobie, by została u nas. Właściwie przyjechałam tutaj, aby się dowiedzieć, w jaki sposób nieporozumienie to powstało... Teraz zdaje mi się, że najlepiej uczynię, gdy, powróciwszy do domu, raz jeszcze rozmówię się z Mateuszem. Nie mogę teraz postanowić nic ostatecznego bez jego zezwolenia. W razie jednak, gdy postanowimy jej nie zatrzymać, przywiozę ją lub odeślę do pani jutro wieczorem. Jeśli tego nie uczynię, znaczy, że pozostanie u nas. Czy pani się na to zgadza, pani Blewett?
— Muszę się zgodzić — odpowiedziała opryskliwie zapytana.
Podczas gdy Maryla to mówiła, zdawało się, że słońce znowu zajaśniało na twarzyczce Ani. Przedewszystkiem zgasł na niej wyraz rozpaczy, potem zakwitł lekki promień nadziei, a oczy zalśniły jak dwie gwiazdy poranne. Dziewczynka była jak przeistoczona, a kiedy po chwili tamte panie wyszły poszukać jakiegoś przepisu gospodarskiego, po który pani Blewett przybyła, Ania rozpromieniona przypadła do kolan Maryli.
— Ach, panno Cutbert, czy pani naprawdę powiedziała, że zatrzymacie mnie na Zielonem Wzgórzu? — szeptała bez tchu, jakgdyby ta cudna możliwość mogła się rozwiać od dźwięku głośnej mowy. — Czy pani naprawdę tak powiedziała? Czy może tylko jest to igraszką mojej wyobraźni?
— Sądzę, że dobrze byłoby, abyś się nauczyła trzymać na wodzy swą imaginację — rzekła Maryla sucho. — Wtedy potrafiłabyś rozróżnić rzeczywistość od przewidzeń, ręczę za to. Tak, właśnie tak powiedziałam. Ale niema w tem jeszcze nic pewnego i być może, iż ostatecznie pani Blewett cię zabierze. Z pewnością jesteś jej bardziej potrzebna, niż mnie.
— W takim razie wolałabym powrócić do Domu Sierot — wybuchnęła Ania. — Wszakże ona wygląda zupełnie jak... jak jaszczurka.
Maryla powstrzymała się od uśmiechu, uważając, że Anię należy złajać za podobną uwagę.
— Mała dziewczynka powinnaby się wstydzić wyrażać w ten sposób o starszej i obcej osobie — rzekła surowo. — Wracaj na swoje miejsce, zachowuj się spokojnie i trzymaj język na wodzy, jak dobrze wychowana dziewczynka.
— Postaram się o to i będę robiła wszystko, co mi pani każe. Tylko zatrzymajcie mnie! — prosiła Ania, wracając posłusznie na miejsce.
Gdy tegoż wieczoru powróciły do domu, Mateusz spotkał je na gościńcu. Maryla już zdala spostrzegła brata, chodzącego tam i z powrotem, i odgadła pobudki jego niepokoju. Przygotowana była na wyraz zadowolenia, jaki wyczytała w jego twarzy, gdy zobaczył, że powraca z Anią. Ale nie mówiła z nim o tej sprawie, dopóki nie znaleźli się sam na sam w podwórzu, przy dojeniu krów. Wtedy opowiedziała mu w krótkich wyrazach historję dzieciństwa Ani i wynik swej rozmowy z panią Spencer.
— Nie powierzyłbym nawet ulubionego psa tej babie Blewett — rzekł Mateusz z niezwykłą zaciętością.
— I ja jej nie lubię — przyznała Maryla — lecz mamy do wyboru: albo oddać Anię do niej, albo zatrzymać ją u nas. Jeśli więc ty, Mateuszu, pragniesz, by została, zgodzę się ostatecznie na to. Tak wiele zastanawiałam się nad tem, że wreszcie przywykłam do tej myśli. Wydaje mi się to w pewnym stopniu obowiązkiem... Nigdy nie wychowywałam dziecka, a z dziewczynką trudniejsza sprawa. Być może, iż popełnię niejeden błąd... Postaram się wszakże postępować słusznie... A więc co do mnie, zgadzam się, by została.
Ponura twarz Mateusza rozjaśniła się.
— Wiedziałem, że tak postąpisz, Marylo — rzekł. — Jest to takie miłe stworzenie...
— Lepiej byłoby, gdyby posiadała więcej praktycznego rozumu — odpowiedziała Maryla. — Postaram się, by go nabyła. Tylko pamiętaj, Mateuszu, nie wtrącać się do mojej metody postępowania. Wprawdzie stara panna nie umie może idealnie wychowywać dziecka, sądzę jednak, że potrafi to lepiej, niż stary kawaler. Najsłuszniej więc będzie, jeśli mnie zostawisz tę troskę. Gdybym nie potrafiła dać sobie rady, ty mi pomożesz.
— Ależ, rozumie się, Marylo, że będziesz postępowała, jak zechcesz — uspokajał Mateusz siostrę. — Tylko bądź dla niej dobrą i łagodną, nie psując jej bynajmniej... Wydaje mi się, że ona należy do tych istot, z któremi można wszystko przeprowadzić, o ile postępuje się z miłością.
Maryla sarknęła, aby wyrazić pogardę dla metody wychowania Mateusza i weszła do śpiżarni.
— Nie powiem jej dziś wieczór, że zostanie u nas — myślała, zajęta rozlewaniem mleka do dzieżek. — Biedna jej mózgownica pracowałaby tak żywo, że nie byłaby w stanie zasnąć. Tak, Marylo, dobrześ się urządziła! Czyś przypuszczała kiedykolwiek, że doczekasz się dnia, w którym weźmiesz dziecko na wychowanie? Wistocie zadziwiające! Lecz daleko dziwniejsze jest, że przyszło to do głowy Mateuszowi, tak bardzo nielubiącemu dziewczynek... Jakkolwiek się stało, podjęliśmy się trudnego zadania i Bóg wie, jaki będzie koniec przedsięwzięcia.





ROZDZIAŁ VII.

Modlitwa Ani.

Tegoż wieczoru, odprowadzając Anię do pokoiku na facjatce, Maryla rzekła surowo:
— Wiesz, Aniu, zauważyłam wczoraj, iż, rozebrawszy się rozrzuciłaś ubranie po podłodze. Jest to brzydkie przyzwyczajenie, którego nie znoszę. Każdą część ubrania powinnaś, rozebrawszy się, starannie ułożyć. Nie lubię dziewczynek, nie dbających o porządek.
— Wczoraj wieczorem byłam tak bardzo zrozpaczona, że nie myślałam o ubraniu — odpowiedziała Ania. — Dziś ułożę wszystko jak najskrupulatniej. W przytułku surowo przestrzegano tego. Rzadko kiedy zapomniałam; zdarzało się to jedynie wówczas, gdy spieszyłam się do łóżka, aby zatonąć w marzeniach...
— Tutaj, o ile zostaniesz, nie wolno ci zapominać — upominała Maryla. — Ot tak, wszystko winno być w porządku. Teraz zmów modlitwę i połóż się spać.
— Ja nie odmawiam modlitwy! — rzekła Ania.
Maryla spojrzała zdumiona.
— Co też ty wygadujesz, Aniu? Czyż nie uczyli cię nigdy modlitwy? Bóg żąda, by wszystkie dzieci modliły się! Czy wiesz, Aniu, kto jest Bóg?
— Bóg jest to duch, niewidzialna istota, najwyższa doskonałość, wieczny i niezmienny, wszechmocny, wszystkowiedzący, rozumny, sprawiedliwy, dobry i litościwy — wyrecytowała Ania szybko i płynnie.
Maryla uspokoiła się nieco.
— Więc jednakże masz jakieś pojęcie. Nie jesteś zupełnie poganką. Gdzież nauczyłaś się tego?
— O, w niedzielnej szkole Domu Sierot. Uczyli nas tam całego katechizmu. To mi się bardzo podobało. Jest coś wspaniałego w wyrazach: „Nieskończony, niezmienny i wieczny“. Jakie to potężne! Jest w tem głęboki, pełny ton, jak gdyby wielkie organy zagrały. Nie można tego nazwać poezją, ale jednakże przypomina ją trochę, czy nie?
— Nie rozprawiamy teraz o poezji, Aniu... mówimy o wieczornej modlitwie. Czy nie wiesz, że to brzydko nie modlić się każdego wieczoru? Obawiam się, że jesteś bardzo niedobrem dzieckiem.
— Pani także łatwiej byłoby być niedobrą, niż dobrą, gdyby pani miała rude włosy — rzekła Ania z wyrzutem. — Ci, co nie mają rudych włosów, nie wiedzą wcale, jakie to okropne. Pani Tomas powiedziała, że Bóg umyślnie dał mi rude włosy. Od owej chwili nie mogłam go kochać. A zresztą wieczorami bywałam zbyt zmęczona, aby móc recytować jakąś modlitwę. Od ludzi, którzy muszą cały dzień piastować bliźnięta, nie powinno się wymagać, aby pamiętali jeszcze o modlitwie. Czy pani nie jest tegoż zdania?
Maryla przyszła do wniosku, że religijne wychowanie Ani powinnoby się zacząć bezzwłocznie; nie było tu czasu do stracenia.
— Musisz odmawiać modlitwę, dopóki jesteś pod moim dachem, Aniu — rzekła.
— Ależ, owszem, jeśli pani sobie tego życzy — odpowiedziała wesoło dziewczynka. — Uczynię wszystko, by panią zadowolić. Tylko dziś proszę mi powiedzieć, co mam mówić. Leżąc w łóżku, ułożę sobie jakąś bardzo piękną modlitwę, którą odtąd będę codziennie odmawiała. Jestem pewną że to będzie coś bardzo zajmującego.
— Musisz uklęknąć — rzekła Maryla, trochę zakłopotana.
Ania uklękła u kolan Maryli i z powagą spojrzała na nią.
— Dlaczego właściwie należy klękać do modlitwy? Gdybym ja szczerze pragnęła się pomodlić, wiem, cobym uczyniła. Poszłabym sama, samiutka na wielką piękną łąkę, albo lepiej jeszcze do dużego, ciemnego lasu i patrzałabym ku obłokom, het, w górę, w te cudne, bezgraniczne, błękitne niebiosa. Wtedy poprostu odczułabym modlitwę... Jestem gotowa. No, i cóż mam powiedzieć?
Maryla była wciąż zakłopotana. Miała zamiar nauczyć Anię tego codziennego dziecięcego pacierza: „Kiedy się do snu układam“ i t. d. Lecz, jakeśmy to już kiedyś wspominali, nie będąc pozbawiona uczucia śmieszności, odczuła natychmiast, że naiwny pacierz, ułożony dla biało ubranych maleństw, szepczących go na kolanach kochających matek, nieodpowiedni był dla tego piegowatego stworzenia, nie uznającego, ani też nie łaknącego Bożej miłości, której mu nigdy nie ofiarowano za pośrednictwem miłości ludzi.
— Jesteś dość duża, abyś potrafiła pomodlić się bez czyjejś pomocy — rzekła wreszcie. — Podziękuj Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, jakich doznałaś, i proś go pokornie o spełnienie twoich życzeń.
— Dobrze, postaram się jak najlepiej — przyrzekła Ania, kryjąc twarz na kolanach Maryli.
— Litościwy Ojcze Niebieski — tak mówią księża w kościołach, więc można pewnie i u siebie w domu tak mówić... czy nie? — przerwała, podnosząc na chwilę głowę. — Litościwy Ojcze Niebieski, dziękuję Ci za „Jezioro lśniących wód“, za „Białą drogę rozkoszy“, za „Królowę śniegu“ i za „Jutrzenkę“. Jestem Ci zato naprawdę niewymownie wdzięczna. To są wszystkie Twoje dobrodziejstwa, jakie sobie w tej chwili przypominam, i za które Ci się należy podziękowanie. Co się tyczy moich życzeń, jest ich tak wiele, że w tej chwili nie starczyłoby mi czasu na wyliczanie ich. Wymienię więc tylko dwa najważniejsze. Pozwól mi pozostać na Zielonem Wzgórzu i uczyń mnie piękną, gdy dorosnę.

Pozostaję z szacunkiem
Twoja Ania Shirley.

— No i cóż, dobrze? — spytała, spiesznie podnosząc się z kolan. — Gdybym była miała więcej czasu, z pewnością dobrałabym piękniejszych wyrażeń.
Trudno byłoby opisać uczucia biednej Maryli. Pocieszała się nieco przeświadczeniem, że ta niezwykle oryginalna modlitwa była skutkiem nieświadomości, nie zaś braku szacunku dziecka. Starannie otuliła Anię kołdrą, przyrzekając sobie w duchu, że nazajutrz każe jej się nauczyć prawdziwego pacierza. Wychodziła już z pokoiku, zabierając świecę, kiedy Ania przywołała ją znowu.
— Przypomniałam sobie właśnie — rzekła — że powinnam była powiedzieć „amen“, zamiast „z szacunkiem“. Przecież tak mówią księża w kościołach. Zapomniałam o tem, ale wiedziałam, że musi być jakieś zakończenie, więc dałam takie, jakie znalazłam raz w podręczniku do pisania listów. Czy pani sądzi, że to stanowi jaką różnicę?
— Nie, wątpię bardzo — rzekła Maryla. — Śpij spokojnie, dobranoc!
— Dziś mówię „dobra noc“ z czystem sumieniem — rzekła Ania, kryjąc głowę w poduszki.
Maryla wróciła do kuchni, postawiła świecę na stole i zwróciła się ku Mateuszowi.
— Wistocie, Mateuszu, czas najwyższy, aby ktoś przygarnął to dziecko i zajął się jego wychowaniem. Jest to prawie zupełna poganka. Czy uwierzyłbyś, że się nigdy w życiu nie modliła? Muszę zaraz jutro pójść na probostwo pożyczyć dla niej modlitewnik dla młodzieży. Zacznę ją też posyłać do szkoły niedzielnej, gdy tylko zdążę jej uszyć jakieś ubranie. Przewiduję, że będę miała ręce pełne roboty... Tak, tak, każdy musi mieć w życiu swój dział trosk. Dotąd wiodłam spokojny żywot. Teraz przyszła na mnie kolej ciężkich dni, i muszę się poddać z rezygnacją losowi.





ROZDZIAŁ VIII.

Zaczyna się wychowywanie Ani.

Z przyczyn, których narazie ujawnić nie chciała, Maryla dopiero po południu powiedziała Ani, że ją zatrzymuje na Zielonem Wzgórzu. Przed obiadem powierzała jej spełnianie rozmaitych zajęć i pilnem okiem przyglądała się jej pracy. Już po tych kilku godzinach przekonała się dostatecznie, że Ania była zręczną i posłuszną, chętną do pracy i pojętną uczennicą. Główną jej wadę stanowiła pewna skłonność do wpadania w zadumę. Wtedy podczas największej roboty zapominała o wszystkiem i dopiero głośna uwaga lub jakieś niezwykłe zdarzenie sprowadzały ją ku rzeczywistości.
Skończywszy po obiedzie zmywanie naczyń, Ania stanęła nagle przed Marylą z miną człowieka, gotowego do wysłuchania najgorszego wyroku. Wątła jej postać drżała od stóp do głów, twarzyczka była rozgorączkowana, oczy wydawały się prawie czarne. Złożywszy swe szczupłe dłonie, rzekła błagalnym tonem:
— Ach, panno Cutbert! Błagam, niechże mi pani powie, czy mnie odeślecie, czy też nie? Całe przedpołudnie starałam się być cierpliwą, ale teraz czuję, że nie potrafię dłużej znieść tej niepewności. To takie straszne uczucie! Proszę mi wreszcie powiedzieć!
— Nie przepłókałaś ścierki w ciepłej wodzie z sodą — odrzekła surowo Maryla. — Zanim zwrócisz się do mnie z pytaniami, zechciej to uczynić.
Ania pobiegła spełnić rozkaz, poczem powróciła do Maryli i utkwiła w jej twarzy błagające spojrzenie.
— Dobrze — odpowiedziała Maryla, nie mogąc na razie znaleźć nowej wymówki dla odwleczenia ostatecznej odpowiedzi. — Pomówię o tem z tobą. Brat mój i ja postanowiliśmy zatrzymać cię, rozumie się, o ile zechcesz być dobrą i posłuszną dziewczynką. Ale co się z tobą dzieje, dziecko?
— Płaczę — rzekła Ania zmieszana — tylko nie wiem, dlaczego? Cieszę się tak, jak tylko człowiek cieszyć się potrafi. Ach, cieszyć się to nie odpowiednie wyrażenie. Cieszyłam się z powodu białych kwiatów wiśni i z powodu Białej drogi rozkoszy, ale uczucie, obecnie doznawane, jest czemś więcej! Jestem szczęśliwa! Postaram się być taką dobrą! Będzie to bardzo trudna sprawa, przypuszczam, gdyż pani Tomas twierdziła zawsze, że jestem nieznośna. Ale uczynię, co tylko będę mogła. Chciałabym jednak wiedzieć, dlaczego płaczę?
— Przypuszczam, że dlatego, iż się wiecznie wzruszasz swemi myślami i przesadnemi wyobrażeniami — rzekła Maryla tonem nagany. — Usiądź na tem oto krześle i staraj się uspokoić. Boję się, że zbyt pochopna jesteś zarówno do płaczu jak i do śmiechu. Tak, pozostaniesz więc u nas, i postaramy się, by ci było dobrze. Będziesz uczęszczała do szkoły. Nie zaczniesz jednak nauki przed wrześniem, bo obecnie dwa tygodnie dzielą nas tylko od letnich wakacyj.
— A jak powinnam panią nazywać? — spytała Ania. — Czy mam zawsze mówić panno Cutbert? Czy nie mogłabym poprostu nazywać panią ciocią Marylą?
— Nie, nazywaj mnie tylko Marylą. Nikt nie mówi do mnie panno Marylo. Drażniłoby mnie to.
— A czy nie będą tego uważali za pewien brak szacunku? — ośmieliła się zaprotestować Ania.
— Co to, to nie. Staraj się tylko zawsze postępować z szacunkiem. Wszyscy w Avonlei, młodzi i starzy, nazywają mnie Marylą.
— Jabym jednak wolała mówić „ciociu Marylo“ — prosiła dalej Ania. — Nie miałam nigdy żadnej ciotki, ani krewnej... nawet babki. Zdawałoby mi się, że naprawdę należę do pani. Czy mogę mówić „ciociu“?
— Nie, nie jestem twoją ciotką i nie lubię dawać ludziom tytułów, których nie mają.
— Ależ mogłaby pani sobie wyobrazić, że jest moją ciocią!
— O, bynajmniej! Ja tego nie potrafię! — odrzekła Maryla sucho.
— Czy pani się nigdy nie zdaje, że rzeczy są często inne, niż są w rzeczywistości? — spytała Ania, szeroko otwierając oczy.
— Nie!
— Ach! — Ania głęboko westchnęła. — Panno... Ach, Marylo, jakże wiele pani traci.
— Nie uważam tego... Pocóż widzieć rzeczy innemi, jak są w rzeczywistości? — odpowiedziała Maryla. — Słuchaj, Aniu, wejdź do pokoju, tylko wytrzyj nogi i nie wpuść much — i podaj mi tę ilustrowaną kartę, co stoi na kominku. Jest tam wydrukowany cały „Ojcze Nasz“. Dzisiaj masz wolne popołudnie, użyjesz go na wyuczenie się na pamięć tej modlitwy; nie chcę takich modlitw, jakie słyszałam wczoraj wieczorem.
— Pewnie, że sprawowałam się nierozumnie — tłumaczyła się Ania. — Ale nie przywykłam inaczej. Nie można wymagać, by ktoś modlił się pięknie po raz pierwszy w życiu, wszak prawda? Położywszy się spać, ułożyłam sobie, jakem to pani przyrzekła, prześliczną modlitwę... Była prawie tak długa, jakby ją sam pastor napisał i taka poetyczna! Ale czy pani uwierzy? Zbudziwszy się dziś rano, nie pamiętałam ani jednego wyrazu! Obawiam się też, że nie potrafię już nigdy ułożyć równie pięknej. Nie wiem wprawdzie, dlaczego, ale po raz drugi nic się tak dobrze nie udaje. Czy pani to zauważyła?
— Ja nie, ale ty zauważ sobie, Aniu. Ilekroć każę ci co uczynić, zechciej natychmiast posłuchać, a nie zatrzymuj się dla rozprawiania w tej sprawie. Oto pójdź i zrób, com ci poleciła.
Ania natychmiast przeszła sienią do bawialki, ale długo nie powracała. Po dziesięciu minutach oczekiwania Maryla, zacisnąwszy wargi, poszła za nią. Zastała dziewczynkę, stojącą nieruchomo przed obrazem, zawieszonym pomiędzy oknami. Rączki skrzyżowała na plecach, błyszczące oczy wzniosła ku górze. Białe i zielone światło, płynące tu od jabłoni i dzikiego wina, oblewało małą postać blaskiem prawie nadziemskim.
— O czem myślisz, Aniu? — spytała ostro Maryla.
Ania z westchnieniem ocknęła się ze swej zadumy.
— O tem — rzekła, wskazując obraz, wcale dobrego pędzla, „Chrystus błogosławiący dzieci“. — Właśnie wyobrażałam sobie, że jestem jednem z nich, tą oto małą dziewczynką w niebieskiej sukience, stojącą w kącie, jakgdyby nie należała do nikogo, zupełnie jak ja... Wydaje się smutna i opuszczona, czy nie? Ręczę, że niema ani ojca, ani matki. Chcąc jednak otrzymać błogosławieństwo, wślizgnęła się w kącik, zdala od innych, spokojna, że nikt jej nie zauważy, prócz Niego. Jestem pewna, że wiem, jak jej było na duszy; serduszko jej dygotało, a ręce były zimne, jak moje wtedy, gdy się pytałam, czy mnie zatrzymacie? Lękała się, że On jej może nie zauważy? Ale On spostrzegł ją, wszak prawda? Starałam się wyobrazić sobie to wszystko! Jak ona zbliżała się coraz więcej i więcej, aż wreszcie znalazła się tuż obok, a wtedy On ją spostrzegł i położył Swą rękę na jej głowie. Ach, jakiż dreszcz rozkoszy musiał ją przeniknąć!... Pragnęłabym tylko, aby malarz nie przedstawił Go takim smutnym i zasępionym! Chociaż taką jest Jego twarz na wszystkich obrazach, nie wiem czy Maryla to zauważyła? nie sadzę, aby tak smutnie wyglądał, bo wtedy dzieci niezawodnieby się Go lękały.
— Aniu — rzekła Maryla, sama dziwiąc się temu, że już dawno nie przerwała dziewczynce. — Nie wolno ci tak mówić. Jest to brak szacunku... zupełny brak szacunku.
Oczy Ani wyraziły zdumienie.
— Ach, ja czuję tyle szacunku.. Proszę mi wierzyć, że nie miałam nic złego na myśli.
— O, wierzę bardzo. Ale o niektórych sprawach nie wolno tak rozprawiać. Chciałam ci jeszcze na coś zwrócić uwagę, Aniu! Kiedy cię posyłam po cokolwiek, wracaj natychmiast, a nie zatrzymuj się i nie gap się, jak przed tym obrazem. Pamiętaj o tem! A teraz weź tę kartę i chodź ze mną do kuchni. Tak, siądź w kącie i naucz się tej modlitwy na pamięć.
Ania oparła przyniesiony arkusz o dzban pełen kwiatów jabłoni, który ustawiła przy obiedzie dla przystrojenia stołu — Maryla udała, że nie zauważyła tej dekoracji — i, oparłszy twarz na dłoniach, spoglądała przez kilka chwil w milczeniu na wydrukowane wyrazy.
— To mi się podoba — rzekła wreszcie. — Jakież to piękne! Jużem to raz słyszała, kiedy rektor w niedzielnej szkole Domu Sierot odczytywał te zdania głośno. Ale wówczas nie podobało mi się wcale, bo mówił jękliwym i monotonnym głosem. Czułam wprost, że on uważa modlitwę za czynność bardzo nudną. To nie jest poezja, a jednak wywiera wrażenie poezji. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje“. Czy nie brzmi to jak muzyka?! Ach, tak się cieszę, że mi pani... Maryla kazała się tego nauczyć.
— Ucz się i bądź cicho — rzekła krótko Maryla.
Ania przysunęła ku sobie wazon z kwiatami jabłoni, aby móc od czasu do czasu ucałować różowy pączek, a następnie kilka chwil uczyła się pilnie.
— Marylo — spytała potem — czy Maryla myśli, że będę mogła zdobyć sobie w Avonlei przyjaciółkę od serca?
— Co... jaka przyjaciółkę?
— Od serca... taką najserdeczniejszą, której mogłabym powierzać wszystkie uczucia. Całe życie marzyłam o niej! Nigdy nie odważyłam się przypuszczać, że mogłoby się to stać w rzeczywistości! Ale teraz tyle moich najcudniejszych snów się ziściło, że kto wie, czy i ten także... Czy Maryla sądzi, że to byłoby możliwe?
— Djana Barry mieszka w pobliżu nas, na Sosnowem Wzgórzu, i jest prawie w twoim wieku. To bardzo miła dziewczynka, i kto wie, czy nie byłaby dla ciebie odpowiednią towarzyszką zabaw. Obecnie niema jej tutaj, gdyż pojechała w odwiedziny do ciotki swej, do Carmody. Ale przebywając z nią, musiałabyś zwracać baczną uwagę na swe sprawowanie, bo pani Barry jest bardzo wymagająca. Nie pozwoli córeczce zadawać się ze źle wychowaną dziewczynką.
Ania patrzyła na Marylę poprzez kwiaty jabłoni oczami pełnemi zaciekawienia.
— Jak ta Djana wygląda? Nie ma rudych włosów, prawda? Z pewnością nie! Dość smutne, że ja jestem ruda! Uchowaj, Boże, od tego moją serdeczną przyjaciółkę.
— Djana jest bardzo ładna. Ma czarne włosy, czarne oczy i różowe policzki. Jest niezmiernie miła i dzielna, a to więcej warte, niż być piękną!
Maryla miała przygotowaną wiązankę nauk moralnych, jakiemi uważała za odpowiednie okraszać każde zdanie, kierowane do dziecka, zaczynającego swą naukę wychowania.
Ale Ania lekko zdmuchnęła morał, a zatrzymała się tylko na zachwycających nadziejach, jakie się przed nią otwierały.
— Jak to dobrze, że ona taka ładna! Jeżeli się jest brzydką, co dla mnie jest rzeczą, nie dającą się zmienić, przyjemnie jest mieć choć ładną przyjaciółkę. Pani Thomas, u której mieszkałam, miała w swoim bawialnym pokoju oszkloną biblioteczkę, ale bez książek. Pani Thomas przechowywała w niej swą najdroższą porcelanę i słoiki z konfiturami, o ile je miała naturalnie. Połowa drzwi była stłuczona. Pan Thomas stłukł ją którejś nocy, gdy powrócił do domu pijany. Ale jedna szyba pozostała cała, i, przeglądając się w niej, wyobraziłam sobie, że z tamtej strony w szafie znajduje się dziewczynka, moja rówieśnica. Nazwałam to moje odbicie Kasieńką, i przyjaźniłyśmy się bardzo, bardzo. Potrafiłam rozmawiać z nią całemi godzinami, szczególniej w niedzielę. Zwierzałam jej się z wszystkiego. Kasieńka była moją jedyną pociechą i radością! Wyobrażałyśmy sobie, że szafka jest zaczarowana, i gdybym tylko potrafiła wymówić odpowiednie zaklęcie, mogłabym ją otworzyć i wejść do salki, zamieszkałej przez Kasieńkę, mogłabym zająć miejsce porcelany i konfitur. Wtedy Kasieńka wzięłaby mnie za rękę i zaprowadziła w cudowne miejsce, pełne kwiatów, słońca i elfów, gdziebyśmy żyły w wiecznem szczęściu.
Przeniósłszy się do pani Hamond, martwiłam się niezmiernie, że opuszczam Kasieńkę. I ona czuła się z tego powodu bardzo nieszczęśliwą. Jestem tego pewna, bo widziałam poprzez szybę, jak płakała, przesyłając mi całusy. U pani Hamond nie było bibljoteki. Ale poza rzeką, niedaleko domu rozciągała się zielona dolina, gdzie mieszkało najpiękniejsze echo. Oddawało ono dokładnie każdy wyraz, nawet wówczas, gdy się niezbyt głośno mówiło. Więc wyobraziłam sobie, że była to dziewczynka, imieniem Violetta, z którą się bardzo zaprzyjaźniłam i którą bardzo pokochałam? prawie tak jak Kasieńkę; niezupełnie, ale prawie. Wieczorem przed wyjazdem do Domu Sierot poszłam pożegnać Violettę, a pożegnanie jej brzmiało tak smutno, tak smutno, miała łzy w głosie... Przywiązałam się do niej tak bardzo, że nie potrafiłam wyobrazić sobie nowych przyjaciółek w Domu Sierot. A zresztą tam nie było pola dla imaginacji...
— Sądzę właśnie, że to było dobre — rzekła Maryla sucho. — Nie uznaję takich głupstw. Pragnęłabym, byś znalazła prawdziwą przyjaciółkę, bo wtedy skończyłabyś z tem „wyobrażaniem sobie“. Nie opowiadaj też nigdy pani Barry o twojej Kasieńce ani o Violecie, bo pomyśli, że bajesz.
— O co to, to nie... Zresztą nie potrafiłabym wcale mówić o tem z pierwszą lepszą osobą... pamięć tych przyjaciółek jest mi zbyt drogą... Sądziłam, coprawda, że one zainteresują Marylę. Ach, oto wielka pszczoła wyfrunęła wprost z kwiatu jabłoni. Jakże cudnie musi być mieszkać w kwiecie jabłoni! Usypiać w nim, podczas gdy wiatr kołysze do snu! Gdybym nie była człowiekiem, pragnęłabym być pszczołą i mieszkać w kwiatach.
— Wczoraj pragnęłaś być mewą — przypomniała Maryla. — Uważam, że jesteś bardzo zmienną. Kazałam ci nauczyć się modlitwy, nie rozmawiać. Zdaje się jednak, że to dla ciebie niemożliwe, o ile masz kogoś, co może słuchać twej paplaniny. Pójdź więc do swego pokoju i ucz się.
— Ależ umiem już prawie całą... oprócz ostatniego wiersza.
— Tem lepiej. Zrób jednak, co ci każę. Pójdź do swego pokoju, skończ się uczyć i poczekaj tam, dopóki nie zawołam, byś mi pomogła przygotować herbatę.
— Czy nie mogłabym zabrać kwiatu jabłoni dla towarzystwa? — prosiła Ania.
— Nie potrzeba, byś zaśmieciła pokój kwiatami. Należało pozostawić je na drzewie.
— Wahałam się też, zanim je zerwałam — rzekła Ania. — Czułam prawie, że nie powinnam niszczyć ich krótkiego życia, ja także nie chciałabym być zerwaną, jeślibym była kwiatem... Ale pokusa była nieprzezwyciężona. Co Maryla czyni, kiedy ją spotyka pokusa nieprzezwyciężona?
— Aniu, czyś nie słyszała, żem ci kazała pójść do swego pokoiku?
Ania z głębokiem westchnieniem udała się na górę i usiadła w fotelu obok okna.
— No, tak, modlitwę już umiem. Nauczyłam się ostatniego wiersza, idąc po schodach. Teraz wyobrażę sobie, jak pokój ten niby wygląda i będę się w nim bawiła... Podłoga pokryta jest dywanem z białego aksamitu, osypanym ponsowemi różami. U okien wiszą ponsowe jedwabne portjery. Ściany są zawieszone makatami, haftowanemi złotem i srebrem. Meble są mahoniowe. Nie widziałam wprawdzie nigdy mahoniu, ale to brzmi tak bogato. Tutaj stoi sofa, zarzucona miękkiemi poduszkami z różowego, czerwonego, błękitnego i złotawego jedwabiu. Leżę sobie wygodnie, przytulona do nich. Widzę odbicie mojej postaci w tem wspaniałem zwierciadle, stojącem naprzeciw mnie. Jestem wysoka i smukła, mam na sobie suknię z białych koronek, suknię powłóczystą, perły na szyi i perły w uszach. Mam włosy czarne jak noc, a płeć białą jak najlepsza kość słoniowa. Nazywam się lady Kordelja Fitzgerald... No, ależ tak nie jest... nie potrafię się zapomnieć tak dalece, aby mi się to wydało rzeczywistem!
Skoczyła do maleńkiego lusterka i obejrzała się w niem. Chuda, piegowata twarzyczka i poważne szare oczy wyjrzały ku niej.
— Jesteś najzwyczajniej Ania z Zielonego Wzgórza — rzuciła surowo — i widzę cię taką, jaką jesteś, wtedy nawet gdy wmawiasz sobie, żeś lady Kordelja Fitzgerald. Ale jest miljon razy lepiej być Anią z Zielonego Wzgórza, niż Anią z nikąd, czy nie?
Cofnęła się, serdecznie ucałowała odbicie swej postaci i doszła do otwartego okna.
— Dobry wieczór, najdroższa Królowo Śniegu! I dobry wieczór, wy, drogie brzózki w Dolinie! Dobry wieczór, kochany szary domku tam, na wzgórzu! Ciekawam, czy Djana zostanie moją serdeczną przyjaciółką? Mam nadzieję, że tak; będę ją tak gorąco kochała! Lecz nie zapomnę nigdy Kasieńki i Violetty. Dotknęłoby je to srodze, a ja nie chcę zadrasnąć niczyich uczuć, nawet uczuć małej dziewczynki z bibljoteczki lub dziewczynki echa. Będę je wspominała codziennie i będę im przesyłała całusy.
Końcami palców przesłała kilka całusów poza jabłoń i, oparłszy brodę na rękach, zatonęła znowu w słodkich marzeniach.





ROZDZIAŁ IX.

Oburzenie pani Linde.

Dwa tygodnie minęły od przybycia Ani na Zielone Wzgórze, a pani Linde nie zjawiła się jeszcze, by ją obejrzeć. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że nie było to z jej winy. Ciężka influenza zmusiła tę czcigodną niewiastę do pozostania w domu. Pani Małgorzata rzadko chorowała i żywiła wyraźną pogardę dla osób słabowitych. Influenzę uważała też nie za chorobę, lecz za pewnego rodzaju karę Opatrzności. Lecz skoro tylko lekarz pozwolił jej wyjść z domu, natychmiast pospieszyła na Zielone Wzgórze, ciekawa poznać przyjętą przez Cutbertów sierotę, co do której najrozmaitsze gadki i domysły krążyły pośród mieszkańców Avonlei.
Ania zużytkowała jak najlepiej każdą chwilę tych minionych dwóch tygodni. Zaznajomiła się już z każdem drzewem i z każdym krzaczkiem koło domu. Odkryła maleńką ścieżynę, biegnącą z przed drzwi kuchni poprzez sad jabłkowy do gęstych gajów i odnalazła jej dalszy ciąg, wijący się wzdłuż brzegu strumienia i poza most, przez kępy sosen i pod sklepieniem splecionych ze sobą dzikich drzew wiśniowych, wokoło pagórków, przystrojonych paprociami i pod kołyszącemi się koronami olch i jesionów.
Zaprzyjaźniła się ze źródłem tam w dolinie, z cudnie głębokiem, lodowem a kryształowem źródłem. Otoczone ono było czerwonym żwirem i ocienione wielkiemi paprociami, których liście podobne były do palm. Poprzez to źródło położona była wąska kładka. Wiodła ona kroki Ani ku lasem przystrojonemu wzgórzu, gdzie panował wieczny zmrok pod grubemi, gęsto rosnącemi jodłami i choinami. Jedynemi kwiatami tam były mirjady zachwycających konwalijek, tych najpospolitszych i najmilszych kwiatów leśnych, oraz blade, powiewne astry, niby duszyczki zeszłorocznych kwiatów. Cienkie pajęczyny unosiły się jak srebrne nici pomiędzy drzewami, zaś gałązki i szyszki sosen zdawały się szeptać i serdecznie gawędzić ze sobą.
Wszystkie te wycieczki w celu owych czarujących odkryć odbywały się w godzinach, przeznaczonych na zabawę. Po powrocie dziewczynka zarzucała Mateusza i Marylę opowiadaniami o wszystkiem, co „odkryła“. Mateusz nie skarżył się na to, słuchał, milcząc, z uśmiechem zadowolenia na ustach. Maryla pozwalała na to „bajanie“, dopóki nie spostrzegła, że się niem sama zaczyna interesować. Wówczas bowiem zawsze przerywała potok wymowy Ani krótkim rozkazem zamknięcia ust.
Kiedy pani Małgorzata nadeszła, Ania znajdowała się w sadzie od strony kuchni. Zacna niewiasta zbliżyła się powoli, krocząc poważnie poprzez soczyste trawy, gdzie kępki kwiatów kołysały się w czerwieni zachodzącego słońca. W rozmowie z Cutbertami znalazła taką dobrą sposobność opisywania wszystkich szczegółów swej choroby, z tak widocznem zadowoleniem zatrzymywała się, przypominając każde podwyższenie temperatury i każde wahanie rekonwalescencji, że Maryla przyszła do wniosku, iż nawet influenza może dać pewne zadowolenie.
Po wyczerpaniu wszystkich szczegółów pani Małgorzata dotknęła właściwego celu swych odwiedzin.
— Zadziwiające rzeczy opowiadano mi o tobie, Marylo, i o Mateuszu.
— Sądzę, że nie byłaś więcej zdziwiona, niż ja — odpowiedziała Maryla. — Teraz pogodziłam się już z tą niespodzianką.
— Była to wistocie niezwykle przykra pomyłka — odrzekła ze współczuciem pani Małgorzata. — Czy nie możnaby odesłać małej?
— Właściwie mogliśmy byli to uczynić, lecz postanowiliśmy dać spokój. Mateusz polubił ją bardzo, a i ja muszę przyznać, że mi się spodobała, pomimo że, naturalnie, ma pewne wady. Dom nasz odżył niejako. To taki jasny promyczek! takie miłe stworzenie!
Maryla powiedziała więcej, niż początkowo miała zamiar, gdyż wyczytała na twarzy pani Linde bardzo wyraźną naganę.
— Ciężką odpowiedzialność wzięłaś na swe barki — rzekła znowu pani Linde, tembardziej, że nie masz wszakże najmniejszego doświadczenia w postępowaniu z dzieckiem. Z pewnością nie znasz prawie wcale jej charakteru, a nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się wyrodzi z takiego obcego stworzenia. Nie chcę ci jednak odbierać odwagi, Marylo.
— Nie potrafiłabyś tego uczynić — odpowiedziała Maryla sucho. — Nie waham się z chwilą, gdy raz co postanowię. Ale może chcesz zobaczyć Anię? Zawołam ją.
Po chwili wpadła Ania z twarzyczką rozpromienioną z powodu jakiegoś nowego „odkrycia“ w sadzie. Lecz zdumiona niespodzianą obecnością obcej osoby, nieśmiało zatrzymała się u drzwi. Niewątpliwie wyglądała dość dziwacznie w krótkiej i ciasnej, domowej roboty sukience, przywiezionej z Domu Sierot, z pod której chude jej nogi wydawały się jeszcze dłuższe, niż były wistocie. Piegi na twarzy żółciły się, liczniejsze i widoczniejsze, niż kiedykolwiek. Wiatr rozwiał jej włosy w niezwykłym nieładzie, a barwa wydawała się jeszcze bardziej ognistą, niż kiedykolwiek.
— To pewne, że nie przygarnęli cię ze względu na twoją urodę — wyraziła się pani Linde, przesadnie nadymając usta.
Należała ona do osób, szczycących się tem, że bezwzględnie i wprost wypowiadają swe zdanie każdemu.
— Jakież to chude i nędzne stworzenie, Marylo! Zbliż się, dziecko, niech ci się lepiej przyjrzę! Ach, czy kto widział kiedy podobne piegi! A włosy czerwone, istna marchew! Chodźże bliżej, mała, powiadam ci!
Ania zbliżyła się, lecz wcale nie w ten sposób, jak pani Małgorzata tego oczekiwała. Jednym susem przeskoczyła kuchnię i znalazła się obok mówiącej z twarzyczką zapłonioną od gniewu, z drgającemi ustami, drżąca z rozgoryczenia od stóp do głów.
— Nienawidzę panią! — zawołała głosem przytłumionym, tupiąc nogą o podłogę. — Nienawidzę panią!... Nienawidzę panią!... — wołała głośniej za każdym wyrazem. — Jakiem prawem śmie mnie pani nazywać chudą i brzydką? Jakiem prawem pani mówi, że jestem piegowata i ruda? Czy to moja wina? Pani jest niewyrozumiałą, szorstką, pozbawioną uczucia kobietą!
— Aniu! — zawołała Maryla strwożona.
Ale Ania stała wprost pani Linde z głową wysoko podniesioną, z pałającemi oczami, z rękami zaciśniętemi. Od jej całej postaci wiało jakiemś cierpieniem, pełnem oburzenia.
— Jak śmie pani mówić o mnie to wszystko? — powtarzała gwałtownie. — Coby też pani uczyniła, gdyby tak się o pani wyrażono? Coby też pani sobie pomyślała, jeśli powiedzianoby jej, że jest niezgrabna i tęga, oraz że nie posiada prawdopodobnie ani źdźbła wyobraźni? W tej chwili mało mnie obchodzi, że ranię pani uczucia! Przeciwnie, wiem, że je ranię! Nikt nigdy nie postąpił wobec mnie tak niegodziwie, nikt, prócz pijanego męża pani Thomas! I nigdy pani tego nie wybaczę! Nigdy!
Tupnięcie. I jeszcze raz tupnięcie.
— Czy ktokolwiek widział kiedy coś podobnego? — zawołała oburzona pani Małgorzata.
— Aniu, pójdź do swego pokoju i nie wychodź, dopóki ja tam nie przyjdę! — rzekła Maryla, z trudnością odzyskując panowanie nad sobą.
Ania rozpłakała się i popędziła przez drzwi do sieni, które rzuciła za sobą z całych sił i, jak wicher, pomknęła po schodach na górę. Silny trzask na facjatce oznajmił, że drzwi jej pokoju rzucone zostały z niemniejszą gwałtownością.
— O, nie zazdroszczę ci wychowania tej osóbki — rzekła z niewysłowioną ironią pani Małgorzata.
Maryla otworzyła usta, by wyrzec coś usprawiedliwiającego czy potępiającego... Lecz to, co wyrzekła, pozostało dla niej niewytłumaczone zarówno wówczas jak i potem.
— Nie powinnaś była szydzić z jej powierzchowności, Małgorzato.
— Marylo Cutbert, chyba że nie masz zamiaru bronić tego dzikiego postępowania, którego świadkami tylko co byłyśmy — rzekła oburzona pani Linde.
— Nie — odpowiedziała powoli Maryla — wcale nie mam zamiaru stawać w jej obronie. Ania postąpiła bardzo brzydko i otrzyma odemnie surową naukę. Lecz musimy uwzględnić pewne okoliczności. Nie uczyli jej nigdy tego, co należy, a czego nie należy czynić. A ty stanowczo byłaś dla niej zbyt okrutna.
Maryla nie potrafiła wstrzymać się od tej ostatniej uwagi, pomimo że znowu sama się sobie dziwiła. Pani Małgorzata wstała z miną obrażonej dumy i godności.
— Tak, widzę, Marylo, że będę musiała bardzo rachować się ze słowami, jeśli należy głównie mieć względy dla uczuć rozmaitych sierot, przywiezionych niewiadomo skąd... O, nie gniewam się, bynajmniej, nie lękaj się tego! Jest mi tylko za bardzo ciebie żal i nie mogę się na was gniewać. Ale przeżyjesz niejedną ciężką chwilę z tem dzieckiem. Jeśli jednak posłuchasz mojej rady — czego przypuszczalnie nie zrobisz, pomimo, że zasługuję na zaufanie, bo przecież wychowałam dziesięcioro dzieci i pochowałam dwoje — to daj jej tę surową „nauczkę“, o której mówiłaś, brzozową rózgą. Zdaje mi się, że to byłoby najwymowniejszą nauką dla tego rodzaju dziewczyny. Charakter jej jest pewnie równie ognisty, jak i jej włosy. No, do widzenia, Marylo! Mam nadzieję, że od czasu do czasu wstąpisz mnie odwiedzić, tak jak to dotąd bywało. Nie przypuszczasz chyba, abym ja się śpieszyła z następnemi odwiedzinami, z chwilą, gdy można tu być narażonym na tego rodzaju przyjęcie. Coś podobnego bowiem przekracza granice mego doświadczenia.
I pani Małgorzata z wielką godnością i szacunkiem dla swej okrągłej figury podniosła się i powoli ruszyła w drogę, zaś Maryla, przybrawszy bardzo surowy wygląd, udała się do pokoiku na facjatce.
Idąc po schodach, zawahała się jednak, niepewna, co powinna uczynić. Nie była wcale zgorszona, ani zirytowana tem, co się zdarzyło. Co za nieszczęsny traf, że Ania właśnie wobec pani Małgorzaty Linde okazała się taką złośnicą! I nagle Maryla przyszła do wniosku, że czuje jakby upokorzenie z powodu tego zajścia, niż przykrość z odkrycia popędliwości u swej wychowanki. Jakże więc należało ją ukarać? Przyjacielska rada użycia różdżki brzozowej — o błogosławionem działaniu której świadczyć powinny były wszystkie dzieci pani Małgorzaty, nawet powstałe z grobów — nie przypadła do gustu Maryli. Nie wyobrażała sobie, czyby potrafiła bić dziecko. Należało jednak poszukać innego sposobu, aby dać poznać Ani stopień jej przewinienia.
Maryla zastała Anię leżącą w łóżku. Dziewczynka płakała gorzko, nie zwracając bynajmniej uwagi na to, że zakurzonem obuwiem brudziła bieliznę pościelową.
— Aniu — rzekła Maryla tonem wcale niesurowym.
Nie było odpowiedzi.
— Aniu — mówiła już trochę ostrzej — zejdź natychmiast z łóżka i posłuchaj tego, co ci powiem.
Ania zerwała się i usiadła wyprostowana na krześle tuż obok. Twarzyczka jej była opuchnięta i zalana łzami. Oczy nieruchomo utkwiła w podłodze.
— Ładnie postąpiłaś, Aniu! Czy ci nie wstyd?
— Ona nie miała prawa nazwać mnie brzydką i rudą — odpowiedziała dziewczynka z uporem i niechętnie.
— Tyś także nie miała prawa wpaść w taki gniew i przemówić do niej w podobny sposób, Aniu. Wstydziłam się za ciebie... naprawdę wstydziłam się. Pragnęłam, byś się okazała grzeczną i uprzejmą wobec pani Linde, a tymczasem ty tak mnie zmartwiłaś. Nie pojmuję, dlaczego tak bardzo dotknęło cię powiedzenie pani Linde, że jesteś chuda i masz czerwone włosy. Wszakżeś nieraz sama mówiła o tem.
— Ależ to wielka różnica, jeśli ktoś sam o sobie coś mówi, a słyszy, że kto inny to czyni i to jeszcze w sposób szyderczy — odpowiedziała Ania ze łzami w głosie. — Pani myśli zapewne, że mam bardzo niedobry charakter. Ale cóż mogę na to poradzić? Kiedy pani Linde zaczęła w ten sposób mówić do mnie i patrzała takim pogardy pełnym wzrokiem, nagle coś jakby zerwało się we mnie i popchnęło mnie naprzód. Musiałam jej odpowiedzieć.
— Pięknieś się przedstawiła, to nie ulega wątpliwości... Pani Linde zdobyta ładną historyjkę do opowiadania pośród znajomych. A że opowiadać będzie... możesz być tego pewna. Bardzo źle się stało, żeś nie potrafiła zapanować nad sobą, Aniu.
— Czyby też pani potrafiła, gdyby jej ktoś powiedział tak wprost, że jest chuda i brzydka? — broniła się Ania ze łzami.
Nagle dawne wspomnienie odżyło w pamięci Maryli. Była bardzo młodą dziewczynką, kiedy razu pewnego usłyszała, jak któraś z jej ciotek rzekła do drugiej: Szkoda, że to takie brzydkie, blado-żółte stworzenie!“ Maryla kończyła już lat pięćdziesiąt, a dotąd nie zapomniała owej chwili.
— Nie twierdzę, że pani Linde postąpiła słusznie, mówiąc w ten sposób do ciebie, Aniu — dodała łagodniej. — Małgorzata jest zbyt szczera. Nie usprawiedliwia to jednak wcale twego postępku. Jest to osoba starsza, obca i u mnie w gościnie; potrójny powód, abyś się wobec niej odpowiednio zachowywała. Tymczasem byłaś niegrzeczna i zuchwała — tutaj Maryla wpadła na pomysł kary — pójdziesz więc do niej do mieszkania i powiesz, że jest ci bardzo przykro, żeś tak brzydko wobec niej postąpiła, i poprosisz ją o przebaczenie.
— Nie uczynię tego — odpowiedziała Ania ponuro i stanowczo. — Niech mnie Maryla ukarze w jakikolwiek inny sposób. Może mnie zamknąć w ciemnym, wilgotnym lochu, zamieszkanym przez węże i jaszczurki, może za pożywienie dawać mi jedynie chleb i wodę, a nie będę się skarżyła... Ale nie mogę prosić pani Linde o przebaczenie.
— Nie przywykliśmy zamykać ludzi w ciemnych, wilgotnych pokojach — rzekła Maryla sucho. — W Avonlei nigdy nie istniało nic podobnego. Ale powinnaś i musisz przeprosić panią Linde; w przeciwnym razie pozostaniesz w swoim pokoju do chwili, aż przyrzekniesz, że to uczynisz.
— Więc pozostanę w nim na zawsze — rzekła Ania drżącemi usty — bo nie mogę powiedzieć pani Linde, że jest mi przykro, iż tak postąpiłam. Jakże mogłabym to powiedzieć? Wszakże nie jest mi przykro! Martwi mnie, żem Maryli zrobiła przykrość, ale cieszę się bardzo, że jej powiedziałam, co czuję. Sprawiło mi to zadowolenie. Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro, jeśli tak nie jest. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, żeby mi było przykro.
— Może wyobraźnia twoja będzie skłonniejsza do ustępstw jutro rano — rzekła Maryla, zabierając się do odejścia. — Masz noc do zastanowienia się nad swojem sprawowaniem i do zmiany zdania. Przyrzekłaś mi sprawować się jak najlepiej, jeśli zatrzymamy cię na Zielonem Wzgórzu. Tymczasem dziś po południu dałaś dowód, że nie pamiętasz o swej obietnicy.
Rzekłszy te wyrazy, Maryla odeszła do kuchni, stroskana i zirytowana. Była zarówno niezadowolona z Ani, jak i z siebie, gdyż ilekroć przypomniała sobie niezwykle osłupiały wyraz twarzy przysadzistej pani Małgorzaty, usta jej drgały i uczuwała nieprzepartą ochotę roześmiać się serdecznie.





ROZDZIAŁ X.

Wyznanie winy.

Tego wieczoru Maryla nie powiedziała Mateuszowi o tem, co zaszło. Lecz kiedy i nazajutrz rano Ania trwała w swym uporze, należało wytłumaczyć mu jej nieobecność przy śniadaniu. Opowiedziała więc owo zajście, starając się położyć nacisk na niesłychanie zuchwałe zachowanie się dziewczynki.
— Dobrze się stało, że pani Małgorzata usłyszała parę słów prawdy. Jest to nieznośna kumoszka, lubiąca zawsze zajmować się cudzemi sprawami — rzekł Mateusz.
— Ależ, Mateuszu, nie rozumiem cię wistocie. Wiesz dobrze, że sprawowanie Ani było naganne, a jednak usprawiedliwiasz ją. Niedługo powiesz, że wogóle nie zasłużyła na karę.
— No nie... niezupełnie... — rzekł Mateusz trochę niepewnym tonem. — Uznaję, że powinna otrzymać lekką karę... Ale nie bądź dla niej zbyt surowa, Marylo. Pamiętaj, że to dziecko nigdy nie miało bliskich, którzyby ją uczyli tego, co słuszne. W każdym razie ty... ty jej dasz coś do jedzenia, prawda?
— Czyś słyszał kiedykolwiek, abym głodem zmuszała kogo do pewnych czynów? — spytała Maryla urażona. — Będzie jadała o zwykłej porze dnia, i ja sama usługiwać jej będę. Ale pozostanie na górze, dopóki nie zgodzi się przeprosić panią Linde. Stanowczo, Mateuszu.
Śniadanie, obiad i wieczerza minęły w milczeniu... Ania bowiem była nieobecna. Za każdym razem Maryla zanosiła na facjatkę suto zapełnioną tacę, lecz potrawy wracały prawie nietknięte. Mateusz niespokojnem okiem przypatrywał się zawartości talerzy, kiedy wieczorem zostały odniesione do kuchni. Czyby Ania przez cały dzień nic nie jadła?
Kiedy Maryla tegoż wieczoru poszła sprowadzić krowy z pastwiska do obory, Mateusz, zajęty przy zabudowaniach gospodarskich, wymknął się ukradkiem, jakby miał popełnić jaki czyn zbrodniczy, i wpadł na schody, prowadzące na facjatkę. Zazwyczaj bywał tylko w małym kurytarzu pomiędzy kuchnią a swoją skromną sypialką, rzadko kiedy odważał się wejść do bawialni, co najwyżej podczas odwiedzin rodziny pastora. Na górze zaś był po raz ostatni, gdy pomagał Maryli wyklejać tapetą pokoik gościnny. Było to jeszcze przed czterema laty.
Cicho przeszedł maleńką górną sionkę i stał parę chwil w milczeniu u progu pokoiku Ani, wreszcie odważył się zapukać i, odemknąwszy drzwi, zajrzał wewnątrz.
Ania siedziała u okna, na żółtem krześle, i smutnym wzrokiem patrzała na sad. Wyglądała tak nędznie i nieszczęśliwie, że serce Mateusza ścisnęło się żalem. Cichutko zamknął drzwi i na palcach zbliżył się do niej.
— Aniu — szepnął, jakby lękając się, że go kto usłyszy — cóż ty porabiasz, dziecino? jakże się masz?
Ania uśmiechnęła się blado.
— Bardzo dobrze, wyobrażam sobie wiele różnych rzeczy, a to pomaga do spędzania czasu. Rozumie się, że samotność nie jest przyjemna. Ale nie szkodzi, że wcześniej do niej przywyknę.
I uśmiechnęła się znowu, śmiało spoglądając w przyszłość długich lat samotnego zamknięcia, które sądziła, że ją oczekiwało.
Mateusz przypomniał sobie, że należało szybko powiedzieć, o co mu chodziło, bo Maryla mogła nadejść każdej chwili.
— Posłuchaj, Aniu, czy nie sądzisz, że lepiej byłoby uczynić to, co Maryla chce, i pozbyć się tej sprawy? — szepnął. — Wszakże wiesz dobrze, że będziesz zmuszona to uczynić, Aniu... wcześniej czy później, bo Maryla jest bardzo stanowcza... niezmiernie stanowcza. Uczyń to jak możesz najprędzej, a pozbędziesz się troski.
— Czy pan ma na myśli przeproszenie pani Linde?
— Tak, przeproszenie... to jest odpowiedni wyraz... — rzekł Mateusz śpiesznie. — Należy skończyć z tą całą sprawą. Właśnie chciałem cię o to prosić.
— Przypuszczam, że potrafiłabym to uczynić, jeśli panu na tem zależy — rzekła Ania po chwili namysłu. — Teraz mogłabym powiedzieć, że jestem zmartwiona, bo jestem nią naprawdę. Ale nie byłam wcale zmartwiona wczoraj wieczorem. Byłam wściekła, całą noc byłam wściekła! Wiem o tem, bo zbudziłam się trzykrotnie i za każdym razem byłam równie zirytowana. Ale dziś rano wszystko minęło. Nie byłam już wcale zła, miałam tylko przykre jakieś uczucie tego, co zaszło. Wstydziłam się za siebie. Ale nie potrafiłabym pójść wyznać to pani Linde. Byłoby to tak bardzo upokarzające. Dlatego postanowiłam, że raczej pozostanę tu przez całe życie, niż przeproszę tę kobietę... Ale teraz.. dla pana zrobiłabym wszystko... jeśli panu rzeczywiście na tem zależy...
— Bez wątpienia zależy mi na tem... Jest tak strasznie pusto bez ciebie, na dole. Idź więc i załatw to... jesteś dzielną dziewczynką!
— Dobrze — odpowiedziała Ania z rezygnacją. — Gdy Maryla powróci, powiem jej, że żałuję tego, co się stało.
— Bardzo dobrze... bardzo dobrze, Aniu. Tylko nie wspominaj Maryli, że ja mówiłem z tobą w tej sprawie. Pomyśli sobie, że wtrącam się do tego, co nie powinno mnie obchodzić.
— Dzikie rumaki nie wydrą z mej duszy tej tajemnicy — obiecała uroczyście Ania. — A zresztą czy dzikie konie potrafiłyby wydrzeć komu tajemnicę?
Ale Mateusz odszedł już, zdziwiony, że mu się tak łatwo powiodło. Maryla zaś, powróciwszy, została przyjemnie zdziwiona, usłyszawszy głośne wołanie z góry: „Marylo!“
— Cóż takiego? — spytała, wchodząc do sieni.
— Żałuję, że się względem pani Linde tak uniosłam i postąpiłam niegrzecznie... Chciałabym pójść przeprosić ją za to.
— Dobrze zrobisz.
Maryla tonem bynajmniej nie zdradziła ulgi, jaką ta wiadomość jej sprawiła. Bezustannie bowiem przemyśliwała co uczyni, jeśli Ania nie zechce ustąpić.
— Przyjdę do ciebie, gdy skończę dojenie krów.
W pół godziny potem Maryla z Anią szły Aleją; pierwsza wyprostowana z miną trjumfującą, druga z głową spuszczoną i przygnębiona. Lecz po kilku chwilach smutek Ani znikł jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Podniosła głowę i lekkim krokiem szła naprzód. Oczy utkwiła w zachodzące słońce, a całą jej istotę przeniknęła jakaś gwałtem tłumiona wesołość. Maryla z niezadowoleniem zauważyła tę zmianę. Nie była to żałująca pokutnica, jaką pragnęła przedstawić srodze dotkniętej pani Linde.
— O czem myślisz, Aniu? — spytała.
— Myślę o tem, co mam powiedzieć pani Linde — odrzekła Ania zadumana.
Było to w porządku albo prawie w porządku. Lecz Maryla nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś nie dopisało w jej programie kary... Ania nie powinna była mieć tak zadowolonej ani pewnej siebie miny.
A zadowoloną i pewną siebie pozostała Ania do chwili, kiedy znalazła się wobec pani Linde, siedzącej nad robotą u okna swej kuchni. Wtedy radość znikła. W każdym rysie dziewczynki można było odnaleźć wyraz ponurego żalu. I oto zanim jeszcze panie zdążyły wymówić wyrazy powitania, dziewczynka nagle upadła na kolana przed zdumioną panią Małgorzatą i błagalnie wyciągnęła ku niej splecione dłonie.
— Ach, pani Linde, jestem tak bardzo zmartwiona — rzekła ze drżeniem w głosie. — Nie potrafiłabym wypowiedzieć całego mego żalu, gdybym nawet użyła do pomocy słownika. Niechże się pani domyśli. Postąpiłam niegrzecznie... i zmartwiłam tych drogich opiekunów, Marylę i Mateusza, którzy pozwolili mi pozostać na Zielonem Wzgórzu, pomimo że nie jestem chłopcem. Jestem szkaradną i niewdzięczną dziewczyną, zasługuję na karę i na wydalenie z domu ludzi szanowanych. Było to bardzo brzydko, że uniosłam się, dlatego że mi pani powiedziała prawdę... Mam rude włosy, jestem piegowata, chuda i brzydka. To, co pani powiedziałam, jest prawdą, ale nie powinnam tego wyrzec. Ach, pani Linde, proszę, proszę, wybacz mi! Jeśli mi pani odmówi, będzie to dla mnie zmartwienie na całe życie. Przecież pani nie zechce obarczyć smutkiem całego życia biednej małej sieroty, jeśli była ona nawet gwałtowną. O, pewna jestem, że pani nie uczyni tego. Proszę, powiedz pani, że mi wybaczasz!
Ania splotła dłonie, spuściła głowę i czekała na wyrok...
Nie można było wątpić o szczerości tego wyznania. Brzmiała ona w każdym wyrazie, i Maryla, zarówno jak i pani Małgorzata, były o niej przekonane. Lecz pierwsza zrozumiała także, i to ją niezmiernie gniewało, że Ania napawała się tą sceną poniżenia i upajała patetycznością, do której znalazła sposobność. Gdzież była ta uzdrawiająca kara, którą Maryla wynalazła? Ania obróciła ją w pewnego rodzaju zabawę.
Pani Linde, w gruncie niezła kobieta, ale umysł nie spostrzegawczy, nie potrafiła tego zauważyć. Widziała jedynie, że Ania bardzo wymownie spełniła akt przeprosin, i wszelki gniew stopniał w jej duszy.
— Wstańże, wstań, dziecko! — rzekła serdecznie. — Przebaczam ci, bez wątpienia. Być może, iż powiedziałam ci trochę zbyt wiele wtedy wieczorem. Ale, widzisz, taka ze mnie szczera, otwarcie wszystko wypowiadająca kobieta. Nie trzeba tak bardzo brać sobie do serca tego, co mówię. Nie można zaprzeczyć, że włosy twoje są bardzo czerwone. Lecz kiedyś znałam dziewczynkę — właściwie była to moja koleżanka — której włosy, gdy była mała, były również czerwone, jak twoje, a gdy dorosła, ściemniały i przybrały piękny kasztanowaty kolor. To też nie byłabym wcale, ale to wcale zdziwiona, jeśliby to samo zdarzyło się i tobie.
— O, pani Linde! — Ania wstała i westchnęła głęboko. — Pani dała mi nadzieję! Będę panią zawsze uważała za swoją dobrodziejkę! O, potrafiłabym znieść wszystko, bylebym tylko mogła wierzyć, że włosy moje, gdy dorosnę, będą kasztanowate!... Czy mogę przejść teraz do sadu i usiąść na ławce pod jabłonią, podczas, gdy pani będzie tu gawędziła z Marylą? Jest tam więcej pola dla wyobraźni.
— Ależ biegnij, drogie dziecię! A jeśli masz ochotę, zerwij sobie wiązankę tych narcyzów, co rosną tam w kącie.
Kiedy drzwi za Anią zamknęły się, pani Linde wstała, by zapalić lampę.
— Wistocie oryginalne, lecz miłe stworzenie! Usiądź na tem krześle, Marylo, jest ono wygodniejsze... Tak, bez wątpienia, jest to dziwne dziecko, ale jest w niej coś bardzo pociągającego. Obecnie już wam się nie dziwię, żeście ją zatrzymali i nie lękam się o was... Być może, iż wyrośnie z niej coś dobrego. Ma ona, coprawda, niezwykły sposób wyrażania się... używa jakichś mocnych zwrotów. Ale odzwyczai się przecież od tego z chwilą, gdy będzie przebywała z ludźmi dobrze wychowanymi. Zdaje się także, iż jest bardzo gwałtowna; lecz dziecko gwałtowne z czasem spoważnieje i uspokoi się, a jest stokroć sympatyczniejsze od przebiegłego i chytrego. Nadewszystko bowiem lękam się przebiegłości u dziecka! Jednem słowom, Marylo, uważam, żeście nieźle trafili!
Kiedy Maryla wracała do domu, Ania wybiegła ku niej z pogrążonego w zmroku sadu, trzymając w dłoni wiązankę białych narcyzów.
— Ładnie prosiłam o przebaczenie, prawda? — spytała z dumą. — Uważałam, że jeśli powinnam to uczynić, muszę przynajmniej pięknie wystąpić.
— Zapewne, żeś dość pięknie wystąpiła — przyznała Maryla.
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, czuła, że przypomnienie owej sceny budzi w niej ochotę do śmiechu. Doznawała też przykrego uczucia, iż nie potrafiła zdobyć się na uczynienie Ani uwagi za to, że zbyt wyszukanie prosiła o przebaczenie. Ale to było tak pocieszne! Uspokoiła swe sumienie, ograniczając się do następujących słów, wypowiedzianych dość ostro:
— Mam nadzieję, że nie będziesz na przyszłość zmuszona urządzać podobnych scen... Musisz się starać panować nad sobą, Aniu.
— Nie byłoby to bynajmniej trudne, gdyby nie szydzili z mojej powierzchowności — rzekła Anią z westchnieniem. — Mało dbam o wszystko inne, lecz moje rude włosy tak bardzo mi ciężą, że wpadam we wściekłość, ilekroć ktoś o nich mówi... Czy pani wierzy w to, że kiedy dorosnę, włosy moje zmienią barwę na ciemno-kasztanowatą?
— Nie powinnaś tyle myśleć o swojej powierzchowności, Aniu. To nieładnie, że jesteś tak bardzo próżna.
— Czy mogę być próżną, wiedząc, że jestem strasznie brzydka? — zaprotestowała Ania. — Kocham piękno i cierpię, gdy, patrząc w zwierciadło, widzę swoją brzydotę. Doznaję wtedy wielkiej przykrości... zupełnie jak wówczas, kiedy patrzę na coś szkaradnego. Żal mi tego, co jest brzydkie.
— Pięknym jest czyniący piękno — wyrecytowała Maryla.
— Nieraz już słyszałam to zdanie, ale nie zgadzam się z niem — zauważyła sceptycznie Ania, z rozkoszą wąchając swe narcyzy. — Ach, jakież te kwiaty są słodkie! Pani Linde bardzo uprzejmie postąpiła, dając mi je. Nie mam już do niej wcale żalu. Czyż to nie pięknie prosić o przebaczenie i otrzymać je?.. Ach, jakże dziś gwiazdy cudnie się iskrzą! Gdyby Maryla miała mieszkać na gwiaździe, jaką wybrałaby sobie? Ja wybrałabym tę wielką jasną, świecącą tuż nad ciemnym lasem.
— Aniu, zamilknij wreszcie — rzekła Maryla, zmęczona już śledzeniem za wirowym biegiem myśli dziewczynki.
Ania zamilkła aż do chwili, gdy weszły w aleję, prowadzącą do domu. Lekki, figlarny wietrzyk, przepojony żywicznym zapachem lasu, wionął na ich spotkanie. Z poza drzew, w dali witało je wesołe światło, pochodzące z kuchni na Zielonem Wzgórzu. Ania przytuliła się nagle do Maryli i wcisnęła swą piąstkę w spracowaną dłoń swej opiekunki.
— Jakże miło jest wracać, kiedy się wie, że wracamy do swego ogniska — rzekła. — Ja już kocham Zielone Wzgórze, a przecież przedtem nie kochałam żadnej miejscowości. Żadna nie wydała mi się nigdy moim domem. Ach, Marylo, jakam ja szczęśliwa! Teraz potrafiłabym się modlić i nie wydałoby mi się to wcale trudne.
Jakieś miłe uczucie ciepła wezbrało w sercu Maryli, kiedy poczuła tę chudą rączkę w swej dłoni. Może być, że zapulsowało w niem uczucie macierzyństwa, którego nigdy nie zaznała. Uczucie, doznane w tej chwili, było tak żywe, a tak bardzo obce, że zmieszało ją nieco. Pośpieszyła sprowadzić je do zwykłej temperatury, wygłaszając małą nauczkę moralną:
— Jeśli będziesz zawsze poczciwą dziewczynką, Aniu, będziesz też szczęśliwą. Nigdy nie powinnaś była uważać, że trudno jest odmawiać modlitwę.
— Kiedy recytować modlitwę nie jest wcale to samo, co modlić się — rzekła Ania w zamyśleniu. — Teraz wyobrażę sobie, że jestem wietrzykiem, co wieje tam daleko pomiędzy koronami drzew. Kiedy zmęczę się pomiędzy drzewami, powionę pośród paprocia... następnie uniosę się nad sadem pani Linde i wezwę do tańca jej kwiaty... a wreszcie uniosę się nad łąką koniczyny, powionę nad „Jeziorem lśniących wód“ i poruszę jego maleńkie kędzierzawe fale... Ach, ileż pola dla wyobraźni dostarcza wietrzyk!... Ale teraz przestanę już mówić, Marylo...
— Dzięki Ci, Boże — rzekła Maryla z głębokiem westchnieniem ulgi.





ROZDZIAŁ XI.

Wrażenia Ani w szkole niedzielnej.

— No, jakże ci się podobają? — spytała Maryla, stojąc w pokoiku na facjatce.
Ania poważnie przyglądała się trzem nowym sukienkom, rozłożonym na łóżku. Jedna z nich była z płótna, koloru tabaczkowego w żółte kropki. Maryla kupiła ten materjał poprzedniego lata u wędrownego kupca dlatego, że wydawał się praktycznym. Druga była z satynki w kratkę czarną, nabytej w resztce przed Bożem Narodzeniem; trzecia ze sztywnej drukowanej bawełnianej tkaniny brzydkiego szafirowego koloru, kupionej w tym tygodniu na wyprzedaży w Carmody.
Maryla sama je uszyła, wszystkie trzy jednakowo: gładka spódniczka, gładka bluzka z rękawami, niemożliwie wąskiemi.
— Będę sobie wyobrażała, że mi się podobają — odpowiedziała Ania bardzo spokojnie.
— Ja nie chcę, byś sobie wyobrażała — rzekła Maryla. — Widzę dobrze, że ci się nie podobają. A czegóż im brak właściwie? Czyż nie są świeże, nowe i czyste?
— Owszem.
— Więc dlaczegóż nie podobają ci się?
— Bo nie są... nie są... ładne — rzekła Ania z niechęcią.
— Ładne — sarknęła Maryla. — Nie łamałam sobie głowy nad wymyślaniem ładnych strojów dla ciebie. Nie lubię próżności, Aniu, mówię ci to otwarcie. Te sukienki są skromne, praktyczne, świeże, bez wszelkich falban i przybrań i mają ci służyć przez całe lato. Brunatną i granatową będziesz nosiła do szkoły, satynkową zaś w niedziele i do kościoła. Mam nadzieję, że będziesz uważną i postarasz się ich nie zniszczyć. Sądzę też, iż powinnabyś być wdzięczną, żeś otrzymała takie ubranie wzamian wyrośniętej sukienczyny, jaką dotąd miałaś.
— Ależ jestem bardzo wdzięczna — zaprotestowała Ania. — Byłabym jednak daleko wdzięczniejsza, gdyby... gdyby choć jedna z nich miała bufiaste rękawy. Bufiaste rękawy są teraz takie modne. Byłoby mi bardzo przyjemnie, jeślibym miała sukienkę z bufiastemi rękawami.
— Obejdziesz się bez tej przyjemności. Nie miałam dość materjału na bufiaste rękawy. Zresztą uważam tę modę za śmieszną. Wolę stokroć skromne, gładkie.
— Jednakże ja wołałabym wyglądać tak śmiesznie, jak wszyscy inni, niż wyróżniać się skromnem, gładkiem ubraniem — upierała się Ania.
— Mniejsza z tem!... Powieś nowe sukienki do szafy i zabierz się do przygotowania lekcyj do szkoły niedzielnej. Pan Bell przysłał mi dla ciebie podręcznik; jutro pójdziesz do szkoły — rzekła Maryla i urażona opuściła pokoik na facjatce.
Ania załamała ręce, spoglądając na rozłożone suknie.
— Tak bardzo się cieszyłam, że może jedna z nich będzie biała z bufiastemi rękawami — szepnęła smutnie. — Modliłam się nawet o to, chociaż nie bardzo wierzyłam w skuteczność mojej prośby. Nie przypuszczałam, żeby Pan Bóg miał czas zajmować się sukienką biednej sieroty. Wiedziałam, że to zależy tylko od Maryli. Szczęściem, potrafię sobie wyobrazić, że jedna z nich jest ze śnieżno-białego muślinu, prześlicznie przybrana koronkami, z trzem bufami na każdym rękawie.
Nazajutrz rano silna migrena nie pozwoliła Maryli odprowadzić Anię do szkoły niedzielnej.
— Poprosisz panią Linde, by cię wprowadziła, Aniu — rzekła do dziewczynki. — Ona postara się już o to, byś się dostała do odpowiedniej klasy. Pamiętaj sprawować się jak najlepiej. Pozostań podczas kazania i poproś panią Linde, by ci wskazała nasze miejsce w kościele. Nie rozglądaj się wokoło i nie kręć się na ławce. Za powrotem opowiesz mi treść kazania.
Ania wyszła w swej czarnej z białem satynowej sukience, która, choć dostatecznie długa i wcale nie ciasna, fasonem swym znakomicie uwydatniała jej chudość. Kapelusz nie był niczem przybrany, płaski, marynarski. Nowe rozczarowanie dla Ani, która w duszy marzyła o jakichś wstążkach i kwiatach. O te ostatnie postarała się, coprawda, sama, zanim jeszcze dostała się na wielki gościniec. Zaledwie bowiem wyszła na drogę poza Zielone Wzgórze, dostała się na cudną łąkę, pełną złotego mlecza i wspaniałych krzaków dzikiej róży. Natychmiast więc uwiła gruby wianuszek i przystroiła nim swój kapelusz. Niewiadomo czy spodobałby się on innym, ale Ania była zachwycona i z dumnie podniesioną głową kroczyła naprzód, dźwigając na swych rudych warkoczach wieniec żółtego i czerwonego kwiecia.
Pani Linde nie zastała już w domu. Bynajmniej tem nie zrażona, Ania sama poszła do kościoła. W przedsionku spotkała całą gromadę dziewczątek, mniej lub więcej strojnie przybranych w białe, niebieskie albo czerwone sukienki. Przyglądały się one ciekawie obcej nowicjuszce w oryginalnym nakryciu głowy. Małe mieszkanki Avonlei zasłyszały już niejedną historyjkę, dotyczącą Ani. Pani Linde opowiadała o jej gwałtownym temperamencie, zaś Jerzy Buot, pastuszek z Zielonego Wzgórza, rozwodził się nad tem, że często godzinami potrafi Ania rozmawiać z sobą sama lub mówić do kwiatów i drzew. Spoglądały więc na nią i szeptały pomiędzy sobą, kryjąc twarzyczki za książki. Nikt nie próbował zbliżyć się do niej z życzliwem przywitaniem ani w kościele, ani też w klasie panny Rogerson[8], gdzie się następnie odbywała lekcja.
Panna Rogerson była to osoba w średnim wieku, wykładająca już od lat dwudziestu w szkole niedzielnej. Jej sposób nauczania polegał na odczytywaniu pytań z podręcznika i zwracaniu bacznej uwagi, by zapytywana uczennica odpowiadała dosłownie wedle książki. Obecnie zwracała się często do Ani, która, dzięki przygotowaniu Maryli, odpowiadała szybko i dobrze. Niewiadomo tylko, czy rozumiała wiele z tych pytań i odpowiedzi.
Panna Rogerson nie bardzo jej się podobała. Ale nie dlatego Ania czuła się niezmiernie nieszczęśliwą. Wszystkie dziewczynki w szkole miały rękawy z bufami. Ania uważała, że nie warto żyć, jeśli się nie posiada buf u rękawów.
— Jakże ci się spodobała niedzielna szkoła? — spytała Maryla Ani po powrocie do domu.
Wobec tego, że wianuszek z kwiatów zwiądł, Ania cisnęła go na łąkę i Maryla dopiero po kilku dniach dowiedziała się o tem oryginalnem przybraniu kapelusza.
— Wcale mi się nie podobała! Jest okropna!
— Ależ, Aniu! — zawołała Maryla z wyrzutem.
Ania z ciężkiem westchnieniem upadła na bujający fotel, ucałowała jeden z kwiatów Jutrzenki i ruchem ręki rzuciła ukłon kwitnącej pelargonji.
— Nudziliście się zapewne, gdy mnie tu nie było — rzekła. — Teraz opowiem wam o szkole niedzielnej. Postępowałam tak, jak mi Maryla kazała. Pani Linde nie było już w domu, wiec poszłam sama. Weszłam do kościoła z gromadką innych dziewcząt i usiadłam w kącie ławki obok okna. Pan Bell wyrecytował bardzo długą modlitwę. Byłabym się na śmierć zanudziła, gdybym nie siedziała przy oknie. Ale że stamtąd roztaczał się widok na Jezioro lśniących wód, więc spoglądałam na nie i wyobrażałam sobie tysiące rzeczy.
— Nie powinnaś była tak postąpić. Należało słuchać pana Bella.
— Kiedy on nie mówił do mnie — zaprotestowała Ania. — Mówił do Boga, nawet i sam nie zdawał się tem bardzo zajęty. Sądzę, że rozumiał, iż Bóg jest zbyt daleko, aby Go to mogło obchodzić... Ja sobie sama ułożyłam modlitwę. Nad jeziorem zwieszały się gałęzie całego szeregu białych brzóz. Promienie słońca padały na nie i zaglądały głęboko, głęboko do wody. Ach, Marylo, było to piękne, jak cudny sen! Więc powtarzałam dwa i trzy razy z rzędu: „Dzięki Ci za to, Boże!“
— Czy aby nie głośno? — spytała niespokojnie Maryla.
— O, nie, cichutko... Nareszcie pan Bell skończył i powiedzieli mi, żebym z kompletem panny Rogerson poszła do jej klasy. Było dziewięć dziewczynek, oprócz mnie. Wszystkie miały rękawy z bułami. Próbowałam wyobrazić sobie, że i ja miałam takie, ale jakoś nie udawało mi się to wcale. Dlaczego? Kiedy siedziałam w pokoiku na facjatce, z łatwością mogłam sobie to wyobrazić, lecz będąc pośród innych, które miały prawdziwe bufy...
— Nie powinnaś była w szkole rozmyślać o rękawach. Trzeba było słuchać wykładu. Sądzę, żeś go rozumiała?
— O tak, i odpowiadałam miljon razy. Panna Rogerson pytała bardzo wiele. Zdaje mi się, że nie powinna była zadawać tylu pytań. Ja sama pragnęłam pytać ją o dużo rzeczy, ale nie śmiałam, bo nie wydawała mi się wcale duszą pokrewną... Potem niektóre dziewczynki recytowały przypowieści. Zapytała mnie, czy umiem coś podobnego? — Odrzekłam, że nie, ale mogę powiedzieć: „Pies na grobie swego pana“. Znajduje się w trzeciej części „Wypisów“. Nie jest to ściśle religijny poemat, ale taki poważny i rzewny, że mógłby nim być. Odpowiedziała, że nie chce tego, i kazała mi się nauczyć na przyszłą niedzielę dziewiętnastej przypowieści. Przeczytałam ją sobie w kościele. Jest wspaniała! Szczególniej dwa wiersze:

„Bezładnie, w dzikim tumulcie pierzchły eskadry wrogów,
....................

— Nie wiem, co znaczy „eskadry“, co znaczy „tumult“, ale zwrot brzmi tragicznie... Żałuję, że nie mogę tego zadeklamować przed przyszłą niedzielą. Będę to powtarzała przez cały tydzień. Potem poprosiłam panią Rogerson — bo pani Linde była zbyt daleko — aby mi wskazała pani miejsce w kościele. Siedziałam tak cichutko i spokojnie, jak nigdy. Tematem były Objawienia trzeci rozdział, drugi i trzeci wiersz. Był to bardzo długi temat, zbyt długi temat, zbyt długi. Gdybym ja była pastorem, wybierałabym zawsze krótkie tematy. I kazanie było strasznie długie. Rozumiem, że powinno było odpowiadać tekstowi. Ale nie było wcale a wcale zajmujące. Najgorsze jest to, że pastor nie posiada, oczywiście, ani źdźbła fantazji. Nie słuchałam go prawie wcale. Pozwoliłam myślom moim bujać dowoli i wyobrażałam sobie najrozmaitsze rzeczy.
Maryla czuła doskonale, że powinnaby zgromić Anię za te uwagi. Lecz pamiętała dobrze, że niejedna z tych uwag, szczególniej owa, tycząca się kazania i modlitwy pana Bella, była jej osobistym poglądem od wielu lat. Nie śmiała tylko go wygłosić. I wydało jej się, że te tajemne, nigdy nie wypowiedziane krytyczne myśli nagle przybrały widomą i oskarżenia pełną postać w osobie tej lekceważonej i niepozornej odrobiny ludzkiej, która tutaj całkiem śmiało wypowiedziała swe zdanie.





ROZDZIAŁ XII.

Uroczysta przysięga.

W piątek dopiero dowiedziała się Maryla o kapeluszu, przybranym kwiatami. Powróciwszy od pani Linde, wezwała do siebie Anię.
— Aniu, pani Linde opowiedziała mi, żeś ostatniej niedzieli przyszła do kościoła w kapeluszu dziwacznie przystrojonym mleczami i polnemi różyczkami. Cóż ci przyszło do głowy? Wyglądałaś prawdopodobnie jak straszydło na wróble.
— O tak, ja wiem, że w czerwonym i żółtym kolorze nie jest mi do twarzy... — zaczęła Ania.
— Nie do twarzy! Kwiaty na twoim kapeluszu, jakiejkolwiek barwy, byłyby śmieszne. Jesteś najnieznośniejszem dzieckiem na świecie!
— Nie rozumiem, dlaczego kwiaty u kapelusza śmieszniej wyglądają, niż kwiaty, przypięte do sukni — protestowała Ania. — Bardzo wiele dziewczynek miało wiązanki przypięte do sukien. Cóż to za różnica?
Maryla nie miała ochoty wdawać się w rozprawy.
— Nie odpowiadaj mi w ten sposób, Aniu. Było to bardzo niemądrze i proszę, byś nigdy więcej nie zrobiła czegoś podobnego. Pani Małgorzata twierdzi, że omal nie zemdlała, zobaczywszy cię tak wystrojoną. Nie zdążyła zbliżyć się do ciebie, aby ci kazać zrzucić to wszystko. Mówi, że ogólnie wyśmiewali cię... Rozumie się, że przypuszczano, iż to ja nie mam nic lepszego do roboty, jak stroić cię w ten sposób.
— Ach, jakże mnie to martwi — rzekła Ania ze łzami w oczach. — Nigdy nie przypuszczałam, że pani będzie się o to gniewała. Mlecze i różyczki były takie śliczne, że uważałam, iż na moim kapeluszu jeszcze piękniej się wydadzą. Przecież tyle dziewczynek miało sztuczne kwiaty u kapeluszy. Obawiam się, że będę wam często sprawiała przykrość i kłopot. Możebyście mnie lepiej odesłali do Domu Sierot? Wprawdzie byłoby to okropne i nie wiem, czy potrafiłabym to przeżyć. Prawdopodobnie wpadłabym w suchoty, bo przecież jestem tak strasznie chuda. Ale wolałabym to raczej, niż być waszem wiecznem utrapieniem.
— Co za niedorzeczność! — rzekła Maryla, niezadowolona, że doprowadziła dziewczynkę do łez. — Nie będę zmuszona odesłać cię do Domu Sierot, jestem tego pewna. Pragnęłabym tylko, abyś się zachowywała tak, jak inne dziewczynki i nie narażała się na śmieszność. Przestań płakać! Mam dobrą nowinę dla ciebie. Djana Barry powróciła dziś do domu. Pójdę do niej pożyczyć wzoru roboty ręcznej. Jeśli masz ochotę, możesz mi towarzyszyć, a zapoznasz się z Djaną.
Ania zerwała się z miejsca, ze splecionemi rękami, ze łzami, błyszczącemi jeszcze na policzkach. Ściereczka, którą trzymała, niepostrzeżenie wypadła z jej rąk.
— Ach, Marylo, ja się tak tego bardzo lękałam! A gdy ta chwila już nadeszła, obawiam się coraz bardziej. A jeśli ja jej się nie spodobam? Byłoby to najtragiczniejsze rozczarowanie w mojem życiu!
— Nie unośże się tak bardzo. I nie używaj takich wyszukanych wyrażeń. Brzmi to nienaturalnie w ustach dziewczynki. Jestem pewna, że Djana cię polubi. Obyś się tylko spodobała jej matce. Jeśli słyszała, jak gwałtownie zachowałaś się wobec pani Linde i że poszłaś do kościoła w kapeluszu, przybranym mleczami, nie wiem, co pomyśli o tobie. Musisz być uprzejmą i rozsądną, a także wystrzegać się tych dziwacznych wyrażeń... Czegóż ty drżysz?
Ania drżała wistocie. Twarzyczka jej była blada.
— Ach, i Maryla byłaby wzruszona, gdyby miała ujrzeć dziewczynkę, w której pragnęłaby zyskać serdeczną przyjaciółkę... a której matka może nie zezwoliłaby na to — szepnęła, idąc śpiesznie po swój kapelusz.
Wyszła z domu, kierując się ku lasem porosłemu Sosnowemu Wzgórzu. Maryla zapukała do drzwi kuchni. Pani Barry natychmiast otworzyła. Była to osoba wysoka, o czarnych włosach i czarnych oczach, z wyrazem energji około ust. Mówiono o niej, że bardzo surowo wychowuje swe dzieci.
— Jak się masz, Marylo? — rzekła serdecznie. — Proszę, wejdź do pokoju. To jest pewnie dziewczynka, którą zaadoptowaliście?
— Tak, jest to Anna Shirley — odrzekła Maryla.
— Ania — podpowiedziała dziewczynka, która, jakkolwiek strwożona i drżąca, lękała się o jakieś nieporozumienie co do tego ważnego punktu.
Pani Barry, nie dosłyszawszy czy też nie zrozumiawszy tej poprawki, serdecznie ujęła jej dłoń i rzekła:
— Jak się masz, dziecko?
— Czuję się bardzo dobrze fizycznie, lecz moralnie jestem znużona. Dziękuję pani bardzo — odpowiedziała Ania poważnie.
A zwracając się do Maryli, dodała szeptem:
— Czy była w tem jaka przesada? wszakże nie, Marylo?
Djana siedziała w rogu sofy, czytając książkę, którą na widok wchodzących natychmiast odłożyła. Było to bardzo ładne dziewczątko, o pięknych czarnych oczach i włosach swej matki, różowych policzkach i wesołem usposobieniu, odziedziczonem po ojcu.
— Oto moja córeczka Djana — rzekła pani Barry. — Djano, zabierz Anię do ogrodu i pokaż jej twoje kwiaty. Będzie to dla ciebie korzystniejsze, niż ślęczenie nad książką. Czyta niezmiernie wiele, za dużo — mówiła dalej, zwracając się do Maryli, kiedy dziewczynki wyszły z pokoju — a nie mogę temu zapobiec, bo ojciec jej pozwala. Wiecznie ślęczy nad książkami. Cieszę się, że znalazła towarzyszkę zabaw... będzie więcej czasu spędzała na świeżem powietrzu.
W wielkim ogrodzie, pełnym łagodnych promieni zachodzącego słońca, wślizgujących się przez szeregi ciemnych, starych sosen, stały Ania i Djana, przypatrując się sobie nieśmiało poprzez krzak wspaniałych żółtych lilij.
Ogród państwa Barry był to istny gaj, pełen cudnych kwiatów, któreby w każdej innej, mniej krytycznej chwili w zachwyt wprawiły wrażliwą Anię. Otaczały go rozłożyste stare wierzby i wielkie, wysokie sosny, pod któremi tuliły się kwiaty, nie znoszące nadmiaru słońca. Gładkie, wijące się, żwirem wysypane ścieżki, wyłożone z obu stron muszlami przerzynały go na wszystkie strony, niby czerwone wstęgi, zaś na trawnikach pomiędzy niemi kwitły tysiące cudnych kwiatów. Były tam białe stokrocie i wspaniałe wielkie karmazynowe piwonje, pełna nasion rezeda i narcyzy o upajającej woni, delikatne polne różyczki, czerwone, niebieskie i białe orliki, żółtoczerwone nagietki, całe kępy mięty i lawendy, groszek pachnący we wszystkich swych delikatnych i bladych odcieniach, szkarłatna rzeżucha i wyniosłe kosaćce, których dumne lance odcinały się bardzo wyraźnie na tle soczystych traw. Był to ogród pełen promieni słońca, brzęku pszczół, cichych szmerów wietrzyka, oraz symfonji barw kwiatów i zieleni.
— Ach, Djano — rzekła wreszcie Ania, zniżając głos do szeptu i składając ręce — czy myślisz... czy myślisz, że będziesz mogła mnie polubić trochę... tyle, aby zostać moją serdeczną przyjaciółką?
Djana roześmiała się. Djana śmiała się zawsze, zanim cośkolwiek powiedziała.
— Z pewnością że tak — odrzekła szczerze. — Cieszę się ogromnie, że będziesz mieszkała na Zielonem Wzgórzu. Przyjemnie mi będzie mieć towarzyszkę zabaw. Niema tu żadnej dziewczynki, z którą mogłabym się bawić, a siostry moje są jeszcze zbyt maleńkie.
— Czy przysięgniesz, że będziesz moją przyjaciółką nawieczne czasy? — spytała prędko Ania.
Djana spojrzała przerażona.
— Ależ to bardzo brzydko przysięgać — rzekła z wyrzutem.
— Cóż znowu! Nie jest brzydko przysięgać, tak jak ja myślę. Są dwa rodzaje przysięgi.
— Ja słyszałam tylko o jednym — rzekła Djana z powątpiewaniem.
— A właśnie jest i drugi. Wcale niebrzydki! Jest to poprostu uroczysta obietnica.
— No, tak, to co innego — przyznała Djana z ulgą — Jakże ty ją dajesz?
— Podajemy sobie ręce... ot tak — rzekła Ania poważnie. — Właściwie powinno się to odbyć nad bieżącą wodą. Ja pierwsza wypowiem tę przysięgę: „Uroczyście obiecuję i przyrzekam pozostać wierną najlepszej mej przyjaciółce, Djanie Barry, dopóki słońce i księżyc istnieć będą“... Powtórz to samo, tylko wstaw moje imię na miejsce twojego.
Djana powtórzyła „przysięgę“. Naturalnie, roześmiała się na początku zdania i na końcu, potem powiedziała:
— Jesteś niezmiernie oryginalną dziewczynką, Aniu. Mówili już o tem dawniej. Ale zdaje mi się, że będę cię bardzo kochała.
Kiedy Maryla z Anią wracały do domu, Djana odprowadziła je aż do mostu. Dziewczynki szły razem, oplótłszy się ramionami. Przy rozstaniu kilkakrotnie przyrzekły sobie spotkać się nazajutrz po południu dla wspólnej zabawy.
— No cóż, znalazłaś w Djanie pokrewną duszę? — spytała Maryla, powracając na Zielone Wzgórze.
— O tak! — westchnęła Ania, szczęściem nie odczuwszy sarkazmu w zapytaniu Maryli. — Ach, Marylo, jestem obecnie najszczęśliwsza dziewczynką na wyspie księcia Edwarda. Upewniam Marylę, że ze szczerą chęcią odmówię dziś wieczór modlitwę. Djana i ja zbudujemy jutro domek dla zabawy w gaiku brzozowym. Czy mogę wziąć te kawałki potłuczonej porcelany, co leżą na stosie drzewa? Urodziny Djany są w lutym, zaś moje w marcu. Czy się to Maryli nie wydaje dziwnym zbiegiem okoliczności? Djana pożyczy mi książkę do czytania, bardzo ciekawą i strasznie zajmującą. Pokaże mi miejsce daleko w lesie, gdzie rosną konwalijki. Czy Maryla nie uważa, iż Djana ma bardzo wymowne oczy? Chciałabym i ja mieć takie! Djana nauczy mnie piosenki: „Nelly z koszyczkiem w ręce“. Da mi też obrazek do zawieszenia w moim pokoiku. Jest to prześliczna rycina, mówi Djana: jakaś piękna dama w błękitnej jedwabnej sukni. Dostała ją od pewnego agenta, sprzedającego maszyny do szycia. Chciałabym posiadać cośkolwiek dla ofiarowania Djanie. Jestem troszeczkę wyższa od niej, ale ona jest tęższa. Mówi, że chciałaby być szczuplejszą, bo wtedy jest się zręczniejszą, ale obawiam się, że powiedziała tak dlatego, aby mi nie sprawić przykrości... Któregoś dnia pójdziemy nad morze zbierać muszle. Postanowiłyśmy nazwać źródło tam koło mostku fontanną Drjad. Czy to nie pięknie? Czytałam raz o jednem miejscu, mającem taką nazwę. Zdaje mi się, że Drjada jest to dorosły Elf, czy nie?
— Obyś tylko nie zamęczyła Djany swojem gadulstwem — rzekła Maryla. — Pamiętaj także przy układaniu waszych planów, że niewolno bezustannie się bawić. Będziesz miała obowiązki, które muszą być spełniane przedewszystkiem.
Kielich radości Ani był już pełen, lecz Mateusz przepełnił go po brzegi. Powrócił był właśnie ze sklepu z Carmody i nieco nieśmiało, błagalnie spoglądając na siostrę, podał Ani małą torebkę.
— Mówiłaś kiedyś, że lubisz tak bardzo pastylki czekoladowe — rzekł — oto masz trochę.
— Masz tobie! — mruknęła Maryla. — Popsuje zęby i żołądek. No, no, nie patrz tak smutnie, Aniu. Możesz je zjeść, skoro Mateusz kupił je dla ciebie. Wprawdzie lepiejby zrobił, gdyby kupił pastylki miętowe; są zdrowsze. Tylko nie zjedz ich odrazu.
— Ależ nie, nie — zawołała Ania szybko. — Codzień wieczorem zjem tylko jedną pastylkę, Marylo. A czy mogłabym oddać połowę ich Djanie? Pozostałe będą smakować mi dwa razy lepiej. Jestem taka szczęśliwa, że mam coś jej do ofiarowania.
— Trzeba przyznać na pochwałę Ani — rzekła Maryla, gdy dziewczynka poszła do swego pokoiku — że nie jest ona wcale chciwa. Cieszę się z tego, gdyż niecierpię dzieci chciwych. Boże mój, jest tutaj dopiero od trzech tygodni, a wydaje mi się, że zawsze była u nas. Nie umiem wyobrazić sobie teraz domu bez niej. Nie przybieraj, Mateuszu, miny, jakbyś chciał powiedzieć: czy nie mówiłem? Przyznaję otwarcie, że jestem zadowolona, iż zgodziłam się na zatrzymanie u nas tego dziecka i że przywiązuję się do niej z każdym dniem więcej. Tylko nie wmawiaj w siebie, że to twoja zasługa, Mateuszu!





ROZDZIAŁ XIII.

Rozkosze oczekiwania.

— Ania powinnaby już była powrócić i zasiąść do roboty — mówiła Maryla, spoglądając na zegarek pewnego sierpniowego dnia, gdy słońce południowe zdawało się roztapiać wszystko w żarze swych promieni. — Bawiła się z Djaną o całe pół godziny dłużej niż należało, a teraz siedzi na stosie drzewa i gawędzi najspokojniej z Mateuszem. A miele jak wiatrak, chociaż wie dobrze, że powinna była wrócić, by zająć się szyciem. On zaś stoi i słucha. Im ta nieprawdopodobniejsze opowiada historje, tem Mateusz wydaje się bardziej zajęty. Aniu, przyjdź tu w tej chwili! Czy nie słyszysz, że cię wołam?
Słowom tym towarzyszyło kilkakrotne krótkie stukanie w okno.
Ania przybiegła z błyszczącemi oczami, zaczerwienionemi policzkami i włosami rozwianemi, od których bił potok światła.
— Ach, Marylo! — wołała bez tchu prawie — w przyszłym tygodniu szkoła urządza wycieczkę! Odbędzie się ona na łące pana Andrews, tuż obok Jeziora lśniących wód. Pani Bell i pani Linde przygotują lody śmietankowe. Czy Maryla słyszy? lody śmietankowe!... Ach, Marylo, czy ja będę mogła należeć do tej wycieczki?
— Spójrz na zegar, Aniu! O której godzinie kazałam ci wrócić?
— O drugiej! Ach, ta wycieczka! jakaż to będzie przyjemność! Wszakże będę mogła pójść? Nigdy nie byłam na żadnej wycieczce... marzyłam o niej tylko, ale...
— Tak, kazałam ci wrócić na drugą. Teraz zaś jest kwadrans na trzecią. Nie rozumiem, dlaczego byłaś nieposłuszną?
— Stało się to nieumyślnie, Marylo. Ale nie miałam też pojęcia, jak prześlicznie jest w Zaciszu Słowika! Przytem musiałam opowiedzieć o wycieczce Mateuszowi. On mnie tak chętnie słucha... Będę mogła przyjąć udział w zabawie?
— Powinnabyś się nauczyć opierać pokusie pozostawania tak długo w Słowiczym Gaju, czy jak ty tam zowiesz owo miejsce. Gdy ci naznaczam godzinę, o której masz powrócić, nie pozwalam na półgodzinne opóźnienie. I nie powinnaś się zatrzymywać dla rozmowy z sympatyzującymi z tobą słuchaczami. Co się tyczy udziału w wycieczce, naturalnie, że będziesz mogła pójść. Jesteś wszakże uczennicą szkoły i nie będę ci broniła spaceru z koleżankami.
— Ale... ale... — wyjąkała Ania. — Djana mówi, że każdy będzie miał koszyk z żywnością. Przecież ja nie... nie umiem gotować... Marylo. A nie jest mi tak przykro pójść na wycieczkę bez bufiastych rękawów, jak byłoby okropnem nie mieć koszyczka z żywnością. Myśl ta ciężyła mi strasznie, odkąd Djana mi to powiedziała.
— Niechaj ci ona dłużej nie cięży. Przygotuję ci koszyk, bądź spokojna.
— Ach, droga, kochana Marylo! Jakaś ty dobra! O, jakże ja cię kocham!
Po tych wszystkich „Ach“ i „O“ Ania rzuciła się na szyję Maryli i w zachwycie ucałowała jej zapadłe policzki. Po raz pierwszy w życiu Maryli usta dziecięce przylgnęły dobrowolnie do jej twarzy. I znowu przejęło ją nagle owo nieznane jej uczucie słodyczy. W duszy bardzo rada była tej impulsywnej pieszczocie Ani, jednakże odezwała się swym zwykłym surowym tonem:
— No, no, dość już tych pieszczot. Wołałabym, abyś lepiej pamiętała o moich poleceniach. Co się tyczy gotowania, mam zamiar zacząć cię uczyć tej sztuki w najbliższych dniach. Ale jesteś tak roztrzepana, Aniu, że chciałam, byś się trochę ustatkowała, zanim zacznę naukę. Stojąc u komina, musisz mieć uwagę skupioną, a nie wpadać w zamyślenie nad cudami przyrody. Przynieś zaraz swoją robotę i skończ kwadrat, zanim zasiądziemy do herbaty.
— Nie lubię roboty — rzekła z niezadowoleniem Ania, idąc po swój koszyk i z westchnieniem zasiadając nad stosem czerwonych i białych kwadratów. Przypuszczam, że bywają i ładne wzory, ale w tem niema zupełnie pola dla wyobraźni. Kwadrat za kwadratem i wcale nie widzę, bym się posuwała. Wolę jednak być Anią z Zielonego Wzgórza, uczącą się łatać, niż Anią z nikąd, mogącą się bezustannie bawić. Życzyłabym sobie, aby czas schodził mi równie prędko podczas szycia, jak płynie w zabawie z Djaną. Ach, jakże my się świetnie bawimy, Marylo! Coprawda, ja muszę wymyślać rozmaite rodzaje zabawy, ale czynię to bardzo chętnie. Djana zaś jest doskonałością pod wszystkiemi innemi względami.
Czy Maryla zna tę polankę po drugiej stronie wzgórza, pomiędzy waszemi łąkami a łąkami pana Barry? Należy ona do pana Bella. W jednym jej kącie smukłe białe brzozy utworzyły koło, najromantyczniejsze miejsce, jakie można sobie wyobrazić! Tam urządziłyśmy sobie z Djaną pokoik do zabawy. Nazwałyśmy go Zaciszem Słowika! Czy to nie poetyczna nazwa? Zapewniam Marylę, że przemyśliwałam całą godzinę, zanim ją obrałam. Nie spałam prawie calutką noc, a kiedy wreszcie sen zaczął mnie morzyć, nazwa ta zjawiła się jak natchnienie. Djana była zachwycona, gdy ją usłyszała.
Urządziłyśmy domek nasz elegancko. Maryla musi przyjść go obejrzyć, dobrze? Wielkie kamienie, pokryte mchem, służą nam za fotele, zaś deski, ułożone od drzewa do drzewa, za półki. Ustawiłyśmy na nich nasze serwisy. Rozumie się, że są to same skorupy, ale nic łatwiejszego, jak wyobrazić sobie, że są to całe talerze, półmiski, filiżanki i t. d. Jest między niemi kawałek półmiska z gałązką czerwonych i żółtych kwiatów, coś prześlicznego! Umieściłyśmy go w bawialni. Tam także jest źwierciadło Elfów. Znalazła je Djana za kurnikiem, w swoim podwórzu. Widać przez nie cudne tęcze... maleńkie, różnobarwne... Mama Djany mówi, że szkiełko to pozostało z kryształowej lampy, którą kiedyś mieli. Poetyczniej jednak brzmi, że to Elfy zgubiły je którejś balowej nocy; więc przezwałyśmy je Zwierciadłem Elfów.
Mateusz przyrzekł nam zrobić stolik. Małą, okrągłą sadzawkę na łące Barrych nazwałyśmy Jasnooką. Nazwę tę przeczytałam w książce, pożyczonej od Djany. Była to prześliczna książka, Marylo. Bohaterka miała pięciu narzeczonych... Ja byłabym zadowolona, gdybym miała jednego, a Maryla? Ona była bardzo piękna i musiała przejść wiele, wiele prób. Mdlała, ilekroć spotykała ją jakaś przykrość. Chciałabym też umieć mdleć! a Maryla? To jest tak romantycznie!... Tylko że ja jestem na to zbyt zdrowa, chociaż jestem chuda. Jednakże zdaje mi się, żem trochę utyła, czy nie? Codziennie rano, wstając, oglądam swe łokcie, aby się przekonać, czy nie mam już dołeczków?...
Djana dostanie nową sukienkę z krótkiemi rękawami. Włoży ją na naszą wycieczkę. Ach, żeby tylko była pogoda we środę! Zdaje mi się, że nie przeżyłabym zmartwienia, gdyby mi coś stanęło na przeszkodzie i gdybym nie mogła przyjąć udziału w wycieczce. Możebym i przeżyła, ale byłoby to długoletnie zmartwienie. Nie pocieszyłabym się, gdybym nawet miała odbyć sto wycieczek w następnym roku. Nie wynagrodziłyby mi tej jednej! Będziemy pływali łodziami po Jeziorze lśniących wód i będziemy jedli lody śmietankowe! Nigdy jeszcze nie kosztowałam lodów. Djana próbowała opowiedzieć mi, jaki one mają smak, ale lody należą chyba do tych rzeczy, których nie można sobie wyobrazić.
— Aniu, mówiłaś całe pięć minut — rzekła Maryla. Patrzałam na zegarek. Teraz radabym się przekonać, czy też potrafisz równie długo milczeć?
Nadspodziewanie Ania milczała prawie tyleż czasu. Lecz przez resztę dni tygodnia mówiła, myślała i marzyła tylko o wycieczce. W sobotę deszcz padał. Dziewczynka, lękając się niepogody na środę, wpadła w taki stan rozdrażnienia, że Maryla zadała jej specjalną robotę, łatanie bielizny, dla uspokojenia nerwów.
W niedzielę wróciwszy z kościoła, Ania zwierzyła się Maryli, że chłodny dreszcz przejął ją od stóp do głów, kiedy pastor z ambony ogłosił wycieczkę dzieci szkolnych.
— Ach, jakżem drżała, Marylo! Przedtem prawie nie dowierzałam sobie, że wycieczka się odbędzie. Obawiałam się, że może wmówiłam to sobie tylko i wyobraziłam sobie... Lecz kiedy pastor głosi coś z ambony, to wszakże musi być prawdą!
— Za wiele pozwalasz igrać swej wyobraźni, Aniu — rzekła Maryla z westchnieniem. — Obawiam się, że z tego powodu doznasz wiele rozczarowań w życiu.
— Ach, Marylo, wszakże nadzieja przyjemności daje nam już jej połowę — zawołała Ania. — Może się zdarzyć, że nie doznamy jej wcale, ale cóż szkodzi cieszyć się nią i oczekiwać! Pani Linde mówi: „Błogosławieni ci, którzy się niczego nie spodziewają, bo nie zaznają rozczarowania“. Ale ja myślę, że gorzej jest nie spodziewać się niczego, niż doznać rozczarowania.
Maryla miała tej niedzieli, jak zwykle, gdy szła do kościoła, swą ametystową broszkę u szyi. Brała ją zawsze w niedzielę, i brak jej u sukni uważałaby prawie za świętokradztwo, za coś równie karygodnego jak zapomnienie książki do nabożeństwa. Ta broszka to był jej najdroższy klejnot. Jakiś wuj, żeglarz, ofiarował ją jej matce, która z kolei przekazała tę rodzinną pamiątkę Maryli. Była to staromodna, podłużna brosza, zawierająca pasmo włosów matki Maryli, otoczone drobnemi, niezwykle pięknemi ametystami. Maryla zbyt mało znała się na drogich kamieniach, by móc należycie ocenić ich wartość, lecz uważała je za bardzo gustowne i cieszyła się pięknym fioletowym blaskiem, jaki one rzucały u kołnierzyka jej bronzowej jedwabnej sukni.
Ania, ujrzawszy po raz pierwszy ten klejnot, wpadła w istny zachwyt.
— Ach, Marylo, to jest prawdziwie elegancka broszka! Nie pojmuję, jak mając ją u szyi, można myśleć o kazaniu lub o modlitwie. Ja nie potrafiłabym tego, jestem pewna. Jakże cudne są ametysty! Właśnie tak wyobrażałam sobie brylanty. Dawno już, zanim jeszcze widziałam brylanty, czytałam o nich i starałam się wyobrazić je sobie. Myślałam, że są purpurowe i błyszczą w ciemności. Jednego razu zobaczyłam prawdziwy brylant w pierścionku pewnej damy i rozczarowałam się tak bardzo, że zaczęłam płakać. Prawda, że był piękny, ale wcale nie taki, jak go sobie przedstawiałam. Czy Maryla pozwoli mi potrzymać tę broszę przez małą, maleńką chwilę? Czy Maryla nie sądzi, że ametysty to może duszyczki dobrych fiołków?





ROZDZIAŁ XIV.

Przyznanie się do winy.

Wieczorem w poniedziałek, poprzedzający dzień wycieczki, Maryla wyszła ze swego pokoju bardzo zaniepokojona.
— Aniu — rzekła do swej małej pomocnicy, która właśnie, śpiewając, łuskała na czystym stole groszek zielony — czyś nie widziała mojej ametystowej broszki? Zdawało mi się, że wróciwszy wczoraj z kościoła, wpięłam ją w poduszeczkę od igieł, ale obecnie nie mogę jej znaleźć.
— Ja... ja widziałam ją wczoraj po południu, kiedy Maryla wybierała się na posiedzenie szwalni — rzekła Ania, nieco niepewnym tonem. — Przechodząc przez pokój, widziałam ją w poduszeczce i zatrzymałam się, by się jej lepiej przypatrzyć.
— Czyś ją ruszała? — spytała Maryla surowo.
— T-a-a-a-k — przyznała Ania — wyjęłam ją i wpięłam w swój kołnierzyk, aby zobaczyć, jak to będzie wyglądało?
— Nie powinnaś była tego uczynić. Dziewczynkom nie wolno wszystkiego ruszać. Po pierwsze nie powinnaś wchodzić do mego pokoju, po drugie nie wolno ruszać broszki, nie należącej do ciebie. Gdzieżeś ją położyła?
— Położyłam ją znowu na biurku. Nie miałam jej na sobie nawet przez pół minuty. Nie chciałam popełnić nic złego. Nie sądziłam, aby to przyglądanie się broszce było karygodne. Teraz widzę, że źle zrobiłam, i nigdy więcej nie uczynię tego. Maryla wie, iż dwa razy nie popełniam tego samego błędu.
— Nie położyłaś jej na miejscu — rzekła Maryla. — Niema broszki na biurku. Zabrałaś ją pewnie, Aniu.
— Położyłam — odpowiedziała Ania szybko, nawet trochę zuchwale jak wydało się Maryli. — Nie pamiętam dokładnie, czy wpięłam ją w poduszeczkę, czy też położyłam do szkatułki porcelanowej. Ale wiem z pewnością, że jej nie zabrałam.
— Pójdę raz jeszcze poszukać jej — rzekła Maryla, pragnąc być sprawiedliwą. — Jeśli położyłaś ją na miejscu, musi tam być; jeśli tam jej niema, dowód, żeś jej nie zostawiła.
Maryla powróciła do swego pokoju i szukała dokładnie nie tylko na biurku, lecz wszędzie, gdzie przypuszczała, że broszka mogłaby się znajdować. Nie było jej jednak. Powróciła więc do kuchni.
— Aniu, niema broszki. Przyznałaś przecież, żeś ty ją ostatnia trzymała. Cóżeś z nią uczyniła? Powiedz mi natychmiast prawdę. Czyś ją zgubiła?
— Nie, nie zgubiłam — odpowiedziała Ania uroczyście, śmiało spoglądając w zagniewaną twarz Maryli. — Nie zabrałam broszki z pokoju Maryli. Jest to prawda, gdybym miała nawet zginąć na szubienicy... chociaż nie wiem dobrze, co to jest szubienica. Oto tak właśnie!
Owo „oto tak właśnie“ dodała Ania dla nadania mocy swemu zapewnieniu; ale Maryla zrozumiała je, jako wyraz przekory.
— Wydaje mi się, że to nieprawda — rzekła surowo. — Jestem prawie pewna tego. Nie mów nic więcej, dopóki niebędziesz miała zamiaru powiedzieć prawdy. Pójdź do swego pokoju i pozostań tam, dopóki się nie przyznasz.
— Czy mam zabrać groch? — spytała pokornie Ania.
— Nie, ja sama go wyłuskam. Zrób, com kazała.
Po odejściu Ani Maryla, bardzo zirytowana, zabrała się do swych wieczornych zajęć. Żal jej było drogocennej broszki. A jeśli Ania ją zgubiła?... Jak brzydko, że dziewczynka wypiera się tego, co jest oczywiste! I z jaką niewinna minką!
— Nie wiem naprawdę, cobym raczej wołała, by się stało — myślała Maryla, nerwowemi ruchami łuskając groch. — Nie sądzę przecież, by chciała sobie przywłaszczyć. Pewnie chciała się nią pobawić, albo „wyobrazić“ coś sobie, wedle swego zwyczaju, a może ją wzięła i zgubiła, i nie chce się przyznać z obawy kary. Straszna jest myśl, że kłamie. Jest to stokroć gorsze, niż gwałtowny charakter. Jakże przykrą jest świadomość, że w domu mamy dziecko, któremu nie można ufać... Przebiegłość i kłamstwo... oto widocznie jej wady. Martwią mnie one więcej, niż utrata broszki.
Tego wieczoru Maryla jeszcze kilkakrotnie wchodziła do swego pokoju i szukała broszki, ale napróżno. Krótkie odwiedziny w pokoiku na facjatce także nie odniosły skutku. Ania stanowczo twierdziła, że nie wie nic o broszce. Ale Maryla była coraz pewniejsza, że dziewczynka mówi nieprawdę.
Nazajutrz rano opowiedziała wszystko Mateuszowi. Zdziwił się i zmartwił, ale nie stracił zaufania do Ani, pomimo że pozory przemawiały przeciw niej.
— Czy jesteś pewna, że nie wpadła za biurko? — przyszło mu na myśl.
— Odsunęłam biurko, wyjęłam szufladki, zajrzałam do każdego kącika — odpowiedziała Maryla z wielką pewnością. Broszki niema! Ania wzięła ją, a co najgorsze, że kłamie. Jest to smutna prawda.
— No i jakże ty teraz postąpisz?... — spytał Mateusz bezradnie, zadowolony w duszy, że to Maryla, a nie on, zmuszona będzie załatwić tę sprawę. Nie czuł się zdolny do przyjęcia w niej udziału.
— Pozostanie zamknięta w swoim pokoju, dopóki się nie przyzna — rzekła Maryla stanowczo, przypominając sobie dobry rezultat tej metody w poprzednim wypadku. — Potem zobaczymy, co będzie dalej. Możebyśmy potrafili odnaleźć broszkę, gdyby tylko zechciała wyznać, dokąd ją zabrała. W każdym jednak razie musiałaby być surowo ukaraną...
— Zapewne, ukarzesz ją — rzekł Mateusz, sięgając po kapelusz. — Pamiętaj, że ja nie zabieram głosu w tej sprawie. Nie pozwoliłaś mi wtrącać się do wychowania Ani.
Maryla czuła się opuszczoną przez wszystkich. Nie mogła nawet pójść poradzić się pani Linde. Powędrowała znów na facjatkę zachmurzona i zirytowana, lecz powróciła jeszcze bardziej zasępiona. Ania stanowczo nie chciała się przyznać do niczego, twierdząc bezustannie, że broszki nie zabrała. Widocznem było, że dziewczynka dużo płakała i Maryla poczuła litość, spojrzawszy na jej zmienioną twarzyczkę. Jednakże nie ustąpiła.
— Pozostaniesz w swoim pokoju, dopóki nie wyznasz prawdy. Bądź tego pewną — rzekła stanowczo.
— Ależ wycieczka ma się jutro odbyć! — zawołała Ania. — Wszakże nie przeszkodzicie mi do przyjęcia w niej udziału? Wypuścicie mnie na przedpołudnie, dobrze? Potem z radością będę siedziała w zamknięciu, jak długo każecie. Ale na wycieczkę muszę pójść!
— Nie pójdziesz ani na wycieczkę, ani gdziekolwiek indziej, dopóki nie wyznasz prawdy, Aniu.
— Ach, Marylo! — wybuchnęła Ania płaczem.
Lecz Maryla wyszła, zamknąwszy drzwi.
Poranek środowy był tak słoneczny i jasny, jakby zamówiony dla wycieczki. Tysiące ptaków rozśpiewało się nad Zielonem Wzgórzem. Wysokie białe lilje w ogrodzie szerzyły rozkoszny zapach, który wdzierał się do mieszkania drzwiami i oknami, rozlewając się niby błogosławieństwo po pokojach i sieniach. Brzozy w dolinie kołysały się i powiewały gałązkami, jakby wyczekując zwykłego rannego powitania mieszkanki facjatki. Ale Ani nie było u okna. Kiedy Maryla przyniosła jej śniadanie, zastała dziewczynkę siedzącą w łóżku, bladą i zdecydowaną, z zaciśniętemi ustami i błyszczącemi oczami.
— Marylo, jestem gotowa przyznać się!
— Wreszcie!
Maryla odstawiła tacę. Znowu metoda jej odniosła zwycięstwo, lecz jakież to smutne.
— Słucham, co chcesz mi powiedzieć?
— Wzięłam broszkę ametystową — recytowała Ania tonem wyuczonej lekcji. — Wzięłam ją, tak jak Maryla przypuszczała. Wszedłszy do pokoju, nie miałam zamiaru jej wziąć. Ale kiedym ją wpięła do kołnierzyka, wydała mi się tak piękna, że opanowała mnie nieprzezwyciężona pokusa. Pomyślałam sobie, jak to cudnie będzie, gdy ją zabiorę do Zacisza Słowika i będę ją miała na sobie, udając lady Cordelję Fitzgerald. O wieleż łatwiej przecie wyobrazić sobie, że jestem lady Cordelją Fitzgerald, mając broszkę z prawdziwych ametystów! Djana i ja robiłyśmy sobie naszyjniki z jarzębiny, ale czem jest jarzębina w porównaniu z ametystami? Więc wzięłam broszkę. Myślałam, że zdążę ją odłożyć, zanim Maryla wróci. Wyszłam. Przechodząc mostem na Jeziorze lśniących wód, zdjęłam broszkę, aby raz jeszcze spojrzeć na nią. Ach, jakże wspaniale błyszczała w słońcu! Lecz kiedy przechyliłam się poprzez poręcz, wymknęła mi się z palców i... widziałam jak spadała coraz niżej... niżej... niżej, mieniąc się purpurowo, aż wreszcie znikła na wieki w falach Jeziora lśniących wód. Wyznałam wszystko, jak tylko mogłam najlepiej, Marylo!
Maryla czuła, jak gniew znów ją opanowuje. Dziewczynka wzięła samowolnie jej drogocenną ametystową broszkę, zgubiła ją i teraz bez śladu żalu z zimną krwią opowiada o tem wydarzeniu!
— Aniu, to jest okropne! — rzekła, starając się zachować spokój. — Jesteś najniegodziwszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek spotkałam.
— Tak, wierzę temu — odpowiedziała Ania spokojnie — i wiem, że muszę być ukarana. Maryla jest zmuszona ukarać mnie. Ale czyby Maryla nie mogła uczynić tego natychmiast, abym, idąc na wycieczkę, nie miała już żadnej troski na duszy?
— Na wycieczkę? Zapewne! Nie pojedziesz na żadną wycieczkę. I to będzie twoją karą! Choć nie jest ona ani w części tak surową, na jaką zasługujesz.
— Nie pójdę na wycieczkę?!
Ania runęła do nóg Maryli i objęła jej kolana.
— Ależ Maryla mi przyrzekła! Ja muszę pójść na wycieczkę! Przecież dlatego przyznałam się do winy! Ukarzcie mnie w jakikolwiek sposób, tylko nie tak! Ach, Marylo, proszę, błagam, pozwól mi pójść! Przypomnij sobie lody! Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze zaproszą mnie na lody!
Maryla odtrąciła obejmujące ją ręce Ani.
— Napróżno prosisz, Aniu. Nie pójdziesz na wycieczkę i na tem koniec! Ani słowa więcej!
Ania zrozumiała, że Maryla jest nieubłagana. Załamała dłonie, wydała przeraźliwy okrzyk i padła na łóżko, szlochając i wijąc się w przystępie bezgranicznej rozpaczy.
— Oszalała chyba! — rzekła Maryla, wychodząc z pokoiku. — Co za dzikie zachowanie się. Bez wątpienia, jest to niedobra dziewczyna. Lękam się, że Małgorzata miała słuszność.
Smutne to było przedpołudnie. Maryla pracowała za troje, szorowała podłogę i półki w śpiżarni, nie znajdując narazie nic innego do roboty, chociaż ani podłoga, ani też półki nie wymagały czyszczenia. Lecz Maryla szukała fizycznej pracy. Gorliwie wygracowała też całe podwórze.
Wykończywszy obiad, wyszła na schody i zawołała Anię. Skąpana we łzach twarzyczka wyjrzała z poza poręczy.
— Chodź na obiad, Aniu!
— Nie chcę obiadu, Marylo — rzekła Ania, szlochając. — Nie mogłabym nic przełknąć. Mam złamaną duszę. Maryla ją złamała i może kiedyś odczuje wyrzuty sumienia z tego powodu. Ale ja wybaczam Maryli; proszę o tem pamiętać... Jednak i tak nie potrafiłabym jeść, zwłaszcza gotowanej szynki z groszkiem. To takie nieromantyczne potrawy dla kogoś, kto ma ciężkie zmartwienie.
Maryla bezradna powróciła do kuchni i cały swój gniew i żal wylała przed Mateuszem, który czuł się bardzo nieszczęśliwym, nie mogąc pogodzić uczucia sprawiedliwości ze współczuciem dla nieszczęśliwej Ani.
— Zapewne, Marylo, nie powinna była wziąć tej broszki i nie przyznać się — mówił, posępnym wzrokiem mierząc swoją porcję szynki z groszkiem.
Widocznie narówni z Anią uważał te potrawy za nieodpowiednie w chwili silnego wzruszenia.
— Ależ to jeszcze dziecko... i takie niezwykłe dziecko. Czy sądzisz, że to nie zbyt surowa kara, pozbawienie jej udziału w wycieczce, na którą się tak nadzwyczajnie cieszyła.
— Mateuszu, bardzo ci się dziwię. Sądzę, że już kilkakrotnie bywałam zbyt pobłażliwa. Ania zdaje się wcale nie odczuwać, jak szkaradnie postąpiła. To gniewa mnie najwięcej. Gdybyż choć żałowała! Płacze dlatego, że nie przyjmie udziału w wycieczce, lecz nie z powodu zagubienia mojej drogiej pamiątki. Ty jednak umiesz ją zawsze bronić; podług twego zdania ona jest stale niewinna. Widzę to dobrze!
— Przecież to jeszcze dziecko — powtórzył słabiej trochę Mateusz. — I trzeba dodać na usprawiedliwienie jej, że nigdy nikt jej nie wychowywał.
— To prawda, lecz teraz ja zajmuję się jej wychowaniem — odpowiedziała Maryla.
Mateusz zamilkł, chociaż bynajmniej nie przekonany. Obiad minął niezwykle cicho. W dobrym humorze był tylko Jerzy Buot, pastuszek, którego wesołe zachowanie się Maryla uważała za osobistą obrazę.
Po umyciu naczyń, przygotowawszy rozczyn ciasta i nakarmiwszy kurczęta, Maryla przypomniała sobie, że zdejmując szal koronkowy, który miała na głowie w poniedziałek na zebraniu w szwalni, zauważyła w nim rozdarcie. Należało je naprawić.
Szal ten ułożony był w pudełku, w skrzyni. Kiedy Maryla go wyjęła, promienie słoneczne, przedzierające się poprzez gęste dzikie wino wokoło okien, padły na coś tkwiącego w szalu, coś lśniącego i odbijającego światło w fioletowej barwie. Maryla chwyciła to radośnie. Była to jej broszka ametystowa, zaczepiona o brzeg koronki.
— A to co takiego? — zawołała zdumiona. — Broszka nietknięta! A ja byłam pewna, że leży zatopiona w stawie Barrych. Dlaczego Ania mówiła, że wpadła do wody? Naprawdę, zaczynam sądzić, że na Zielonem Wzgórzu jakieś czary się dzieją. Teraz przypominam sobie, że kiedy wracałam w poniedziałek wieczór z posiedzenia, położyłam szal na chwilę na biurku. Broszka widocznie zaczepiła się o niego i tak go schowałam. Jest to teraz niewątpliwe!
Z broszką w ręce udała się Maryla na facjatkę. Ania spłakana siedziała u okna.
— Aniu — rzekła uroczyście do dziewczynki — znalazłam właśnie broszkę, zaczepioną o mój szal koronkowy. Chciałabym wiedzieć, co to za bajkę opowiedziałaś mi dziś rano?
— Wszakże Maryla zapowiedziała, że nie wyjdę z pokoju, dopóki się nie przyznam — rzekła Ania znużonym głosem — więc postanowiłam opowiedzieć wszystko, aby móc pójść na wycieczkę. Ułożyłam sobie w nocy wyznanie tak pięknie, jak tylko potrafiłam. Powtarzałam je bezustannie, aby nic nie zapomnieć. Ale pomimo wszystko, Maryla nie pozwoliła mi pójść, moje trudy były więc daremne.
Maryla pomimo woli musiała się roześmiać.
— Co za pomysły, Aniu! Nie miałam słuszności... widzę to teraz. Nie powinnam była wątpić o twojej prawdomówności, wobec tego, żeś dotąd nigdy nie skłamała. Rozumie się, żeś i ty niesłusznie postąpiła, zmyśliwszy historję, która nigdy nie istniała. Wprawdzie to ja doprowadziłam cię do tego. Wybacz mi, Aniu, ja ci także wybaczę, i będziemy nadal przyjaciółmi. A teraz przygotuj się do wycieczki.
Ania skoczyła jak piłka.
— Ach, Marylo, czy nie za późno?
— Bynajmniej. Druga dopiero! Być może, iż zaledwie zdążyli się zebrać, a godzina minie, zanim zasiądą do podwieczorku. Umyj się, uczesz i zmień sukienkę. Przygotuję ci twój koszyk z prowiantem. Znajdziesz w nim ciastka domowej roboty. Powiem Jerzemu, aby natychmiast zaprzągł klacz i zawiózł cię do lasku, gdzie się zbierają.
— Ach, Marylo! — zawołała Ania, biegnąc do umywalni. — Przed pięciu minutami byłam tak nieszczęśliwą, że pragnęłam, bym się nigdy nie była urodziła, teraz zaś nie chciałabym zamienić się z aniołem!
Tegoż wieczoru Ania, wyjątkowo znużona, lecz nieopisanie szczęśliwa, powróciła do domu.
— Ach, Marylo, bawiłyśmy się bajecznie!... „Bajecznie“ jest to nowe wyrażenie, którego się dziś nauczyłam. Alisia Bell użyła go kilkakrotnie. Czy ono nie wyraża niezmiernie wiele? Wszystko było wspaniałe! Podwieczorek był pyszny, a potem pan Andrews brał nas po sześć do łodzi na przejażdżkę po Jeziorze lśniących wód. Janka Andrews omal nie utonęła. Wychyliła się, aby zerwać wodną lilję i gdyby nie ojciec jej, który ją pochwycił za sukienkę w ostatniej prawie chwili, byłaby wpadła i utonęła. Szkoda, że ja nie byłam na jej miejscu! Jakąż romantyczną przygodę miałabym do opowiadania. Były też lody. Brak mi słów do opisania śmietankowych lodów. Ach, jakież wszystko było bajeczne!
Wieczorem, cerując pończochy, Maryla opowiedziała wszystko Mateuszowi.
— Przyznaję otwarcie, że popełniłam błąd — mówiła szczerze — ale otrzymałam nauczkę. Na śmiech mi się zbiera, gdy przypomnę sobie to „wyznanie“ Ani. Było to kłamstwo, ale niezwykłe, i ja sama je wywołałam. Wistocie nieraz trudno jest tę dziewczynę zrozumieć. Ale mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. Widzę coraz bardziej, że w domu, w którym Ania jest, nie może być smutno!





ROZDZIAŁ XV.

Awantura w szkole.

— Jakiż prześliczny dzień! — rzekła Ania, głęboko oddychając. — Czyż nie cudnie jest żyć w takim dniu, jak dzisiejszy? Żal mi tych, którzy się jeszcze nie urodzili i nie mogą napawać się tą pogodą! Choćby przeżyli nie jeden taki rozkoszny dzień, dzisiejszego przecież nie zaznają... I jakie to szczęście, że mamy taką śliczną drogę do szkoły!
— Zapewne, że przyjemniej jest iść tędy, niż gościńcem, na którym jest gorąco i tyle kurzu — odpowiedziała praktyczna Djana, poczem zajrzała do koszyczka ze śniadaniem dla obrachowania, wiele też kęsów smacznego ciastka z malinami przypadnie na jedną uczennicę, jeśli trzy sztuki trzeba będzie podzielić pomiędzy dziesięć koleżanek.
Dziewczynki ze szkoły Avonlei miały zwyczaj składać razem przyniesione śniadania, a gdyby która z nich odważyła się sama, lub nawet wspólnie z najlepszą swoją przyjaciółką zjeść trzy ciastka z malinami, napiętnowanoby ją, jako „wstrętnego sobka“. A jednak trzy ciastka, podzielone pomiędzy dziesięć dziewczynek, mogły tylko zaostrzyć apetyt na nie.
Droga, którą Ania i Djana dążyły do szkoły, była wistocie prześliczna. Ania nie potrafiłaby stworzyć podobnej nawet w swej wyobraźni. Pójście gościńcem było wcale nieromantyczne, natomiast spacer Aleją Zakochanych, wzdłuż Szumu Wierzb, Doliną Fiołków i Ścieżką Brzóz był w wysokim stopniu poetyczny.
Aleja Zakochanych zaczynała się w ogródku za kuchnią Zielonego Wzgórza i wiła się poprzez las tak daleko, jak sięgała posiadłość Cutbertów. Była to droga, którą zwykle chodziły krowy, udając się na pastwiska i kędy zimową porą zwożono drzewo do kuchni. Ania wymyśliła tę nazwę już po kilkutygodniowym pobycie na Zielonem Wzgórzu.
— Wiem dobrze, że żadni zakochani nie chodzą tędy — objaśniała Ania Marylę — ale czytamy właśnie z Djaną śliczną książkę, w której jest Aleja Zakochanych. Dlatego chciałyśmy także mieć podobną. Wszakże to śliczna nazwa, czy nie? Lubię tę ścieżkę, bo można na niej śpiewać i krzyczeć w niebogłosy, a nikt się o to nie gniewa.
Ania wychodziła zazwyczaj wczesnym rankiem i udawała się Aleją Zakochanych aż do jeziora. Tam spotykała Djanę i obie dziewczynki wędrowały pod koronami klonów, dopóki nie doszły do małego mostku.
— Klony są to naprawdę takie towarzyskie drzewa — mawiała Ania. — Wiecznie szepczą i szepcą do nas.
Następnie dziewczynki skręcały ze ścieżki, mijały łąki pana Barrego i Szum Wierzb. Za tym ostatnim znajdowała się Dolina Fiołków — maleńka zielona polanka w cieniu wielkiego lasu pana Bella.
— Zapewne, że teraz niema tam fiołków — opowiadała Ania Maryli — lecz Djana mówi, że na wiosnę są ich miljony. Czy Maryla może to sobie wyobrazić? Dlatego nazwałyśmy to miejsce Doliną Fiołków. Djana mówi, że nie zna nikogo równie zdolnego, jak ja, do nadawania nazw. Bardzo przyjemnie jest być zdolnym w pewnym kierunku. Djana wymyśliła nazwę Ścieżka Brzóz. Prosiła o nią koniecznie, więc zgodziłam się, chociaż z pewnością wymyśliłabym coś o wiele poetyczniejszego. Każdy mógłby ułożyć taką

pospolitą nazwę. Ale pomimo to Ścieżka Brzóz jest jedną z najpiękniejszych na świecie.
I tak było wistocie. Ktokolwiek zabłądził kiedy w ową stronę, mówił to samo. Była to wąska, wijąca się ścieżka wzdłuż pagórka pośród lasu pana Bella, gdzie światło wdzierało się poprzez jasno-zieloną ścianę liści. Z obu stron okalały ją młode brzózki o białych pniach i o gibkich gałęziach. Paprocie i astry, lanuszki i zawilce rosły tu w wielkiej ilości. Powietrze przesycone było delikatnym, żywicznym zapachem, muzyką tonów ptasich, szmerem i śmiechem wietrzyka pośród koron drzew. Jeśli kto szedł cichutko — Ani i Djanie zdarzało się to bardzo rzadko — mógł spłoszyć królika. Niżej w dolinie ścieżka łączyła się z gościńcem, a tuż za pagórkiem, porosłym lasem, znajdowała się szkoła.
Dom szkolny w Avonlei był to biało otynkowany budynek o niskim dachu i wielkich oknach. Wewnątrz mieściły się solidne staroświeckie pulpity dziecinne, dające się otwierać i zamykać, których deski były wyżłobione literami i podpisami hieroglificznemi trzech pokoleń uczni. Dom szkolny mieścił się zdala od drogi; poza nim ciągnął się ciemny las sosnowy i staw, do którego uczniowie i uczennice wstawiali rano swe butelki z mlekiem, aby pozostały do południa zimne i słodkie.
Z wielkim niepokojem wyprawiła Maryla pierwszego września Anię do szkoły. Ania była takiem oryginalnem dzieckiem! Jakże się zgodzi z innemi? I jak potrafi zapanować podczas godzin lekcyj nad swą gadatliwością?
Ale wszystko poszło nadspodziewanie dobrze. Ania powróciła tego dnia rozpromieniona.
— Zdaje mi się, że chętnie chodzić będę do szkoły — oznajmiła na wstępie. — Nauczyciel, co prawda, nie bardzo mi się podoba. Cały czas kręci wąsa i zerka na Prissy Andrews. Prissy jest prawie dorosła, wie Maryla. Ma lat szesnaście i przygotowuje się do zdania wstępnego egzaminu do seminarjum w Charlottetown, w roku przyszłym. Tola Boutler mówi, że nauczyciel jest w niej zakochany. Ma ona śliczną cerę i wijące się ciemne włosy, które bardzo ładnie upina. Siedzi na ostatniej ławce, i on tam często się przysiada... aby jej wytłumaczyć lekcje, jak twierdzi. Ale Ruby Gillis mówi, ze widziała, jak napisał jej coś na tabliczce, a gdy Prissy to przeczytała, zaczerwieniła się jak burak i zaczęła chichotać. Ruby mówi, że jest pewna, iż to nie tyczyło się wcale lekcji...
— Aniu, nie waż mi się nigdy więcej mówić w ten sposób o twoim nauczycielu — rzekła Maryla surowo. — Nie uczęszczasz do szkoły dla krytykowania nauczyciela. Sądzę, że ciebie z pewnością potrafi czegoś nauczyć. Proszę nigdy więcej nie wracać do domu z podobnemi opowieściami. Stanowczo nie pozwalam na to. Więc jakże ci się tam powiodło?
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Ania uprzejmie. — Wcale nie było tak strasznie, jak sobie wyobrażałam. Siedziałam obok Djany. Ławka nasza stoi tuż obok okna i możemy spoglądać na Jezioro lśniących wód. Jest bardzo wiele miłych dziewcząt w szkole, więc podczas południowej pauzy bawiłyśmy się znakomicie. To tak przyjemnie mieć towarzyszki zabaw. Rozumie się, że najwięcej ze wszystkich lubię i będę lubiła Djanę. Ubóstwiam Djanę. Ale umiem daleko mniej, niż inni. Wszyscy przechodzą piątą część Wypisów, ja zaś czwartą. Jest to bardzo przykre. Dziś miałyśmy czytanie, geografię, historję Kanady i dyktando. Pan Philips powiedział, że moja ortografja ohydna i podniósł moją tabliczkę wysoko, aby wszyscy mogli ją widzieć. Błędy były grubo podkreślone. Wstydziłam się bardzo, Marylo, ale czy też słusznie było postąpić w ten sposób z uczennicą, która przyszła po raz pierwszy? Ruby Gillis dała mi jabłko, a Zosia Slone przesłała mi śliczną czerwoną kartkę z napisem: „Czy mogę odwiedzić cię jutro?“ Tola Boutler zaś pożyczyła mi swego pierścionka z perełek na całe popołudnie. Czy mogłabym wziąć trochę tych woskowych perełek ze starej poduszeczki od szpilek dla siebie na pierścionek? I czy Maryla wie, że Jania Andrews powiedziała mi, iż słyszała Minię MacPherson mówiącą, że Prissy Andrews powiedziała Sarze Gillis, jakobym miała bardzo ładny nos? Ach, Marylo, jest to pierwszy komplement, który usłyszałam w życiu! Jakiego dziwnego doznałam uczucia! Marylo, czy ja mam naprawdę ładny nos? Wiem, że Maryla powie mi prawdę!
— Owszem, twój nos nie jest brzydki — przyznała Maryla krótko.
Dobrze widziała, że Ania miała wyjątkowo zgrabny nos, lecz nie chciała jej tego powiedzieć.
Upłynęły już trzy tygodnie od pierwszej bytności Ani w szkole, a dotąd wszystko szło pomyślnie. I oto w piękny wrześniowy poranek Ania i Djana, jedne z najszczęśliwszych dziewczynek w Avonlei, dążyły wesoło Ścieżką Brzóz.
— Zdaje mi się, że Gilbert Blythe[9] przyjdzie do szkoły — rzekła Djana. — Całe lato spędził u swych krewnych, skąd powrócił dopiero w sobotę wieczór. Jaki on śliczny, Aniu! Zawsze okrutnie dokucza dziewczynkom. Potrafi umęczyć na śmierć.
Ton mowy Djany wyraźnie dowodził, że chętnie pozwala umęczać się na śmierć.
— Gilbert Blythe? — spytała Ania. — Czy to nie jego imię i nazwisko wypisane jest na ścianie, tuż obok wejścia, pod imieniem Juli Bell? A nad tem ogłoszenie.
— Tak, właśnie — rzekła Djana, potwierdzając skinieniem głowy — lecz jestem pewna, że on wcale tak bardzo nie jest w niej zakochany. Słyszałam, jak mówił, że uczył się tabliczki mnożenia na jej piegach.
— Ach, nie mówże o piegach wobec mnie — prosiła Ania. — To wcale niedelikatnie, bo przecież ja mam ich tyle! Lecz wydaje mi się bardzo niemądrem takie wspólne „ogłaszanie“ imion dziewcząt i chłopców na ścianach. Chciałabym zobaczyć takiego, ktoby się odważył połączyć moje imię z imieniem któregoś z chłopców. Nie przypuszczam wcale, aby kto zechciał to uczynić — dodała śpiesznie.
Westchnęła. Nie pragnęła, aby imię jej było nakreślone na ścianie; jednakże pewnem upokorzeniem była świadomość, że nie ma obawy co do tego zdarzenia.
— Głupstwo — rzekła Djana, której czarne oczy i wspaniałe warkocze robiły takie wrażenie w sercach młodzieży szkolnej, że imię jej było wyryte ze sześć razy na sklepionej ścianie przedsionka. — Przecież to tylko żarty! I nie wmawiaj sobie wcale, że twoje imię nigdy nie będzie tam widniało. Karol Sloan jest tobą zachwycony. Powiedział swojej matce — rozumiesz, matce — że jesteś najrozumniejszą dziewczyną w szkole. To wszakże więcej znaczy, niż być ładną.
— Co to, to nie — odpowiedziała Ania, wielbicielka piękna. — Wołałabym być ładną, niż rozumną. Zresztą niecierpię Karola. Nienawidzę chłopców z wyłupiastemi oczami. Gdyby ktokolwiek odważył się napisać jego imię wraz z mojem, nie przebaczyłabym mu tego nigdy... Ale przyjemnie jest być prymusem w klasie!
— Teraz Gilbert będzie w twojej klasie, a on zwykł być prymusem. Przechodzi dopiero czwartą część Wypisów, pomimo, że ma lat prawie czternaście. Przed czterema laty ojciec jego zachorował i musiał wyjechać do Alberty dla ratowania zdrowia. Zabrał go wtedy i zatrzymał przy sobie prawie całe trzy lata. Nie uczęszczał więc Gilbert wówczas prawie wcale do szkoły, zaczął chodzić dopiero po powrocie. Jednak wobec niego nie będzie ci tak łatwo być prymuską, Aniu.
— Mało mnie to obchodzi — wtrąciła Ania prędko. — Niewielka to chwała być prymuską pomiędzy dziećmi dziewięcio i dziesięcioletniemi. Wczoraj uznali, że jestem pierwszą, dlatego że umiałam odpowiedzieć o „rewolucji“. Józia Pay[10] była pierwszą, ale wyobraź sobie, zaglądała do książki. Pan Philips nie zauważył tego — patrzał na Prissy Andrews — lecz ja widziałam. Rzuciłam jej takie spojrzenie, że zaczerwieniła się jak piwonja i dopieroż plątała się w odpowiedziach!...
— Wszystkie Payówny są znane oszustki — rzekła Djana oburzona.
Wreszcie dziewczynki dostały się na gościniec.
— Czy wiesz, że właśnie wczoraj Gabrynia Pay wstawiła swoją butelkę mleka na miejsce mojej w stawie? Nie rozmawiam z nią.
Podczas gdy pan Philips w głębi pokoju objaśniał Prissy Andrews łacinę, Djana szepnęła do Ani:
— Gilbert Blythe siedzi naprawo od przejścia środkowego, Aniu. Spójrz nań i powiedz, czy nie uważasz, że jest śliczny?
Ania spojrzała we wskazanym kierunku. Mogła to swobodnie uczynić, bo Gilbert Blythe był gorliwie zajęty przypinaniem zapomocą szpilki długiego jasnego warkocza Ruby Gillis do poręczy ławki, siedziała bowiem tuż przed nim. Był to smukły chłopiec, o czarnych kędzierzawych włosach, figlarnych ciemnych oczach i wesołym uśmiechu na ustach.
Po chwili Ruby zerwała się z miejsca, aby przedstawić jakieś zadanie nauczycielowi. Z lekkim okrzykiem padła z powrotem na ławkę, pewna, że zupełnie wyrwała sobie włosy z głowy. Wszyscy spojrzeli na nią, zaś pan Philips tak surowo, że Ruby się rozpłakała.
Gilbert wyciągnął szpilkę i błyskawicznie z najniewinniejszą miną w świecie zatopił się w czytaniu książki. Lecz kiedy się wszystko uspokoiło, zerknął porozumiewawczo ku Ani z wesołą miną zręcznego łobuza.
— Przyznaję, że wasz Gilbert Blythe jest przystojny — zwierzyła się Ania Djanie — lecz uważam, że jest bardzo zuchwały. Cóż to za sposób mrugać ku obcej dziewczynce?
Ale dopiero po południu zaszły ważniejsze sprawy.
Pan Philips siedział w kącie klasy, zajęty objaśnianiem zadania algebraicznego Prissy Andrews, a reszta dzieci robiła, co im się podobało. Jadły zielone niedojrzałe jabłka, szeptały ze sobą, rysowały na swych tabliczkach i prowadziły po pulpitach chrabąszcze, uwiązane na sznurkach. Gilbert Blythe usiłował zmusić Anię do rzucenia nań okiem, lecz nie udawało mu się to wcale, gdyż Ania w tej chwili nie myślała zupełnie ani o nim, ani o żadnym innym uczniu Avonlei, a nawet bodaj czy nie zapomniała o szkole. Z twarzyczką wspartą na dłoniach, z oczami zapatrzonemi w błękitne fale Jeziora lśniących wód, toczącego się za oknem, dziewczynka zatonęła w świecie marzeń, ślepa i głucha na wszystko, co nie było obrazem jej imaginacji.
Gilbert Blythe nie przywykł starać się o to, by która z dziewczynek zechciała nań spojrzeć. Musi spojrzeć nań ta czerwonowłosa Shirleyówna o szpiczastym podbródku i wielkich oczach, jakich nie posiadała żadna inna uczennica w całej Avonlei!
Nagle wychylił się w przejście pomiędzy ławkami, pochwycił koniec jednego z długich warkoczy Ani, pociągnął ku sobie i zawołał przenikliwym szeptem:
— Patrzcie! Marchewka! Marchewka!
Wtedy dopiero Ania rzuciła nań spojrzenie pełne nienawiści.
I nietylko spojrzała. Zerwała się z miejsca, podczas gdy wszystkie jasne jej rojenia pierzchły w jednej chwili. Oczy jej gorzały gniewem, lecz prawie natychmiast przygasiły je łzy wściekłości i upokorzenia.
— Ty nienawistny chłopcze! — zawołała gwałtownie. — Jak śmiałeś!...
I — trzask! Ania cisnęła swą tabliczkę szyfrową w głowę Gilberta, cisnęła z taką siłą, aż tabliczka pękła...
Szkoła rada była każdemu niezwykłemu zdarzeniu. A to było coś bardzo niezwykłego. Każde z dzieci zawołało, „o!“ jednocześnie z przerażeniem i zachwytem. Djana otworzyła usta i oniemiała. Ruby, skłonna do łez, zaczęła płakać. Tomek Slone puścił swój zaprząg chrabąszczy, z otwartemi ustami przyglądając się tej scenie.
Pan Philips wielkiemi krokami zbliżył się do Ani i położył swą ciężką dłoń na jej ramieniu.
— Anno Shirley, co to miało znaczyć? — spytał surowo.
Ania nie odpowiedziała ani słowa. Było to zbyt wiele kazać wyznać biednemu dziecku wobec całej szkoły, że nazwano ją „marchewką“. Ale Gilbert Blythe wystąpił odważnie.
— To moja wina, proszę pana. Ja jej dokuczyłem.
Pan Philips nie zwrócił uwagi na te wyrazy.
— Przykro mi bardzo, że jedna z moich uczennic okazała taki mściwy charakter i gwałtowność — rzekł uroczystym tonem, jak gdyby zaszczyt należenia do jego uczniów powinien był niszczyć wszelkie złe instynkty w sercach małych niedoskonałych śmiertelników. — Aniu, stań przed tablicą. Pozostaniesz tam resztę popołudnia!
Ania wolałaby stokroć zostać wysmaganą biczem, niż znieść tę karę, która przy jej wrażliwem usposobieniu równała się policzkowi. Posłuchała jednak blada, osłupiała. Pan Philips, wziąwszy kredę do ręki, napisał na tablicy nad jej głową:
„Andzia Shirley ma bardzo brzydki charakter. Andzia Shirley powinna się starać panować nad swą złością“, i następnie odczytał głośno te wyrazy, tak aby każdy, kto nie mógłby sam ich odczytać, usłyszał to zdanie.
I Ania stała resztę popołudnia z tym napisem nad głową. Ale nie płakała, ani też nie pochyliła głowy. Gniew w jej duszy wrzał jeszcze zbyt silnie i buntował ją pomimo upokorzenia. Z pałającemi policzkami gniewnie odtrącała pełne współczucia spojrzenia Djany, pełne oburzenia ruchy głową Karola Slone i złośliwy uśmiech Józi Pay. Na Gilberta ani spojrzała. Nigdy już nań nie spojrzy! Nigdy nie przemówi do niego!
Po skończeniu lekcji Ania wyszła z głową wysoko podniesioną. Gilbert stał przed drzwiami sieni, czekając na nią.
— Tak mi przykro, żem zażartował z twoich włosów, Aniu — rzekł błagalnym szeptem. — Mówię szczerze. Nie gniewaj się, proszę!
Ania przemknęła obok niego, nie patrząc i nie chcąc słuchać.
— Aniu, jakżeś mogła! — westchnęła Djana na powrotnej drodze, poczęści z wyrzutem, poczęści z podziwem.
Djana była pewna, że sama nie potrafiłaby oprzeć się błagalnej prośbie Gilberta.
— Nigdy nie wybaczę Gilbertowi — rzekła Ania stanowczo. — W dodatku pan Philips napisał „Andzia“. Żelazo rozdarło moją duszę, Djano!
Djana nie miała pojęcia, co znaczyły te wyrazy, lecz zrozumiała, że musiało to być coś strasznego.
— Nie powinnaś gniewać się tak bardzo o to, że Gilbert zażartował z twoich włosów — pocieszała ją. — Wszakże on żartuje z wszystkich dziewczynek. Wyśmiewa moje warkocze, że są takie czarne. Nazwał mnie wroną z dziesięć razy, a przecież ani razu nie przepraszał mnie za to.
— Wielka jest też różnica być nazwaną wroną a marchewką — rzekła Ania z godnością. — Gilbert zranił moje uczucia w sposób okrutny.
Być może, iż burza ta minęłaby bez dalszych następstw, gdyby nic więcej nie było zaszło. Lecz jedno nieszczęście pociąga za sobą najczęściej drugie.
Dzieci szkoły avonlejskiej spędzały często pauzę południową na zbieraniu żywicy w sosnowym lasku pana Bella. Przebywając tam, mogły z łatwością mieć oko na domek pobliski, w którym pan Philips jadał obiady. Skoro tylko spostrzegały go wychodzącego, natychmiast co tchu pędziły ku szkole. Wobec tego jednak, że ścieżka, którą wracał nauczyciel, była co najmniej trzy razy krótsza od drogi, jaką musiały przebiec, spóźniały się zwykle o parę chwil.
Nazajutrz po awanturze z Anią ogarnął pana Philipsa zjawiający się u niego od czasu do czasu zapał do reform. Idąc na obiad, oznajmił, że życzy sobie, by powróciwszy, zastał wszystkie dzieci na miejscach. Ktokolwiek się spóźni, będzie ukarany.
Wszyscy chłopcy i kilka dziewcząt pobiegło natychmiast do lasku ze stanowczym zamiarem powrócenia na czas. Lecz pod sosnami było tak rozkosznie, a złociste krople żywicy błyszczały jak najpiękniejsze bursztyny!
Więc też opamiętały się dopiero, usłyszawszy przeraźliwy okrzyk Kubusia Glowera, który, siedząc na wierzchołku starej sosny, zawołał, jak mógł najgłośniej: „Nauczyciel idzie!“
Dziewczęta, znajdujące się pod drzewami, skoczyły co sił i nadbiegły do szkoły we właściwej porze. Chłopcy, zmuszeni spuszczać się z drzew, przybyli nieco spóźnieni. Ale najpóźniej zjawiła się Ania — Ania, która bynajmniej nie była zajęta zbieraniem żywicy, lecz pełna zachwytu kroczyła po lesie, brodząc pomiędzy paprociami, sięgającemi jej prawie do pasa. Włożywszy na głowę wianuszek z szafirowych dzwonków, nuciła sobie półgłosem, niby jakaś boginka tych cienistych zakątków. Ania umiała biec, jak sarenka. To też i teraz potrafiła tak doskonale użyć swych długich nóg, że doścignęła chłopców przy drzwiach i wpadła z nimi do pokoju szkolnego, w chwili, gdy pan Philips zawieszał swój kapelusz na kołku.
Gorączkowy zapał wprowadzania reform był już ochłódł, i nauczyciel nie miał wcale ochoty zająć się karaniem kilkunastu spóźnionych uczni. Należało jednakże uczynić coś dla zachowania powagi. Obejrzał się więc za jakimś kozłem ofiarnym i znalazł go w Ani, która właśnie padała na swe miejsce, zgrzana, bez tchu, z wiankiem dzwonków, zawieszonym nad uchem, co jej nadawało wygląd szczególnie nieporządny i łobuzowski.
— Anno Shirley! wobec tego, iż zdajesz się chętnie przebywać w towarzystwie chłopców, uwzględnię twój gust na resztę dzisiejszego popołudnia — rzekł sarkastycznie. — Zdejmij kwiaty z głowy i usiądź obok Gilberta Blythe.
Chłopcy zachichotali. Djana zbladła, przejęta współczuciem, zdjęła wianek z głowy Ani i mocno uścisnęła jej dłoń. Ania, jak skamieniała, patrzyła na nauczyciela.
— Czy Ania słyszała, com powiedział? — spytał pan Philips surowo.
— Słyszałam — odrzekła Ania powoli — lecz nie sądziłam, aby to było powiedziane na serjo.
— Zapewniam cię, że tak — dodał nauczyciel tym sarkastycznym tonem, jaki nienawidziły wszystkie dzieci, specjalnie zaś Ania. — Uczyń natychmiast, com kazał.
Przez chwilę zdawało się, że Ania nie ma zamiaru usłuchać. Lecz zrozumiawszy, że nie było innego punktu wyjścia, wstała dumnie i, przeszedłszy pomiędzy ławkami, usiadła obok Gilberta, wsparła łokcie na pulpicie i ukryła twarz w dłonie. Ruby Gillis, która zdążyła spojrzeć na nią w ostatniej chwili, opowiadała w powrotnej drodze swym koleżankom, iż „nigdy w życiu nie była widziała podobnej twarzy — istna ściana kredowa w drobne czerwone cętki“.
Dla Ani było to okropne przejście. Dość ciężkiem było, że ona jedna z pomiędzy dwunastu winnych została ukarana, że kazali jej zająć miejsce pomiędzy niesfornymi chłopcami. Lecz fakt, że sąsiadem stał się Gilbert Blythe, czynił karę tę policzkiem i upokorzeniem nie do zniesienia. Ania czuła, że nie potrafi przenieść tego. Cała jej istota drżała ze wstydu, upokorzenia i bezsilnego gniewu.
Początkowo reszta dzieci spoglądała w jej stronę; chichotały, szeptały i mrugały ku sobie. Lecz kiedy Ania nie podnosiła głowy ani na chwilę, zaś Gilbert był tak zajęty rozwiązywaniem zadania na ułamki, że utonął w niem całą duszą, one także powróciły do swych zadań i przestały się zajmować Anią.
Kiedy pan Philips odbierał ćwiczenia z historji, Ania nie ruszyła się z miejsca; ale on nie zauważył tego, bo właśnie, gdy uczniowie pisali klasówkę, zajęty był układaniem wiersza „Do Priscilli“ i biedził się nad jakimś trudnym rymem. Korzystając z chwili, kiedy nikt nie patrzał w jego stronę, Gilbert wydobył ze swej szuflady czerwone serduszko z cukru ze złotym napisem: „Jesteś słodka“ i podsunął je pod łokieć Ani. Ale Ania wstała, delikatnie ujęła w dwa palce owo serduszko, cisnęła je na podłogę, skruszyła stopą i usiadła na swem miejscu, nie raczywszy ani jednem spojrzeniem uszczęśliwić Gilberta.
Po skończonych lekcjach Ania doszła do swego pulpitu, ostentacyjnie wydobyła zeń książki i zeszyty, atrament i pióra, i ułożyła wszystko na swej pękniętej tabliczce.
— Czemu to zabierasz? — spytała Djana, gdy znalazły się na gościńcu.
Przedtem nie odważyła się zadawać pytań.
— Nie wrócę już do szkoły — odpowiedziała Ania.
Djana osłupiała ze zdziwienia i spojrzała na przyjaciółkę, aby się przekonać, czy mówi poważnie.
— Czyż Maryla pozwoli ci pozostać w domu? — spytała.
— Musi pozwolić. Nigdy już nie powrócę do szkoły, do tego niegodziwca.
— Ach, Aniu!
Djana zdawała się być bliską płaczu.
— Czy być może? Cóż ja pocznę? Pan Philips niewątpliwie posadzi mnie obok tej wstrętnej Józi Pay. Wiem dobrze, że tak zrobi, gdyż ona siedzi sama jedna. Wróć, Aniu, do szkoły!
— Uczyniłabym dla ciebie wszystko w świecie, prawie wszystko, Djano — rzekła Ania smutnie. — Pozwoliłabym sobie uciąć ręce i nogi, gdybym wiedziała, że to potrzebne dla twego dobra. Tego jednak nie mogę uczynić, więc nie proś mnie. Rozdzierasz mi duszę.
— Pomyśl, ile przyjemności utracisz — skarżyła się Djana. — Mamy właśnie zbudować sobie śliczny domek w pobliżu stawu i zaczniemy od przyszłego tygodnia grywać w piłkę. Tyś nigdy nie grała w piłkę, Aniu. To taka wspaniała zabawa! Będziemy się też uczyły jednej nowej pieśni.. Janka Andrews ćwiczy się już w akompanjamencie. Zaś Alisia Andrews przyrzekła pożyczyć nam nową książkę do wspólnego czytania, podczas gdy odpoczywamy nad strumieniem. A ty umiesz tak ślicznie czytać na głos, Aniu!
Jednakże nic nie było w stanie zachwiać postanowienia Ani. Stanowczo nie powróci już do szkoły pana Philipsa. Oświadczyła to Maryli natychmiast po powrocie do domu.
— Głupstwo! — rzekła Maryla.
— Wcale nie głupstwo — odpowiedziała Ania, spoglądając na Marylę poważnym, pełnym wyrzutu wzrokiem. — Czy Maryla nie rozumie tego? Zostałam znieważona!...
— Znieważona! Zapewne! Pójdziesz jutro, jak zwykle, do szkoły.
— O nie! — Ania przecząco potrząsnęła głową. — Nie powrócę już do szkoły, Marylo. Będę się uczyła w domu, będę się sprawowała możliwie jak najlepiej i będę milczała, ile tylko potrafię. Ale do szkoły nie wrócę!
Maryla widziała, że na drobnej twarzyczce Ani odmalował się opór nie do złamania. Zrozumiała, że w tej chwili nie potrafi jej przekonać i postanowiła nie mówić o tem więcej.
— Pójdę dziś wieczorem do Małgorzaty — pomyślała. — Z Anią nie można teraz rozumować. Jest zbyt rozgoryczona i lękam się, że mogłaby się zaciąć w swym uporze. O ile rozumiem tę całą historję, pan Philips postąpił bardzo nietaktownie. Nie powiem jednak tego dziecku, a rozmówię się z Małgorzatą. Dziesięcioro dzieci posyłała do szkoły, więc ma przecież doświadczenie w tym kierunku. Zresztą opowiem jej dokładnie, co się stało.
Maryla zastała panią Linde zajętą, jak zwykle, robieniem swej kołdry bawełnianej.
— Przypuszczam, że wiesz, w jakiej sprawie przychodzę — rzekła, nieco zmieszana.
Pani Małgorzata skinęła głową potakująco.
— Domyślam się, że to sprawa Ani w szkole — odpowiedziała. — Tola Boutler wracała tędy do domu i opowiedziała mi całą awanturę.
— Nie wiem, co z nią zrobić — rzekła Maryla. — Oznajmiła mi, że nie pójdzie więcej do szkoły. Nie widziałam nigdy równie ambitnego dziecka. Co prawda, spodziewałam się jakichś nieporozumień, gdy tylko zaczęła uczęszczać na lekcje. Dziwiłam się, że wszystko odbywało się tak spokojnie. Wszakże Ania posiada niezwykłą wyobraźnię i wygórowaną ambicję. Cóż ty radzisz uczynić, Małgorzato?
— Jeśli mnie zapytujesz o radę, Marylo — odpowiedziała pani Linde uprzejmie (lubiła niezmiernie być pytaną o radę) — tym razem pozwoliłabym jej postąpić, jak zechce. Ja uważam, że pan Philips nie miał słuszności w tym wypadku. Naturalnie, nie można tego powiedzieć dzieciom. Wczoraj słusznie postąpił, karząc ją za uniesienie się gniewem, lecz dziś to zupełnie co innego. Wszakże należało ukarać tych wszystkich uczniów, którzy spóźnili się jednocześnie z Anią. Tak należało uczynić. A cóż to za sposób karania dziewcząt umieszczaniem ich na ławce obok chłopców? Czy to się godzi? Tola Boutler jest oburzona. Twierdzi, że Ania była niewinna i że cała klasa jest tegoż zdania. Zdaje się, że Ania cieszy się dużą sympatją w szkole. Nie sądziłam nigdy, aby to było możliwe.
— Więc uważasz, że powinnam Anię pozostawić w domu? — spytała Maryla zdziwiona.
— Bezwarunkowo. I nie kazałabym jej pójść do szkoły, zanim sama nie zechce. Przekonasz się, że mam słuszność, Marylo. Po tygodniu mała zapomni i sama chętnie powróci do klasy. A gdybyś ją zmuszała, kto wie, do jakich scen mogłoby dojść w końcu, i kto wreszcie musiałby ustąpić. Mnie się wydaje, że całe to zajście należy bardzo zlekceważyć. Niewiele straci, nie uczęszczając przez tydzień do szkoły. Pan Philips wcale nie jest dobrym nauczycielem. Sposób, w jaki prowadzi szkołę, jest godny potępienia. Młodszym uczniom pozostawia zupełną swobodę, zajmuje się zaś jedynie starszymi, przygotowującymi się do seminarjum.
Z pewnością nie pozostawałby on na swem stanowisku, gdyby wuj jego nie zasiadał w Radzie szkolnej i nie wodził innych członków za nos. Nie rozumiem wistocie, co się stanie ze szkolnictwem na naszej wysepce.
I pani Małgorzata znacząco potrząsnęła głową, jakby chciała dać do zrozumienia, że gdyby ona zasiadała w Radzie szkolnej, sprawy te byłyby lepiej prowadzone.
Maryla posłuchała rady pani Linde, i nie było już mowy o powrocie Ani do szkoły. Dziewczynka odrabiała lekcje w domu, pomagała w gospodarstwie, a o chłodnym purpurowym zachodzie słońca bawiła się z Djaną. Lecz jeśli kiedy spotkała Gilberta na gościńcu, lub zetknęła się z nim w szkole niedzielnej, zawsze mijała go z lodową pogardą, której stopić nie potrafiła bardzo jawna chęć jego pogodzenia się z obrażoną koleżanką. Nawet starania Djany o przywrócenie zgody pomiędzy nimi nie odniosły skutku. Widocznem było, że Ania postanowiła nienawidzić Gilberta do końca życia.
Lecz o ile nienawidziła Gilberta, o tyle gorąco kochała Djanę całem przywiązaniem swego namiętnego serduszka, zarówno zapamiętałego w miłości jak i w nienawiści.
Jednego wieczoru Maryla, wracając z sadu z koszykiem świeżo zerwanych jabłek, zastała Anię u okna, zalaną łzami.
— Co się stało, Aniu? — spytała.
— Ach, to o Djanę chodzi — odpowiedziała Ania, szlochając. — Ja tak bardzo kocham Djanę, Marylo! Nie potrafiłabym żyć bez niej. Lecz wiem dobrze, że gdy dorośniemy, Djana pójdzie za mąż, odjedzie stąd i opuści mnie. A wtedy co ja pocznę? Nienawidzę jej męża, nienawidzę go z całej duszy. Wyobrażam sobie wszystko... wesele i wszystko... Djana w śnieżno-białym stroju, z welonem, piękna i wspaniała, jak królowa. A ja, jako druchna, w ślicznej sukience, to prawda, w rękawach z bufami, lecz z rozdartem sercem pomimo uśmiechniętej twarzy. A wkońcu kiedy trzeba będzie pożegnać Djanę na... na... zawsze...
Tu głos Ani załamał się, i dziewczynka gorzko zapłakała.
Maryla odwróciła się, aby ukryć uśmiech. Ale już było za późno. Padła na najbliższe krzesło i wybuchnęła tak niezwykłą i serdeczną gamą śmiechu, że Mateusz, który właśnie przechodził podwórzem, przystanął zdumiony. Nie pamiętał, czy też Maryla śmiała się kiedy tak serdecznie.
— Uspokój się, Aniu — rzekła Maryla, gdy tylko potrafiła przemówić. — Jak możesz płakać nad urojonemi zmartwieniami? Nie pozwalaj swej wyobraźni stwarzać tak smutnych obrazów, a ciesz się raczej przyjemnościami, jakie ci daje dzień dzisiejszy.





ROZDZIAŁ XVI.

Tragiczne skutki podwieczorku.

Październik bywał śliczny na Zielonem Wzgórzu. Brzozy stawały się złotożółte, jak światło słoneczne, a klony poza sadem mieniły się w najwspanialszej purpurze. Dzikie wiśnie wzdłuż alei przystroiły się w najcudniejsze ciemno-czerwone i brunatno-zielone odcienie, podczas gdy świeża, powtórna zieleń pokryła łąki i pola.
Ania upajała się bezgranicznie tym przepychem barw, roztaczającym się wokoło niej.
— Ach, Marylo! — zawołała w pewien ranek sobotni, wpadając do mieszkania z pękiem olbrzymich gałęzi — jakże się cieszę, że żyję na świecie, w którym istnieje październik. Jakież to byłoby okropne, gdyby natychmiast po wrześniu następował listopad, czy nie? Proszę spojrzeć na te gałęzie klonu! Czy na ich widok nie doznajemy miłego dreszczu? Idę przystroić niemi mój pokoik.
— Znowu śmieci! — rzekła Maryla, której zmysł estetyczny nie był zbyt rozwinięty. — Stanowczo, Aniu, nagromadzasz zbyt wiele śmieci z pola i z lasu w twoim pokoju. Sypialnie przeznaczone są do spania.
— I do marzeń, Marylo! A marzy się daleko przyjemniej w pokoju pięknie urządzonym. Umieszczę te gałęzie w niebieskim dzbanie i postawię je na moim stoliku.
— Tylko uważaj, abyś nie zasypała liśćmi schodów. Jadę dziś po południu na zebranie w Towarzystwie Opieki nad ubogiemi dziećmi do Carmody i nie powrócę zapewne przed zmrokiem. Przygotujesz wieczerzę dla Mateusza i Jerzego. Nie zapomnij tylko wsypać herbaty do czajnika, zanim nalejesz wodę, tak jakeś to ostatnio uczyniła.
— Tak, wtedy bardzo nieuważnie postąpiłam — odpowiedziała Ania, usprawiedliwiając się. — Lecz było to owego wieczoru, kiedym przemyśliwała nad znalezieniem odpowiedniej nazwy dla Doliny Fjołków i dlatego nie mogłam pamiętać o niczem innem. Mateusz był tak wyrozumiały. Nie gniewał się ani trochę. Sam nasypał herbatę i powiedział, że nie szkodzi, iż poczekamy. Aby mu się czas nie dłużył, podczas gdy czekał na herbatę, opowiadałam mu prześliczną bajkę. Naprawdę prześliczną, Marylo! Zapomniałam, jaki był jej koniec, więc ułożyłam sobie inny, a Mateusz przyznał, że nie zauważył wcale, gdzie się zaczynała moja własna kompozycja.
— Mateusz uważałby, że wszystko jest w największym porządku, gdyby ci wpadło do głowy wstać podczas nocy z łóżka i poprosić o obiad. Jednakże dziś postaraj się mieć głowę na karku. I... chociaż nie wiem, czy słusznie robię... bo będziesz jeszcze bardziej roztargnioną... możesz zaprosić Djanę na dzisiejsze popołudnie i poczęstować ją herbatą.
— Ach, Marylo! — Ania klasnęła w dłonie. — Jakże cudnie, jak doskonale! Musiałaby Maryla umieć odczytywać moje myśli, aby zrozumieć, jak bardzo pragnęłam takiej chwili. Jakże to będzie rozkosznie, zupełnie jak u dorosłych! Z pewnością nie zapomnę wsypać herbaty, mając gościa przy stole. Marylo, czy mogę użyć serwisu z pączkami róż?
— O! bynajmniej! Serwis z pączkami róż? Dziękuję bardzo. Wiesz dobrze, że nie używam go nigdy, jedynie tylko podczas odwiedzin pastora lub Komitetu szwalni. Użyjesz zwykłej zastawy, weźmiesz stare bronzowe filiżanki do herbaty. Ale pozwalam ci otworzyć żółty słoik z konfiturą z wisien. Trzeba ją zużyć... zdaje mi się, że zaczyna fermentować. Możesz też wziąć kawałek placka z owocami, podać trochę pierników i herbatników.
— Wyobrażam sobie, jak to, siedząc na honorowem miejscu przy stole, będę częstowała herbatą — zawołała Ania, rozpromieniona. — Zapytam Djany, czy używa cukru do herbaty. Wiem dobrze, iż używa, ale udam, że nie wiem. Potem poproszę, by wzięła jeszcze kawałek placka i nieco więcej konfitur. Ach, Marylo, jakże przyjemną jest sama myśl o podobnej chwili. Czy będę mogła wprowadzić ją do bawialki, aby tam zdjęła i złożyła swój kapelusz? I czy będziemy mogły siedzieć w gościnnym pokoju?
— To zbyteczne, nasz codzienny pokój wystarczy w zupełności dla ciebie i twojego gościa. Lecz mamy jeszcze pół butelki soku malinowego; pozostał on z ostatniego naszego zebrania w zeszłym tygodniu. Stoi na drugiej półce w szafie śpiżarnianej. Weźcie go sobie trochę, jeśli będziecie miały ochotę. Zostawię wam też kilka rogalików na podwieczorek, bo kto wie, czy Mateusz, zajęty zwózką kartofli na statek, powróci wcześnie na wieczerzę.
Ania, jak strzała, pomknęła wzdłuż Źródła Nimf leśnych i przebiegła pełną zapachów sośniny ścieżkę, wiodącą ku Sosnowemu Wzgórzu, aby zaprosić Djanę na herbatę. Na skutek tego zaproszenia, zaledwie Maryla pojechała do Carmody, natychmiast zjawiła się Djana w odświętnej sukience, w nastroju, w jakim bywają osoby, zaproszone na herbatę.
Zazwyczaj wpadała, nie pukając, przez kuchnię; teraz jednak zapukała uprzejmie do drzwi ganku. Ania, ubrana również w swoją prawie najlepszą sukienkę, natychmiast otworzyła, i obie dziewczynki uścisnęły sobie dłonie, poważnie, zupełnie tak, jakby się nigdy przedtem nie były spotykały. Ten niezwykle uroczysty nastrój trwał jeszcze, gdy Djana udała się na facjatkę, by złożyć kapelusz w pokoiku Ani, i gdy, siedząc nieruchomo na kanapie, gawędziły spokojnie.
— Jakże zdrowie mateczki? — pytała Ania z wyszukaną uprzejmością, jakby tegoż rana nie była widziała pani Barry, zdrowej i wesoło usposobionej, zajętej zrywaniem jabłek.
— Dziękuję za pamięć. Mateczka ma się doskonale. Przypuszczam, że pan Cutbert zwozi dziś kartofle do Małych Piasków, czy nie? — spytała Djana, która, spotkawszy Mateusza w wózku, przejechała z nim kawałek drogi.
— Tak. Nasz zbiór kartofli jest bardzo bogaty w tym roku. Sądzę, że i twój ojciec ma piękny plon tej jesieni.
— Owszem, bardzo piękny, wistocie. Czyście już zerwali dużo jabłek?
— Ach, strasznie wiele — zawołała Ania, zapominając o powadze i zrywając się szybko z krzesła. — Chodźmy, Djano, do sadu! Zerwiemy trochę czerwonych kalwilli. Maryla powiedziała, że możemy zabrać wszystkie, które pozostały na drzewie. Maryla jest bardzo szczodra. Pozwoliła nam także wziąć sobie po kawałku placka z owocarni i konfiturę z wisien. Ale zapomniałam, że to nie wypada mówić gościowi, czem go się będzie podejmowało. To też nie powiem, co mamy do picia. Tyle jedynie się dowiesz, że na początku wyrazu jest s, zaś w końcu k, i że jest pięknego czerwonego koloru. Ja bardzo lubię napoje czerwone, a ty? Uważam, że mają dwa razy lepszy smak, niż inne.
Sad, pełen drzew uginających się pod ciężarem dojrzałego owocu, był tak rozkosznem zaciszem, że dziewczynki z przyjemnością spędziły w nim prawie całe popołudnie. Ułożyły się w kąciku, na wysokiej trawie, gdzie chłód nie zdążył jeszcze zwarzyć zieleni, a łagodne słońce jesienne dogrzewało niezgorzej, i tam chrupały zawzięcie jabłka, przyczem ani na chwilę nie przestawały gawędzić.
Djana miała dla Ani tyle nowin ze szkoły. Musi siedzieć obok Józi Pay, a nie lubi jej. Józia przez cały czas „skrobie“ szyfrem po tabliczce, od czego Djanę lodowy dreszcz przejmuje.
— Wyobraź sobie — mówiła — Ruby Grillis wytępiła sobie wszystkie brodawki, słowo ci daję — zapomocą jakiegoś cudownego kamienia, który otrzymała od owej starej czarownicy Marji Creek. Należy podobno potrzeć brodawki owym kamieniem, a następnie podczas nowiu księżyca cisnąć go poza lewe ramię, a brodawki znikną bezpowrotnie... Oprócz tego nazwisko Karolka Slone wypisane było wraz z nazwiskiem Emilki White na ścianie w przedpokoju, i Emilka była strasznie zła o to. Boutler znowu narysował karykaturę pana Philipsa na tablicy, a pan Philips dał mu zato policzek; wtedy ojciec Sama przyszedł do szkoły i surowo zabronił nauczycielowi dotknąć się któregokolwiek z jego dzieci. Mattie Andrews ma nową czerwoną czapkę, a zadziera głowę, aż się słabo robi... A Lizi Wright nie mówi do Mami Wilson, dlatego, że starsza siostra Mam Wilson odbiła konkurenta, starającego się o rękę siostry Lizi Wright... Wszyscy koledzy i koleżanki tak tęsknią za tobą, Aniu, i pragną, abyś wróciła. Zaś Gilbert Blythe...
Lecz Ania nie chciała nic wiedzieć o Gilbercie Blythe. Zerwała się ze swego miejsca, mówiąc, że czas już, by spróbowały soku malinowego.
Ania przeszukała drugą półkę szafy śpiżarnianej, lecz nie znalazła tam butelki z sokiem. Szukając dokładniej, odnalazła ją wreszcie na najwyższej półce. Postawiwszy butelkę wraz ze szklanką na tacce, podała ją na stół.
— Proszę, pozwól, Djano — rzekła, zapraszając uprzejmie. — Co do mnie, nie mogłabym teraz nic wypić. Jestem tak bardzo nasycona temi wspaniałemi jabłkami.
Djana nalała sobie pełną szklankę soku, przyjrzała się z zachwytem jego pięknej czerwonej barwie i powoli zaczęła zapijać.
— Jakiż to pyszny sok malinowy, Aniu! — rzekła. — Nigdy nie przypuszczałam, że sok może być taki doskonały.
— Cieszy mnie bardzo, że ci smakuje. Pij, ile zechcesz. Muszę odejść na chwilę, by zajrzeć, co się dzieje z ogniem na kominie. Prowadzenie gospodarstwa nakłada ogromną odpowiedzialność na człowieka, wierzaj mi.
Kiedy Ania powróciła z kuchni, Djana zapijała drugą szklankę soku, a zapraszana serdecznie przez Anię, nie wzbraniała się wypić i trzeciej. Sok był wistocie przepyszny.
— Najlepszy, jaki kiedykolwiek piłam — twierdziła Djana. — O wiele lepszy od soku pani Linde, która przecież tak bardzo chwali swoje wyroby śpiżarniane. Tamten ani się umywa do waszego.
— Bardzo wierzę, że sok Maryli musi być lepszy od soku pani Linde — rzekła Ania z głębokiem przekonaniem. — Maryla jest świetną gospodynią. Próbuje teraz uczyć mnie gotowania, lecz lękam się, że będzie miała ciężką pracę. W sztuce kucharskiej niema absolutnie żadnego pola do wyobraźni. Bezustannie należy się trzymać jakichś reguł. Kiedym ostatnio przygotowywała leguminę, zapomniałam dodać mąki. Bo właśnie podczas tego zajęcia układałam sobie prześliczną bajkę o tobie i o mnie.
Wyobraziłam sobie, żeś ty była ciężko chora na ospę naturalną i że wszyscy cię opuścili. Tylko ja jedna pozostawałam obok twego łóżka, pielęgnowałam cię i pomogłam powrócić do zdrowia. Ale sama zaraziłam się i dostałam ospy. Umarłam, i pochowano mnie na cmentarzu pod cieniem wierzb. Tyś zasadziła na mym grobie krzak róży, polewałaś go łzami i nigdy nie zapomniałaś przyjaciółki młodości, która poświęciła życie dla ciebie. Ach, Djano, jakaż to była wzruszająca historja! Podczas gdy rozbijałam jajka, łzy płynęły mi po twarzy. Wtedy to zapomniałam wsypać mąkę, i ciasto się zmarnowało. Wiesz wszakże, że mąka jest najważniejszym dodatkiem. Maryla była bardzo rozgniewana z tego powodu i wcale jej się nie dziwię. Ma ona z mojej winy nie jedną przykrość. Naprzykład w zeszłym tygodniu. Posłuchaj historji z sosem waniljowym do pudingu. We wtorek mieliśmy puding śliwkowy z sosem, ale pół pudingu i sosjerka sosu pozostała od obiadu. Maryla powiedziała, że ta porcja wystarczy w zupełności na następny obiad, kazała mi schować wszystko do śpiżarni i nakryć szczelnie. Miałam zamiar uczynić to jak najskrupulatniej, lecz wynosząc salaterkę wyobrażałam sobie, że jestem zakonnicą — jestem wprawdzie protestantką, lecz udawałam, że jestem katoliczką, która przybrała welon, aby w zaciszu klasztornem ukryć i pochować na zawsze swe złamane serce. Cóż dziwnego, że zapomniałam jak najzupełniej o nakryciu owego sosu. Przypomniałam sobie o tem nazajutrz raniutko i pobiegłam do szafy. Wyobraź sobie, Djano, moje przerażenie, kiedy w sosie znalazłam utopioną maleńką myszkę! Wydobyłam ją łyżką, wyrzuciłam na podwórze i umyłam łyżkę aż w trzech wodach. Maryla była podówczas zajęta dojeniem krów, więc postanowiłam, gdy powróci, zapytać, czy mogę sos ten wylać dla prosiąt. Lecz kiedy nadeszła, wyobrażałam sobie właśnie, że jestem boginią chłodu, przebiegającą na jesieni lasy, aby zabarwiać liście drzew na czerwono lub żółto, stosownie do ich życzenia. Zapomniałam wtedy znowu o sosie pudingowym i na wezwanie Maryli pobiegłam do sadu zrywać jabłka. Zdarzyło się tymczasem, że tegoż dnia przyjechali do nas w odwiedziny państwo Ross ze Spencervale. Wiesz zapewne, że są to niezmiernie dobrze wychowani, dystyngowani ludzie, szczególniej pani Ross.
Gdy mnie zawołano na obiad, stół był już nakryty i wszyscy siedzieli na swych miejscach. Starałam sprawować się niezwykle uprzejmie i elegancko, bo pragnęłam przekonać panią Ross, że można być dobrze i po pańsku wychowaną, nawet wtedy, kiedy się nie jest ładną. I wszystko szło bardzo składnie do chwili, gdy ujrzałam Marylę wnoszącą w jednej ręce puding śliwkowy, w drugiej salaterkę z owym sosem odgrzanym. Djano, była to okropna chwila! Przypomniałam sobie wszystko, co zaszło, zerwałam się z miejsca i krzyknęłam w przerażeniu: „Marylo, nie można użyć tego sosu! Myszka się w nim utopiła! Zapomniałam uprzedzić o tem!“ Ach, Djano, nigdy w życiu nie zapomnę tej strasznej chwili, gdybym nawet żyła sto lat. Pani Ross patrzała właśnie na mnie, i byłam pewna, że padnę ze wstydu. Jest ona podobno tak wyjątkowo dobrą gospodynią! Wyobraź sobie, co pomyślała o nas? Maryla zaczerwieniła się jak piwonja, lecz nie wyrzekła ani słowa. Wyniosła puding i sos, zaś natomiast podała konfiturę z truskawek. Częstowała i mnie także, lecz nie potrafiłam przełknąć ani jednej. Po odejściu państwa Ross zgniewała się na mnie porządnie. Ale co się z tobą dzieje, Djano?
Djana wstała z miejsca trochę chwiejnym krokiem, poczem usiadła znowu, przykładając ręce do głowy.
— Jestem... jestem strasznie chora — rzekła płaczliwym głosem. — Ja... ja.. muszę iść do domu.
— Ale jakże możesz myśleć o pójściu do domu bez herbaty — zawołała Ania zrozpaczona. — Herbata będzie zaraz.. biegnę nastawić imbryk.
— Muszę pójść do domu — powtarzała Djana płaczliwie, lecz stanowczo.
— Ależ musisz zjeść cokolwiek — błagała Ania. — Pozwól, bym ci podała jeszcze kawałek placka z owocami i trochę konfitur z wisien. Połóż się na chwilę, a z pewnością lepiej ci się zrobi. Co cię boli?
— Muszę iść do domu — broniła się Djana.
Nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Napróżno Ania błagała ją, by pozostała.
— Nie słyszałam nigdy, by goście odchodzili bez herbaty — skarżyła się. — Ach, Djano, czy myślisz, że to możliwe, abyś naprawdę dostała ospy? Jeśli tak, bądź pewna, że będę cię pielęgnowała. Nie opuszczę cię nigdy. Tylko teraz, błagam cię, zostań na herbacie. Cóż ci najwięcej dokucza?
— Mąci mi się w głowie — rzekła Djana.
Wistocie poruszała się bardzo chwiejnie. Ania ze łzami rozczarowania w oczach oddała Djanie kapelusz i odprowadziła ją aż do sztachet ogrodu państwa Barrych. Poczem, płacząc, powróciła na Zielone Wzgórze, gdzie bardzo zasmucona schowała resztę soku malinowego do śpiżarni i przygotowała herbatę dla Mateusza i Jerzego. Lecz cała przyjemność, jakiej oczekiwała z okazji tych odwiedzin, spełzła na niczem.
Nazajutrz była niedziela. Deszcz lał potokami od rana do zmierzchu, i Ania nie wydaliła się ani na chwilę z Zielonego Wzgórza. W poniedziałek po południu Maryla wysłała ją w jakiejś drobnej sprawie do pani Linde. Po krótkiej chwili Ania powróciła zalana łzami. Wpadła do kuchni i, rzuciwszy się na sofę, ukryła twarz w dłonie.
— Cóż to, Aniu? — spytała Maryla, zdziwiona i przerażona. — Sądzę, żeś chyba nie była znowu zuchwałą wobec pani Linde?
Żadnej odpowiedzi prócz łez i gwałtowniejszego szlochania.
— Aniu, kiedy pytam, wymagam odpowiedzi. Wstań natychmiast i powiedz, czego płaczesz?
Ania wstała niby uosobienie rozpaczy.
— Pani Linde była dziś na chwilę u pani Barry — wyjąkała. — Pani Barry jest bardzo zagniewana. Mówi, że ja w sobotę upoiłam Djanę i odesłałam ją do domu w strasznym stanie; twierdzi, że muszę być do głębi zepsutą, złą dziewczyną i że już nigdy nie pozwoli Djanie przebywać ze mną. Ach, Marylo, jakie ciężkie nieszczęście mnie spotkało!...
Maryla patrzała zdumiona.
— Ty upoiłaś Djanę! — zawołała, odzyskawszy mowę. — Czy pani Barry, czy też ty oszalałaś? Cóżeś jej dała takiego do picia?
— Nic innego, jak sok malinowy — szlochała Ania — Nie miałam pojęcia, że sokiem malinowym można się upić, Marylo... nawet jeśli ktoś wypije trzy pełne szklanki, tak jak to uczyniła Djana. Ach, jakże to strasznie brzmi... pijana, tak... jak mąż pani Tomas. Ależ ja nie chciałam jej upoić!
— Upoić! co za głupota! — rzekła Maryla, kierując się ku śpiżarni.
Tam na półce stała butelka, w której odrazu poznała wino porzeczkowe, przygotowane w domu przed trzema laty, wino, z powodu którego słynęła na całą Avonleję, jakkolwiek niektórzy przeciwnicy, w ich rzędzie pani Barry, surowo ją za nie potępiali. I w tejże chwili Maryla przypomniała sobie, że właśnie butelkę z sokiem wstawiła do piwnicy, nie zaś do śpiżarni, jak mylnie w ów feralny dzień poinformowała Anię.
Powróciła do kuchni z ową butelką wina w ręce. Pomimowoli trudno jej było powstrzymać się od śmiechu.
— Aniu, wistocie posiadasz jakiś niezwykły dar stwarzania awantur. Poczęstowałaś Djanę winem porzeczkowem nie sokiem. Czyś sama nie zauważyła tej różnicy?
— Nie próbowałam go wcale — odrzekła Ania. — Byłam przekonana, że to sok malinowy. Starałam się być bardzo... bardzo gościnną. Nagle Djana poczuła się słabą i musiała wrócić do domu. Pani Barry powiedziała pani Linde, że Djana była najzwyczajniej pijana. Podobno śmiała się głupkowato, kiedy matka wypytywała ją, co jej się stało, położyła się spać i spała kilka godzin z rzędu. Matka po jej oddechu poznała, że była pijaną. Przez cały dzień wczorajszy Djana miała straszny ból głowy. Pani Barry jest oburzona. Z pewnością nigdy nie uwierzy, że ja jestem niewinną w tej sprawie.
— Sądzę, że uczyniłaby lepiej, karząc surowo Djanę za łakomstwo; któż to wypija odrazu trzy szklanki czegokolwiek? — zauważyła surowo Maryla. — Jeśliby nawet to był sok tylko trzy szklanki musiałyby jej również zaszkodzić. Wypadek ten posłuży za wodę na młyn tym wszystkim, którzy mają mi za złe, że nastawiam wino. Co prawda, nie przyrządzam już go od trzech lat, a tę butelkę przechowywałam tylko na wypadek choroby. No, no, uspokójże się, dziewczyno! Nie masz powodu się martwić, skoroś nie zawiniła, a tylko przypadek zrządził nieporozumienie.
— Nie mogę nie płakać — rzekła Ania. — Mam serce złamane! Widocznie złe losy sprzysięgły się przeciw mnie, Marylo. Rozłączono mnie z Djaną na zawsze! Nie śniłam o tem wówczas, gdyśmy sobie przysięgały wieczna przyjaźń.
— Nie bądź dziecinną, Aniu. Pani Barry innego będzie zdania o tej sprawie, kiedy się dowie, żeś niewinna. Przypuszczam, iż posądza cię o jakiś niemądry żart w stosunku do Djany. Najlepiej będzie, jeśli wieczorem pójdziesz do niej i opowiesz, co się stało.
— Odwaga mnie opuści, gdy spojrzę na obrażoną twarz Matki Djany — rzekła Ania. — Wolałabym, żeby to Maryla zechciała pójść. Wszakże Maryla jest o wiele ważniejszą osobą ode mnie. Pani Barry inaczej posłucha wyjaśnienia Maryli, niż mojego.
— Dobrze, więc ja tam pójdę — zgodziła się Maryla, rozważywszy, że Ania ma może słuszność.
— Nie płacz, Aniu, wszystko będzie dobrze.
Ania wyczekiwała z niecierpliwością powrotu swojej opiekunki, i jak strzała, pomknęła na jej spotkanie.
— Ach, Marylo, poznaję po minie, że wszystko stracone! — zawołała smutnie. — Czy pani Barry nie chce mi przebaczyć?
— Pani Barry! — ofuknęła Maryla. — Czyż można się z nią porozumieć? Powiedziałam jej, że była to najzwyklejsza pomyłka i żeś ty nie była wcale winną. Ale zdaje się, że mi nawet nie uwierzyła. Bezustannie wykrzykiwała swe zarzuty, tyczące się mego wina porzeczkowego, i drwiąco powtarzała moje słowa, że ono jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Wreszcie powiedziałam jej zupełnie otwarcie, że nie pija się trzech szklanek wina porzeczkowego naraz, i że gdybym ja miała takie łakome dziecko, dałabym mu inną nauczkę.
Maryla powróciła do kuchni niezwykle zirytowana, pozostawiając w przedpokoju Anię nieszczęśliwą i zrozpaczoną.
Niezadługo Ania, pomimo chłodnego jesiennego zmierzchu, nie zarzuciwszy nic na siebie, pobiegła na drogę. Z głębokiem i stanowczem postanowieniem dążyła śmiało poprzez zwiędłą już łąkę koniczyny, poprzez mostek i gaik sosnowy, przy świetle bladego księżyca, zawieszonego nisko nad zachodnim skrajem lasu.
Pani Barry, usłyszawszy słabe pukanie do drzwi, otworzyła i ujrzała na progu przygnębionego małego gościa, z blademi ustami, o wielkich oczach, pełnych błagalnej prośby.
Twarz jej przybrała srogi wyraz. Pani Barry należała do kobiet o stanowczem zdaniu i ustalonych niechęciach, a gniew jej bywał z tych zimnych, upartych, które najtrudniej jest zwalczać. Należy jej oddać sprawiedliwość, że tym razem była głęboko przekonaną, iż Ania upoiła Djanę umyślnie; stanowczo więc postanowiła strzec swą córeczkę od bliższego zetknięcia się z podobnie niedobrem dzieckiem.
— Czego chcesz? — spytała oschłym tonem.
Ania złożyła błagalnie ręce.
— Ach, pani Barry, proszę mi przebaczyć. Ja nie miałam zamiaru... upoić... Djanę. Jakżebym śmiała uczynić coś podobnego? Niech pani sobie wyobrazi, że pani jest ubogą sierotą, przygarniętą przez dobrych ludzi, i ma pani jedyną serdeczną przyjaciółkę, jedynego oddanego człowieka na całym świecie. Czyż pani upoiłaby ją umyślnie? Myślałam, że to zwyczajny sok malinowy. Byłam przekonana. Ach, proszę, niech pani nie mówi, że pani nie pozwoli więcej obcować Djanie ze mną! Czyniąc tak, okryłaby pani całe moje życie ciemnym obłokiem smutku i rozpaczy.
Przemowa ta, któraby bez wątpienia odrazu rozbroiła czułe serce pani Linde, nie wywarła podobnego wrażenia na pani Barry. Przeciwnie, rozdrażniła ją jeszcze więcej. Podejrzliwie spoglądała na dramatyczne ruchy i słuchała wyszukanych wyrażeń Ani, przypuszczając, że dziewczynka żartuje z niej. Więc też rzekła chłodno i okrutnie:
— Nie uważam, abyś była odpowiedniem towarzystwem dla Djany. Pójdź raczej do domu i sprawuj się jak należy.
Usta Ani zadrgały.
— Czy mogłabym zobaczyć Djano po raz ostatni, by ją pożegnać? — spytała błagalnie.
— Djana pojechała z ojcem do Carmody — rzekła pani Barry, odchodząc do mieszkania i zamykając drzwi za sobą.
Ania spokojna, lecz złamana powróciła na Zielone Wzgórze.
— Ostatnia moja nadzieja prysnęła — rzekła do Maryli. — Sama zwróciłam się do pani Barry, lecz przyjęła mnie bardzo niegrzecznie. Marylo, nie sądzę, by to była dobrze wychowana osoba. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pomodlić się o zmianę usposobienia pani Barry. Lecz nie mam wielkich nadziei co do tego, Marylo. Wątpię bardzo, czy sam Pan Bóg potrafiłby coś wskórać u tak upartej osoby.
— Daj pokój, Aniu, tym uwagom — przerwała Maryla, starając się powstrzymać od śmiechu, który czuła, że ją opanowywał.
Zato, opowiadając wieczorem całe to wydarzenie Mateuszowi, śmiała się wraz z nim serdecznie ze strapień Ani.
Ale kiedy przed udaniem się na spoczynek zaszła do pokoiku na facjatce i zastała Anię śpiącą, a bardzo spłakaną, niezwykły wyraz słodyczy odmalował się na jej twarzy.
— Biedactwo! — szepnęła, odgarniając pukiel włosów z zalanej łzami twarzyczki dziewczęcia. Poczem pochyliła się nad śpiącą i pocałowała spoczywający na poduszce rozgrzany policzek.





ROZDZIAŁ XVII.

Nowy cel w życiu.

Nazajutrz po południu Ania, siedząc nad swą robotą u okna kuchni, spostrzegła nagle Djanę, która, stojąc u Źródła Nimf leśnych, tajemnicze dawała jej znaki. W mgnieniu oka Ania znalazła się na dziedzińcu i pobiegła ku przyjaciółce z wesołem zdumieniem i nadzieją w swych wyrazistych oczach. Lecz nadzieja prysła, gdy, zbliżywszy się, wyczytała przygnębienie na twarzyczce Djany.
— Mama twoja nie ustąpiła? — spytała żywo.
Djana smutnie przecząco potrząsnęła głową.
— Nie, a co gorsza, powiada, że nie pozwoli mi już nigdy bawić się z tobą. Płakałam i płakałam, przekonywałam ją, że to nie była twoja wina, ale napróżno. Musiałam żebrać i błagać bardzo długo, zanim mi pozwoliła przyjść pożegnać się z tobą. Mogę zostać tu zaledwie dziesięć minut. Mama uprzedziła mnie, że spoglądać będzie na zegarek.
— Dziesięć minut to wistocie bardzo krótki czas do pożegnania się na wieki — rzekła Ania głosem drżącym od płaczu. — Ach, Djano, czy chcesz złożyć uroczystą przysięgę, że nigdy nie zapomnisz mnie, twej przyjaciółki młodości, nawet gdybyś później znalazła droższych przyjaciół?
— Ależ bezwarunkowo — zaszlochała Djana — nigdy nie chcę mieć innej serdecznej przyjaciółki... nie chcę innej. Nie potrafiłabym żadnej kochać tak, jak ciebie.
— Ach, Djano — zawołała Ania, składając ręce — kochasz mnie, naprawdę?
— Naturalnie, że tak. Czyś nie wiedziała o tem, Aniu?
— Nie. — Ania westchnęła głęboko. — Myślałam, że mnie lubisz, ale nie odważyłam się przypuszczać, że mnie kochasz. Widzisz, Djano, nie przypuszczałam, aby ktokolwiek mógł mnie kochać. Nikt nigdy mnie nie kochał, od czasu, jak zapamiętam. Ach, jakże to cudnie! Jest to promień światła, który wiecznie przyświecać będzie w ciemnościach drogi, rozdzielającej nas, Djano... O, powtórz to raz jeszcze!
— Kocham cię, prawdziwie, Aniu, — powtórzyła Djana stanowczo — i zawsze będę cię kochała. Bądź tego pewna!
— I ja będę cię zawsze kochała, Djano — rzekła Ania, uroczyście wyciągając rękę. — W przyszłości pamięć o tobie świecić będzie jako gwiazda ponad mojem samotnem życiem. Pamiętasz, tak się wyraziła bohaterka ostatniej powieści, którąśmy razem czytały. Djano, czy zechcesz mi darować pukiel włosów z twoich kruczych warkoczy? Zachowam go na zawsze, jako mój skarb najdroższy.
— A masz go czem uciąć? — spytała Djana, ocierając łzy, wywołane przesadną mową Ani i powracając do spraw praktycznych.
— Owszem! szczęściem mam małe nożyczki w kieszeni fartuszka — rzekła Ania. Delikatnie i uroczyście ścięła lok włosów Djany. — Żegnaj mi, najdroższa przyjaciółko! Odtąd, mieszkając tak blisko, będziemy jednak obce dla siebie. Lecz serce moje dochowa ci wiary na wieki.
— Bądź zdrowa, Aniu — rzekła Djana smutnym głosem, podając rękę Ani.
— Żegnaj mi, całem sercem ukochana Djano!
Djana odeszła krokiem powolnym.
Ania pozostała na miejscu, spoglądając za przyjaciółką, dopóki nie straciła jej z oczu i powiewając chusteczką, ilekroć tamta się obejrzała. Poczem powróciła do domu, uspokojona do pewnego stopnia romantycznym nastrojem pożegnania.
— Skończyło się raz na zawsze — zwierzała się Maryli. — Nie będę już nigdy miała przyjaciółki. Jest mi nawet gorzej, niż kiedykolwiek dawniej, bo nie mam ani Kasieńki, ani Violetty. A gdybym je nawet miała, to nie byłoby już to samo. Z chwilą, gdy się raz posiadało prawdziwą przyjaciółkę, takie wyobrażone niby przyjaciółki nie wystarczają. Djana i ja urządziłyśmy wzruszające pożegnanie, tam, obok źródła. Mówiłyśmy do siebie jak z książki... Djana ofiarowała mi pukiel swych włosów. Włożę je do maleńkiego woreczka i nosić będę na szyi przez całe życie. Poproszę też Marylę, aby zwróciła uwagę, by nie zapomniano włożyć mi go do trumny, gdyż wątpię bardzo, czy jeszcze długo pożyję. Być może, iż pani Barry, widząc mnie zimną i umarłą, poczuje wyrzuty sumienia i pozwoli Djanie pójść za moim pogrzebem.
— Sądzę, że dopóki potrafisz tak dużo bajać, niema obawy, byś wkrótce życie zakończyła ze zmartwienia — wtrąciła nielitościwie Maryla.
Następnego poniedziałku Maryla zdziwiła się niezmiernie, widząc Anię, wychodzącą ze swego pokoiku z teczką z książkami w ręce, z ustami zaciśniętemi w jakiemś silnem postanowieniu.
— Powracam do szkoły — oświadczyła dziewczynka. — To jedno pozostało mi w życiu, odkąd tak nielitościwie, bezwzględnie odtrącono ode mnie przyjaciółkę. W szkole mogę przynajmniej patrzeć na nią i rozmyślać nad minionemi dniami.
— Rozmyślaj raczej nad lekcjami i zadaniami arytmetycznemi — rzekła Maryla, ukrywając swe zadowolenie z takiego obrotu rzeczy. — Sądzę, że obecnie nie dasz powodu do opowiadania o tabliczkach, ciskanych ludziom w głowy, i innych niespodziankach. Sprawuj się rozsądnie i uważaj na to, co nauczyciel mówi.
— Postaram się być przykładną uczennicą — rzekła Ania smutnie. — Sądzę, że to nie będzie bardzo przyjemne. Pan Philips twierdzi, że Mimi Andrews jest wzorową, ale przecież ona nie posiada ani źdźbła imaginacji, ani też ożywienia. Jest zawsze znudzona, smutna, nic nie sprawia jej przyjemności. Wobec tego jednak, że ja czuję się obecnie tak bardzo nieszczęśliwą, być może, iż nietrudno mi będzie stać się do niej podobną. Pójdę do szkoły gościńcem. Nie potrafiłabym samotnie wędrować Ścieżką Brzóz. Musiałabym gorzko płakać.
W szkole przyjęto Anię ze szczerą radością. Brak było towarzyszów podczas urządzania zabaw jej bujnej wyobraźni, jej jasnego głosu podczas śpiewu i patetycznej intonacji przy głośnem czytaniu książek w czasie przerwy południowej. Ruby Gillis podsunęła jej ukradkiem podczas lekcji religji trzy piękne granatowe śliwki, Ella Macperson ofiarowała jej olbrzymi żółty bratek, wycięty z katalogu jakiejś firmy ogrodniczej, dla ozdobienia nim pulpitu, co wywołało w szkole powszechny zachwyt. Zosia Slone przyrzekła nauczyć ją robić szydełkiem śliczne ząbki, niezmiernie eleganckie przybranie fartuszka. Kasia Boutler podarowała jej buteleczkę od perfum do wody, potrzebnej dla zmywania tabliczki, a Julka Bell wykaligrafowała bardzo starannie na arkusiku jasno żółtego papieru z wyciętemi brzegami następny czterowiersz:

„Pisuje się na pamiątkę,
Ale wyznam szczerze,
Że miłość jest w sercu,
A nie na papierze“.

— Przyjemnie jest być cenionym — rzekła Ania do Maryli tegoż wieczoru, opowiedziawszy jej przyjęcie, jakiego doznała od koleżanek.
Nietylko jednak dziewczynki ją „ceniły“. Wracając po pauzie południowej na swe miejsce — pan Philips bowiem posadził ją obok wzorowej Mimi Andrews — Ania spostrzegła na swym pulpicie wielkie, soczyste złote jabłko. Już, już miała zatopić w niem ząbki, kiedy przypomniała sobie, że jedynem miejscem, gdzie rosły te ananasówki, był stary sad Blythów po drugiej stronie Jeziora lśniących wód. Odsunęła jabłko, jak gdyby to był rozżarzony węgiel, i bardzo ostentacyjnie wytarła palce chustką do nosa.
Jabłko pozostało na jej pulpicie do następnego ranka. Dopiero Mały Tymek Andrews, który zamiatał szkołę i rozniecał ogień na kominku, przywłaszczył je sobie, jako dochód przypadkowy.
Przychylniejszego przyjęcia doznał ołówek szyfrowy, przesłany Ani ukradkiem po przerwie południowej przez Karolka Slone. Co prawda, był wspaniały, powleczony żółtym i czerwonym papierem i kosztował dwa centy, gdy za zwykłe ołówki płacono tylko jednego centa. Ania raczyła go łaskawie przyjąć i obdarzyła ofiarodawcę uśmiechem, który sprawił, że zaślepiony młodzieniec z radości poczuł się w siódmem niebie. Następstwem tego zachwytu była niezliczona ilość omyłek w jego dyktandzie i rozkaz pana Philipsa pozostania po lekcjach w szkole dla poprawienia poczynionych błędów.
Jednakże bardzo widoczny i to zupełny brak oznak przyjaźni ze strony Djany Barry, siedzącej obok Józi Pay, osłabiał triumfy Ani.
— Uważam, iż Djana mogła była przynajmniej raz jeden uśmiechnąć się do mnie — zwierzała się Maryli tegoż wieczoru.
Lecz już nazajutrz rano maleńki, artystycznie zwinięty bilecik, dołączony do maleńkiego zawiniątka, dostał się ukradkiem do rąk Ani. Treść bileciku była następująca:
„Droga Aniu, Mateczka nie pozwala mi bawić się z tobą ani rozmawiać, nawet w szkole. To nie moja wina, więc nie gniewaj się na mnie, bo ja cię kocham tak samo, jak dawniej. Martwi mnie bardzo, że nie mogę ci powierzać moich tajemnic. Józi Pay nie lubię ani trochę. Zrobiłam dla ciebie zakładkę do książki z jedwabnej czerwonej bibułki. Takie są teraz najmodniejsze, a tylko trzy dziewczynki z naszej szkoły potrafią je zrobić. Ile razy spojrzysz na nią, przypomnij sobie twoją wierną przyjaciółkę

Djanę Barry“.

Ania przeczytała liścik, ucałowała zakładkę i szybko przesłała odpowiedź na drugi koniec klasy.

„Moja ty jedyna najdroższa Djano!

Nie mogę gniewać się na ciebie, że musisz być posłuszną mamie, ale duszom naszym wolno jest się spotykać. Twój prześliczny podarek zachowam na zawsze. Minia Andrews jest niezmiernie miłą dziefczynką — pomimo że nie posiada wcale imaginacji — lecz z chwilą, gdy byłam serdeczną pszyjaciółką Djany, nie mogę być pszyjaciółką Mini. Proszę cię, wybacz mi błędy ortograficzne, gdysz nie potrafię jeszcze zupełnie poprawnie pisać, pomimo że bardzo się o to staram.
Twoja aż do hwili, gdy nas śmierć rozłączy.

Ania lub Kordelja Shirley.

P. S. Będę tej nocy spała z bilecikiem twoim pod poduszką

A. lub K. S.

Pesymistycznie usposobiona Maryla przygotowana była na rozmaite niemiłe niespodzianki z chwilą, gdy Ania znowu zaczęła uczęszczać do szkoły. Ale obawy te nie spełniły się. Być może, iż Ania przejęła się niejednym rysem „wzorowej“ Mimi Andrews, lecz faktem było, iż nie zdarzyła się już żadna utarczka pomiędzy nią a panem Philipsem. Całą duszą oddała się nauce, niezłomnie postanowiwszy nie dać się wyprzedzić pod żadnym względem Gilbertowi Blythe.
Współzawodnictwo ich w ubieganiu się o miejsce prymusa w klasie stało się wkrótce bardzo widoczne. Gilbert spokojnie szedł naprzód, ale nie można powiedzieć tego samego o Ani. Była ona równie gwałtowna i uparta w miłości jak i w nienawiści. Nigdy nie zgodziłaby się przyznać, iż współzawodniczy w szkole z Gilbertem, bo znaczyłoby to uznać jego obecność, jego istnienie, czego Ania uparcie zdawała się nie widzieć. Jednakże niewątpliwie współzawodniczyli ze sobą, i odznaczenia za pilność dostawały się na przemiany. Jednego rana Gilbert, rozwiązawszy znakomicie zadanie arytmetyczne, otrzymał nagrodę w postaci nazwiska swego, wypisanego wielkiemi literami na szkolnej tablicy; nazajutrz na temże samem miejscu widniało nazwisko Ani, która cały poprzedni wieczór spędziła, biedząc się nad ułamkami dziesiętnemi.
Okropny dla Ani był dzień, w którym oboje okazali się jednakowo dobrze przygotowani, i imiona ich znalazły się obok siebie na tablicy. Równało się to prawie „ogłoszeniu", i przykrość Ani z tego powodu była tak samo widoczna, jak jawne było zadowolenie Gilberta.
Niepokój ich podwajał się, kiedy przy końcu miesiąca odbywały się egzaminy piśmienne. W pierwszym miesiącu Gilbert otrzymał trzy lepsze stopnie, w następnym Ania wyprzedziła go o pięć. Lecz radość jej przyćmioną została przez to, że Gilbert w obecności całej szkoły serdecznie jej powinszował. O ileż przyjemniej byłoby, gdyby go ta porażka zabolała!
Pan Philips mógł nie być wybitnym nauczycielem, lecz uczennica, która tak jak Ania gorliwie pracowała i dążyła do zdobywania nauki, nie mogła nie uczynić postępów, jakikolwiek byłby wykład. Przy końcu roku szkolnego Ania i Gilbert zostali promowani do piątej klasy i zaczęli zaznajamiać się zupełnie nowemi przedmiotami, jak łacina, geometrja, francuski i algebra. W geometrji Ania znalazła swoje Waterloo.
— Jest to coś okropnego, Marylo — skarżyła się dziewczynka. — Jestem pewna, że nigdy w życiu nie pojmę geometrji. Wszystko w niej jest oparte na pewnikach i niema absolutnie pola dla wyobraźni. Pan Philips twierdzi, że do geometrji mam najbardziej zakuta głowę, jaką kiedykolwiek widział. A przecież Gil... i niektórzy inni są bardzo rozgarnięci w tym kierunku. Jest to tak strasznie upokarzające, Marylo! Nawet Djana często daje sobie łatwiej radę, niż ja. Lecz że Djana łatwiej rozumie, to mnie cieszy... Pomimo że nigdy nie mówimy ze sobą, jak zupełnie obce osoby, kocham ją zawsze niewygasłem uczuciem. Często smutno mi się robi, gdy o niej myślę. Lecz naprawdę, Marylo, czy można być długo smutnym na tym pięknym świecie?





ROZDZIAŁ XVIII.

Ania w roli zbawcy.

Drobne sprawy miewają często doniosłe skutki. W pierwszej chwili nieprawdopodobnem się wydaje, aby postanowienie pewnego kanadyjskiego prezesa ministrów odwiedzenia w swej okólnej podróży Wysepki Księcia Edwarda mogło w jakikolwiek sposób wpłynąć na losy małej Ani Shirley z Zielonego Wzgórza. A jednak tak się stało.
Było to w styczniu. Prezes ministrów przybył, aby poznać swych zwolenników i przeciwników, biorących udział w wielkim mityngu w Charlottetown[11]. Większość mieszkańców Avonlei należała do jego stronnictwa; to też w przeddzień mityngu prawie wszyscy mężczyźni i wiele kobiet wybrało się do miasta, odległego o trzydzieści mil angielskich.
Naturalnie, że pani Małgorzata Linde udała się wraz z innymi. Należała ona do obozu gorących czynnych polityków i uważała, że bez jej obecności nic nie mogłoby zostać postanowione. Zabrała też i męża — Tomasz mógł wszakże przypilnować konia — i Marylę Cutbert. Ta wprawdzie nie bardzo interesowała się polityką, lecz zważywszy, iż to może jedyna sposobność w jej życiu ujrzenia prawdziwego żywego ministra, postanowiła pojechać, zostawiając dom na opiece Mateusza i Ani.
W ten sposób, podczas gdy Maryla i pani Małgorzata napawały się wrażeniami wielkiego mityngu, Ania i Mateusz gospodarowali na własną rękę w jasnej kuchni na Zielonem Wzgórzu. Wesoły ogień palił się na staroświeckim kominie, a niebiesko-białe kryształki szronu błyszczały na szybach. Mateusz, siedząc na sofie, zatopił się w czytaniu jakiegoś dziennika dla rolników, zaś Ania z zapałem kuła lekcje, od czasu do czasu rzucając zniecierpliwione spojrzenie ku półeczce, na której leżała nowa książka, pożyczona dziś właśnie od Janki Andrews. Janka zapewniła ją, że się drży ze wzruszenia, taka to zajmująca powieść, i Anię korciło, by czemprędzej zabrać się do przeglądania kartek. Lecz wziąć się do czytania znaczyło pozwolić prześcignąć się w jutrzejszych lekcjach Gilbertowi. Więc też Ania odwróciła głowę od półeczki z książkami i starała się wmówić w siebie, że owej książki wcale tam niema.
— Czy Mateusz uczył się w szkole geometrji? — spytała.
— Nie, zapewne, że nie — odrzekł Mateusz, ocknąwszy się nagle z lekkiej drzemki.
— Żałuję, że się Mateusz nie uczył, bo w takim razie potrafiłby mnie zrozumieć. Jeśli Mateusz nie pracował nad geometrją, to nie może wejść w moje położenie. Geometrja przyćmiewa całe moje istnienie. Tak mi jest trudno ją zrozumieć, Mateuszu.
— Ja także jej nie rozumiem, Aniu — rzekł Mateusz tonem pocieszyciela. — Ty wszakże masz zdolności do wszystkiego. Pan Philips, spotkawszy mnie w zeszłym tygodniu w sklepie Blaira, oświadczył mi, że jesteś najzdolniejszą uczennicą w szkole i że czynisz niezwykle szybkie postępy. „Szybkie postępy“ to jego własne wyrazy. Co prawda, są tacy, którzy krytykują pana Philipsa, twierdząc, że to marny nauczyciel. Jednak ja uważam, iż jest on bardzo rozumny.
Mateusz nazwałby rozumnym każdego, ktoby chwalił Anię.
— Jestem pewna, że dawałabym sobie daleko prędzej radę z geometrją, gdyby pan Philips nie zmieniał liter — tłumaczyła się Ania. — Uczę się na pamięć dowodzenia z literami, oznaczonemi w książce. Lecz oto on narysowuje figurę geometryczną na tablicy, stawia zupełnie inne litery, i wszystko mi się pogmatwało. Czy nauczyciel powinien używać takich sposobów? Uczymy się teraz także geologji i wreszcie dowiedziałam się, co jest powodem, że drogi bywają czerwone. Cieszę się bardzo temi wiadomościami... Ciekawam też, jak się tam czuja pani Linde i Maryla? Pani Linde mówi, że gdyby kobiety otrzymały prawo głosowania, nastąpiłaby błogosławiona zmiana. Za kim głosuje Mateusz?
— Za konserwatystami — odpowiedział Mateusz szybko. Przekonania konserwatywne stanowiły jego religję.
— W takim razie i ja jestem konserwatywnych zasad — rzekła Ania stanowczo. — Jestem temu bardzo rada, bo Gil... bo niektórzy chłopcy w szkole są radykałami. Domyślam się, że i pan Philips jest także radykałem, bo ojciec Prissy Andrews jest nim, a Ruby Gillis twierdzi, że każdy starający się o rękę córki musi zgadzać się z matką w kwestji religji, zaś z ojcem w kwestji polityki. Czy to prawda, Mateuszu?
— Naprawdę, że nie wiem — przyznał Mateusz.
— Czy Mateusz nigdy nie starał się o jakąś pannę?
— Hm, pewnie nigdy — rzekł Mateusz, który przez całe swe życie nie zastanawiał się nad podobnemi kwestjami.
Ania rozmyślała, oparłszy podbródek na dłoni.
— A jednak musi to być bardzo przyjemne, czy nie, Mateuszu? Ruby Gillis mówi, że kiedy dorośnie, postara się mieć bardzo wielu konkurentów, którzyby za nią szaleli. Ale mnie się to nie podoba. Wolałabym mieć jednego, bardzo kochającego człowieka. Rozumie się, że Ruby Gillis ma daleko więcej doświadczenia w tej sprawie, bo ma przecież tyle dorosłych sióstr. A pani Linde mówi, że dziewczęta u Gillisów były rozchwytywane jak świeże bułeczki. Pan Philips bywa u Prissy Andrews prawie codziennie wieczorem. Powiada, że musi jej pomagać w przygotowaniu się do egzaminów. Ale przecież Miranda Slone ma także pójść do seminarjum i potrzebowałaby więcej pomocy niż Prissy, bo jest o wiele głupsza od niej... A jednak on nigdy wieczorem nie idzie jej pomóc. Wiele jest takich spraw na świecie, których ja wcale nie mogę zrozumieć, Mateuszu.
— Kto wie, czy ja rozumiem je lepiej od ciebie, Aniu — wyznał Mateusz.
— Ale muszę wreszcie skończyć lekcje. Nie pozwolę sobie wziąć się do czytania tej nowej książki Janki, dopóki nie odrobię wszystkich zadań. Jednakże jest to straszna pokusa, Mateuszu. Nawet kiedy odwracam się plecami od półki, widzę książkę bardzo dokładnie. Janka mówi, że spłakała się nad nią. A ja lubię nadewszystko powieści, nad któremi się płacze. Chyba najlepiej będzie, gdy zaniosę tę książkę do bawialni i schowam ją do szafki, gdzie stoją konfitury; klucz zaś oddam Mateuszowi. Tylko niech mi go Mateusz nie zwraca, zanim skończę odrabiać lekcje, nawet gdybym go błagała o to na klęczkach. Łatwo jest mówić, że należy opierać się pokusom, lecz przecież łatwiej jest oprzeć się, nie posiadając klucza. A teraz poskoczę do piwnicy i przyniosę kilka zmarzniętych jabłek. Czy Mateusz lubi zmarznięte jabłka?
— Tak, mogą być niezłe — rzekł Mateusz, który ich nigdy nie jadł, lecz wiedział, że Ania była wielką amatorką tego specjału.
W chwili, gdy Ania powracała z piwnicy, wnosząc triumfalnie talerz brunatno-żółtych plamistych jabłek, dały się słyszeć śpieszne kroki na lodem pokrytej dróżce przed kuchnią i gwałtownie pchnięte drzwi nagle się rozwarły. Do kuchni wpadła Diana Barry, blada i zadyszana, w chustce zarzuconej na głowę w widocznym pośpiecnu.
Ania stanęła jak-wryta, zapominając narazie o trzymanym w rękach talerzu i świecy, które wraz z jabłkami potoczyły się po schodach piwnicy. Odnalazła je tam nazajutrz Maryla i pozbierała zakapane roztopioną stearyną, zadowolona, że przy tej sposobności nie powstał pożar.
— Co się stało, Djano? — spytała Ania. — Czy matka twoja wreszcie dała się uprosić?
— Ach, Aniu, błagam cię, choć czemprędzej — prosiła Djana zaniepokojona — Nasza Mimi jest strasznie chora. Mania mówi, że to krup... Rodzice pojechali do miasta, i niema nikogo, ktoby sprowadził doktora. Mimi ma się bardzo niedobrze, a Mania nie ma pojęcia, co zrobić... Ach, Aniu, ja się tak strasznie boję!
Mateusz, nie mówiąc ani słowa, sięgnął po swój płaszcz i czapkę, prześlizgnął się obok Djany i znikł w ciemnościach, w podwórzu.
— Poszedł zaprząc klacz, aby pojechać po doktora do Carmody — objaśniła przyjaciółkę Ania, śpiesznie chwytając żakiet i czapkę futrzaną. — Jestem tego tak pewna, jak gdyby mi to powiedział. Mateusz i ja jesteśmy dusze pokrewne. Potrafię czytać w jego myślach, nawet kiedy milczy.
— Obawiam się, że nie zastanie doktora w Carmody — zaszlochała Djana. — Wiem, że doktór Blair pojechał do miasta, a i doktór Spencer był tam oczekiwany. Mania nie widziała nigdy chorego na krup, a pani Linde niema w domu. Ach, Aniu!
— Nie płacz, Djanuś — uspokajała Ania. — Ja wiem doskonale, jak leczą krup. Zapominasz, że pani Hammond miała trzykrotnie bliźnięta. Kiedy się było piastunką trzech par bliźniąt, można mieć doświadczenie. One wszystkie z kolei przechodziły krup. Poczekaj chwilę, zabiorę buteleczkę z ipekakuaną... wy pewnie nie macie tego środka w domu... A teraz chodźmy czemprędzej!
Obie dziewczynki, trzymając się za ręce, pobiegły szybko. Dążyły Aleją Zakochanych i poprzez zmarzniętą łąkę, bo śnieg leżał tak wysoko, iż droga leśna, acz krótsza, niemożliwą była do przebycia. Ania, choć szczerze zmartwiona chorobą Mimi, nie potrafiła jednakże nie napawać się romantyczną stroną tej nieoczekiwanej wędrówki w zimową noc, ręka w rękę z bliską sobie istotą.
Noc była jasna i mroźna. Drzewa rzucały czarne cienie, a śnieg błyszczał, jak srebro, na skłonach wzgórz. Nad cichemi polami lśniły wielkie gwiazdy. Tu i owdzie odcinały się ciemne, szpiczaste sosny z upudrowanemi śniegiem gałęźmi, skrzypiącemi za podmuchem wiatru. Ania zachwycona była cudną drogą pośród tej tajemniczej ciszy.
Mała Mimi, trzyletnia dziewczynka, była wistocie bardzo chora. Leżąc na sofie w kuchni, rozgorączkowana i niespokojna, dyszała tak chrapliwie, że głos jej roznosił się po całym domu. Mania, wesołe o szczerej twarzyczce dziewczę, rodem z Francji, której pani Barry poleciła opiekę nad dziećmi podczas swej nieobecności, była bezradna i skłopotana, zupełnie niezdolna do powzięcia jakiejś decyzji.
Ania zabrała się szybko i energicznie do niesienia pomocy.
— Mimi ma krup bezwątpienia. Jest ciężko chora, lecz widziałam i gorsze wypadki... Przedewszystkiem należy przygotować bardzo wiele wrzącej wody. Jestem pewna, że w tym kociołku jest zaledwie filiżanka! Ot, tak, napełniłam go po brzegi, a Mania niechaj podłoży więcej drzewa na ogień. Nie chcę cię urazić, Maniu, ale uważam, żeś mogła była o tem sama pomyśleć. Tak... teraz rozbiorę Mimi i położę do łóżka, a Djana postara się przygotować parę miękkich flanelowych koców. Przedewszystkiem muszę dać chorej porcję ipekakuany.
Mimi krzywiła się bardzo nad podanem lekarstwem, ale Ania przecież nie darmo wychowała trzy pary bliźniąt. Musiała więc połknąć nie jedną łyżkę lekarstwa, lecz kilka w ciągu tej długiej, niepokoju pełnej nocy. Kiedy obie dziewczynki cierpliwie doglądały biednego cierpiącego maleństwa, Mania, chętna i życzliwa, dokładała tyle drzewa na ogień, że aż dudniało pod kominem i grzała tyle wody, iż wystarczyłoby jej dla całego szpitalika dzieci, chorych na krup.
Trzecia godzina po północy dochodziła, gdy Mateusz przybył z doktorem, po którego musiał jechać o wiele dalej, niż zwykle. Lecz gwałtowna potrzeba obecności lekarza już była minęła. Mimi czuła się daleko lepiej i spała spokojnie.
— Zdarzały się chwile, że byłam bliska rozpaczy — opowiadała Ania. — Miała się gorzej i gorzej nawet niż bliźnięta Hammondów, a właściwie ostatnia para. Zdawało mi się, że jest bliską uduszenia się. Dałam jej całą zawartość butelki, a przy ostatniej kropli powiedziałam — nie do Djany ani do Mani, bo nie chciałam ich przerażać — były już i tak bardzo przestraszone — tylko do siebie samej, że „jest to ostatnia słaba nadzieja... a lękam się, czy nie stracona“. Szczęściem po paru minutach dziecko wykrztusiło flegmę i poczuło się daleko lepiej. Pan doktór musi sobie wyobrazić moje uczucia w owej chwili, gdyż nie jestem w stanie ich wypowiedzieć. Pan wie, że są uczucia, których nie można wyrazić słowami.
— Tak, wiem — potwierdził doktór.
Patrzał na Anię, jakby i jemu właśnie przychodziły na myśl rzeczy, których nie można wyrazić. Gdy rodzice Djany przyjechali, rzekł do nich:
— Ta mała czerwonowłosa dziewczynka, którą Cutbertowie wychowują, to dzielny człowiek. Zapewniam was, że ona ocaliła życie waszej małej, bo ja przybyłbym zbyt późno. Posiada zręczność i przytomność umysłu, wprost zdumiewającą u dziecka w tym wieku. Nigdy nie widziałem podobnego wyrazu oczu, gdy mi opowiadała, w jakim stanie znalazła małą i co jej zaordynowała.
Ania powracała do domu w jasny mroźny poranek, z powiekami zapadającemi się po bezsennie spędzonej nocy. Lecz idąc wielką białą łąką i mijając błyszczące od szronu sklepienie klonów, tworzących ową Aleję Zakochanych, rozprawiała bezustannie.
— Ach, Mateuszu, czyż to nie cudny poranek? Świat wygląda tak, jakby go Bóg stworzył dla swej przyjemności, czy nie? A drzewa wyglądają, jak gdyby je można zdmuchnąć jednem chuchnięciem... Cieszę się bardzo, że żyję na świecie, na którym istnieją białe szrony? A Mateusz? I rada jestem, że pani Hammond miała trzy pary bliźniąt, bo gdyby ich nie miała, czyż potrafiłabym pomóc Mimi? Przykro mi naprawdę, że za złe brałam pani Hammond, iż miewała bliźnięta. Ach, Mateuszu, jestem tak strasznie śpiąca! Nie będę mogła pójść do szkoły. Czuję, że nie potrafię mieć oczu otwartych i będę odpowiadała bez ładu i składu. Jednakże nie lubię zostawać w domu, bo Gil... bo kto inny może zostać prymusem, a trudno potem odzyskać pierwsze miejsce. Chociaż, co prawda, im trudniej się coś zdobywa, tem większe ma się zadowolenie, czy nie?
— Zapewne, ale ty już potrafisz dać sobie radę — rzekł Mateusz, spoglądając z litością na bladą twarzyczkę Ani i ciemne obwódki pod jej oczami. — Powinnaś czemprędzej położyć się do łóżka i wyspać się, jak należy. Ja załatwię domowe roboty.
Stosownie do tej rady Ania pośpieszyła do łóżka i spała tak mocno, że obudziła się dopiero popołudniu. Natychmiast weszła do kuchni, gdzie Maryla, przybyła podczas jej snu, zajęta była ręczną robotą.
— Ach, czy Maryla widziała premjera? — wykrzyknęła Ania. — Jakże on wygląda?
— Z pewnością nie wybrano go na ministra ze względu na jego powierzchowność — rzekła Maryla. — Cóż to za nos! Ale za to potrafi mówić! Dumna byłam z tego, iż należę do konserwatystów... Twój obiad stoi w piecyku, Aniu. Weź też trochę kompotu ze śliwek ze śpiżarki. Wyobrażam sobie, jakaś głodna! Mateusz opowiadał mi o wypadkach ostatniej nocy. Jak to szczęśliwie się złożyło, iż umiałaś poradzić chorej. Ja nie potrafiłabym tego uczynić, nigdy w życiu nie widziałam przypadku krupu... No, no, tylko nie zaczynaj rozmowy, zanim zjesz obiad. Poznaję po twojej mince, że masz miljon nowin do opowiadania, ale mogę poczekać.
Maryla miała także coś do zakomunikowania Ani, lecz nie chciała tego uczynić teraz, bo, znając usposobienie dziewczynki, była pewna, że radość i zdumienie z powodu tej nieoczekiwanej wiadomości każą jej wyrzec się tak poziomego zajęcia, jakiem jest spożywanie obiadu. Więc dopiero gdy Ania zjadła resztę soku kompotowego, Maryla rzekła:
— Pani Barry przyszła tu po południu; chciała się z tobą widzieć, lecz żal mi było cię zbudzić. Twierdziła, żeś uratowała życie Mimi i żałowała niezmiernie, że postąpiła tak bezwzględnie w owej sprawie z winem. Mówiła, że teraz pewna jest, żeś nie miała zamiaru upoić Djany, i że ma nadzieję, iż jej wybaczysz i będziesz znowu przyjaciółką jej córki. Jeśli masz ochotę, możesz pójść do niej jeszcze dziś wieczór, bo Djana nie wyjdzie z domu z powodu przeziębienia, jakiego się nabawiła ostatniej nocy. Ależ Aniu, zmiłuj się, wszakże gotowaś ulecieć w powietrze!
Przestroga ta była wistocie słuszna. Ania jak strzała, zerwała się z miejsca i upadła do nóg Maryli z twarzą rozjaśnioną szczęściem.
— Och, Marylo, czy mogłabym pójść już... nie zmywając przedtem naczyń? Zmyję wszystko, powróciwszy od Djany, lecz nie potrafię w żaden sposób zabrać się w chwili tak uroczystej do czegoś równie poziomego, jak sprzątanie.
— Dobrze, biegnij choćby natychmiast — zezwoliła Maryla uwzględniając wzruszenie dziewczynki, — Aniu... Aniu.. czyś ty oszalała? Wracaj w tej chwili i weź na siebie jakie okrycie!
Ale Maryla mogłaby równie skutecznie nawoływać wicher. Dziewczyna pobiegła bez czapki i bez chustki. Pędziła przez sad z rozwianemi włosami
— Cud będzie, jeśli się nie zaziębi śmiertelnie — myślała Maryla.
Ania powróciła do domu już o zmierzchu, gdy purpurowe cienie zachodzącego słońca kładły się na śnieżne pola. Het, daleko na południo-zachodzie błyszczało światło wielkiej jasnej gwiazdy wieczornej na blado złotem i różowawem niebie, sklepionem ponad olśniewająco-białemi łąkami i ciemnemi gajami choiny. Odgłos dzwonków u sani, sunących pomiędzy śnieżnemi wyniosłościami, rozlegał się jasny i pełny, niby melodyjna muzyka elfów, lecz z pewnością tony ich nie były słodsze od pieśni, która rozbrzmiewała w sercu i na ustach uszczęśliwionej Ani.
— Oto stoi przed Marylą zupełnie szczęśliwy człowiek — oznajmiła. — Jestem zupełnie szczęśliwa... pomimo moich rudych włosów. Teraz właśnie jestem wyższa nad rude włosy. Pani Barry ucałowała mnie i rozpłakała się, mówiąc, że jest niezmiernie zmartwiona, iż nigdy nie będzie w stanie mi się odwdzięczyć. Byłam bardzo zawstydzona, ale odpowiedziałam, jak tylko umiałam najgrzeczniej: „Nie mam do pani najmniejszego żalu, pani Barry. Zapewniam panią po raz ostatni, że nigdy nie miałam zamiaru upoić Djany i tem zarzucam zasłonę zapomnienia nad minioną przeszłością“. Było to bardzo piękne zdanie, czy nie, Marylo?
Następnie spędziłyśmy z Djaną niezmiernie miłe popołudnie. Djana nauczyła mnie zupełnie nowego deseniu haftu, który poznała u swej ciotki, w Carmody. Nikt w Avonlei, prócz nas, nie potrafi go naśladować i uroczyście przyrzekłyśmy sobie nie pokazać go komukolwiek. Djana ofiarowała mi prześliczną kartę z wianuszkiem róż wokoło, a dwuwierszem pośrodku:

„Dwa serca złączone, klucz rzucony w morze,
„Nikt nas nie rozłączy, tylko Ty, o Boże!

Tak jest wistocie, Marylo. Chcemy poprosić pana Philipsa, aby nam pozwolił siedzieć w szkole obok siebie, a Józia Pay mogłaby siedzieć na jednej ławce z Mimi Andrews. Przyjęto mnie doskonałym podwieczorkiem. Pani Barry wyjęła swoją najdroższą zastawę do herbaty, zupełnie jak gdybym była prawdziwym gościem. Nie mogę wcale powiedzieć Maryli, jakie to uczyniło na mnie wrażenie. Nikt dotąd nie przyjmował mnie w ten sposób. Poczęstunek składał się z placka z owocami, z ciastek z kremem, z orzechów w cukrze i dwóch rodzajów konfitur. Pani Barry zapytała mnie, czy chcę jeszcze herbaty i rzekła do męża: „Tatusiu, czemu nie podajesz Ani sucharków?“ — Jakże to musi być przyjemnie, Marylo, być dorosłym, jeśli wtedy w ten sposób gospodyni przemawia.
— Nie zwracałam na to nigdy uwagi — rzekła Maryla.
— W każdym razie, gdy dorosnę — mówiła Ania dalej — będę zawsze mówiła do małych dziewczynek, jak gdyby były dorosłe, bezwarunkowo, i nigdy nie będę szydziła, jeśli się które dziecko górnolotnie wyrazi. Wiem ze smutnego doświadczenia, jak to rani uczucia... Po herbacie Djana i ja piekłyśmy biszkopciki. Nie bardzo się one udały, zapewne dlatego, żeśmy je robiły po raz pierwszy. Djana poleciła mi obracać je, podczas gdy smarowała masłem blachę, ale ja zapomniałam i dałam im się spalić. A kiedy wystawiłyśmy resztę biszkopcików do wystudzenia, kot dobrał się do półmiska i trzeba było wszystko wyrzucić. Lecz samo przygotowanie ich było dużą przyjemnością. Kiedy się wybierałam do domu, pani Barry prosiła, abym przychodziła jak najczęściej. Djana, stojąc u okna, przesyłała mi całusy, dopóki szłam Aleją Zakochanych. Jestem dziś tak szczęśliwa, Marylo, że postanowiłam ułożyć sobie zupełnie nową modlitwę wieczorną, aby podziękować Stwórcy za to, co mnie spotkało.





ROZDZIAŁ XIX.

Koncert, katastrofa i wyznanie.

— Marylo, czy mogę skoczyć do Djany na jedna chwileczkę? — spytała Ania pewnego wieczoru zimowego, pędząc bez tchu z facjatki do kuchni.
— Nie widzę powodu, dla którego masz wyjść z domu podczas ciemnej nocy — zauważyła Maryla. — Ze szkoły wracałaś razem z Djaną i dobre pół godziny stałyście w śniegu, mieląc jak najęte. Cóż to za ważna sprawa was znowu niepokoi?
— Ależ Djana musi się ze mną zobaczyć — błagała Ania — Chce mi coś ważnego powiedzieć.
— Skąd ty wiesz o tem?
— Bo właśnie dała mi sygnał ze swego okna. Wynalazłyśmy sposób porozumiewania się zapomocą świecy i arkusza papieru. Stawiamy zapaloną świecę na oknie i powiewamy nad nią tam i z powrotem arkuszem papieru. Pewna ilość ruchów oznacza taką a taką wiadomość. Był to mój pomysł, Marylo.
— Domyśliłam się tego natychmiast — odrzekła Maryla. — I jestem pewna, że w najbliższym czasie zaprószycie ogień tem głupiem sygnalizowaniem.
— Ach, Marylo, jesteśmy bardzo uważne. A to taka przyjemna rozrywka! Dwa ruchy znaczą: „Czy jesteś w domu?“ Trzy znaczą „tak“, cztery zaś „nie“. Pięć wyraża: „Przyjdź czemprędzej, muszę ci coś ważnego powiedzieć“. Djana w tej chwili sygnalizowała pięć, i drżę z ciekawości dowiedzenia się, o co chodzi.
— A więc nie drżyj dłużej — rzekła Maryla ironicznie. — Możesz pójść, lecz masz wrócić za dziesięć minut.
Ania pamiętała o tym nakazie i powróciła w oznaczonym czasie, pomimo że zapewne żaden śmiertelnik nie uwierzyłby, wiele wysiłku ją kosztowało zamknięcie rozmowy w terminie dziesięciominutowym.
— Ach, Marylo, proszę sobie tylko wyobrazić! Jutro są urodziny Djany. Otóż pani Barry pozwoliła jej zabrać mnie ze sobą wprost ze szkoły, abym u nich pozostała na noc. Kuzynostwo jej przyjeżdżają z Newbridge[12] wielkiemi saniami, aby pójść jutro na koncert do Klubu dyskusyjnego. Zabiorą też Djanę i mnie, rozumie się, jeśli Maryla pozwoli. Ale Maryla pozwoli, prawda? Ach, jestem taka wzruszona!
— Uspokój się; nie pójdziesz do Barrych, Aniu. Zdrowiej ci będzie, jeśli się prześpisz w domu, we własnem łóżku. Co się zaś tyczy koncertu, jest to bardzo niemądry pomysł, bo dziewczynki w twoim wieku nie chodzą jeszcze na koncerty.
— Jestem pewna, że Klub dyskusyjny to bardzo przyzwoita instytucja — broniła się Ania.
— Nie przeczę temu. Lecz nie pozwolę, byś po koncercie późno wracała i chodziła spać gdzieindziej, jak w domu. Ładna zabawa dla dzieci! Dziwi mnie bardzo, że pani Barry pozwala na to Djanie!
— Ależ to taka wyjątkowa sposobność — prosiła Ania, bliska płaczu. — Urodziny Djany są tylko raz do roku. Przecież urodziny to niezwykła rzecz, Marylo. Prissy Andrews będzie deklamowała coś wyjątkowo pięknego. Koleżanki moje mówiły, że to bardzo moralny poemat, Marylo. Z pewnością wpłynąłby na mnie jak najlepiej. Chór zaś odśpiewa cztery wspaniałe, wzruszające pieśni, prawie równie wzniosłe, jak hymny. Nawet pastor przyjmie udział. Tak, naprawdę, on nas przywita! Będzie to rodzaj kazania. Droga, kochana Marylo, czy będę mogła pójść?
— Czyś nie słyszała mojej odpowiedzi, Aniu? Zdejmij obuwie i pójdź spać. Godzina ósma już wybiła.
— Jeszcze jedna uwaga, Marylo — rzekła Ania, próbując ostatniego środka przekonania swej opiekunki. — Pani Barry powiedziała Djanie, że pozwoliłaby nam spać w gościnnym pokoju. Czy Maryla wyobraża sobie zaszczyt, jakiego dostąpiłaby sierota Ania, śpiąc w łóżku, przeznaczonym dla gości?
— Potrafisz żyć i bez tego wielkiego zaszczytu. Idź już spać, Aniu, i nie mówmy więcej o tej sprawie.
Kiedy Ania, zalana łzami, smutnie wracała na facjatkę, Mateusz, który, choć zdawało się, iż drzemał, wysłuchał całej tej rozmowy, otworzył oczy i rzekł tonem stanowczym:
— Mnie się wydaje, Marylo, żeś powinna pozwolić Ani na tę przyjemność.
— A ja jestem przeciwnego zdania — odrzekła Maryla. — Kto się zajmuje wychowaniem tego dziecka, Mateuszu? Ty, czy ja?
— Zapewne, że ty — przyznał Mateusz.
— Więc nie wtrącaj się do moich spraw.
— Ja się też nie wtrącam, tylko mam własne zdanie o tej rzeczy. A zdaniem mojem powinnaś pozwolić Ani wziąć udział w tej rozrywce.
— Tybyś sądził, że powinnam jej pozwolić udać się na księżyc, gdyby miała ochotę na podobną wycieczkę. Ręczę zato — odpowiedziała Maryla wesoło. — Pozwoliłabym jej ostatecznie przenocować u Djany, ale nic ponadto. Nie uznaję koncertów dla dzieci. Napewno przeziębiłaby się i nabiłaby sobie głowę nowemi wrażeniami. Byłaby przez cały tydzień oszołomiona i zirytowana. Znam dobrze naturę tego dziecka i wiem, co jest połączone z jej dobrem, Mateuszu.
— A jednak sądzę, że powinnaś była jej pozwolić — powtarzał Mateusz stanowczo.
Nie umiał dobrze argumentować swego zdania, lecz potrafił uparcie twierdzić.
Maryla westchnęła beznadziejnie i zamilkła.
Nazajutrz, kiedy Ania zmywała naczynia po śniadaniu, Mateusz, idąc do śpichrza, odezwał się znowu do siostry:
— Powinnabyś pozwolić Ani pójść na koncert, Marylo.
Twarz Maryli przybrała na parę sekund wyraz nie do opisania. Poczem, poddając się widocznie konieczności, rzekła surowo:
— Owszem, może pójść, jeśli ci ta sprawa nie daje spokoju.
W tej chwili Ania wybiegła z alkówki, w której zajęta była zmywaniem, trzymając mokrą ściereczkę w ręce.
— Ach, Marylo, Marylo, powtórz te błogosławione wyrazy raz jeszcze!
— Uważam, że jednorazowe powiedzenie wystarczy. Jest to sprawa Mateusza. Ja umywam ręce od wszystkiego. Jeśli wychodząc podczas chłodnej nocy z gorącej sali koncertowej, nabawisz się zapalenia płuc, nie miej żalu do mnie, lecz do Mateusza. Ależ, Aniu, zmiłuj się, wszak zalewasz wodą podłogę. Nigdy w życiu nie widziałam równie nieuważnego dziecka!
— Ach, ja wiem dobrze, że często jestem powodem przykrości — rzekła Ania żałośnie. — Tak często postępuję błędnie. Natychmiast wezmę trochę piasku i wytrę plamy na podłodze, zanim jeszcze pójdę do szkoły. Ach, Marylo, ja tak bardzo marzyłam o tym koncercie... Nigdy w życiu nie byłam na żadnym, i kiedy inne dziewczynki w szkole rozmawiały ze sobą o muzyce i śpiewie, czułam się niezmiernie upokorzona. Maryla nie wyobraża sobie, jak mi wtedy było, lecz Mateusz to rozumie. A to tak przyjemnie być zrozumianym.
Ania, zbyt przejęta myślą o przyjemności, jaka ją oczekiwała, nie potrafiła tego ranka skupić uwagi na lekcjach w szkole. Pozwoliła Gilbertowi Blythe prześcignąć się w odpowiedziach i mieszała się widocznie w rachunkach pamięciowych. Nie przejęła się jednakże tem niepowodzeniem tak bardzo, jakby to się stało innym razem, bo miała ciągle na myśli oczekujący ją koncert i nocleg w gościnnym pokoju. Wraz z Djaną nie przestawały rozmawiać o tem, co je oczekiwało, i nauczyciel, sumienniejszy od pana Philipsa, byłby z pewnością zauważył ich roztargnienie i odpowiednio skarcił nieuwagę.
Ania czuła, iż nie byłaby w stanie przenieść zakazu pójścia na koncert, bo cała szkoła nie mówiła tego dnia absolutnie o niczem innem. Klub dyskusyjny w Avonlei, gdzie się podczas zimy co dwa tygodnie odbywały zebrania towarzyskie, urządzał małe bezpłatne, dość częste przedstawienia dla młodzieży. Ale to miał być wielki koncert z opłatą 10 centów za wejście, w celu zebrania funduszu pomocy dla czytelni.
Młodzież Avonlei ćwiczyła się już od kilku tygodni, a najbardziej zainteresowane były dzieci szkolne, których starsi bracia lub siostry przyjmować mieli udział w tym koncercie. Każde dziecko uczęszczające do szkoły, a starsze nad lat dziewięć, miało nadzieję, iż się tam znajdzie. Wyjątek stanowiła Carrie Slone, której ojciec był zdania Maryli, że małe dziewczynki nie powinny być prowadzone na wieczorne koncerty. To też Carrie Slone spędziła całe popołudnie, płacząc nad ćwiczeniem gramatycznem, i uznała, że nie warto żyć na świecie.
Dla Ani istotne wzruszenie zaczęło się z chwilą skończenia lekcyj i zwolna się potęgowało, aż wreszcie dosięgło kulminacyjnego punktu podczas samego koncertu. Pani Barry urządziła w najwyższym stopniu elegancką „herbatę“. Poczem nastąpiło rozkoszne zajęcie ubierania się w maleńkim pokoiku Djany na piętrze. Djana upięła Ani włosy od czoła w nowym stylu à la Pompadour. Ania zaś z właściwą sobie zręcznością ułożyła Djanie różyczki z warkoczy nad uszami. Potem przynajmniej ze sześć razy układały we włosy w tyle głowy, starając się nadać im pozór ufryzowanych. I wreszcie były gotowe, z płomiennemi policzkami, oczami błyszczącemi od radosnego oczekiwania.
Przyznać należy, iż Ania doznała pewnej przykrości, porównywając swą czarną, gładką sukienkę i niezręczny o wąskich rękawach w domu uszyty płaszczyk z eleganckim żakiecikiem i zręczną sukienką Djany. Lecz w czas przypomniała sobie, iż posiada bujną imaginację i potrafi z niej skorzystać.
Następnie nadjechali kuzynowie Djany z Newbridge i wszyscy razem, otuleni w futra i koce, usadowili się w obszernych, wygodnych saniach. Ania rozkoszowała się jazdą, gdy sanie lekko sunęły po ubitych, gładkich drogach, a śnieg skrzypiał pod kopytami końskiemi. Słońce zachodziło wspaniale, a śniegiem pokryte pagórki i ciemno-szafirowa woda zatoki św. Wawrzyńca lśniła połyskiem, jak wielki puhar z perłowej masy i szafirów, napełniony winem i ogniem. Głosy dzwonków i oddalone śmiechy, niby głosy elfów leśnych, rozbrzmiewały ze wszystkich stron.
— Ach, Djano — szepnęła Ania, ściskając pod futrem rękę Djany — czyż to wszystko nie wydaje ci się pięknym snem? Czy ja naprawdę wyglądam tak, jak zawsze? Czuję się zupełnie inaczej i wyobrażam sobie, że się to odbija na mojej twarzy.
— Wyglądasz wistocie uroczo — rzekła Djana, która, tylko co posłyszawszy podobną pochwałę od jednej ze swych kuzynek, uznała, że będzie ona odpowiednia w tym wypadku. — Masz prześliczne rumieńce!
Na program tego wieczoru składał się dla Ani szereg „wzruszeń“, z których, jak zapewniała Djanę, każde następne było silniejsze, niż poprzednie. Kiedy Prissy Andrews, w ponsowej jedwabnej bluzce, ze sznurkiem pereł na białej okrągłej szyi, ze świeżemi goździkami we włosach — wieść niosła, że nauczyciel posyłał po nie daleko za miasto — weszła na estradę i zadeklamowała „co zaszło w ową ciemną noc, gdy żaden promień światła nie potrafił się przedrzeć poprzez zmrok“, Ania drżała z przejęcia i natężenia uwagi. Kiedy chór śpiewał pieśni cherubinów, Ania spoglądała w sufit, jakby tam widziała grupę aniołków. Kiedy Tomek Slone głosem i ruchami naśladował „Głupiego Tomka na jarmarku“, Ania śmiała się tak serdecznie, że siedzący obok musieli się także śmiać, pomimo że dowcip i humor tej farsy wcale nie należał do najlepszych. Wreszcie gdy pan Philips w monologu Marka Antonjusza wobec trupa Cezara nadawał swemu głosowi najbardziej rozdzierające dźwięki, spoglądając w końcu każdego zdania na Prissy Andrews — Ania czuła, że potrafiłaby zerwać się i przyjąć udział w buncie, gdyby choć jeden rzymski obywatel stanął na jego czele.
Znalazł się jednakże pewien numer programu, który nie potrafił wzbudzić jej zajęcia. Gdy Gilbert Blythe zaczął deklamować, Ania wydobyła z kieszeni jakąś książkę i, nie słuchając go, zagłębiła się w czytaniu. Pozostała też sztywna i nieruchoma, pomimo że gdy skończył mówić, Djana klaskała w dłonie, aż w uszach huczało.
O jedenastej dziewczynki powróciły do domu, znużone i syte wrażeń, z głębokiem przeświadczeniem, że będą jeszcze mogły gawędzić o mile spędzonym wieczorze. Ciemno było i cicho, dom wydawał się pogrążony we śnie. Stąpając cichutko na palcach, wsunęły się do szerokiego a długiego kurytarza, skąd jedne drzwi prowadziły do gościnnego pokoju. Panowało tam miłe ciepło i słabe światło od wygasającego na kominku ognia.
— Rozbierzmy się tutaj — rzekła Djana. — Tu tak ciepło i przyjemnie.
— Czyż nie był to rozkoszny wieczór? — westchnęła nagle Ania. — Jak to musi być miło wstępować na estradę! Jak sądzisz, Djano, czy nas zaproszą kiedy na deklamatorki?
— Z pewnością i nie raz. Proszą zawsze starszych uczniów i uczennice. Gilbert Blythe występuje często, a jest tylko o dwa lata od nas starszy. Ach, Aniu, jakże mogłaś udawać, że go nie słuchasz. Kiedy doszedł do zdania:

„Jest tu inne dziewczę, nie siostra“...

i patrzał wtedy wprost na ciebie.
— Djano — wyrzekła Ania z dumą — jesteś bezwątpienia moją serdeczną przyjaciółką, lecz nawet tobie nie wolno mówić ze mną o tej osobie. Czy jesteś gotowa, możemy się już położyć? Ścigajmy się! Kto będzie pierwszy w łóżku?
Myśl ta spodobała się Djanie. I w mgnieniu oka dwie małe postacie w białej nocnej bieliźnie pomknęły poprzez długi kurytarz, uchyliły przedtem cichutko drzwi gościnnego pokoju i wpadły prawie jednocześnie na szerokie wielkie łóżko. Ale nagle... coś... poruszyło się pod niemi, rozległo się ciężkie westchnienie, stłumiony okrzyk... i ktoś przy duszonym, zagniewanym głosem zawołał: „Na litość Boską!“
Ania i Djana nie wiedziały wcale, w jaki sposób wyskoczyły z łóżka i wypadły z pokoju. Wiedziały jedynie, że po nowym, w przerażeniu, odbytym galopie znalazły się drżące w pokoiku na górze.
— Ach, któż to był?... co to było? — szepnęła Ania, szczękając zębami z zimna i ze strachu.
— Była to ciotka Józefina — rzekła Djana, dusząc się od śmiechu. — Ach, Aniu, ciotka Józefina! Skądże ona się tam wzięła? Jestem pewna, że będzie wściekła. To naprawdę coś nadzwyczajnego... czyś ty kiedy słyszała o tak zabawnej przygodzie?
— Któż to jest ciotka Józefina?
— Ciotka ojca, mieszkająca w Charlottetown. Jest niezmiernie stara... zapewne ma przeszło siedemdziesiąt lat... i nie mogę sobie wcale wyobrazić, żeby kiedykolwiek była dzieckiem. Oczekiwaliśmy jej odwiedzin, ale jeszcze nie teraz. Jest bardzo surowa, ogromnie wymagająca, i jestem pewna, że urządzi straszną awanturę z powodu tego, co się stało. Ha, trudno, musimy się położyć spać obok Mimi! Nie masz pojęcia, jak ona we śnie kopie!
Panna Józefina Barry nie zjawiła się nazajutrz przy pierwszem śniadaniu, ale pani Barry uśmiechnęła się życzliwie ku dziewczynkom.
— No i cóż? Dobrzeście się bawiły wczoraj wieczorem? Chciałam zaczekać, aż powrócicie, aby was uprzedzić, że ciotka Józefina przyjechała i będziecie musiały pójść spać na górę. Ale byłam tak znużona, że nie wytrzymałam i musiałam się położyć. Sądzę, żeście nie przeszkodziły ciotce, Djano?
Djana zachowała dyskretne milczenie, lecz poprzez stół zamieniła z Anią porozumiewawczy uśmiech.
Ania natychmiast po śniadaniu pośpieszyła do domu i w ten sposób pozostała w błogiej nieświadomości co do burzy domowej, jaka się po południu, rozigrała nad głowami rodziny Barrych. Dowiedziała się o tem dopiero od pani Linde, do której Maryla wysłała ją z jakiemś poleceniem.
— Słyszałam, żeście z Djaną napędziły śmiertelnego strachu tej biednej starej pannie Barry — rzekła pani Linde surowym głosem, lecz z ironicznym błyskiem oczu. — Pani Barry wstąpiła tu do mnie przed pięciu minutami, jadąc do Carmody. Jest niezmiernie zmartwiona tą całą sprawą. Panna Barry była w strasznym humorze, gdy dziś rano przyszła na śniadanie... a mogę cię zapewnić, że zły humor panny Józefiny Barry to nie żarty. Z Djaną nie chce wcale mówić.
— Nie była to wcale wina Djany — rzekła Ania smutnie. — Była to moja wina. Ja wpadłam na pomysł ścigania się, kto pierwszy będzie w łóżku.
— Domyślałam się tego! — rzekła pani Linde z triumfem nieomylnego proroka. — Wiedziałam, że był to pomysł twojej mózgownicy. Tak, tak, dobrego nawarzyłyście piwa! Stara panna Barry przyjechała z zamiarem pozostania przez cały miesiąc, ale oto oświadczyła, że nie zatrzyma się ani godziny dłużej, lecz wróci do miasta już jutro, pomimo niedzieli i innych względów. Byłaby odjechała nawet dziś jeszcze, gdyby mieli konie wolne. Obiecywała płacić za lekcje muzyki Djany, ale teraz mowy o tem być nie może. Nic nie uczyni dla takiej dzikiej kozy. Wyobrażam sobie, co się tam działo dziś rano. Panna Barry jest bogata, i rodzina pragnęłaby żyć z nią w zgodzie. Pani Barry nie zwierzała mi się z tem, co prawda, ale zbyt dobrze znam naturę ludzką, bym nie rozumiała się na rzeczy.
— Jakaż ze mnie nieszczęśliwa istota! — skarżyła się Ania. — Z mojego powodu doznają przykrości moi najserdeczniejsi przyjaciele... ci, dla których gotowa byłabym własnej krwi utoczyć. Czy pani mogłaby mi powiedzieć, dlaczego się tak dzieje?
— Dlatego, że jesteś zbyt wielki trzpiot i nie zastanawiasz się wcale. Nie zastanawiasz się ani na chwilę, gdy ci jaki pomysł strzeli do głowy, czy należy tak postąpić, czy też nie!
— Ach, ależ to właśnie jest najprzyjemniejsze — zaprotestowała Ania. — Nagle zaświta ci w mózgu jakaś myśl niezwykła i natychmiast pragniesz ją w czyn wprowadzić. Jeśli się nad nią zastanowić, cała przyjemność pryśnie. Czy pani nigdy nie doznawała czegoś podobnego?
Nie, pani Linde nie znała podobnych wrażeń, to też poważnie potrząsnęła głową.
— Należy się nauczyć zastanawiać, Aniu. Powinnaś pamiętać o przysłowiu: „Spójrz, zanim skoczysz“, szczególniej do łóżka w gościnnym pokoju.
Pani Linde roześmiała się ze swego łatwego dowcipu, lecz Ania pozostała przygnębiona. Nie widziała nic śmiesznego w sytuacji, która wydawała jej się bardzo poważną. Pożegnawszy panią Linde, udała się poprzez zamarzłe pole ku Sosnowemu Wzgórzu. Djana spotkała ją we drzwiach kuchni.
— Czy ciotka Józefina była bardzo obrażona o to, co się stało? — pytała szeptem.
— O tak — odszepnęła Djana, tłumiąc śmiech i rzucając poza siebie trwożliwe spojrzenie ku zamkniętym drzwiom bawialki. — Poprostu skakała ze złości. A jak strasznie urągała mnie, twierdząc, że.jestem najgorzej wychowaną dziewczyną, jaką kiedykolwiek w życiu spotkała, i że rodzice moi powinniby się wstydzić mojego postępowania. Powiedziała też, że nie pozostanie u nas dłużej, z czego ja się bardzo cieszę. Ale rodzice są zmartwieni.
— Dlaczegóżeś nie wyjawiła, że to wszystko stało się z mojej winy? — spytała Ania.
— Czyż mogłaś przypuszczać, że uczynię coś podobnego? — spytała Djana oburzona. — Nie jestem plotkarką, a w tym wypadku zawiniłam tyleż, co i ty.
— A więc ja sama pójdę jej to powiedzieć — rzekła Ania rezolutnie.
Djana osłupiała.
— Aniu! Nigdy w życiu! Wszakże... ona cię zje żywcem.
— Nie strasz mnie! Ja i tak jestem przerażona — błagała Ania. — Wolałabym się znaleźć w lwiej paszczy. Ale muszę tak postąpić. Była to moja wina i powinnam wyznać prawdę. Szczęściem przywykłam wyznawać i nabrałam doświadczenia w tym kierunku.
— A więc dobrze. Ciotka jest w bawialnym pokoju — rzekła Djana. — Możesz tam wejść, jeśli chcesz. Ja nie odważyłabym się nigdy! Nie sądzę też, byś potrafiła cokolwiek wskórać.
Pokrzepiona taką zachętą, Ania rezolutnie skierowała się do owej paszczy lwa, czyli zbliżyła się do drzwi bawialni i delikatnie zapukała. Krótkie „proszę wejść“ było odpowiedzią.
Panna Józefina Barry, chuda, wysoka, o surowej twarzy osoba, siedziała przed kominkiem, haftując bardzo gorliwie. Widocznie była jeszcze dobrze zagniewana i oczy jej spoglądały wrogo poprzez złote okulary. Obróciła się w swym fotelu, pewna, że ujrzy Djanę. Tymczasem wzrok jej padł na bladą dziewczynkę, w wielkich oczach której malowała się dziwna mieszanina rozpaczliwej odwagi i drżącej trwogi.
— Któż ty jesteś? — spytała panna Józefina Barry bez ceremonji.
— Jestem Ania z Zielonego Wzgórza — odpowiedział mały gość, składając ręce we właściwy sobie sposób — i przyszłam wyznać, proszę pani.
— Wyznać, co takiego?
— Że to była moja wina, iż wskoczyłyśmy tej nocy do pani łóżka. Był to mój pomysł. Jestem pewna, że Djanie nigdy nic podobnego nie wpadłoby do głowy. Djana jest po pańsku wychowaną dziewczynką, proszę pani. To też pani nie powinna się na nią gniewać.
— O, nie powinnam? Hm!... Wszakże Djana co najmniej przyjęła udział w tych figlach. Zabawa tego rodzaju w przyzwoitym domu!...
— Ależ to były tylko żarty! — nalegała Ania. — Sądzę, że pani zechce darować nam winę, skoro się tłumaczymy i prosimy o przebaczenie. A przedewszystkiem, niechże pani będzie o tyle dobra i wybaczy Djanie, oraz pozwoli jej brać lekcje muzyki. Djana cieszyła się tak bardzo myślą o tych lekcjach, a ja wiem najlepiej, co to znaczy cieszyć się nadzieją czegoś, a doznać potem zawodu. Jeśli pani chce się koniecznie na kogoś gniewać, proszę gniewać się na mnie. W dzieciństwie tak bardzo przywykłam do tego, że się ze mną surowo i niesprawiedliwie obchodzono, iż potrafię znieść to daleko łatwiej, niż Djana.
Podczas gdy Ania tak rozprawiała, surowy wzrok starej panny Barry złagodniał nieco i zamigotały w nim błyski lepszego humoru. Pomimo to w dalszym ciągu mówiła ostrym tonem:
— Sądzę, że nie tłumaczy was wcale, iż były to tylko żarty. W czasach, gdy ja byłam młodą, dziewczynki nie pozwalały sobie na tego rodzaju figle. Nie wiesz wcale, co to znaczy po długiej i uciążliwej podróży zostać rozbudzoną z miłego snu przez dwie dziewczyny, spadające na ciebie jak dwa wielkie kloce.
— Nie wiem tego, lecz mogę sobie wyobrazić — rzekła Ania skwapliwie. — Jestem pewna, że to było niezmiernie przykre uczucie. Ale teraz niechże pani zechce nas zrozumieć. Czy pani posiada trochę wyobraźni, panno Barry? Jeśli tak, proszę na chwilę znaleźć się na naszem miejscu. Nie miałyśmy pojęcia o tem że ktoś leży w łóżku, więc same doznałyśmy śmiertelnego strachu. Wrażenie było naprawdę straszne! Prócz tego minęła nas przyjemność spania w gościnnym pokoju, pomimo, że to nam zostało przyrzeczone. Przypuszczam, że pani przywykła sypiać w gościnnych pokojach. Ale proszę sobie wyobrazić, jakby pani odczuła podobne rozczarowanie, gdyby pani była biedną sierotą, która nigdy w życiu nie zaznała takiego zaszczytu.
Gniew panny Barry już stopniał. Roześmiała się... a śmiech jej wywołał u Djany, czekającej w niewymownej trwodze za drzwiami na rezultat rozmowy, głębokie westchnienie ulgi.
— Lękam się, że wyobraźnia moja jest nieco zaśniedziała... tak dawno nie miałam z nią do czynienia — rzekła panna Barry. — Jednakże sądzę, że potrafiłabym cię zrozumieć. Wszystko zależy od punktu widzenia. Usiądź przy mnie na chwilę i opowiedz trochę szczegółów o sobie.
— Żałuję bardzo, że nie mogę tego uczynić — rzekła Ania stanowczo. — Porozmawiałabym z panią bardzo chętnie, bo mi się pani wydaje niezmiernie zajmującą osobą i kto wie, czy pani nawet nie okazałaby się pokrewną mi duszą, pomimo że, sądząc z pozoru, zdaje się być inaczej. Ale muszę wracać do domu, do panny Maryli Cutbert. Jest to bardzo zacna osoba, która mnie przygarnęła, aby się zająć mojem wychowaniem. Czyni, co tylko jest w jej mocy, lecz jest to bardzo niewdzięczne zadanie. Niechże pani nie przypisuje jej winy za to, że wskoczyłam do pani łóżka. Lecz zanim odejdę, pragnęłabym wiedzieć, czy pani wybaczy Djanie i zechce pozostać w Avonlei tak długo, jak pierwotnie zamierzała.
— Przypuszczam, że pozostanę, o ile ty będziesz mnie odwiedzała od czasu do czasu dla pogawędki — rzekła panna Barry.
Tegoż wieczoru panna Barry ofiarowała Djanie srebrną bransoletkę i oświadczyła starszym członkom rodziny, że rozpakowała swój kufer.
— Postanowiłam zostać, aby się bliżej zapoznać z tą małą mieszkanką Zielonego Wzgórza — rzekła otwarcie. — Bawi mnie to dziecko, a w moim wieku rzadko kto mnie potrafi już zabawić.
Panna Barry spędziła u swej rodziny zapowiedziany miesiąc, a potem zabawiła jeszcze dłużej. Była przyjemniejszym gościem niż kiedykolwiek, gdyż Ania dbała o jej dobry humor. Zaprzyjaźniły się bardzo.
Wyjeżdżając i żegnając się z Anią, panna Barry zapowiedziała:
— Pamiętaj, Aniu, dziecino moja, gdy przyjedziesz do miasta, musisz mnie odwiedzić, a zaproszę cię do mego najwspanialszego gościnnego pokoju.
— A jednak pomimo wszystko panna Barry była pokrewną duszą — zwierzała się Ania Maryli. — Sądząc z pozoru, trudno było to przypuszczać, a jednak! To samo było i z Mateuszem! Pokrewne dusze nie są tak rzadkie, jak pierwotnie sądziłam. Jak to dobrze, że spotyka ich się tak wiele na świecie!

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.






  1. Kötbert.
  2. angielskiej
  3. Hoptaun.
  4. Czerlot Taun.
  5. Niubrydż.
  6. Szyrli.
  7. Bliuet.
  8. Rodżerson.
  9. Blajt.
  10. Pej.
  11. Czarlottaun.
  12. Niubrydż.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.