Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Zielonego Wzgórza Część I-sza |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsztajnowa |
Tytuł orygin. | Anne of Green Gables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I-sza Cała powieść |
Indeks stron |
Z przyczyn, których narazie ujawnić nie chciała, Maryla dopiero po południu powiedziała Ani, że ją zatrzymuje na Zielonem Wzgórzu. Przed obiadem powierzała jej spełnianie rozmaitych zajęć i pilnem okiem przyglądała się jej pracy. Już po tych kilku godzinach przekonała się dostatecznie, że Ania była zręczną i posłuszną, chętną do pracy i pojętną uczennicą. Główną jej wadę stanowiła pewna skłonność do wpadania w zadumę. Wtedy podczas największej roboty zapominała o wszystkiem i dopiero głośna uwaga lub jakieś niezwykłe zdarzenie sprowadzały ją ku rzeczywistości.
Skończywszy po obiedzie zmywanie naczyń, Ania stanęła nagle przed Marylą z miną człowieka, gotowego do wysłuchania najgorszego wyroku. Wątła jej postać drżała od stóp do głów, twarzyczka była rozgorączkowana, oczy wydawały się prawie czarne. Złożywszy swe szczupłe dłonie, rzekła błagalnym tonem:
— Ach, panno Cutbert! Błagam, niechże mi pani powie, czy mnie odeślecie, czy też nie? Całe przedpołudnie starałam się być cierpliwą, ale teraz czuję, że nie potrafię dłużej znieść tej niepewności. To takie straszne uczucie! Proszę mi wreszcie powiedzieć!
— Nie przepłókałaś ścierki w ciepłej wodzie z sodą — odrzekła surowo Maryla. — Zanim zwrócisz się do mnie z pytaniami, zechciej to uczynić.
Ania pobiegła spełnić rozkaz, poczem powróciła do Maryli i utkwiła w jej twarzy błagające spojrzenie.
— Dobrze — odpowiedziała Maryla, nie mogąc na razie znaleźć nowej wymówki dla odwleczenia ostatecznej odpowiedzi. — Pomówię o tem z tobą. Brat mój i ja postanowiliśmy zatrzymać cię, rozumie się, o ile zechcesz być dobrą i posłuszną dziewczynką. Ale co się z tobą dzieje, dziecko?
— Płaczę — rzekła Ania zmieszana — tylko nie wiem, dlaczego? Cieszę się tak, jak tylko człowiek cieszyć się potrafi. Ach, cieszyć się to nie odpowiednie wyrażenie. Cieszyłam się z powodu białych kwiatów wiśni i z powodu Białej drogi rozkoszy, ale uczucie, obecnie doznawane, jest czemś więcej! Jestem szczęśliwa! Postaram się być taką dobrą! Będzie to bardzo trudna sprawa, przypuszczam, gdyż pani Tomas twierdziła zawsze, że jestem nieznośna. Ale uczynię, co tylko będę mogła. Chciałabym jednak wiedzieć, dlaczego płaczę?
— Przypuszczam, że dlatego, iż się wiecznie wzruszasz swemi myślami i przesadnemi wyobrażeniami — rzekła Maryla tonem nagany. — Usiądź na tem oto krześle i staraj się uspokoić. Boję się, że zbyt pochopna jesteś zarówno do płaczu jak i do śmiechu. Tak, pozostaniesz więc u nas, i postaramy się, by ci było dobrze. Będziesz uczęszczała do szkoły. Nie zaczniesz jednak nauki przed wrześniem, bo obecnie dwa tygodnie dzielą nas tylko od letnich wakacyj.
— A jak powinnam panią nazywać? — spytała Ania. — Czy mam zawsze mówić panno Cutbert? Czy nie mogłabym poprostu nazywać panią ciocią Marylą?
— Nie, nazywaj mnie tylko Marylą. Nikt nie mówi do mnie panno Marylo. Drażniłoby mnie to.
— A czy nie będą tego uważali za pewien brak szacunku? — ośmieliła się zaprotestować Ania.
— Co to, to nie. Staraj się tylko zawsze postępować z szacunkiem. Wszyscy w Avonlei, młodzi i starzy, nazywają mnie Marylą.
— Jabym jednak wolała mówić „ciociu Marylo“ — prosiła dalej Ania. — Nie miałam nigdy żadnej ciotki, ani krewnej... nawet babki. Zdawałoby mi się, że naprawdę należę do pani. Czy mogę mówić „ciociu“?
— Nie, nie jestem twoją ciotką i nie lubię dawać ludziom tytułów, których nie mają.
— Ależ mogłaby pani sobie wyobrazić, że jest moją ciocią!
— O, bynajmniej! Ja tego nie potrafię! — odrzekła Maryla sucho.
— Czy pani się nigdy nie zdaje, że rzeczy są często inne, niż są w rzeczywistości? — spytała Ania, szeroko otwierając oczy.
— Nie!
— Ach! — Ania głęboko westchnęła. — Panno... Ach, Marylo, jakże wiele pani traci.
— Nie uważam tego... Pocóż widzieć rzeczy innemi, jak są w rzeczywistości? — odpowiedziała Maryla. — Słuchaj, Aniu, wejdź do pokoju, tylko wytrzyj nogi i nie wpuść much — i podaj mi tę ilustrowaną kartę, co stoi na kominku. Jest tam wydrukowany cały „Ojcze Nasz“. Dzisiaj masz wolne popołudnie, użyjesz go na wyuczenie się na pamięć tej modlitwy; nie chcę takich modlitw, jakie słyszałam wczoraj wieczorem.
— Pewnie, że sprawowałam się nierozumnie — tłumaczyła się Ania. — Ale nie przywykłam inaczej. Nie można wymagać, by ktoś modlił się pięknie po raz pierwszy w życiu, wszak prawda? Położywszy się spać, ułożyłam sobie, jakem to pani przyrzekła, prześliczną modlitwę... Była prawie tak długa, jakby ją sam pastor napisał i taka poetyczna! Ale czy pani uwierzy? Zbudziwszy się dziś rano, nie pamiętałam ani jednego wyrazu! Obawiam się też, że nie potrafię już nigdy ułożyć równie pięknej. Nie wiem wprawdzie, dlaczego, ale po raz drugi nic się tak dobrze nie udaje. Czy pani to zauważyła?
— Ja nie, ale ty zauważ sobie, Aniu. Ilekroć każę ci co uczynić, zechciej natychmiast posłuchać, a nie zatrzymuj się dla rozprawiania w tej sprawie. Oto pójdź i zrób, com ci poleciła.
Ania natychmiast przeszła sienią do bawialki, ale długo nie powracała. Po dziesięciu minutach oczekiwania Maryla, zacisnąwszy wargi, poszła za nią. Zastała dziewczynkę, stojącą nieruchomo przed obrazem, zawieszonym pomiędzy oknami. Rączki skrzyżowała na plecach, błyszczące oczy wzniosła ku górze. Białe i zielone światło, płynące tu od jabłoni i dzikiego wina, oblewało małą postać blaskiem prawie nadziemskim.
— O czem myślisz, Aniu? — spytała ostro Maryla.
Ania z westchnieniem ocknęła się ze swej zadumy.
— O tem — rzekła, wskazując obraz, wcale dobrego pędzla, „Chrystus błogosławiący dzieci“. — Właśnie wyobrażałam sobie, że jestem jednem z nich, tą oto małą dziewczynką w niebieskiej sukience, stojącą w kącie, jakgdyby nie należała do nikogo, zupełnie jak ja... Wydaje się smutna i opuszczona, czy nie? Ręczę, że niema ani ojca, ani matki. Chcąc jednak otrzymać błogosławieństwo, wślizgnęła się w kącik, zdala od innych, spokojna, że nikt jej nie zauważy, prócz Niego. Jestem pewna, że wiem, jak jej było na duszy; serduszko jej dygotało, a ręce były zimne, jak moje wtedy, gdy się pytałam, czy mnie zatrzymacie? Lękała się, że On jej może nie zauważy? Ale On spostrzegł ją, wszak prawda? Starałam się wyobrazić sobie to wszystko! Jak ona zbliżała się coraz więcej i więcej, aż wreszcie znalazła się tuż obok, a wtedy On ją spostrzegł i położył Swą rękę na jej głowie. Ach, jakiż dreszcz rozkoszy musiał ją przeniknąć!... Pragnęłabym tylko, aby malarz nie przedstawił Go takim smutnym i zasępionym! Chociaż taką jest Jego twarz na wszystkich obrazach, nie wiem czy Maryla to zauważyła? nie sadzę, aby tak smutnie wyglądał, bo wtedy dzieci niezawodnieby się Go lękały.
— Aniu — rzekła Maryla, sama dziwiąc się temu, że już dawno nie przerwała dziewczynce. — Nie wolno ci tak mówić. Jest to brak szacunku... zupełny brak szacunku.
Oczy Ani wyraziły zdumienie.
— Ach, ja czuję tyle szacunku.. Proszę mi wierzyć, że nie miałam nic złego na myśli.
— O, wierzę bardzo. Ale o niektórych sprawach nie wolno tak rozprawiać. Chciałam ci jeszcze na coś zwrócić uwagę, Aniu! Kiedy cię posyłam po cokolwiek, wracaj natychmiast, a nie zatrzymuj się i nie gap się, jak przed tym obrazem. Pamiętaj o tem! A teraz weź tę kartę i chodź ze mną do kuchni. Tak, siądź w kącie i naucz się tej modlitwy na pamięć.
Ania oparła przyniesiony arkusz o dzban pełen kwiatów jabłoni, który ustawiła przy obiedzie dla przystrojenia stołu — Maryla udała, że nie zauważyła tej dekoracji — i, oparłszy twarz na dłoniach, spoglądała przez kilka chwil w milczeniu na wydrukowane wyrazy.
— To mi się podoba — rzekła wreszcie. — Jakież to piękne! Jużem to raz słyszała, kiedy rektor w niedzielnej szkole Domu Sierot odczytywał te zdania głośno. Ale wówczas nie podobało mi się wcale, bo mówił jękliwym i monotonnym głosem. Czułam wprost, że on uważa modlitwę za czynność bardzo nudną. To nie jest poezja, a jednak wywiera wrażenie poezji. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje“. Czy nie brzmi to jak muzyka?! Ach, tak się cieszę, że mi pani... Maryla kazała się tego nauczyć.
— Ucz się i bądź cicho — rzekła krótko Maryla.
Ania przysunęła ku sobie wazon z kwiatami jabłoni, aby móc od czasu do czasu ucałować różowy pączek, a następnie kilka chwil uczyła się pilnie.
— Marylo — spytała potem — czy Maryla myśli, że będę mogła zdobyć sobie w Avonlei przyjaciółkę od serca?
— Co... jaka przyjaciółkę?
— Od serca... taką najserdeczniejszą, której mogłabym powierzać wszystkie uczucia. Całe życie marzyłam o niej! Nigdy nie odważyłam się przypuszczać, że mogłoby się to stać w rzeczywistości! Ale teraz tyle moich najcudniejszych snów się ziściło, że kto wie, czy i ten także... Czy Maryla sądzi, że to byłoby możliwe?
— Djana Barry mieszka w pobliżu nas, na Sosnowem Wzgórzu, i jest prawie w twoim wieku. To bardzo miła dziewczynka, i kto wie, czy nie byłaby dla ciebie odpowiednią towarzyszką zabaw. Obecnie niema jej tutaj, gdyż pojechała w odwiedziny do ciotki swej, do Carmody. Ale przebywając z nią, musiałabyś zwracać baczną uwagę na swe sprawowanie, bo pani Barry jest bardzo wymagająca. Nie pozwoli córeczce zadawać się ze źle wychowaną dziewczynką.
Ania patrzyła na Marylę poprzez kwiaty jabłoni oczami pełnemi zaciekawienia.
— Jak ta Djana wygląda? Nie ma rudych włosów, prawda? Z pewnością nie! Dość smutne, że ja jestem ruda! Uchowaj, Boże, od tego moją serdeczną przyjaciółkę.
— Djana jest bardzo ładna. Ma czarne włosy, czarne oczy i różowe policzki. Jest niezmiernie miła i dzielna, a to więcej warte, niż być piękną!
Maryla miała przygotowaną wiązankę nauk moralnych, jakiemi uważała za odpowiednie okraszać każde zdanie, kierowane do dziecka, zaczynającego swą naukę wychowania.
Ale Ania lekko zdmuchnęła morał, a zatrzymała się tylko na zachwycających nadziejach, jakie się przed nią otwierały.
— Jak to dobrze, że ona taka ładna! Jeżeli się jest brzydką, co dla mnie jest rzeczą, nie dającą się zmienić, przyjemnie jest mieć choć ładną przyjaciółkę. Pani Thomas, u której mieszkałam, miała w swoim bawialnym pokoju oszkloną biblioteczkę, ale bez książek. Pani Thomas przechowywała w niej swą najdroższą porcelanę i słoiki z konfiturami, o ile je miała naturalnie. Połowa drzwi była stłuczona. Pan Thomas stłukł ją którejś nocy, gdy powrócił do domu pijany. Ale jedna szyba pozostała cała, i, przeglądając się w niej, wyobraziłam sobie, że z tamtej strony w szafie znajduje się dziewczynka, moja rówieśnica. Nazwałam to moje odbicie Kasieńką, i przyjaźniłyśmy się bardzo, bardzo. Potrafiłam rozmawiać z nią całemi godzinami, szczególniej w niedzielę. Zwierzałam jej się z wszystkiego. Kasieńka była moją jedyną pociechą i radością! Wyobrażałyśmy sobie, że szafka jest zaczarowana, i gdybym tylko potrafiła wymówić odpowiednie zaklęcie, mogłabym ją otworzyć i wejść do salki, zamieszkałej przez Kasieńkę, mogłabym zająć miejsce porcelany i konfitur. Wtedy Kasieńka wzięłaby mnie za rękę i zaprowadziła w cudowne miejsce, pełne kwiatów, słońca i elfów, gdziebyśmy żyły w wiecznem szczęściu.
Przeniósłszy się do pani Hamond, martwiłam się niezmiernie, że opuszczam Kasieńkę. I ona czuła się z tego powodu bardzo nieszczęśliwą. Jestem tego pewna, bo widziałam poprzez szybę, jak płakała, przesyłając mi całusy. U pani Hamond nie było bibljoteki. Ale poza rzeką, niedaleko domu rozciągała się zielona dolina, gdzie mieszkało najpiękniejsze echo. Oddawało ono dokładnie każdy wyraz, nawet wówczas, gdy się niezbyt głośno mówiło. Więc wyobraziłam sobie, że była to dziewczynka, imieniem Violetta, z którą się bardzo zaprzyjaźniłam i którą bardzo pokochałam? prawie tak jak Kasieńkę; niezupełnie, ale prawie. Wieczorem przed wyjazdem do Domu Sierot poszłam pożegnać Violettę, a pożegnanie jej brzmiało tak smutno, tak smutno, miała łzy w głosie... Przywiązałam się do niej tak bardzo, że nie potrafiłam wyobrazić sobie nowych przyjaciółek w Domu Sierot. A zresztą tam nie było pola dla imaginacji...
— Sądzę właśnie, że to było dobre — rzekła Maryla sucho. — Nie uznaję takich głupstw. Pragnęłabym, byś znalazła prawdziwą przyjaciółkę, bo wtedy skończyłabyś z tem „wyobrażaniem sobie“. Nie opowiadaj też nigdy pani Barry o twojej Kasieńce ani o Violecie, bo pomyśli, że bajesz.
— O co to, to nie... Zresztą nie potrafiłabym wcale mówić o tem z pierwszą lepszą osobą... pamięć tych przyjaciółek jest mi zbyt drogą... Sądziłam, coprawda, że one zainteresują Marylę. Ach, oto wielka pszczoła wyfrunęła wprost z kwiatu jabłoni. Jakże cudnie musi być mieszkać w kwiecie jabłoni! Usypiać w nim, podczas gdy wiatr kołysze do snu! Gdybym nie była człowiekiem, pragnęłabym być pszczołą i mieszkać w kwiatach.
— Wczoraj pragnęłaś być mewą — przypomniała Maryla. — Uważam, że jesteś bardzo zmienną. Kazałam ci nauczyć się modlitwy, nie rozmawiać. Zdaje się jednak, że to dla ciebie niemożliwe, o ile masz kogoś, co może słuchać twej paplaniny. Pójdź więc do swego pokoju i ucz się.
— Ależ umiem już prawie całą... oprócz ostatniego wiersza.
— Tem lepiej. Zrób jednak, co ci każę. Pójdź do swego pokoju, skończ się uczyć i poczekaj tam, dopóki nie zawołam, byś mi pomogła przygotować herbatę.
— Czy nie mogłabym zabrać kwiatu jabłoni dla towarzystwa? — prosiła Ania.
— Nie potrzeba, byś zaśmieciła pokój kwiatami. Należało pozostawić je na drzewie.
— Wahałam się też, zanim je zerwałam — rzekła Ania. — Czułam prawie, że nie powinnam niszczyć ich krótkiego życia, ja także nie chciałabym być zerwaną, jeślibym była kwiatem... Ale pokusa była nieprzezwyciężona. Co Maryla czyni, kiedy ją spotyka pokusa nieprzezwyciężona?
— Aniu, czyś nie słyszała, żem ci kazała pójść do swego pokoiku?
Ania z głębokiem westchnieniem udała się na górę i usiadła w fotelu obok okna.
— No, tak, modlitwę już umiem. Nauczyłam się ostatniego wiersza, idąc po schodach. Teraz wyobrażę sobie, jak pokój ten niby wygląda i będę się w nim bawiła... Podłoga pokryta jest dywanem z białego aksamitu, osypanym ponsowemi różami. U okien wiszą ponsowe jedwabne portjery. Ściany są zawieszone makatami, haftowanemi złotem i srebrem. Meble są mahoniowe. Nie widziałam wprawdzie nigdy mahoniu, ale to brzmi tak bogato. Tutaj stoi sofa, zarzucona miękkiemi poduszkami z różowego, czerwonego, błękitnego i złotawego jedwabiu. Leżę sobie wygodnie, przytulona do nich. Widzę odbicie mojej postaci w tem wspaniałem zwierciadle, stojącem naprzeciw mnie. Jestem wysoka i smukła, mam na sobie suknię z białych koronek, suknię powłóczystą, perły na szyi i perły w uszach. Mam włosy czarne jak noc, a płeć białą jak najlepsza kość słoniowa. Nazywam się lady Kordelja Fitzgerald... No, ależ tak nie jest... nie potrafię się zapomnieć tak dalece, aby mi się to wydało rzeczywistem!
Skoczyła do maleńkiego lusterka i obejrzała się w niem. Chuda, piegowata twarzyczka i poważne szare oczy wyjrzały ku niej.
— Jesteś najzwyczajniej Ania z Zielonego Wzgórza — rzuciła surowo — i widzę cię taką, jaką jesteś, wtedy nawet gdy wmawiasz sobie, żeś lady Kordelja Fitzgerald. Ale jest miljon razy lepiej być Anią z Zielonego Wzgórza, niż Anią z nikąd, czy nie?
Cofnęła się, serdecznie ucałowała odbicie swej postaci i doszła do otwartego okna.
— Dobry wieczór, najdroższa Królowo Śniegu! I dobry wieczór, wy, drogie brzózki w Dolinie! Dobry wieczór, kochany szary domku tam, na wzgórzu! Ciekawam, czy Djana zostanie moją serdeczną przyjaciółką? Mam nadzieję, że tak; będę ją tak gorąco kochała! Lecz nie zapomnę nigdy Kasieńki i Violetty. Dotknęłoby je to srodze, a ja nie chcę zadrasnąć niczyich uczuć, nawet uczuć małej dziewczynki z bibljoteczki lub dziewczynki echa. Będę je wspominała codziennie i będę im przesyłała całusy.
Końcami palców przesłała kilka całusów poza jabłoń i, oparłszy brodę na rękach, zatonęła znowu w słodkich marzeniach.