Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Klub powieściowy.

Młodzieży avonlejskiej trudno było powrócić do jednostajności życia codziennego. Szczególniej Ani, po kilkotygodniowej atmosferze podniecenia, wszystko wydawało się monotonne, proste i nudne. Czy potrafi kiedykolwiek wrócić do spokojnego trybu życia, jakie wiodła przed owym koncertem? W pierwszej chwili, zwierzając się Djanie, uważała to za niemożliwe.
— Jestem pewna Djano, że życie nigdy już nie będzie mogło być takie, jakie było dawniej — mówiła smutnie, jakby miała na myśli czasy z przed lat pięćdziesięciu. — Być może, że kiedyś znowu przywyknę, lecz lękam się, iż koncerty odbierają ludziom ochotę do codziennego życia. Przypuszczam, iż to dlatego Maryla ich nie pochwala. Maryla jest niezmiernie rozumna. Jest to o wiele lepiej być rozumnym, jednakże ja nie pragnęłabym należeć do tej kategorji osób, są one tak nieromantyczne! Pani Linde mówi, że niema obawy, abym do nich kiedykolwiek należała, ale tego nie można przecież wcale przewidzieć. Teraz właśnie czuję, że mogę jeszcze wyrosnąć na rozumnego człowieka... chociaż być może, iż to tylko skutek zmęczenia. Ostatniej nocy wcale spać nie mogłam. Leżałam zupełnie rozbudzona i raz po raz przeżywałam znowu nasz koncert. Podobne sprawy mają i tę dobrą stronę, że z przyjemnością powracamy do nich myślą.
Powoli jednak młodzież Avonlei przywykła do dawnych zajęć i spraw codziennych. Niewątpliwie koncert pozostawił pewne ślady. Ruby Gillis i Emma White, które posprzeczały się z sobą o pierwsze miejsce na estradzie, nie siedziały już na jednej ławce, i obietnica przyjaźni na trzy lata została złamaną. Józia Pay i Julja Bell miały nie „mówić“ do siebie przez trzy miesiące, gdyż Józia Pay powiedziała Bessie Wright, że ukłon Julji Bell, gdy weszła na estradę deklamować, przypomniał jej ruch łebka kurczęcia; rozumie się, że Bessie powtórzyła to Julji. Żadne ze Slonów nie chciało mieć stosunków z Bellami, bo Bellowie oświadczyli, że Slonowie przyjmowali zbyt wielki udział w programie; natomiast Slonowie twierdzili, że Bellowie nie potrafili wykonać odpowiednio nawet i tej niewielkiej cząstki, jakiej się podjęli. Wreszcie Karolek Slone uderzył Mac Phersona, bo ten powiedział, że Ania Shirley od czasu swego występu zadziera nosa. To wystarczyło za powód, aby siostra jego Ella postanowiła „nie rozmawiać“ z Anią przez resztę zimy. Z wyjątkiem tych oto drobnych utarczek, praca w małem królestwie panny Stacy odbywała się ze zwykłą regularnością i spokojem.
Zima mijała. Była ona niezwykle łagodna, o tak małej ilości śniegu, że Ania z Djaną prawie codziennie udawały się do szkoły drogą poprzez Aleję Brzóz.
W dzień urodzin Ani dziewczynki szły lekkim krokiem, pomimo bezustannej paplaniny, patrząc i nasłuchując uważnie, gdyż panna Stacy zapowiedziała, że napiszą wypracowanie: „Przechadzka lasem w zimie“. Należało więc pilnie zwracać uwagę na wszystko.
— Pomyśl tylko, Djano, skończyłam dziś lat trzynaście — rzekła Ania z powagą. — Trudno mi uwierzyć, że jestem już pół dorosła. Kiedym się dziś rano zbudziła, wydawało mi się, iż wszystko musi być jakieś zupełnie inne. Tyś skończyła trzynaście lat przed miesiącem, więc zdążyłaś już przywyknąć do tego uczucia... Życie wydaje się o tyle bardziej ciekawe. Za dwa lata będę dorosła. Z przyjemnością myślę o tem, że wolno mi będzie wtedy używać górnolotnych wyrażeń, bez obawy, że mnie wyśmieją.
— Ruby Gillis powiada, że postara się o narzeczonego, gdy tylko skończy piętnaście lat — rzekła Djana.
— Ruby Gillis myśli jedynie o narzeczonych — odpowiedziała Ania pogardliwie. — Już obecnie jest uszczęśliwiona, gdy kto połączy jej imię ze swojem na tablicy w szkole. Co do mnie, lękam się zawsze takiego nielitościwego żartu. Pani Allan twierdzi, że nie powinniśmy nigdy pozwalać sobie na nielitościwe żarty. Tylko że one nieraz wymykają nam się prawie bezwiednie, czy nie? Ja wprost nie potrafię mówić o Józi Pay poważnie, to też staram się nie wspominać jej wcale. Zauważyłaś to prawdopodobnie. Chcę stać się podobną do pani Allan, uważam ją za doskonałość. Pan Allan jest również tego zdania. Pani Linde mówi o nim, iż on ubóstwia ziemię, po której jego żona stąpa, i nie uważa bynajmniej za słuszne, by pastor darzył taką miłością ziemską istotę. Ale, Djano, wszak i pastorowie są ludźmi i mają wady takie, jak wszyscy. Ostatniej niedzieli po południu miałam z panią Allan bardzo zajmującą rozmowę o wadach ludzkich. Moją np. jest zbyt bujna wyobraźnia i zapominanie obowiązków. Staram się gorliwie zwalczyć te błędy i sądzę, że teraz, gdy skończyłam lat trzynaście, łatwiej mi to pójdzie.
— Za cztery lata będziemy mogły upinać włosy — rzekła znowu Djana. — Alice Bell ma dopiero szesnaście, a dawno upina, lecz mnie się to wydaje śmiesznem. Ja poczekam, aż skończę siedemnaście.
— Gdybym miała garbaty nos Alicji — zawołała Ania stanowczo — nie odważyłabym się... Ale ot, nie chcę skończyć tego, com zaczęła mówić, bo byłby to znowu żart nielitościwy. Przytem porównywałam jej nos z moim, a już to samo było zarozumiałością. Lękam się, że myślę zbyt wiele o moim nosie, od czasu, gdy usłyszałam pochwałę, że jest wyjątkowo kształtny. Jest to dla mnie wielka pociecha. Ach, Djano, spójrz tylko, królik! Dobrze jest zapamiętać to sobie dla naszego wypracowania. Mnie się wydaje, że las jest równie piękny zimową porą jak i latem. Jest taki biały i cichy, jakby spał i śnił cudnie!
— Wypracowania o lesie nie obawiam się tak bardzo — westchnęła Djana. — Potrafię las opisać, ale za to wypracowanie poniedziałkowe będzie straszne. Co za pomysł panny Stacy, byśmy pisały opowiadania z własnej głowy!
— Cóż znowu, to nic trudnego! — przekonywała Ania.
— Łatwe jest dla ciebie, bo posiadasz wyobraźnię — rzekła Djana — ale cóżbyś zrobiła, gdybyś jej nie miała? Przypuszczam, że wypracowanie twoje jest już gotowe.
Ania skinęła głową, starając się o skromną minkę, ale jej się to nie udało.
— Napisałam je w zeszły poniedziałek, wieczorem. Nosi tytuł „Zazdrosny rywal“ albo „Śmierć ich nie rozłączyła“. Odczytałam je Maryli, która powiedziała, że jest głupie i nienaturalne, potem Mateuszowi, a on uznał, iż jest bardzo piękne. Właśnie jego rodzaj krytyki lubię. Jest to smutna, słodka opowieść. Pisząc ją, płakałam jak dziecko. Bohaterkami są dwie piękne młode dziewczyny, Cordelja Montmorency i Geraldina Seymour, mieszkające w tem samem miasteczku i ubóstwiające się wzajemnie. Cordelja była to słuszna brunetka o czole opasanem koroną włosów, ciemnych jak noc, i czarnych płomiennych oczach. Geraldina była to królewska blondynka z włosami jasnemi, jak złota przędza, i aksamitnemi purpurowemi oczami.
— Nie widziałam nigdy osoby o purpurowych oczach — rzekła Djana z powątpiewaniem.
— Ja również nie widziałam. Ale wyobraziłam je sobie. Pragnęłam wymyśleć coś niezwykłego. Geraldina miała prócz tego alabastrowe czoło. Wreszcie dowiedziałam się, co znaczy alabastrowe czoło. Z wiekiem nabywa się wiadomości. O wiele więcej umiemy, mając lat trzynaście, niż mając dwanaście.
— No, i cóż się stało z Cordelją i Geraldiną? — spytała Djana, którą losy tych dam zaczęły zajmować.
— Wzrastały piękne, jedna w pobliżu drugiej, aż skończyły lat szesnaście. Wtedy to do ich rodzinnego miasteczka przybył Bertram de Vere i zakochał się w czarującej Geraldinie. Ocalił jej życie, kiedy pewnego razu konie u jej powozu poniosły. Zemdlona upadła w jego ramiona, a on na rękach niósł ją do domu całe trzy mile, gdyż, jak się łatwo domyślisz, powóz został strzaskany w kawałki. Było mi bardzo trudno wymyślić jakiś sposób jego deklaracji, gdyż nie mam żadnego doświadczenia w tych sprawach. Pytałam Ruby Gillis, czy ma pojęcie o tem, jak mężczyźni starają się o narzeczone. Uważałam ją za kompetentną, bo wszakże ma tyle sióstr zamężnych. Ruby opowiedziała mi, że raz ukryła się w szafie śpiżarnianej, aby usłyszeć jak Malkolm Andrews oświadczał się jej siostrze, Zuzi. Malkolm zwierzył się Zuzi, że ojciec jego podarował mu folwark na własność, a potem spytał: „I cóż ty, moje ukochanie, czybyśmy nie mogli oboje tam zamieszkać?“ Zaś Zuzia na to: „Tak... nie... nie wiem doprawdy... zobaczymy“... — i odrazu byli zaręczeni. Jednakże taki rodzaj oświadczyn nie wydał mi się wcale romantyczny, więc postanowiłam wyimaginować sobie co innego. Ułożyłam to bardzo kwieciście i poetycznie: Bertram padł na kolana, choć Ruby Gillis mówi, że dziś nie robią tego. Geraldina przyjęła go, a odpowiedź jej zajęła mi całą stronicę.
— Muszę ci wyznać, że miałam dużo roboty z ułożeniem tej rozmowy. Pisałam i przerabiałam ją pięć razy, lecz obecnie uważam, że jest to mistrzowska scena. Bertram ofiarował swej przyszłej pierścień z brylantem i naszyjnik z rubinów i obiecał jej podróż poślubną po Europie, gdyż był szalenie bogaty. Lecz, niestety, cienie zaczęły wkrótce zalegać ścieżkę ich życia. Cordelja tajemnie kochała Bertrama i kiedy Geraldina opowiedziała jej o swych zaręczynach, wpadła we wściekłość, tem większą, że jednocześnie ujrzała pierścień i naszyjnik. Przywiązanie jej do Geraldiny przeszło w gorzką nienawiść, i przysięgła, że nie zezwoli nigdy na jej związek z Bertramem. Ale pozornie udawała nadal przyjaźń dla Geraldiny. Pewnego wieczoru, kiedy obie przyjaciółki stały na wąskiej kładce nad rwącym głębokim potokiem, Cordelja, przypuszczając, że są same, pchnęła Geraldinę do wody, śmiejąc się szyderczo: „Ha, ha, ha!“ Tymczasem Bertram, znajdujący się w pobliżu, spostrzegł to i rzucił się w fale, wołając: „Uratuję cię, moja niezrównana Geraldino!“ Niestety jednak, zapomniał, że nie umiał pływać, i utonęli oboje, trzymając się mocno w objęciach. Wkrótce potem fale wyrzuciły ich ciała na brzeg. Zostali pochowani we wspólnym grobie, a pogrzeb ich był wyjątkowo wspaniały, Djano. Uważam, iż daleko romantyczniej jest zakończyć powieść pogrzebem, niż weselem. Co się zaś tyczy Cordelji, wyrzuty sumienia przyprawiły ją o utratę zmysłów, i została umieszczona w domu zdrowia. Sądzę, iż to było poetyczne zadośćuczynienie za jej zbrodnię.
— Prześlicznie! — westchnęła Djana, należąca do szkoły krytyki Mateusza. — Nie pojmuję, jak ty, Aniu, potrafisz wymyślić takie wzruszające sceny. Pragnęłabym bardzo mieć tak bogatą wyobraźnię, jak twoja.
— Nic łatwiejszego, jeśli zechcesz ją tylko pielęgnować — zapewniała Ania tonem pocieszającym. — Powzięłam właśnie następujący plan. Słuchaj, Djano. Ty i ja założymy nasz własny klub powieściowy i będziemy pisywały powieści dla wprawy. Dopóki sama nie potrafisz, będę ci pomagała. Należy urabiać wyobraźnię, mawia panna Stacy. Tylko trzeba to uczynić rozumnie. Mówiłam jej o Lesie Duchów, ale uważała, żeśmy były w tym wypadku na złej drodze.
W ten oto sposób powstał Klub powieściowy. Początkowo ograniczał się jedynie do dwóch członkiń, lecz wkrótce rozwinął się, przyjąwszy na swe łono Jankę Andrews i Ruby Gillis, oraz jedną czy dwie z pośród koleżanek, uważających, że ich wyobraźnia także wymagała pielęgnowania. Chłopców nie dopuszczono — pomimo twierdzenia Ruby Gillis, że obecność ich ożywiłaby związek. — Każdy członek winien był napisać jedną powieść na tydzień.
— Jest to niezmiernie zajmujące — opowiadała Ania Maryli. — Każda z dziewcząt odczytuje swój utwór głośno, a następnie rozprawiamy o nim. Mamy zamiar zachować je, a w przyszłości odczytywać naszemu potomstwu. Pisujemy pod pseudonimami. Mój jest Rosamonda Montmorency. Wszystkie dziewczęta są bardzo zdolne. Ruby Gillis jest wyjątkowo sentymentalna. Wprowadza zbyt wiele miłości do swych opowiadań, a zbyt wiele jest gorzej niż zbyt mało. Janka znów pomija miłość, bo uważa, że to brzmi głupio przy głośnem czytaniu. Powieści jej są bardzo rozumne. Djana wprowadza zbyt wiele zbrodni do swoich opowiadań. Mówi, że najczęściej nie wie, co począć z rozmaitemi osobami, więc każe je zabić, by się ich pozbyć. Najczęściej ja podaję tematy do tych powieści, lecz dla mnie to nic trudnego, bo mam zawsze miljony pomysłów.
— Ja uważam, że taka pisanina to znowu warjactwo — rzekła Maryla pogardliwie. — Napełniacie sobie głupstwami głowy i marnujecie czas, potrzebny na odrabianie lekcyj. Czytanie powieścideł jest już złe, a cóż dopiero pisanie ich.
— Ależ my się staramy, aby każdy utwór zawierał jakiś morał, Marylo — broniła się Ania. — Ja wymagam tego nawet. Wszyscy szlachetni bywają wynagradzani, zaś wszyscy źli odpowiednio karani. Jestem pewna, że to musi wywrzeć dobroczynny wpływ na czytelnika. Morał to najważniejsze! Pan Allan tak twierdzi. Odczytałam jedną z moich powieści pastorstwu, i oboje przyznali, że morał był bardzo dobry. Tylko podczas wzruszających sytuacyj śmieli się serdecznie. Co prawda, ja wolę, jeżeli słuchacze płaczą. Janka i Ruby płaczą najczęściej, gdy odczytuję wzruszające okresy. Djana napisała o naszym klubie do ciotki Józefiny, a ta w odpowiedzi prosiła, byśmy jej przysłały niektóre nasze powieści. Przepisałyśmy więc cztery najlepsze i posłałyśmy jej. Panna Barry odpisała nam, że nigdy w życiu nie czytała nic równie zabawnego. Zdziwiło nas to niezmiernie, bo wszystkie owe opowiadania były bardzo wzruszające i prawie wszyscy w nich umierali. Lecz jestem zadowolona, że podobały się pannie Barry. Okazuje się, że nasz klub przyniósł jakąś korzyść ludzkości. A pani Allan powiada, że taki winien być nasz cel w każdej sprawie. Ja wistocie staram się o to, lecz zapominam, ilekroć jestem rozbawiona. Jednakże mam nadzieję, że kiedy dorosnę, będę trochę podobna do pani Allan. Czy Maryla uważa, że to jest możliwe?
— Nie powiem, że się na to bardzo zanosi — brzmiała dodająca otuchy odpowiedź Maryli. — Jestem pewna, że pani Allan nie była nigdy tak roztrzepana ani tak zapominalska, jak ty.
— Nie, ale też nie była zawsze taka dobra, jak obecnie — odrzekła z powagą Ania. — Sama mi to wyznała... opowiadała, że będąc dzieckiem, była wielką psotnicą i często sama ściągała na siebie przykrości. Dodało mi to wiele otuchy. Czy to bardzo brzydko, Marylo, że nabieram otuchy, kiedy słyszę od innych, że oni także bywali źli i niezręczni? Pani Linde tak twierdzi. Pani Linde mówi, że ona zawsze doznaje przykrości, ilekroć słyszy, że ktoś był niedobry, chociażby w młodym wieku, w dzieciństwie nawet. Mówiła mi, że kiedyś słyszała, jak pewien pastor opowiadał, iż będąc chłopięciem, ściągnął ciastko z poziomkami ze śpiżarni swej ciotki. Od owego czasu pani Linde nie potrafiła nigdy zdobyć się na szacunek dla tego pastora. Co do mnie, zapatrywałabym się inaczej na tę sprawę. Uważałabym, że postąpił szlachetnie, przyznając się do błędu, i przypuszczam, iż dużo otuchy powinna dodać małym chłopcom, postępującym źle i żałującym tego, myśl, że i oni, pomimo wszystko, mogą wyrosnąć na rozumnych pastorów. Ja tak uważałam, Marylo.
— Ja zaś uważam, Aniu — rzekła Maryla — że już dawno powinnaś była skończyć zmywanie naczyń. Z powodu twej paplaniny zużyłaś na tę robotę pół godziny czasu więcej, niż należało. Naucz się przedewszystkiem skończyć robotę, a potem rozprawiać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.