Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część ósma/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

W dzień przyjazdu Siergieja Iwanowicza do Pokrowskiego, Lewin bardziej niż zwykle był męczonym przez nasuwające się mu wątpliwości.
Była to pora najpilniejszych robót w polu, gdy w całym ludzie objawia się niezwykłe oddanie się pracy, jakie niema nigdy miejsca w innych warunkach, i które byłoby cenionem nadzwyczaj wysoko, gdyby ludzie, co wykazują je, sami je cenili; gdyby nie powtarzało się z roku na rok i gdyby skutki tego natężenia nie były takie zwykłe.
Skosić i zżąć żyto i owies, a potem zwieźć je do stodół, pokosić łąki, wymłócić i zasiać oziminę, to wszystko zdaje się być rzeczą zwykłą i prostą, ale żeby zdążyć uczynić to wszystko, wszyscy mieszkańcy wioski od najstarszego do najmłodszego muszą pracować bez ustanku przez 3 do 4 tygodni trzy razy więcej niż zwykle, odżywiając się przy tem kwasem, czosnkiem i chlebem razowym, młócąc i zwożąc po nocach i sypiając nie dłużej jak dwie lub trzy godziny na dobę. I co roku w całej Rosyi powstarza się to samo.
Mieszkając prawie ciągle na wsi i przestając często z ludem, Lewin odczuwał zawsze podczas pory roboczej, że ogólne natężenie udziela się i jemu.
Rano jeździł na pole, gdzie zasiewano żyto, i do owsa, stawianego w sterty, następnie powracał do domu i razem z żoną i Dolly napił się kawy; po śniadaniu poszedł piechotą na folwark, aby być obecnym przy puszczaniu w ruch nowej wialni.
Przez cały ten dzień Lewin, rozmawiając w polu z ekonomem i chłopami, a w domu z żoną, z Dolly, z jej dziećmi, z teściem, myślał wciąż o jednem i temsamem, co, pomimo nieustannych kłopotów gospodarskich, zajmowało go wciąż, i szukał we wszystkiem prześladujących go zagadnień: „cóż ja jestem takiego? gdzie się znajduję? po co tutaj jestem?“
Stojąc w nowej stodole, Lewin wyglądał przez otwarte wrota, w których kłębił się suchy i gorzki pył, wychodzący z młocarni na oświeconą gorącem słońcem trawę, rosnącą na podwórzu i na świeżą słomę, wyniesioną przed chwilą ze stodoły; chwilami spoglądał na jaskółki, wylatujące ze swych gniazd z pod okapu; na ludzi, uwijających się po ciemnej i pełnej kurzu stodole i dziwne myśli przychodziły mu do głowy:
„Poco robi się to wszystko?“ — myślał. — Poco ja tu stoję i każę im pracować? Z jakiej racyi oni wszyscy tak pracują i usiłują okazać mi swą gorliwość? Dlaczego wysila się tak ta stara Matrena, moja znajoma?“ (leczyłem ją, gdy podczas pożaru spadła na nią krokiew z dachu) — myślał, spoglądając na szczupłą babę, która, zgarniając grabiami ziarno, z trudnością przestawiała po klepisku czarne, ogorzałe nogi. — „Wtedy wyzdrowiała, lecz nie dzisiaj to jutro, nie jutro to za lat dziesięć zakopią ją i śladu po niej nie pozostanie... ani po niej, ani po tej elegantce w czerwonej spódnicy, co tak zręcznie przerzuca snopki. I ją również zakopią, i gniadego wałacha... tego zapewne prędko“ — myślał, spoglądając na spasionego konia, ciężko oddychającego z rozdętemi nozdrzami, zaprzężonego do kieratu. — „I jego zakopią... i Fedora, co podaje, z jego kędzierzawą, pełną plew brodą i koszulą rozerwaną na plecach, również zakopią. A on tymczasem rozwiązuje snopy, komenderuje i krzyczy na baby i wprawną ręką poprawia rzemień na kole rozpędowem. Nietylko ich zakopią, ale i mnie, i nic po mnie nie zostanie. I po co to wszystko?“
Myślał o tem i jednocześnie spoglądał na zegarek, chcąc obliczyć, ile zmłócą w ciągu godziny. Musiał to wiedzieć, aby wyznaczyć jaka ilość zboża powinna być dzisiaj zmłóconą.
„Zaraz upłynie godzina, a dopiero zaczęli trzecią kopę“ — pomyślał, podchodząc do parobka, który podawał i, usiłując przekrzyczeć huk maszyny, kazał mu podawać mniej naraz.
— Za dużo podajesz odrazu, Fedorze! Widzisz przecież, że wszystko zatyka się w maszynie. Podawaj wolniej...
Fedor cały czarny od lepiącego się do spoconej twarzy pyłu, krzyknął coś w odpowiedzi, lecz w dalszym ciągu nie podawał tak, jak Lewin sobie życzył.
Lewin zbliżył się do młocarni, odsunął robotnika i sam wziął się do podawania. Pracując w ten sposób do samego południa, wyszedł razem z Fedorem ze stodoły i wdał się z nim w rozmowę.
Parobek pochodził z dalszej wioski, z tej samej, w której Lewin dawniej wydzierżawiał ziemię związkowi robotników; ziemię tę teraz dzierżawił stróż. O tej ziemi właśnie Lewin zaczął rozmawiać z Fedorem i zapytał, czy Płaton, bogaty i porządny chłop z tej samej wioski, nie zgodziłby się wziąć jej.
— Za drogo dla niego, Płaton nie wyjdzie na swojem — odparł chłop.
— A Kiryłow wychodzi przecież?...
— Mitiucha[1] nie może nie wychodzić! Ten skórę zedrze z człowieka, ale musi mieć swoje; on nie ulituje się nad chrześcijańską duszą. A stryj Fokanycz[2] czy będzie dusił człowieka? Często pożycza, choć wie, że nie będzie mógł odebrać... czasami nie chce nawet odbierać...
— A dlaczego nie chce odbierać?
— Różni są ludzie na świecie: jeden żyje tylko dla siebie, jak Mitiucha... myśli tylko o swym brzuchu, a Fokanycz, to bogobojny starzec... myśli o duszy i pamięta, że jest Bóg.
— Jakżeż on żyje dla duszy i pamięta że jest Bóg? — prawie krzyknął Lewin.
— Wiadomo jak... sprawiedliwie, po Bożemu. Są różni ludzie na świecie: choćby pan... pan przecież nigdy nie uczyni człowiekowi krzywdy...
— Tak, tak... bywaj zdrów! — przemówił Lewin ze wzruszeniem, a odwróciwszy się, wziął laskę i czemprędzej udał się do domu.
Na słowa chłopa, że Fokanycz żyje dla duszy, po Bożemu, jak gdyby chmarą bardzo wiele myśli, nie zupełnie pewnych i określonych jeszcze, lecz znaczących, wyrwało się z jakiegoś zamknięcia, i wszystkie, dążąc do jednego celu, zakotłowały w głowie Lewina, oślepiając go swym blaskiem.




  1. W ten pogardliwy sposób chłop nazywał stróża.
  2. Tak nazywał starego Płatona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.