Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część piąta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W dzień ślubu Lewin, stosując się do zwyczaju[1], nie widział swej narzeczonej i jadł obiad u siebie w hotelu, razem z trzema nieżonatymi przyjaciółmi, którzy wypadkiem zeszli się u niego: Siergiejem Iwanowiczem, Katawasowym, swym uniwersyteckim kolegą, obecnie profesorem nauk przyrodniczych, którego Lewin spotkał na ulicy i zaciągnął do siebie, i z Czyrikowym, swym drużbą, moskiewskim sędzią pokoju, z którym polował zwykle na niedźwiedzie. Obiad był bardzo wesoły. Siergiej Iwanowicz był w doskonałym humorze i bawił się oryginalnością Katawasowa. Katawasow zaś, widząc, że oryginalność jego jest ocenianą i rozumianą właściwie, popisywał się nią. Czyrikow wesoło i chętnie podtrzymywał każdą rozmowę.
— Przecież on — mówił Katawasow, rozciągając słowa z przyzwyczajenia, nabytego na katedrze — ten nasz przyjaciel, Konstanty Dmitrjewicz, był zdolnym chłopcem. Mówię o nieobecnym, ponieważ już go niema; i naukę kochał wtedy, a gdy wyszedł z uniwersytetu, obchodziły go ogólnoludzkie cele; teraz zaś jedna połowa jego zdolności skierowaną jest ku oszukiwaniu samego siebie, a druga ku usprawiedliwianiu tego samo-oszukiwania.
— Nie widziałem nigdy bardziej nieprzejednanego wroga żenienia się, jak pan — zauważył Siergiej Iwanowicz.
— Nie, nie jestem wrogiem, jestem przyjacielem podziału pracy. Ludzie, którzy nie mogą nic robić, powinni się żenić, a pozostali współdziałać, w ich oświacie i pomyślności... ja w ten sposób zapatruję się na te sprawy. Wiem, że jest sporo zwolenników, którzy uprawiają jednocześnie oba te rzemiosła, ja jednak nie należę do ich liczby.
— Jakiż ja będę szczęśliwy, gdy się dowiem, że się pan zakochał! — odparł Lewin. — Musi mnie pan tylko koniecznie zaprosić na wesele.
— Jużem się zakochał.
— Tak, w tarantuli. Czy wiesz — zwrócił się Lewin do brata — że Michał Siemionowicz pisze dzieło o odżywianiu się i...
— Niech już pan tylko nie plącze!... to już wszystko jedno, o czem. Rzecz cała polega na tem, że istotnie kocham tarantulę.
— Lecz ona nie przeszkodzi panu kochać żony.
— Ona nie przeszkodzi, ale żona przeszkodzi...
— Ale dlaczego?
— Przekona się pan. Pan, naprzykład, lubi polowanie, gospodarstwo; niech pan zaczeka tylko...
— A dzisiaj był Archip i mówił, że w Prudnem jest moc łosiów i dwa niedźwiedzie — wtrącił Czirikow.
— Bierzcie je już sobie panowie bezemnie.
— Masz racyę — rzekł Siergiej Iwanowicz — i na przyszłość pożegnaj się już z polowaniem na niedźwiedzie; żona nie puści!
Lewin uśmiechnął się; myśl, że żona nie będzie chciała go puścić, była mu tak przyjemną, że gotów był wyrzec się raz na zawsze rozkoszy widzenia niedźwiedzi.
— Szkoda w każdym razie, że te dwa niedźwiedzie będą wzięte bez pana... a pamięta pan ostatniego razu w Chapiłowie? Mielibyśmy wspaniałe polowanie... — żałował Czirikow.
Lewin nie chciał go rozczarowywać, aby gdziebądź mogło istnieć cobądż wspaniałego bez niej, i dlatego też nic nie odrzekł.
— Nie napróżno weszło w zwyczaj żegnać się z kawalerskim stanem — zauważył Siergiej Iwanowicz — chociażby największe szczęście miało oczekiwać człowieka, w każdym razie przykro rozstawać się ze swobodą.
— Niech się pan jednak przyzna, Konstanty Dmitrjewiczu, że istnieje takie uczucie, jak u tego narzeczonego u Gogola, co to chce wyskoczyć przez okno?
— Ręczę, że istnieje, tylko nie chce się przyznać! — rzekł Katawasow i roześmiał się głośno.
— Cóż, okno otwarte... Jedźmy natychmiast do Tweru! Jedna niedźwiedzica... można w każdej chwili iść na nią! Doprawdy, jedźmy pociągiem o piątej... a tutaj niech sobie radzą, jak im się żywnie podoba — radził Czirikow, uśmiechając się.
— Jak Boga kocham — odparł z uśmiechem Lewin — nie mogę odszukać w mej duszy tego uczucia żalu po mej swobodzie!
— Bo w duszy pana panuje obecnie taki chaos, że nic pan w niej nie znajdzie — rzekł Katawasow — niech pan poczeka, jak pan trochę ochłonie, to zaraz pan znajdzie!
— Nie, gdyż czułbym chociaż trochę prócz mego uczucia... (Lewin nie chciał powiedzieć przy nim „miłości“) i szczęścia, że żałuję tej swobody, którą mam utracić!... Rzecz się ma wręcz przeciwnie, gdyż jestem właśnie zadowolony, że tracę tę swobodę...
— Źle! Niema już żadnej nadziei! stracony osobnik... — zawołał Katawasow. — No, wypijmy, aby wyzdrowiał lub też życzmy mu tylko, aby choć setna część jego marzeń spełniła się... a i to już będzie takie szczęście, jakiego dotąd nie było jeszcze na świecie!
Goście rozjechali się wkrótce po obiedzie, aby zdążyć przebrać się przed ślubem.
Gdy Lewin pozostał sam i zaczął przypominać sobie słowa swych przyjaciół, raz jeszcze zapytał samego siebie, czy ma w duszy to uczucie żalu po stracie swobody, o którem tyle mówili? Zadając sobie to pytanie, uśmiechnął się... „Swoboda?!... po co swoboda? Szczęście polega tylko na tem, aby kochać i pragnąć, myśleć jej myślami i jej pragnieniami, a więc żadnej swobody! oto na czem szczęście polega“...
„Lecz czy ja znam jej myśli, jej pragnienia, jej uczucia?“ — szepnął mu nagle wewnętrzny głos. Uśmiech zniknął mu z twarzy i Lewin zamyślił się; ogarnęły go przestrach i zwątpienie, zwątpienie o wszystkiem.
„A jeżeli ona nie kocha mnie? Jeżeli wychodzi za mnie dlatego tylko, aby wyjść za mąż? Jeżeli sama sobie nie zdaje sprawy z tego, co czyni? — pytał się. — „Może się opamiętać i dopiero po wyjściu za mąż spostrzedz się, że mnie nie kocha i kochać nie mogła“... I jakieś dziwne, jak najgorsze myśli o niej, zaczęły przychodzić mu do głowy; był zazdrosny o Wrońskiego, jak przed rokiem; zdawało mu się, że ten wieczór, gdy widział ich razem, był dopiero wczoraj; podejrzewał, że nie powiedziała mu wszystkiego. Nagle zerwał się prędko z krzesła. — „Nie, tak być nie może! — rzekł sam do siebie z rozpaczą.
— Pójdę do niej, zapytam, powiem ostatni raz: jesteśmy jeszcze wolni i czy nie będzie lepiej, gdy zawczasu zerwiemy. Wszystko będzie lepszem, niż wieczne nieszczęście, hańba, nieufność!...
Lewin wyszedł z hotelu z rozpaczą w sercu, rozdrażniony na cały świat, na nią, na siebie i pojechał do niej.
Zastał ją w dalszych pokojach; siedziała na kufrze i wydawała rozporządzenia służącej, porządkując całe stosy różnokolorowych sukien, porozwieszanych na poręczach krzeseł i porozrzucanych po podłodze.
— Ach! — zawołała Kiti, ujrzawszy go, cała rozpromieniona radością. Jakżeś to ty... jak pan... (aż do ostatniego dnia przed ślubem mówiła mu to „ty“, to „pan“). Nie spodziewałam się! A ja przepatruję moje panieńskie suknie, komu dać którą...
— A, to bardzo dobrze! — odezwał się, spoglądając z niechęcią na służącą.
— Idż, Demiana, zawołam cię, gdy będziesz mi potrzebną — zwróciła się Kiti do pokojówki. — Co ci się stało? — Zaczynając mówić mu „ty“ i kładąc nacisk na to „ty“. Kiti zauważyła że Lewin jest jakiś nieswój, że jest wzruszony i rozdrażniony i dziwny lęk ogarnął ją.
— Kiti! ja cierpię! Nie mogę tak cierpieć! — rzekł z rozpaczą w głosie, stając przed nią i błagalnie patrząc jej w oczy.
Patrząc na jej oblicze, na którem malowała się szczerość i głęboka niekłamana miłość, Lewin przekonał się odrazu, że to, co chce powiedzieć Kiti, jest jaknajzupełniej bezcelowem, czuł jednak wewnętrzną potrzebę być jeszcze i przez nią umocnionym w swem przekonaniu. — Przyjechałem tu po to, aby ci powiedzieć, że czas się jeszcze cofnąć! Wszystko jeszcze można uważać za niebyłe i wszystko można naprawić...
— Co?... Nic nie rozumiem?... Co ci się stało?
— To, o czem ci tysiące razy mówiłem i o czem nie mogę nie myśleć... to, że nie jestem wart ciebie. Tyś nie mogła zgodzić się wyjść za mnie... pomyśl... mylisz się...pomyśl dobrze... ty nie możesz kochać mnie... jeżeli... w każdym razie powiedz szczerze... — mówił, nie patrząc na nią. Będę nieszczęśliwy... niech ludzie mówią, co im się żywnie podoba; wszystko lepszem będzie od nieszczęścia... Lepiej teraz, póki czas...
— Nie rozumiem — odparła wylękniona Kiti... — to jest, że chcesz zerwać ze mną... że nie potrzeba?...
— Jeżeli mnie nie kochasz...
— Zwarjowałeś! — zawołała, rumieniąc się z gniewu. Lecz Lewin wydawał się do tego stopnia godnym litości, że Kiti zapanowała nad swem rozdrażnieniem, zrzuciła parę sukni z krzesła i usiadła bliżej narzeczonego. — Co chcesz powiedzieć? powiedz mi wszystko...
— Chcę powiedzieć, że nie możesz mnie kochać! Za co możesz mnie kochać?
— Mój Boże, co ja mogę w takim razie!?... — odparła i rozpłakała się.
— Ach, co ja narobiłem! — zawołał Lewin i klękając przed Kiti, zaczął całować ją po rękach.
Księżna, wszedłszy w pięć minut potem do pokoju, zastała ich w zupełnej zgodzie. Kiti nietylko umocniła narzeczonego w przekonaniu, że go kocha, lecz nawet, odpowiadając na jego pytania, za co go kocha, wytłumaczyła mu za co. Powiedziała mu, że kocha go za to, że rozumie go; za to, że wie, że on ją kocha i za to, że jest pewną, iż wszystko, co on kocha, musi być dobrem i szlachetnem. I to tłumaczenie wydało się Lewinowi zupełnie słusznem i przekonywującem. Kiedy księżna weszła do nich, siedzieli oboje koło siebie na kufrze, przerzucali suknie i sprzeczali się o to, że Kiti chciała oddać Duniaszy tę brązową suknię, którą miała na sobie, gdy Lewin oświadczał się jej, on zaś nalegał, aby tej sukni nie oddawała nikomu, a Duniaszy aby oddała niebieską.
— Jak ty nic nie znasz się na tem! Przecież to brunetka i w niebieskiej sukni nie będzie jej do twarzy... Już ja to wszystko obmyśliłam...
Księżna, dowiedziawszy się po co Lewin przyjeżdżał, rozgniewała się trochę na żarty, trochę na seryo i kazała mu jechać do domu, aby ubierał się i nie przeszkadzał Kiti czesać się, gdyż Charles nadejdzie lada chwila.
— Ona i tak nic już nie jada od paru dni i zbrzydła, a ty ją jeszcze rozstrajasz do reszty swem głupiem gadaniem — powiedziała mu — wynoś się, wynoś, mój kochanku!...
Lewin wrócił do hotelu zawstydzony i z poczuciem swej winy, lecz uspokojony zupełnie. Brat jego, Darja Aleksandrowna i Stepan Arkadjewicz, wszyscy ubrani już zupełnie, czekali na niego, aby pobłogosławić go ikoną. Nie można już było zwlekać. Darja Aleksandrowna musiała jeszcze zajechać do domu i zabrać z sobą swego upomadowanego i ufryzowanego synka, który miał jechać w jednej karecie z panną młodą i z ikoną. Następnie trzeba było jedną karetę posłać po drużbę, a drugą, która miała odwieźć Siergieja Iwanowicza, przysłać z powrotem... W ogóle było bardzo dużo skomplikowanych okoliczności, nie ulegało jednak wątpliwości, iż należy się śpieszyć, ponieważ jest już w pół do siódmej. Błogosławienie ikoną nie wywarło należnego wrażenia; Stepan Arkadjewicz stanął koło żony w pozie komiczno-uroczystej, wziął do rąk ikonę i kazał Lewinowi bić pokłony aż do ziemi i błogosławił go, uśmiechając się, jak zwykle, poczciwie i ironicznie zarazem, i trzykrotnie pocałował go; to samo zrobiła i Darja Aleksandrowna i chciała w tej chwili jechać, i znowu pomyliła się w kombinacyach z karetami.
— No, zrobimy więc tak: ty jedź po niego w naszej karecie, a Siergiej Iwanowicz może będzie tak uprzejmy, pojedzie do nas, a potem odeszle karetę.
— I owszem, z całą przyjemnością.
— A my za chwilę przyjedziemy z nim. Czyś wysłał już rzeczy? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Wysłałem — odparł Lewin i kazał Kuźmie przygotować wszystko do ubierania się.




  1. Zachowywanie zwyczajów przestrzegały ściśle księżna i Darja Aleksandrowna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.